Watson Ian - Rentgenowscy rozbitkowie

Szczegóły
Tytuł Watson Ian - Rentgenowscy rozbitkowie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Watson Ian - Rentgenowscy rozbitkowie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Watson Ian - Rentgenowscy rozbitkowie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Watson Ian - Rentgenowscy rozbitkowie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ian Watson Rentgenowscy rozbitkowie Na niebie połyskiwały zorze: tańczące upiory przebrane w różowe, fioletowe i pomarańczowe całuny z trudem tylko utrzymywane na dystans przez światło dzienne i powracające co noc w pełnej... jakby to powiedzieć... chwale? Czy była to chwała, czy raczej gniew? Tak, to była demonstracja gniewu. Co noc kurtyny szyderczego pseudopłomienia zasłaniają prawie wszystkie gwiazdy, zapowiadając ten nie tak odległy dzień mgławicowości, kiedy cały widzialny Wszechświat może zostać sprowadzony do kilkudziesięciu lat świetlnych średnicy i sztuka astronomii umrze, pozostawiając tylko przypadkowe zerknięcia przez rozedrgane zasłony rozrzedzonych świecących gazów. Jechali wojskową ciężarówką, której kierowcą był żołnierz nazwiskiem Kruger, a dowódcą wulgarny major Woltjer. - To nie może być Syriusz! - Woltjer obejrzał się gniewnie przez ramię na czwórkę pasażerów oskarżając ich o niekompetencję, mimo że nie byli astronomami ani fizykami. - Dojeżdżamy teraz do farmy Smitsdorpa. - Jego wzrok spoczął na Andrei Diversley, przyciśniętej zbyt blisko do hinduskiego genetyka obejmującego ją w talii. Cóż za bezwstydny afront wobec jego afrykanerskich zasad w towarzystwie innych białych! Jego spojrzenie chłostało i gwałciło za to Angielkę. A przecież apartheid był teraz, jak się zastanowić, czymś tak mało ważnym! - Niemożliwe! Co pani sądzi, panno Diversley? - To prawda, majorze. Psia Gwiazda zrobiła nam świński kawał. - Co prawda, to prawda. Farma Smitsdorpa odzyskiwała trawiastą pokrywę całkiem dobrze w porównaniu z nagimi terenami, przez które przejeżdżali. Tu i ówdzie może nawet zbyt dobrze. Trzeba będzie te kawałki przebadać: glebę, pędraki, owady, mikroorganizmy. Teraz ich trasa prowadziła ku niskim wzgórzom, gdzie część napromieniowanych nasion przechowanych pod gołym niebem i zasianych na kontrolnych zagonach wydała niezwykle wysokie plony, które jednak mogą się okazać genetycznie zdegenerowane i nieprzydatne do spożycia. Woltjer robił wszystko, co mógł, żeby ją zawstydzić i zmusić do odklejenia się od Hindusa, ale ona tylko wzruszyła ramionami. - To nie jest moja dziedzina, majorze. Zmęczony odwracaniem głowy zapatrzył się przed siebie na falujące przestrzenie spalonej ziemi, na której już nigdy nie będą się pasły stada bydła. - Uczeni! - skomentował. Ciekawe, co chciał przez to powiedzieć, zastanawiał się Simeon Merrick, który siedział za Andreą i jej Hindusem obok milczącego, szowinistycznie zamkniętego Szweda Gunnara Marholma. Że uczeni wszelkiej maści ponoszą jakąś odpowiedzialność za wydarzenia we wnętrzu Psiej Gwiazdy? Katastrofa. Niewątpliwie. Ale, o dziwo, tym razem nie była to wina człowieka. Po tylu latach straszenia wojną jądrową, wyczerpywaniem się zasobów, przeludnieniem, zatruciem środowiska i wszystkimi klęskami zapowiadanymi w latach osiemdziesiątych, kiedy niejasno przeczuwana katastrofa wreszcie się zdarzyła (co do tego, że przyjdzie, zgodni byli wszyscy), nadeszła całkiem nieoczekiwanie ze źródła zupełnie nie związanego z działalnością człowieka. Czy jednak na pewno nie związanego? Czy sądząc, że było to niezależne od nas, nie ulegamy iluzji? Co człowiek takiego zrobił, że Bóg w swojej mądrości dopuścił... nie, zesłał!... to kosmiczne zjawisko? Że aż tak wstrząsnął porządkiem na niebie i porządkiem życia na Ziemi? Co człowiek takiego zrobił dziesięć lat temu, co wreszcie przeważyło szalę Bożej sprawiedliwości? Simeon przeczesywał poprzednie dziesięciolecie w poszukiwaniu jakiegoś wstrząsającego zła, ale nie mógł go znaleźć. Jakie ziemskie wydarzenia mogły spowodować przerażający wybuch Psiej Gwiazdy, równie absurdalny i szokujący dla astronomów, jak i dla tego afrykanerskiego żołnierza Woltjera? Jakie pasmo grzechów? Może po prostu zbyt wielu ludzi przestało wierzyć w Boga? To śmieszne! Żadne wydarzenie ani ciąg wydarzeń nie mogły wpłynąć na decyzję Boga. (A jednak przypomnij sobie, Simeonie, Sodomę i Gomorę! One przekroczyły miarę, masę krytyczną grzechu, posunęły się za daleko!) Chyba nowoczesny Bóg nie był tak małostkowym dyktatorem, brutalnie podpalającym gwiazdę, żeby zgładzić swoich synów i córki? Winy dopatrywać się raczej należało w całym przebiegu ludzkiej historii, nagromadzeniu grzechów. Sama Południowa Afryka grzeszyła wyzyskiem i segregacją rasową. A jednak, a jednak, zadręczał się Simeon, dlaczego, o Panie, wybrałeś tę właśnie chwilę? I dlaczego to nie biali zginęli? Dlaczego to nie potężni i bogaci wymarli? Dlaczego spadło to na czarnych, brązowych i żółtych? Na ubogich i wydziedziczonych? Dlaczego to oni znikli? Dlaczego przeżyli majorowie Woltjerowie tego świata, zjeżdżając po raz pierwszy w życiu do przepastnych kopalń, z których pochodziło ich bogactwo, i chroniąc się tam, podczas gdy na powierzchni czarni górnicy zostali napromieniowani potworną dawką 8500 rentgenów i zginęli? Podobny wzorzec powtórzył się na całej kuli ziemskiej. Żenujące skargi na zacofanie ucichły na zawsze. Tylko wysokorozwinięte narody rozporządzały środkami i technologią zapewniającą przeżycie. Słyszał, jak w Johanesburgu ludzie typu Woltjera mówią o wybuchu Supernowej jako o "akcji oczyszczającej". Akcja oczyszczająca! Wszystkie polityczne i moralne źródła wyrzutów sumienia usunięto przez naładowane cząstki biegnące w ślad za rozbłyskiem światła, który dał kilka krótkich miesięcy ostrzeżenia. Wielka czystka. Dlaczego? A Woltjer nadal był wściekły na Andreę za jej czułości z Hindusem, który miał czelność przeżyć i który teraz przyjmował te białoliberalne pieszczoty z tak zachłanną nonszalancją. - To nie powinna być Psia Gwiazda! - Rzeczywiście - powiedział szorstko Gunnar Malholm, żeby go uciszyć. - Nie powinna. Czy więc my jesteśmy w jakiś sposób winni? Albo nauka? Czy nie wie pan, że to się już zdarzyło kilkakrotnie w historii Ziemi? Niech pan sobie zajrzy do podręczników geologii! Znajdzie pan tam masowe wymieranie fauny. Prawdopodobnie ostre dawki około 500 rentgenów co 300 milionów lat. I jedna dawka dochodząca do 25 000 rentgenów od czasów prekambryjskich. Zgoda, że tym razem wybuchła bardzo niefortunna gwiazda. Tak blisko nas. I z tak wysokim szczytowym promieniowaniem. Simeon wyjrzał przez okno na odradzającą się ziemię. Błogosławiony widok odnawiającego się chlorofilu. Ale wszędzie wokół leżały setki szkieletów bydła, ze strzępami skóry na białych kościach. A między nimi nie brakowało i szkieletów ludzi. Kruger jechał półciężarówką nie próbując nawet ich omijać. - Wszechświat nie ma wobec nas żadnych zobowiązań, majorze - mruknął Szwed. A swoją drogą, jak Bóg pomógł tym, którzy sami sobie pomogli! Ci, którzy przez cały czas zgarniali płody Ziemi, mieli największe zapasy do ukrycia przed Jego gniewem... i ukryli je z powodzeniem! Szwecja też wyszła bez szwanku z Wielkiej Czystki zachowując prawie dziewięćdziesiąt procent ludności. Co nie znaczy, że Szwecja może być oskarżona o zagarnianie płodów jak inne kraje rozwinięte. Jej kartoteka była bez zarzutu. Czy to dlatego Gunnar Marholm zachowywał się z taką lodowatą wyższością, zastanawiał się Simeon. Bo czuł, że przetrwanie jego narodu nosiło piętno prawdziwych piratów planety, którzy przeżyli burzę z nieco większymi stratami niż socjaldemokratyczna Szwecja, bez tej ich sterylnej doskonałości? A jednak o całe niebo lepiej niż takie Indie z połówką jednego procenta uratowanych. Albo Nigeria, z jedną dziesiątą procenta! Wielka Brytania, czołowy ekskolonialista, uratowała 52 procent. Ameryka 54 procent, głównie białych. A Południowa Afryka, przez którą teraz jechali, zaliczyła 80 procent: wyłącznie białych, gdyż inni nie byli uważani za Południowych Afrykańczyków z definicji. Szwedzi są jednak biali. Zostali wybieleni tym samym pędzlem, co Brytania, Ameryka, Niemcy i Francja. Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie sami. Cisi i ubodzy płoną jak plewy. Czy zatem Bóg jest nielogiczny? Niekonsekwentny? A przecież nie mogło być tak, żeby Bóg nie miał z tym nic wspólnego. Simeon cofnął się przed tą myślą. Bóg nie mógł niczego przeoczyć, nie mógł postąpić nielogicznie ani źle. Musiał mieć jakiś Cel. Pół procenta. Nie, Indie nie wyszły na tym najlepiej. Stąd pieszczoty Angielki, poczucie winy, które może ukoić tylko ulegając doktorowi Subbaiahowi Sharmie, stając się niewolnicą jego erotycznych apetytów... - Dane geologiczne, Gunnar? - podjął przygnębiony i zdenerwowany Simeon, podczas gdy półciężarówka miażdżyła kości Zulusów czy Xhosa. - Jedynym porównywalnym wydarzeniem, o jakim naprawdę wiemy, jest Supernova z Betlejem, gwiazda trzech królów, którą Bóg rozpalił, żeby nam obwieścić nadejście Swojego Syna. To jest drugie takie wydarzenie. - Co drugie? Drugie Przyjście? Ha! Dzieło przypadku. Gdyby się zdarzyło pięćdziesiąt lat temu, przeżyłyby jakieś szczątkowe grupki, a może i to nie. A teraz... - Tak? - zawołała Andrea obejmując doktora Sharmę, wiercąc nożem w swoim sumieniu. - A teraz co? - Teraz - Marholm wzruszył ramionami, bo prowadzili ten spór nie po raz pierwszy - przeżyły setki milionów. Może nawet pół miliarda. - Tak, głównie ludności krajów rozwiniętych. - Nie mamy jeszcze pełnych danych - przypomniał jej Marholm. Sharma roześmiał się. Żywy trup, upiór, chodzące przypomnienie o tych wiecznie wydziedziczonych. - Wygląda na to, że jednak cisi nie odziedziczyli Ziemi, jak obiecywała wasza Biblia. Oni ją tylko pokryli kośćmi! Andrea uścisnęła go, kochając za całe tak gwałtowne zakończenie cierpienia Trzeciego Świata. Ona sama przesiedziała tę kosmiczną burzę w schronie "Jama Goblinów" koło Bath, jako obywatel klasy A w grupie specjalistów rolniczych. - Ale, do licha - wyrzucił z siebie Woltjer, kiedy wydawało się, że spór wygasa - powiedzmy sobie szczerze, że miało to swoje dobre strony. Na przykład znikła kwestia przeludnienia! Nie musimy się już martwić o to, że ktoś nas zepchnie z powierzchni planety. Albo że wyczerpiemy wszystkie zasoby. Czy nie mam racji? - Ależ tak! - wykrzyknął Sharma. - Ma pan rację, sir. Czy to nie miłe, że trzy miliardy ludzi odeszło, żeby zrobić panu miejsce? Przedstawia się jako nieboszczyk, myślał Simeon, ale jego conocne erotyczne pojękiwania zadają temu kłam. Chyba że potraktować to jako nekrofilię na odwrót. - Och, Subby? Proszę cię! Jakże sama obecność tego hinduskiego uczonego naruszała w oczach majora Woltjera doskonałość i schludność zadekretowanego przez samego Boga programu oczyszczania! - Oprócz nas, kolorowych, wiele innych istot nie musi już odczuwać winy, że zajmują miejsce na Ziemi. - Ale on wykorzystywał tę Andreę. - Takich jak wszystkie duże ssaki. Dobre, co, majorze? Żegnajcie słonie, żyrafy i wielbłądy. Pa, pa, wieloryby, foki i delfiny. Pa, pa, kruki i orły, gołębie i sokoły. Pa, pa. Panie Boże, który w łaskawości swojej zesłałeś na Egipt plagi, żeby ocalić swój lud, czy to Ty również zesłałeś tę plagę z Psiej Gwiazdy, żeby ocalić swoich wybranych, żeby ten rodzaj ludzki niecałkowicie zniszczył sam siebie, co wydawało się tak prawdopodobne, i w ten sposób pozbawił Twoją Ziemię korony stworzenia? Za wcześnie, o Panie, za wcześnie, żeby zakończyć Twój plan. - Drugie Przyjście? Drugie Betlejem? - Simeon wypowiedział te słowa na głos i Subbaiah Sharma rzucił się na nie łakomie. - Ci, którzy mają, dostaną więcej. Oto jest nowa biblia, Simeonie. Ci, którzy mają mało, nie będą mieli nic. Zostaną pozbawieni nawet ceremonii pogrzebu. Półciężarówka zmiażdżyła kolejny szkielet Afrykanina. Wiele ich tu leżało, istny pochód szkieletów. Wznowienie dawnych migracji ludów Bantu. Woltjer tylko się uśmiechnął. - Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. Mijali stosy wyschniętych kości, przez które przeciskała się świeża trawa. Tysiąc szkieletów bydła, tysiąc szkieletów ludzi. Chociażbym jechał doliną suchych kości, zła się nie ulęknę, modlił się Simeon do Boga, który wie. Anonimowa mączka kostna w łachmanach odrzuconych europejskich ubrań. - Nie powinno ich tutaj być! - mruczał Woltjer. - To była strefa niedozwolona dla czarnych. Widocznie głupie czarnuchy myślały, że mogą zająć nasze tereny, kiedy my się ewakuowaliśmy. - Może resztka ich godności kazała im wejść na te ziemie, które kiedyś były ich własnością - powiedział spokojnie Hindus. - Umrzeć w obliczu rentgenowskiej burzy ze słowami na ustach: to jest nasza ziemia i nigdy więcej już jej nam nie odbierzecie. Bo teraz nie ma już nikogo, kto mógłby nam ją odebrać! - Widać już nowe uprawy - wskazał Kruger. Podczas gdy pracowali wśród podejrzanie bujnej pszenicy, kukurydzy i sorgo, Woltjer przechadzał się kopiąc czasem jakąś kość. Kruger opuścił miejsce kierowcy i podszedł do Andrei i Sharmy z chytrym wyrazem twarzy. - Czy myślicie, że wystąpią mutacje? Wśród owadów i innych rzeczy? Czytałem kiedyś o mutantach w jednej książce. O tym, jakie potwory i mieszanki mogą powstać po wojnie atomowej. Sharma spojrzał na niego z niesmakiem. - Ale to nie była wojna jądrowa. Nie ma skażenia izotopami promieniotwórczymi. Radioaktywność wywołana promieniami kosmicznymi to sprawa drugorzędna. Nie będzie żadnych potworów krążących po ziemi. - Naprawdę? - Niestety, nic równie interesującego. Tylko proces wymierania najbardziej napromieniowanej fauny. Odtąd będzie to świat bardzo małych stworzeń i człowieka. Człowiek stanie się olbrzymi. Owady, mikroorganizmy i, rzecz jasna, trochę ryb w oceanie. Ale przede wszystkim człowiek: człowiek górujący nad wszystkim. A że nasiona są bardzo odporne na promieniowanie, człowiek wyżywi się zbożem i warzywami. Nareszcie będzie to świat wegetariański! Jeszcze kilka milionów ludzi umrze, zanim dojdziemy do obfitości. Nie trzeba dodawać, że w krajach uboższych. - Naprawdę? - Wówczas Człowiek Zachodni będzie miał planetę wyłącznie dla siebie. Człowiek Europejski. Człowiek Przyszłości. Jakże rozwiniętą technicznie cywilizacją będzie się cieszyć za kilka dziesięcioleci, kiedy wszystkie te nieprzyjemne zajścia zostaną zapomniane: raz na zawsze znikną społeczne problemy i aberracje zakłócające porządek rzeczy! - Daj spokój, Subby. Nie poniżaj się wdając się z nim w dyskusję. Jesteś wart dziesięciu Afrykanerów. Sharma szorstko strząsnął dłoń Andrei. - Dziesięciu Hindusów i pies! Wiedziałaś, że zachodni pies zjadał tyle co dziesięciu Hindusów? Ciekawe, ile psów i kotów uratowało się w zachodnich schronach? - Obowiązywały w tej sprawie przepisy, Subby. Bardzo surowe. Ale musiała też być operacja Arka Noego. - Ha, ha. - Dla kur, świń i innych zwierząt. Żeby móc odbudować ich pogłowie. Musimy mieć białko pochodzenia zwierzęcego. - Ilu Hindusów warta jest jedna angielska świnia? Albo angielska kura? - Przecież my też straciliśmy ludzi, Subby! - Tak, waszych Hindusów i przybyszów z Indii Zachodnich. Cóż za nieostrożność z waszej strony. - Straciliśmy też białych. Wzruszył ramionami. - Proletariat. Andrea zajęła się swoją botaniką. Chyba miała wilgotne oczy, ale Simeon nie był pewien, bo właśnie wtedy Kruger wydał okrzyk zdumienia i puścił się biegiem do samochodu. Przyniósł stamtąd dwie strzelby z lunetami i rzucił jedną Woltjerowi. Simeon przyjrzał się wzgórzom osłaniając oczy przed jaskrawym słońcem... i osłaniając umysł przed tymi tańczącymi welonami na niebie, ponad ulotną watą chmur. Zobaczył poszarpaną kolumnę obdartych ludzi schodzących po zboczu z kierunku Broederskop. Prowadził ją wysoki biały mężczyzna z czerwono-białym sztandarem powiewającym ze złoconego łacińskiego krzyża. Kiedy podeszli bliżej, Simeon dostrzegł rysunek na sztandarze. Była to biała czaszka na krwistoczerwonym tle. Alpha Canis Majoris A. Syriusz, Psia Gwiazda - źródło energii odległe o niespełna dziewięć lat świetlnych od Ziemi, z masą dwukrotnie większą niż Słońce i dwudziestopięciokrotnie jaśniejsze, choć tylko z jedną trzecią jego gęstości i wcale nie kandydujące do roli Supernowej, sądząc z jego miejsca w diagramie Hertzsprunga - Russella - jednak wybuchło, wyrzucając od 10 49 do 10 50 ergów w postaci promieni kosmicznych, co wywołało potężny ruch w górnych warstwach atmosfery ziemskiej i ogólnoświatowe napromieniowanie na poziomie morza trwające trzy dni i dochodzące do 8500 rentgenów, podczas gdy normalnie tło promieniotwórcze wynosi zaledwie 0,03 rentgena na rok... W rezultacie zmarły trzy miliardy istot ludzkich. Tych, dla których zabrakło miejsc w schronach. Zginęła też większość ptaków, zwierząt lądowych i ryb z płytkich wód. Większość flory straciła liście (ale miała szanse odżycia drogą bezpłciową lub przez nasiona i zarodniki). Niebo rozogniło się czerwienią, zielenią i fioletem naładowanych cząstek uwięzionych w polu magnetycznym Ziemi. Niebo nigdy nie było tak piękne. Jednak niewielu tylko mogło chwalić uroki tego widoku. Za milion lat przyczyny tego będą zapisane w księdze skał... - Myślałem, że nie wpuściliście do schronów żadnych Afrykanów - rzucił niewinnie Sharma. - Afrykanów? Jakich Afrykanów? To my jesteśmy Afrykanami. To właśnie znaczy Afrykaner! Chyba chodzi panu o Bantu. - Terminologia spaczonych umysłów. - Nie, to prawda. My tu byliśmy pierwsi, przed Bantu. - A teraz jesteście po Bantu. - Właśnie tak! Woltjer ujął mocniej strzelbę i przyłożył ją do ramienia. - Nie będzie pan chyba strzelał bez powodu? - Nie, panno Diversley. Na razie tylko na nich patrzę. Ale ci Bantu wkraczają do strefy zakazanej. - Co? - zawołał Sharma. - Pan chyba oszalał! - Chyba że są służbą lub najemnymi pracownikami i mają przepustki. - Znakomicie, to obejmuje i mnie! Kwalifikuję się chyba jako pracownik najemny? Dziękuję, że mnie pan uspokoił, majorze. - Subby...! - Dobrze, wszystko w porządku, Andrea. Tak, dla Subby'ego wszystko będzie w porządku później, pomyślał Simeon ze złośliwością, nad którą nie potrafił zapanować. Subby odbije sobie swoje rasowe upokorzenia w nocy. Zawstydzony swoją myślą uszczypnął się aż do bólu. - Znam tego faceta ze sztandarem. Nazywa się Frensch, był pastorem. Nie spodziewałem się, że przeżyje, widocznie znalazł jakiś schron. Ciekawe, gdzie się podziewał przez ostatni rok. - Miłośnik czarnuchów - dodał major. - Wygląda, że zamierzają przejść przez te poletka, panie majorze. - Widzę, Marholm. Zmarnują zasiewy. Stratują naszą żywność swoimi brudnymi nogami. Woltjer odsunął lufę strzelby od idących i strzelił. Rozległ się straszny huk zostawiając po sobie ogłuszającą ciszę. Andrea zakryła uszy zamykając huk wystrzału w głowie. Marholm uspokajającym gestem położył dłoń na ręce Woltjera. - Nie martw się, jestem dobrym strzelcem. Celowałem, żeby nie trafić. Chcę, żeby ominęli zasiewy. Teraz tylko patrzę. Kolumna rzeczywiście zmieniła kierunek obchodząc róg obsianego pola. - Tak lepiej - mruknął Woltjer opuszczając strzelbę. - Poznaję jednego z tych Bantu. Nazywa się Stephen Ambola. Miałem z nim kłopoty, choć nie jest to właściwie ekstremista polityczny. Raczej agitator religijny, jak Alice Lenshina. Pamiętacie jej Ludowy Kościół Afrykański? Złocony krzyż i sztandar z białą czaszką obeszły uprawne pole i znów skierowały się w stronę półciężarówki. Początkowo pochód skojarzył się Simeonowi z parodią dziewiętnastowiecznych badaczy Afryki: na czele biały człowiek niosący symbol imperium, za nim kolumna chudych czarnych postaci. Potem nastąpiło przesunięcie i ujrzał... zmaltretowaną średniowieczną krucjatę. Wyprawę nie rycerzy i panów, ale ludzi głodujących i chorych, płonących ślepą wiarą. Jakby wyszła z rogu jakiegoś upiornego obrazu Hieronima Boscha. Krucjata dziecięca. Krucjata niewinnych i skrzywdzonych. - Czego chcecie? - huknął Woltjer. - Znam cię, Frensch. Co tu robisz? Brodacz przekazał krzyz ze sztandarem idącemu za nim Afrykaninowi, który uchwycił go i z determinacją wbił w ziemię. Większość wędrowców przykucnęła wyczerpana. Stephen Ambola i Frensch podeszli. - Odłóżcie te cholerne strzelby. Kogo chcecie zabić? My wam nic nie zrobimy. - Bantu nie mają prawa tu przebywać. Tu jest Państwowe Gospodarstwo Doświadczalne. Nie możemy ryzykować, że nam stratują zbiory swoimi brudnymi nogami. Zabierz ich stąd, Frensch. - Jakie to ma znaczenie? - wykrzyknął Ambola. - Stare spory! Zapomnijcie o nich, mamy dla was Nowinę, prawda? - zwrócił się do Frenscha. - Przecież mamy ją stale przed oczami! - Frensch trącił butem ludzką czaszkę, a potem niedbałym ruchem wskazał szyderczo barwne kurtyny falujące nad mknącymi chmurami. - Nowina? Jaka nowina? - Simeon poczuł przemożną ciekawość. Gotów był uwierzyć prawie we wszystko w tej dolinie szkieletów, w obliczu tego anachronicznego pochodu obdartych ludzi. Fanatyków. Tak, niewątpliwie. Ale czy wymyślili jakieś Lepsze wyjaśnienie niż on sam? Albo Papież, który wraz z Kolegium Kardynałów i masą wiernych schronił się przed rentgenowską burzą pod grubymi murami Watykanu. Ogłoszona w trzy miesiące później encyklika "In Hoc Tempore Mortis" była dokumentem bardziej pojednawczym niż żałobnym. Proponowała środki łagodzące w okrutnej sytuacji. Pobożne życzenia dla FAO i innych agencji międzynarodowych. Był to program na przeżycie, a tymczasem cały dylemat teologiczny pozostawał nietknięty: dlaczego i skąd zezwolenie Boga, żeby tylko jedna dziesiąta jego owczarni, w zasadzie górne dziesięć procent bogatych i białych, przeżyła, podczas gdy dziewięć dziesiątych ubogich i cichych zginęło. Dlaczego i skąd ta przeróbka ucha igielnego w taki sposób, żeby bogacze mogli przez nie przejść z całym dobytkiem, zostawiając głodujące hordy za murami miasta na pewną śmierć? Ten wychudzony Afrykanin w podartej koszuli i zdartych plastykowych klapkach wpatrywał się w Simeona płonącymi, inteligentnymi oczami. - Przynoszę nowiny tym, którzy cieszą się, że przeżyli! - zaintonował. - Oni nie przeżyli. Oni zostali przeklęci przez Boga. Tak samo wy, jak i my. Wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci, którzy dziś chodzą po Ziemi, to dusze przeklęte. Bóg zabrał do siebie zbawionych i zostawił wyklętych. Jako Bóg Miłosierny zabrał bardzo, bardzo wielu. Wszystkich, których mógł zbawić. Ale jako Bóg Sprawiedliwy nie mógł zbawić wszystkich. Wszyscy, którzy dziś żyją, to ludzie, których zbawić nie mógł. W żaden sposób. - Zamknij się, Ambola - warknął Woltjer, ale Ambola nie miał takiego zamiaru. - Kim jesteście, dusze przeklęte? - Jesteśmy zespołem z Organizacji do spraw Wyżywienia i Rolnictwa ONZ - odpowiedziała Andrea Diversley przymilnie. - To Południowa Afryka jest teraz członkiem ONZ? Proszę, jakie cuda! Wszystkie cuda piekła! - Jesteśmy botanikami, zajmujemy się genetyką roślin. Napromieniowane nasiona... - Ha! Uprawiacie piekielne ugory. Tracicie tylko swój czas, piękna pani. Woltjer wymierzył Amboli cios kolbą karabinu, ale ten zręcznie uskoczył. - Uniżenie przepraszam, baas. Zapomniałem, że w piekle jest jeszcze policja. - Słuchajcie, potępieńcy, Nowiny, której się dowiedziałem - przerwał Frensch. - Spójrzcie na zbawionych w niebie, widać ich nawet w dzień. - Tu dźgnął palcem w niebo, wskazując przerażające całuny chwały nad barankami chmur. - Tak - szepnął z przestrachem Simeon. - Teraz widzę. - Simeon! Co ty wygadujesz? - Ja naprawdę widzę. Papież się myli. "In Hoc Tempore Mortis" jest tak niezadowalające. Chociaż idziemy doliną śmierci... - Czy nie widzisz, potępieńcze, że idziemy doliną życia? Życia tych dusz w górze. Ich błogosławione życie rzuca cień swojej chwały na nas, tutaj w dole. - Więc zjonizowane cząstki to dusze, czy tak? - roześmiał się z wyższością Szwed. - Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem. W takiej sytuacji można się spodziewać, że różne kulty mesjanistyczne będą wyrastać jak grzyby po deszczu, ale my, przyjacielu, my mamy do wykonania swoją pracę. Frensch zmierzył Szweda spojrzeniem. - To nie jest kult mesjanistyczny, potępieńcze, bo nigdy już nie będzie żadnego Mesjasza. Mesjasz przyszedł, zabrał swoich i odszedł. Nas zostawił. Ale autorytet Jego Kościoła trwa nadal, nie ma powodu, żeby kwestionować naszą wiarę. Tyle, że teraz nie jest to wiara w zbawienie, lecz wiara w potępienie. Kościół Odrzuconych. Zbielała czaszka spadająca z krzyża. Musimy więc iść i budzić ludzi tak zadowolonych, że przeżyli, podczas gdy w istocie zostali zważeni, policzeni i odrzuceni. - Kościół Odrzuconych, tak, to ma sens - mruknął Simeon. - W przeciwnym razie Bóg postępowałby nielogicznie. Okazałby niesprawiedliwość. A to jest niemożliwe. Frensch podszedł i objął Simeona. - Witaj w gronie potępionych, bracie. Pomóż głosić Słowo. Musimy teraz pójść do miast i innych krajów, żeby nieść potępionym nowinę o ich potępieniu. - Simeon! - wtrącił się Szwed. - To jest jeszcze głupsze niż demonstracje poczucia winy w wykonaniu Andrei. Angielka rzuciła mu mordercze spojrzenie i przywarła do hinduskiego genetyka. - To była po prostu klęska naturalna, nie widzisz tego? - ciągnął Szwed. - Taka, jakie zdarzały się już w przeszłości. Na przykład dinozaurom. Tyle że my, w odróżnieniu od wielkich gadów, potrafimy rozumieć i kształtować własną przyszłość! Na tym polega bycie człowiekiem. Simeon potrząsając głową odmawiał zgody. Te ich nowe zasiewy były tylko kroplą w oceanie ogólnej dewastacji Ziemi... w dolinie suchych kości, podczas gdy cisi i pokornego serca zostali zabrani do Nieba, gdzie przemienili się w te roztańczone, upiorne, piękne welony wysoko nad chmurami. Ten symbol potępienia zatknięty w spękaną ziemię: złocony, drewniany krzyż z powiewającą chorągwią, ta biała czaszka na tle czerwieni piekielnych ogni, które palą, lecz nie spalają... I ci obdarci, żarliwi rozbitkowie-krzyżowcy! Oto była ostatnia krucjata, krucjata absolutnej wiary i absolutnej rozpaczy. Ogłupiały Woltjer potrząsnął głową jakby miał uszy pełne wody. Podniósł strzelbę, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Andrea zawisła na szyi Hindusa i wpiła mu się w usta na oczach Afrykanów i Afrykanerów. Gunnar Marholm zamknął się w zimnej północnej twierdzy swojego umysłu, patrząc niewidzącymi oczami na kości rozsypane po afrykańskiej ziemi. Nad chmurami pląsała tęcza radosnych barw. W ciszy słychać było tylko lekki poszum wiatru. Ani śladu ptaka lub zwierzęcia. - To nie powinien być Syriusz - wystękał major Woltjer rozglądając się zmrużonymi oczami, ze strzelbą gotową do strzału, choć znikąd nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Cisza połknęła jego słowa jak krowa muchę. Kościół Potępionych w milczeniu siedział w kucki jedząc i odpoczywając. Frensch i Ambola wrócili na miejsca przy swojej chorągwi. Wiał wiatr. Roztańczone płomienie na niebie, fiolet, zieleń i czerwień. I pustka Ziemi.