3084

Szczegóły
Tytuł 3084
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3084 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3084 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3084 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Robert A. Heinlein Obcy w obcym kraju (1) (Stranger in a Strange Land) prze�o�y� Arkadiusz Nakoniecznik CZʌ� PIERWSZA Jego niejasne pochodzenie Rozdzia� I By� sobie raz Marsjanin nazwiskiem Valentine Michael Smith. Ci, kt�rzy ustalali sk�ad pierwszej za�ogowej wyprawy na Marsa, byli gor�cymi zwolennikami teorii, �e najwi�kszym niebezpiecze�stwem dla cz�owieka jest on sam. W tamtych czasach - dok�adnie osiem lat po za�o�eniu pierwszej stacji na Lunie - podr� mi�dzy planetami mog�a si� odby� wy��cznie w stanie niewa�ko�ci, z powodu braku sta�ego przy�pieszenia 258 dni z Terry na Marsa, tyle samo z powrotem, plus 455 dni na Marsie - tak d�ugo bowiem trzeba by�o czeka�, a� obie planety ponownie zbli�� si� do siebie na dogodn� odleg�o��. Warunkiem podr�y "Envoya" by�a mo�liwo�� uzupe�nienia po drodze paliwa, natomiast powr�t zale�a� od tego, czy statek nie rozbije si� podczas l�dowania na Marsie, a za�odze uda si� znale�� wod� niezb�dn� do ch�odzenia reaktor�w, oraz �e nie zdarzy si� �adna z tysi�ca nieprzewidzianych rzeczy, kt�re mog� si� zdarzy� w ka�dej chwili. By�oby wysoce wskazane, �eby o�miorgu ludziom, st�oczonym w ograniczonej przestrzeni przez niemal trzy lata, uda�o si� u�o�y� wsp�ycie ze sob� na nieco lepszych zasadach, ni� to si� zwykle dzieje. Propozycja wys�ania ca�kowicie m�skiej za�ogi zosta�a odrzucona; pomys� uznano za niezdrowy i bynajmniej nie daj�cy �adnych gwarancji sukcesu. W�adze dosz�y do wniosku, �e optymalnym sk�adem b�dzie 4 razy 2, oczywi�cie pod warunkiem, �e uda si� znale�� cztery pary specjalist�w w dziedzinach, niezb�dnych podczas realizacji tego rodzaju przedsi�wzi�cia. Uniwersytet w Edynburgu, do kt�rego w pierwszej kolejno�ci zwr�cono si� o pomoc, zleci� to zadanie Instytutowi Bada� Spo�ecznych. Po odrzuceniu ochotnik�w nie nadaj�cych si� ze wzgl�du na wiek, stan zdrowia, poziom inteligencji, wykszta�cenie lub cechy charakteru, pozosta�o oko�o dziewi�ciu tysi�cy kandydat�w prezentuj�cych wszystkie poszukiwane specjalno�ci: astrogator, lekarz, kucharz, mechanik, dow�dca statku, semantyk, in�ynier chemik, in�ynier elektronik, fizyk, geolog, biochemik, biolog, fizyk atomowy, fotograf, in�ynier hydroponik, in�ynier rakietowy. W�r�d setek kombinacji kandydat�w posiadaj�cych wymagane umiej�tno�ci trafi�y si� nawet trzy sk�adaj�ce si� wy��cznie z ma��e�stw, ale we wszystkich trzech przypadkach psychologowie, dok�adnie badaj�cy mo�liwo�ci bezkonfliktowego wsp�ycia ka�dego ewentualnego sk�adu, a� �apali si� za g�owy z przera�enia. Uniwersytet zaproponowa� Instytutowi obni�enie wymaga�; Instytut zaproponowa� Uniwersytetowi zwrot symbolicznej zap�aty, jak� otrzyma� za podj�cie si� tego zadania. Pracuj�ce na pe�nych obrotach maszyny wyszukiwa�y i dopasowywa�y dane, zmieniaj�ce si� bezustannie z racji nieprzewidzianych zgon�w, zg�osze� nowych ochotnik�w albo wycofania si� starych. Kapitan Michael Brant, w wieku niewielu ponad trzydziestu lat weteran linii ksi�ycowej, znalaz� w Instytucie kogo�, kto przejrza� list� samotnych ochotniczek, kt�re (w parze z kapitanem, rzecz jasna), mog�y by� brane pod uwag� przy doborze za�ogi. Po przetestowaniu ewentualnych kombinacji na komputerowym symulatorze Brant uda� si� do Australii, gdzie o�wiadczy� si� doktor Winifred Coburn, starej pannie, od kt�rej by� m�odszy o lat osiem. Zamigota�y �wiate�ka, drukarki wyplu�y wst�gi ta�m; za�oga zosta�a skompletowana. Kapitan Michael Brant, dow�dca-pilot, astrogator, in�ynier rakietowy, w wolnych chwilach kucharz i fotograf. Dr Winifred Coburn Brant, lat 41, semantyk, piel�gniarka, oficer zaopatrzeniowy, historyk. Francis X. Seeney, lat 28, pierwszy oficer, drugi pilot, astrogator, astrofizyk, fotograf. Dr Olga Kovalic Seeney, lat 29, kucharz, biochemik, specjalista od hydroponii. Dr Ward Smith, lat 45, lekarz, biolog. Dr Mary Jane Lyle Smith, lat 26, in�ynier atomowy, technik elektronik. Sergiej Rimsky, lat 35, in�ynier elektronik, in�ynier chemik, mechanik, specjalista od niskich temperatur. Eleanora Alvarez Rimsky, lat 32, geolog, selenolog, specjalista od hydroponii. Cz�onkowie za�ogi posiadali wszystkie konieczne umiej�tno�ci, cz�� z nich zreszt� zdobyli zaledwie kilka tygodni przed startem. Co wa�niejsze, wszystkie badania wykazywa�y, �e najprawdopodobniej b�d� mogli ze sob� wytrzyma�. "Envoy" wystartowa�. Przez pierwszych kilka tygodni nadchodz�ce z niego meldunki mog�y by� wychwycone nawet przez amatorskie radiostacje; potem, kiedy sygna�y os�ab�y, wzmacniano je za pomoc� aparatury zainstalowanej na satelitach telekomunikacyjnych. Za�oga zdawa�a si� by� w �wietnej formie psychicznej i fizycznej. Najgro�niejsz� chorob�, z jak� musia� walczy� doktor Smith, by� pojedynczy przypadek grzybicy; wszyscy bardzo szybko przyzwyczaili si� do stanu niewa�ko�ci i po tygodniu ju� nikt nie potrzebowa� lek�w przeciwko nudno�ciom. Je�eli nawet kapitan Brant mia� jakie� problemy z utrzymaniem dyscypliny na pok�adzie, to nic o tym nie wspomnia� w �adnym ze swoich meldunk�w. "Envoy" wszed� na orbit� parkingow� nieco poni�ej orbity Fobosa i sp�dzi� na niej dwa tygodnie dokonuj�c bada� fotograficznych. Potem kapitan Brant nada� depesz� nast�puj�cej tre�ci: "L�dujemy jutro o 12.00 czasu standardowego na po�udnie od Lacus Soli." Wi�cej meldunk�w nie otrzymano. Rozdzia� II Min�o �wier� ziemskiego stulecia, nim ludzie ponownie zdecydowali si� odwiedzi� Marsa. Sze�� lat po zamilkni�ciu "Envoya" pr�bnik "Zombie", sfinansowany przez La Societe Astronautique Internationale, przeby� przestrze� mi�dzypla- netarn�, wszed� na orbit� wok� Marsa, po czym, nie doczekawszy si� na �aden sygna� z jego powierzchni, wr�ci� na Ziemi�. Na zdj�ciach, jakie wykona�, wida� by�o krajobrazy zupe�nie nieatrakcyjne z ludzkiego punktu widzenia. Badania atmosfery potwierdzi�y za� hipotez�, �e jest ona niezdatna do oddychania. Ale na zdj�ciach z "Zombie" wida� by�o r�wnie� wyra�nie, �e "kana�y" s� istotnie kana�ami, a niekt�re z utrwalonych na kliszy szczeg��w zosta�y zinterpretowane jako ruiny miast. Z pewno�ci� na Marsa polecia�aby kolejna ekspedycja, gdyby nie wybuch III wojny �wiatowej. Wojna oraz spowodowane ni� op�nienie sprawi�y jednak, �e wyprawa, kiedy wreszcie wyruszy�a, by�a znacznie silniejsza i lepiej przygotowana ni� zaginiony "Envoy". Statek Federacji "Champion" z m�sk�, osiemnastoosobow� za�og� i dwudziestoma trzema kolonistami na pok�adzie, dzi�ki nap�dowi Lyle'a, pokona� drog� z Ziemi na Marsa w dziewi�tna�cie dni. Na miejsce l�dowania wybrano teren na po�udnie od Lacus Soli, jako �e kapitan van Tromp zamierza� odnale�� zaginionego "Envoya". Meldunki z "Championa" nap�ywa�y codziennie; trzy z nich by�y szczeg�lnie interesuj�ce. Pierwszy brzmia�, jak nast�puje: "Odnaleziono `Envoya'. Nikt nie ocala�." Drugi: "Mars jest zamieszkany." I wreszcie trzeci: "Poprawka do meldunku 23-105; odnaleziono jednego rozbitka z `Envoya'." Rozdzia� III Kapitan Willem van Tromp by� bardzo dobrym cz�owiekiem i zbli�aj�c si� do Ziemi wys�a� nast�puj�c� depesz�: "M�j pasa�er nie mo�e by� nara�ony na jakiekolwiek publiczne kontakty. Przygotowa� niskoprzeci��eniowy wahad�o- wiec, nosze, ambulans i zapewni� ochron�." Poleci� tak�e pok�adowemu lekarzowi, �eby ten upewni� si�, czy Valentine Michael Smith zosta� umieszczony w luksusowej izolatce w Bethesda Medical Center, po�o�ony na wodnym materacu i odci�ty od wszelkich kontakt�w ze �wiatem zewn�trznym, a sam uda� si� na nadzwyczajne posiedzenie Najwy�szej Rady Federacji. W chwili gdy Smith by� w�a�nie przenoszony do ��ka, minister nauki m�wi� z rozdra�nieniem: - Zgadzam si�, kapitanie, �e sprawowana przez pana funkcja dow�dcy wyprawy daje prawo za��dania opieki medycznej dla osoby, kt�ra chwilowo znajduje si� pod pa�skimi rozkazami, ale nie rozumiem, dlaczego usi�uje pan teraz przeszkadza� mi w wykonywaniu moich obowi�zk�w. Przecie� ten Smith to istna skarbnica naukowych informacji! - Ja r�wnie� tak uwa�am, panie ministrze. - W takim razie, dlaczego... - minister nauki przerwa� i zwr�ci� si� do ministra pokoju i bezpiecze�stwa. - David, wydasz odpowiednie instrukcje swoim ludziom? Przecie� nie mo�emy bez ko�ca serwowa� uspokajaj�cych bajeczek profesorowi Tiergartenowi i doktorowi Okajimie, nie wspominaj�c ju� o innych. Minister pokoju spojrza� na kapitana van Trompa, kt�ry potrz�sn�� g�ow�. - Ale dlaczego? - domaga� si� wyja�nie� minister nauki. - Przecie� sam pan powiedzia�, �e on nie jest chory?... - Pozw�l odpowiedzie� kapitanowi, Pierre - odezwa� si� minister pokoju. - Kapitanie? - Smith rzeczywi�cie nie jest chory, prosz� pana - zacz�� van Tromp - ale nie czuje si� najlepiej. Nigdy do tej pory nie mia� do czynienia z ziemskim ci��eniem. Wa�y teraz dwa i p� raza wi�cej ni� dotychczas i jego mi�nie nie bardzo mog� sobie z tym poradzi�. Nie jest przyzwyczajony do ziemskiego ci�nienia atmosferycznego. Nie jest przyzwyczajony praktycznie do n i c z e g o i spowodowany tym stres jest naprawd� znaczny. Do licha, panowie! Ja sam jestem wyko�czony, a przecie� urodzi�em si� na tej planecie. Minister nauki wyd�� pogardliwie wargi. - Drogi kapitanie, je�eli obawia si� pan o skutki wywo�ane nadmiernym ci��eniem, to pragn� pana uspokoi�, �e si� tym ju� zaj�li�my. Mnie r�wnie� zdarzy�o si� kilka razy opu�ci� nasz� mi�� planet�. Ten cz�owiek musi po prostu... Kapitan van Tromp zdecydowa�, �e nadszed� czas, by da� wreszcie upust rozsadzaj�cej go z�o�ci. P�niej b�dzie m�g� si� wyt�umaczy� jak najbardziej autentycznym zm�czeniem. Czu� si� tak, jakby w�a�nie wyl�dowa� na Jowiszu. - Ot� to! - przerwa� gwa�townie ministrowi. - "Ten cz�owiek"! C z � o w i e k ! Czy wy nie widzicie, �e on wcale nim nie jest? - H�?... - Smith n i e j e s t cz�owiekiem! - Czy m�g�by pan to jako� wyja�ni�, kapitanie? - Jest inteligentn� istot�, kt�rej bezpo�rednimi przodkami byli ludzie, ale teraz sta� si� bardziej Marsjaninem ni� cz�owiekiem. Byli�my pierwszymi lud�mi, jakich ujrza�. My�li jak Marsjanin, czuje jak Marsjanin... Zosta� wychowany przez ras� nie maj�c� z nami absolutnie nic wsp�lnego. Oni nawet nie maj� p�ci! Bior�c pod uwag� pochodzenie jest cz�owiekiem, ale przez wzgl�d na �rodowisko, w kt�rym wyr�s�, nale�y go uzna� za Marsjanina. Je�eli chcecie wp�dzi� go w szale�stwo i zniszczy� t� "skarbnic� wiedzy", to prosz� bardzo, �ci�gajcie swoich jajog�owych profesor�w. Mo�e i dobrze, �e nie zd��y przyzwyczai� si� do tej zwariowanej planety. To w sumie nie m�j interes - ja swoje zrobi�em! Zapad�a cisza, kt�r� przerwa� dopiero sekretarz generalny Douglas. - I zrobi� pan to wy�mienicie, kapitanie. Je�eli ten cz�owiek, czy te� Marsjanin, potrzebuje kilku dni odpoczynku, to nie widz� powodu, dla kt�rego nauka nie mog�aby troch� poczeka�. Spokojnie, Pete. Kapitan van Tromp jest po prostu zm�czony. - Jest co�, co nie mo�e czeka� - odezwa� si� minister informacji publicznej. - Tak, Jock? - Je�eli w mo�liwie najkr�tszym czasie nie poka�emy Cz�owieka z Marsa w stereowizji, gro�� nam zamieszki uliczne, panie sekretarzu. - Hmm... Chyba przesadzasz, Jock. I tak zapychamy Marsem ca�e wiadomo�ci. Na przyk�ad jutro b�d� dekorowa� odznaczeniami kapitana i za�og�, potem kapitan van Tromp opowie o przebiegu wyprawy... Jak pan odpocznie, ma si� rozumie�. Minister pokr�ci� g�ow�. - Co? Nie da rady, Jock? - Ludzie czekali na prawdziwego, �ywego Marsjanina. Poniewa� ekspedycja go nie przywioz�a, potrzebujemy w zamian Smitha. I to szybko. - �ywego Marsjanina? - sekretarz generalny Douglas zwr�ci� si� ponownie do kapitana van Trompa. - Macie jakie� filmy z Marsjanami? - Ca�� mas�. - Problem rozwi�zany, Jock. Jak zabraknie ci materia�u na �ywo, dawaj filmy. A teraz, kapitanie, wracaj�c do sprawy eksterytorialno�ci: powiada pan, �e Marsjanie nie mieli nic przeciwko temu? Van Tromp na moment przygryz� wargi. - Prosz� pana, rozmawiaj�c z Marsjaninem odnosi si� wra�enie, jakby rozmawia�o si� z echem. Nie ma sporu, ale nie ma te� rezultat�w. - Mo�e powinien pan zatrudni� tego, jak mu tam... semantyka? Przyszed� tu z panem? - Niestety nie. Doktor Mahmoud nie czuje si� zbyt dobrze. Lekkie... eee... za�amanie nerwowe. Kapitan van Tromp uzna�, �e okre�lenie to dobrze oddaje stan, w jakim znajduje si� osobnik zalany w trupa. - Kosmos daje si� we znaki, co, kapitanie? - Tak, zapewne... Cholerne szczury l�dowe! - No c�, niech go pan tu �ci�gnie, jak tylko poczuje si� lepiej. Przypuszczam, �e �w m�odzieniec z Marsa sporo nam wyja�ni. - By� mo�e - zgodzi� si� van Tromp z pow�tpiewaniem w g�osie. * �w "m�odzieniec z Marsa" stara� si� tymczasem utrzyma� przy �yciu. Jego cia�o, w niemo�liwy spos�b zgniecione i os�abione przez dziwaczny kszta�t przestrzeni w tym niesamo- witym miejscu, dozna�o wreszcie ulgi w mi�kkim wn�trzu gniazda, do kt�rego je wsadzono. Teraz wreszcie m�g� skoncentrowa� si� na utrzymaniu rytmu oddechu i bicia serca. Niemal od razu poczu�, �e grozi mu samoskonsumowanie. Jego p�uca pracowa�y r�wnie energicznie jak w domu, serce za� galopowa�o w szalonym tempie, t�ocz�c w t�tnice masy krwi - wszystko po to, by sprosta� ci�nieniu napieraj�cej zewsz�d przestrzeni, w dodatku wype�nionej zab�jczo bogat� i niebezpiecznie gor�c� atmosfer�. Musia� natychmiast przedsi�wzi�� odpowiednie �rodki zaradcze. Kiedy cz�stotliwo�� uderze� serca spad�a do dwudziestu na minut� a oddech sta� si� niemal niewyczuwalny, odczeka� d�u�sz� chwil�, aby upewni� si�, �e nie dojdzie do mimowolnego odciele�nienia, kiedy na przyk�ad skoncentruje si� na jakich� innych sprawach. Uznawszy, �e nie grozi mu taka ewentualno��, pozostawi� na stra�y cz�� drugiego poziomu �wiadomo�ci, wycofuj�c ca�� reszt�. Musia� koniecznie przyjrze� si� dok�adnie konfiguracjom ostatnich wydarze�, aby m�c je do siebie dopasowa�, a nast�pnie cieszy� si� nimi i piel�gnowa� je. Gdyby tego nie uczyni�, mog�yby go po�re�. Od czego powinien zacz��? Czy od chwili, kiedy opu�ci� dom, ��cz�c si� z tymi, kt�rzy teraz byli jego wsp�towa- rzyszami w gnie�dzie? A mo�e od momentu przybycia do tej �ci�ni�tej przestrzeni? Znowu wstrz�saj�cym b�lem wybuch�y mu w m�zgu �wiat�a i ha�asy zwi�zane z tamt� chwil�. Nie, nie by� jeszcze w stanie ogarn�� tej konfiguracji. Z powrotem, z powrotem! Przed czas, kiedy pojawili si� obcy, w�r�d kt�rych by� teraz jako jeden z nich. Nie, to za ma�o. Jeszcze dalej, przed powolne dochodzenie do siebie, kt�re nast�pi�o po tym, jak po raz pierwszy zgrokowa�, �e nie jest taki sam jak jego bracia z gniazda... Z powrotem, z powrotem do samego gniazda... Smith nie my�la� ziemskimi symbolami. Angielskiego, kt�ry zd��y� ju� sobie przyswoi� w podstawowym zakresie, u�ywa� mniej wi�cej r�wnie swobodnie jak Hindus usi�uj�cy dogada� si� z Turkiem. Ten nowy j�zyk by� dla niego czym� takim jak dla nas ksi��ka kodowa z nudnymi i niedoskona�ymi wyja�nieniami. Jego my�li, b�d�ce pochodnymi rozwijaj�cej si� od p� miliona lat, ca�kowicie obcej kultury, si�ga�y tak daleko poza to, co nazywa si� ludzkim do�wiadczeniem, �e by�y po prostu nieprzet�uma- czalne. W s�siednim pokoju doktor Thaddeus gra� w karty z Tomem Meechumem, osobistym piel�gniarzem Smitha. Thaddeus stara� si� ca�y czas nie spuszcza� oka ze znajduj�cych si� na konsolecie wska�nik�w i miernik�w. Kiedy cz�stotliwo�� pulsowania kontrolnej lampki elektrokardiografu spad�a z dziewi��dziesi�ciu dw�ch do dwudziestu impuls�w na minut�, zerwa� si� z miejsca i wpad� do pokoju Smitha. Meechum depta� mu po pi�tach. Sprawiaj�cy wra�enie martwego pacjent le�a� na uginaj�cej si� lekko powierzchni pneumatycznego materaca. - Wezwij doktora Nelsona! - rzuci� Thaddeus. - Ju� si� robi. A mo�e spr�bowaliby�my elektrowstrz�su? - podsun�� Meechum. - W e z w i j d o k t o r a N e l s o n a ! Piel�gniarz wybieg� na korytarz. Internista przyjrza� si� uwa�nie pacjentowi, nie dotykaj�c go jednak nawet palcem. Po chwili w izolatce zjawi� si� starszy lekarz, poruszaj�cy si� ze starannie wyre�yserowan� niezr�czno�ci� cz�owieka od dawna przebywaj�cego w kosmosie i nie przyzwyczajonego do ziemskiej grawitacji. - Co si� sta�o? - Jakie� dwie minuty temu raptownie spad�a temperatura cia�a, cz�stotliwo�� uderze� serca i puls. - Co pan zrobi�? - Nic. Zgodnie z pa�skim poleceniem... - To dobrze. Nelson obejrza� uwa�nie Smitha, po czym popatrzy� na wska�niki umieszczone nad ��kiem, dok�adnie takie same, jak w pokoju obok. - Prosz� da� mi zna�, gdyby si� co� zmieni�o - powiedzia� i odwr�ci� si� w stron� drzwi. Thaddeus sprawia� wra�enie lekko zdezorientowanego. - Ale�... - wykrztusi�. Nelson stan��. - Tak, doktorze? Jaka jest pa�ska diagnoza? - Eee... Nie chcia�bym wypowiada� si� na temat pa�skiego pacjenta... - Pyta�em o pa�sk� diagnoz�. - Oczywi�cie. To szok - zawaha� si�. - Mo�e troch� nietypowy, ale jednak szok, z kt�rego pacjent mo�e ju� nie wyj��. Nelson skin�� g�ow�. - Brzmi rozs�dnie, ale to nie jest zwyczajny przypadek. Ju� kilka razy widzia�em go w takim stanie. Prosz� spojrze�. Nelson uni�s� rami� pacjenta i cofn�� r�k�; rami� zosta�o w powietrzu. - Katalepsja? - zapyta� Thaddeus. - Mo�e pan to nazywa�, jak si� panu podoba. Prosz� tylko uwa�a�, �eby nie niepokojono chorego i da� mi zna�, gdyby zasz�y jakie� zmiany. U�o�y� rami� Smitha w poprzedniej pozycji i wyszed� z pokoju. Thaddeus popatrzy� na pacjenta, potrz�sn�� g�ow� i wraz z Meechumem wr�ci� do s�siedniego pomieszczenia. Piel�gniarz wzi�� karty do r�ki. - Dobiera pan? - Nie. - Wie pan co, doktorze? Wed�ug mnie do rana b�dzie po wszystkim. Wyjdzie z tego, ale nogami do przodu. - Nikt ci� nie pyta o zdanie. Id� na papierosa do stra�nik�w. Chc� chwil� pomy�le�. Meechum wzruszy� ramionami i wyszed� na korytarz. Komandosi pilnuj�cy drzwi izolatki wypr�yli si�, po czym, poznawszy kto idzie, stan�li znowu na "spocznij". - Co to by�o za zamieszanie? - zapyta� wy�szy z nich. - Pacjent urodzi� pi�cioraczki i k��cili�my si�, jak je ponazywa�. Daj kt�ry fajki i ognia. Drugi komandos wydoby� z kieszeni paczk� papieros�w. - B�dziesz robi� za mamk�? - Zale�y, ile b�d� mia� pokarmu - odpar� Meechum i wetkn�� papierosa do ust. - S�owo daj�, panowie, ja naprawd� nic o nim nie wiem. - A co z tym rozkazem, �eby pod �adnym pozorem nie wpuszcza� do niego kobiet? To jaki� maniak seksualny, czy co? - Wiem tylko tyle, �e przywie�li go z "Championa" i �e ma mie� absolutny spok�j. - Aha, z "Championa"! - mrukn�� pierwszy �o�nierz. - To by si� nawet zgadza�o. - Niby z czym? - No, w�a�nie z tym. Od miesi�cy �adnej nie mia�, nie dotyka�, ba, nawet nie widzia�. I jest chory, no nie? Boj� si�, �e gdyby jak�� dosta�, to by mu zaszkodzi�o. - Zamruga� nerwowo powiekami. - Mnie na pewno by zaszkodzi�o. Smith zdawa� sobie spraw�, �e przez kr�tki czas w pokoju opr�cz niego byli tak�e lekarze, ale zgrokowa�, �e ich zamiary nie s� wrogie; nie by�o potrzeby uruchamiania ca�ego potencja�u �wiadomo�ci. Rano, gdy zwykle piel�gniarki budz� pacjent�w dotkni�ciem umoczonego w zimnej wodzie skrawka materia�u, Smith powr�ci�. Przy�pieszy� bicie serca, wzm�g� tempo oddychania i pogodnie rozejrza� si� dooko�a. Obejrza� dok�adnie ca�y pok�j, odnotowuj�c z podziwem ka�dy szczeg�. Ten pok�j by� dla niego czym� zupe�nie nowym; nie tylko nie przypomina� niczego, co Smith zna� z Marsa, ale by� r�wnie� ca�kowicie odmienny od w�skich, metalowych pomieszcze� "Championa". Prze�ywszy po raz wt�ry wszystkie wydarzenia, jakie zwi�za�y jego gniazdo z tym miejscem, Smith by� got�w je zaakceptowa�, uzna�, a nawet, w pewnym stopniu, pokocha�. W pewnej chwili poczu� obecno�� innej, �ywej istoty. Z sufitu opuszcza� si� na nitce czarny d�ugonogi paj�k. Smith przygl�da� mu si� z zachwytem, zastanawiaj�c si�, czy jest to mo�e jeden z jego braci w gnie�dzie. Do izolatki wszed� doktor Archer Frame - internista, kt�ry obj�� dy�ur po Thaddeusie. - Dzie� dobry - powiedzia�. - Jak si� czujesz? Smith zaj�� si� dok�adn� analiz� wypowiedzi. W jej pierwszej cz�ci rozpozna� stwierdzenie maj�ce czysto formalne znaczenie, nie wymagaj�ce �adnej reakcji, natomiast pytanie znalaz� zarejestrowane w swojej pami�ci wraz z kilkoma wersjami t�umaczenia; gdy pada�o z ust doktora Nelsona, znaczy�o jedno, je�eli s�ysza� je od kapitana van Trompa - drugie. Poczu� si� skonsternowany, jak zreszt� cz�sto, kiedy pr�bowa� si� porozumie� z tymi stworzeniami. Zmusi� jednak swe cia�o do zachowania spokoju i zaryzykowa� odpowied�: - Czuj�... dobrze. - To dobrze! - odpar�o jak echo stworzenie. - Zaraz przyjdzie doktor Nelson. Chyba ju� dojrza�e� do �niadania? Smith zrozumia� wszystko, co do niego powiedziano, ale mimo to trudno mu by�o w to uwierzy�. Zdawa� sobie spraw�, �e jego cia�o mog�o stanowi� dla kogo� po prostu jedno danie w jakim� urozmaiconym posi�ku, ale sk�d mia� wiedzie�, czy ju� dojrza�, czy jeszcze nie? Poza tym nie oczekiwa�, i� spotka go taki zaszczyt. Nie mia� poj�cia, �e �wiat, do kt�rego trafi�, boryka si� z tak powa�nymi problemami �ywno�ciowymi, i� istnia�a konieczno�� redukowania liczby �yj�cych osobnik�w. Poczu� spokojny �al, bo przecie� czeka�o na niego jeszcze tyle wydarze�, kt�re m�g�by zgrokowa�, lecz nie mia� najmniejszego zamiaru przeciwstawia� si� losowi. Wej�cie doktora Nelsona oszcz�dzi�o mu k�opotu t�umaczenia swoich uczu� na j�zyk tych stworze�. Lekarz pok�adowy zbada� Smitha, zerkn�� na wska�niki, po czym zapyta�: - Co z ruchami jelit? Smith zrozumia� pytanie, bo pada�o ono z ust lekarza ju� nie po raz pierwszy. - Bez zmian - odpar� Frame. - Zajmiemy si� tym, ale najpierw musi co� zje��. Dajcie tu t� tac�. Nelson poda� mu trzy pierwsze k�sy, a potem wcisn�� mu �y�k� w r�k� i kaza� je�� samodzielnie. By�a to do�� m�cz�ca czynno��, ale nape�ni�a go uczuciem radosnego tryumfu, gdy� oto po raz pierwszy od chwili przybycia do tego zadziwiaj�cego miejsca robi� co� zupe�nie sam. Opr�ni� talerz, po czym zapyta�, �eby m�c odpowiednio uczci� tego, komu zawdzi�cza� posi�ek: - Kto to jest? - Nie kto, tylko co - poprawi� go Nelson. - Syntetyczna galaretka od�ywcza. Teraz wiesz dok�adnie tyle samo, co przedtem. Sko�czy�e�? W porz�dku; wyskakuj z tego ��ka. - Prosz�? - d�wi�ku tego u�ywa�o si� wtedy, kiedy wyst�powa�y jakie� zak��cenia w przekazie informacji. - Powiedzia�em, �eby� wsta�. No, ju�. Pochod� troch�. Jasne, jeste� jeszcze s�aby jak szczeniak, ale ci�gle taki b�dziesz, je�li nie zaczniesz si� rusza�. Nelson otworzy� zaw�r w materacu, wypuszczaj�c z niego wod�. Smith pr�bowa� opanowa� ogarniaj�cy go strach, bo wiedzia�, �e Nelson nie chce go skrzywdzi�. Po chwili le�a� ju� na sflacza�ej warstwie wodoszczelnego materia�u. - Doktorze Frame, prosz� wzi�� go z drugiej strony - poleci� Nelson. Z pomoc� obu m�czyzn Smith przetoczy� si� przez kraw�d� ��ka. - Dobra. A teraz wstawaj. Nie b�j si�, w razie czego zd��ymy ci� z�apa�. Z wysi�kiem stan�� na nogach - wysmuk�y m�ody m�czyzna o niedorozwini�tych mi�niach i nadmiernie rozbudowanej klatce piersiowej. Na "Championie" przystrzy�ono mu w�osy i zgolono zarost. Najbardziej zwraca�a uwag� jego twarz o �agodnych dzieci�cych rysach, obdarzona oczami, kt�rych spojrzenie zdawa�o si� nale�e� do s�dziwego starca. Sta� przez chwil�, dr��c lekko na ca�ym ciele, po czym ostro�nie zrobi� pierwszy krok. Po dw�ch dalszych twarz rozpromieni�a mu si� radosnym, dziecinnym u�miechem. - Dobrze! - pochwali� go Nelson. Spr�bowa� zrobi� jeszcze jeden krok, ale dr�enie mi�ni nasili�o si� i osun�� si� tak szybko, �e Frame i Nelson ledwo zd��yli go z�apa�. - Do licha! - zakl�� doktor Nelson. - Znowu ten jego trans. Po��my go do ��ka... Albo nie, najpierw trzeba nape�ni� materac. Frame przerwa� dop�yw wody w chwili, kiedy elastyczna pow�oka wype�ni�a si� mniej wi�cej w trzech czwartych. Przenie�li Smitha na ��ko, nie bez trudu, bo skuli� si� w pozycji embrionalnej. - Prosz� pod�o�y� mu pod kark poduszk� i zawo�a� mnie, kiedy pan uzna, �e jestem potrzebny - nakaza� Frame'owi Nelson. - Po po�udniu znowu spr�bujemy go troch� rozrusza�. Za trzy miesi�ce b�dzie skaka� po drzewach jak ma�pa. W gruncie rzeczy nic mu nie dolega. - Tak jest - odpowiedzia� niezupe�nie przekonany Frame. - Aha, jeszcze jedno: niech go pan nauczy korzysta� z �azienki. Tylko prosz� wzi�� piel�gniarza; nie chc�, �eby si� przewr�ci�. - Dobrze. Eee... Jak by mi pan radzi�... To znaczy, w jaki spos�b... - Co? A, o to panu chodzi. Niech mu pan po prostu poka�e. Jeszcze niewiele rozumie z tego, co si� do niego m�wi, ale jest diabelnie bystry. Smith zjad� obiad bez niczyjej pomocy. Pos�ugacz, kt�ry przyszed� po tac�, nachyli� si� nagle nad ��kiem. - S�uchaj, mam dla ciebie interesuj�c� propozycj�! - wyszepta�. - Prosz�? - Propozycj�. Mo�esz �atwo zarobi� kup� pieni�dzy. - Pieni�dzy? Co to jest? - Daj sobie spok�j z filozofowaniem; ka�dy potrzebuje pieni�dzy. B�d� si� streszcza�, bo nie mog� tu d�ugo zosta�. Nawet nie wiesz, ile trzeba by�o kombinowa�, �eby mnie tu wkr�ci�. Jestem z "Peerless Features". P�acimy za twoj� histori� sze��dziesi�t tysi�cy, a ciebie o nic g�owa nie boli. Mamy najlepszych "cichych" pisarzy, jacy w og�le s�. Ty tylko odpowiadasz na pytania, a oni sk�adaj� wszystko do kupy. - Wyci�gn�� z zanadrza jaki� papier. - Tylko to podpisz. Smith wzi�� formularz do r�ki i zapatrzy� si� na niego, trzymaj�c go do g�ry nogami. M�czyzna zme�� w ustach jakie� przekle�stwo. - Do licha! Nie czytasz po angielsku? Smith zrozumia� na tyle, �eby odpowiedzie�: - Nie. - W takim razie... Dobra! Ja ci to przeczytam, ty odci�niesz mi pod tym sw�j kciuk, a ja po�wiadcz� jego autentyczno��. S�uchaj: "Ja ni�ej podpisany Valentine Michael Smith, znany tak�e jako Cz�owiek z Marsa, przekazuj� "Peerless Features" ca�kowite i wy��czne prawa do mojej opowie�ci zatytu�owanej `By�em wi�niem na Marsie', w zamian za..." - Salowy! W drzwiach stan�� doktor Frame. Papier znikn�� r�wnie szybko, jak si� pojawi�. - Ju� id�, prosz� pana. W�a�nie zabiera�em tac�. - Co tam czyta�e�? - Nic. - I tak ci� widzia�em. Tego pacjenta pod �adnym pozorem nie wolno niepokoi�. Wyszli razem z pokoju, zamykaj�c za sob� drzwi. Smith przez ponad godzin� nie wykona� najmniejszego ruchu, ale cho� stara� si� ze wszystkich si�, nie m�g� za nic zgrokowa�, o co w tym wszystkim chodzi�o. Rozdzia� IV Gillian Boardman by�a znakomit� piel�gniark�, a jej hobby stanowili m�czy�ni. Tego dnia sprawowa�a funkcj� prze�o�onej pi�tra, na kt�rym le�a� Smith. Kiedy dotar�y do niej plotki, �e chory z izolatki K-12 nigdy w �yciu nie widzia� kobiety, nie uwierzy�a im, niemniej jednak postanowi�a rzuci� okiem na tajemniczego pacjenta. Wiedzia�a o zakazie odwiedzania go przez kobiety i chocia� nie uwa�a�a si� za osob� odwiedzaj�c�, to jednak zrezygnowa�a z zamiaru dostania si� do separatki przez starannie strze�one drzwi. Komandosi mieli nieprzyjemny zwyczaj �cis�ego wykonywania rozkaz�w. Zamiast tego wesz�a do s�siedniej dy�urki. Doktor Thaddeus uni�s� g�ow� znad wska�nik�w. - O, Buziaczek we w�asnej osobie! Cze��, kochanie. Co ci� tutaj sprowadza? - W�a�nie robi� obch�d. Jak tam tw�j pacjent? - Niech ci� o to g��wka nie boli, kruszyno. Nic do niego nie masz, sprawd� w rozpisce. - Ju� sprawdzi�am. Chcia�abym go zobaczy�. - Odpowiem kr�tko: nie. - Och, Tad, nie b�d� takim s�u�bist�... Thaddeus zainteresowa� si� nagle swoimi paznokciami. - Gdybym wpu�ci� ci� do jego pokoju, zes�aliby mnie na Antarktyd�. Doktor Nelson urz�dzi awantur� nawet wtedy, je�li nakryje ci� w dy�urce. Wsta�a z miejsca. - Mo�e tu przyj��? - Tylko wtedy, jak go wezw�. Odsypia swoje przeci��eniowe zm�czenie. - Wi�c czemu jeste� taki przepisowy? - Ju� wystarczy, siostro. - W porz�dku, doktorze. �mierdziel! - parskn�a z furi�. - Jill! - I do tego kabotyn! Westchn�� ci�ko. - Czy sobota wieczorem jest jeszcze aktualna? Wzruszy�a ramionami. - Chyba tak. W dzisiejszych czasach dziewczyna nie mo�e by� zbyt wybredna. Wr�ci�a do swego gabinetu i wzi�a uniwersalny klucz. Kiedy ju� raz co� sobie postanowi�a, nie�atwo by�o j� od tego odwie��. Pok�j K-12 ��czy� si� bezpo�rednio z ma�ym pomieszczeniem s�u��cym jako poczekalnia dla odwiedzaj�cych, kiedy izolatk� zajmowa�a jaka� wa�na osobisto��. Teraz by�o ono puste. Wesz�a tam, nie wzbudzaj�c najmniejszego zainteresowania stra�nik�w, nie�wiadomych, �e wystrychni�to ich na dudka. Przy drzwiach prowadz�cych do pokoju tajemniczego pacjenta zawaha�a si� na mgnienie oka, odczuwaj�c podniecenie podobne do tego, gdy wykrada�a si� noc� ze szkolnego internatu. Po chwili nacisn�a klamk� i wesz�a do �rodka. .N:21 Chory le�a� w ��ku. Spojrza� w jej stron�, kiedy zamyka�a za sob� drzwi. W pierwszym momencie odnios�a wra�enie, �e niewiele jest ju� w stanie mu pom�c. Jego pozbawiona wyrazu twarz zdawa�a si� �wiadczy� o apatii, charakterystycznej dla nieuleczalnie chorych. Dopiero p�niej dostrzeg�a p�on�ce ciekawo�ci� oczy. Czy�by mia� pora�one mi�nie twarzy? - Jak si� dzisiaj miewamy? Lepiej? - zapyta�a z profesjonaln� swobod�. Smith przeanalizowa� oba pytania. Pierwsze z nich odnosi�o si� co najmniej do dw�ch os�b, co by�o dla niego ca�kowicie niezrozumia�e. Mo�e w ten spos�b wyra�a�o si� ch�� wzajemnego podziwiania i zbli�enia? Drugie pytanie s�ysza� ju� wiele razy od Nelsona. - Tak - odpowiedzia�. - To dobrze. Opr�cz dziwnej nieruchomo�ci twarzy nie dostrzeg�a w nim niczego niezwyk�ego; je�eli istotnie nigdy do tej pory nie widzia� kobiety, to potrafi� to doskonale ukry�. - Mog� w czym� pom�c? - Zauwa�y�a, �e na stoliku nie ma szklanki. - Mo�e przynie�� ci wody? Smith zorientowa� si� od razu, �e ta istota jest inna od pozosta�ych. Por�wna� to, co widzia�, z tym, co pokazywa� mu na fotografiach doktor Nelson, usi�uj�cy podczas podr�y wyja�ni� mu zadziwiaj�cy uk�ad, w jakim �yli ci ludzie. Wi�c to w�a�nie jest "kobieta"... By� poruszony, a jednocze�nie jakby troch� zawiedziony. Opanowa� jednak emocje, �eby m�c bez przeszk�d grokowa� to, co si� wok� niego dzia�o. Uda�o mu si� tak dobrze, �e doktor Thaddeus nie dostrzeg� �adnej zmiany na wska�nikach. Kiedy jednak przet�umaczy� sobie ostatnie pytanie, do�wiadczy� takiego przyp�ywu emocji, �e niewiele brakowa�o, a pozwoli�by swemu sercu przy�pieszy� znacznie rytm uderze�. Pohamowa� si�, zbeszta� w duchu za brak dyscypliny, po czym skontrolowa� dok�adno�� t�umaczenia. Wszystko si� zgadza�o. Ta kobieca istota ofiarowa�a mu wod�. Chcia�a si� zbli�y�. Odpowiedzia� z wielkim wysi�kiem, staraj�c si� dobra� odpowiednie znaczenia i pr�buj�c ze wszystkich si� zachowa� nale�n�, uroczyst� powag�: - Dzi�kuj� ci za wod�. Oby� zawsze pi� do woli. Na twarzy siostry Boardman odbi�o si� lekkie zdziwienie. - Och, jak mi�o! Znalaz�a szklank�, nape�ni�a j� wod� i poda�a mu. - Ty pij - powiedzia�. Boi si�, �ebym go nie otru�a, zapyta�a si� w duchu, ale zrobi�a, o co prosi�, gdy� uczyni� to bardzo powa�nym tonem. Napi� si� zaraz po niej, po czym opad� na ��ko, jakby dokona� czego� niezwykle wa�nego. Jill pomy�la�a, �e z przygody, na jak� po cichu liczy�a, b�d� chyba nici. - Je�eli nic wi�cej nie potrzebujesz, to ja ju� p�jd�. Mam mas� rzeczy do roboty. Ruszy�a do drzwi, ale zatrzyma� j� jego g�os: - Nie! Przystan�a. - Tak? - Nie odchod�! - Ale... Dobrze, ale zaraz i tak b�d� musia�a. - Zbli�y�a si� ponownie do ��ka. - Potrzebujesz jeszcze czego�? Zmierzy� j� uwa�nym spojrzeniem. - Czy ty jeste�... kobieta? Jill Boardman nie spodziewa�a si� tego pytania. W pierwszym odruchu chcia�a zby� je jakim� �artem, lecz nie pozwoli�a jej na to powa�na twarz i utkwione w niej oczy Smitha. Zacz�o do niej dociera�, �e to, co wydawa�o si� jej niemo�liwe, jest jednak faktem: ten cz�owiek naprawd� nigdy w �yciu nie widzia� kobiety. - Tak, jestem kobiet� - powiedzia�a wolno i wyra�nie. Smith nadal wpatrywa� si� w ni� nieruchomym spojrzeniem. Jill poczu�a si� troch� nieswojo. Przebywanie pod ostrza�em m�skich spojrze� uwa�a�a za co� zupe�nie naturalnego, ale teraz czu�a si� jakby kto� bada� j� za pomoc� mikroskopu. Zadr�a�a. - I jak? Chyba wygl�dam na kobiet�? - Nie wiem - odpar� powoli Smith. - Jak wygl�da kobieta? Dlaczego jeste� kobiet�? - Do licha! - Od chwili, kiedy sko�czy�a dwana�cie lat, �adna rozmowa z m�czyzn� nie wymyka�a jej si� z r�k tak bardzo jak ta. - Chyba nie chcesz, �ebym zdj�a ubranie i pokaza�a ci? Smith potrzebowa� troch� czasu, �eby przeanalizowa� wszystkie symbole i dobra� znaczenia. Pierwszej wypowiedzi w og�le nie m�g� zgrokowa�; mo�e to jeden z tych nic nie znacz�cych, formalnych d�wi�k�w... Chocia� powiedzia�a to z tak� si��, �e mog�a to by� nawet ostatnia wypowied�, poprzedzaj�ca czasowe lub nawet ostateczne wycofanie si� �wiadomo�ci. By� mo�e tak bardzo naruszy� przyj�ty spos�b porozumiewania si� z kobiec� istot�, �e by�a gotowa natychmiast si� odciele�ni�. Nie chcia�, �eby ta kobieta umiera�a, chocia� by� mo�e by�o to jej prawo lub nawet obowi�zek. Raptowne przej�cie od rytua�u dzielenia si� wod� do sytuacji, w kt�rej nowo pozyskany wodny brat mia� zamiar wycofa� si� lub nawet odciele�ni�, wywo�a�oby u niego panik�, gdyby �wiadomie nie blokowa� dost�pu tego rodzaju emocjom. Postanowi� jednak, �e je�li ona umrze, on uczyni natychmiast to samo; po tym, jak podzielili si� wod�, nie m�g� wygrokowa� nic innego. Druga cz�� wypowiedzi zawiera�a symbole, z kt�rymi zd��y� si� ju� zetkn��. Grokowa� jej znaczenie i wydawa�o mu si�, �e jednak istnieje spos�b za�egnania kryzysu. Mo�e je�li ta kobieta zdejmie ubranie, to �adne z nich nie b�dzie musia�o si� odciele�nia�? - Prosz� - powiedzia� z radosnym u�miechem. Jill otworzy�a bezwiednie usta, zamkn�a je, po czym znowu otworzy�a. - A niech to! - wykrztusi�a wreszcie. Smith bez trudu zgrokowa� jej stan emocjonalny i domy�li� si�, �e wybra� z�� odpowied�. W zwi�zku z tym zacz�� bezzw�ocz- nie przygotowywa� si� do odciele�nienia, rozkoszuj�c si� po raz ostatni wspomnieniami tego, co robi� i widzia�, ze szczeg�lnym uwzgl�dnieniem tej kobiecej istoty. Jednak po chwili dotar�o do niego, �e kobieta pochyla si� nad nim i zda� sobie spraw�, �e ona wcale nie zamierza umrze�. Jill spojrza�a mu prosto w oczy. - Popraw mnie, je�li si� myl� - powiedzia�a - ale je�li dobrze zrozumia�am, to chcesz, �ebym si� rozebra�a? Zdanie o tak skomplikowanej konstrukcji wymaga�o starannego t�umaczenia, ale Smith da� sobie rad�. - Tak - odpar� maj�c nadziej�, �e nie wywo�a tym kolejnego kryzysu. - Tak w�a�nie mi si� wydawa�o. Bracie, ty wcale nie jeste� chory. Najpierw zaj�� si� s�owem "brat" - najwyra�niej kobieta przypomina�a mu, �e byli po��czeni przymierzem wody. Wezwa� w duchu na pomoc swych innych braci w gnie�dzie, �eby m�c sprosta� temu, czego �w nowy brat mo�e od niego chcie�. - Nie jestem chory - zgodzi� si�. - Ale niech mnie kule bij�, je�li wiem, co ci jest. Nie rozbior� si�. Zreszt�, musz� ju� i��. - Ruszy�a w stron� bocznych drzwi, ale zatrzyma�a si� jeszcze i spojrza�a na niego z zagadkowym u�miechem. - Kiedy�, przy jakiej� okazji, mo�esz mnie o to jeszcze raz �adnie poprosi�. Sama jestem ciekawa, co by z tego wynik�o. Wysz�a z pokoju, a Smith odpr�y� si� i chwilowo przesta� zwraca� uwag� na otaczaj�c� go rzeczywisto��. Odczuwa� wielkie zadowolenie z tego, �e potrafi� znale�� takie wyj�cie z sytuacji, kt�re nie wymaga�o �mierci ich obojga, lecz zdawa� sobie jednocze�nie spraw�, i� ma jeszcze wiele do zgrokowania. Ostatnie s�owa kobiety zawiera�y kilka symboli zupe�nie dla niego nowych oraz kilka ju� znanych, ale zmienionych na tyle, �e nie by� ca�kowicie pewien, czy dobrze je zrozumia�. Cieszy� si� jednak, �e m�g� si� porozumie� ze swoim wodnym bratem, cho� to porozumienie by�o zabarwione czym� niepokoj�cym, a zarazem nad wyraz przyjemnym. My�l�c o swoim nowym bracie odczuwa� w ca�ym ciele niezwyk�e mrowienie. Uczucie to przypomina�o mu doznania, jakich do�wiadczy� b�d�c po raz pierwszy obecnym podczas ceremonii odciele�nienia. Poczu� si� bardzo szcz�liwy, nie bardzo wiedz�c, dlaczego. �a�owa�, �e nie ma przy nim jego brata doktora Mahmouda. Wiele jeszcze musia� zgrokowa�, a nie bardzo mia� z czego. * Przez reszt� dy�uru Jill czu�a si� tak, jakby nagle znalaz�a si� w g�stej mgle. Przed oczami mia�a ci�gle twarz Czowieka z Marsa, w uszach za� brzmia�y jej jeszcze te zwariowane rzeczy, kt�re m�wi�. Nie, wcale nie zwariowane - pracowa�a przez jaki� czas na oddziale psychiatrycznym i mog�a z ca�� pewno�ci� stwierdzi�, �e jego s�owa nie nosi�y znamion szale�stwa. Bardziej adekwatne by�o chyba s�owo "niewinno��"... Chocia� nie, to te� nie by�o to. Wyraz jego twarzy by� rzeczywi�cie niewinny, ale oczu ju� nie. Jaka istota mog�a mie� tak� twarz? Swego czasu Jill pracowa�a w szpitalu prowadzonym przez siostry zakonne i teraz wyobrazi�a sobie twarz Smitha w zakonnym czepku. Nie, to nie mia�o najmniejszego sensu; w jego twarzy nie by�o nic kobiecego. Przebiera�a si� w�a�nie w zwyczajne ubranie, kiedy do pokoju wetkn�a g�ow� jej kole�anka. - Telefon do ciebie, Jill. W��czy�a tylko foni�, nie przerywaj�c ubierania. - Czy to S�owiczek? - zapyta� dono�ny baryton. - Zgadza si�. To ty, Ben? - Nieugi�ty bojownik o wolno�� prasy we w�asnej osobie. Male�ka, czy jeste� zaj�ta? - Zale�y, co masz na my�li. - Mam na my�li postawienie ci befsztyka, upojenie ci� p�ynem o wysokiej zawarto�ci alkoholu i zadanie ci jednego pytania. - Odpowied� brzmi: nie. - Och, nie o tym pytaniu my�la�em. - Czy�by� zna� inne? Pochwal si�. - P�niej. Chc�, �eby� najpierw troch� zmi�k�a. - Prawdziwy befsztyk czy syntetyczny? - Najprawdziwszy. Jak wbijesz w niego widelec, to zaryczy. - Masz chyba otwarty kredyt, Ben. - Twoja uwaga jest nieelegancka i dotyczy ma�o istotnej kwestii. Wi�c jak? - Nam�wi�e� mnie. - Dach Centrum, za dziesi�� minut. Zdj�a ubranie, kt�re ju� za�o�y�a i wyci�gn�a z szafy str�j przygotowany na tego typu awaryjne sytuacje. By� bardzo skromny i p�przezroczysty do tego stopnia, �e odtwarza� z drobiazgow� dok�adno�ci� to, co by by�o wida�, gdyby nic na sobie nie mia�a. Popatrzy�a z zadowoleniem na odbicie w lustrze i wsiad�a do po�piesznej windy. Wysiad�a na dachu i rozejrza�a si� w poszukiwaniu Bena Caxtona, kiedy kto� dotkn�� delikatnie jej ramienia. By� to jeden z porz�dkowych. - Czeka na pani� taks�wka, panno Boardman. Ten talbot kombi. - Dzi�kuj�, Jack. Wsiad�a do czekaj�cej z otwartymi drzwiami maszyny i wzi�a g��boki oddech, �eby z�o�liwie pochwali� pomys�owo�� Bena, kiedy zobaczy�a, �e jest w kabinie zupe�nie sama. Taks�wka wystartowa�a, zatoczy�a szeroki �uk i zgodnie z zaprogramowanym kierunkiem lotu skierowa�a si� na drug� stron� Potomaku, gdzie wyl�dowa�a na chwil� na jednym z parking�w; kiedy wsiad� Ben, wystartowa�a ponownie. - Ale� zwa�nia�! - zawo�a�a Jill. - Od kiedy zatrudniasz roboty, kt�re przywo�� ci upatrzone kobiety? Ben poklepa� j� po kolanie. - Mam swoje powody, male�ka - powiedzia� �agodnie. - Nikt nie mo�e mnie z tob� zobaczy�. - Co� takiego! - Ani ciebie ze mn�, je�eli ju� o to chodzi. Nie z�o�� si�, to by�o konieczne. - Hmm... Kt�re z nas jest tr�dowate? - Obydwoje, Jill. Jestem dziennikarzem... - A ja zacz�am ju� podejrzewa�, �e kim� zupe�nie innym. - ...ty za� piel�gniark� ze szpitala, w kt�rym trzymaj� Cz�owieka z Marsa. - Czy w�a�nie dlatego nie jestem godna, aby� przedstawi� mnie swojej matce? - Naprawd� nic nie rozumiesz, Jill? W okolicy jest teraz oko�o tysi�ca reporter�w, agent�w, radiowc�w, filmowc�w. Ka�dy z nich stara� si� przeprowadzi� wywiad z Cz�owiekiem z Marsa, ale �adnemu si� to nie uda�o. Uwa�asz, �e by�oby dobrze, gdyby widziano nas wychodz�cych razem ze szpitala? - Nie rozumiem, jakie by to mog�o mie� znaczenie. Przecie� ja nie jestem Cz�owiekiem z Marsa. Przyjrza� si� jej badawczo. - Rzeczywi�cie, nie jeste�. Ale pomo�esz mi si� z nim spotka�. W�a�nie dlatego nie zjawi�em si� po ciebie osobi�cie. - �e co, prosz�? Ben, chyba za d�ugo przebywa�e� na s�o�cu bez nakrycia g�owy. Przecie� jego pilnuj� komandosi! - Wiem o tym. Trzeba to dok�adnie om�wi�. - Nie mam poj�cia, co tu jest do omawiania! - P�niej. Najpierw co� zjemy. - To brzmi znacznie rozs�dniej. Czy tw�j kredyt wystarczy na New Mayflower? Bo chyba rzeczywi�cie masz nieograniczony kredyt, prawda? Caxton zmarszczy� brwi. - Jill, nie zaryzykowa�bym pokazania si� w restauracji znajduj�cej si� bli�ej ni� w Louisville, a ten grat nie doleci tam wcze�niej ni� za dwie godziny. Co by� powiedzia�a na obiad u mnie? - ...zapyta� paj�k much�. Ben, jestem zbyt zm�czona na zapasy. - O czym ty m�wisz? S�owo rycerza, nie tkn� ci� nawet, �ebym tak mia� pa�� trupem! - No, nie wiem... Je�eli b�d� przy tobie bezpieczna, to znaczy, �e co� jest bardzo nie w porz�dku. A, niech tam. Jak s�owo, to s�owo. Caxton nacisn�� odpowiednie guziki. Taks�wka, zatrzymana uprzednio w powietrzu komend� "czekaj", skierowa�a si� do hotelu, w kt�rym mieszka� Ben. - Ile czasu potrzebujesz na wch�oni�cie odpowiedniej ilo�ci procent�w, kocia �apko? - zapyta�, wystukuj�c numer telefonu. - Nie wiem, na kiedy mam zam�wi� befsztyki. Jill zastanowi�a si� przez chwil�. - Czy mam rozumie�, �e twoja pu�apka na myszy ma prywatn� kuchni�? - Co� w tym rodzaju. Wydaje mi si�, �e chyba da si� tam zrobi� porz�dny befsztyk. - Ja go zam�wi�. Daj mi s�uchawk�. Wyda�a polecenia, przerywaj�c tylko raz, �eby upewni� si�, czy Ben lubi cykori�. Wysiedli z taks�wki na dachu hotelu i zeszli do zajmowanego przez Bena apartamentu; by� utrzymany w staromodnym stylu, a jedyn� oznak� luksusu stanowi� rosn�cy na pod�odze salonu trawnik. Jill zdj�a buty i wesz�a boso do pokoju, czuj�c jak mi�kkie zielone blaszki uginaj� si� pod jej stopami. - O rety, ale fajnie! - westchn�a. - Od chwili, kiedy zacz�am pracowa� jako piel�gniarka, ci�gle bol� mnie stopy. - Siadaj, prosz�. - Nie ma mowy. Pragn�, �eby moje stopy zapami�ta�y to chocia� do jutra. - R�b, co chcesz. Ben poszed� do kuchni przyrz�dzi� drinki. Wkr�tce Jill tak�e si� tam znalaz�a, czuj�c si� niemal jak u siebie w domu. Befsztyki, jak r�wnie� podpieczone wst�pnie ziemniaki, wjecha�y na g�r� specjaln� wind�. Jill przyprawi�a sa�atk�, wstawi�a j� do lod�wki, po czym ustawi�a w piecyku program sma�enia befsztyk�w, ale nie uruchomi�a go. - Ben, czy to urz�dzenie nie ma zdalnego sterowania? Obejrza� rezultat jej poczyna� i pstrykn�� wy��cznikiem. - Powiedz mi, co by� zrobi�a, gdyby� musia�a ugotowa� co� nad ogniskiem? - Da�abym sobie znakomicie rad�, bo kiedy� by�am harcerk�. A ty, m�dralo? Przeszli z powrotem do salonu, gdzie Jill usiad�a w kucki na trawniku, i zaj�li si� martini. Naprzeciwko fotela Bena sta� udaj�cy akwarium odbiornik stereowizji. Ben w��czy� go; po kilku sekundach znik�y pocz�tkowe zak��cenia, ust�puj�c miejsca twarzy znanego komentatora, Augusta Greavesa. - ... mo�na z ca�� pewno�ci� stwierdzi� - m�wi� Greaves - �e Cz�owiek z Marsa jest utrzymywany w stanie oszo�omienia narkotycznego po to, by uniemo�liwi� mu ujawnienie tych fakt�w. Rz�d znalaz�by si� w niezwykle... Caxton wy��czy� odbiornik. - Gus, stary byku - powiedzia� uprzejmie - wiesz na ten temat dok�adnie tyle samo co ja. - Zmarszczy� brwi. - Chocia� mo�e masz racj�, �e rz�d szprycuje go narkotykami. - Wcale nie - odezwa�a si� Jill. - H�? Jak to, male�ka? - Nikt nie podaje mu �adnych �rodk�w psychotropowych. - I tak powiedzia�a ju� wi�cej, ni� zamierza�a. - Ca�y czas jest przy nim lekarz, ale nic mu nie podaj�. - Jeste� tego pewna? Przecie� ty si� nim nie opiekujesz? - Nie. Ma�o tego, wydano nawet polecenie, �eby nie dopuszcza� do niego �adnych kobiet. Pilnuj� go komandosi. Caxton skin�� g�ow�. - S�ysza�em o tym. A wi�c nie mo�esz z ca�� pewno�ci� stwierdzi�, czy znajduje si� pod dzia�aniem jakich� �rodk�w, czy nie. Jill zagryz�a wargi. Je�eli chce, �eby jej uwierzy�, musi mu wszystko powiedzie�. - Obiecasz, �e mnie nie wsypiesz? - Niby jak? - Wszystko jedno. No, tak w og�le. - Hmm... To rzeczywi�cie dosy� og�lne poj�cie, ale niech tam. Nie wsypi� ci�. - To dobrze. Dolej mi jeszcze. Kiedy zawarto�� szklanki zosta�a uzupe�niona, Jill zacz�a m�wi� dalej: - Wiem, �e niczym nie szprycuj� Cz�owieka z Marsa, bo z nim rozmawia�am. Ben gwizdn�� przeci�gle. - Domy�la�em si� tego. Dzi� rano powiedzia�em sobie: zobacz si� z Jill, to twoja atutowa karta. Kochanie, masz nast�pnego drinka. Masz sze�� drink�w. Masz ca�� butelk�. - Ej�e, nie tak szybko! - Jak sobie �yczysz. A mo�e chcesz, bym rozmasowa� twoje biedne ma�e st�pki? Szanowna pani, za chwil� zostanie z pani� przeprowadzony wywiad. Jak... - Ben, nie! Przecie� obieca�e�. Jedno s�owo o mnie i wylatuj� z pracy. - Hmm... A co by� powiedzia�a o tym: "Jak dowiadujemy si� z dobrze poinformowanych �r�de�..." - Daj spok�j! - Dziewczyno, je�eli umr� z ciekawo�ci, b�dziesz musia�a sama zje�� dwa befsztyki! - Dobrze, opowiem ci. Ale nie wolno ci tego wykorzysta�. Ben wys�ucha� relacji o tym, jak dziewczynie uda�o si� oszuka� stra�nik�w, nie przerywaj�c jej ani s�owem. - Mog�aby� to zrobi� jeszcze raz? - zapyta�, kiedy sko�czy�a. - Przypuszczam, �e tak, ale nie zrobi� tego. To zbyt ryzykowne. - A nie uda�oby ci si� jako� mnie tam przemyci�? Na przyk�ad gdybym przebra� si�, bo ja wiem... za elektryka? Wiesz - kombinezon, czapeczka i torba z narz�dziami. Podrzuci�aby� mi klucz, a ja wtedy... - Nie! - Ale dlaczego? Dziecinko, b�d��e rozs�dna! To najbardziej pasjonuj�ca historia od czasu, kiedy Kolumb nam�wi� Izabel�, �eby zastawi�a swoje klejnoty. Jedyne, czego si� boj�, to, �e m�g�bym spotka� prawdziwego elektryka i... - Ja natomiast boj� si� o siebie - przerwa�a mu Jill. - Dla ciebie to tylko dziennikarska sensacja, a dla mnie to moje �ycie. Zabior� mi czepek i wygnaj� z miasta, jak kiedy� robili z ladacznicami. - Hmm... Mo�e to i prawda. - Na pewno prawda. - Pani, za chwil� zostaniesz przekupiona. - Ile mi dasz? Zapewnienie mi w miar� przyjemnego �ycia w Rio b�dzie ci� sporo kosztowa�. - Chyba nie s�dzisz, �e przebij� Associated Press czy Reutera. Co powiesz na st�w�? - Za kogo ty mnie masz? - To wiemy obydwoje, teraz dyskutujemy ju� tylko o cenie. Sto pi��dziesi�t? - B�d� tak mi�y i znajd� mi numer Associated Press. - Kapitol 10-9000. Jill, czy wyjdziesz za mnie za m��? To najwi�cej, ile mog� ci zaofiarowa�. - Co powiedzia�e�? - zapyta�a ze zdumieniem. - Czy wyjdziesz za mnie za m��? Kiedy wygnaj� ci� z miasta jak ladacznic�, b�d� czeka� zaraz za rogatkami i zaopiekuj� si� tob�, uwalniaj�c ci� od n�dzy i poni�enia. Wr�cimy tutaj, b�dziesz mog�a och�odzi� stopy na mojej, to znaczy, na n a s z e j trawie, i zapomnie� o swej ha�bie. Ale najpierw musisz mnie przemyci� do jego izolatki. - Ben, przez chwil� odnios�am wra�enie, �e m�wisz serio. Czy powt�rzysz to, je�li wezw� �wiadka? Z piersi Caxtona wyrwa�o si� ci�kie westchnienie. - Mo�esz wzywa�. Wsta�a i poca�owa�a go delikatnie. - Nie b�j si�, nie z�api� ci� za s�owo. Ale na przysz�o�� pami�taj: rozmawiaj�c ze star� pann� nigdy nie �artuj na temat ma��e�stwa. - Wcale nie �artowa�em. - Czy�by? Dobra, wytrzyj sobie szmink� z twarzy, to opowiem ci wszystko, co wiem, a potem zastanowimy si� nad tym, j