Watson Ian - Smok Gaudiego

Szczegóły
Tytuł Watson Ian - Smok Gaudiego
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Watson Ian - Smok Gaudiego PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Watson Ian - Smok Gaudiego PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Watson Ian - Smok Gaudiego - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Ian Watson Tytuł: Smok Gaudiego (Gaudi Dragon) Z "NF" 8/91 Kiedy Johnny Butler i jego siostra Marta przyjechali do Barcelony, autobusy były obwieszone flagami katalońskimi, a na biurowcach powiewały transparenty. Wszędzie widniały żółto-czerwone wstęgi. Kobiety w najprzeróżniejszym wieku ściskały w rękach pojedyncze szkarłatne róże i zielone kłosy pszenicy. Uzbrojeni policjanci siedzieli jak czarne roboty w opancerzonych pojazdach i obserwowali niedzielne tłumy. - Jaka szkoda, że nie ma słońca - wykrzyknął ich opiekun, Salvador Miravell, pulchny trzydziestoparoletni mężczyzna z baczkami. - Te hiszpańskie gliny by się usmażyły. Upiekłyby się. - Salvador posłał gniewne spojrzenie chłodnemu, szaremu jak ołów kwietniowemu niebu. Zmieniający się klimat igrał z planetą. - Wieczorem parę osób zginie - zapewnił Johnny'ego i Martę. - Ale i tak już niedługo będziemy niezależni. Angelica Bonaventura, dziewczyna Salvadora, a jednocześnie ich kierowca, roześmiała się. - Czy tak samo jak niedługo skończymy budować Sagrada Familia? - Ale przecież skończyliśmy świątynię Gaudiego! Właśnie teraz, dzięki programom komputerowym i holografii! Prawda, Johnny? Musimy tylko pozbyć się naszego wiruska i wszystko będzie doskonale. Jak inaczej moglibyśmy w ogóle skończyć coś tak zwariowanego? - Nie jest skończona - upierała się Angelica. Mała, impulsywna, dumnie obnosiła górę blond włosów, które mogły być tlenione. Zawsze roześmiana albo uśmiechnięta. Lubiła się droczyć. - I nigdy nie mogła być skończona! - zapewnił Salvador. Angelica spojrzała z uśmiechem na Martę. - Udajemy. Robimy faszady. - Marta wiedziała, że Angelica celowo źle wymawia słowo "fasada". Żartowała z FaCADes, Inc., kalifornijskiej firmy, który wysłała Johnny'ego, aby zlikwidował wspomnianego wirusa. Czarno-żółte taksówki mijały eleganckiego citroena bzycząc jak osy. Szerokie aleje biegły w nieskończoność, przypominając wąwozy wysadzane, jak się zdawało Marcie, platanami. Z poobcinanych gałęzi, jeszcze bezlistne, wyglądały niczym trędowate zbiorowiska kości dinozaurów. Citroen przejechał przez plac: palmy wznosiły się na piętnaście metrów i wyżej. Wszędzie róże i flagi katalońskie. - Szkocja już wkrótce mogłaby się stać niepodległa w ramach Eurowspólnoty - odezwał się Salvador. - Tak jak Bawaria. I Katalonia; zobaczycie. Duch Gaudiego będzie spoczywać w spokoju. - Wewnątrz budynku-widma? - Angelica uśmiechnęła się olśniewająco. - Salvador chce powiedzieć, że Gaudi to symbol nacjonalizmu katalońskiego. Lubimy się sprzeczać po angielsku, senorita Butler. To język bardziej stanowczy od katalońskiego. Nasz własny kraik niepodległy? E tam, Hiszpanie jak zwykle będą kontrolować sytuację. - Hiszpanie ostrzeliwali nasze miasto ze wzgórz podczas wojny z Franco - rzekł Salvador mimochodem. - Kilka pocisków wpadło do Sagrada Familia. Stare rany, stare krzywdy, pomyślała Marta. Duchy przeszłości. Johnny opowiedział jej o politycznym aspekcie architektury Gaudiego. Gaudi był luminarzem renesansu katalońskiego, rozwijającego się w XIX wieku: renesansu artystycznego, politycznego, a także religijnego. Polityka nie była mocną stroną Johnny'ego, ale w zeszłym roku spędził w tym mieście dziesięć dni przymierzając się do operacji "Sagrada Familia". Nawet on się zorientował, że dokończenie tego ogromnego kościoła (choć tylko w widmowej, holograficznej formie) jest aktem politycznym, aktem koronującym poczucie tożsamości narodowej, dopełniającym je. Zdaniem Johnny'ego mieszkańcy Barcelony powinni bardziej przejmować się poziomem morza niż nacjonalizmem. Angelica zrobiła objazd, aby pochwalić się zadrzewionym Ramblas, długim ulicznym targiem kwiatów, ptaków i książek. Tłumy, czerwone róże, flagi. Plakaty komunistyczne i socjalistyczne, anarchistyczne i lingwistyczno- nacjonalistyczne. Marta po raz pierwszy zobaczyła prostytutkę, suchą kobietę w czerni, o grubo ciosanej twarzy, wyczekującą przy krawężniku. - Rambla - powiedziała Angelica - znaczy otwarty rów do doprowadzania wody ze wzgórz. Nigdy tu przedtem nie byłaś? - Nie, nigdy nie byłam za granicą. Tylko raz w Meksyku. Johnny uważał, że przydałyby mi się wakacje; ten kłopot z oprogramowaniem nie może być poważny. A ja chciałam zobaczyć, jak Gaudi wykorzystuje ceramikę. - Jesteście oczywiście bliźniakami. Oczywiście. Wysokie, rude, piegowate bliźniaki; troszkę niezgrabne. Kiedy szli gdzieś razem, bezwiednie idąc równo - choć nieco kanciasto - w nogę, wyglądali jak straż przednia jakiegoś szczepu klonów. Marta nie lubiła chodzić z Johnnym. Teraz miał na sobie spodnie z demobilu, sztruksową marynarkę i kremowe, skórzane buty, ona więc wybrała niebieskie dżinsy, tenisówki i ciemnofioletowy sweter. Z hologramu, który widziała u Johnny'ego, rozpoznała kolumnę wznoszącą się przed nimi, z której szczytu spiżowa statua Krzysztofa Kolumba wskazywała ręką na morze. Angelica zwolniła, samochód poruszał się w tempie żółwia. Przypływ! Wezbrane Morze Śródziemne zalało esplanadę, omywając samą podstawę kolumny. Wydawało się, że Kolumb nie wskazuje dalekich lądów, lecz pełnym rozdrażnienia gestem powstrzymuje wodę. Może poziom oceanu już się ustabilizował i miasto wcale nie musi się niepokoić. Może. - Przynajmniej ostatnio owoce morza mamy bliżej. - Angelica pojechała w kierunku obiecanej restauracji, od której, jak się okazało, dzieliły ich całe kilometry. Kiedy już byli na miejscu, musiała przez piętnaście minut krążyć, żeby znaleźć parking dla citroena. Marcie burczało w brzuchu. Johnny ostrzegł ją, że Katalończycy jedzą późno, choć obficie. O wpół do czwartej obiad, o dziesiątej lub jedenastej wieczorem kolację. Nad płytkim, czarnym kociołkiem gęstej zupy z młodej ośmiornicy, krewetek, małży i langust Johnny i Salvador omawiali problem wirusa, a Marta plotkowała z Angelicą. Ani Salvador, ani Angelica nie byli religijni. Po prostu firma Salvadora, Elektronika, ustawiała i konserwowała projektory holograficzne w - tu głęboki oddech - Pokutniczej Świątyni Świętej Rodziny, będącej własnością utrzymującego ją Duchowego Związku Wyznawców Św. Józefa. Gaudi był prawdziwym wizjonerem, a jego budynki przypominały zaczarowane cuda z baśni. Angelica przypuszczała, że był też obłąkany. W 1883 roku, w wieku 31 lat, dostał zamówienie na wybudowanie Sagrada Familia. W 1910 roku ten zaprzysięgły kawaler przeprowadził się na miejsce budowy. Porzuciwszy wszystkie inne zamówienia, mieszkał jak pustelnik w swym warsztacie, stając się coraz bardziej religijny i coraz bardziej pogrążając się w skomplikowaną symbolikę swego wolno rosnącego budynku. Gdy w 1926 roku Gaudi miał 75 lat, zginął pod kołami trolejbusu, w drodze na nieszpory. Pochowany w krypcie pod swym nie dokończonym dziełem, Gaudi zabrał do grobu jego dokładne szczegóły architektoniczne. W niebo strzelało osiem dzwonnic. Jeszcze nie istniały środkowe wieżyce, które wysokością miały zaćmić nawet te już wybudowane. Od tego czasu prace postępowały zrywami przy akompaniamencie zaciekłych sporów o to, jak właściwie powinien wyglądać ostateczny projekt. Czy ten kościół zostanie kiedykolwiek dokończony? Powiedzmy na Olimpiadę w Barcelonie w 1992 roku? Nie ma mowy. Na rok 2000? Niezbyt prawdopodobne. Na scenie pojawia się FaCADes, Inc. i Johnny. Kiedy Johnny i Marta byli dziećmi, on chciał zostać architektem, a ona garncarzem. Jej marzenia spełniły się, jego nie. Odciągnęła go elektronika. Albo może wiedział, że nie ma prawdziwie oryginalnej wizji, tak jak Gaudi. Johnny zaangażował się w CAD, komputerowe wspomaganie projektowania, czego efektem był Wielki Pomysł. Niestety, orientacja Johnny'ego w sprawach pieniężnych dorównywała jego brakowi wyczucia politycznego. Jako rezultat prześlizgiwania się nad WZO (Wielkimi Zmarnowanymi Okazjami) powstała firma, w której prawie nie miał udziałów, specjalizująca się w "opakowywaniu" domów i biur, w symulacje budynków historycznych. Świątynia Kinkakuji, domek Anne Hathaway, Notre Dame (dopasowane wielkością i nieco zdeformowane tak, aby zmieściły się na wybranej działce). Zaczęło się szaleństwo. Klienci mogli dowolnie zmieniać fasady domów, ozdabiając holograficznie funkcjonalne pudełka mieszkalne. Architekci nienawidziliby Johnny'ego, gdyby miał bardziej eksponowane stanowisko, powiedzmy prezesa FaCADes, ale on był zwykłym pracownikiem firmy. A potem nadeszło prestiżowe zamówieniem od Duchowego Związku Wyznawców Św. Józefa na holograficzne dokończenie dzieła Gaudiego. Te potężne wieżyce mają jak najszybciej wznieść się nad Barceloną. W FaCADes szaleli z radości. Johnny zabrał się do roboty. Istniało kilka koncepcji ostatecznej wersji kościoła. Można by wyświetlić każdą z nich, wszystkie po kolei. W efekcie skończyłoby się kłótnią. W poniedziałki projektory wyczarowywałyby wersję Cunchillo. We wtorki wykonanie nieco się od niej różniące. Przecież środkowe wieżyce mogłyby nawet być wyższe niż zakładał w najśmielszych marzeniach Gaudi. Sagrada Familia zostałaby kościołem-drapaczem chmur! Ale to groziłoby zachwianiem proporcji, upodabniając cały zespół do ogromnego, fantazyjnego statku kosmicznego, mającego dolecieć do najbliższej gwiazdy, autentyczne dzwonnice redukując do pozycji doczepianych zbiorników paliwa. Niektórzy liczyli, że pojawienie się pełnego kościoła w formie hologramu przyśpieszy jego wykonanie w kamieniu. Tak czy owak wielkie dzieło zostanie skończone, przynajmniej psychologicznie. Przez ostatni rok turyści ściągali do Barcelony oglądać rzeczywistość i przenikające ją marzenie. A jednak teraz coś jakby plątało się wewnątrz holograficznych wieżyc, jakiś wolno poruszający się obraz, nie będący częścią żadnego projektu. Salvador wzruszył ramionami. - Tam z pewnością coś jest. Myśleliśmy, że to efekt migotania w hologramie. Może piorun kulisty, przyciągnięty napowietrznym widowiskiem, działalnością laserów. Ale gdy wyłączamy hologram, zjawisko znika. - Musi być błąd w programie sterującym - powiedział Johnny. - Wirus. Czy można polegać na dostawach energii? - Są w porządku. Hologram trzyma się absolutnie pewnie. Wygląda solidnie jak skała. Wydaje się, że po schodach można naprawdę wejść do wieżyc. Ale wchodzi po nich tylko duch. Tak, będę nazywał to duchem! Choć dla mnie to raczej niesformy kursor na ekranie komputera, ale tu mówi się o duchu. - Duch architekta? - spytał żartobliwie Johnny. - Wywołany faktem zakończenia budowy? Uszczęśliwiony? Niezadowolony? Wyznawcy chyba nie myślą o zaniechaniu prac? - Nic tak drastycznego. Nawet patrząc z jednej z prawdziwych dzwonnic trudno dostrzec, co tam jest. Widzisz coś kątem oka za jednym z wlotów powietrza. Potem za innym. W głównej wieżycy, w bocznej wieży. Kształt? Nie, chyba nie człowieka. Nie można go zauważyć z ziemi, więc nie ma żadnych bzdur w mediach. Ani słówka. Wyznawcy zamknęli chwilowo dla turystów prawdziwe dzwonnice. - Mnóstwo rozczarowanych Japończyków! - rzekła Angelica. - Japończycy uwielbiają Gaudiego. - Czy to nie podejrzane? - zapytał Johnny. Uśmiechnęła się szeroko. - Że Japończycy uwielbiają Gaudiego? - Nie, zamknięcie dzwonnic. Salvador potrząsnął głową. - Wiesz, że prawdziwe dzwonnice są ze sobą połączone małymi mostkami. W hologramach od dzwonnic także biegną mostki do wieżyc. Nie możemy przecież pozwolić, żeby nasi turyści stąpali w nicość, prawda? Tak więc dzwonnice są zamknięte z powodu zakładania barierek zabezpieczających, a prace mają być wykonane... manana. Oczywiście nie trzeba wspominać, że Wyznawcy założyli te barierki już przedtem. My je po prostu usunęliśmy. Nikt nie zauważył. Większość mieszkańców Barcelony wchodzi na dzwonnice raz w życiu albo wcale. - Salvador zerknął na zegarek. - Zabieram cię na spotkanie z Wyznawcami o siódmej. - Czy ty również chciałabyś wybrać się wieczorem do Sagrada Familia, Marto? - wtrąciła Angelica. Marta przyjrzała się badawczo ostatniemu soczystemu kąskowi pływającemu w ogromnym garnku zarzueli. Czuła się pełna od nadmiaru owoców morza, jak gdyby skonsumowała większą część populacji Morza Śródziemego. - Jestem trochę zmęczona - przyznała. - Muszę najpierw oswoić się z Barceloną. - Świetnie. - Angelica zapaliła papierosa z filtrem. - Jutro pokażę ci miasto Gaudiego. Pójdziemy piechotą albo weźmiemy taksówkę. Wiesz, te korki. Kiedy wyszli z restauracji, Salvador kupił Marcie czerwoną różę i kłos pszenicy od ulicznego sprzedawcy. Później, w swym pokoju w Cristina Grand Hotel, rozgrzana po kąpieli Marta usłyszała terkot śmigłowca. Widziała przez okno, jak przesuwa się nad jej głową, świecąc reflektorem po ulicach. Zdawało się jej również, że słyszy gdzieś w dali odgłos wystrzałów. - Wyznawcy zabrali cię na kolację? - spytała Johnny'ego przy porannej kawie i bułeczkach w restauracji hotelowej. - O której to było? - Czuła, że gdzieś jej przepadło pół dnia. - Hmm... około jedenastej. - Wcześnie poszłam spać. - Przypomniała sobie. - Słyszałam strzały. - Nie widziałem żadnych zamieszek. Nie martw się, siostruniu, już po święcie narodowym. Namiętności opadły. Ten Wyznawca, Montserrat... niepokoi się, że nasz hologram Sagrada Familia jest oszukiwaniem Boga. Skrócona pokuta za grzechy. - Johnny głośno łyknął trochę czarnej kawy. Zawsze głośno łykał kawę, zwykle kiedy była już zimna. - Z drugiej strony, teraz masa kościołów wprowadza plastykowe skrzynki z elektronicznymi świecami. Wrzuć parę peset do otworu, a zapali się żarówka. Nawet miga przekonująco i nie kopci. Powiedziałbym, że to samo dotyczy Sagrada Familia. Nie sądzę, żeby nasza zjawa była znakiem Bożego niezadowolenia... Chyba że Bóg nie może już wznieść się na takie wyżyny jak w dniach Sodomy i Gomory! - Zdaje się - ciągnął - że doktor Rubio to mistyk. Mówi, że Gaudi poszukiwał wyższej geometrii leżącej u podłoża wszechświata i oznaczającej świętość. Z całą pewnością powiększyliśmy geometryczną złożoność Sagrada Familia. Może zdarzy się jakiś cud przyciągnięty architektonicznym równaniem, które wypisaliśmy światłem w powietrzu? Objawienie dziewicy? Ach, idzie Angelica. Dziewczyna Salvadora wpadła do restauracji tryskająca energią, uśmiechnięta, machając ręką. Flagi katalońskie zniknęły z autobusów. Po ulicach walało się trochę czerwono-żółtych plakatów. Zwykły dzień pracy. Ruch uliczny przelewał się szerokimi, głębokimi wąwozami. Taksówką jedącą po Diagonal dotarły do Guell Pavilions. Finansista Guell był największym mecenasem Gaudiego. Niebiesko-zielona mozaika wywietrzników na dachach nasunęła Marcie pomysł dzbanków zdobionych glazurowaną szachownicą. Gdyby tylko wyszło słońce i odbiło światło od glazury. Mimo złego światła stała przed smoczą bramą nieruchomo przez długie minuty. Na bramie rozpostarł się groźny prehistoryczny gad latający, zesztywniały nie w kamień, a w metal. Właściwie to on stanowił bramę: kości skrzydeł, wielkie zwoje kręgów, ogromne zakrzywione szpony pokryte łuską, rozwarta zębata paszcza, wąski jak sztylet język skręcający się na zewnątrz jak liść yukki... - No, no - rzekła po chwili. - Podoba ci się? - spytała Angelica. - Gaudi w młodości uwielbiał smoki. Trochę to pogańskie, nie sądzisz? - Czy na Sagrada Familia są one również? - Tylko jeden. Coś jakby demon w kształcie smoka podaje anarchiście bombę. W miarę jak Gaudi robił się pobożny, smok... brakuje mi słowa... pogrążał się. Chodź, pokażę ci, jak się pogrąża... Taksówka przywiozła je z powrotem do centrum, wysiadły przed Casa Battlo. Rozwarte kamienne kości szczęk stanowiły obramowanie dolnych okien wykuszowych. Wzdłuż dachu rozłożył się guzowaty kręgosłup smoka; dachówki były jego łuskami. Marcie wydawało się, że smok, jak najdalszy od pogrążania, wyłania się z samej substancji domu, siedzi na nim jak na grzędzie, gotów do lotu nad miastem. Paręset metrów dalej blok mieszkalny o nazwie La Pedrera spowijał falujące urwisko oszklonymi jaskiniami wokół całego rogu ulicy. Wężowe skręty kamienia przywodziły na myśl ogromnego gada, który chwycił budynek w kondygnacje zwojów swego ciała. - To arcydzieło - odezwała się Angelica. - Mieszkanie tu musi kosztować majątek. Angelica uśmiechnęła się figlarnie. - Ach nie, te mieszkania nie były popularne. Nie ma gdzie wywiesić pościeli ani prania. Balkony mają niedobry kształt, widzisz? To zwariowane kute żelazo darło len na strzępy. Więc czynsze są niskie. Duży bank kupił cały budynek na centrum kulturalne. Ale nie można pozbyć się lokatorów. - No więc La Pedrera jest popularna, czy nie? Angelica zachichotała. - Ja tylko żałuję z tą pościelą, Marto. Gdy Amerykanka zachowała obojętną minę, Angelica powtórzyła. - Żal. Żałowałam. Chodź, możemy wejść na dach. Jest otwarty dla zwiedzających. W miejscu, gdzie labirynt schodów opasywał dwie przepastne studnie podwórek, dachu strzegły figury potworów. Nieziemskie, kamienne roboty, niektóre o ceramicznych jaszczurzych skórach, inne w rycerskich hełmach: kominy, wywietrzniki. Czy stwory chodziły nocą? Czy stąpały uroczyście po podestach, grając w niesamowite, powolne szachy o zmienionych zasadach geometrii? - Patrz! Daleko nad innymi dachami Marta po raz pierwszy ujrzała ciasno zgrupowane, strzeliste dzwonnice Sagrada Familia. Wydawało się, że te wysokie chropawe wrzeciona, poznaczone wlotami powietrza na kształt plastra miodu i zakończone kulistymi kamiennymi kwiatami nie zostały zbudowane, lecz wyrosły na podobieństwo kolumnowych kaktusów. Właśnie teraz Johnny sprawdzał tam program. W tej chwili włączył się większy kościół - jak widmo. Skupisko wyższych wież górowało nad dzwonnicami. Niektóre wąskie, ale dwie miały pokaźniejszy obwód. Marta ochrzciła dwie główne wieżyce nazwami Duży Chłopak... i Największy Chłopak. Czy gdyby świeciło słońce, istniałoby niejasne wrażenie nierzeczywistości? Majacząc na tle szarego nieba, widmowy kościół wydawał się całkowicie materialny i rzeczywisty. I całkowicie obcy. Wyobraziła sobie, jak wznosi się w chmury na językach ognia, dążąc ku niebiosom... - Organowe piszczałki - mruknęła. - Tak, jest też zaprojektowany jako instrument muzyczny. - Angelica wyjaśniła, że dzwonnice miały działać jak pudła rezonansowe dla dzwonów rurowych. Wloty powietrza obudowane były kamiennymi płytami rezonansowymi. Olbrzymie organy powinny były stanowić kontrapunkt dla kurantów. Dźwięki dzwonów i głęboki pomruk organów miały rozchodzić się po Barcelonie, dzięki czemu całe miasto rozbrzmiewałoby świętą melodią. Taką przynajmniej nadzieję żywił Gaudi. Znalazłszy się z powrotem na Passeig de Gracia, Angelica zaprowadziła Martę do kawiarni, żeby skusić ją na gorącą czekoladę i rogaliki. - Dlaczego zostałaś ceramikiem? - spytała Angelica, zanurzając ciasto w filiżance. Marta poszła za jej przykładem. Wkładając rogalik do filiżanki, Marta zagniotła swe silne dłonie w wyrazistym geście. - Nie potrafię oddać tego słowami. To sprawa fizyczna. Oko wewnętrzne, palce... Znam niewidomego ceramika, wyznawcę Zen; ma na imię Ray. Ray odrzuca wzrok, wzrok, którego nigdy nie miał. Jego palce dostępują... oświecenia. - Czy Ray to twój chłopak? - Wspólnik... Jego dotyk mnie oświeca, pomyślała Marta. Jego palce znają mnie o wiele lepiej niż oczy, które patrzą na mnie i widzą tylko Johnny'ego w żeńskim wydaniu. - Pokażę ci dzielnicę gotycką. Możemy wziąć sobie tapas na lunch. A potem pójdziemy do Parku Guell. Przy katedrze przeszły obok sklepu z zabawkami. Na wystawie obok półmetrowego hologramu "podstawowej" Sagrada Familia widniał nieco większy model plastykowy. Portyk poniżej dzwonnic był pyskiem jakiegoś potwora morskiego o wielu paszczach. Maleńki zgarbiony demon z malowanego ołowiu stał w progu dzierżąc maczugę. Cała armia miniaturowych trolli i zwierzołaków zajmowała szachownicę posadzki nawy pozbawionej dachu. Podobne figurki stąpały po hologramie. Modele Sagrada Familia stanowiły miejsce akcji jakiejś gry fantasy! - Co to takiego? - wykrztusiła Marta. - Nazywa się to Gra Dobra i Zła. Nowość w sklepach. Wyznawcy są bardzo zaniepokojeni. Mówią, że to bluźnierstwo. Usiłują uzyskać sądowy zakaz sprzedaży. Pozwali do sądu producenta. Dla mnie to śmieszne. Zewnętrzna fasada była chropowata, z zaciekami, jakby stopiona czekolada zastygła w zęby, listowie i figurki. Wspinali się po nich grający na trąbkach aniołowie i święci. Prawem kontrastu fasada wewnętrzna była surowo geometryczna: półki, nisze i balkony, na których siedziały demony podobne do pterodaktyli. Martę świerzbiły palce, żeby zgarnąć anielskiego herolda i pterodemona i by rzucić je do walki przeciw sobie na planszy nawy, trąbkę przeciw szponom. - To wszystko jest na odwrót, prawda? Przecież siły sprawiedliwości powinny być wewnątrz kościoła, a siły zła powinny je atakować z zewnątrz? Kościół jest pełen demonów! Angelica przyjrzała się bliżej. - Może właściciel sklepu jest ateistą? Woli więc ustawić figurki właśnie w ten sposób. W zeszłym tygodniu widziałam w telewizji producenta. Dowodził, że gra pokazuje dzieciom odwieczną wojnę między Diabłami i Aniołami o władzę nad wszechświatem, a więc rozwija duchowość dziecka. Czy coś takiego. Podobno wersja plastykowa jest lepsza, mniej ograniczająca. No i tańsza. - Ostatnio chyba poświęca się Sagrada Familia wiele uwagi. - Jasne. Oczywiście. Ale to - Angelica machnęła w kierunku wystawy - jest zdzierstwo. Marta bawiła się myślą, czy by nie kupić Gry Dobra i Zła w wersji plastykowej. Nie holograficznej, o nie. Dotarły do czegoś, co wyglądało na miejsce pamięci wykonane z betonu, wciśnięte między budynki i osłaniane przez samotne młode drzewo morwowe. - Widzisz tę tabliczkę na murze? Tłumaczy się to tak: "Nie leży tu ani jeden zdrajca." Tu właśnie złożono ciała katalońskich patriotów, zabitych, gdy Hiszpanie przejęli władzę. W tym kościele odprawiamy msze. - Nad wąską uliczką górowała fasada kościoła. - Typowy barok kataloński. Marta nie była pewna, czy Angelica mówi o stylu architektonicznym czy o miejscowych zwyczajach. Po ośmiornicy przyprawionej papryką, frytkach i piwie złapały taksówkę i pojechały pod górę do Parku Guell, z którego rozciągał się widok na całe miasto. Disneyowskie stróżówki polukrowane ceramiką prowadziły do mozaikowych schodów. Zakrzywione boczne ściany były zwieńczone wystającymi kręgami albo stanowiły zapasowe żebra dinozaura. Znalazły się wśród krzewów, opuncji i palm. - Kolejne arcydzieło, kolejne fiasko. To miało być miasteczko-ogród. Udało się sprzedać tylko parę działek, a jedną kupił sam Gaudi. Więc zamiast tego jest tylko ogród... - powiedziała Angelica. Weszły pod most. Kamienne płytki przypominające łuski przechodziły w wielkie poszarpane zęby zwisające nad głową. Równie dobrze mogły iść przełykiem jakiegoś skamieniałego zwierza z ogromną szyją, zwieńczonym setkami kłów. Gdy znów znalazły się na otwartej przestrzeni, Marta podziwiała zdobione mozaiką ławki, ich giętkie kształty przypominały jej wijącego się węża. Daleko poniżej wznosił się poprawiony, wykończony kościół. Morze Śródziemne w dali wcale nie wyglądało groźnie, jak gdyby nie ruszyło się ani na centymetr z miejsca, gdzie zawsze było. Piąta. - Czas na spotkanie z wielkością - rzekła Angelica. Miała na myśli kościół, czy brata Marty? Zanim ich taksówka przemknęła prosto jak bobslej pomiędzy dziesiątkami innych po Carrer de Sardenya, żeby wysadzić je przed obrotową bramą, większy kościół został wyłączony. Stadka ostatnich turystów zmierzały do czekających autokarów. Tyle japońskich twarzy! Ktoś napisał na ścianie czarną farbą hasło: BAJAD EL VOLUMEN DEL CARILLON. - Wyciszyć dźwięk dzwonów - przetłumaczyła Angelica. - Gdyby ziściło się marzenie Gaudiego o wielkich organach, cóż to by był za koncert dla sąsiedztwa! Marta zapatrzyła się na dzwonnice, Angelica telefonowała ze stróżówki. Gdy Johnny i Salvador spotkali się z obiema kobietami wewnątrz rozwartej paszczy wieloryba, Johnny miał na sobie dżinsy i czarny sweter. Musiał przebrać się po śniadaniu. Teraz brat i siostra wyglądali prawie jak klony. - Zostało jeszcze trochę światła dziennego - rzekł wesoło. - W każdym razie reflektory i hologram wszystko doskonale oświetlają. Wybieram się na polowanie. Idziecie? Przydałoby mi się paru obserwatorów. Salvador musi zostać na dole do obsługi projektora. Obaj mężczyźni mieli miniaturowe radia przypięte do kieszeni. Johnny, uzbrojony dodatkowo w lornetkę i aparat fotograficzny, zaproponował siostrze zapasowe radio. Patrzyła znacząco na jego strój, aż wreszcie załapał, o co chodzi, przynajmniej do pewnego stopnia. - Chłodno. Salvador pożyczył mi sweter. Chodź do środka... Wzięła radio i szła za nim, mijając gipsowe modele i gabloty z pocztówkami. W środku było naturalnie tak samo jak na zewnątrz, ponieważ nie istniał dach. Połowę przestrzeni zajmował labirynt poustawianych na sobie ociosanych kamiennych bloków, rusztowań, szop, urządzeń do podnoszenia; wszystko wyglądało na porzucone. Zauważyła ołtarz, podobny do ogromnego namiotu i jakieś urządzenia holograficzne. Technika. Jej wzrok powędrował w górę po wewnętrznej stronie skorupy. Jak wierny był ten plastykowy model: wszystkie te półki, nisze; ale nigdzie nie widać ani jednego pterodemona. Johnny popatrzył krytycznie w górę, tak jak niegdyś oceniał kosz w koszykówce. Ciągle zła z powodu podobieństwa ich strojów, Marta wzdrygnęła się bardziej ze złości niż z niepokoju i spojrzała ponownie w górę. O tak, Johnny potrafiłby wspiąć się po tych rowkowanych dzwonnicach jak lalka z ruchomymi kończynami ubrana w specjalny strój. Dla niego to i tak tylko pojęcie, schemat. Pewnie widział siebie w roli myszy ścigającej na ekranie komputera jakąś błędną plamkę, którą trzeba wymazać. Kompetencja, kompetencja. Dobrze przynajmniej, że nie umiał zarabiać pieniędzy. Szczerze mówiąc, klepali z Rayem biedę, ale jakoś dawali sobie radę. Niewidomy mężczyzna i powielona kobieta: fotokopia swego brata, jakby mama i tata nie mieli razem tyle genów, żeby starczyło na dwie oddzielne osoby. Rodzice przez lata ubierali bliźniaki w oszczędnościowym pędzie jednakowo. Przez jakiś czas, dawno temu, Marta chodziła trzy kroki za Johnnym, ale w nogę. On się urodził pierwszy; on był oryginałem. Czy mogła coś na to poradzić, że miała taką samą gestykulację i słabość do lodów z kawałkami karmelu jak on? Wszystko przez te geny. Czy śniło im się to samo? Czy myśleli tak samo? To, co działo się w jej umyśle, należało wyłącznie do niej. Jednak presja świata zewnętrznego ciążyła jej i zmuszała do takich samych reakcji. Po tym, jak zaczęli chodzić do różnych szkół, polepszyło się. A Ray cenił ją za to, czego nie widział. Miłość Zen. Pomyślała, że Johnny to Hiszpania, a ona to Katalonia. Więc jak w ogóle mógł zrozumieć świątynię Gaudiego? Znalazła się tu na jego koszt, inaczej w ogóle nie przyjechałaby do Barcelony. Dostały się jej okruchy jego okruchów z pańskiego stołu. Johnny chyba nie zdawał sobie sprawy, że spadały mu tylko okruchy. Oświecić go byłoby okrucieństwem. To tak jakby kopnąć w nos rozochoconego szczeniaka. Strzałka wskazywała drogę do windy. Przy wejściu do dzwonnicy kolejna tabliczka: groźny czarny pies zrywający się z łańcucha. Zwierzę było spuszczane między szóstą po południu a szóstą rano. Wyobraziła sobie, że duch, którego widywano, to wałęsający się w górze czarny pies. Oczywiście nie mógł stąpać w powietrzu. - Dziś nie ma tu żadnych psów - uspokoił ją Johnny. Salvador odszedł do szopy kryjącej projektor. - Idziesz na górę? - Johnny spytał Angelicę. - Czemu nie? Właściwie nigdy... - Tam nie byłam! Tak to jest, jak się mieszka blisko jakiegoś sławnego obiektu. - Podśmiewając się, Johnny poprowadził obie kobiety po kilku stopniach do małej windy. Marta czuła gdzieś w środku uderzenia skrzydeł cichego przerażenia. Bardzo wąskie kamienne schody wiły się w górę: miejsca starczyło ledwo tyle, żeby minęły się dwie osoby, z których jedna na wdechu przykleja się do ściany. Wewnętrzna balustrada wychodziła na przepastny szyb. Oczy reflektorów patrzyły z samego dna prosto w górę. Ponieważ Marta była wysoka i chuda, łatwo mogła sobie wyobrazić, jak wychyla się pomiędzy kamiennymi słupkami i spada w szyb. Pyski w ścianie zewnętrznej: wloty powietrza umieszczone co jakiś metr jak obwisłe kamienne wargi wystarczająco obszerne, aby się przez nie prześliznąć. W gruncie rzeczy te wloty powietrza były bardzo podobne do zjeżdżalni - pierwszego pół metra zjeżdżalni - a potem pustka i dopiero daleko w dole ziemia. Gdyby tak wetknęła głowę i ramiona do takiego pyska, gdyby tak odepchnęła się stopami... pofrunęłaby w dół; umarłaby. Uwięziona w sicie, zwężającym się do góry w bardzo wydłużony stożek. Jak te kamienie mogą trzymać się razem? Dlaczego te wargi nie odpadły od wlotów? Dlaczego schody nie zawaliły się do środka szybu? Wiatr wiał przez ściany, napierał na nią. Gdy tak wchodzili jedno za drugim w tempie nadanym przez Johnny'ego, Angelica zaczęła pojękiwać. Dotarli do mostka na wolnym powietrzu prowadzącego do przyległej dzwonnicy. Poniżej wszędzie wokół rozpościerała się Barcelona. Daleko poniżej. Marta zauważyła basen na jakimś dachu. Jeziorko na Placa de Gaudi wydawało się takie płytkie, ledwo na kilka centymetrów. Wszędzie indziej bezlitośnie twarde płaszczyzny... Spojrzała z mostka ku szczytom wież, na kuliste obce kwiaty, na wielopłaszczyznowe, nachylone, popękane dachówki. Nawet w gasnącym szarym świetle przemawiał do niej ich blask. Jeśli ta budowla jest drzewem, to jego kwiatami i owocami, jego celem i szczytem jest ceramika. Zstępujące mozaikowe litery układały się w słowa Hosanna i Excelsis. Kamienne bryłki wystawały z dachu jakby miały dać oparcie dla stóp jakimś samobójczym robotnikom wysokościowym. Angelica przylgnęła do balustrady mostka. - Zawrót głowy - wyjęczała na wpół żartobliwie, na wpół z rozpaczą. - Nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Nie czułam się tak od lat. - Może lepiej zejdziesz? - zaproponował Johnny. - Tak! Tak! - Angelica wbiegła do dzwonnicy. Johnny odczepił swoje radio. - Salvador, włącz reflektory! Błękitne światło wypełniło dzwonnice, jak gdyby rozlała się w nich tropikalna laguna. Usłyszeli odległy okrzyk zaskoczenia nagle oświetlonej Angelici. Po przejściu przez mostek Marta i Johnny skierowali się w górę przez błękitne światło, wciąż wyżej i wyżej wewnątrz drugiej dzwonnicy. Zeszli kilka okrążeń, aż przechwycił ich kolejny mostek; chyba prowadzi z powrotem do poprzedniej dzwonnicy? A może to już następna? Marta pogubiła się. Nie miała pojęcia, jak dojść do windy. Jak może tu być tyle schodów, mostków i to tak podobnych do siebie? Czy Johnny prowadził ją w górę, czy w dół, jemu też ten labirynt nie był zbyt dobrze znany? Nucił coś pod nosem, zatrzymywał się, wyglądał przez wloty powietrza. - Tu będzie dobrze. - Powiedział do radia: - Dobra, Salvador, włącz trzeci hologram. - Zwrócił się do Marty: - Trójka jest najbardziej rozgałęziona. Może popatrz przez ten wlot. Ja skoczę do następnej dzwonnicy. - Zostawiasz mnie tutaj? - Dwa punkty widzenia! - Pokazał jej, jak posługiwać się radiem. Na zewnątrz i powyżej pojawił się, migocząc, większy kościół; wieżami godził w chmury i zredukował ich dzwonnicę do rozmiarów podnóżka. Nowa, promieniejąca budowla wyglądała tak realnie: olbrzymie żyłkowane wieże z na wpół zakrytymi wlotami połączone łukami mostków z oryginalną bryłą. Marta zawołała do brata, który nie zdążył jeszcze odejść. - Spójrz, Johnny, spójrz tam! Coś złocistego poruszyło się za jedną z framug widmowej wieżycy. Johnny szybko zrobił zdjęcie, gdy cel znów częściowo się ukazał. Częściowo. Marta nie potrafiła zidentyfikować złocistego ducha. Cóż to jest? A może niczego jednak nie ma? Przecież musiałby stąpać po nierzeczywistych, holograficznych stopniach. Johnny rzucił się naprzód, zbiegając ze schodów. Nie, nie naprzód, ale dookoła, dookoła. Zanim Marta dotarła do rozwidlenia, straciła go z oczu. Fala błękitnej światłości wylewającej się z szybu nie pozwoliła jej dostrzec, czy jest na schodach położonych niżej. Krzyknęła: - Którędy, Johnny? Jego odpowiedź nadbiegła od płyt rezonansowych sąsiedniej dzwonnicy. - Tędy! Szybko! - Musiał przejść po mostku, więc poszła w jego ślady. Potem zszedł czy wszedł? - Johnny? - nadała przez radio. - W górę czy w dół? - Idę w górę. Zaczęła się wspinać. Zawahała się przy portalu wiodącym do następnego mostka. Jasność większego kościoła oślepiała. Szarpało nią nocne powietrze. Iluminacja dzwonnicy zmieniła wloty w okna o turkusowych witrażach. Krzyknęła. W przejściu za garbem mostka - smok. Pokryty złocistymi łuskami, ze złoconymi skrzydłami pterodaktyla, ze szponami jak zakrzywione zęby rdzewiejących wideł porzuconych na polu, z długim ogonem jak u grzechotnika... Lśniły bursztynowe oczy. Skrzydła szeleściły i pobrzękiwały. Rozwarta paszcza pełna zębów. Wysunęła się z niej klinga języka smakując powietrze i Martę. Smok wskoczył na mostek. Był mniej więcej wielkości Angeliki. Marta rzuciła się z powrotem do dzwonnicy. Uciekała w górę, naokoło, znowu w górę. Jak daleko? Zatrzymała się bez tchu, zmusiła się do nasłuchiwania. Zgrzyt, pisk, klekot, łupnięcie. Głośny syk, jak gdyby gdzieś poniżej uchodziła para. Zjawa była z nią w rzeczywistym budynku! Czarny pies spuszczony z łańcucha! Ale to nie żaden pies. To smok, smok Gaudiego. Pradawny wizerunek osadzony na bramie pawilonu, siedzący na dachu Casa Battlo, pogrążony w parku. Zebrał się w sobie, wyłonił się. - Johnny - szepnęła do radia. - Ledwo cię słyszę, siostruniu! Zgubiłem to cholerstwo. - Jego elektroniczne słowa odbijały się głośnym echem w ciasnej wieżyczce. Poniżej syk. - Na litość boską, mów ciszej. Jest w dzwonnicy razem ze mną. - Niemożliwe, siostruniu. Żyje w świecie hologramów. - Mówię ci, że jest tutaj. - Gdzie jest to tutaj? - Nie wiem. - Szelest, syk. Musi uciekać: w górę, przez mostek, w dół, naokoło, w górę. - Hej, siostruniu, odezwij się! - zaryczało radio, dokładnie określając jej położenie. Z wściekłością cisnęła to paskudztwo przez balustradę. Głos Johnny'ego spadał w głąb szybu. Może smok pójdzie za nim. Gdyby ona i Johnny byli razem, mogliby zmylić smoka rozdzielając się. Smok mógłby uwierzyć, że są jedną osobą i nie wiedziałby, jak gonić kogoś, kto dowolnie pojawia się i znika. Robiła z Johnnym takie sztuczki ilekroć w sąsiedztwie sprowadzał się jakiś nowy dzieciak; w końcu robiło jej się niedobrze od tej zabawy. Ale nie było tu Johnny'ego, żeby ją powtórzyć. Nocna bryza szarpała jej ubraniem, wyciągając ku niej palce przez kamień. Usłyszała syk. Uciekła. Dyszała, jak po wspinaczce wysoko w górach, gdzie nie można wciągnąć do płuc wystarczającej ilości powietrza. Dzwoniło jej w uszach. Nogi miała jak z bolącej galarety. Johnny nie potrafiłby utrzymać takiego tempa. Jego czasy koszykówki, gdy tańczył po boisku, dawno przeminęły. Za dużo czasu spędza przed monitorem komputera. Ale ona utrzymała kondycję. Nie tylko rąk - ugniataniem gliny, ale i długich nóg - joggingiem w czerwonym dresie po drogach obsadzonych sekwojami, między ociekającymi mgłą stromymi wzgórzami. Tak stromymi, że domy wsparte na palach wystawały spomiędzy koron sekwoi, jakby pnie drzew stanowiły ich przypory. To jednak nie przygotowało jej mięśni na ucieczkę przez Sagrada Familia, ucieczkę przed sykiem, klekotem szponów, szelestem skrzydeł. Opierając się o wlot powietrza, żeby wessać trochę tlenu, spojrzała na zewnątrz i pomyślała, że zwariowała. Patrzyła w dół na ceramiczne kwiaty w formie krzyża na szczytach dzwonnic. W dół na kwiaty, w dół. A te dzwonnice to najwyższe szczyty rzeczywistej Sagrada Familia, właściwego kościoła! Klatka schodowa, na której się teraz znalazła, nie była tak kręta, ściana zakrzywiała się łagodniej, framugi dzieliła większa odległość. To nie żadna dzwonnica. Po przebyciu ćwierci okrążenia, przyklejając się do kolejnego wlotu spojrzała z otwartymi ustami - na bliźniacze wieże. Znajdowała się wysoko w Największym Chłopaku, w najwyższej holograficznej wieżycy... - Nie - szepnęła. - Nie... - Przez chwilę wydawało się, że kamień pod jej ręką słabnie, że stopień mięknie pod jej tenisówkami. Z uczuciem mdłości wyobraziła sobie, jak zapada się w kamień, który nagle zmienił się w wodę, w powietrze i spada z ogromnej wysokości. - Nie! - krzyknęła. To już inne zaprzeczenie, odmowa zgody na zdradę widmowego kamienia. Teraz kościół Gaudiego istniał w całości. Co ten Wyznawca powiedział Johnny'emu? O wyższej geometrii leżącej u podłoża wszechświata, która jest kwintesencją rzeczywistości? Wszędzie wokół niej rozpościerało się mistrzowskie równanie Gaudiego: spiral, łuków sznurowych, paraboli obrotowych, wewnętrznych przeciwwag, osi symetrii, połączeń. Nie miało znaczenia, czy zapisano je w kamieniu czy w świetle, czy w obu tych substancjach naraz. Większość drogi przez równanie przeszła bezwiednie, ścigana przez smoka. Dopóki nie zaprzeczy teraz swej pozycji, równanie ją podtrzyma, wytrzyma pod nią. Nie śmiała go zaprzeczyć, bo to oznaczało upadek. Czy Johnny może ją teraz dostrzec przez lornetkę, jak przemierza holograficzny kościół? Czy może dostrzec potwora, który na nią poluje? Złocista moc ze szponami i zębami, smok z serca rzeczywistości. Smok... śmierci? Syk! Ssssss. Potykając się ruszyła w górę. Ściany zwężały się. Nie ma już mostków, nie ma już alternatyw. Ostatni zakręt. Stopnie skończyły się kratą. Za nią tylko szczyt szybu wieży, szczyt pustki, ostateczny stożek dachu. Tak czy owak krata była zamknięta. Oparła się o nią plecami. Iss. Ssssss. - Hosanna! - krzyknęła wyzywająco. - Excelsis! - Zupełnie jak jakiś fundamentalistyczny fanatyk; poczuła wstyd. Czy hasła mogą uratować ją przed smokiem? Właśnie wyłonił się zza ostatniego zakrętu na tych okrutnych zakrzywionych szponach, pomagając sobie skrzydłami uderzającymi miękko w ścianę i wewnętrzną balustradę, z szukającą jej klingą języka, ssss. Jak mu płoną oczy! Podziwiała go wbrew sobie. Smok rzucił się na Martę. Jakimś dziwnym sposobem żyła; jakimś dziwnym sposobem to ona była smokiem. Wypełniała ją szalona radość. Pomyślała o promieniejących aniołach i mnogości ich lśniących skrzydeł. Pomyślała o wykrzywionych diabłach ze skrzydłami nietoperzy. Smok to ani demon, ani anioł. To istota, która powstała z ziemi, a nie zeszła z nieba. Nawet diabły przybyły kiedyś z nieba, z niematerialnego geometrycznego królestwa, domeny teologii, cybernetyki mózgowej. A smok powstawał ze skały, ziemi, rudy i gliny. Jego kręgi stanowiły kręgosłup wzgórz, jego żebra ograniczały doliny, jego pysk to każda jaskinia. Smok powstał z tej samej gliny, z której pochodziła rasa ludzka, jeśli na archeozoicznej glinie rzeczywiście odcisnęła się pierwsza prymitywna matryca reprodukcji, jak twierdzą niektórzy naukowcy. Z tej samej gliny, z jakiej robi się garnki. Wiedziała, że w pewnym sensie smok wcale jej nie gonił. Przeciwnie, to ona go wabiła. Uciekając przed smokiem, wymuszając na nim przemierzenie w pościgu za nią geometrii kościoła, zmusiła go do przebycia całej drogi, do zagonienia jej z sykiem w górę. Smok istniał po to, aby w panice przed nim zapomniała, że tych wież nie ma. Aby zmieniła myśl w materię. Szła, szła, w dół, naokoło, w górę i w dół, dając się prowadzić swym obolałym nogom. Była tak wysoko, jak tylko się dało; wyżej nie było już nic. Teraz wracała. Schodziła. Znowu znajdowała się w dzwonnicy, dzwonnicy zbudowanej z kamienia. Materialnego, choć podziurawionego na kształt plastra miodu. W tej chwili wyłączono większy kościół; hologram zniknął. Spojrzała przez wlot powietrza na otchłań oświetloną błękitnym wyciekiem z dzwonnic. Nacisnęła guzik wzywający windę. Zjechała. Na dole czekał Johnny i Angelica. - Dokąd poszłaś siostruniu? Szukałem cię wszędzie, jak tylko straciłem z oczu to straszydło. - Tam, dokąd poszłam, nie mógłbyś szukać. - Przysięgam, że sprawdziłem wszystkie dzwonnice. Dlaczego nie używałaś radia? - Upuściłam je. - Cholera. Mogłaś krzyczeć. - Niegrzecznie jest krzyczeć w kościele - odparła Marta. - Aha. Bawiłaś się w chowanego, jak w dzieciństwie. Nie, to nie była ta zabawa, w jaką bawili się przed laty. Źle pamiętał. Po co szukać kogoś, kto jest tak podobny do szukającego? Oboje bawili się oszukiwaniem naiwnych. A właściwie po co chować się przed samym sobą? To było coś zupełnie innego. W końcu została znaleziona przez dziką energię, która na nią czekała, czekała na kogoś, kogokolwiek odpowiedniego, żeby wyładować się jak błyskawica na piorunochronie, błyskawica z abstrakcyjnego nieba, w którym została wyczarowana, wyładować się z powrotem w pozlepianą, żyzną, namacalną ziemię, w swój żywioł. Ale najpierw wybrany nosiciel musiał się wznieść jak najwyżej. Nauczyć się stąpać w powietrzu. Teraz, stojąc mocno na ziemi, widziała smoka w nowym świetle. - Czego spodziewasz się po zdjęciach? - spytała Angelica. - Wywołamy je pronto jutro. W razie potrzeby powiększymy komputerowo. Ja nie wiem, co tam było. - Ale było? - Jeśli to nie wirus w programie, to najwyżej elektromagnetyczna halucynacja. - Co takiego? - Zdaje się, że istnieje pole elektromagnetyczne związane z hologramem. Może w specjalnych warunkach atmosferycznych. Cała ta pokrywa chmur, kapryśna pogoda... no wiesz, jeśli przepuści się komuś przez głowę mały prąd, zaczyna mieć przywidzenia. - Naprawdę? Ależ Johnny miał zadowoloną minę. - Część mózgu zwana hipokampem jest elektrycznie bardzo niestabilna. Hipokamp to ważne ogniwo systemu emocjonalnego i pamięciowego. Wystarczy połechtać tę część elektrycznością i można zobaczyć wszelkiego rodzaju ukryte obrazy, zazwyczaj tłumione w podświadomości. Potwory, archetypy... duchy. Wydawałyby się tak rzeczywiste jak twoja dłoń. Nie mieliśmy takich problemów z innymi fasadami. Żadnego ducha Szekspira nawiedzającego domek Anne Hathaway. Ale Sagrada Familia jest duża. Więcej tu mocy. Przeprowadzimy jutro z Salvadorem kilka testów, sprawdzimy pole elektromagnetyczne. Jeśli to jest wyjaśnienie, wcale mnie nie dziwi, że nic nie widziałem wyraźnie. Nie znam się na konwulsjach podświadomości. Angelica przechyliła głowę. - Więc jeśli aparat uchwycił jakiś obraz, macie do czynienia z wirusem. Jeśli nie.. - popukała się w głowę. Marta słuchała z niesmakiem. - Czy wymyśliłeś tę hipotezę o elektryczności mózgu, zanim tu przylecieliśmy? Johnny uśmiechnął się szeroko. - Jako możliwość. FaCADes musi wiedzieć. Nie możemy pozwolić, żeby u naszych klientów straszyło. Ale elektroniczny duch nie mógłby sprawić, aby istota ludzka chodziła po niebie. Nie, Johnny, niczego nie widziałeś wyraźnie, pomyślała. A już na pewno nie widziałeś mnie w żadnej z dzwonnic - bo mnie tam po prostu nie było. W ich kierunku śpieszył przez zaśmieconą nawę Salvador, udając, że podnosi do ust kufel piwa... W tydzień później na pokładzie samolotu Pan Am lecącego do domu Johnny powiedział: - Obawiam się, że nie były to wspaniałe wakacje, siostruniu, skoro większość czasu przesiedziałaś osowiała w Cristina Gran. Nawet kiedy wyszło słońce. Nazajutrz po wspinaczce wewnątrz dzwonnic pogoda poprawiła się. Przyszła wiosna - nie, pełne lato. Barcelona zaczęła się piec i prażyć. Rynsztoki wydzialały odór. - Nie byłam osowiała. Skupiałam się. - Tak? Pierwszy raz słyszę o skupianiu się. Biedna Angelica myślała, że się gniewasz; uznała, że jej nie lubisz. Powiedziałem, że złapałaś jakiegoś robaka, pewnie z owoców morza. - Widziałam wszystko, co miałam zobaczyć. Zdjęcia były do wyrzucenia. Równie dobrze można było je zrobić wprost pod słońce. Nawet komputer nie mógł się zorientować, co na nich jest. Jeśli zaś chodzi o pola elektromagnetyczne, to może zniosła je aż do następnej pory roku nagła zmiana pogody? Johnny i Salvador nie wykryli żadnych nieprawidłowości. Johnny wchodził na dzwonnice przez pięć dalszych wieczorów - na próżno. Wydawało się, że problem zniknął. - Nie byłaś nawet w muzeum Picassa. - Trochę chodziłam. - Akurat. Przeraziłaś się tej strzelaninki? Czy pobyt w obcym mieście to taki wstrząs? - Widziałam go, Johnny, uwierz mi. Widziałam. Nosiła w sobie smoka. Kiedy wróci do zamglonych sekwoi, pokaże swemu niewidomemu kochankowi. Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz