Weiner David - Dzień dobry, jak ci na imię
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Weiner David - Dzień dobry, jak ci na imię |
Rozszerzenie: |
Weiner David - Dzień dobry, jak ci na imię PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Weiner David - Dzień dobry, jak ci na imię pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Weiner David - Dzień dobry, jak ci na imię Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Weiner David - Dzień dobry, jak ci na imię Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Weiner
Dzień dobry... jak ci na imię?
Dym. Gryzący czarny dym, ktoś biegnie, gdzieś ktoś krzyczy, z dala wyją syreny,
strumień
wody sika na wszystkie strony, tylko nie w ogień. Krztuszę się, niedobrze mi,
boli mnie
głowa,
nagły skurcz zgniata mi żołądek. Rzygam.
Klęczę, świat wokół wiruje. J.E.! Myśl przebiega mi przez głowę, biegnę
przedzieram się
przez tłum, obrażam jakiegoś strażaka, już widzę siebie, bohatera, z nią na
rękach, osmalony
pożarem, i wtedy widzę, jak ktoś kładzie ją na nosze, nóż do skrobania ryb
jeszcze
zaciśnfięty w oparzonej dłoni, chwyta powietrze ze świstem. Chcę do karetki: nie
da rady,
trzy karetki na czterdziestu rannych, tak to jest, jak przedsiębiorstwo nie jest
częścią jakiegoś
koncernu i brak mu przemysłowej służby zdrowia...
- No i ten jeden mówi do tego drugiego, no co, przykro mi, że ci się fabryka
butów spaliła, a
tamten odpowiada: cicho, fabryka butów pali się dopiero jutro...
Ktoś się śmieje - ja też usłyszałem ten stary dowcip - tylko dlaczego..? Ach, że
ten pożar..?
No to by tłumaczyło... Staram się przypomnieć sobie... o czym to ja myślałem...
Przez chwilę
jestem zagubiony, nie wiem, gdzie jestem, kim są ludzie wokół mnie, kto do mnie
mówi, idę
prosto, przed siebie. Wiadomość wraca powoli, jak wzrok, gdy nagle zgaśnie
światło. Muszę
odszukać J.E..
*
Idę przed siebie dwupasmówką, karetki minęły mnie pół godziny temu... nikt tędy
nie jeździ,
mieszkamy w osiedlu koło fabryki, autobusy kursują tylko w niedziele. Do
szpitala - ile?
Godzina? Powinienem wiedzieć... kiedy brat J.E., jak on się nazywa... miał
terapię genową,
chodziliśmy tam co drugi dzień, to były piękne spacery, w świetle łun od miasta,
wiele czasu
dla siebie, na rozmowę.
Czarny glider hamuje kilka metrów przede mną. Obojętnie przechodzę obok niego.
- Feb, musimy porozmawiać!
- J.E. jest w szpitalu... - zatrzymuję się. Mimo wszystko, mogą mnie podwieźć.
- Feb, to... wejdź do środka. To, to.. to takie straszne... Wejdź.
- OK, mamo.
*
Tydzień wcześniej z J.E. obieraliśmy lewiatany - to takie nowe ryby, tym to już
kompletnie
namieszali w embriogenezie, pysk jak u minoga, kości prawie nie ma, oczu też
nie, takie
dziwaczne łuski. Karmią to paskudztwo granulami z syntetyków w niemal sterylnych
akwariach - bo toto ma wszystko wycięte, co nie pomaga w zwiększaniu masy ciała.
Siedzimy w dużej hali, sami, takie to już dziwne przedsiębiorstwo, niby kupa
ludzi
zatrudnionych, a zwykle prawie nikogo nie ma w pracy i nie widać, żeby się tym
ktoś
przejmował. Jaki on ma z tego pożytek, ten, no, jak mu tam, biskup czy kardynał,
na Be,
zastanawiałem się głośno. J.E. z właściwym sobie optymizmem stwierdziła, że i
tak dobrze,
że coś takiego poza koncernami jeszcze funkcjonuje, ale że nie widziała, żeby z
tej fabryki
odjechała choćby beczka polimerów. Zakląłem głośno, bo skaleczyłem się nożem -
znowu, te
kurewskie noże są do dupy, mówię - patrzę, J.E. śmieje się w głos..
- Czego się śmiejesz, czego?
- Za tobą, głuptasie...
Obróciłem się - rzeczywiście, nadzorczyni, purpurowa jak burak.
- Za chwilę przyjdą państwo z Wydziału Biotechnologii. Proszę naczas ich tu
pobytu
wykonywać wyłącznie ich polecenia.
W zasadzie mogła użyć głośnika, ale nawet jej chyba jakoś tak głupio - ogłaszać
się przez
stuwatowe głośniki w olbrzymiej hali po to, żeby powiedzieć coś dwojgu ludzi,
którzy siedzą
dwadzieścia kroków od pulpitu kontrolnego. A swoją drogą, jeden kontroler na
dwoje ludzi
wykonujących pracę... Kto za to płaci, ja się pytam? Wierni? Czy są jeszcze
ludzie nie
związani z żadną korporacją, którzy mogą wolno dysponować swoją gotówką? Co mi
tam
zresztą, nasze osiedle daje swobodę większą niż żołd zaciężnych, jak nazywam
pracowników
korporacji. J.E. ze swoimi klasyfikacjami dawno mogłaby wyfrunąć do Krakowa, ale
na razie
woli mieszkać ze mną. Pewnie się znudzi, za jakiś czas.
*
- Co? - drzwi glidera zasuwają się za mną. Jest ciepło i pachnie różaną esencją.
Róże, róże,
chciałbym kiedyś zobaczyć jeszcze róże. Teraz widzę, ojciec wygląda staro,
starzej niż przed
tygodniem, gdy go ostatni raz widziałem. Patrzy nieruchomo przed siebie i nic
nie mówi.
Matka...próbuje mówić dalej.
- Jak dawno pracujesz w tej fabryce?
- Nie wiesz.? Ach, gdzieś ze dwa lata.
- Od kiedy pracujecie z lewiatanami?
- Rok..? Nie, nie pamiętam... Nie pamiętam. Czekaj, wiem, jak przywozili je, był
maj,
trzeciego było wolne, jak przyjechaliśmy, te lewiatany...
- Feb... Maleństwo, te lewiatany. Te lewiatany!
- Co, lewiatany! - niepokoję się - czy dobrze usłyszałem? Ja, maleństwo?
- Lewiatany mają knockout w e-pe-te-cztery - odzywa się zmęczonym głosem ojciec
-
Normalnie, powinno to blokować wytwarzanie jednego z enzymów szlaku
dehydrogenazy
alkoholowej. - bla, bla, bla. Pan inspektor, kurwa. - Jak się okazuje, w
kombinacji z innymi
zmianami genetycznymi prowadzi to do powstania formy plus białka Pe-er-
szesnaście.
- No i?
- No i to jest prion.
Cisza.
- No i?
- Co no i, do cholery ciężkiej, nie rozumiesz?
Nie chcę rozumieć. Ciekawe, co czeka J.E. - Creutzfeld-Jacobs? Zależna od
prionów forma
Alzheimera? A co czeka mnie? Może to ja pierwszy zapadnę na chorobę... zapadnę
na
chorobę... nie pamiętam nazwiska. Zimny pot na plecach. Nie pamiętam. Ciągle
czegoś nie
pamiętam... ... my mind is going. I can feel it. Kto to powiedział?
*
Kontrolerka nie wróciła z hali, nie wróciła za swój pulpit. Za przezroczystymi
ścianami hali
na pustym, spalonym słońcem parkingu zaparkował czarny glider. Kiedy weszli,
całowaliśmy
się z J.E. namiętnie na fotelu z plastikowych worków i syropianowych trocin,
moje ręce w jej
gładkich włosach, jej ręce w moim skudlonym afro. Czułem obecność tych dwojga, i
wiedziałem, że J.E. również, ale żadne z nas nie zwracało uwagi.
- Feb, czy ty musisz mnie ignorować? Czy choć raz w życiu mógłbyś poświęcić mi
trochę
swojej uwagi?!
- Zu Befehl, pani inspektor - wstałem, otrzepałem spodnie i podałem rękę
czarnowłosej
piękności leżącej w styropianie - czym możemy służyć?
- Och, przestań - żachnęła się pani inspektor.
- Lewiatany - powiedział pan inspektor patrząc nade mną.
Wychowany jeszcze na prawdziwym mleku i prawdziwym chlebie, i prawdziwych
jabłkach,
miał prawie metr dziewięćdziesiąt - przewyższał mnie o głowę.
- Właśnie je obieraliśmy, tato- wziąłem do ręki nóż i zademonstrowałem.
- Co ty robisz, nie tak, po to pracowaliśmy nad włóknami skóry, żeby się męczyć
z
obskrobywaniem jak jakiegoś karpia? - nie miałbym nic przeciwko temu, żeby
jakiegoś
karpia oskrobać. W życiu nie widziałem karpia, nie mówiąc o skrobaniu. Mama
wzięła do
ręki nóż, nacięła skórę tuż nad otworem gębowym, i ściągnęła całą skórę jednym
ruchem. Jak
skarpetkę. Zamurowało mnie.
- Ściągnęła skórę jak jebaną skarpetkę, widziałaś, J.E.?
- FEB! - odwróciłem się. J.E. stała obok nadzorczyni, któranaj wyraźniej wróciła
już z
wychodka.
- O, przepraszam. To takie rodzinne powiedzenie.
- Nie przypominam sobie - odparł pan inspektor.
- Skóra ma być skrobana jak dotychczas. Takie są zalecenia w manualu- warknęła
nadzorczyni. Stara głupia...
- Feb! - ostrzegła J.E.. Nigdy nie znałem dziewczyny, która bylepiej od niej,
ba, lepiej ode
mnie samego - ale to chyba nie trudno -wiedziała, co się w mojej głowie dzieje.
Jak Boga
kocham, chciałem wygarnąć w twarz tej głupiej starej -
- Feb...
- No już nic nie mówię, jestem cicho, jak grób, nie, jak dwa!
- Feb, nie mamy dużo czasu. Musimy pobrać próbki - białka, DNA, da się tu na
miejscu
zrobić southern?
- Aye, aye, kitów do analizy ci u nas dostatek, Quiagen, Biosym, Eppendorff,
Polmed,
wszystko, co chcesz. Tamte drzwi to laboratorium, centryfugi drzwi na prawo.
Będziecie
potrzebowali suchego lodu?
- A nie wiesz, do czego?
- No, bo ja wiem, ekstrakcja fenolem...
- Ekstrakcja fenolem, to jest dwudziesty wiek, kochanie - stwierdziła
lakonicznie J.E.. Jak ją
kocham, miałem ją ochotę w tej chwili udusić. Oczywiście, ma rację, po dwóch
latach bycia
razem powinienem się już przyzwyczaić do tego, że to ona zazwyczaj miewa rację.
Ale jak
mogło mi przyjść do głowy coś takiego? Przecież pamiętałem... a może nie
pamiętałem. Jak
J.E. mówi, to wie co mówi.
*
Siedzę na krawężniku. Auta i glidery wzniecają tumany kurzu nabrudnych jak
zwykle
i nagrzanych październikowym, gorącym słońcem Alejach. Nie płaczę już. W bloku
za
moimi plecami jest nielegalny, drogi przytułek dla osób umysłowo chorych z
bogatych
rodzin, które nie życzą sobie sobie żadnego eksperymentowania na żywych
podmiotach.
Gardło mam ściśnięte. Wstaję. Nad strumieniem kolorowych pojazdów unosi się
twarz J.E.,
obśliniona, z wyrazem ogólnej szczęśliwości na naznaczonej bliznami poparzeń
twarzy.
Zielone światło. Ludzie przede mną rozsuwają się, nikt nie chce dotknąć
człowieka po terapii
genetycznej. Terapii genetycznej kogośtam-i i-jeszcze-kogoś, nie usiłuję sobie
przypomnieć
nazwiska. Bardzo możliwe, że chodzi o mojego ojca. Ale swojego nazwiska też nie
pamiętam. Powinni je wytatuować na mojej wyłysiałej głowie. J.E., J.E., czemu
nie
umarłaś??
Ekran. Na ekranie tekst. Czytam. Umiem jeszcze czytać? Biskup...
Jankowski... (jak
się nazywał ten biskup na Be?) - wpłata z tytułu...eksperci... dwieście procent
netto...
piętnaście miliardów... osiedle...priony... kwarantanna... nie poczuwa się do
odpowiedzialności. Pan-ins-pek-tor-nie-po-czu-wa-się-do-od-po-wie-dzial-noś-ci.
Paninspektornieczuwasiędziedzialności. Pan inspektor był chory i leżał w
łożeczku. Z czego
to jest? Nie pamiętam. J.E.... J.E. by mi powiedziała.
*
- Dzień dobry - mówi J.E.. Ten wyraz niepewności na twarzy, jakby gdzieś już
mnie
widziała. I ta nadzieja, że może sobie mnie przypomni.
- J.E., pamiętasz mnie? Feb!
- Feb... - mówi J.E. i uśmiecha się - oczywiście że pamiętam.
- J.E....
- Dzień dobry - zaczyna znów J.E. - jak ci na imię?
- Feb..
- No przecież wiem, jak mogłabym zapomnieć - śmieje się.
- Och, J.E.... pamiętasz.. pamiętasz mnie?
- No jasne, ty jesteś... no... no, akurat mi wyleciało... ale twarz kojarzę...
- Feb!
- No właśnie, Feb - biorę ją za rękę. Jej oczy nadal są piękne, mimo że nie nosi
już zielonych
szkieł kontaktowych. Jej ręce... nigdy nie były tak wypielęgnowane. Szepce do
mnie.
Słucham jej szeptu...
- Dzień dobry... jak ci na imię?