Wells Herbert George - Niewidzialny czlowiek

Szczegóły
Tytuł Wells Herbert George - Niewidzialny czlowiek
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wells Herbert George - Niewidzialny czlowiek PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wells Herbert George - Niewidzialny czlowiek PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wells Herbert George - Niewidzialny czlowiek - podejrzyj 20 pierwszych stron:

HERBERT GEORGE WELLS NIEWIDZIALNY ROZDZIAŁ I PRZYBYCIE NIEZNAJOMEGO Było to w końcu lutego. W mroźny dzień, wśród gwałtownej śnieżycy, przybył nieznany podróżny. Przyszedł polem od stacji kolejowej w Bramblehurst, niosąc mały, czarny kuferek. Dłonie miał ukryte w grubych rękawicach. Szczelnie otulony w ciepłe palto, miał na głowie miękki, pilśniowy kapelusz, którego szerokie kresy tak twarz mu zakrywały, ż« widać było tylko czerwony koniec nosa. Śnieg zaprószył plecy i piersi nieznajomego i jakby pokrowcem białym osłonił mu kuferek. Podróżny wszedł nareszcie do gospody „Pod białym koniem’. Śmiertelnie znużony, rzucił na ziemię swój kuferek i zawołał: — Ognia, na miłość Boską! Proszę o pokój i ogień. W izbie szynkowej, tupiąc nogami i gestykulując gwałtownie, uwolnił się od śniegowej powłoki, poczem poszedł z panią Hall do pokoju bawialnego, ażeby omówić sprawę swego pomieszczenia. Wobec tego, że odrazu rzucił kilka gwinei na stół, konferencja trwała bardzo krótko. Pani Hall przeprowadziła nieznajomego do wyznaczonego mu numeru, zapaliła ogień na kominku i zostawiła tam gościa, aby mu co rychlej przygotować posiłek. W zimowej porze był gość w gospodzie Iping wogóle cudownem zjawiskiem, a cóż dopiero gość, który się nie targował; to też gospodyni chciała okazać się godną tej łaski fortuny. Skoro tylko wieprzowina skwierczeć poczęła na ogniu, a Millie, flegmatyczna sługa pani Hall, podbiczowana przez nią kilku dosadnemi słowy, zdecydowała się przerwać drzemkę, poniosła gospodyni osobiście obrus, talerze i szklanki do bawialnego pokoju i wzięła się zamaszyście do nakrywania stołu. Choć od jasno płonącego ognia biło silne ciepło, nieznajomy ani myślał zrzucić z siebie palto i kapelusz. Stał przy oknie, tyłem obrócony do gospodyni, przypatrując sią z uwagą śnieżycy na dworze. Nawet rąk, wtył założonych, nie oswobodził z rękawic, pogrążony w głębokiej zadumie. Z wielką przykrością zauważyła gospodyni, że śnieg z jego palta, tając, kapał na dywan. — Czy mogę wziąć pańskie okrycie i kapelusz i powiesić je w kuchni, aby wyschło? — spytała. — Nie — odparł, nie odwracając się nawet. Dopiero gdy chciała powtórzyć propozycję, podróżny odsłonił głowę o tyle, iż mógł spojrzeć na nią przez ramię. — Wolę zatrzymać je na sobie — rzekł z naciskiem. Gospodyni dopiero teraz spostrzegła, że nieznajomy miał duże, ciemnoniebieskie okulary, opatrzone także z boku w szkiełka. Krzaczaste bokobrody, spadające aż na kołnierz surduta, zakrywały mu policzki. — Bardzo dobrze, proszę pana — bąknęła — będzie tak, jak się panu podoba. Zaraz też pokój lepiej się ogrzeje. Widząc, że jej zapędy nie spotykają się z należytem uznaniem, ułożyła czem prędzej resztę nakrycia i ulotniła się z pokoju. Gdy za chwilę powróciła z dymiącym półmiskiem, nieznajomy stał jeszcze ciągle w tem samem miejscu, jak skamieniały. Postawiła rezolutnie wieprzowinę i jaja na stole i powiedziała głośno: — Pańskie śniadanie gotowe! — Dziękuję — odpowiedział, ale nie ruszył się z miejsca prędzej, aż wyszła z pokoju. Wtenczas dopiero zasiadł do stołu. W kuchni pani Hall zobaczyła Millie, która z wielką flegmą nakładała musztardę do garnuszka. Gospodyni, wyłajawszy ją za ślamazarność, porwała szybko zapomnianą musztardę, postawiła na tackę i poniosła do bawialnego pokoju. Zapukała i weszła. Lokator poruszył się szybko; schylił się i podniósł coś białego z ziemi. Postawiła z hałasem musztardę na stole. Wtem spostrzegła na krześle przed ogniem palto, kapelusz i parę mokrych butów, które groziły zardzewieniem stalowej kracie jej kominka. — Teraz chyba mogę już wziąć to wszystko do suszenia — ozwała się tonem rezolutnym, jakby zapowiadając, że nie zniesie opozycji. — Proszę zostawić kapelusz — odparł podróżny dziwnym, stłumionym głosem. Pani Hall, odwróciwszy się, zobaczyła, że podniósł głowę i patrzył na nią. Stanęła jak wryta. Nieznajomy trzymał przed sobą białą serwetę, tak, że usta i broda były nią zupełnie zakryte i to było przyczyną jego stłumionego głosu. Ale panią Hall co innego wprawiła w jaszcze większe zdumienie, ba, przerażenie… Całe czoło gościa powyżej ciemnych okularów, było zakryte białym bandażem, a drugi bandaż zakrywał uszy. Z całej tedy twarzy widoczny był tylko nos garbaty, czerwony i błyszczący. Podróżny miał na sobia brunatny welwetowy żakiet z wysokim, czarnym kołnierzem, zakrywającym mu szyję Grube, czarne włosy, kępkami wyzierające z pod skrzyżowanych bandaży, dopełniały tak dziwacznej całości, że gospodyni oniemiała ze zdumienia. Nieznajomy nie odejmował od ust serwety, którą trzymał w ręku, osłoniętej ciągle jeszcze brunatną rękawiczką. Patrząc na panią Hall przez ciemne okulary, powtarzał stłumionym głosem: — Proszę zostawić kapelusz! Gospodyni nie pozostało nic innego, jak zostawić kapelusz na miejscu. — Nie wiedziałam, proszę pana, że… — urwała zakłopotana. — Dziękuję! — odpowiedział sucho, zwracając oczy wymownie to ku niej, to ku drzwiom, to znowu ku niej. — Rzeczy dobrze wysuszę w kuchni — rzekła, wynosząc je z pokoju. Wstrząsnął nią lekki dreszcz, gdy zamykała drzwi. — Nigdy nic podobnego nie widziałam — szepnęła pocichu. Lokator tymczasem słuchał odgłosu jej oddalających się kroków. Nim założył serwetę, spojrzał badawczo na okno. Potem wziął się na nowo do jedzenia, ale po chwili wstał, zasłonił znów usta serwetą i spuścił story u okna. Pokój był teraz w półcieniu, a podróżny śmielszym krokiem wrócił do przerwanego drugiego śniadania. — Biedaczysko musiał mieć jakiś wypadek, albo operację, albo coś podobnego — mówiła pani Hall — ale jak ja się zlękłam jego bandaży! Dorzuciła trochę węgli do ognia i rozwiesiła palto lokatora. — A te szkaradne okulary! Wygląda w nich, jak nurek na dnie morza. Naostatek rozwiesiła jeszcze mokry szalik. — A jeszcze zakrywa sobie usta chuściskiem, tak, że go ledwie można zrozumieć — No, ma może i twarz poparzoną! Obróciła się szybko, Jakby przychodząc do siebie. — Millie! — zawołała — Millie, ty leniuchu, czyż jeszcze nie skończyłaś zmywania? Gdy pani Hall poszła sprzątnąć naczynie z pokoju swego gościa, to to, co ujrzała, utwierdziło ją w przypuszczeniu, że wypadek, któremu obcy zapewne uległ, musiał zeszpecić mu także usta. Gość palił fajkę, ale przez cały czas, gdy gospodyni była w pokoju, nie podniósł cybucha i nie odchylił jedwabnej chustki, którą owinął sobie dolną część twarzy. Zauważyła zaś, że patrzy na żarzący się tytoń. Siedział teraz tyłem do przysłoniętego okna, ;s, zaspokoiwszy głód i pragnienie i grzejąc się przy ogniu, mówił już nie w tak obrażająco krótki sposób, jak poprzednio. Ponieważ zostawił pakunki na stacji w Bramblehurst, zapytał, jakim sposobem mógłby je odebrać. Nawet skłonił grzecznie głowę obandażowaną, dziękując za wyjaśnienie. — Jutro! — powiedział. — Nie można prędzej? — i zdradzał żywe niezadowolenie, gdy rzekła: „Nie”. — Czy nie mógłby po moje bagaże wybrać się kto z wózkiem? — zapytał. — Droga przez pola bardzo stroma — odparła pani Hall w nadziei, że może wywoła jakieś zwierzenie tajemniczego przybysza. — Niedawno temu wywrócił się powóz. Pasażer poniósł śmierć na miejscu, a woźnica dotąd z swych ran się nie wylizał. Wypadki takie chodzą po ludziach. Prawda, proszę pana? Ale jej gość nie dał się tak łatwo wciągnąć w rozmowę. — Zapewne, zapewne — mruknął przez jedwabną chustkę, spokojnie obserwując panią Hall przez ciemne okulary. — A trwa to bardzo długo — ciągnęła dalej — nim się wróci do zdrowia, nieprawdaż, panie? — Oto syn mojej siostry Tom, zranił sobie rękę kosą, potknął się przy koszeniu siana — no, i nie uwierzy pan, może trzy miesiące chodził obandażowany. Boję się teraz spojrzeć na kosę, proszę pana. — Rozumiem to zupełnie — odmruknął. — Nawet obawialiśmy się, że będzie potrzeba operacji, tak było źle, proszę pana. Gość zaśmiał się krótko, śmiechem do szczeknięcia podobnym. — Tak źle było? — zapytał. — Bardzo źle, proszę pana. A nam nie było do śmiechu, bo to ja miałam z tem do czynienia. Siostra i tak ledwie sobie mogła dać radę ze swymi malcami. A tu codzień odwijaj bandaże i zawijaj na nowo. I gdybym była tak śmiała spytać, proszę pana… — Proszę mi przynieść zapałki — przerwał jej nagle gość — fajka mi zgasła. Pani Hall patrzyła nań przez chwilkę z oburzeniem, potem przypomniała sobie dwie gwineje i poszła po zapałki. — Dziękuję — odpowiedział lakonicznie, gdy je przyniosła i obrócił się tyłem do pani domu. Widocznie był bardzo drażliwy na punkcie bandaży i operacji. Nie śmiejąc dłużej pytać, wyszła zirytowana, by swe oburzenie odbić na Millie. Gość został w bawialnym pokoju do godziny czwartej po południu. Zdaje się, że palił cały czas, siedząc przy kominku, Kto, ciekawością wiedziony, przytknąłby ucho do dziurki od klucza, byłby słyszał go chodzącego raz po raz po pokoju i mruczącego pocichu do siebie; potem znów krzesło zaskrzypiało i nastała zupełna cisza. ROZDZIAŁ II PIERWSZE WRAŻENIA PANA TEDDY HENFREYA O czwartej, gdy już było prawie ciemno i pani Hall zbierała się na odwagę, ażeby spytać swego gościa, czy chce pić herbatę, wszedł do izby szynkownej Teddy Henfrey, wędrowny zegarmistrz. — Tam, do kata, pani Hall, otóż dopiero pogoda psia — zawołał. W istocie śnieżyca srożyła się coraz gwałtowniej. Gospodyni przywitała Henfreya i zauważyła, że miał z sobą worek, mieszczący narzędzia. — Skoro już jesteście tutaj — rzekła — to obejrzyjcie, Teddy, stary zegar w bawialnym pokoju. Idzie i bije doskonale, ale jedna wskazówka zawsze spada na szóstą. I, idąc naprzód, poszła z nim do bawialnego pokoju. Zapukawszy, weszła. Jej gość siedział w fotelu przed ogniem i, zdaje się, drzemał, głowę bowiem miał nabok zwieszoną. Pokój oświetlał jedynie odblask węgli, żarzących się na kominku. W tem niepewnem świetle pokój tonął w czerwoności, w której przedmioty traciły wyrazistość konturów. Gospodyni miała jeszcze oczy olśnione blaskiem dużej lampy w izbie szynkowej, skąd wyszła. Wydawało się jej tutaj w pierwszej chwili zupełnie ciemno. Przypatrując się jednak z natężeniem śpiącemu, odniosła wrażenie, jakgdyby miał on niezmiernie wielkie, potworne usta, zajmujące całą dolną część twarzy. Widziała obandażowaną głowę, wytrzeszczone okulary i czarną Jamę poniżej. Nagle gość wyprostował się w fotelu i podniósł rękę do twarzy. Gospodyni rozwarła drzwi szeroko. Zrobiło się jaśniej. Zobaczyła go wyraźnie; siedział tak, jak dawniej, z chustką koło twarzy. Oczywiście, pomyślała sobie, przywidziało jej się coś w ciemności. — Czy pan pozwoli? — spytała, odzyskując po chwilowym przestrachu pewność siebie. — Czy pan pozwoli temu oto zegarmistrzowi obejrzeć zepsuty zegar? — Obejrzeć zegar? — powtórzył gość machinalnie, jakby rozespany. — Oczywiście. Pani Hall poszła po lampę; gość wstał i przeciągał się. Zrobiło się jasno w pokoju i Teddy Henfrey, wchodząc, zobaczył obandażowaną osobę, na widok której, jak później opowiadał, zrobiło mu się niedobrze. — Dobry wieczór — rzekł lokator, widząc, że Henfrey, jak rak, cofa się pod wpływem mimowolnego przerażenia. — Mam nadzieję — przemówił dopiero po chwili zegarmistrz — że panu nie przeszkadzamy. — Wcale nie — odparł gość — choć rozumiałam, ciągnął dalej, zwracając się do gospodyni — że pokój ten oddany został wyłącznie do mego użytku. — Przypuszczam — ozwała się na swe usprawiedliwienie pani Hall — że pan będzie wolał mieć zegar… — Tak, tak — przerwał jej gość. — Niezawodnie. Niemniej jednak, a nawet przedewszystkiem lubię, by mi nikt nie przeszkadzał. Obrócił się do kominka z założonemi wtył rękami. — A teraz — dodał — gdy już zegar będzie naprawiony, chciałbym mieć trochę herbaty — nie prędzej jednak, aż ten pan upora się z zegarem. — Pani Haii chciała wyjść z pokoju. Nie próbowała dziś dalej prowadzić rozmowy, bo poco narażać się na czyjeś tam impertynencje i to w obecności Henfreya. Tym razem jednak gość okazał się ciekawym. Co prawda, zapytał tylko, czy zajęła się sprowadzeniem jego bagażu z dworca kolejowego. W odpowiedzi usłyszał, że pani Hall mówiła już o tem z listonoszem i że jutro rano woźnica przywiezie rzeczy. — Czy tylko na pewno przywiezie je — i kiedy? — Ależ przywiezie niechybnie — odpowiedziała ozięble. — Muszę wyjaśnić pani, a byłem zanadto zziębnięty i zmęczony, żeby to zrobić przedtem, że jestem eksperymentującym poszukiwaczem. — Rzeczywiście — zawołała pani Hall, zdumiona, że gość tajemniczy zdobył się na wypowiedzenie tylu słów naraz. — Otóż w pakunkach moich znajdują się różne cenne przyrządy. — To bardzo mądre rzeczy — mówiła gospodyni. — C ciąłbym jak najprędzej wziąć się znów do roboty. — Naturalnie, proszę pana. — Do Iping — ciągnął z determinacją gość dalej — przyjechałem, by mieć samotność. Nie lubię, gdy mi kto przeszkadza w robocie, A oprócz tego przykry wypadek… — Ja też myślałam — bąknęła pani Hall, jakby do samej siebie. — Zmusza mnie do odosobnienia. Moje oczy często są tak słabe i tak mnie bolę, że muszę siedzieć w ciemności całeni godzinami, zamykać się. Czasem — choć nie zawsze, A w takiej chwili najmniejsza przeszkoda, prędkie, niespodziewane wejście rozdrażnia mnie nadzwyczajnie… Chciałbym, żeby to wszystko było zrozumiane. — Naturalnie, proszę pana — rzekła pani Hall — Gdybym była taka śmiała zapytać… — To, zdaje mi się, jest wszystko — mówił lokator spokojnym, lecz stanowczym, tonem, który zamykał możność dalszej rozmowy. Pani Hall musiała tedy zachować swoje zapytanie i swoją sympatję na lepsze czasy. Ledwie wyszła z pokoju, lokator, stojąc przed kominkiem, wytrzeszczał oczy, czyli okulary, jak potem opowiadał Henfrey, na jego manipulacje ż zegarem. Zegarmistrz trzymał lampę z zieloną umbrą blisko przy sobie. Rzucała ona jaskrawe światło na jego ręce i na zegar, pozostawiając resztę pokoju w półcieniu. Będąc z natury bardzo ciekawy, wyjął Henfrey, zgoła niepotrzebnie, wnętrze zegara, w nadziei, że gdy będzie długo manipulował, znudzony lokator przecie się odezwie. Jego oczekiwania spotkał zawód, czuł się jakby sam w pokoju, a jednak tam za nim stała ciemna i niewyraźna wielka postać z obwiniętą głową i na niego skierowanemi okularami, które widział przez mgłę zielonych płatków. Wydawało się to Henfrey’owi tak dziwne, że przez chwilę obaj nieruchomie patrzyli na siebie. Potem Henfrey zwrócił się znów do swej roboty. Niemiła sytuacja! Takby chciał coś powiedzieć! Czyby nie zrobić naprzykład uwagi o szkaradnym śniegu na dworze? — Śnieg — zaczął… — Kończcie robotę i idźcie sobie do stu wiatrów — rzekł lokator, z trudnością tłumiąc gniew. — Macie w tym zegarze osadzić tylko wskazówkę na osi. Wszystko inne, co robicie, jest prostym humbugiem. — Zapewne, panie — bąknął zmieszany Henfrey. — Już kończę… nie uważałem… — rzeczywiście skończył robotę i wyszedł z pokoju, dotknięty do żywego. — Tam, do kata — mruczał sam do siebie. — Trzeba przecie naprawiać czasem zegary… — Czy to na tego pana nie wolno patrzeć? Jakiż on brzydki!… Boże, jakiż on brzydki! Gdyby musiał kryć się przed policją z powodu spełnienia jakiejś zbrodni, byłby z pewnością troskliwiej obandażował się i owinął. Idąc uliczką wioski, zobaczył Halla, niedawno ożenionego z właścicielką gospody „Pod białym koniem”. Hall utrzymywał furmankę na drodze z Iping do stacji Sidderbridge. Zabawiwszy się trochę w Sidderbridge — co widać było już ze sposobu, w jaki jechał — wrzasnął nad uchem przechodzącego zegarmistrza: — Jak się masz, Teddy? — Pięknego gościa zastaniesz w domu! — odparł Henfrey. Zmysł towarzyski kazał Hallowi wstrzymać konie. — Jakto? — zapytał. — Szczególny gość, powiadam ci, najął pokój w gospodzie. I zaczął w żywy sposób opisywać Hallowi dziwacznego lokatora jego żony. — Wygląda to trochę, jak przebranie. Ja musiałbym przecie widzieć twarz człowieka, który ma mieszkać w mojej chałupie. Ale baby nie rozumieją się na tem. Osiadł u was i nie powiedział nawet, jak się nazywa. — Nie może być! — rzekł Hall, nie rozumiejąc jeszcze widocznie, o co chodzi. — Ale tak jest — ciągnął Henfrey dalej, — Wynajął tygodniowo. I niech to będzie, kto chce, przed tygodniem nie możecie go wyrzucić. A ma podobno kupę bagaży, które jutro nadejdą. Chyba nie będą to paki z kamieniami? Opowiedział dalej, jak jakaś jego ciotka w Hastings została oszukana w podobny sposób i wogóle starał się jaknajusilniej o to, by w twardą głowę Halla wtłoczyć groźne podejrzenia. — Wio, het, stary! — krzyknął wreszcie Hall na konia — muszę ja to sam wyjaśnić! Teddy poszedł swoją drogą, ale z sercem znacznie już lżejszem. Hall, po powrocie do domu, nie mógł jednak wziąć się do wyjaśnienia czegokolwiek, bo żona sfukała go uczciwie za to, że długo bawił w Sidderbridge, a na jego bardzo łagodne zapytania o gościa, dała wymijającą tylko odpowiedź; podejrzenie, rzucone uwagami zegarmistrza, kiełkowało w nim pomimo to dalej. — Wy, kobiety, macie krótki rozum — mówił Hall, zdecydowany dowiedzieć się przy najbliższej sposobności czegoś więcej o gościu. I gdy tylko nieznajomy udał się do sypialnego pokoju na spoczynek, Hall rezoltnie wszedł do bawialni, obejrzał starannie meble żony, chcąc przez to zaznaczyć, że ten obcy nie był tu panem. Spojrzał przytem pogardliwie na arkusz z obrachunkami, zostawiony przez lokatora. Idąc spać, zalecił żonie przypatrzeć się uważnie pakunkom gościa, gdy nazajutrz nadejdą. — Pilnuj tylko twego nosa — odmruknęła gniewnie żona — ja potrafię sobie sama dać radę. Gospodyni tem ostrzej odcinała się mężowi, że obcy gość był niewątpliwie bardzo szczególnym gościem i ona sama w głębi duszy nie miała co do niego zupełnej pewności. Wśród nocy obudziła się nagle: śniły jej się wielkie, białe głowy, niby olbrzymie brukwie, które toczyły się za nią, wytrzeszczając ogromne, czarne oczy. Sen był przerażający, ale pani Hall, jako rozsądna kobieta, odwróciła się na drugi bok i zaraz potem usnęła spokojnie. ROZDZIAŁ III TYSIĄC I JEDNA FLASZECZKA W taki sposób w dniu 29 lutego ta szczególna osobistość spadła, nie wiedzieć skąd, do wsi Iping. Następnego dnia pakunki nadeszły, a były to szczególne pakunki. Parę kuferków takich, jakie — by mógł mieć każdy zwyczajny człowiek, ale potem była paka z książkami, wielkie, grube książki, a kilka z nich to niemożliwe do odczytania rękopisy; potem jaki tuzin pudełek i paczek z przedmiotami, owiniętemi w słomę. Hallowi, który ciekawie macał tu i ówdzie, zdawało się, że to były flaszeczki. Lokator w palcie, kapeluszu, rękawiczkach i szaliku wyszedł natychmiast, skoro tylko furmanka Fearensids’a przyjechała, podczas kiedy Hall gawędził z woźnicą, przygotowując się do pomagania mu przy wnoszeniu rzeczy. Lokator wyszedł, nie zwróciwszy uwagi na psa woźnicy, który tymczasem, widocznie, aby nie wyjść z wprawy, obwąchiwał nogi Halla. — Pośpieszcie się z temi pakami — zawołał nieznajomy — czekałem na nie dość długo. Zeszedł ze schodków, zbliżył się do wozu, ażeby zabrać osobiście jedną z mniejszych paczek. Ledwie go zobaczył pies Fearenside’a, zaczął się najeżać i wściekle szczekać, a gdy ujrzał, że obcy dotyka się wozu, skoczył wprost na jego rękę. — A pójdziesz! — krzyknął Hall, cofając się ostrożnie, gdyż nie był zbyt odważnym wobec psów, a Fearenside wrzasnął; — „Leżeć!” — i porwał za bat. Widzieli, że zęby psa osunęły się po ręce, słyszeli odgłos kopnięcia, widzieli, jak pies skoczył wbok i rzucił się na nogę nieznajomego, rozdzierając mu spodnie. Wtedy dosięgnął go bicz woźnicy i pies, skomląc, schował się pod wóz. Wszystko to stało się w jednej chwili. Nieznajomy spojrzał prędko na swą rozdartą rękawiczkę i na nogę, po — tam obrócił się i spiesznie wbiegł po schodach do gospody. Słyszeli jego kroki na ganku i na schodach, aż do sypialnego pokoju. — Ty psiakrew, tył — wołał Fearenside, złażąc z wozu z biczem w ręku, podczas kiedy pies kulił się pod wozem. — Ugryzł go na pewno — powiedział Hall — lepiej pójdę i zobaczę. I prędko poszedł za gościem; w ganku spotkał żonę, której powiedział o przygodzie, potem wbiegł na schody, a widząc drzwi lokatora niezamknięte, wszedł bez ceremonji, ażeby ofiarować swą pomoc. Story były spuszczone i ciemność zalegała pokój. Hallowi zdawało się, że widzi coś szczególnego; ramię bez ręki i twarz z trzema nieokreślonemi plamami na białem tle, podobną do ogromnej stokroci. Potem uderzyło go coś mocno w pierś i wyrzuciło za drzwi, które zamknęły się za nim na klucz. Jakieś migające, niemożliwe kształty, uderzenie i wypchnięcie. Teraz stał na ciemnych schodach i usiłował zdać sobie sprawę z tego, co widział. W minutę później połączył się z grupą, która się utworzyła przed drzwiami „Białego konia”. Był tu Fearenside, po raz trzeci opowiadający od początku całą historję; była pani Hall, dowodząca, że jego pies nie ma żadnego prawa kąsać jej gości; był Huxter, sklepikarz z przeciwnej strony ulicy, wciąż pytający o wszystko; był krytykujący kowal Sandy Wadgers; oprócz nich było jeszcze kilka kobiet i dzieci, które robiły niedorzeczne uwagi. Hall, patrząc na nich i słuchając zwyczajnej, pospolitej gadaniny, powiedział sobie w duchu, że chyba niepodobna, żeby on tam na górze był widział coś nadzwyczajnego. Zresztą posiadany przez niego zapas słów nie wystarczał na opisanie jego wrażeń. — Mówi, że nie potrzebuje pomocy — odpowiedział na zapytanie żony, — Lepiej zanieśmy pakunki do pokoju i będzie koniec. — Powinien natychmiast rany wypalić, osobliwie, jeżeli są nabrzmiałe — zadecydował kowal. — A psa najlepiej byłoby zastrzelić — dodała jedna z gapiących się kobiet. Nagle pies zaczął warczeć na nowo. — Śpieszcie się — zawołał gniewny głos z drzwi domu, w których stanął nieznajomy, z podniesionym kołnierzem od palta, a spuszczoną kresą kapelusza. — Im prędzej pownosicie te rzeczy, tem będzie lepiej. Ktoś z patrzących zauważył, że gość zmienił spodnie i rękawiczki. — Czy pies ukąsił pana? — zapytał Fearenside. — Bardzo mi przykro… — Nie ukąsił wcale — odparł krótko nieznajomy. — Prędko dawajcie te rzeczy! Potem zaklął pocichu, jak zaręczał Hall. Skoro tylko pierwszą pakę wniesiono do bawialni, natychmiast lokator z największym pośpiechem zaczął ją rozpakowywać, rozrzucając słomę na dywan pani Hall, Wydobywał flaszeczki, małe, pękate, zawierające proszki; wysokie i wysmukłe z płynami białemi i kolorowemi, niebieskie z napisem „trucizna”; flaszeczki z okrągłym korpusem a cienką szyjką, duże zielone flaszki, duże białe flaszki, flaszeczki ze szklanemi korkami, z korkami zwyczajnemi i drewnianemi; flaszki od wina, flaszki od oliwy, ustawiając je wszystkie rzędami na szafie, na gzymsie kominkowym, na stole, pod oknem, na etażerce, na podłodze, słowem — wszędzie. W drogerji w Bramblehurst nie było ani połowy tej ilości. Jedna paka po drugiej zwalniała się, aż wreszcie wszystkie były próżne, a cały pokój pełen słomy. Oprócz flaszeczek była tam jeszcze tylko pewna ilość probówek i starannie opakowana waga. Natychmiast po wydobyciu i ustawieniu flaszeczek lokator wziął się do roboty, nie troszcząc się bynajmniej o porządek w pokoju, ani o pakę z książkami, która została za drzwiami, ani też o kufry i inne bagaże, zaniesione na górę. Kiedy pani Hall przyniosła mu obiad, był już tak zajęty swoją pracą, polegającą na wytwarzaniu w probówkach różnych mieszanin z zawartości flaszeczek — że nie słyszał, jak weszła; dopiero, gdy odmiotła większą część słomy i z pewnym naciskiem postawiła tacę na stole, patrząc z ubolewaniem na stan, w jakim się znajdował jej porządny pokój — gość obrócił się ku niej, lecz natychmiast zwrócił twarz do swych flaszek. Zobaczyła, że zdjął okulary i zdawało jej się, że ma oczy niezmiernie głęboko osadzone, ale nie mogła tego sprawdzić, gdyż włożył znów oku1 ary. — Życzę sobie, żeby pani nie wchodziła nigdy bez pukania — powiedział w tonie nienormalnego rozdrażnienia, który mu był właściwym. — Ja pukałam, zdaje się jednak… — Być może, ale w moich poszukiwaniach — poszukiwaniach bardzo ważnych i pilnych — najmniejsza przerwa, skrzypnięcie drzwi… muszę rzeczywiście prosić… — Naturalnie, proszę pana. Może pan przecież drzwi zamknąć na klucz każdej chwili. — Dobra myśl — rzekł lokator. — Ta słoma, proszę pana… Gdybym śmiała zrobić uwagę… — Nie trzeba! Jeżeli słoma nie podoba się pani, proszę to wpisać do rachunku. Dodał jeszcze coś pod nosem, co brzmiało bardzo podobnie do przekleństwa. Był taki dziwny, stojąc przed nią z flaszką w jednej, a probówką w drugiej ręce, taki podrażniony i zły, że pani Hall prawie zlękła się. Ale była to rezolutna kobieta. — W takim razie, proszą pana, chciałabym wiedzieć, wiele… — Szylinga, — wpisz pani do rachunku, szylinga. Przecież to będzie dosyć? — Niech tak będzie — odrzekła gospodyni, zabierając się do nakrywania — naturalnie, jeżeli pan się na to zgadza. „Pan” obrócił się niecierpliwie tyłem do niej. Całe popołudnie pracował przy drzwiach zamkniętych i, podług relacji pani Hall, w zupełnej ciszy. Raz tylko usłyszała stuk i dźwięk stłuczonego szkła, a potem odgłos szybkich kroków. Myśląc, że coś się stało, pobiegła do drzwi, ale obawiała się zapukać. Do uszu jej doszły tylko słowa: — Nie idzie mi, nie idzie! Oszukałem się! Cierpliwości!… cierpliwości!… — mruizał lokator, chodząc prędko po pokoju. Wtem pani Hall usłyszała kroki gwoździami podbitych butów po ceglanej posadzce izby szynkowej i z wielkim żalem musiała porzucić stanowisko pod drzwiami przed końcem monologu. Gdy powróciła — w pokoju nieznajomego panowała już cisza, tylko czasem zaskrzypiało krzesło lub brzękła flaszeczka. Lokator powrócił do roboty. Gdy zaniosła mu herbatę, zobaczyła potłuczone szkło i niedbale wytartą plamę na dywanie. Zwróciła na to jego uwagą. — Wpisz to pani do rachunku — odburknął lokator — tylko, na miłość Boską, nie nudź mnie; jeżeli jest jaka szkoda — to wpisz ją do rachunku. I wrócił znowu do przerwanej pracy. * * * — Powiem wam coś — mówił tajemnicze Fearenside. Było to wieczorem w malej szynkowni w Iping Hauger. — No cóż? — spytał Teddy Henfrey. — Ten facet, o którym mówicie, co to go mój pies ugryzł. Oto — on jest czarny. Przynajmniej jego nogi są czarne. Ja patrzyłem na dziurę w jego spodniach i dziurę w rękawiczce. Przecież powinno było być wydać jego ciało. — Było czarne. Powiadam wam, że on jest czarny, jak mój kapelusz. — Nie może być — mówił Henfrey — to jest osobliwsza rzecz. Przecież jego nos jest czerwony, jakby umalowany. — To prawda — odpowiedział Fearenside. — Ale widzicie, ja myślę tak: ten drab jest pstrokaty, czarny tu, a biały tam. Będzie to pewnie mieszaniec i kolory nie zmieszały się, tylko ułożyły, jak łaty. Ja już słyszałem o takich rzeczach. I na ten przykład tak samo jest u koni. ROZDZIAŁ IV PAN CUSS ROZMAWIA Z NIEZNAJOMYM Okoliczności, towarzyszące przybyciu nieznajomego do Iping, opowiedzieliśmy obszernie, ażeby dać czytelnikowi wyobrażenie o osobliwem wrażeniu, które tam zrobił. Ale z wyjątkiem dwóch dziwacznych epizodów, szczegóły jego pobytu, aż do dnia pamiętnego uroczystości klubowej, mogą być opowiedziane pokrótce. Zachodziły tam od czasu do czasu utarczki z panią Hall o domowe porządki, ale te zatargi aż do końca kwietnia, kiedy pokazały się pierwsze objawy braku pieniędzy, lokator kończył zwycięsko, każąc „wpisać to do rachunku”. Hall nie mógł się do niego przekonać i często utrzymywał, że dobrze byłoby go się pozbyć. Jednak swoją antypatję okazywał jedyne w ten sposób, że schodził nieznajomemu ile możności z drogi. — Czekaj aż do laia — mówiła żona — gdy zaczną się włóczyć artyści ze swemi stalugami, wtedy zobaczymy. Zapewne, że on nie jest bardzo przyjemny, ale rachunki są płacone regularnie, a to przecie grunt, mów co chcesz. Nieznajomy nie chodził do kościoła i faktycznie nie robił żadnej różnicy pomiędzy niedzielą a dniami, nie poświęconemi nabożeństwu; nawet nie ubierał się inaczej. Pracował, jak się zdawało pani Hall, bardzo nierówno. Niekiedy schodził rano i był ciągle zajęty; czasem zaś wstawał późno, chodził po pokoju, mrucząc pod nosem, palił fajkę albo spał w fotelu przy ogniu. Żadnej nie miał komunikacji ze światem poza obrębem wioski. Jego usposobienie było bardzo nierówne, najczęściej zachowywał się tak, jakby od wszystkich doznawał najgorszej obrazy, a raz lub dwa darł i łamał różne rzeczy w gwałtownym napadzie złości. Jego przyzwyczajenie mówienia do siebie rosło coraz bardziej, ale pani Hall, która podsłuchiwała go sumiennie, mówiła, że to były „koszałki, opałki” i że nic z tego skleić nie można. Bardzo rzadko wychodził w dzień, ale o zmroku można go było widzieć, zawsze otulonego jednakowo, w ciepły czy w zimny czas, wyszukającego najodludniejsze ścieżki pomiędzy płotami i drzewami. Jego ciemne okulary i obandażowana twarz bardzo niemiłe robiły wrażenie na późno wracających wieśniaków. Teddy Henfrey, wychodząc o wpół do dziesiątej z szynkowi „Pod czerwonym lwem”, o mało nie wrzasnął z przerażenia, zobaczywszy naraz w promieniach światła, wpadających przez otwarte drzwi, głowę nieznajomego, który był zdjął kapelusz — zupełnie do trupiej podobną. Dzieci, które go zobaczyły późno wieczorem, śniły o strachach i to tylko było wątpliwe, czy on bardziej nie lubił chłopaków, kręcących się po ulicy, czy one jego — ale to pewne, że była pomiędzy nimi gwałtowna antypatja. Nic dziwnego, że o osobistości tak osobliwej najrozmaitsze w Iping krążyły wieści; szczególniej zaś ludzie byli ciekawi jego zatrudnienia. Pani Hall była bardzo wrażliwa na tym punkcie; zapytywana, odpowiadała, dobitnie wymawiając każdą głoskę, że jej gość był eks–pe–ry–men–tu–ją–cym poszukiwaczem. A kiedy pytano — co to jest eksperymentujący poszukiwacz — dawała odpowiedź, że wiedzą o tem dobrze ludzie, wychowani jak się należy, i że to oznacza człowieka, który wynajduje rozmaite rzeczy. Jej gość miał wypadek — mówiła — który na czas pewien oszpecił jego twarz i ręce, a gniewa go to i żenuje, jeżeli ten fakt wywołuje uwagi obcych ludzi. Rozeszła się nawet wieść, że był to zbrodniarz, kryjący się pod bandażami przed okiem policji. Myśl ta wyszła z mózgu Teddy Henfreya; szkoda tylko, że nie mógł odkryć żadnej znaczniejszej zbrodni, popełnionej w czasie od początku aż do końca lutego. Przypuszczenie to w wyobraźni pana Gould, nadliczbowego asystenta w Szkole Narodowej, zmieniło się w teorję, że nieznajomy był przebranym anarchistą, przygotowującym środki eksplodujące. Gould był zdecydowany, dla publicznego dobra, działać jako detektyw na własną rękę, o ile tylko czas mu pozwoli. Jego policyjne czynności polegały na bacznem przypatrywaniu się nieznajomemu — i na wypytywaniu o niego różnych osób, które go nigdy nie widziały. Pomimo całej gorliwości, nic jednakowoż nie odkrył. Inna gałąź opinji publiczna1, szła za Fearensidem i zgadzała się ni jego rozwiązanie zagadki. Tak na — przykład, Silas Durgan zapewniał, że „gdyby ten facet chciał się pokazywać na jarmarkach, to zarobiłby tyle pieniędzy, ile sam waży; a będąc oczytanym w biblji, porównywał lokatora pani Hall do człowieka, któremu dano jeden talent. Było jeszcze inne zdanie, że nieznajomy jest po prostu nieszkodliwym warjatem. To zapatrywanie miało tę wyższość nad innemi, że tłumaczyło wszystko. Pomiędzy temi rozmaitemi opiniami było jeszcze wiele chwiejnych. Ale wieśniacy w Sussex tak mało są zabobonni, że dopiero późniejsze wypadki zaczęły im nasuwać myśli o czemś nadprzyrodzonem. I wtenczas nawet opinja ta utrzymywała się jedynie pomiędzy kobietami. Cała ludność Iping zgadzała się w jednem. Nie lubiła go. Jego drażliwość — zrozumiała dla ludzi miejskich, pracujących umysłowo — obrażała spokojnych wieśniaków. Gwałtowna gestykulacja, którą od czasu do czasu spostrzegali; chód niezmiernie szybki podczas jego późnych wieczornych przechadzek; brutalne odpychanie każdego ciekawego zbliżenia; upodobanie w ciemności, które prowadziło do spuszczania zasłon i gaszenia świec i lamp — komużby takie rzeczy mogły się podobać. To też usuwano mu się z drogi, gdy przechodził przez wieś, a, skoro przeszedł, młodzi żartownisie wiejscy, postawiwszy kołnierze i spuściwszy kresy kapelusza, szli za nim, naśladując jego gwałtowne, nerwowe ruchy. Była właśnie w tym czasie jakaś popularna piosnka, pod tytułem „Człowiek–upior”. Miss Satchell śpiewała ją na koncercie w sali szkolnej, (na sprawienie nowych lamp w kościele), a później, gdy tylko kilku mieszkańców wioski stało razem, a nieznajomy przechodził, to, wślad za nim, gwizdano mniej lub więcej fałszywie po kilka taktów z owej piosnki. Dzieci na ulicy krzyczały za nim „upiór idzie!” — i uciekały prędko, dumne i przestraszone zarazem. Cuss, cyrulik w Iping, pełniący zarazem funkcje lekarza i aptekarza, już oddawna pożerany był przez ciekawość. Bandaże intrygowały go, a opowiadanie o tysiącu i jednej flaszeczce wzbudzało w nim zazdrość. Przez kwiecień i maj szukał jakiejś sposobności zbliżenia, się do nieznajomego. Nareszcie, przed Zielonemi Świątkami, nie mógł już powstrzymać dłużej swej ciekawości. — Jako pretekstu, mającego mu ułatwić zbliżenie się do tajemniczego nieznajomego, użył składki na sprowadzenie akuszerki do Iping. Zdumiał się przedewszystkiem, że pani Hall nie znała nazwiska swego lokatora. — Powiedział mi wprawdzie swoje nazwisko — mówiła pani Hall, co było stanowczo nieprawdą — ale ja zapomniałam. Zdawało jej się, że to głupio wygląda, mieć bezimiennego lokatora. Cuss zapukał do bawialnego pokoju i wszedł. W odpowiedzi dało się słyszeć półgłosem wymówione przekleństwo. — Proszę wybaczyć, że pana nachodzę — rzekł Cuss i zamknął drzwi, nie dopuszczając pani Hall do dalszej rozmowy. Słyszała tylko szmer głosów przez jakie dziesięć minut, potem okrzyk zdziwienia, tupanie nogami, hałas odrzuconego krzesła, wybuch śmiechu, szybkie kroki ku drzwiom, i Cuss ukazał się blady, jak ściana, z oczami prawie nawierzch wychodzącemi. Nie zamknął drzwi za sobą i, nie patrząc na panią Hall, wybiegł przez ganek i schody. Słyszała jego kroki na ulicy i widziała, że kapelusz trzymał w ręce. Ona stała w izbie szynkowej, patrząc na otwarte drzwi od bawialni. Potem usłyszała szyderczy śmiech lokatora i jego kroki, zbliżające się do drzwi. Ze swego miejsca nie mogła widzieć jego twarzy. Drzwi bawialni zatrzaśnięto i zapanował znów spokój. Cuss tymczasem poszedł przez wieś prosto do proboszcza Banlinga. — Czy ja zwarjowałem? — zawołał bez wstępu, znalazłszy się w ubogiej biblioteczce proboszcza — czy ja wyglądam, jak człowiek obłąkany? — Co się stało? — zapytał proboszcz, odkładając luźne arkusze kazania, nad którem właśnie pracował. — Ten człowiek w gospodzie… — Cóż z nim? — Proszę mi dać coś wypić — rzekł Cuss, siadając. — Wzmocniwszy nerwy kieliszkiem taniego sherry — jedynego napoju, który posiadał poczciwy proboszcz — Cuss opowiedział mu całe zajście. — Wszedłem — mówił głosem przerywanym — i prosiłem go o datek na ten fundusz na akuszerkę On trzymał ręce w kieszeniach i siedział na krzesełku, sapiąc. Mówiłem, że słyszałem o nim, iż zajmuje się naukową pracą. Odpowiedział: „— Tak” i znowu sapnął. Sapał przez cały czas, widocznie musiał się niedawno zaziębić. Nie można się zresztą dziwić — tak otulony, w tak ciepłą pogodę. Opowiadałem mu o potrzebie akuszerki we wsi, a przez cały ten czas miałem oczy otwarte. Wszędzie flaszeczki, chemikalja. Waga, probówki na podstawkach i zapach, jakby całej apteki. Zapytałem, czy da co na składkę? Powiedział, że się namyśli. Zapytałem go wówczas, czy robił jakie naukowe poszukiwania? Zgniewał się: — „Przeklęte, długie poszukiwania” — odpowiedział, jakby wybuchając. W tym człowieku gotowało się, a moje pytania doprowadziły go do szału. Wyjął on jakiś przepis, bardzo ważny przepis, nie chciał mi jednak powiedzieć na co. — „Czy to jest przepis na lekarstwo?” — „Poco, u diabła, pan mnie wypytujesz?” Przeprosiłem. Zaczął sapać i kaszlać znowu. Potem mówił dalej. W przepisie było czynników pięć. Położył go i odwrócił głowę. Przeciąg od okna porwał papier. W pokoju palił się ogień na kominku. Nim zdołał przyskoczyć do ognia, papierek spłonął, a popiół wyleciał kominem, — Chcąc oznaczyć to gestem, wyjął rękę z kieszeni. — No i cóż? — pytał proboszcz. — Nie było żadnej ręki. Nic, tylko próżny rękaw. Boże! pomyślałem, cóż to za kalectwo! Ma zapewno sztuczną rękę z korku i zdjął ją. Ale potem pomyślałem — jakimże sposobem porusza tym rękawem próżnym. Ręczę proboszczowi, że nic w nim nie było, widziałem aż poza łokieć. Wielki Boże! — krzyknąłem. Wówczas zatrzymał się, spojrzał swemi szkaradnemi okularami na mnie, potem na swój rękaw. — Cóż dalej? — To wszystko. Nie mówił ani słowa, tylko patrzył na mnie i włożył szybko rękaw do kieszeni, „Mówiłem panu, że przepis się spalił, wszak tak?” — „Jakim, do djabła, sposobem pan możesz poruszać próżnym rękawem?” — zawołałem, — „Próżny rękaw?” — „Tak” — odpowiedziałem — „próżny rękaw!” — „Więc pan widziałeś próżny rękaw?” Wstał prędko. Ja wstałem także. Sapał zjadliwie. Ja trzymałem się mocno, chociaż, niech mnie djabli porwą, jeżeli jego obandażowana facjata i te szkła, wyglądające, jak dziury, każdemu strachu nie napędzą. — „Pan powiada, że to jest próżny rękaw?” — mówił, — „Oczywiście!” — odpowiedziałem raz jeszcze, Wtedy spokojnie wyjął swój rękaw z kieszeni i podniósł go jakgdyby mi go jeszcze raz chciał pokazać. Zrobił to bardzo wolno. Spojrzałem, — „No, powiedziałem, pokasłując, bo mi zaschło w gardle, niema nic w rękawie”. Zacząłem się bać, rękaw aż do ramienia był próżny. Wtenczas on wolno, bardzo wolno wyciągnął go do mnie, aż mankiet był o sześć cali od mojej twarzy. Wyobraź sobie, proboszczu, rękaw, w którym nie było nic, A potem… — No i cóż? — Potem coś, zupełnie tak, jakby dwa palce, pochwyciły mój nos i potrząsly nim. Banting zaczął się śmiać. — Ale, powiadam proboszczowi, że w rękawie nie było ręki — zawołał Cuss prawie z histerycznym krzykiem — dobrze proboszczowi się śmiać, ale ja byłem tak przerażony, że uderzyłem go mocno po mankiecie i tak prędko, jak mnie tylko nogi nieść zdołały, uciekłem z pokoju. Cuss zatrzymał się. Nie można było wątpić o zupełnej szczerości jego panicznego przerażenia. Poczciwy proboszcz nalał mu drugi kieliszek swego bardzo lichego wina. — Gdy uderzyłem go w mankiet — mówił Cuss płaczliwym głosem — miałem zupełnie uczucie, że uderzam w rękę, A jednak tam nie było ręki, przysięgam proboszczowi — ani śladu ręki!… Proboszcz Banting namyślał się głęboko. Spoglądał trochę podejrzliwie na Cuss’a. — To jest bardzo dziwna historja — rzekł z mądrą i poważną miną — rzeczywiście bardzo dziwna historja… ROZDZIAŁ V KRADZIEŻ NA PROBOSTWIE Okoliczności, towarzyszące kradzieży na probostwie, wiadome są głównie z opowiadania proboszcza i jego żony. Popełniono ją w pierwszych godzinach po północy, w poniedziałek Zielonych Świątek, a więc w dzień, poświęcony w Iping uroczystościom klubowym. Pani Banting, zdaje się, obudziła się nagle wśród ciszy, która zwykle nastaje przed brzaskiem i miała wrażenie, że ktoś otworzył i potem zamknął drzwi sypialnego pokoju. Nie obudziła jednak męża, tylko usiadła na łóżku i słuchała. Wtedy usłyszała wyraźne kroki, jakby bosych nóg, idące z przyległej garderoby przez ganek na schody. Będąc już pewną tego, zbudziła męża, jak można najciszej. Proboszcz Banting nie zapalił światła, w pośpiechu nasadził swoje okulary, okrył się szlafrokiem żony, włożył na nogi pantofle i wyszedł na schody nadsłuchiwać. Słyszał wyraźnie manipulacją około swego pulpitu w bibljotece; a potem mocne kichnięcie. Wrócił do sypialnego pokoju, uzbroił się w jedyną, znajdującą się tam, broń, to jest w żelazny haczyk od kominka i zszedł ze schodów tak cicho, jak było można. Pani Banting wyszła za nim na ganek. Godzina mogła być czwarta i zaczynało już szarzeć w sieni, ale drzwi do bibljoteki były jeszcze pogrążone w zupełnej ciemności. W całym domu panowała cisza, tylko w bibljotece było słychać jakieś poruszenia i skrzypienie schodów pod nogami Bantinga. Naraz coś trzasnęło, szuflada pulpitu się otworzyła i zaczęły szeleścić papiery. Potem niecierpliwy wykrzyknik. — Zapalono zapałkę i biblioteka zajaśniała w żółtem świetle. Banting był już w sieni i przez uchylone drzwi bibljoteki widział swój pulpit z otwartą szufladą i płonącą świecą. Złodzieja nie było. Banting stał w sieni, nie wiedząc, co ma począć. Żona, blada i trzęsąca się, powoli zeszła ze schodów do niego. Słyszeli oboje brzęk pieniędzy i zrozumieli, że złodziej znalazł ich zapasowy gospodarski fundusz — dwa funty szterlingów i dziesięć szylingów w złocie, w samych półsuwerenach. Na ten odgłos proboszcz zerwał się — trzymając mocno haczyk w ręce — wpadł do pokoju, a za nim żona. — Poddaj się, łotrze — zawołał proboszcz Banting i zatrzymał się zdumiony. Pokój był zupełnie pusty. Jednakowoż przekonanie, że w tej samej chwili słyszeli jak się ktoś poruszał, było niezachwiane. Pani Banting pobiegła patrzeć za ekran, stojący przed kominkiem, a proboszcz, wiedziony podobnym impulsem, schylił się, ażeby spojrzeć pod pulpit. Potem pani Banting uchyliła firanki przy oknie, a jej mąż zaglądał w komin i stukał tam swoim haczykiem, to znowu ona zajrzała do koszyka na papiery, a on do wiadra z węglami. Potem stanęli nieruchomi, patrząc na siebie. — Mogłabym przysiąc — rzekła pani Banting. — Świeca! — ozwał się proboszcz Banting — któż zapalił świecą? — A szuflada — powiedziała znów żona — i brak pieniędzy! Szybko poszła do drzwi. W ganku było słychać gwałtowne kichnięcie. Oboje wybiegli. — Wtem zatrzasnęły się drzwi od kuchni. — Przynieś świecę — zawołał Banting i pobiegł naprzód. Oboje słyszeli łoskot szybko odmykanych zasuwek. Otwierając drzwi do kuchni, zobaczył proboszcz równocześnie otwierające się drzwi wejściowe, a potem w słabem oświetleniu świtu, ciemne drzewa ogrodowe. — Był zupełnie pewny, że nikt nie wyszedł temi otwartemi drzwiami, które zamknęły się z trzaskiem, a przeciąg powietrza zgasił świecę, którą pani Banting przyniosła z bibljoteki. Trwało dobrą chwilę, nim odważyli się wejść do kuchni. Kuchnia była próżna. Zamknęli drzwi na zasuwki, potem przeszukali kuchnię i spiżarnię najdokładniej, a wkońcu zeszli do piwnicy. Nigdzie nie było żywej duszy. Światło dzienne zastało proboszcza i jego żonę nieubranych, stojących w ciemem zdziwieniu w sieni. — Cóż to za niewytłumaczona historja! — wołał poczciwy proboszcz po raz dwudziesty. — Mój drogi — odparła żona — słyszę Zuzię, schodzącą z góry; zaczekaj chwilką w bibljotece, aż przejdzie do kuchni, a potem wrócimy do sypialnego pokoju. ROZDZIAŁ VI MEBLE DOSTAJĄ WARJACJI Zdarzyło się tak, że tego samego świątecznego poniedziałku, ranną godziną, zanim jeszcze Milłie została zbudzoną do pełnienia swych powinności, Hall i jego żona oboje wstali i cichutko udali się do piwnicy. Mieli tutaj do załatwienia czynność dyskretną, pozostającą w pewnym związku z barwą i ciężarem gatunkowym ich piwa. Zaledwie jednak weszli do piwnicy, pani Hall spostrzegła, że zapomniała wziąć ze sobą z sypialni butelki z sarsaparyllą. A ponieważ w tej piwnicznej czynności żona była główną i doświadczoną osobą, zatem naturalnie mąż poszedł na górę po zapomnianą flaszkę. Na schodach, ze zdziwieniem zobaczył, że drzwi lokatora były szeroko otwarte. Następnie wszedł do swej własnej sypialni, a znalazłszy butelką, udał się zpowrotem do piwnicy. Przechodząc przez sień, zauważył jednak, że zasuwki przy drzwiach wejściowych były odryglowane, a drzwi były tylko zamknięte na klamkę. Powodowany jakiemś błyskawicznem natchnieniem, niezwykłem w jego powolnej mózgownicy, połączył ten fakt z otwartemi drzwiami lokatora i opinją, którą miał o nim Teddy Henfrey. Hall pamiętał doskonale, że trzymał świecę podczas, gdy żona zasuwała na noc rygle przy drzwiach. Chwilę stał, namyślając się, a potem wrócił z butelką sarsaparylli w ręku na górę i zapukał do drzwi lokatora. Nie było odpowiedzi. Zapukał raz jeszcze, a potem wszedł. Zastał to, czego się spodziewał. Pokój i łóżko były puste. A co było jeszcze dziwniejsze, nawet dla jego ciężkiej inteligencji, na poręczy łóżka i na krześle obok niego było rozrzucone ubranie lokatora, o ile Hall wiedział, jedyne, które posiadał, i bandaże. Jego kapelusz z szerokiemi krysami leżał na samym wierzchu. Stojąc na środku pokoju, Hall usłyszał głos żony, która, znudzona długiem czekaniem, wyszła z piwnicy. — Czyś jeszcze nie znalazł, Jerzy? — zapytała. Zawrócił się i pośpieszył do niej. — Joasiu — zawołał już ze schodów — to istotna prawda, co mówi Henfrey. Jego niema w pokoju, a główne drzwi są otwarte. Pani Hall z początku nie rozumiała słów męża; zrozumiawszy jednak, postanowiła zobaczyć na własne oczy, pusty pokój. Weszli więc razem na schody; Hall, ze swoją butelką w ręku, szedł naprzód. — Niema go na pewno — powiedział — a jego rzeczy są. Cóż on może robić bez ubrania? To dopiero osobliwa rzecz! Idąc po schodach do piwnicy, obojgu zdawało się, jak to przypomnieli sobie później, że ktoś otworzył i zamknął drzwi wejściowe, ale widząc je zamknięte, a nie spostrzegając nikogo w sieni, nie zwracali na to uwagi. Pani Hall wyprzedziła teraz męża i wbiegła na schody. Ktoś na schodach kichnął. Hall, który szedł o sześć schodów za nią, myślał, że to ona kichnęła, ona zaś była pewna, że to on. Otworzyła drzwi do sypialni lokatora i obejrzała się wokoło. — A to ciekawe! — zawołała. Usłyszała sapnięcie jakieś blisko ucha, a obróciwszy się, zobaczyła ze zdziwieniem, że Hall był o dziesięć kroków od niej, na najwyższym stopniu schodów; za chwilę stanął obok niej. Ona schyliła się i pomacała ręką poduszkę i ubranie. — Zimne — powiedziała — wstał przynajmniej godzinę temu albo jeszcze dawniej. W tej chwili stało się coś nadzwyczajnego. Rzeczy na łóżku zebrały się na kupę i przerzuciły przez poręcz łóżka, właśnie jakgdyby ręka jaka je zebrała i odrzuciła nabok. Bezpośrednio potem kapelusz nieznajomego podskoczył wgórę, określił w powietrzu rodzaj półkola i uderzył w twarz panią Hall. Za nim poszła gąbka z umywalni, a potem krzesło, zrzuciwszy żakiet i spodnie lokatora, z suchym śmiechem, dziwnie do śmiechu samego lokatora podobnym, odwróciło swoje cztery nogi na panią Hall i zabierało się do napaści na nią. Ona wrzasnęła i skierowała się do wyj