Woszczek Marek - Przestrojenie

Szczegóły
Tytuł Woszczek Marek - Przestrojenie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Woszczek Marek - Przestrojenie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Woszczek Marek - Przestrojenie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Woszczek Marek - Przestrojenie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MAREK WOSZCZEK przestrojenie Powiedzieli mi, że noc i dzień są wszystkim, co mogę ujrzeć; Powiedzieli mi, że mam pięć zmysłów, które mnie ogradzają. I zamknęli mój nieskończony umysł w wąski pierścień. I zatopili moje serce w Otchłani, czerwonej kulistej sferze pałającej od żaru. WILLIAM BLAKE Doktor Blooth wysiadł z pustego, zaśmieconego wagonu na podziemnej stacji metra oznaczonej zielonymi literami F - 412 Zone. Jego elegancki płaszcz zatrzepotał od podmuchu odjeżdżających wagonów. Nie zdarzało się to często, ale tym razem czuł się bezradny i upokorzony. Wdychał zapach nafty i wilgoci starej stacji, za sobą słyszał świst przeciągów w tunelu. Gdzieś w ciemnościach ściekała woda uderzając o beton albo asfalt. Wszystkie ceglane mury, schody i przybudówki w zasięgu wzroku nadawały się do rozbiórki. A za murkiem małej stacji przekaźnikowej zobaczył martwego szczura. Cały stary Londyn był poza strefą miejską, ale ta część nie interesowała nawet archeologów. Kiedy rano Blooth powiedział sekretarce Dardy, że jedzie do 412, spojrzała na niego ze współczuciem i ironią. Radziła, żeby wziął broń, więc udowodnił sobie, że nie jest pacyfistą, zabrał ze schowka cholerną spluwę i teraz obejmował ją kurczowo wciskając palce za pasek. Następny przyjazd podziemnego metra miał za czternaście godzin, więc od razu porzucił myśli o szybkim powrocie. Poza strefą był tylko raz trzy lata wcześniej, gdy odprowadzał Alda i wysiedli na tej właśnie stacji. Inaczej nigdy nie wyjechałby teraz dalej niż poza centrum i nie wziąłby ze schowka broni. Ale Ald był ważny i doktor czuł z nim szczególną więź. Pradziadek chłopaka też był Polakiem i Bloothowi wydało się to osobliwie istotne, mimo że Dardy zawsze klepała go po ramieniu szepcząc do ucha: "Jest pan obezwładniająco staromodny, doktorze, ale pan wie, że ja to uwielbiam". Zrobił to dla Alda drugi raz w życiu. Wtedy na dobrą sprawę wypełnił obowiązek lekarza, chociaż prawda była taka, że zgodnie z prawem, przybłędę spoza strefy, zwłaszcza naćpanego, należało oddać służbom sanitarnym. W dodatku Ald był nie tylko naćpany â-chloroamydolem jak pierwsza lepsza łajza, ale miał ostre problemy neurologiczne, jego mózg wyglądał jak maślanka z makiem. Blooth osobiście przeprowadził detoksykację, uprosił Dardy, żeby nikomu nie pisnęła ani słowa, wziął chudego nieśmiałego Alda pod ramię, włożył mu do kieszeni kilka ampułek z regeneratorem i w zgodzie z sumieniem, pełen najlepszej wiary zaoferował pomoc w dotarciu do kwatery. Wiele informacji wycisnął z chłopaka dopiero poza gabinetem. Chloroamydol degenerujący ścięgna i receptory czuciowe był dla Alda od dawna zaledwie przekąską. Poza tym miał kochanka, Meksykanina urodzonego w Singapurze, z którego wątpliwych dokonań był szczególnie dumny; no i mieszkał w F-412, w norze sprzed trzech stuleci. Blooth powinien zostawić go wtedy na peronie starego, towarowego metra jeżdżącego poza strefę miejską co czternaście chrzanionych godzin, ułożyć delikatnie, po lekarsku, pod murem stacji na obrzeżu miasta i wrócić do swojego pięknego, ciepłego, czystego gabinetu w samym centrum CIM-plexu nowego Londynu. Ale mimo wahań nie zrobił tego i tym samym skomplikował sobie spokojne higieniczne życie, bo teraz przyjechał tu drugi raz, ze spluwą i roztkliwiająco serdecznym pragnieniem niesienia pomocy. Ald dzwonił do gabinetu dwa dni wcześniej, wieczorem, z prastarej budki spoza strefy, Blooth ledwo mógł zrozumieć głos przez szumy i trzaski. Jakby rozmawiał z dinozaurem. Chłopak prosił bardzo, jeśli oczywiście to nie jest jakiś kłopot (do ciężkiej cholery, to był kłopot), o odwiedziny, tam, u niego, w piwnicach i ruinach F-412, pięćdziesiąt trzy kilometry od granicy strefy miejskiej, bo chyba umiera i woli się tylko upewnić, czy da się coś zrobić, a jeśli nie, to chce się z doktorem pożegnać i przedstawić go Meksykaninowi. Mimo wszystko wzruszający telefon. Oczywiście ryzykował. Bez zezwolenia i identyfikatora nie wolno było opuszczać miasta inaczej niż tylko transpexem. Można polecieć w pół godziny do Azji albo Australii, przeprowadzić się do Hongkongu albo Nowego Jorku-CID w kilka godzin, ale nie wolno opuszczać stref miejskich pod groźbą kwarantanny. I dlatego stał na płycie jednej z podziemnych stacji F-412 i nie wiedział, czego bardziej się boi. Że zabłądzi, złapie wirusa, trafi na dzikie psy, spóźni się na metro, zatrzyma go straż sanitarna. Czy może, gorzej jeszcze - jeden z podziemnych gangów? Ci powieszą go przy murze na hakach wbitych w łopatki, jak to zrobili Aldonowi Stutlerowi miesiąc wcześniej i będzie kolejną sensacją na pierwszej stronie "London Trial". Smród nafty i zgnilizny doprowadzał Blootha do szału, w dodatku zrobiło mu się zimno. Zapiął płaszcz i wolnym krokiem ruszył w głąb podziemi. W tunelach usłyszał gwizd i szczęk zatrzymujących się wagonów. Potem znów zapadła śmiertelna cisza, tylko wiatr i buczenie prądu w transformatorach. Stacja miała kilka poziomów z czasów, kiedy pełna była jeszcze ludzi; wszystkie połączone były zewnętrznymi schodami prowadzącymi na główny peron, od którego zaczął. Ale w korytarzach i starych halach dla podróżnych u góry nie paliła się ani jedna lampa, w ciemnościach królowały przeciągi. Czy stacja ma jakiegoś dozorcę, choćby siwego starca ukrytego w sekretnym pokoju przed ekranami. Stare kamery Panasonica przy suficie peronu nie wyglądały na ślepe, o jego obecności poza strefą wiedzą więc może dwie osoby: Dardy i ktoś ze służb miejskich, kto obserwuje go albo i nie na monitorze kilometry stąd, w mieście. Wszedł walącymi się schodami na górny poziom, przeszedł przez ogromny korytarz wylotowy, który prowadził kiedyś na powierzchnię, i ruszył głównym tunelem na zachód. Spróbował zaśpiewać, ale głos uwiązł mu w gardle i tylko cicho mruczał ostatni przebój Ganzy w rytmie bossanovy. Przeszedł do korytarza roboczego 832-1, podobno niedaleko słynnej Northumberland Avenue starego Londynu, o której opowiadała mu babcia, i potem minął kilka buczących, pancernych stacji przekaźnikowych wychodząc w końcu na ogromne platformy starych garaży. Trzymał się blisko muru, ale i tak miał osobliwe wrażenie, że ktoś go obserwuje. Na pamięć skręcił w boczny, nieoznaczony korytarz po prawej stronie schodów wiodących na powierzchnię. Chwilę patrzył na promienie popołudniowego słońca pełzające po pokruszonych, marmurowych stopniach, ale natychmiast z paniką uświadomił sobie, że musi dotrzeć do Alda przed nocą. Wszedł w nienaturalnie szeroki tunel i biegiem, zerkając nerwowo na zegarek, popędził piwnicami jakieś dwa, trzy kilometry prosto przed siebie. Kiedy usłyszał basowe gitarowe dźwięki i stłumiony gwar niosący się echem po piwnicach, po raz pierwszy zwątpił w sens swojej idiotycznej misji. Droga była dobra, ale jeśli zdołał zapomnieć, że będzie mijał Oblivion Club, wszystko może się zdarzyć. A tak chciał przeżyć. Nie było bocznych korytarzy, więc był zmuszony przejść obok wejścia. Ostrożnie trzymał się ścian, tak jak w garażach. Nad wejściem Oblivionu wisiał stary, tandetny neon migający czerwononiebieskim światłem. Wyrwane drzwi ze zbitymi szybami leżały dalej na środku korytarza. Słychać było muzykę, stukanie kijów bilardowych i histeryczny śmiech dziwek. Dopiero gdy zbliżył się, do sennych gitar i tykającej niczym zegar perkusji dołączył odrażająco niski, chropowaty głos gwiazdki wieczoru. Znajdziesz taki głos wszędzie, a niektórzy, jak na przykład jego matka, uważali, że to jest część sztuki. Dostawał szału, gdy matka broniła dziwek i narkomanów; był neurologiem, nazywanie sznapsbarytonu sztuką to gruba przesada. Dałby sobie uciąć głowę, że gwiazdka była nawalona strepsyniną albo D-prazmokokainą, bo obie nadtrawiały struny głosowe, a poza chloroamydolem był to szczyt finansowych możliwości mętów z podziemia. Ale kiedy gitary zajęczały, a głos tej kobiety zszedł w głębokie basy, po jego plecach przebiegł dreszcz. Musiał przyznać, że była dobra. Śpiewała w jakimś koszmarnym języku, momentami charcząc, później wydobywała z siebie wspaniały, czysty głos, a potem znowu dudniący i zgrzytliwy, jakby groziła i przeklinała w okrutny sposób. Przez chwilę śpiewała cienko i cicho, jakby była małą dziewczynką, którą porwano, postawiono na scenie i kazano śpiewać, a po chwili wrzeszczała z wściekłością i wyrzutem, jak obrażona, zrozpaczona kobieta. Na kilkanaście sekund ogarnęła Blootha niewyobrażalna panika, poczuł się jak zaszczute zwierzę. W szarej ciemności za progiem wejścia zobaczył ruch i to uruchomiło jego instynkt samozachowawczy. Na progu pojawiła się kobieta i przyklejony do niej napalony chłopak w czarnej skórzanej kurtce. Facet był chodzącym dziełem sztuki. Miał delikatną, egzotyczną twarz, ogoloną na łyso głowę; od karku aż po potylicę i wyrostki sutkowe za uszami pokrywały ją piękne, rozgałęziające się tatuaże. Gdy zauważył jego smukłe dłonie, pomyślał, że o takich marzy każda panienka. Kobieta była w przylegającej do ciała purpurowej aksamitnej sukience, nie zakrywającej nawet ud. U góry tylko cienkie, haftowane paseczki przerzucone przez ramiona. Była nieludzko piękna, miała niewyobrażalnie gładką i bladą skórę, subtelnie umięśnione nogi, kształtne piersi i niewiarygodnie smukłą szyję. Jako lekarz szybko jednak zauważył poszarpaną bliznę po kraniodializie na jej karku. Musieli to zrobić rzeźnicy, a nie lekarze, albo też trafiła na pogotowie tak naćpana, że było im wszystko jedno, byle tylko uratować jej życie. Jak to możliwe, że tak piękna dziewczyna żyła poza strefą, w podziemiu i w takich warunkach. Powinna umrzeć w tej sukience z zimna, ale D-prazmokokaina, którą musiała brać, zmieniała metabolizm i ciepłotę jej ciała. Część tkanek obumiera i organizm potrzebuje mniej energii, tak że nie trzeba nawet specjalnie jeść. Przez pierwsze dwa, trzy miesiące brania skóra, paznokcie i włosy nabierają pięknego wyglądu, ale potem lawinowo zaczynają matowieć, obumierać i gnić, począwszy od palców, łokci i kolan aż do zgonu na skutek wewnętrznych wylewów w klatce piersiowej. Wiedział, że większość uzależnionych popełniała samobójstwo przed rozpoczęciem fazy histoptomii, gdy tylko zauważali sinienie kolan i łokci. Nawet gdyby chciał i miał możliwość zabrania jej natychmiast do kliniki, nie mógł jej pomóc. Wiedziała, że umiera i dlatego nie zdziwił się, obserwując przez te kilkanaście długich jak wieczność sekund, jak dziewczyna przygotowuje sobie wizytę w raju. Jedną ręką odpychała natrętnego chłopaka, który lizał jej ucho językiem niebieskim od strepsyniny i poprzekłuwanym kolczykami, a drugą odgarniała lśniące czarne włosy i próbowała zainstalować zieloną ampułkę w małej metalowej strzykawce. Musiała to być wzbogacona 1,2-dibromotryptokaina, bo przez chwilę szklana ampułka z płynem zabłysnęła w jaskrawym świetle neonu głęboką szmaragdową barwą. Udało się. Dziewczyna uśmiechnęła się do chłopaka, łapczywie pocałowała go w szyję i liżąc mu wytatuowany kark wepchnęła sobie dozownik z tryptokainą w nabrzmiałą, siną od nakłuwania żyłę zaraz poniżej łokcia. Nawet gdy osuwała się po ścianie na mokry cement, uśmiech nie znikał z jej twarzy. I słusznie, pomyślał Blooth, dla niej rozpoczynała się właśnie najpiękniejsza część życia. Po raz pierwszy obserwował ten moment na własne oczy. Dotąd oglądał w klinice odwalających w transie ćpunów, do których nie docierał już z zewnątrz żaden bodziec. Teraz patrzył na moment przejścia. Jej mózg przestawiał się w ciągu kilku minut na nowy tryb funkcjonowania aż do zgonu za kilka dni, prawdopodobnie z powodu ataku serca. Wiedział też, że nie będzie czuła cierpienia, bo każdy bodziec bólowy jej mózg zinterpretuje jako przyjemność. Zgon i sam atak serca będą eksplozją ekstremalnej rozkoszy. Gdy był początkującym asystentem, fascynowały te sztuczki zaawansowanej neurochemii, ale po latach pozostało zwykłe zainteresowanie. Ale te kilka sekund wryło się w jego pamięć. Na moment, gdy spojrzał za siebie, tandetny neon zgasł pogrążając tunel w półmroku, po czym teatralnie iskrząc, na nowo rozbłysnął. Chłopak z wytatuowanym karkiem znikał w progu Oblivionu, a ona leżała przy ścianie z kończynami powykręcanymi, jak zepsuty manekin. Z jej kolana i łydki sączyła się na beton brunatna krew, a przy jej prawej dłoni leżały na cemencie szkła rozbitego dozownika. Zapamiętał właśnie to. Otarte od betonu łydki, buty na wysokim obcasie, połyskujące czarne włosy i siną, rozwaloną żyłę. Mógł pomóc, wziąć, na plecy, przenieść z powrotem cztery kilometry na stację, poczekać dwanaście godzin na metro, zawieźć do kliniki i zafundować godną śmierć. Po co? Moralnie może nie, ale praktycznie byłoby to zupełnie bezsensowne. Ona nie należała do gatunku. Właściwie nie należała już wtedy, gdy miesiące wcześniej pierwszy raz wstrzykiwała sobie w język prazmokokainę. Gdyby jej wtedy wyjaśnił, dlaczego nie powinna tego robić, rzuciłaby się z paznokciami, jak to dziwka na haju. Prazmokokaina zamieniała mężczyzn w paranoików, a kobiety w zwierzęta. Następne kilka kilometrów przeszedł starając się myśleć o swoim przytulnym gabinecie i o tym, że jutro ma umówioną wizytę Xeni i Alberta Grumptona. Wyciągnął ich z ciężkiej padaczki w przeciągu trzech dni i dostał za to nagrodę Centrum Neurologii im. Wincklera. Znużony marszem, z trudem śledził numery tuneli, by nie zabłądzić. Minęło pół godziny i na wielkim, rozpadającym się narożnym murze zobaczył z ulgą nabazgrany olejną farbą numer 835-12C. Był na miejscu. Ostatnie dwa kilometry korytarze opadały w dół, więc znajdował się mniej więcej na trzecim poziomie pod ziemią. Skorzystał ze starej windy towarowej dla personelu technicznego; całkowicie zdemolowana wyglądała jak klatka na zwierzęta i cuchnęła moczem. Jadąc w górę buczała tak potwornie, że wystraszył się, że w niej utknie. Dwa piętra wyżej odsunął zardzewiałą kratę i wszedł do głównej hali starej londyńskiej fabryki włókienniczej sprzed trzystu lat. Była gigantyczna i wyglądała jak katedry. Trzy lata temu, gdy odprowadzał Alda, bardzo był zajęty pilnowaniem, żeby chłopak nie walnął w kalendarz, dopiero teraz docenił walory turystyczne F-412. Poszedł obok starej stróżówki, minął zasrane przez dzikie psy zaplecze dla pracowników, skręcił w korytarz ewakuacyjny, a potem w szeroki jak w hotelach boczny tunel prowadzący na powierzchnię. Panowała tu niewyobrażalna cisza, jakby korytarz był dźwiękoszczelny. Słyszał tylko swoje kroki na betonie, cichy chlupot małych kałuż i szmer wody ściekającej po ścianach, z których odpadał tynk ciemny jak heban. Cudowny spokój. W mieście nie było szans na taką ciszę, ruch nie słabł, nawet w nocy. Czasem o drugiej czy o trzeciej nad ranem budził go ten chory szum centrum, rzężenie neonów, trąbienie na skrzyżowaniach, łopot śmigieł helikopterów patrolujących i Transpex ze swoją gigantyczną międzynarodową stacją kilka przecznic dalej. Miasto zawsze dudniło, dyszało, charczało, czkało, nawet w tunelach metra, na dachach wieżowców, na płytach lądowisk roziskrzonych reflektorami, wszędzie, gdzie łączyły się metal i szkło, w przemysłowej mgle, w pisku taksówek i natrętnym pulsowaniu świateł. A tutaj czuł się jak w dźwiękoszczelnej komorze. Rozglądał się. Drzwi po obu stronach były pootwierane albo powyłamywane, ale nie te, które go interesowały, przedostatnie po lewej stronie. Poprawił płaszcz i walnął kilka razy pięścią. Trwało to kilka minut, więc zaczął wątpić w swoją bystrość. - Kto tam? - odezwał się męski głos. To nie był Ald. A więc Meksykanin. - Doktor Richard Blooth, dla Alda... Ryszard. Przepraszam, czy go zastałem? - Doktor pofatygował się z miasta? A może jest tu pan przypadkowo cholernym przejazdem? Zlekceważył ironiczną zaczepkę. - Przyjechałem na prośbę Alda. Proszę mnie wpuścić, metro mam za dziesięć godzin. Może będę mógł pomóc Aldowi, chyba że tym razem zaćpał się czymś innym niż amydolem. Mężczyzna śmiał się szczerze z odrobiną politowania długą minutę. - Twarda z pana sztuka. Egzamin zdany, to znaczy... dziękujemy uprzejmie za odwiedziny naszych cholernie, to znaczy bardzo skromnych progów. Może pan wejść, doktorze. Moment, otwieram. Metalowe drzwi otworzyły się z trzeszczeniem. Stojący w progu uśmiechnięty Meksykanin nie miał w sobie nic meksykańskiego, ale jego rysy i oczy z pewnością były egzotyczne. Miał nadzwyczajnie piękną twarz i Blooth po raz kolejny złapał się na kontemplowaniu tego piękna, podobnie jak przy Oblivionie, prostytutce i facecie z tatuażami. Poczuł rodzaj niepokoju, odkrył, że o czymś istotnym nie ma pojęcia, przecież nigdy nie widział tak pięknych kobiet i mężczyzn w mieście, na ulicach, w klubach, wśród swoich pacjentów. Meksykanin miał tak harmonijnie zbudowaną twarz, szyję, ramiona, właściwie całe ciało, że oczu nie można było oderwać. Blooth czuł osobliwy niepokój, że może tam, w mieście, ludzie się uniformizują i w tłumach trudno odnaleźć szczególność. Ale uśmiech Meksykanina, jego zalotna uprzejmość sprawiły, że poczuł się lepiej. Ten w błyszczącej koszuli rozpiętej pod szyją, był bardzo blady, wyglądał na śmiertelnie chorego albo wyziębionego, ale jego mięśnie, zwłaszcza bicepsy, były tak napompowane, jakby wrócił z treningu. - Witamy, doktorze. Proszę wejść i się rozgościć. Weszli do ogromnego pokoju bez okien. Ściany przykryte były purpurową tkaniną, wisiały na nich bezładnie obrazy różnej wielkości. Wszędzie panował chaos, na podłodze leżały porozrzucane papiery. W środku było nieco cieplej niż w korytarzach, ale była to raczej nora niż normalna kwatera. Blooth zobaczył strzępy czarno-białych gazet codziennych z powycinanymi artykułami. Jakby trafił na generalny remont, ale Meksykanin nie powiedział o bałaganie ani słowa, więc był to, widać, normalny wystrój ich mieszkania. - Te piwnice są koszmarne. Obiecałem sobie, że już nigdy się nie zapuszczę w te okolice - powiedział z lekkim uśmiechem. - Macie tutaj przyjemne gniazdko, jak na bezdomnych. Ale strasznie zimne. Cholera, ile tu jest, dziesięć, jedenaście stopni?! Nie grzejecie? - A po co? Doktorze... Pan wybaczy, ale nie każdy, kto nie ma w mieście kwatery A z własnymi systemami grzewczymi i stacją teleimersji, jest automatycznie bezdomny. Przechodził pan przez halę główną? - Blooth kiwnał głową. - Mamy z Aldem całą fabrykę dla siebie. Strefy pozamiejskie z pewnością nie cierpią na przeludnienie. Jest pan tutaj pierwszym gościem od dwóch miesięcy. - Jasne, przepraszam, nie chciałem was urazić. Nie to chciałem powiedzieć. - Nic nie szkodzi. Ja akurat jestem bogaty. Mój ojciec miał prywatną kopalnię rud chromu w Mozambiku. Sprzedałem ją Korporacji Południowej Afryki i mam teraz kurewsko święty spokój. Blooth nie powiedział nic, ale ta deklaracja zbiła go z tropu. Jak można było wybrać dobrowolnie tak nędzne życie i potem nie robić z tego tragedii. Gdyby nie przyjemna powierzchowność Meksykanina, opuściłby ten przytułek czubków bez wahania. Wszystko, co widział, wydało mu się interesujące, ale nie miał ochoty spędzać tu nawet kilku godzin. Chciał przerwać milczenie, wcielić się na nowo w rolę lekarza, rzucił okiem na pokój i zagaił. - Mogę się rozejrzeć, zanim pójdę do Alda? Widzę, że macie tu niezłą kolekcję malarstwa. Co to jest na tej ścianie? Meksykanin uśmiechnął się. - To dzieła Alda, niezłe, prawda? Niech pan się przyjrzy - powiedział z błyskiem w oku. - Tam wisi "Powrót Ganimedesa". Niżej, ten mały obraz to "Trzy chwile rozpaczy". - Meksykanin to miał w głosie namaszczenie przewodnika dumnego ze zbiorów swojego muzeum. - Co by tu panu jeszcze pokazać... Tam, przy lustrach, to tryptyk, który Aldo skończył tydzień temu. Nazywa się "Ostatnie przyjście aniołów iluzji". Widzi pan ten ocean w środku? Niesamowite, prawda? Malował go miesiąc czytając poemat Stipheliusa o śmierci Posejdona. Niech się pan odwróci. Za drzwiami stoją "Ognie dzikich światów", to było pierwsze, co namalował. I co pan na to? Zawsze podobało mi się to zestawienie brudnych szkarłatów z lodowatą bielą, nie wiem, jak on to zrobił. Wtedy był tak nawalony steroidolami, że musiałem wycierać mu ślinę z podbródka. Albo tutaj. "Zdobycie twierdz bólu". Skoro jest pan neurologiem, powinien to pan powiesić w gabinecie dla swoich pacjentów. Gdyby można było namalować ulgę, pewnie tak by wyglądała. To wielkie płótno obok to "Izajasz". Wygląda groźnie, ale jest zwiastunem nadziei. - Nadziei na co? - Że stara wiedza nie pójdzie w zapomnienie. My to tak nazywamy, "stara wiedza". Ald chce ją ratować, i w ogóle wskrzeszać wszystkie te opowieści. Pan nie wie, tak myślę, ale od dawna to się zaczęło. Trzeba budować ludzi na nowo, to znaczy, my musimy budować się na nowo. To jest nasz pomysł. - Nie za bardzo rozumiem, ale ładnie to brzmi. Gdzie to wyczytaliście? - Wznieście okrzyki, o nieba, bo bogowie zaczęli działać; Ryknijcie, podziemne światy; Góry wszystkie, wznieście okrzyki i ty, ostępie leśny wraz z całą swą roślinnością! - Meksykanin wyrecytował frazy ze spokojem i dbałością, tak że Blooth przez moment całkowicie pogrążył się w słuchaniu. - To jest właśnie z Izajasza. O tej nadziei mówię. Nie wiem, jak to panu inaczej sformułować. Nadzieja na wskrzeszenie i rozszerzenie dostępu. Tak, żebyśmy mogli stwarzać. Tak jest w Biblii, naprawdę. - Nadal nie rozumiem, ale... Jak by to powiedzieć... - uśmiechnął się pojednawczo. - Ale doceniam walory poetyckie, serio. Mogę się jeszcze rozejrzeć? - Już pan pytał. Proszę. Blooth podszedł do tryptyku przy lustrach. Czuł się zahipnotyzowany przez malowidła. Środkowe przedstawiało ocean czy morze, wdzierające się spienionymi falami w głąb ciemnego, porośniętego lasem lądu. Wysoko na skałach zatoki wznosił się gigantyczny krzyż, na którym konał umęczony Chrystus. Ciało zrastało się z drewnem krzyża, który zakwitał lotosami. W dole na plaży i w falach umierały w męczarniach potworne istoty, częściowo ludzkie, częściowo zwierzęce, ale w miejscach, gdzie się topiły, woda stawała się bardziej przezroczysta i lśniąca. To delikatne światło odbijało się, jak refleksy wysoko na ciemnych chmurach, tak że daleko w lewym rogu zaczynał być widoczny czerwonawy księżyc. Lewa część tryptyku była szeregiem bardzo ciemnych, brudnych, wręcz odpychających smug tłustej farby biegnących od góry ku dołowi. Z rogów obrazu wybiegały dośrodkowo snopy ciemnowiśniowych strzępów, jakby zaschnięte strugi krwi. Ostatnia, prawa część przedstawiała to samo, co obraz środkowy, ukrzyżowanie i przemiany demonów, ale była namalowana jasnymi, świetlistymi, niemalże eterycznymi farbami. To, co wcześniej trwało czarne i skłębione, tutaj było przesiąknięte delikatnymi jasnymi smugami, układającymi się w spirale i wiry. Czarne morze stało się morzem łagodnych świateł. Anioły iluzji odeszły. Stał w milczeniu, Ald nie był przecież malarzem. Chociaż przez kilka godzin po detoksykacji starał się rozgryźć w rozmowie psychikę tego ćpuna, to jednak ani przez chwilę nie przyszło mu na myśl, że Ald mógł namalować coś takiego. Blooth czuł się poirytowany, gdy używano przy nim archaicznej metaforyki religijnej, szczególnie drażnił go biblijny bełkot, ale zawsze był wrażliwy na sztuki wizualne, a to, co teraz oglądał, robiło wrażenie. Lotosy porastające krzyż na środkowym malowidle zamieniały się na prawym obrazie w płomienie czystych świateł, demony okazały się pustymi przestrzeniami pomiędzy wieńcami blasku, a puszcza, w której szalało tornado, wyglądała jak tafla łagodnych odblasków ognia. - Dlaczego Ald nie wspomniał, że jest malarzem? To w końcu rzadki fach. Meksykanin uśmiechnął się pobłażliwie. - Bo nim nie był, doktorze. Po prostu nim wtedy nie był. A tak w ogóle, czy ja się przedstawiłem? Przepraszam, jestem Dorgias. Nie wiem, skąd to imię, przysięgam, ale je lubię. Ald pewnie panu mówił, że urodziłem się w Singapurze. Moja matka była Tajką, a mój ojciec Kubańczykiem. Wychowałem się w Mozambiku. Nie uwierzy pan, jakie potężne jest Maputo. Wiedział pan, że żyje tam pięć milionów mieszkańców? Też mają cały pierwszy poziom z kwaterami kategorii A, jak w Londynie. Teraz miasta właściwie się nie różnią. Blooth roześmiał się. Szczerość Dorgiasa była rozbrajająca. Ale Meksykanin nie zwrócił na to uwagi i z niecierpliwością wyjaśniał. - Myślę, że chce pan zobaczyć Alda. Tyle że nie jestem pewien, czy on może rozmawiać. Od wczoraj śpi. Jest teraz w fazie ekstratencji, jego ciało szybko się regeneruje. Musiałem mu na początku dawać dużo ostrych anestetyków, bo zwijał się z bólu. Teraz jest dobrze. Ma tylko zdeformowany mostek i część żeber, ale wygląda bardzo dobrze, wręcz pięknie. Sam pan zobaczy. Blooth przestał się śmiać i przymrużył oczy. - Jezu, człowieku?! Jaka ekstratencja?! Czy wy jesteście normalni?! - popatrzył ostro na Meksykanina. - To można wywołać tylko sztucznie przy ostrej atrofii mięśni albo po ciężkich operacjach. Ekstratencja jest rygorystycznie kontrolowana przez kliniki, nie wolno tego robić poza rejestrem. Gdyby się ktoś dowiedział, zlikwidowaliby was od razu. Rozumiesz, smarkaczu? A ty mówisz o tym tak po prostu, jak o bólu głowy! Ktoś go widział oprócz ciebie? - Ufam panu pewnie bardziej niż on, mimo że się poznaliśmy dopiero teraz. Blooth ochłonął z gniewu i wpatrywał się w chłopaka wyczekująco. Obaj wiedzieli, co grozi za nielegalne praktyki. - Kroiłeś go czy co? Nie dość, że ćpacie, to jeszcze bawicie się w chirurgów? Wiesz, co się stanie, jeśli tkanka zacznie się regenerować zbyt szybko? A w ogóle, skąd wzięliście regeneratory? - To jest inny rodzaj ekstratencji, doktorze. Niech się pan uspokoi. Proszę najpierw zobaczyć. Już niedługo to pan będzie pytał, a ja, jeśli zechcę, będę odpowiadał. - Mówisz o jego ekstratencji i chcesz, żebym się uspokoił?! Co mu zrobiłeś? - Nic i on nie wezwał pana na ratunek. Chce tylko, żeby pan go obejrzał. Jest teraz bardzo szczęśliwy. Wiem, bo też coś takiego przeżyłem. Blooth rozpiął płaszcz i wziął oddech. - Dobra... Spokojnie. Rozumujmy logicznie. Zanim mi wszystko obaj wyjaśnicie, najpierw powiesz, skąd macie te obrazy? Ukradliście je? Obaj dobrze wiemy, że Ald tego nie namalował. Wtedy, gdy go odprowadziłem, był właściwie wrakiem i mógł nie przeżyć nawet kilometra drogi. Praktycznie był trupem, tak miał zdegenerowany mózg i mięśnie, a ty mi mówisz, że wygląda pięknie i jest szczęśliwy? Albo te obrazy? To ty je namalowałeś, prawda? Był z ciebie bardzo dumny, mówił, że kocha cię bardziej niż siebie. - Niech się pan wreszcie zamknie i idzie za mną. Przeszli przez korytarz do innego pomieszczenia, zaciemnionego i dusznego. Przy ścianie stał czarny fotel z dużymi oparciami pod łokcie, przypominający stylową kanapę. Ald siedział w nim z zamkniętymi oczami, jak posąg. W nieskazitelnie białej koszuli, skórzanych spodniach i sprawiał wrażenie śpiącego. Blooth popatrzył na niego uważnie, poczuł zaskoczenie i dezorientację. Miał w pamięci wszystkie szczegóły sprzed trzech lat, to, jak chłopak wyglądał, jak się zachowywał, jego rysy twarzy, włosy, karnację, budowę ciała, zdjęcie LCMRO jego mózgu, nawet kolor paznokci i wielkość guzów wiriogennych pod prawą łopatką. Patrzył teraz na niego i był wstrząśnięty rozległością zmian. Ald miał delikatne, niewyobrażalnie harmonijne rysy, tak jakby odmłodniał i zaczynał się upodabniać do Dorgiasa. Lśniące włosy opadały na uszy i czoło zasłaniając część idealnie gładkiej, bladej twarzy. Nie był już ani chudy, ani garbaty, jego ciało nabrało męskich, wyraźnych kształtów. Był teraz tak samo umięśniony jak Dorgias, wyglądał jak zdrowy, przystojny chłopak, a jednocześnie zdawał się już kimś innym. Z jego twarzy bił niewyobrażalny spokój i harmonia, był jak dziecko. Blooth obejrzał jego kark i łokcie, potem spróbował go ocucić. Zauważył wtedy małe wybrzuszenie pod koszulą na lewej piersi. Spojrzał na Dorgiasa. - Mogę go obejrzeć? Dorgias zaśmiał się. - Proszę, zaręczam, że nie będę zazdrosny. Blooth rozpiął kilka guzików i odchylił koszulę Alda, zaraz potem wyprostował się przerażony. Po prawej stronie pierś wyglądała normalnie, ale po lewej część żeber była zdeformowana, jakby nie wykształciły się do końca. Przez prawie przezroczystą skórę Blooth mogł zobaczyć powiększone, spuchnięte serce. Było sine, prawie zielonofioletowe i przesunięte nienormalnie na zewnątrz, w stronę cienkich żeber. Kilka centymetrów wyżej, tuż pod obojczykiem skóra już miała normalny kolor, ale poniżej mógł jeszcze zobaczyć nabrzmiałe, pulsujące sploty tętnic i żył, jakby ktoś otworzył chłopakowi klatkę piersiową i owinął jamę samą folią. Nachylił się i obejrzał uważnie serce, aortę, główną żyłę, a potem widoczny kawałek mocno zniekształconej i poczerniałej żyły ramienno-głowowej. - On żyje? Jestem lekarzem, ale nie wiem, czy to możliwe, żeby żył. Czymś go podtrzymujesz? - Mówiłem, że jest w ekstratencji. Za jakieś trzy, cztery dni będzie wyglądał jak ja. Obojczyki powinny się zregenerować do jutra. Najgorzej będzie z układem krwionośnym. Ja odczuwałem bóle jeszcze kilka miesięcy po odbudowie, ale można wytrzymać. - Jakiej odbudowie? To ty go tak urządziłeś? Operowałeś go? A reszta to operacje plastyczne? - Niech pan przestanie mnie męczyć idiotyzmami. Przed zaśnięciem powiedział, że namaluje specjalnie dla pana nowy tryptyk. Teraz pewnie rozmawia z Izajaszem, jakie piękno wcielić, żeby tacy jak pan mogli je kontemplować. Dorgias odwrócił się i odszedł w głąb pokoju. Krzyknął, że musi na chwilę zniknąć w toalecie, bo źle się poczuł. Blooth oglądał Alda jeszcze staranniej zastanawiając się, jakież chemikalia może mieć teraz we krwi, że żyje bez zakażenia. Podniósł chłopakowi powieki i próbował nawiązać z nim kontakt, ale ruchy gałek ocznych były niezależne. Ald sprawiał wrażenie, jakby spał. Był olśniewająco piękny i jednocześnie odrażający jak uszkodzona rzeźba. Blooth zapiął mu z powrotem koszulę i dotknął bicepsów, żeby się upewnić, że są naturalne. Sprawdził, czy nie ma gorączki i usiadł na podłodze wpatrując się bezradnie w spokojną twarz. Ald był już kimś innym, odległą piękną istotą, która prawdopodobnie przeżywała na jego oczach niewyobrażalne cierpienia. Blooth nie czuł z nim już żadnej więzi. Nawet gdyby chłopak się obudził i zaczął mówić o swojej polskiej rodzinie, doktor podejrzewał, że i tak nie mógłby nawiązać z nim żadnego emocjonalnego kontaktu. Chłopak leżał nieruchomo, chore serce pulsowało pod cienką koszulą, nabrzmiałe żyły oplatały wieńcami jego odsłonięte ramiona, a pod jego powiekami rodziły się fantastyczne światy. Jeśli mógł usiąść i malować takie dzieła, to równie dobrze mógł teraz rozmawiać z Izajaszem. Blooth nie mógł zapomnieć oceanu światła z "Ostatniego przyjścia aniołów iluzji". Był gotów przyjąć, że chłopak naprawdę ujrzał Chrystusa wśród lotosów i demonów. Ale to oddalało go jeszcze bardziej od gatunku, przestawał być człowiekiem tak samo, jak dziwka sprzed Oblivionu. Spojrzał w ciemność korytarza, zaniepokojony. - Dorgias, jesteś tam? Wszystko w porządku? - Tak, spokojnie... Już idę, tylko... Zaraz - dobiegło zza drzwi. Nie przychodził przez kwadrans. Blooth wstał z podłogi i wszedł do korytarza. Zapukał i nasłuchiwał. Dorgias nie odpowiadał, więc otworzył drzwi i wszedł do starej, zdewastowanej łazienki bez okien, w której było ciemno jak w piwnicy. Wytężył wzrok, żeby przeniknąć półmrok. Dorgias leżał na podłodze opierając głowę na betonowym podwyższeniu pod nieistniejącą wannę i wpatrywał się nieruchomo w ciemność po drugiej stronie, jakby na coś czekał. Prawą rękę miał poharataną najprawdopodobniej o kilka drutów wystających z podłogi. Próbował zdjąć koszulę, ale rozdarł ją aż po rękaw i pokrwawił spodnie. Blooth zauważył nabrzmiałe niebieskawe żyły na jego szyi i brzuchu, takie jak u Alda. Podbiegł, żeby pomóc mu wstać. Chłopak miał rozciętą wargę. Krople potu na jego czole zalśniły w przyćmionym świetle wpadającym przez otwarte drzwi. Blooth wyjął chusteczkę i zajął się wycieraniem sklejonych włosów. - Cholerne ćpuny. Jesteś zadowolony? Teraz jesteś szczęśliwy? Jak ja mam ci pomóc, skoro jutro i tak nawalisz się steroidolem jak bydlę i będziesz się tu czołgał po podłodze?! Teraz przynajmniej rozumiem. Nic dziwnego, że Ald podziurawił sobie klatkę piersiową, skoro jest tak nawalony, że nie reaguje nawet na światło. A ty? Spójrz, jesteś cały wymazany krwią. Poza tym masz ekstrypsję żylną, on też - Blooth dotknął ostrożnie żyły na szyi Dorgiasa. - Jeśli wam czegoś nie podam, grożą wam wylewy. Skończycie tutaj jak zwierzęta. I nikt nie przyjdzie i nie powie: "Patrzcie, biedni chłopcy, trzeba im pomóc, bo są zagubieni". Niech was szlag ... Dorgias po raz pierwszy spojrzał na niego wściekłym wzrokiem. Blooth wyczuł to i przestraszył się jego szczerości. - Za kogo ty się uważasz? Przyjeżdżasz z miasta i myślisz, że co, jesteś pierdolonym misjonarzem? Poradzimy sobie bez ciebie. My eksperymentujemy, Blooth. Zaczęliśmy przebudowę. Dysponujemy środkami, które mogą zmienić ludzi. Jesteśmy jednymi z pierwszych. Żałuję, że musisz nas oglądać w takim stanie, ale tak wyszło. To, co widziałeś, Ald, jego nowe ciało, jego obrazy to jest prawdziwe. Fizycznie nieprzytomny, tu jest, teraz z nami. Jest tutaj i w tysiącach innych miejsc jednocześnie. Blooth znieruchomiał, odczuł zmęczenie i zwątpienie, brakło mu sił, żeby walczyć o duszę chłopaka. Pogładził go po głowie, opuścił ramiona i bezradnie opadł na betonową podłogę opierając się o ścianę. Otarł spocone ręce o koszulę i poplamił ją cudzą krwią. Zaklął w myślach. Obaj słyszeli szelest wody wyciekającej ze starego kranu i świst nocnego wiatru w zewnętrznych korytarzach. Blooth patrzył na snop światła padający przez drzwi na bezwładną dłoń chłopaka. Znów krew na cemencie, dzisiaj widział to już drugi raz. - Nie wiem, do czego zmierzacie, ale możesz mi chociaż powiedzieć, co sobie wstrzyknęliście - zaczął powoli spokojnym, zrezygnowanym tonem. - Szczerze mówiąc, za bardzo mnie to nie interesuje, tutaj i tak nie mogę wam pomóc, jak sam widzisz, ale jeśli chcesz, wyjaśnij. Słucham. Dorgias uśmiechnął się, ale zaraz jęknął z bólu. Dotknął spuchniętej dłoni i oblizał krwawiącą wargę. Miał oczy przymrużone w wyrazie rozkoszy. - Nie znacie tego jeszcze, doktorze. Dostaliśmy to z Azji, jedno z laboratoriów jest w Okinawie - mówił wolno, z namysłem. - Oprócz nas w tej części świata eksperyment prowadzi jeszcze kilku z podziemia. Wy już dawno się pogodziliście z tym, że wszyscy jesteśmy straceni. Ale to od nas zacznie się naprawa. Zastanawiał się pan kiedyś, jak długo pociągną wasze głupie miasta? Dwieście, trzysta lat? Przecież wy się tam udusicie. Wie pan ile ma teraz Rexia w Mongolii? Osiemdziesiąt trzy miliony mieszkańców, czternaście poziomów, dziewięć podziemnych, do tego trzynaście tysięcy modułów gospodarczych. Był pan tam kiedyś, doktorze? W porównaniu z nią Londyn jest przytulnym rajem, chociaż w Rexii trzydzieści pięć procent kwater to też pierwsza kategoria. Myśli pan, doktorze, że przetrwacie? Ilu jest na Marsie, cztery, pięć milionów? Nie stać was, wszyscy o tym wiecie. Nie uratuje was Korporacja Badań Kosmicznych ani żadne programy globalne ONZ-u. Muszą zajść wielkie zmiany, nie możemy być już tacy jak do tej pory, bo wy wszyscy pozjadacie się z głodu. Spójrz na to twoje miasto, wyglądacie jak szczury, bez względu na to, czy nosicie krawaty, czy nie. Szczury w apartamentach. - Nie, to wy jesteście chorymi szczurami. Tutaj, w tych norach poza strefą chcecie nas uczyć. Więc co wzięliście? Powiedz mi, zdradź mi imię twojego zbawienia, może zapiszę się do waszej sekty - powiedział z drwiną. - OXMP3. Inteligentny rezonator. - Co to jest? Pochodna myperydalu? - Oczywiście że nie. Mogę panu powiedzieć, i tak to wam nic nie wyjaśni. 2, 3, 8 - trisfosforan oksygyromycyny. Mówimy na nią pieszczotliwie oksymapam albo somatomialgina, jak pan woli. Wchłania się bardzo szybko i jest wysoce reaktywna. Po kilku godzinach dysocjuje na pięć podjednostek, wbudowuje się całkowicie w DNA i zmienia szlaki metaboliczne w komórkach, tempo zmian zależy od rodzaju tkanki. W neuronach zmienia strukturę cytoszkieletu i pobudliwość błony. Wystarczy? - I co, w związku z tym mam rozumieć, że to wasze gówno regeneruje organizm? - Mogę panu wybaczyć, Blooth, bo jest pan lekarzem. Nam nie zależy na nieśmiertelności, to wy macie obsesję na tym punkcie. To nie jest zwykła cząsteczka, została skonstruowana tylko jako katalizator, reszta zależy od ludzi. Nie powiem nic więcej, bo po co, jest pan dla nas kimś z zewnątrz. Na nowo zapadło milczenie. Dorgias krwawił coraz bardziej, mała kałuża wody przy jego ręce zabarwiła się na czerwono. Blooth poczuł przeszywające zimno; jasne, siedzi przecież na mokrym betonie. - Chodź, przeziębisz się, pomogę ci wstać. Muszę opatrzyć tę ranę. - Chcę pana jeszcze o coś prosić. Czekałem na to. Jezu, jak to powiedzieć... Ald zadzwonił, bo to ja go namówiłem. Może coś pan dla mnie zrobić? Muszę jak najszybciej wyciąć sobie węzły chłonne, tylko podżuchwowe - Dorgias wskazał na szyję. - Muszę to zrobić. To jest ostatnia rzecz. Zrobi pan to dla... nas? Wytnie je pan? Blooth milczał. Na nowo ogarnęła go odraza i wściekłość niezrozumienia. Czemu nie patrzył na Dorgiasa od początku jak należało? Jak na psychopatę. - Niech pan się o nic nie martwi. Mam skalpel, wszystko jest przygotowane. Inaczej sam będę musiał je sobie wykroić. Pan to zrobi lepiej, to jest pana działka. Proszę. Potem wszystko się skończy. Blooth spojrzał na szary beton podłogi, purpurowe plamy krwi i białe ciało chłopaka. Teraz dla odmiany zamiast kosmicznego dystansu zaczął odczuwać prawdziwe współczucie. - Nie. Nigdy tego nie zrobię, Dorgias. Nawet dla Alda czy ciebie. Nie wolno mi, to wbrew konwencji, wiesz o tym. Poddajesz mnie jakiemuś testowi, czy naprawdę jesteś obłąkany? Jeśli chcesz, krój się sam. Chłopak uśmiechnął się łagodnie, nie był nawet rozczarowany. - W takim razie niech mi pan chociaż zrobi zastrzyk. To bardzo ważne. Ampułki z androneuryną są w plastikowej torebce przy lustrze, strzykawka leży obok. Sam nie poradzę, nie mogę dobrze ruszać dłonią. Teraz poczuł litość wraz z czymś w rodzaju sympatii. Myślał nawet, czy nie przeprosić Dorgiasa za agresywność. Jak zwykle żałował tego, co powiedział ludziom, na których mu zależało. Wyjął ampułkę i napełnił strzykawkę błękitnym płynem. - Ma być domięśniowo? - A jakżeby inaczej, doktorze - odpowiedział Dorgias rozbawiony sytuacją. - Dużo tego bierzesz? - Tyle, ile trzeba. Niech się pan nie martwi, dla mnie to jest jak aspiryna. - Nie wątpię. Dorgias obrócił się z trudem na brzuch i zsunął spodnie. Blooth pochylił się, usunął powietrze ze strzykawki i powoli wbił igłę w jego pośladek. - Gdyby te zastrzyki robił mi zawsze taki przystojniak jak pan, to zniósłbym nawet kilka razy dziennie - Dorgias roześmiał się i spojrzał zalotnie. - Czysta przyjemność, zupełnie czysta. - Przymknij się. I nie patrz tak, jeśli mogę prosić. - W porządku, nie wiedziałem, że pan doktor jest drażliwy. Prawda, prawda, ma pan już adoratora, ma pan swoją... jak jej tam... Dardy. - Powtarzam, przymknij się - mówił Blooth rozbawiony brakiem dyskrecji Alda. A więc całe podziemie strefy pozamiejskiej łącznie z Oblivionem wie o romansie doktora z sekretarką, ale nie jego matka. - Wstawaj, no dalej. Teraz, nie możesz tu leżeć, wykrwawisz się. - To jest akurat ostatnia rzecz, jakiej się boję. - A w ogóle czegoś się boisz? Dorgias spoważniał. - Boję się, że ślepi jak pan nie uwierzą, że dla wszystkich jest ciągle nadzieja. Wstał z wielkim wysiłkiem, wsparł się na ramieniu Blootha, jeszcze bardziej plamiąc doktora krwią, co wyraźnie go rozbawiło. Blooth dawno pogodził się z koniecznością wyrzucenia koszuli, więc odpowiedział uśmiechem. Objął chłopaka mocno, wolno wyprowadził go przez długi korytarz i ułożył obok Alda w szerokim fotelu. Dorgias ułożył wygodnie zwichniętą nogę, wtulił się w Alda i pocałował go. - Wygląda pan zabawnie, doktorze, cały we krwi. Wracając odstraszy pan swoim widokiem każdą łajzę. Blooth patrzył na nich, zdawali się tak idealnie dopasowani, że nie mógł od nich oderwać oczu. Jak wcześniej usiadł na podłodze i oparł się plecami o ścianę. Podziwiał ich piękno splecione z kalectwem. - Nie mów do mnie "pan". Mów Blooth. Nie jesteście moimi pacjentami, darujmy sobie urzędowość. - Jak sobie życzysz, ale ta urzędowość mnie bawi. - Długo żyjecie tu razem? - Nie wiem, nie pamiętam. Trochę straciliśmy rachubę czasu. - A kiedy wzięliście oxymapam? - Ald jakieś trzy miesiące, ja prawie rok. Nieźle, nie? Jestem po ekstratencji, on jeszcze to przechodzi, ale już niedługo, już prawie koniec. Zanim zasnął, namalował te obrazy. Gdy zasypiał, powiedział, że spotka się z Izajaszem osobiście. Ja mu wierzę, bo pół roku temu spotkałem Boga. Serio. W pewnym sensie należymy do grona wybranych. Pewnie cztery stulecia temu nie bylibyśmy niczym szczególnym, wtedy ludzie miewali objawienia i nikt się nie ekscytował, ale teraz jesteśmy jak zwierzęta, Blooth. Wszyscy. Jesteście zwierzętami, a uważacie się za coś więcej. Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, jak nisko upadliśmy. - Ale dlaczego mielibyśmy połykać narkotyki? Żeby mieć objawienia? - Nie narkotyki. Rezonatory. Inaczej jesteście skończeni, przegrani, jesteście kompletnymi zerami. Wszyscy będą ślepi jak krety aż po ostatni dzień tej chorej planety. Będziecie umierali w gruzach i nie zobaczycie niczego poza swoimi śmierdzącymi trupami. Kiedyś, gdy ludzie umierali, mieli wizje, widzieli anioły, dusze zmarłych, demony, nawet Boga, a teraz nawet gdyby ich naszpikować halucynogenami, to i tak nie zobaczą niczego poza swoimi płaskimi fantazjami. Sprawdź to, Blooth. Nawal przechodnia z ulicy twojego miasta zwykłą prazmokokainą i zapytaj go potem, co zobaczył. Z zachwytem opowie, jak się pieprzył z gwiazdą porno i jakie to było prawdziwe. Jesteście upośledzeni. Macie tak kalekie mózgi i oczy, że nic nie widzicie. Zasrane maszyny, wybacz mi to, ale tak to wygląda. I ty człowieku przyszedłeś nas leczyć?! - A wy tutaj uważacie się za prawdziwych ludzi? - Nie, wszyscy jesteśmy upadli, gorzej niż zwierzęta. Wszyscy potrzebujemy leczenia. Nasze mózgi trzeba przedrenować, przeryć i przeorać jak pieprzone pola, wycisnąć z nich, co się da, póki nie jest za późno. Wszyscy potrzebujecie rezonatorów, ty też. Musicie się cali przebudować, od kości po oczy, każdy chrzaniony neuron, żebyście wyglądali jak my. Spójrz tylko. Jesteśmy pięknem. Przecież to widzisz. Blooth siedział skulony i medytował nad plamą krwi na swojej koszuli. Gdy podniósł głowę, Dorgias znów całował Alda, gładził go po włosach i szeptał do ucha. Potem odchylił się, wyciągnął rękę i zapalił stojącą przy fotelu lampę, zabytek, który nie powinien działać. Miała błękitny abażur ze zwykłego papieru oklejonego czarną lamówką. Wątłe, niebieskie światło wypełniło pokój, na odrapanych ścianach z obłażącą tapetą pojawiły się cienie. Blooth miał wrażenie, jakby ktoś przeniósł go do dwudziestego wieku. Pokój był zimny, poza fotelem, materacem i kilkoma obrazami właściwie pusty, a mimo to miał odczucie, jakby było w nim przytulnie. - Rzuć okiem na tamten obraz w rogu. Widzisz go? - spytał Dorgias i wskazał duże, ciemne płótno z ogromnym drzewem na pierwszym planie. - Nazywa się "Stare pouczenie". Na dole jest napis, może zobaczysz, to po hebrajsku. Ald zaczął mówić po hebrajsku pewnej nocy jakieś dwa tygodnie temu i zaraz to napisał. Nie musisz się trudzić, powiem ci, co tam jest: Ki jodea elohim ki bejom akalekem mimenu winipekehu enekem wihejitem kelohim jodej tob wara. To znaczy: Bo Bóg wie, że kiedy zjecie owoc z tego drzewa, to otworzą się wam oczy i będziecie tak jak on znali dobro i zło. Nie wiem, czy pamiętasz, Blooth, to powiedział diabeł do ludzi. Kiedyś to była rzeczywiście groźba dla Boga, że ludzie będą wiedzieli za dużo, ale teraz jest na odwrót. Ludzie są tępi i ślepi jak robaki, więc nie daliby się skusić nawet diabłu, bo nie zrozumieliby, o co mu chodzi. Żałosne, nie wydaje ci się? Ale jeśli nie w ten sposób, to zło i tak znajdzie sobie sto innych, żeby się za nich zabrać. - Dorgias przerwał i spojrzał na doktora ze współczuciem. - Boże, wyglądasz, jakbyś zaraz miał zasnąć. Blooth ocknął się, otworzył oczy. - Przepraszam, jestem kompletnie wypluty. Chyba powinienem już iść. - Wcale nie. Są jeszcze dwie kanapy, jedna w bibliotece. Idź i połóż się, gdzie chcesz. Gdy się obudzisz, dam ci nową koszulę i wrócisz do miasta. Wiem, że tu zimno, ale wytrzymasz. Jeśli nie, to coś sobie zaaplikuj, w końcu jesteś lekarzem. My już tego nie potrzebujemy. Blooth podniósł się. - Naprawdę dobrze wam życzę, Dorgias, mówię serio. Nie wierzę w to, co mówisz, ale cieszę się, że jesteście szczęśliwi. Może rzeczywiście się zdrzemnę. Metro mam za siedem godzin, na stacji zmarznę. Jezu, człowieku, jesteście biali jak kreda, mimo wszystko okryjcie się chociaż. Uśmiechnął się, kiwnął ręką i ostatni raz spojrzał na staromodną lampę z niebieskim abażurem. Za ciemnym korytarzem bez trudu odnalazł starą kanapę w zagraconym pokoiku z regałem przeciążonym żółknącymi książkami. Chwilę przeglądał zakurzone papiery, których nikt nie porządkował przez lata. Na wysokości kolan znalazł wciśnięty między szpargały, pognieciony tom Stipheliusa "Śmierć Posejdona" oprawiony z zieloną imitację skóry. Zielona biblia duchowych odszczepieńców. Natchnienie Alda, prawdziwe dzieło starej epoki. Wziął książkę, zasunął śmierdzącą kotarą małe okno nad kanapą i położył się ostrożnie na trzeszczącym łóżku z zepsutymi sprężynami. Przejrzał stronę tytułową. Roma, 2014, Edizioni Classica Nova, nakład limitowany. Prawdziwy zabytek, nadawałby się do któregoś z muzeów w centrum. Wertował żółte kartki i na chybił trafił zatrzymał się w połowie. Zaczął czytać powoli, bo słabo znał łacinę. V. Carmen nautae. A więc to był ten słynny poemat odszczepieńców. "Piąta pieśń żeglarza". Krążyła legenda, że ludzie, którzy przeczytali tę książkę, nigdy nie byli już tacy sami. W to akurat wierzył, słowo może być dobrym narkotykiem. Per maria terrena in saecula navigo et freta tenebricosa domus meae sunt; sed cum in insulam captivorum redeo quorumque morbo tactos oculos attingo ego ad maritima spatia reverti malo, silentium ac insaniam oblivio antepono. Trzymał w rękach poemat chorych na samotność, którzy nigdy nie godzili się na żadne zniewolenie. Te wersety były objawieniem wolności, ale równie dobrze mógł je napisać diabeł. Gdy chodziło o takie rzeczy, był bardzo ostrożny. Zawsze, gdy ktoś mówił "Bóg" albo "diabeł", gdy napomykał coś o "prawdzie" albo "duchu", w głowie Blootha zapalało się czerwone światełko: