3084
Szczegóły |
Tytuł |
3084 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3084 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3084 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3084 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Robert A. Heinlein
Obcy w obcym kraju (1)
(Stranger in a Strange Land)
prze�o�y� Arkadiusz Nakoniecznik
CZʌ� PIERWSZA
Jego niejasne pochodzenie
Rozdzia� I
By� sobie raz Marsjanin nazwiskiem Valentine Michael
Smith.
Ci, kt�rzy ustalali sk�ad pierwszej za�ogowej wyprawy
na Marsa, byli gor�cymi zwolennikami teorii, �e najwi�kszym
niebezpiecze�stwem dla cz�owieka jest on sam. W tamtych
czasach - dok�adnie osiem lat po za�o�eniu pierwszej stacji
na Lunie - podr� mi�dzy planetami mog�a si� odby� wy��cznie
w stanie niewa�ko�ci, z powodu braku sta�ego przy�pieszenia
258 dni z Terry na Marsa, tyle samo z powrotem, plus 455 dni
na Marsie - tak d�ugo bowiem trzeba by�o czeka�, a� obie
planety ponownie zbli�� si� do siebie na dogodn� odleg�o��.
Warunkiem podr�y "Envoya" by�a mo�liwo�� uzupe�nienia
po drodze paliwa, natomiast powr�t zale�a� od tego, czy
statek nie rozbije si� podczas l�dowania na Marsie, a
za�odze uda si� znale�� wod� niezb�dn� do ch�odzenia
reaktor�w, oraz �e nie zdarzy si� �adna z tysi�ca
nieprzewidzianych rzeczy, kt�re mog� si� zdarzy� w ka�dej
chwili.
By�oby wysoce wskazane, �eby o�miorgu ludziom,
st�oczonym w ograniczonej przestrzeni przez niemal trzy
lata, uda�o si� u�o�y� wsp�ycie ze sob� na nieco lepszych
zasadach, ni� to si� zwykle dzieje. Propozycja wys�ania
ca�kowicie m�skiej za�ogi zosta�a odrzucona; pomys� uznano
za niezdrowy i bynajmniej nie daj�cy �adnych gwarancji
sukcesu. W�adze dosz�y do wniosku, �e optymalnym sk�adem
b�dzie 4 razy 2, oczywi�cie pod warunkiem, �e uda si�
znale�� cztery pary specjalist�w w dziedzinach, niezb�dnych
podczas realizacji tego rodzaju przedsi�wzi�cia.
Uniwersytet w Edynburgu, do kt�rego w pierwszej
kolejno�ci zwr�cono si� o pomoc, zleci� to zadanie
Instytutowi Bada� Spo�ecznych. Po odrzuceniu ochotnik�w nie
nadaj�cych si� ze wzgl�du na wiek, stan zdrowia, poziom
inteligencji, wykszta�cenie lub cechy charakteru, pozosta�o
oko�o dziewi�ciu tysi�cy kandydat�w prezentuj�cych wszystkie
poszukiwane specjalno�ci: astrogator, lekarz, kucharz,
mechanik, dow�dca statku, semantyk, in�ynier chemik,
in�ynier elektronik, fizyk, geolog, biochemik, biolog, fizyk
atomowy, fotograf, in�ynier hydroponik, in�ynier rakietowy.
W�r�d setek kombinacji kandydat�w posiadaj�cych wymagane
umiej�tno�ci trafi�y si� nawet trzy sk�adaj�ce si� wy��cznie
z ma��e�stw, ale we wszystkich trzech przypadkach
psychologowie, dok�adnie badaj�cy mo�liwo�ci
bezkonfliktowego wsp�ycia ka�dego ewentualnego sk�adu, a�
�apali si� za g�owy z przera�enia. Uniwersytet zaproponowa�
Instytutowi obni�enie wymaga�; Instytut zaproponowa�
Uniwersytetowi zwrot symbolicznej zap�aty, jak� otrzyma� za
podj�cie si� tego zadania.
Pracuj�ce na pe�nych obrotach maszyny wyszukiwa�y i
dopasowywa�y dane, zmieniaj�ce si� bezustannie z racji
nieprzewidzianych zgon�w, zg�osze� nowych ochotnik�w albo
wycofania si� starych. Kapitan Michael Brant, w wieku niewielu
ponad trzydziestu lat weteran linii ksi�ycowej, znalaz� w
Instytucie kogo�, kto przejrza� list� samotnych ochotniczek,
kt�re (w parze z kapitanem, rzecz jasna), mog�y by� brane pod
uwag� przy doborze za�ogi. Po przetestowaniu ewentualnych
kombinacji na komputerowym symulatorze Brant uda� si� do
Australii, gdzie o�wiadczy� si� doktor Winifred Coburn, starej
pannie, od kt�rej by� m�odszy o lat osiem.
Zamigota�y �wiate�ka, drukarki wyplu�y wst�gi ta�m; za�oga
zosta�a skompletowana.
Kapitan Michael Brant, dow�dca-pilot, astrogator, in�ynier
rakietowy, w wolnych chwilach kucharz i fotograf.
Dr Winifred Coburn Brant, lat 41, semantyk, piel�gniarka,
oficer zaopatrzeniowy, historyk.
Francis X. Seeney, lat 28, pierwszy oficer, drugi pilot,
astrogator, astrofizyk, fotograf.
Dr Olga Kovalic Seeney, lat 29, kucharz, biochemik,
specjalista od hydroponii.
Dr Ward Smith, lat 45, lekarz, biolog.
Dr Mary Jane Lyle Smith, lat 26, in�ynier atomowy, technik
elektronik.
Sergiej Rimsky, lat 35, in�ynier elektronik, in�ynier
chemik, mechanik, specjalista od niskich temperatur.
Eleanora Alvarez Rimsky, lat 32, geolog, selenolog,
specjalista od hydroponii.
Cz�onkowie za�ogi posiadali wszystkie konieczne
umiej�tno�ci, cz�� z nich zreszt� zdobyli zaledwie kilka
tygodni przed startem. Co wa�niejsze, wszystkie badania
wykazywa�y, �e najprawdopodobniej b�d� mogli ze sob� wytrzyma�.
"Envoy" wystartowa�. Przez pierwszych kilka tygodni
nadchodz�ce z niego meldunki mog�y by� wychwycone nawet przez
amatorskie radiostacje; potem, kiedy sygna�y os�ab�y,
wzmacniano je za pomoc� aparatury zainstalowanej na
satelitach telekomunikacyjnych. Za�oga zdawa�a si� by� w
�wietnej formie psychicznej i fizycznej. Najgro�niejsz�
chorob�, z jak� musia� walczy� doktor Smith, by� pojedynczy
przypadek grzybicy; wszyscy bardzo szybko przyzwyczaili si� do
stanu niewa�ko�ci i po tygodniu ju� nikt nie potrzebowa� lek�w
przeciwko nudno�ciom. Je�eli nawet kapitan Brant mia� jakie�
problemy z utrzymaniem dyscypliny na pok�adzie, to nic o tym
nie wspomnia� w �adnym ze swoich meldunk�w.
"Envoy" wszed� na orbit� parkingow� nieco poni�ej orbity
Fobosa i sp�dzi� na niej dwa tygodnie dokonuj�c bada�
fotograficznych. Potem kapitan Brant nada� depesz� nast�puj�cej
tre�ci: "L�dujemy jutro o 12.00 czasu standardowego na po�udnie
od Lacus Soli."
Wi�cej meldunk�w nie otrzymano.
Rozdzia� II
Min�o �wier� ziemskiego stulecia, nim ludzie ponownie
zdecydowali si� odwiedzi� Marsa. Sze�� lat po zamilkni�ciu
"Envoya" pr�bnik "Zombie", sfinansowany przez La Societe
Astronautique Internationale, przeby� przestrze� mi�dzypla-
netarn�, wszed� na orbit� wok� Marsa, po czym, nie doczekawszy
si� na �aden sygna� z jego powierzchni, wr�ci� na Ziemi�. Na
zdj�ciach, jakie wykona�, wida� by�o krajobrazy zupe�nie
nieatrakcyjne z ludzkiego punktu widzenia. Badania atmosfery
potwierdzi�y za� hipotez�, �e jest ona niezdatna do oddychania.
Ale na zdj�ciach z "Zombie" wida� by�o r�wnie� wyra�nie,
�e "kana�y" s� istotnie kana�ami, a niekt�re z utrwalonych na
kliszy szczeg��w zosta�y zinterpretowane jako ruiny miast. Z
pewno�ci� na Marsa polecia�aby kolejna ekspedycja, gdyby nie
wybuch III wojny �wiatowej.
Wojna oraz spowodowane ni� op�nienie sprawi�y jednak, �e
wyprawa, kiedy wreszcie wyruszy�a, by�a znacznie silniejsza i
lepiej przygotowana ni� zaginiony "Envoy". Statek Federacji
"Champion" z m�sk�, osiemnastoosobow� za�og� i dwudziestoma
trzema kolonistami na pok�adzie, dzi�ki nap�dowi Lyle'a, pokona�
drog� z Ziemi na Marsa w dziewi�tna�cie dni. Na miejsce
l�dowania wybrano teren na po�udnie od Lacus Soli, jako �e
kapitan van Tromp zamierza� odnale�� zaginionego "Envoya".
Meldunki z "Championa" nap�ywa�y codziennie; trzy z nich by�y
szczeg�lnie interesuj�ce. Pierwszy brzmia�, jak nast�puje:
"Odnaleziono `Envoya'. Nikt nie ocala�."
Drugi:
"Mars jest zamieszkany."
I wreszcie trzeci:
"Poprawka do meldunku 23-105; odnaleziono jednego rozbitka
z `Envoya'."
Rozdzia� III
Kapitan Willem van Tromp by� bardzo dobrym cz�owiekiem
i zbli�aj�c si� do Ziemi wys�a� nast�puj�c� depesz�:
"M�j pasa�er nie mo�e by� nara�ony na jakiekolwiek
publiczne kontakty. Przygotowa� niskoprzeci��eniowy wahad�o-
wiec, nosze, ambulans i zapewni� ochron�."
Poleci� tak�e pok�adowemu lekarzowi, �eby ten upewni� si�,
czy Valentine Michael Smith zosta� umieszczony w luksusowej
izolatce w Bethesda Medical Center, po�o�ony na wodnym materacu
i odci�ty od wszelkich kontakt�w ze �wiatem zewn�trznym, a sam
uda� si� na nadzwyczajne posiedzenie Najwy�szej Rady Federacji.
W chwili gdy Smith by� w�a�nie przenoszony do ��ka,
minister nauki m�wi� z rozdra�nieniem:
- Zgadzam si�, kapitanie, �e sprawowana przez pana funkcja
dow�dcy wyprawy daje prawo za��dania opieki medycznej dla
osoby, kt�ra chwilowo znajduje si� pod pa�skimi rozkazami, ale
nie rozumiem, dlaczego usi�uje pan teraz przeszkadza� mi w
wykonywaniu moich obowi�zk�w. Przecie� ten Smith to istna
skarbnica naukowych informacji!
- Ja r�wnie� tak uwa�am, panie ministrze.
- W takim razie, dlaczego... - minister nauki
przerwa� i zwr�ci� si� do ministra pokoju i bezpiecze�stwa.
- David, wydasz odpowiednie instrukcje swoim ludziom?
Przecie� nie mo�emy bez ko�ca serwowa� uspokajaj�cych bajeczek
profesorowi Tiergartenowi i doktorowi Okajimie, nie wspominaj�c
ju� o innych.
Minister pokoju spojrza� na kapitana van Trompa, kt�ry
potrz�sn�� g�ow�.
- Ale dlaczego? - domaga� si� wyja�nie� minister nauki. -
Przecie� sam pan powiedzia�, �e on nie jest chory?...
- Pozw�l odpowiedzie� kapitanowi, Pierre - odezwa� si�
minister pokoju. - Kapitanie?
- Smith rzeczywi�cie nie jest chory, prosz� pana - zacz�� van
Tromp - ale nie czuje si� najlepiej. Nigdy do tej pory nie
mia� do czynienia z ziemskim ci��eniem. Wa�y teraz dwa i p�
raza wi�cej ni� dotychczas i jego mi�nie nie bardzo mog�
sobie z tym poradzi�. Nie jest przyzwyczajony do ziemskiego
ci�nienia atmosferycznego. Nie jest przyzwyczajony praktycznie
do n i c z e g o i spowodowany tym stres jest naprawd�
znaczny. Do licha, panowie! Ja sam jestem wyko�czony, a
przecie� urodzi�em si� na tej planecie.
Minister nauki wyd�� pogardliwie wargi.
- Drogi kapitanie, je�eli obawia si� pan o skutki wywo�ane
nadmiernym ci��eniem, to pragn� pana uspokoi�, �e si�
tym ju� zaj�li�my. Mnie r�wnie� zdarzy�o si� kilka razy opu�ci�
nasz� mi�� planet�. Ten cz�owiek musi po prostu...
Kapitan van Tromp zdecydowa�, �e nadszed� czas, by da�
wreszcie upust rozsadzaj�cej go z�o�ci. P�niej
b�dzie m�g� si� wyt�umaczy� jak najbardziej autentycznym
zm�czeniem. Czu� si� tak, jakby w�a�nie wyl�dowa� na Jowiszu.
- Ot� to! - przerwa� gwa�townie ministrowi. - "Ten
cz�owiek"! C z � o w i e k ! Czy wy nie widzicie, �e on wcale
nim nie jest?
- H�?...
- Smith n i e j e s t cz�owiekiem!
- Czy m�g�by pan to jako� wyja�ni�, kapitanie?
- Jest inteligentn� istot�, kt�rej bezpo�rednimi przodkami
byli ludzie, ale teraz sta� si� bardziej Marsjaninem ni�
cz�owiekiem. Byli�my pierwszymi lud�mi, jakich ujrza�.
My�li jak Marsjanin, czuje jak Marsjanin... Zosta� wychowany
przez ras� nie maj�c� z nami absolutnie nic wsp�lnego. Oni
nawet nie maj� p�ci! Bior�c pod uwag� pochodzenie jest
cz�owiekiem, ale przez wzgl�d na �rodowisko, w kt�rym wyr�s�,
nale�y go uzna� za Marsjanina. Je�eli chcecie wp�dzi� go w
szale�stwo i zniszczy� t� "skarbnic� wiedzy", to prosz� bardzo,
�ci�gajcie swoich jajog�owych profesor�w. Mo�e i dobrze, �e nie
zd��y przyzwyczai� si� do tej zwariowanej planety. To w sumie
nie m�j interes - ja swoje zrobi�em!
Zapad�a cisza, kt�r� przerwa� dopiero sekretarz generalny
Douglas.
- I zrobi� pan to wy�mienicie, kapitanie. Je�eli ten
cz�owiek, czy te� Marsjanin, potrzebuje kilku dni odpoczynku,
to nie widz� powodu, dla kt�rego nauka nie mog�aby troch�
poczeka�. Spokojnie, Pete. Kapitan van Tromp jest po prostu
zm�czony.
- Jest co�, co nie mo�e czeka� - odezwa� si� minister
informacji publicznej.
- Tak, Jock?
- Je�eli w mo�liwie najkr�tszym czasie nie poka�emy
Cz�owieka z Marsa w stereowizji, gro�� nam zamieszki
uliczne, panie sekretarzu.
- Hmm... Chyba przesadzasz, Jock. I tak zapychamy Marsem
ca�e wiadomo�ci. Na przyk�ad jutro b�d� dekorowa� odznaczeniami
kapitana i za�og�, potem kapitan van Tromp opowie o przebiegu
wyprawy... Jak pan odpocznie, ma si� rozumie�.
Minister pokr�ci� g�ow�.
- Co? Nie da rady, Jock?
- Ludzie czekali na prawdziwego, �ywego Marsjanina.
Poniewa� ekspedycja go nie przywioz�a, potrzebujemy w zamian
Smitha. I to szybko.
- �ywego Marsjanina? - sekretarz generalny Douglas zwr�ci�
si� ponownie do kapitana van Trompa. - Macie jakie� filmy z
Marsjanami?
- Ca�� mas�.
- Problem rozwi�zany, Jock. Jak zabraknie ci materia�u na
�ywo, dawaj filmy. A teraz, kapitanie, wracaj�c do sprawy
eksterytorialno�ci: powiada pan, �e Marsjanie nie mieli nic
przeciwko temu?
Van Tromp na moment przygryz� wargi.
- Prosz� pana, rozmawiaj�c z Marsjaninem odnosi si� wra�enie,
jakby rozmawia�o si� z echem. Nie ma sporu, ale nie ma te�
rezultat�w.
- Mo�e powinien pan zatrudni� tego, jak mu tam...
semantyka? Przyszed� tu z panem?
- Niestety nie. Doktor Mahmoud nie czuje si� zbyt
dobrze. Lekkie... eee... za�amanie nerwowe.
Kapitan van Tromp uzna�, �e okre�lenie to dobrze oddaje
stan, w jakim znajduje si� osobnik zalany w trupa.
- Kosmos daje si� we znaki, co, kapitanie?
- Tak, zapewne...
Cholerne szczury l�dowe!
- No c�, niech go pan tu �ci�gnie, jak tylko poczuje si�
lepiej. Przypuszczam, �e �w m�odzieniec z Marsa sporo nam
wyja�ni.
- By� mo�e - zgodzi� si� van Tromp z pow�tpiewaniem w
g�osie.
*
�w "m�odzieniec z Marsa" stara� si� tymczasem utrzyma�
przy �yciu. Jego cia�o, w niemo�liwy spos�b zgniecione i
os�abione przez dziwaczny kszta�t przestrzeni w tym niesamo-
witym miejscu, dozna�o wreszcie ulgi w mi�kkim wn�trzu gniazda,
do kt�rego je wsadzono. Teraz wreszcie m�g� skoncentrowa�
si� na utrzymaniu rytmu oddechu i bicia serca.
Niemal od razu poczu�, �e grozi mu samoskonsumowanie. Jego
p�uca pracowa�y r�wnie energicznie jak w domu, serce za�
galopowa�o w szalonym tempie, t�ocz�c w t�tnice masy krwi -
wszystko po to, by sprosta� ci�nieniu napieraj�cej zewsz�d
przestrzeni, w dodatku wype�nionej zab�jczo bogat� i
niebezpiecznie gor�c� atmosfer�. Musia� natychmiast
przedsi�wzi�� odpowiednie �rodki zaradcze.
Kiedy cz�stotliwo�� uderze� serca spad�a do dwudziestu na
minut� a oddech sta� si� niemal niewyczuwalny, odczeka� d�u�sz�
chwil�, aby upewni� si�, �e nie dojdzie do mimowolnego
odciele�nienia, kiedy na przyk�ad skoncentruje si� na jakich�
innych sprawach. Uznawszy, �e nie grozi mu taka ewentualno��,
pozostawi� na stra�y cz�� drugiego poziomu �wiadomo�ci,
wycofuj�c ca�� reszt�. Musia� koniecznie przyjrze� si� dok�adnie
konfiguracjom ostatnich wydarze�, aby m�c je do
siebie dopasowa�, a nast�pnie cieszy� si� nimi i piel�gnowa�
je. Gdyby tego nie uczyni�, mog�yby go po�re�.
Od czego powinien zacz��? Czy od chwili, kiedy opu�ci�
dom, ��cz�c si� z tymi, kt�rzy teraz byli jego wsp�towa-
rzyszami w gnie�dzie? A mo�e od momentu przybycia do tej
�ci�ni�tej przestrzeni? Znowu wstrz�saj�cym b�lem wybuch�y mu w
m�zgu �wiat�a i ha�asy zwi�zane z tamt� chwil�. Nie, nie by�
jeszcze w stanie ogarn�� tej konfiguracji. Z powrotem, z
powrotem! Przed czas, kiedy pojawili si� obcy, w�r�d kt�rych by�
teraz jako jeden z nich. Nie, to za ma�o. Jeszcze dalej, przed
powolne dochodzenie do siebie, kt�re nast�pi�o po tym, jak po
raz pierwszy zgrokowa�, �e nie jest taki sam jak jego bracia z
gniazda... Z powrotem, z powrotem do samego gniazda...
Smith nie my�la� ziemskimi symbolami. Angielskiego,
kt�ry zd��y� ju� sobie przyswoi� w podstawowym zakresie, u�ywa�
mniej wi�cej r�wnie swobodnie jak Hindus usi�uj�cy dogada� si�
z Turkiem. Ten nowy j�zyk by� dla niego czym� takim jak dla nas
ksi��ka kodowa z nudnymi i niedoskona�ymi wyja�nieniami. Jego
my�li, b�d�ce pochodnymi rozwijaj�cej si� od p� miliona lat,
ca�kowicie obcej kultury, si�ga�y tak daleko poza to, co nazywa
si� ludzkim do�wiadczeniem, �e by�y po prostu nieprzet�uma-
czalne.
W s�siednim pokoju doktor Thaddeus gra� w karty z Tomem
Meechumem, osobistym piel�gniarzem Smitha. Thaddeus stara� si�
ca�y czas nie spuszcza� oka ze znajduj�cych si� na konsolecie
wska�nik�w i miernik�w. Kiedy cz�stotliwo�� pulsowania
kontrolnej lampki elektrokardiografu spad�a z dziewi��dziesi�ciu
dw�ch do dwudziestu impuls�w na minut�, zerwa� si� z miejsca i
wpad� do pokoju Smitha. Meechum depta� mu po pi�tach.
Sprawiaj�cy wra�enie martwego pacjent le�a� na uginaj�cej
si� lekko powierzchni pneumatycznego materaca.
- Wezwij doktora Nelsona! - rzuci� Thaddeus.
- Ju� si� robi. A mo�e spr�bowaliby�my elektrowstrz�su? -
podsun�� Meechum.
- W e z w i j d o k t o r a N e l s o n a !
Piel�gniarz wybieg� na korytarz. Internista przyjrza� si�
uwa�nie pacjentowi, nie dotykaj�c go jednak nawet palcem. Po
chwili w izolatce zjawi� si� starszy lekarz, poruszaj�cy si� ze
starannie wyre�yserowan� niezr�czno�ci� cz�owieka od dawna
przebywaj�cego w kosmosie i nie przyzwyczajonego do ziemskiej
grawitacji.
- Co si� sta�o?
- Jakie� dwie minuty temu raptownie spad�a temperatura
cia�a, cz�stotliwo�� uderze� serca i puls.
- Co pan zrobi�?
- Nic. Zgodnie z pa�skim poleceniem...
- To dobrze.
Nelson obejrza� uwa�nie Smitha, po czym popatrzy� na
wska�niki umieszczone nad ��kiem, dok�adnie takie same, jak w
pokoju obok.
- Prosz� da� mi zna�, gdyby si� co� zmieni�o - powiedzia�
i odwr�ci� si� w stron� drzwi.
Thaddeus sprawia� wra�enie lekko zdezorientowanego.
- Ale�... - wykrztusi�.
Nelson stan��.
- Tak, doktorze? Jaka jest pa�ska diagnoza?
- Eee... Nie chcia�bym wypowiada� si� na temat pa�skiego
pacjenta...
- Pyta�em o pa�sk� diagnoz�.
- Oczywi�cie. To szok - zawaha� si�. - Mo�e troch�
nietypowy, ale jednak szok, z kt�rego pacjent mo�e ju� nie
wyj��.
Nelson skin�� g�ow�.
- Brzmi rozs�dnie, ale to nie jest zwyczajny przypadek.
Ju� kilka razy widzia�em go w takim stanie. Prosz� spojrze�.
Nelson uni�s� rami� pacjenta i cofn�� r�k�; rami� zosta�o
w powietrzu.
- Katalepsja? - zapyta� Thaddeus.
- Mo�e pan to nazywa�, jak si� panu podoba. Prosz� tylko
uwa�a�, �eby nie niepokojono chorego i da� mi zna�, gdyby
zasz�y jakie� zmiany.
U�o�y� rami� Smitha w poprzedniej pozycji i wyszed� z
pokoju.
Thaddeus popatrzy� na pacjenta, potrz�sn�� g�ow� i wraz z
Meechumem wr�ci� do s�siedniego pomieszczenia. Piel�gniarz
wzi�� karty do r�ki.
- Dobiera pan?
- Nie.
- Wie pan co, doktorze? Wed�ug mnie do rana b�dzie
po wszystkim. Wyjdzie z tego, ale nogami do przodu.
- Nikt ci� nie pyta o zdanie. Id� na papierosa do
stra�nik�w. Chc� chwil� pomy�le�.
Meechum wzruszy� ramionami i wyszed� na korytarz.
Komandosi pilnuj�cy drzwi izolatki wypr�yli si�, po czym,
poznawszy kto idzie, stan�li znowu na "spocznij".
- Co to by�o za zamieszanie? - zapyta� wy�szy z nich.
- Pacjent urodzi� pi�cioraczki i k��cili�my si�, jak je
ponazywa�. Daj kt�ry fajki i ognia.
Drugi komandos wydoby� z kieszeni paczk� papieros�w.
- B�dziesz robi� za mamk�?
- Zale�y, ile b�d� mia� pokarmu - odpar� Meechum i wetkn��
papierosa do ust. - S�owo daj�, panowie, ja naprawd� nic o nim
nie wiem.
- A co z tym rozkazem, �eby pod �adnym pozorem nie
wpuszcza� do niego kobiet? To jaki� maniak seksualny, czy co?
- Wiem tylko tyle, �e przywie�li go z "Championa" i �e ma
mie� absolutny spok�j.
- Aha, z "Championa"! - mrukn�� pierwszy �o�nierz. - To by
si� nawet zgadza�o.
- Niby z czym?
- No, w�a�nie z tym. Od miesi�cy �adnej nie mia�, nie
dotyka�, ba, nawet nie widzia�. I jest chory, no nie? Boj� si�,
�e gdyby jak�� dosta�, to by mu zaszkodzi�o. - Zamruga� nerwowo
powiekami. - Mnie na pewno by zaszkodzi�o.
Smith zdawa� sobie spraw�, �e przez kr�tki czas w pokoju
opr�cz niego byli tak�e lekarze, ale zgrokowa�, �e ich zamiary
nie s� wrogie; nie by�o potrzeby uruchamiania ca�ego potencja�u
�wiadomo�ci.
Rano, gdy zwykle piel�gniarki budz� pacjent�w dotkni�ciem
umoczonego w zimnej wodzie skrawka materia�u, Smith powr�ci�.
Przy�pieszy� bicie serca, wzm�g� tempo oddychania i pogodnie
rozejrza� si� dooko�a. Obejrza� dok�adnie ca�y pok�j,
odnotowuj�c z podziwem ka�dy szczeg�. Ten pok�j by� dla niego czym�
zupe�nie nowym; nie tylko nie przypomina� niczego, co Smith
zna� z Marsa, ale by� r�wnie� ca�kowicie odmienny od w�skich,
metalowych pomieszcze� "Championa". Prze�ywszy po raz wt�ry
wszystkie wydarzenia, jakie zwi�za�y jego gniazdo z tym
miejscem, Smith by� got�w je zaakceptowa�, uzna�, a nawet, w
pewnym stopniu, pokocha�.
W pewnej chwili poczu� obecno�� innej, �ywej istoty. Z
sufitu opuszcza� si� na nitce czarny d�ugonogi paj�k. Smith
przygl�da� mu si� z zachwytem, zastanawiaj�c si�, czy jest to
mo�e jeden z jego braci w gnie�dzie.
Do izolatki wszed� doktor Archer Frame - internista, kt�ry
obj�� dy�ur po Thaddeusie.
- Dzie� dobry - powiedzia�. - Jak si� czujesz?
Smith zaj�� si� dok�adn� analiz� wypowiedzi. W jej
pierwszej cz�ci rozpozna� stwierdzenie maj�ce czysto formalne
znaczenie, nie wymagaj�ce �adnej reakcji, natomiast pytanie
znalaz� zarejestrowane w swojej pami�ci wraz z kilkoma wersjami
t�umaczenia; gdy pada�o z ust doktora Nelsona, znaczy�o jedno,
je�eli s�ysza� je od kapitana van Trompa - drugie.
Poczu� si� skonsternowany, jak zreszt� cz�sto, kiedy
pr�bowa� si� porozumie� z tymi stworzeniami. Zmusi� jednak swe
cia�o do zachowania spokoju i zaryzykowa� odpowied�:
- Czuj�... dobrze.
- To dobrze! - odpar�o jak echo stworzenie. - Zaraz
przyjdzie doktor Nelson. Chyba ju� dojrza�e� do �niadania?
Smith zrozumia� wszystko, co do niego powiedziano, ale
mimo to trudno mu by�o w to uwierzy�. Zdawa� sobie spraw�, �e
jego cia�o mog�o stanowi� dla kogo� po prostu jedno danie w
jakim� urozmaiconym posi�ku, ale sk�d mia� wiedzie�, czy ju�
dojrza�, czy jeszcze nie? Poza tym nie oczekiwa�, i� spotka go
taki zaszczyt. Nie mia� poj�cia, �e �wiat, do kt�rego trafi�,
boryka si� z tak powa�nymi problemami �ywno�ciowymi, i�
istnia�a konieczno�� redukowania liczby �yj�cych osobnik�w.
Poczu� spokojny �al, bo przecie� czeka�o na niego jeszcze tyle
wydarze�, kt�re m�g�by zgrokowa�, lecz nie mia� najmniejszego
zamiaru przeciwstawia� si� losowi.
Wej�cie doktora Nelsona oszcz�dzi�o mu k�opotu t�umaczenia
swoich uczu� na j�zyk tych stworze�. Lekarz pok�adowy zbada�
Smitha, zerkn�� na wska�niki, po czym zapyta�:
- Co z ruchami jelit?
Smith zrozumia� pytanie, bo pada�o ono z ust lekarza ju�
nie po raz pierwszy.
- Bez zmian - odpar� Frame.
- Zajmiemy si� tym, ale najpierw musi co� zje��. Dajcie tu
t� tac�.
Nelson poda� mu trzy pierwsze k�sy, a potem wcisn�� mu
�y�k� w r�k� i kaza� je�� samodzielnie. By�a to do�� m�cz�ca
czynno��, ale nape�ni�a go uczuciem radosnego tryumfu, gdy� oto
po raz pierwszy od chwili przybycia do tego zadziwiaj�cego
miejsca robi� co� zupe�nie sam. Opr�ni� talerz, po czym
zapyta�, �eby m�c odpowiednio uczci� tego, komu zawdzi�cza�
posi�ek:
- Kto to jest?
- Nie kto, tylko co - poprawi� go Nelson. - Syntetyczna
galaretka od�ywcza. Teraz wiesz dok�adnie tyle samo, co
przedtem. Sko�czy�e�? W porz�dku; wyskakuj z tego ��ka.
- Prosz�? - d�wi�ku tego u�ywa�o si� wtedy, kiedy
wyst�powa�y jakie� zak��cenia w przekazie informacji.
- Powiedzia�em, �eby� wsta�. No, ju�. Pochod� troch�.
Jasne, jeste� jeszcze s�aby jak szczeniak, ale ci�gle taki
b�dziesz, je�li nie zaczniesz si� rusza�.
Nelson otworzy� zaw�r w materacu, wypuszczaj�c z niego
wod�. Smith pr�bowa� opanowa� ogarniaj�cy go strach,
bo wiedzia�, �e Nelson nie chce go skrzywdzi�. Po
chwili le�a� ju� na sflacza�ej warstwie wodoszczelnego materia�u.
- Doktorze Frame, prosz� wzi�� go z drugiej strony -
poleci� Nelson.
Z pomoc� obu m�czyzn Smith przetoczy� si� przez
kraw�d� ��ka.
- Dobra. A teraz wstawaj. Nie b�j si�, w razie czego
zd��ymy ci� z�apa�.
Z wysi�kiem stan�� na nogach - wysmuk�y m�ody m�czyzna o
niedorozwini�tych mi�niach i nadmiernie rozbudowanej klatce
piersiowej. Na "Championie" przystrzy�ono mu w�osy i zgolono
zarost. Najbardziej zwraca�a uwag� jego twarz o �agodnych
dzieci�cych rysach, obdarzona oczami, kt�rych spojrzenie
zdawa�o si� nale�e� do s�dziwego starca.
Sta� przez chwil�, dr��c lekko na ca�ym ciele, po czym
ostro�nie zrobi� pierwszy krok. Po dw�ch dalszych twarz
rozpromieni�a mu si� radosnym, dziecinnym u�miechem.
- Dobrze! - pochwali� go Nelson.
Spr�bowa� zrobi� jeszcze jeden krok, ale dr�enie mi�ni
nasili�o si� i osun�� si� tak szybko, �e Frame i Nelson ledwo
zd��yli go z�apa�.
- Do licha! - zakl�� doktor Nelson. - Znowu ten jego
trans. Po��my go do ��ka... Albo nie, najpierw trzeba
nape�ni� materac.
Frame przerwa� dop�yw wody w chwili, kiedy elastyczna
pow�oka wype�ni�a si� mniej wi�cej w trzech czwartych.
Przenie�li Smitha na ��ko, nie bez trudu, bo skuli� si� w
pozycji embrionalnej.
- Prosz� pod�o�y� mu pod kark poduszk� i zawo�a� mnie,
kiedy pan uzna, �e jestem potrzebny - nakaza� Frame'owi
Nelson. - Po po�udniu znowu spr�bujemy go troch� rozrusza�. Za
trzy miesi�ce b�dzie skaka� po drzewach jak ma�pa. W gruncie
rzeczy nic mu nie dolega.
- Tak jest - odpowiedzia� niezupe�nie przekonany
Frame.
- Aha, jeszcze jedno: niech go pan nauczy korzysta� z
�azienki. Tylko prosz� wzi�� piel�gniarza; nie chc�, �eby si�
przewr�ci�.
- Dobrze. Eee... Jak by mi pan radzi�... To
znaczy, w jaki spos�b...
- Co? A, o to panu chodzi. Niech mu pan po prostu poka�e.
Jeszcze niewiele rozumie z tego, co si� do niego m�wi, ale jest
diabelnie bystry.
Smith zjad� obiad bez niczyjej pomocy. Pos�ugacz, kt�ry
przyszed� po tac�, nachyli� si� nagle nad ��kiem.
- S�uchaj, mam dla ciebie interesuj�c� propozycj�! -
wyszepta�.
- Prosz�?
- Propozycj�. Mo�esz �atwo zarobi� kup� pieni�dzy.
- Pieni�dzy? Co to jest?
- Daj sobie spok�j z filozofowaniem; ka�dy potrzebuje
pieni�dzy. B�d� si� streszcza�, bo nie mog� tu d�ugo zosta�.
Nawet nie wiesz, ile trzeba by�o kombinowa�, �eby mnie tu
wkr�ci�. Jestem z "Peerless Features". P�acimy za twoj�
histori� sze��dziesi�t tysi�cy, a ciebie o nic g�owa nie boli.
Mamy najlepszych "cichych" pisarzy, jacy w og�le s�. Ty tylko
odpowiadasz na pytania, a oni sk�adaj� wszystko do kupy. -
Wyci�gn�� z zanadrza jaki� papier. - Tylko to podpisz.
Smith wzi�� formularz do r�ki i zapatrzy� si� na niego,
trzymaj�c go do g�ry nogami. M�czyzna zme�� w ustach jakie�
przekle�stwo.
- Do licha! Nie czytasz po angielsku?
Smith zrozumia� na tyle, �eby odpowiedzie�:
- Nie.
- W takim razie... Dobra! Ja ci to przeczytam, ty
odci�niesz mi pod tym sw�j kciuk, a ja po�wiadcz� jego
autentyczno��. S�uchaj: "Ja ni�ej podpisany Valentine Michael
Smith, znany tak�e jako Cz�owiek z Marsa, przekazuj� "Peerless
Features" ca�kowite i wy��czne prawa do mojej opowie�ci
zatytu�owanej `By�em wi�niem na Marsie', w zamian za..."
- Salowy!
W drzwiach stan�� doktor Frame. Papier znikn�� r�wnie
szybko, jak si� pojawi�.
- Ju� id�, prosz� pana. W�a�nie zabiera�em tac�.
- Co tam czyta�e�?
- Nic.
- I tak ci� widzia�em. Tego pacjenta pod �adnym pozorem
nie wolno niepokoi�.
Wyszli razem z pokoju, zamykaj�c za sob� drzwi. Smith
przez ponad godzin� nie wykona� najmniejszego ruchu, ale cho�
stara� si� ze wszystkich si�, nie m�g� za nic zgrokowa�, o co w
tym wszystkim chodzi�o.
Rozdzia� IV
Gillian Boardman by�a znakomit� piel�gniark�, a jej hobby
stanowili m�czy�ni. Tego dnia sprawowa�a funkcj� prze�o�onej
pi�tra, na kt�rym le�a� Smith. Kiedy dotar�y do niej plotki, �e
chory z izolatki K-12 nigdy w �yciu nie widzia� kobiety, nie
uwierzy�a im, niemniej jednak postanowi�a rzuci� okiem na
tajemniczego pacjenta.
Wiedzia�a o zakazie odwiedzania go przez kobiety i chocia�
nie uwa�a�a si� za osob� odwiedzaj�c�, to jednak zrezygnowa�a z
zamiaru dostania si� do separatki przez starannie strze�one
drzwi. Komandosi mieli nieprzyjemny zwyczaj �cis�ego
wykonywania rozkaz�w. Zamiast tego wesz�a do s�siedniej
dy�urki.
Doktor Thaddeus uni�s� g�ow� znad wska�nik�w.
- O, Buziaczek we w�asnej osobie! Cze��, kochanie. Co ci�
tutaj sprowadza?
- W�a�nie robi� obch�d. Jak tam tw�j pacjent?
- Niech ci� o to g��wka nie boli, kruszyno. Nic do niego
nie masz, sprawd� w rozpisce.
- Ju� sprawdzi�am. Chcia�abym go zobaczy�.
- Odpowiem kr�tko: nie.
- Och, Tad, nie b�d� takim s�u�bist�...
Thaddeus zainteresowa� si� nagle swoimi paznokciami.
- Gdybym wpu�ci� ci� do jego pokoju, zes�aliby mnie na
Antarktyd�. Doktor Nelson urz�dzi awantur� nawet wtedy, je�li
nakryje ci� w dy�urce.
Wsta�a z miejsca.
- Mo�e tu przyj��?
- Tylko wtedy, jak go wezw�. Odsypia swoje przeci��eniowe
zm�czenie.
- Wi�c czemu jeste� taki przepisowy?
- Ju� wystarczy, siostro.
- W porz�dku, doktorze. �mierdziel! - parskn�a z furi�.
- Jill!
- I do tego kabotyn!
Westchn�� ci�ko.
- Czy sobota wieczorem jest jeszcze aktualna?
Wzruszy�a ramionami.
- Chyba tak. W dzisiejszych czasach dziewczyna nie mo�e
by� zbyt wybredna.
Wr�ci�a do swego gabinetu i wzi�a uniwersalny klucz.
Kiedy ju� raz co� sobie postanowi�a, nie�atwo by�o j� od tego
odwie��. Pok�j K-12 ��czy� si� bezpo�rednio z ma�ym
pomieszczeniem s�u��cym jako poczekalnia dla odwiedzaj�cych,
kiedy izolatk� zajmowa�a jaka� wa�na osobisto��. Teraz by�o ono
puste. Wesz�a tam, nie wzbudzaj�c najmniejszego zainteresowania
stra�nik�w, nie�wiadomych, �e wystrychni�to ich na dudka.
Przy drzwiach prowadz�cych do pokoju tajemniczego pacjenta
zawaha�a si� na mgnienie oka, odczuwaj�c podniecenie podobne do
tego, gdy wykrada�a si� noc� ze szkolnego internatu. Po chwili
nacisn�a klamk� i wesz�a do �rodka.
.N:21
Chory le�a� w ��ku. Spojrza� w jej stron�, kiedy zamyka�a
za sob� drzwi. W pierwszym momencie odnios�a wra�enie, �e
niewiele jest ju� w stanie mu pom�c. Jego pozbawiona wyrazu
twarz zdawa�a si� �wiadczy� o apatii, charakterystycznej dla
nieuleczalnie chorych. Dopiero p�niej dostrzeg�a p�on�ce
ciekawo�ci� oczy. Czy�by mia� pora�one mi�nie twarzy?
- Jak si� dzisiaj miewamy? Lepiej? - zapyta�a z
profesjonaln� swobod�.
Smith przeanalizowa� oba pytania. Pierwsze z nich odnosi�o
si� co najmniej do dw�ch os�b, co by�o dla niego ca�kowicie
niezrozumia�e. Mo�e w ten spos�b wyra�a�o si� ch�� wzajemnego
podziwiania i zbli�enia? Drugie pytanie s�ysza� ju� wiele razy
od Nelsona.
- Tak - odpowiedzia�.
- To dobrze.
Opr�cz dziwnej nieruchomo�ci twarzy nie dostrzeg�a w nim
niczego niezwyk�ego; je�eli istotnie nigdy do tej pory nie
widzia� kobiety, to potrafi� to doskonale ukry�.
- Mog� w czym� pom�c? - Zauwa�y�a, �e na stoliku nie ma
szklanki. - Mo�e przynie�� ci wody?
Smith zorientowa� si� od razu, �e ta istota jest inna od
pozosta�ych. Por�wna� to, co widzia�, z tym, co pokazywa� mu na
fotografiach doktor Nelson, usi�uj�cy podczas podr�y wyja�ni�
mu zadziwiaj�cy uk�ad, w jakim �yli ci ludzie. Wi�c to w�a�nie
jest "kobieta"...
By� poruszony, a jednocze�nie jakby troch� zawiedziony.
Opanowa� jednak emocje, �eby m�c bez przeszk�d grokowa� to, co
si� wok� niego dzia�o. Uda�o mu si� tak dobrze, �e doktor
Thaddeus nie dostrzeg� �adnej zmiany na wska�nikach.
Kiedy jednak przet�umaczy� sobie ostatnie pytanie,
do�wiadczy� takiego przyp�ywu emocji, �e niewiele brakowa�o, a
pozwoli�by swemu sercu przy�pieszy� znacznie rytm uderze�.
Pohamowa� si�, zbeszta� w duchu za brak dyscypliny, po czym
skontrolowa� dok�adno�� t�umaczenia.
Wszystko si� zgadza�o. Ta kobieca istota ofiarowa�a mu
wod�. Chcia�a si� zbli�y�.
Odpowiedzia� z wielkim wysi�kiem, staraj�c si� dobra�
odpowiednie znaczenia i pr�buj�c ze wszystkich si� zachowa�
nale�n�, uroczyst� powag�:
- Dzi�kuj� ci za wod�. Oby� zawsze pi� do woli.
Na twarzy siostry Boardman odbi�o si� lekkie zdziwienie.
- Och, jak mi�o!
Znalaz�a szklank�, nape�ni�a j� wod� i poda�a mu.
- Ty pij - powiedzia�.
Boi si�, �ebym go nie otru�a, zapyta�a si� w duchu, ale
zrobi�a, o co prosi�, gdy� uczyni� to bardzo powa�nym tonem.
Napi� si� zaraz po niej, po czym opad� na ��ko, jakby dokona�
czego� niezwykle wa�nego.
Jill pomy�la�a, �e z przygody, na jak� po cichu liczy�a,
b�d� chyba nici.
- Je�eli nic wi�cej nie potrzebujesz, to ja ju� p�jd�. Mam
mas� rzeczy do roboty.
Ruszy�a do drzwi, ale zatrzyma� j� jego g�os:
- Nie!
Przystan�a.
- Tak?
- Nie odchod�!
- Ale... Dobrze, ale zaraz i tak b�d� musia�a. - Zbli�y�a
si� ponownie do ��ka. - Potrzebujesz jeszcze czego�?
Zmierzy� j� uwa�nym spojrzeniem.
- Czy ty jeste�... kobieta?
Jill Boardman nie spodziewa�a si� tego pytania. W
pierwszym odruchu chcia�a zby� je jakim� �artem, lecz nie
pozwoli�a jej na to powa�na twarz i utkwione w niej oczy
Smitha. Zacz�o do niej dociera�, �e to, co wydawa�o si� jej
niemo�liwe, jest jednak faktem: ten cz�owiek naprawd� nigdy w
�yciu nie widzia� kobiety.
- Tak, jestem kobiet� - powiedzia�a wolno i wyra�nie.
Smith nadal wpatrywa� si� w ni� nieruchomym spojrzeniem.
Jill poczu�a si� troch� nieswojo. Przebywanie pod ostrza�em
m�skich spojrze� uwa�a�a za co� zupe�nie naturalnego, ale teraz
czu�a si� jakby kto� bada� j� za pomoc� mikroskopu.
Zadr�a�a.
- I jak? Chyba wygl�dam na kobiet�?
- Nie wiem - odpar� powoli Smith. - Jak wygl�da kobieta?
Dlaczego jeste� kobiet�?
- Do licha! - Od chwili, kiedy sko�czy�a dwana�cie lat,
�adna rozmowa z m�czyzn� nie wymyka�a jej si� z r�k tak
bardzo jak ta. - Chyba nie chcesz, �ebym zdj�a ubranie i
pokaza�a ci?
Smith potrzebowa� troch� czasu, �eby przeanalizowa�
wszystkie symbole i dobra� znaczenia. Pierwszej wypowiedzi w
og�le nie m�g� zgrokowa�; mo�e to jeden z tych nic nie
znacz�cych, formalnych d�wi�k�w... Chocia� powiedzia�a to z
tak� si��, �e mog�a to by� nawet ostatnia wypowied�,
poprzedzaj�ca czasowe lub nawet ostateczne wycofanie si�
�wiadomo�ci. By� mo�e tak bardzo naruszy� przyj�ty spos�b
porozumiewania si� z kobiec� istot�, �e by�a gotowa natychmiast
si� odciele�ni�.
Nie chcia�, �eby ta kobieta umiera�a, chocia� by� mo�e
by�o to jej prawo lub nawet obowi�zek. Raptowne przej�cie od
rytua�u dzielenia si� wod� do sytuacji, w kt�rej nowo pozyskany
wodny brat mia� zamiar wycofa� si� lub nawet odciele�ni�,
wywo�a�oby u niego panik�, gdyby �wiadomie nie blokowa� dost�pu
tego rodzaju emocjom. Postanowi� jednak, �e je�li ona umrze, on
uczyni natychmiast to samo; po tym, jak podzielili si� wod�, nie
m�g� wygrokowa� nic innego.
Druga cz�� wypowiedzi zawiera�a symbole, z kt�rymi zd��y�
si� ju� zetkn��. Grokowa� jej znaczenie i wydawa�o mu si�,
�e jednak istnieje spos�b za�egnania kryzysu. Mo�e je�li ta
kobieta zdejmie ubranie, to �adne z nich nie b�dzie musia�o si�
odciele�nia�?
- Prosz� - powiedzia� z radosnym u�miechem.
Jill otworzy�a bezwiednie usta, zamkn�a je, po czym znowu
otworzy�a.
- A niech to! - wykrztusi�a wreszcie.
Smith bez trudu zgrokowa� jej stan emocjonalny i domy�li�
si�, �e wybra� z�� odpowied�. W zwi�zku z tym zacz�� bezzw�ocz-
nie przygotowywa� si� do odciele�nienia, rozkoszuj�c si� po raz
ostatni wspomnieniami tego, co robi� i widzia�, ze szczeg�lnym
uwzgl�dnieniem tej kobiecej istoty. Jednak po chwili dotar�o do
niego, �e kobieta pochyla si� nad nim i zda� sobie spraw�, �e
ona wcale nie zamierza umrze�.
Jill spojrza�a mu prosto w oczy.
- Popraw mnie, je�li si� myl� - powiedzia�a - ale je�li
dobrze zrozumia�am, to chcesz, �ebym si� rozebra�a?
Zdanie o tak skomplikowanej konstrukcji wymaga�o
starannego t�umaczenia, ale Smith da� sobie rad�.
- Tak - odpar� maj�c nadziej�, �e nie wywo�a tym kolejnego
kryzysu.
- Tak w�a�nie mi si� wydawa�o. Bracie, ty wcale nie jeste�
chory.
Najpierw zaj�� si� s�owem "brat" - najwyra�niej kobieta
przypomina�a mu, �e byli po��czeni przymierzem wody. Wezwa� w
duchu na pomoc swych innych braci w gnie�dzie, �eby m�c
sprosta� temu, czego �w nowy brat mo�e od niego chcie�.
- Nie jestem chory - zgodzi� si�.
- Ale niech mnie kule bij�, je�li wiem, co ci jest. Nie
rozbior� si�. Zreszt�, musz� ju� i��. - Ruszy�a w stron�
bocznych drzwi, ale zatrzyma�a si� jeszcze i spojrza�a na niego
z zagadkowym u�miechem. - Kiedy�, przy jakiej� okazji, mo�esz
mnie o to jeszcze raz �adnie poprosi�. Sama jestem ciekawa, co
by z tego wynik�o.
Wysz�a z pokoju, a Smith odpr�y� si� i chwilowo przesta�
zwraca� uwag� na otaczaj�c� go rzeczywisto��. Odczuwa� wielkie
zadowolenie z tego, �e potrafi� znale�� takie wyj�cie z
sytuacji, kt�re nie wymaga�o �mierci ich obojga, lecz zdawa�
sobie jednocze�nie spraw�, i� ma jeszcze wiele do zgrokowania.
Ostatnie s�owa kobiety zawiera�y kilka symboli zupe�nie dla
niego nowych oraz kilka ju� znanych, ale zmienionych na tyle,
�e nie by� ca�kowicie pewien, czy dobrze je zrozumia�. Cieszy�
si� jednak, �e m�g� si� porozumie� ze swoim wodnym bratem, cho�
to porozumienie by�o zabarwione czym� niepokoj�cym, a zarazem
nad wyraz przyjemnym. My�l�c o swoim nowym bracie odczuwa� w
ca�ym ciele niezwyk�e mrowienie. Uczucie to przypomina�o mu
doznania, jakich do�wiadczy� b�d�c po raz pierwszy obecnym
podczas ceremonii odciele�nienia. Poczu� si� bardzo szcz�liwy,
nie bardzo wiedz�c, dlaczego.
�a�owa�, �e nie ma przy nim jego brata doktora Mahmouda.
Wiele jeszcze musia� zgrokowa�, a nie bardzo mia� z czego.
*
Przez reszt� dy�uru Jill czu�a si� tak, jakby nagle
znalaz�a si� w g�stej mgle. Przed oczami mia�a ci�gle twarz
Czowieka z Marsa, w uszach za� brzmia�y jej jeszcze te
zwariowane rzeczy, kt�re m�wi�. Nie, wcale nie zwariowane -
pracowa�a przez jaki� czas na oddziale psychiatrycznym i mog�a
z ca�� pewno�ci� stwierdzi�, �e jego s�owa nie nosi�y znamion
szale�stwa. Bardziej adekwatne by�o chyba s�owo "niewinno��"...
Chocia� nie, to te� nie by�o to. Wyraz jego twarzy by�
rzeczywi�cie niewinny, ale oczu ju� nie. Jaka istota mog�a mie�
tak� twarz?
Swego czasu Jill pracowa�a w szpitalu prowadzonym przez
siostry zakonne i teraz wyobrazi�a sobie twarz Smitha w
zakonnym czepku. Nie, to nie mia�o najmniejszego sensu; w jego
twarzy nie by�o nic kobiecego.
Przebiera�a si� w�a�nie w zwyczajne ubranie, kiedy do
pokoju wetkn�a g�ow� jej kole�anka.
- Telefon do ciebie, Jill.
W��czy�a tylko foni�, nie przerywaj�c ubierania.
- Czy to S�owiczek? - zapyta� dono�ny baryton.
- Zgadza si�. To ty, Ben?
- Nieugi�ty bojownik o wolno�� prasy we w�asnej osobie.
Male�ka, czy jeste� zaj�ta?
- Zale�y, co masz na my�li.
- Mam na my�li postawienie ci befsztyka, upojenie ci�
p�ynem o wysokiej zawarto�ci alkoholu i zadanie ci jednego
pytania.
- Odpowied� brzmi: nie.
- Och, nie o tym pytaniu my�la�em.
- Czy�by� zna� inne? Pochwal si�.
- P�niej. Chc�, �eby� najpierw troch� zmi�k�a.
- Prawdziwy befsztyk czy syntetyczny?
- Najprawdziwszy. Jak wbijesz w niego widelec, to zaryczy.
- Masz chyba otwarty kredyt, Ben.
- Twoja uwaga jest nieelegancka i dotyczy ma�o istotnej
kwestii. Wi�c jak?
- Nam�wi�e� mnie.
- Dach Centrum, za dziesi�� minut.
Zdj�a ubranie, kt�re ju� za�o�y�a i wyci�gn�a z szafy
str�j przygotowany na tego typu awaryjne sytuacje. By� bardzo
skromny i p�przezroczysty do tego stopnia, �e odtwarza� z
drobiazgow� dok�adno�ci� to, co by by�o wida�, gdyby nic na
sobie nie mia�a. Popatrzy�a z zadowoleniem na odbicie w
lustrze i wsiad�a do po�piesznej windy.
Wysiad�a na dachu i rozejrza�a si� w poszukiwaniu Bena
Caxtona, kiedy kto� dotkn�� delikatnie jej ramienia. By� to
jeden z porz�dkowych.
- Czeka na pani� taks�wka, panno Boardman. Ten talbot
kombi.
- Dzi�kuj�, Jack.
Wsiad�a do czekaj�cej z otwartymi drzwiami maszyny i
wzi�a g��boki oddech, �eby z�o�liwie pochwali� pomys�owo�� Bena,
kiedy zobaczy�a, �e jest w kabinie zupe�nie sama. Taks�wka
wystartowa�a, zatoczy�a szeroki �uk i zgodnie z zaprogramowanym
kierunkiem lotu skierowa�a si� na drug� stron� Potomaku, gdzie
wyl�dowa�a na chwil� na jednym z parking�w; kiedy wsiad� Ben,
wystartowa�a ponownie.
- Ale� zwa�nia�! - zawo�a�a Jill. - Od kiedy zatrudniasz
roboty, kt�re przywo�� ci upatrzone kobiety?
Ben poklepa� j� po kolanie.
- Mam swoje powody, male�ka - powiedzia� �agodnie. - Nikt
nie mo�e mnie z tob� zobaczy�.
- Co� takiego!
- Ani ciebie ze mn�, je�eli ju� o to chodzi. Nie z�o��
si�, to by�o konieczne.
- Hmm... Kt�re z nas jest tr�dowate?
- Obydwoje, Jill. Jestem dziennikarzem...
- A ja zacz�am ju� podejrzewa�, �e kim� zupe�nie innym.
- ...ty za� piel�gniark� ze szpitala, w kt�rym
trzymaj� Cz�owieka z Marsa.
- Czy w�a�nie dlatego nie jestem godna, aby� przedstawi�
mnie swojej matce?
- Naprawd� nic nie rozumiesz, Jill? W okolicy jest
teraz oko�o tysi�ca reporter�w, agent�w, radiowc�w,
filmowc�w. Ka�dy z nich stara� si� przeprowadzi� wywiad z
Cz�owiekiem z Marsa, ale �adnemu si� to nie uda�o. Uwa�asz,
�e by�oby dobrze, gdyby widziano nas wychodz�cych razem ze
szpitala?
- Nie rozumiem, jakie by to mog�o mie� znaczenie. Przecie�
ja nie jestem Cz�owiekiem z Marsa.
Przyjrza� si� jej badawczo.
- Rzeczywi�cie, nie jeste�. Ale pomo�esz mi si� z nim
spotka�. W�a�nie dlatego nie zjawi�em si� po ciebie osobi�cie.
- �e co, prosz�? Ben, chyba za d�ugo przebywa�e� na s�o�cu
bez nakrycia g�owy. Przecie� jego pilnuj� komandosi!
- Wiem o tym. Trzeba to dok�adnie om�wi�.
- Nie mam poj�cia, co tu jest do omawiania!
- P�niej. Najpierw co� zjemy.
- To brzmi znacznie rozs�dniej. Czy tw�j kredyt wystarczy
na New Mayflower? Bo chyba rzeczywi�cie masz nieograniczony
kredyt, prawda?
Caxton zmarszczy� brwi.
- Jill, nie zaryzykowa�bym pokazania si� w restauracji
znajduj�cej si� bli�ej ni� w Louisville, a ten grat nie doleci
tam wcze�niej ni� za dwie godziny. Co by� powiedzia�a na obiad
u mnie?
- ...zapyta� paj�k much�. Ben, jestem zbyt zm�czona na
zapasy.
- O czym ty m�wisz? S�owo rycerza, nie tkn� ci� nawet,
�ebym tak mia� pa�� trupem!
- No, nie wiem... Je�eli b�d� przy tobie bezpieczna, to
znaczy, �e co� jest bardzo nie w porz�dku. A, niech tam. Jak
s�owo, to s�owo.
Caxton nacisn�� odpowiednie guziki. Taks�wka, zatrzymana
uprzednio w powietrzu komend� "czekaj", skierowa�a si� do
hotelu, w kt�rym mieszka� Ben.
- Ile czasu potrzebujesz na wch�oni�cie odpowiedniej
ilo�ci procent�w, kocia �apko? - zapyta�, wystukuj�c numer
telefonu. - Nie wiem, na kiedy mam zam�wi� befsztyki.
Jill zastanowi�a si� przez chwil�.
- Czy mam rozumie�, �e twoja pu�apka na myszy ma prywatn�
kuchni�?
- Co� w tym rodzaju. Wydaje mi si�, �e chyba da si� tam
zrobi� porz�dny befsztyk.
- Ja go zam�wi�. Daj mi s�uchawk�.
Wyda�a polecenia, przerywaj�c tylko raz, �eby upewni� si�,
czy Ben lubi cykori�. Wysiedli z taks�wki na dachu hotelu i
zeszli do zajmowanego przez Bena apartamentu; by� utrzymany w
staromodnym stylu, a jedyn� oznak� luksusu stanowi� rosn�cy na
pod�odze salonu trawnik. Jill zdj�a buty i wesz�a boso do
pokoju, czuj�c jak mi�kkie zielone blaszki uginaj� si� pod jej
stopami.
- O rety, ale fajnie! - westchn�a. - Od chwili, kiedy
zacz�am pracowa� jako piel�gniarka, ci�gle bol� mnie stopy.
- Siadaj, prosz�.
- Nie ma mowy. Pragn�, �eby moje stopy zapami�ta�y to
chocia� do jutra.
- R�b, co chcesz.
Ben poszed� do kuchni przyrz�dzi� drinki.
Wkr�tce Jill tak�e si� tam znalaz�a, czuj�c si� niemal jak
u siebie w domu. Befsztyki, jak r�wnie� podpieczone wst�pnie
ziemniaki, wjecha�y na g�r� specjaln� wind�. Jill przyprawi�a
sa�atk�, wstawi�a j� do lod�wki, po czym ustawi�a w piecyku
program sma�enia befsztyk�w, ale nie uruchomi�a go.
- Ben, czy to urz�dzenie nie ma zdalnego sterowania?
Obejrza� rezultat jej poczyna� i pstrykn�� wy��cznikiem.
- Powiedz mi, co by� zrobi�a, gdyby� musia�a ugotowa� co�
nad ogniskiem?
- Da�abym sobie znakomicie rad�, bo kiedy� by�am harcerk�.
A ty, m�dralo?
Przeszli z powrotem do salonu, gdzie Jill usiad�a w kucki
na trawniku, i zaj�li si� martini. Naprzeciwko fotela
Bena sta� udaj�cy akwarium odbiornik stereowizji. Ben w��czy�
go; po kilku sekundach znik�y pocz�tkowe zak��cenia, ust�puj�c
miejsca twarzy znanego komentatora, Augusta Greavesa.
- ... mo�na z ca�� pewno�ci� stwierdzi� - m�wi� Greaves -
�e Cz�owiek z Marsa jest utrzymywany w stanie oszo�omienia
narkotycznego po to, by uniemo�liwi� mu ujawnienie tych fakt�w.
Rz�d znalaz�by si� w niezwykle...
Caxton wy��czy� odbiornik.
- Gus, stary byku - powiedzia� uprzejmie - wiesz na ten
temat dok�adnie tyle samo co ja. - Zmarszczy� brwi. - Chocia�
mo�e masz racj�, �e rz�d szprycuje go narkotykami.
- Wcale nie - odezwa�a si� Jill.
- H�? Jak to, male�ka?
- Nikt nie podaje mu �adnych �rodk�w psychotropowych. - I
tak powiedzia�a ju� wi�cej, ni� zamierza�a. - Ca�y czas jest
przy nim lekarz, ale nic mu nie podaj�.
- Jeste� tego pewna? Przecie� ty si� nim nie opiekujesz?
- Nie. Ma�o tego, wydano nawet polecenie, �eby nie
dopuszcza� do niego �adnych kobiet. Pilnuj� go komandosi.
Caxton skin�� g�ow�.
- S�ysza�em o tym. A wi�c nie mo�esz z ca�� pewno�ci�
stwierdzi�, czy znajduje si� pod dzia�aniem jakich� �rodk�w,
czy nie.
Jill zagryz�a wargi. Je�eli chce, �eby jej uwierzy�, musi
mu wszystko powiedzie�.
- Obiecasz, �e mnie nie wsypiesz?
- Niby jak?
- Wszystko jedno. No, tak w og�le.
- Hmm... To rzeczywi�cie dosy� og�lne poj�cie, ale niech
tam. Nie wsypi� ci�.
- To dobrze. Dolej mi jeszcze.
Kiedy zawarto�� szklanki zosta�a uzupe�niona, Jill zacz�a
m�wi� dalej:
- Wiem, �e niczym nie szprycuj� Cz�owieka z Marsa, bo z
nim rozmawia�am.
Ben gwizdn�� przeci�gle.
- Domy�la�em si� tego. Dzi� rano powiedzia�em sobie:
zobacz si� z Jill, to twoja atutowa karta. Kochanie, masz
nast�pnego drinka. Masz sze�� drink�w. Masz ca�� butelk�.
- Ej�e, nie tak szybko!
- Jak sobie �yczysz. A mo�e chcesz, bym rozmasowa� twoje
biedne ma�e st�pki? Szanowna pani, za chwil� zostanie z pani�
przeprowadzony wywiad. Jak...
- Ben, nie! Przecie� obieca�e�. Jedno s�owo o mnie i
wylatuj� z pracy.
- Hmm... A co by� powiedzia�a o tym: "Jak dowiadujemy si�
z dobrze poinformowanych �r�de�..."
- Daj spok�j!
- Dziewczyno, je�eli umr� z ciekawo�ci, b�dziesz musia�a
sama zje�� dwa befsztyki!
- Dobrze, opowiem ci. Ale nie wolno ci tego wykorzysta�.
Ben wys�ucha� relacji o tym, jak dziewczynie uda�o si�
oszuka� stra�nik�w, nie przerywaj�c jej ani s�owem.
- Mog�aby� to zrobi� jeszcze raz? - zapyta�, kiedy
sko�czy�a.
- Przypuszczam, �e tak, ale nie zrobi� tego. To zbyt ryzykowne.
- A nie uda�oby ci si� jako� mnie tam przemyci�? Na
przyk�ad gdybym przebra� si�, bo ja wiem... za elektryka? Wiesz
- kombinezon, czapeczka i torba z narz�dziami. Podrzuci�aby� mi
klucz, a ja wtedy...
- Nie!
- Ale dlaczego? Dziecinko, b�d��e rozs�dna! To najbardziej
pasjonuj�ca historia od czasu, kiedy Kolumb nam�wi� Izabel�,
�eby zastawi�a swoje klejnoty. Jedyne, czego si� boj�, to, �e
m�g�bym spotka� prawdziwego elektryka i...
- Ja natomiast boj� si� o siebie - przerwa�a mu Jill. -
Dla ciebie to tylko dziennikarska sensacja, a dla mnie to moje
�ycie. Zabior� mi czepek i wygnaj� z miasta, jak kiedy� robili
z ladacznicami.
- Hmm... Mo�e to i prawda.
- Na pewno prawda.
- Pani, za chwil� zostaniesz przekupiona.
- Ile mi dasz? Zapewnienie mi w miar� przyjemnego �ycia w
Rio b�dzie ci� sporo kosztowa�.
- Chyba nie s�dzisz, �e przebij� Associated Press czy
Reutera. Co powiesz na st�w�?
- Za kogo ty mnie masz?
- To wiemy obydwoje, teraz dyskutujemy ju� tylko o cenie.
Sto pi��dziesi�t?
- B�d� tak mi�y i znajd� mi numer Associated Press.
- Kapitol 10-9000. Jill, czy wyjdziesz za mnie za m��? To
najwi�cej, ile mog� ci zaofiarowa�.
- Co powiedzia�e�? - zapyta�a ze zdumieniem.
- Czy wyjdziesz za mnie za m��? Kiedy wygnaj� ci� z miasta
jak ladacznic�, b�d� czeka� zaraz za rogatkami i zaopiekuj� si�
tob�, uwalniaj�c ci� od n�dzy i poni�enia. Wr�cimy tutaj,
b�dziesz mog�a och�odzi� stopy na mojej, to znaczy, na n a s z e j
trawie, i zapomnie� o swej ha�bie. Ale najpierw musisz
mnie przemyci� do jego izolatki.
- Ben, przez chwil� odnios�am wra�enie, �e m�wisz serio.
Czy powt�rzysz to, je�li wezw� �wiadka?
Z piersi Caxtona wyrwa�o si� ci�kie westchnienie.
- Mo�esz wzywa�.
Wsta�a i poca�owa�a go delikatnie.
- Nie b�j si�, nie z�api� ci� za s�owo. Ale na przysz�o��
pami�taj: rozmawiaj�c ze star� pann� nigdy nie �artuj na temat
ma��e�stwa.
- Wcale nie �artowa�em.
- Czy�by? Dobra, wytrzyj sobie szmink� z twarzy, to
opowiem ci wszystko, co wiem, a potem zastanowimy si� nad tym,
j