Watson Ian - Rentgenowscy rozbitkowie
Szczegóły |
Tytuł |
Watson Ian - Rentgenowscy rozbitkowie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Watson Ian - Rentgenowscy rozbitkowie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Watson Ian - Rentgenowscy rozbitkowie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Watson Ian - Rentgenowscy rozbitkowie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ian Watson
Rentgenowscy rozbitkowie
Na niebie połyskiwały zorze: tańczące upiory przebrane w
różowe, fioletowe i pomarańczowe całuny z trudem tylko
utrzymywane na dystans przez światło dzienne i powracające
co noc w pełnej... jakby to powiedzieć... chwale? Czy była
to chwała, czy raczej gniew? Tak, to była demonstracja
gniewu. Co noc kurtyny szyderczego pseudopłomienia
zasłaniają prawie wszystkie gwiazdy, zapowiadając ten nie
tak odległy dzień mgławicowości, kiedy cały widzialny
Wszechświat może zostać sprowadzony do kilkudziesięciu lat
świetlnych średnicy i sztuka astronomii umrze, pozostawiając
tylko przypadkowe zerknięcia przez rozedrgane zasłony
rozrzedzonych świecących gazów.
Jechali wojskową ciężarówką, której kierowcą był żołnierz
nazwiskiem Kruger, a dowódcą wulgarny major Woltjer.
- To nie może być Syriusz! - Woltjer obejrzał się
gniewnie przez ramię na czwórkę pasażerów oskarżając ich o
niekompetencję, mimo że nie byli astronomami ani fizykami. -
Dojeżdżamy teraz do farmy Smitsdorpa. - Jego wzrok spoczął
na Andrei Diversley, przyciśniętej zbyt blisko do
hinduskiego genetyka obejmującego ją w talii. Cóż za
bezwstydny afront wobec jego afrykanerskich zasad w
towarzystwie innych białych! Jego spojrzenie chłostało i
gwałciło za to Angielkę. A przecież apartheid był teraz, jak
się zastanowić, czymś tak mało ważnym!
- Niemożliwe! Co pani sądzi, panno Diversley?
- To prawda, majorze. Psia Gwiazda zrobiła nam świński
kawał.
- Co prawda, to prawda.
Farma Smitsdorpa odzyskiwała trawiastą pokrywę całkiem
dobrze w porównaniu z nagimi terenami, przez które
przejeżdżali. Tu i ówdzie może nawet zbyt dobrze. Trzeba
będzie te kawałki przebadać: glebę, pędraki, owady,
mikroorganizmy. Teraz ich trasa prowadziła ku niskim
wzgórzom, gdzie część napromieniowanych nasion przechowanych
pod gołym niebem i zasianych na kontrolnych zagonach wydała
niezwykle wysokie plony, które jednak mogą się okazać
genetycznie zdegenerowane i nieprzydatne do spożycia.
Woltjer robił wszystko, co mógł, żeby ją zawstydzić i
zmusić do odklejenia się od Hindusa, ale ona tylko wzruszyła
ramionami.
- To nie jest moja dziedzina, majorze.
Zmęczony odwracaniem głowy zapatrzył się przed siebie na
falujące przestrzenie spalonej ziemi, na której już nigdy
nie będą się pasły stada bydła.
- Uczeni! - skomentował.
Ciekawe, co chciał przez to powiedzieć, zastanawiał się
Simeon Merrick, który siedział za Andreą i jej Hindusem obok
milczącego, szowinistycznie zamkniętego Szweda Gunnara
Marholma. Że uczeni wszelkiej maści ponoszą jakąś
odpowiedzialność za wydarzenia we wnętrzu Psiej Gwiazdy?
Katastrofa. Niewątpliwie. Ale, o dziwo, tym razem nie
była to wina człowieka. Po tylu latach straszenia wojną
jądrową, wyczerpywaniem się zasobów, przeludnieniem,
zatruciem środowiska i wszystkimi klęskami zapowiadanymi w
latach osiemdziesiątych, kiedy niejasno przeczuwana
katastrofa wreszcie się zdarzyła (co do tego, że przyjdzie,
zgodni byli wszyscy), nadeszła całkiem nieoczekiwanie ze
źródła zupełnie nie związanego z działalnością człowieka.
Czy jednak na pewno nie związanego? Czy sądząc, że było
to niezależne od nas, nie ulegamy iluzji?
Co człowiek takiego zrobił, że Bóg w swojej mądrości
dopuścił... nie, zesłał!... to kosmiczne zjawisko? Że aż tak
wstrząsnął porządkiem na niebie i porządkiem życia na Ziemi?
Co człowiek takiego zrobił dziesięć lat temu, co wreszcie
przeważyło szalę Bożej sprawiedliwości? Simeon przeczesywał
poprzednie dziesięciolecie w poszukiwaniu jakiegoś
wstrząsającego zła, ale nie mógł go znaleźć.
Jakie ziemskie wydarzenia mogły spowodować przerażający
wybuch Psiej Gwiazdy, równie absurdalny i szokujący dla
astronomów, jak i dla tego afrykanerskiego żołnierza
Woltjera? Jakie pasmo grzechów? Może po prostu zbyt wielu
ludzi przestało wierzyć w Boga?
To śmieszne! Żadne wydarzenie ani ciąg wydarzeń nie mogły
wpłynąć na decyzję Boga. (A jednak przypomnij sobie,
Simeonie, Sodomę i Gomorę! One przekroczyły miarę, masę
krytyczną grzechu, posunęły się za daleko!)
Chyba nowoczesny Bóg nie był tak małostkowym dyktatorem,
brutalnie podpalającym gwiazdę, żeby zgładzić swoich synów i
córki?
Winy dopatrywać się raczej należało w całym przebiegu
ludzkiej historii, nagromadzeniu grzechów. Sama Południowa
Afryka grzeszyła wyzyskiem i segregacją rasową. A jednak, a
jednak, zadręczał się Simeon, dlaczego, o Panie, wybrałeś tę
właśnie chwilę? I dlaczego to nie biali zginęli? Dlaczego to
nie potężni i bogaci wymarli? Dlaczego spadło to na
czarnych, brązowych i żółtych? Na ubogich i
wydziedziczonych? Dlaczego to oni znikli? Dlaczego przeżyli
majorowie Woltjerowie tego świata, zjeżdżając po raz
pierwszy w życiu do przepastnych kopalń, z których
pochodziło ich bogactwo, i chroniąc się tam, podczas gdy na
powierzchni czarni górnicy zostali napromieniowani potworną
dawką 8500 rentgenów i zginęli? Podobny wzorzec powtórzył
się na całej kuli ziemskiej. Żenujące skargi na zacofanie
ucichły na zawsze. Tylko wysokorozwinięte narody
rozporządzały środkami i technologią zapewniającą przeżycie.
Słyszał, jak w Johanesburgu ludzie typu Woltjera mówią o
wybuchu Supernowej jako o "akcji oczyszczającej". Akcja
oczyszczająca! Wszystkie polityczne i moralne źródła
wyrzutów sumienia usunięto przez naładowane cząstki biegnące
w ślad za rozbłyskiem światła, który dał kilka krótkich
miesięcy ostrzeżenia.
Wielka czystka. Dlaczego?
A Woltjer nadal był wściekły na Andreę za jej czułości z
Hindusem, który miał czelność przeżyć i który teraz
przyjmował te białoliberalne pieszczoty z tak zachłanną
nonszalancją.
- To nie powinna być Psia Gwiazda!
- Rzeczywiście - powiedział szorstko Gunnar Malholm, żeby
go uciszyć. - Nie powinna. Czy więc my jesteśmy w jakiś
sposób winni? Albo nauka? Czy nie wie pan, że to się już
zdarzyło kilkakrotnie w historii Ziemi? Niech pan sobie
zajrzy do podręczników geologii! Znajdzie pan tam masowe
wymieranie fauny. Prawdopodobnie ostre dawki około 500
rentgenów co 300 milionów lat. I jedna dawka dochodząca do
25 000 rentgenów od czasów prekambryjskich. Zgoda, że tym
razem wybuchła bardzo niefortunna gwiazda. Tak blisko nas. I
z tak wysokim szczytowym promieniowaniem.
Simeon wyjrzał przez okno na odradzającą się ziemię.
Błogosławiony widok odnawiającego się chlorofilu. Ale
wszędzie wokół leżały setki szkieletów bydła, ze strzępami
skóry na białych kościach.
A między nimi nie brakowało i szkieletów ludzi. Kruger
jechał półciężarówką nie próbując nawet ich omijać.
- Wszechświat nie ma wobec nas żadnych zobowiązań,
majorze - mruknął Szwed.
A swoją drogą, jak Bóg pomógł tym, którzy sami sobie
pomogli! Ci, którzy przez cały czas zgarniali płody Ziemi,
mieli największe zapasy do ukrycia przed Jego gniewem... i
ukryli je z powodzeniem! Szwecja też wyszła bez szwanku z
Wielkiej Czystki zachowując prawie dziewięćdziesiąt procent
ludności. Co nie znaczy, że Szwecja może być oskarżona o
zagarnianie płodów jak inne kraje rozwinięte. Jej kartoteka
była bez zarzutu. Czy to dlatego Gunnar Marholm zachowywał
się z taką lodowatą wyższością, zastanawiał się Simeon. Bo
czuł, że przetrwanie jego narodu nosiło piętno prawdziwych
piratów planety, którzy przeżyli burzę z nieco większymi
stratami niż socjaldemokratyczna Szwecja, bez tej ich
sterylnej doskonałości? A jednak o całe niebo lepiej niż
takie Indie z połówką jednego procenta uratowanych. Albo
Nigeria, z jedną dziesiątą procenta! Wielka Brytania,
czołowy ekskolonialista, uratowała 52 procent. Ameryka 54
procent, głównie białych. A Południowa Afryka, przez którą
teraz jechali, zaliczyła 80 procent: wyłącznie białych, gdyż
inni nie byli uważani za Południowych Afrykańczyków z
definicji.
Szwedzi są jednak biali. Zostali wybieleni tym samym
pędzlem, co Brytania, Ameryka, Niemcy i Francja.
Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie sami. Cisi i ubodzy
płoną jak plewy.
Czy zatem Bóg jest nielogiczny? Niekonsekwentny? A
przecież nie mogło być tak, żeby Bóg nie miał z tym nic
wspólnego. Simeon cofnął się przed tą myślą. Bóg nie mógł
niczego przeoczyć, nie mógł postąpić nielogicznie ani źle.
Musiał mieć jakiś Cel.
Pół procenta. Nie, Indie nie wyszły na tym najlepiej.
Stąd pieszczoty Angielki, poczucie winy, które może ukoić
tylko ulegając doktorowi Subbaiahowi Sharmie, stając się
niewolnicą jego erotycznych apetytów...
- Dane geologiczne, Gunnar? - podjął przygnębiony i
zdenerwowany Simeon, podczas gdy półciężarówka miażdżyła
kości Zulusów czy Xhosa. - Jedynym porównywalnym
wydarzeniem, o jakim naprawdę wiemy, jest Supernova z
Betlejem, gwiazda trzech królów, którą Bóg rozpalił, żeby
nam obwieścić nadejście Swojego Syna. To jest drugie takie
wydarzenie.
- Co drugie? Drugie Przyjście? Ha! Dzieło przypadku.
Gdyby się zdarzyło pięćdziesiąt lat temu, przeżyłyby jakieś
szczątkowe grupki, a może i to nie. A teraz...
- Tak? - zawołała Andrea obejmując doktora Sharmę,
wiercąc nożem w swoim sumieniu. - A teraz co?
- Teraz - Marholm wzruszył ramionami, bo prowadzili ten
spór nie po raz pierwszy - przeżyły setki milionów. Może
nawet pół miliarda.
- Tak, głównie ludności krajów rozwiniętych.
- Nie mamy jeszcze pełnych danych - przypomniał jej
Marholm.
Sharma roześmiał się. Żywy trup, upiór, chodzące
przypomnienie o tych wiecznie wydziedziczonych.
- Wygląda na to, że jednak cisi nie odziedziczyli Ziemi,
jak obiecywała wasza Biblia. Oni ją tylko pokryli kośćmi!
Andrea uścisnęła go, kochając za całe tak gwałtowne
zakończenie cierpienia Trzeciego Świata. Ona sama
przesiedziała tę kosmiczną burzę w schronie "Jama Goblinów"
koło Bath, jako obywatel klasy A w grupie specjalistów
rolniczych.
- Ale, do licha - wyrzucił z siebie Woltjer, kiedy
wydawało się, że spór wygasa - powiedzmy sobie szczerze, że
miało to swoje dobre strony. Na przykład znikła kwestia
przeludnienia! Nie musimy się już martwić o to, że ktoś nas
zepchnie z powierzchni planety. Albo że wyczerpiemy
wszystkie zasoby. Czy nie mam racji?
- Ależ tak! - wykrzyknął Sharma. - Ma pan rację, sir. Czy
to nie miłe, że trzy miliardy ludzi odeszło, żeby zrobić
panu miejsce?
Przedstawia się jako nieboszczyk, myślał Simeon, ale jego
conocne erotyczne pojękiwania zadają temu kłam. Chyba że
potraktować to jako nekrofilię na odwrót.
- Och, Subby? Proszę cię!
Jakże sama obecność tego hinduskiego uczonego naruszała w
oczach majora Woltjera doskonałość i schludność
zadekretowanego przez samego Boga programu oczyszczania!
- Oprócz nas, kolorowych, wiele innych istot nie musi już
odczuwać winy, że zajmują miejsce na Ziemi. - Ale on
wykorzystywał tę Andreę. - Takich jak wszystkie duże ssaki.
Dobre, co, majorze? Żegnajcie słonie, żyrafy i wielbłądy.
Pa, pa, wieloryby, foki i delfiny. Pa, pa, kruki i orły,
gołębie i sokoły. Pa, pa.
Panie Boże, który w łaskawości swojej zesłałeś na Egipt
plagi, żeby ocalić swój lud, czy to Ty również zesłałeś tę
plagę z Psiej Gwiazdy, żeby ocalić swoich wybranych, żeby
ten rodzaj ludzki niecałkowicie zniszczył sam siebie, co
wydawało się tak prawdopodobne, i w ten sposób pozbawił
Twoją Ziemię korony stworzenia? Za wcześnie, o Panie, za
wcześnie, żeby zakończyć Twój plan.
- Drugie Przyjście? Drugie Betlejem? - Simeon
wypowiedział te słowa na głos i Subbaiah Sharma rzucił się
na nie łakomie.
- Ci, którzy mają, dostaną więcej. Oto jest nowa biblia,
Simeonie. Ci, którzy mają mało, nie będą mieli nic. Zostaną
pozbawieni nawet ceremonii pogrzebu.
Półciężarówka zmiażdżyła kolejny szkielet Afrykanina.
Wiele ich tu leżało, istny pochód szkieletów. Wznowienie
dawnych migracji ludów Bantu.
Woltjer tylko się uśmiechnął.
- Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają.
Mijali stosy wyschniętych kości, przez które przeciskała
się świeża trawa. Tysiąc szkieletów bydła, tysiąc szkieletów
ludzi. Chociażbym jechał doliną suchych kości, zła się nie
ulęknę, modlił się Simeon do Boga, który wie.
Anonimowa mączka kostna w łachmanach odrzuconych
europejskich ubrań.
- Nie powinno ich tutaj być! - mruczał Woltjer. - To była
strefa niedozwolona dla czarnych. Widocznie głupie czarnuchy
myślały, że mogą zająć nasze tereny, kiedy my się
ewakuowaliśmy.
- Może resztka ich godności kazała im wejść na te ziemie,
które kiedyś były ich własnością - powiedział spokojnie
Hindus. - Umrzeć w obliczu rentgenowskiej burzy ze słowami
na ustach: to jest nasza ziemia i nigdy więcej już jej nam
nie odbierzecie. Bo teraz nie ma już nikogo, kto mógłby nam
ją odebrać!
- Widać już nowe uprawy - wskazał Kruger.
Podczas gdy pracowali wśród podejrzanie bujnej pszenicy,
kukurydzy i sorgo, Woltjer przechadzał się kopiąc czasem
jakąś kość. Kruger opuścił miejsce kierowcy i podszedł do
Andrei i Sharmy z chytrym wyrazem twarzy.
- Czy myślicie, że wystąpią mutacje? Wśród owadów i
innych rzeczy? Czytałem kiedyś o mutantach w jednej książce.
O tym, jakie potwory i mieszanki mogą powstać po wojnie
atomowej.
Sharma spojrzał na niego z niesmakiem.
- Ale to nie była wojna jądrowa. Nie ma skażenia
izotopami promieniotwórczymi. Radioaktywność wywołana
promieniami kosmicznymi to sprawa drugorzędna. Nie będzie
żadnych potworów krążących po ziemi.
- Naprawdę?
- Niestety, nic równie interesującego. Tylko
proces wymierania najbardziej napromieniowanej fauny. Odtąd
będzie to świat bardzo małych stworzeń i człowieka. Człowiek
stanie się olbrzymi. Owady, mikroorganizmy i, rzecz jasna,
trochę ryb w oceanie. Ale przede wszystkim człowiek:
człowiek górujący nad wszystkim. A że nasiona są bardzo
odporne na promieniowanie, człowiek wyżywi się zbożem i
warzywami. Nareszcie będzie to świat wegetariański! Jeszcze
kilka milionów ludzi umrze, zanim dojdziemy do obfitości.
Nie trzeba dodawać, że w krajach uboższych.
- Naprawdę?
- Wówczas Człowiek Zachodni będzie miał planetę wyłącznie
dla siebie. Człowiek Europejski. Człowiek Przyszłości. Jakże
rozwiniętą technicznie cywilizacją będzie się cieszyć za
kilka dziesięcioleci, kiedy wszystkie te nieprzyjemne
zajścia zostaną zapomniane: raz na zawsze znikną społeczne
problemy i aberracje zakłócające porządek rzeczy!
- Daj spokój, Subby. Nie poniżaj się wdając się z nim w
dyskusję. Jesteś wart dziesięciu Afrykanerów.
Sharma szorstko strząsnął dłoń Andrei.
- Dziesięciu Hindusów i pies! Wiedziałaś, że zachodni
pies zjadał tyle co dziesięciu Hindusów? Ciekawe, ile psów i
kotów uratowało się w zachodnich schronach?
- Obowiązywały w tej sprawie przepisy, Subby. Bardzo
surowe. Ale musiała też być operacja Arka Noego.
- Ha, ha.
- Dla kur, świń i innych zwierząt. Żeby móc odbudować ich
pogłowie. Musimy mieć białko pochodzenia zwierzęcego.
- Ilu Hindusów warta jest jedna angielska świnia? Albo
angielska kura?
- Przecież my też straciliśmy ludzi, Subby!
- Tak, waszych Hindusów i przybyszów z Indii Zachodnich.
Cóż za nieostrożność z waszej strony.
- Straciliśmy też białych.
Wzruszył ramionami.
- Proletariat.
Andrea zajęła się swoją botaniką. Chyba miała wilgotne
oczy, ale Simeon nie był pewien, bo właśnie wtedy Kruger
wydał okrzyk zdumienia i puścił się biegiem do samochodu.
Przyniósł stamtąd dwie strzelby z lunetami i rzucił jedną
Woltjerowi.
Simeon przyjrzał się wzgórzom osłaniając oczy przed
jaskrawym słońcem... i osłaniając umysł przed tymi
tańczącymi welonami na niebie, ponad ulotną watą chmur.
Zobaczył poszarpaną kolumnę obdartych ludzi schodzących
po zboczu z kierunku Broederskop. Prowadził ją wysoki biały
mężczyzna z czerwono-białym sztandarem powiewającym ze
złoconego łacińskiego krzyża.
Kiedy podeszli bliżej, Simeon dostrzegł rysunek na
sztandarze. Była to biała czaszka na krwistoczerwonym tle.
Alpha Canis Majoris A. Syriusz, Psia Gwiazda - źródło
energii odległe o niespełna dziewięć lat świetlnych od
Ziemi, z masą dwukrotnie większą niż Słońce i
dwudziestopięciokrotnie jaśniejsze, choć tylko z jedną
trzecią jego gęstości i wcale nie kandydujące do roli
Supernowej, sądząc z jego miejsca w diagramie Hertzsprunga -
Russella - jednak wybuchło, wyrzucając od 10 49 do 10 50 ergów
w postaci promieni kosmicznych, co wywołało potężny ruch w
górnych warstwach atmosfery ziemskiej i ogólnoświatowe
napromieniowanie na poziomie morza trwające trzy dni i
dochodzące do 8500 rentgenów, podczas gdy normalnie tło
promieniotwórcze wynosi zaledwie 0,03 rentgena na rok...
W rezultacie zmarły trzy miliardy istot ludzkich. Tych,
dla których zabrakło miejsc w schronach.
Zginęła też większość ptaków, zwierząt lądowych i ryb z
płytkich wód.
Większość flory straciła liście (ale miała szanse odżycia
drogą bezpłciową lub przez nasiona i zarodniki).
Niebo rozogniło się czerwienią, zielenią i fioletem
naładowanych cząstek uwięzionych w polu magnetycznym Ziemi.
Niebo nigdy nie było tak piękne.
Jednak niewielu tylko mogło chwalić uroki tego widoku.
Za milion lat przyczyny tego będą zapisane w księdze
skał...
- Myślałem, że nie wpuściliście do schronów żadnych
Afrykanów - rzucił niewinnie Sharma.
- Afrykanów? Jakich Afrykanów? To my jesteśmy Afrykanami.
To właśnie znaczy Afrykaner! Chyba chodzi panu o Bantu.
- Terminologia spaczonych umysłów.
- Nie, to prawda. My tu byliśmy pierwsi, przed Bantu.
- A teraz jesteście po Bantu.
- Właśnie tak!
Woltjer ujął mocniej strzelbę i przyłożył ją do ramienia.
- Nie będzie pan chyba strzelał bez powodu?
- Nie, panno Diversley. Na razie tylko na nich patrzę.
Ale ci Bantu wkraczają do strefy zakazanej.
- Co? - zawołał Sharma. - Pan chyba oszalał!
- Chyba że są służbą lub najemnymi pracownikami i mają
przepustki.
- Znakomicie, to obejmuje i mnie! Kwalifikuję się chyba
jako pracownik najemny? Dziękuję, że mnie pan uspokoił,
majorze.
- Subby...!
- Dobrze, wszystko w porządku, Andrea.
Tak, dla Subby'ego wszystko będzie w porządku później,
pomyślał Simeon ze złośliwością, nad którą nie potrafił
zapanować. Subby odbije sobie swoje rasowe upokorzenia w
nocy. Zawstydzony swoją myślą uszczypnął się aż do bólu.
- Znam tego faceta ze sztandarem. Nazywa się Frensch, był
pastorem. Nie spodziewałem się, że przeżyje, widocznie
znalazł jakiś schron. Ciekawe, gdzie się podziewał przez
ostatni rok.
- Miłośnik czarnuchów - dodał major.
- Wygląda, że zamierzają przejść przez te poletka, panie
majorze.
- Widzę, Marholm. Zmarnują zasiewy. Stratują naszą
żywność swoimi brudnymi nogami.
Woltjer odsunął lufę strzelby od idących i strzelił.
Rozległ się straszny huk zostawiając po sobie ogłuszającą
ciszę. Andrea zakryła uszy zamykając huk wystrzału w głowie.
Marholm uspokajającym gestem położył dłoń na ręce
Woltjera.
- Nie martw się, jestem dobrym strzelcem. Celowałem, żeby
nie trafić. Chcę, żeby ominęli zasiewy. Teraz tylko patrzę.
Kolumna rzeczywiście zmieniła kierunek obchodząc róg
obsianego pola.
- Tak lepiej - mruknął Woltjer opuszczając strzelbę. -
Poznaję jednego z tych Bantu. Nazywa się Stephen Ambola.
Miałem z nim kłopoty, choć nie jest to właściwie ekstremista
polityczny. Raczej agitator religijny, jak Alice Lenshina.
Pamiętacie jej Ludowy Kościół Afrykański?
Złocony krzyż i sztandar z białą czaszką obeszły uprawne
pole i znów skierowały się w stronę półciężarówki.
Początkowo pochód skojarzył się Simeonowi z parodią
dziewiętnastowiecznych badaczy Afryki: na czele biały
człowiek niosący symbol imperium, za nim kolumna chudych
czarnych postaci. Potem nastąpiło przesunięcie i ujrzał...
zmaltretowaną średniowieczną krucjatę. Wyprawę nie rycerzy i
panów, ale ludzi głodujących i chorych, płonących ślepą
wiarą. Jakby wyszła z rogu jakiegoś upiornego obrazu
Hieronima Boscha. Krucjata dziecięca. Krucjata niewinnych i
skrzywdzonych.
- Czego chcecie? - huknął Woltjer. - Znam cię, Frensch.
Co tu robisz?
Brodacz przekazał krzyz ze sztandarem idącemu za nim
Afrykaninowi, który uchwycił go i z determinacją wbił w
ziemię. Większość wędrowców przykucnęła wyczerpana. Stephen
Ambola i Frensch podeszli.
- Odłóżcie te cholerne strzelby. Kogo chcecie zabić? My
wam nic nie zrobimy.
- Bantu nie mają prawa tu przebywać. Tu jest Państwowe
Gospodarstwo Doświadczalne. Nie możemy ryzykować, że nam
stratują zbiory swoimi brudnymi nogami. Zabierz ich stąd,
Frensch.
- Jakie to ma znaczenie? - wykrzyknął Ambola. - Stare
spory! Zapomnijcie o nich, mamy dla was Nowinę, prawda? -
zwrócił się do Frenscha.
- Przecież mamy ją stale przed oczami! - Frensch trącił
butem ludzką czaszkę, a potem niedbałym ruchem wskazał
szyderczo barwne kurtyny falujące nad mknącymi chmurami.
- Nowina? Jaka nowina? - Simeon poczuł przemożną
ciekawość. Gotów był uwierzyć prawie we wszystko w tej
dolinie szkieletów, w obliczu tego anachronicznego pochodu
obdartych ludzi. Fanatyków. Tak, niewątpliwie. Ale czy
wymyślili jakieś Lepsze wyjaśnienie niż on sam? Albo Papież,
który wraz z Kolegium Kardynałów i masą wiernych schronił
się przed rentgenowską burzą pod grubymi murami Watykanu.
Ogłoszona w trzy miesiące później encyklika "In Hoc
Tempore Mortis" była dokumentem bardziej pojednawczym niż
żałobnym. Proponowała środki łagodzące w okrutnej sytuacji.
Pobożne życzenia dla FAO i innych agencji międzynarodowych.
Był to program na przeżycie, a tymczasem cały dylemat
teologiczny pozostawał nietknięty: dlaczego i skąd
zezwolenie Boga, żeby tylko jedna dziesiąta jego owczarni, w
zasadzie górne dziesięć procent bogatych i białych,
przeżyła, podczas gdy dziewięć dziesiątych ubogich i cichych
zginęło. Dlaczego i skąd ta przeróbka ucha igielnego w taki
sposób, żeby bogacze mogli przez nie przejść z całym
dobytkiem, zostawiając głodujące hordy za murami miasta na
pewną śmierć?
Ten wychudzony Afrykanin w podartej koszuli i zdartych
plastykowych klapkach wpatrywał się w Simeona płonącymi,
inteligentnymi oczami.
- Przynoszę nowiny tym, którzy cieszą się, że przeżyli! -
zaintonował. - Oni nie przeżyli. Oni zostali przeklęci przez
Boga. Tak samo wy, jak i my. Wszyscy mężczyźni, kobiety i
dzieci, którzy dziś chodzą po Ziemi, to dusze przeklęte. Bóg
zabrał do siebie zbawionych i zostawił wyklętych. Jako Bóg
Miłosierny zabrał bardzo, bardzo wielu. Wszystkich, których
mógł zbawić. Ale jako Bóg Sprawiedliwy nie mógł zbawić
wszystkich. Wszyscy, którzy dziś żyją, to ludzie, których
zbawić nie mógł. W żaden sposób.
- Zamknij się, Ambola - warknął Woltjer, ale Ambola nie
miał takiego zamiaru.
- Kim jesteście, dusze przeklęte?
- Jesteśmy zespołem z Organizacji do spraw Wyżywienia i
Rolnictwa ONZ - odpowiedziała Andrea Diversley przymilnie.
- To Południowa Afryka jest teraz członkiem ONZ? Proszę,
jakie cuda! Wszystkie cuda piekła!
- Jesteśmy botanikami, zajmujemy się genetyką roślin.
Napromieniowane nasiona...
- Ha! Uprawiacie piekielne ugory. Tracicie tylko swój
czas, piękna pani.
Woltjer wymierzył Amboli cios kolbą karabinu, ale ten
zręcznie uskoczył.
- Uniżenie przepraszam, baas. Zapomniałem, że w piekle
jest jeszcze policja.
- Słuchajcie, potępieńcy, Nowiny, której się dowiedziałem
- przerwał Frensch. - Spójrzcie na zbawionych w niebie,
widać ich nawet w dzień. - Tu dźgnął palcem w niebo,
wskazując przerażające całuny chwały nad barankami chmur.
- Tak - szepnął z przestrachem Simeon. - Teraz widzę.
- Simeon! Co ty wygadujesz?
- Ja naprawdę widzę. Papież się myli. "In Hoc Tempore
Mortis" jest tak niezadowalające. Chociaż idziemy doliną
śmierci...
- Czy nie widzisz, potępieńcze, że idziemy doliną życia?
Życia tych dusz w górze. Ich błogosławione życie rzuca cień
swojej chwały na nas, tutaj w dole.
- Więc zjonizowane cząstki to dusze, czy tak? - roześmiał
się z wyższością Szwed. - Czegoś takiego jeszcze nie
słyszałem. W takiej sytuacji można się spodziewać, że różne
kulty mesjanistyczne będą wyrastać jak grzyby po deszczu,
ale my, przyjacielu, my mamy do wykonania swoją pracę.
Frensch zmierzył Szweda spojrzeniem.
- To nie jest kult mesjanistyczny, potępieńcze, bo nigdy
już nie będzie żadnego Mesjasza. Mesjasz przyszedł, zabrał
swoich i odszedł. Nas zostawił. Ale autorytet Jego Kościoła
trwa nadal, nie ma powodu, żeby kwestionować naszą wiarę.
Tyle, że teraz nie jest to wiara w zbawienie, lecz wiara w
potępienie. Kościół Odrzuconych. Zbielała czaszka spadająca
z krzyża. Musimy więc iść i budzić ludzi tak zadowolonych,
że przeżyli, podczas gdy w istocie zostali zważeni,
policzeni i odrzuceni.
- Kościół Odrzuconych, tak, to ma sens - mruknął Simeon.
- W przeciwnym razie Bóg postępowałby nielogicznie. Okazałby
niesprawiedliwość. A to jest niemożliwe.
Frensch podszedł i objął Simeona.
- Witaj w gronie potępionych, bracie. Pomóż głosić Słowo.
Musimy teraz pójść do miast i innych krajów, żeby nieść
potępionym nowinę o ich potępieniu.
- Simeon! - wtrącił się Szwed. - To jest jeszcze głupsze
niż demonstracje poczucia winy w wykonaniu Andrei.
Angielka rzuciła mu mordercze spojrzenie i przywarła do
hinduskiego genetyka.
- To była po prostu klęska naturalna, nie widzisz tego? -
ciągnął Szwed. - Taka, jakie zdarzały się już w przeszłości.
Na przykład dinozaurom. Tyle że my, w odróżnieniu od
wielkich gadów, potrafimy rozumieć i kształtować własną
przyszłość! Na tym polega bycie człowiekiem.
Simeon potrząsając głową odmawiał zgody.
Te ich nowe zasiewy były tylko kroplą w oceanie ogólnej
dewastacji Ziemi... w dolinie suchych kości, podczas gdy
cisi i pokornego serca zostali zabrani do Nieba, gdzie
przemienili się w te roztańczone, upiorne, piękne welony
wysoko nad chmurami. Ten symbol potępienia zatknięty w
spękaną ziemię: złocony, drewniany krzyż z powiewającą
chorągwią, ta biała czaszka na tle czerwieni piekielnych
ogni, które palą, lecz nie spalają... I ci obdarci, żarliwi
rozbitkowie-krzyżowcy!
Oto była ostatnia krucjata, krucjata absolutnej wiary i
absolutnej rozpaczy.
Ogłupiały Woltjer potrząsnął głową jakby miał uszy pełne
wody. Podniósł strzelbę, ale nikt nie zwracał na niego
uwagi.
Andrea zawisła na szyi Hindusa i wpiła mu się w usta na
oczach Afrykanów i Afrykanerów.
Gunnar Marholm zamknął się w zimnej północnej twierdzy
swojego umysłu, patrząc niewidzącymi oczami na kości
rozsypane po afrykańskiej ziemi.
Nad chmurami pląsała tęcza radosnych barw.
W ciszy słychać było tylko lekki poszum wiatru. Ani śladu
ptaka lub zwierzęcia.
- To nie powinien być Syriusz - wystękał major Woltjer
rozglądając się zmrużonymi oczami, ze strzelbą gotową do
strzału, choć znikąd nie groziło żadne niebezpieczeństwo.
Cisza połknęła jego słowa jak krowa muchę.
Kościół Potępionych w milczeniu siedział w kucki jedząc i
odpoczywając.
Frensch i Ambola wrócili na miejsca przy swojej chorągwi.
Wiał wiatr.
Roztańczone płomienie na niebie, fiolet, zieleń i
czerwień.
I pustka Ziemi.