Tiptree James - Drugi exodus
Szczegóły |
Tytuł |
Tiptree James - Drugi exodus |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Tiptree James - Drugi exodus PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Tiptree James - Drugi exodus PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Tiptree James - Drugi exodus - podejrzyj 20 pierwszych stron:
James Tiptree jr.
Drugi Exodus
Nie tak to chciałam zacząć. Miał to być przyjemny oficjalny Apendyks,
czy też Dodatek, do urzędowych Archiwów. Sprawozdanie o pierwszym
kontakcie człowieka z Obcymi, czyli jak to było naprawdę.
Nie mogę jednak znaleźć choćby jednego oprawnego egzemplarza Białej
Księgi; nie ma jej nawet w gabinecie prezydenta. Wyszperałam gdzieś jeden
cały zalany przez kogoś musztardą i drugi, do którego dobrały się szczury.
Podejrzewam, myślę, że nikt nigdy Białej Księgi nie dokończył. Znajduję
tylko puste pudełka z tytułami, toteż włożę te dyskietki do jednego z
nich, aby ludzie wiedzieli, że nagrano na nich coś ważnego.
W końcu jestem oficjalną Archiwistką - sama wypisałam sobie awans, gdy
odeszła Hattie. Nazywam się Theodora Tanton i pełnię obowiązki Naczelnego
Archiwisty NASA. A dziś rano skończyłam siedemdziesiąt sześć lat. Wszyscy
są starzy - to jest wszyscy, którzy pamiętają. Kto więc tego posłucha? Wy,
sześciopalczaści czy dwugłowi, czy co tam jeszcze?
Ale będziecie tu. To nam obiecali - że nie wysadzimy się wszyscy w
powietrze. Powiedzieli, że załatwili to. I ja im wierzę. Nie dlatego, że w
i e r z ę im z zasady, ale ponieważ sądzę, iż mogliby kiedyś zechcieć tu
wrócić i zastać coś więcej oprócz popiołów.
Nie przykazali nam wszakże powstrzymać się od użycia broni atomowej.
Myślę, że wiedzieli już wtedy, iż kiedy bóg nakazuje "Nie Jedz Tych
Jabłek" czy "Nie Otwieraj Tej Puszki", człowiek od razu złamie zakaz. (I
obarczy winą kobietę, jak zresztą wielokrotnie bywało. Ale to nie na
temat.)
Nie, oni oświadczyli po prostu: "Załatwiliśmy to". Może Rosjanie wiedzą
już teraz, co to miało znaczyć. Albo Izraelczycy. Niedobitki, które
pozostały z Pentagonu, boją się nawet o tym myśleć. A więc, Witaj,
Potomności.
Oto historia o tym, co się naprawdę zdarzyło; możecie ją dodać do
Białej Księgi, jeśli kiedyś znajdziecie jakiś egzemplarz... uff, to był
szczur. Na szczury mam trutkę i kij hokejowy.
Zacznijmy od Pierwszego Kontaktu.
Pierwszy Kontakt nastąpił na Marsie, a wzięli w nim udział dwaj
członkowie Pierwszej Ekspedycji Marsjańskiej. Ci dwaj, którzy wylądowali.
Pilot modułu orbitalnego, Pastor Perry Danforth, po prostu krążył wokół
planety, patrzył w dół i widział różne osobliwe rzeczy. Spotkanie na
Marsie spowodowało zrazu niewielkie zamieszanie; Obcy bowiem nie byli
Marsjanami.
Najlepsze sprawozdanie z tego spotkania pochodzi z ośrodka kontroli
lotu. Znalazłam faceta, który wówczas był chłopcem, zatrudnionym w ośrodku
jako coś w rodzaju gońca. W tej wielkiej sali z ekranami - widzieliście ją
milion razy w telewizji, jeśli oglądaliście stare relacje z lotów
kosmicznych. Tak więc pierwszy fragment mojego Dodatku nagrał osobiście
Kevin "Red" Blake, obecnie lat 99,5.
Przedtem jeszcze chciałabym opisać, jakie to wszystko było. Takie n o r
m a 1 n e. Nie działo się nic złowrogiego czy dramatycznego. Tak jak ze
statkiem, który powoli, bardzo powoli przechyla się na jeden bok, tylko że
o tym nikt nie mówi. Wszystko dzieje się pod powierzchnią. Ale
najróżniejsze drobiazgi pozwalają domyślić się prawdy - tak jak z tym
wszystkim, co opowiedział mi Kevin.
Była to długa podróż, kapujecie: ponad dwa lata. Wszyscy znajdowali się
w przedziale dowodzenia noszącym imię "Orzeł Marsjański". James Aruppa,
dowódca lotu, Todd Fiske oraz Pastor Perry, który miał pozostać na
orbicie. (Ja osobiście złamałabym Toddowi rękę albo coś, żeby tylko dostać
się na powierzchnię Marsa. Wyobraźcie sobie: dostać się tak blisko, a
potem cały tydzień robić kółka wokół planety, na której wylądowali i n n
i! Ale on robił wrażenie zadowolonego; żartował sobie nawet, że jest
"kierownikiem najdroższego w historii parkingu strzeżonego". Bardzo miły i
uczynny ten Pastor. Nigdy właściwie się nie dowiedziałam, jakiego kościoła
był pastorem; może to po prostu przezwisko.)
W każdym razie gdzieś po pięciu czy sześciu miesiącach lotu, w porze,
gdy cała załoga powinna smacznie spać, Aruppa połączył się z kontrolą
lotu. - Wszystko u was w porządku? - zapytał.
- Jasne, bez odchyleń od normy. A co u was?
No więc okazało się, że astronauci dostrzegli błysk, jakieś odbicie czy
coś, co spowodowało, że w miejscu, gdzie znajdowała się Ziemia, zobaczyli
silny wybuch światła. Myśleli, że to pociski, III wojna światowa... każdy
by wtedy tak pomyślał. To miałam na myśli, mówiąc o tym, co się dzieje
"pod powierzchnią". Na wierzchu nikt by złego słowa nie powiedział.
Pojawiały się jeszcze inne rzeczy pod powierzchnią, różne dla różnych
ludzi, wszystkie zmierzające ku Końcowi. Ale nie ma co gadać o tym, co
było; teraz jest zupełnie inaczej. Na razie wystarczy, a teraz oddam głos
Kevinowi:
"Pamiętam, jakby to było wczoraj. Całe rano wszyscy mieli na głowie
tylko lądownik wiozący Todda i Jima Aruppę, szukający kawałka płaskiego
gruntu, żeby usiąść. Prawie mnie wyrzucili z sali kontroli lotu za to, że
wyciągałem szyję ku ekranowi i zasłaniałem innym, zamiast roznosić. Ależ
oni wtedy potrafili wypić kawy! Niektórzy też jedli - jakiś facet wrąbał
siedem kanapek z jajkiem, tak byli wszyscy nabuzowani. Dobra, będę się
trzymał tematu. Wiem, co chcesz usłyszeć.
No więc wtedy było na Marsie ciemno jak w grobie, tylko reflektory
lądownika omiatały teren - kamienisty i Spękany. Komputer przekazywał
obraz jako czerwony i myślę, że teren taki był tam naprawdę. Kontrola lotu
nie pozwoliła im jeszcze wychodzić; kazali im spać, dopóki się zupełnie
nie rozjaśni. Dziesięć godzin... Wyobraź sobie: pierwsza noc spędzona
przez ludzi na Marsie, a oni mają ją przespać!
Jeszcze tylko Perry pilotujący przedział dowodzenia doniósł o poblasku
na wschodnim horyzoncie. Nie było to światło wstającego księżyca - tamto
już widzieliśmy i było zupełnie inne. Mały zielonawy półksiężyc,
zasuwający w górę jak cholera.
Tak więc w nocy Perry miał sprawdzić, co to takiego świeci na wschodzie
- może wulkan? Ale kiedy już się znalazł nad tym miejscem, poblask zanikł
prawie zupełnie, a po jeszcze jednym okrążeniu w ogóle już nic nie było
widać.
O tej porze na stanowisku w Ośrodku powinna znajdować się obsada
zapasowa, lecz co chwila jeden z tych, którzy akurat powinni spać, wpadał
do sali, by popatrzeć przez kilka minut na ekran. Ale było widać tylko
słaby zarys poszarpanej linii horyzontu, a nad nią - gwiazdy.
Brzask miał nastąpić o 5.50 naszego czasu (widzisz - pamiętam nawet
takie szczegóły!); do tej pory w sali zebrała się już cała zmiana dzienna,
pomieszana z nocną, a wszyscy darli się o kawę i drożdżówki.
Na ekranach niebo było jakby odrobinę jaśniejsze, tak że horyzont
odcinał się ostrzej i ciemniej - aż nagle słaby blask padł na równinę u
podnóża gór. I wtedy nastąpił moment, którego nigdy nie zapomnę. Było tak,
jakby wszyscy w sali wstrzymali oddech, szepcąc tylko czy szeleszcząc
papierami obok ciemnych ekranów biurkowych. I nagle Eggy Stone rozdarł się
na całe gardło:
- Tam coś jest! Coś wielkiego! O Jezu!
W ten sposób niejako usankcjonował to, co bystroocy obserwatorzy
zobaczyli już wcześniej, ale bali się nazwać - i wszyscy zaczęli mówić
jednocześnie. A przez ogólny jazgot przedzierały się głosy astronautów,
dochodzące z czteroipółminutowym opóźnieniem, donoszące o tym, jak to
siedzi przed lądownikiem ów Twór, nie oświetlony, nieruchomy, pochodzący
nie wiadomo skąd, przybyły nie wiadomo jakim sposobem (przypełzł?
przyleciał? wynurzył się spod powierzchni planety?). Wszyscy oczywiście
myśleli, że to Marsjanie.
Wyglądało to jak wielkie, olbrzymie, gdzieś pięćdziesięciometrowe
hantle leżące około stu metrów od głównego okna lądownika. Dwie wielkie
sferoidy czy też może sześcio... coś tam, połączone jednym wielkim, grubym
walcem środkowym - zupełnie hantle. Tyle że pośrodku walca znajdowała się
komora, grubsza od niego o jakieś trzy metry w każdą stronę. Można było
bez trudu zobaczyć, co jest w środku, bo cała przednia ściana została
rozsunięta niczym olbrzymie drzwi harmonijkowe. Wyglądała na obitą we
wnętrzu jakąś wykładziną. Komputer stwierdził, że obicie jest koloru
jasnoniebieskiego, a z podłogi sterczą dwa występy koloru rdzawego, chyba
wyściełane siedzenia.
A obie wielkie komory na końcach "hantli" otoczone były oknami.
W jednym z okien bliższego nam końca, w oknie, do którego można było
zajrzeć, coś się poruszało czy błyskało, coś połyskliwego i
bladoniebieskiego. Dopiero po chwili rozpoznaliśmy, co to takiego, ze
względu na jego wielkość: miało ponad metr średnicy, o kształcie prawie
dokładnie kulistym.
Było to oko. Wielkie, galaretowate, żywe oko, niebieskie z białą
obwódką. I patrzyło na nas.
Wyglądało to tak, jakby stwór, do którego należało oko, był tak
olbrzymi, że musiał tkwić skulony w komorze, z okiem przyciśniętym do
szyby. Z jakiegoś powodu, od początku wszyscy wiedzieliśmy, że ten stwór,
ta istota czy cokolwiek to było, miało tylko jedno oko położone
centralnie.
Oko patrzyło na nas - to znaczy, na kamerę - prawie przez cały czas;
niekiedy jednak obracało się, by spojrzeć na resztę lądownika i na
okolicę.
W czasie tego całego zamieszania Todd i Jim w lądowniku usiłowali nam
coś powiedzieć. Nie bardzo to do mnie docierało, ale kiedy tylko trafiałem
w pobliże głośnika łączności akustycznej, słyszałem coś jakby: - Nie
powariowaliśmy! Mówię wam, żeśmy nie powariowali: to mówi w naszych
głowach. Tak, po angielsku. Odbieramy wyraźnie dwa słowa: p o k ó j i w i
t a j c i e. Cały czas. I nie postradaliśmy zmysłów; gdyby tylko można
było jakoś nadać to przez radio...
Robili się coraz bardziej wściekli; chyba kontrola lotu nieźle ich
wałkowała, a szczególnie generał Streiter, który był pewien, że to jakiś
kawał Ruskich. I oczywiście w żaden sposób nie można było przekazać radiem
głosu, który rozlega się w głowie. Ale Obcy chyba sobie z tym sami
poradzili, bo kiedy Jim po raz dziesiąty zapewniał, że nie zwariował ani
nie wypił za dużo kawy, cała łączność na chwilę zdechła, a później ten
wielki, potężny, spokojny głos zagłuszył wszystko.
- POKÓJ... - powiedział. A potem: - WITAJCIE!
Coś w tym głosie, jego tonie, sprawiło, że przez chwilę w sali kontroli
lotu było, jak... no, jak w katedrze. - POKÓJ!... WITAJCIE!... POKOJ...
PRZYJACIELE...
A potem dodał, bardzo łagodnie i majestatycznie: - CHODŹCIE...
CHODŹCIE...
I wtedy kontrola lotu zdała sobie sprawę, że Todd i Jim przygotowują
się do wyjścia z lądownika.
Rozpętało się piekło!
No więc pominę opis tych chwil, gdy Ośrodek rozkazywał im pozostać w
środku, pod żadnym pozorem nie wytknąć nawet nosa, zdjąć skafandry (bo Jim
i Todd spokojnie się w nie ubierali) i wszystko, co im przyszło na myśl, a
generał Streiter zarządzał sąd wojenny dla wszystkich, kto mu się tylko
nawinął pod rękę, na Marsie czy na Ziemi... doszło nawet do tego, że
wyciągnęli z łóżka prezydenta, by osobiście zakazał im wychodzić. Później
dowiedziałem się, że biedny prezydent był taki skołowany, że z początku
myślał, iż oni o d m a w i a j ą wyjścia na powierzchnię, a on im ma to
nakazać! I to wszystko z czteroipółminutowym opóźnieniem, wszystko na tle
wielkiego, ściszonego głosu mówiącego: - POKÓJ... WITAJCIE...
Aż w końcu wszyscy zrozumieli, nawet generał, że nic się nie da zrobić,
że siedemdziesiąt milionów kilometrów od Ziemi dwóch Ziemian zbiera się do
wyjścia na powierzchnię Marsa, by stanąć przed Obcymi."
(Tu się włącza na chwilę Theodora. Widzicie, wszyscy byli tak
przekonani, że na Marsie nie ma życia poza może jakimiś porostami, że nie
pomyślano absolutnie o żadnych instrukcjach na wypadek spotkania
przedstawicieli innych ras rozumnych, co więcej - obdarzonych zmysłem
telepatycznym.)
"No więc opróżnili śluzę i gdy schodzili po trapie, Jim Aruppa schwycił
Todda za ramię, a wszyscy usłyszeli poprzez mikrofon umieszczony w hełmie:
- Pamiętaj, draniu! W nogę!
I nikt nie wiedział, o co chodzi, dopóki nie usłyszeliśmy o ich
wzajemnej prywatnej umowie. Widzicie, po tylu miesiącach spędzonych razem
Jim nie miał zamiaru zagarnąć całej sławy jako Pierwszy Człowiek na
Marsie. Zawsze pytał Todda: - Jak się nazywał d r u g i człowiek na
Księżycu? - I Todd zgadywał dwukrotnie, a nikt inny też tego nie wiedział.
Jim nie życzył sobie, aby się to powtórzyło. Rozkazał więc Toddowi, by
schodził po drabince obok niego; w nogę, i dotknął powierzchni Marsa
równocześnie z nim. To też stanowiło jedną z drobnych utarczek, dzięki
którym przez te dwa lata w ośrodku kontroli lotu nie było aż tak strasznie
nudno. Równy gość, ten Jim.
I tak zstępowali w nogę po drabince ku powierzchni Marsa M a r s a! - a
z odległości stu metrów gapił się na nich nieziemski Twór.
Podeszli do niego powoli i ostrożnie, przyglądając się wszystkiemu, a
oko śledziło każdy ich ruch. I nie można się było domyślić, jak ta
konstrukcja się tam znalazła - chyba że po bardzo spokojnym i łagodnym
locie. Ale nie widać było żadnych maszyn, w ogóle nic poza tymi wielkimi
sześciokątnymi sferoidami otoczonymi pierścieniem okien. I znajdującym się
między nimi przedziałem. Pierwsze obserwacje, jakie przekazał Jim, były
następujące: - Wydaje się, że jest to całkowicie niemetaliczne. Ale to
również nie plastyk. Wygląda to jak... jak wypolerowany suchy strąk
roślinny, z wprawionymi oknami. Ramy okien również nie są z metalu.
A potem dotarli do miejsca, skąd widać było okna drugiej sferoidy... :
z nich spoglądało drugie oko!
Wyglądało dokładnie tak samo jak pierwsze, tylko było nieco większe i
bledsze. Nawiasem mówiąc, ciało otaczające oko również miało odcień
niebieskawy... niczego w rodzaju rzęs nie dostrzegliśmy.
A później obaj, Jim i Todd, zaczęli się upierać, że to oko na nich m r
u g n ę ł o i kontrola lotu znów zaczęła ich nazywać wariatami.
Kiedy znaleźli się z przodu, przy otwartej komorze, dali znaki, jakby
coś słyszeli. Następnie głos słyszany przez radio również się zmienił. -
Chodźcie - przemówił tonem wielce przyjaznym. Wejdźcie... proszę, wejdźcie
do środka. Wejdźcie i przywitajmy się, przyjaciele.
To spowodowało, że Ośrodek wybuchnął nową serią zakazów, w czasie
których obaj mężczyźni ustawili kamerę na zewnątrz na statywie, po czym
weszli do przedziału Obcych, podskakując lekko na wyściełanej podłodze.
Następnie zwrócili się twarzami do nas i usiedli na podobnych do siedzeń
występach. I wówczas te olbrzymie drzwi harmonijkowe zsunęły się łagodnie
i zamknęły ich w środku. Było w nich okno; faktycznie to prawie całe
składało się z okna. Nim jednak ktokolwiek zdołał w jakiś sposób
zareagować, drzwi się znowu otworzyły i Todd z Jimem wyszli na zewnątrz.
Usłyszeliśmy: - Powiedzieli nam, żebyśmy przynieśli jedzenie na jeden
dzień.
I poszli do lądownika po zapasy.
Jakoś tak się stało, że ten zwykły, czy też może przemyślany sposób, w
jaki to wszystko zrobili, odebrał siłę wielu rozgniewanym krzykaczom.
- Mówią, że wody nie trzeba - powiedział Jim Aruppa, gdy ponownie
wychodzili z lądownika. - Ale na wszelki wypadek trochę wzięliśmy. Nigdy
nie myślałem, że tak się stęsknię za piwem. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu
i pokazał swą manierkę. - Jak będzie za dużo wody, to umyjemy w niej ręce.
- Jezu, jakiś piknik sobie robią, czy co? - głos Eggy'ego Stone'a
przebił się przez qgólny rozgardiasz.
No i tamte drzwi znowu się zamknęły. Widzieliśmy ich przez okno, jak do
nas machają. A potem ten cały pojazd uniósł się po prostu w całkowitej
ciszy i przeleciał jak zaczarowany nad kamerą, potem nad lądownikiem i
zniknął nam z oczu. I przez następne trzydzieści sześć godzin nic się
absolutnie nie wydarzyło, aż...
Pani posłucha, pani Tanton, może ma pani nagranie tego, co powiedzieli,
kiedy wrócili? Tak mnie podcięło, że nie dam rady wykrztusić ani słowa
więcej."
A więc mamy przerwę. Cała następna część została napisana przeze mnie
na podstawie raportów Jima i Todda oraz oficjalnej, wygładzonej wersji,
jaka ukazała się w Timesie. Znalazłam stertę kopii taśm w służbówce
dozorcy.
Przedtem jednak muszę powiedzieć, że Pastor Perry był bardzo zajęty na
marsjańskim niebie. Kontrola lotu miała w końcu choć jednego astronautę,
który reagował na rozkazy, toteż polecono mu, by sprawdził, skąd Twór
przybył w nocy. Pastor Perry zajął się więc swymi wizjerami i czujnikami,
po czym, mniej więcej wtedy, gdy Jim i Todd szli po wałówkę, przekazał
swoje dane. Marsjański budynek czy też konstrukcja "przypominająca stos
bąbelków" znajdowała się u stóp Mount Eleuthera na wschodzie. Ale jak na
miasto wyglądało to osobliwie: bez przedmieść, bez ulic, bez prowadzących
do miasta dróg i żadnych różnic pomiędzy poszczególnymi segmentami.
(Oczywiście, że to nie było miasto; teraz wiemy, że Pastor Perry zobaczył
statek.)
Kiedy więc latające hantle z dwoma mężczyznami na pokładzie zniknęły z
pola widzenia kamer NASA, Perry wiedział, gdzie ich szukać. A w ogóle choć
Pastor był posłuszny rozkazom, on również zachowywał się dziwacznie. Nie z
własnej woli, ale pod ogniem pytań przyznał się jednak, że słyszy w głowie
jakieś głosy zrazu nazywał to "dzwonieniem w uszach" - a kiedy Obcym udało
się wejść na falę kontaktu radiowego, Perry padł na kolana i obserwatorzy
z NASA zobaczyli, iż próbuje on jednocześnie modlić się i płakać.
Specjalnie ich to nie przejęło - zważywszy na to wszystko, co się wówczas
działo - ponieważ wiadomo było, iż Pastor lub zagłębiać się w krótkiej
modlitwie na widok jakiegoś kolejnego dziwu Kosmosu, a przy każdym
kolejnym pomyślnym wydarzeniu składał dziękczynienie. Robił to wszystko
całkowicie naturalnie i w żaden sposób nie obniżało to jego sprawności,
toteż ludzie w NASA nie sprzeciwiali się, myśląc może, iż w ten sposób są
kryci na wszystkie strony. Generał Streiter zapytał Perry'ego o
samopoczucie.
- Nie będę więcej o tym mówił, generale - odparł Pastor. Rozumiem, że
na obecnym etapie ekspedycji wszelkie domniemania są niewłaściwe. Szczerze
jednak wierzę, iż zetknęliśmy się właśnie z... z Mocą Nadprzyrodzoną i
jeśli okażemy się tego warci, kontakt ten wyjdzie nam tylko na dobre.
Streiter wysłuchał tego w milczeniu; znał Perry'ego jako wroga
czerwonych co najmniej równego sobie i do tej pory spodziewał się, że on
też w nagłej materializacji Tworu zobaczy spisek komunistów. Myśli Pastora
najwyraźniej jednak podążały innym torem, generał zaś szanował go
dostatecznie mocno, iż nie starał się wpłynąć na zmianę tego toru.
Wracajmy więc do Todda i Jima, których pojazd Obcych unosił
bezszelestnie nad powierzchnią Marsa. Obaj tkwili przy wielkim oknie
komory. Samo wzniesienie się w górę było tak łagodne, że Jim, jak sam to
przyznał, nie zauważyłby tego, gdyby nie wyglądał przez okno. Tym samym
wyjaśnił się brak jakichkolwiek pasów czy uprzęży bezpieczeństwa w
wyściełanym pomieszczeniu, w którym się znajdowali.
Obaj oczywiście szukali jakiegoś miasta czy osady, czy choćby wlotów
tuneli, i pojawienie się "stosu bąbelków", o którym wspominał Perry,
całkowicie ich zaskoczyło. U góry stosu znajdowała się luka, gdzie
brakowało jednego czy dwóch bąbli; kiedy się do niej zbliżyli,
spostrzegli, iż ich pojazd doskonale pasował do tego miejsca. Ruch do
przodu ustał całkowicie; z delikatnym, niemetalicznym szelestem niosące
ich moduły osunęły się w pustą przestrzeń.
Todda olśniło. - Hej! - zawołał - to wszystko, to jeden wielki statek,
a nasz pojazd to szalupa!
W jego umyśle pojawił się odpowiedni obraz. - Tak! odezwali się chórem
Obcy w odpowiedzi - nasz statek! Zanim obaj Ziemianie zdołali cokolwiek
zobaczyć z wnętrza statku, w ich komorze otworzyły się boczne drzwi i
pojawiła się w nich jasnoniebieska macka o skórzastej powierzchni i
rozmiarach mniej więcej węża strażackiego. - Witajcie! - rozległo się
wyraźnie w ich głowach.
- Witaj - powiedzieli obaj na głos.
Macka wyciągnęła się ku dłoni Jima, który odruchowo się uchylił. -
Witaj? Witaj? Przyjaciele! - mówił bezdźwięczny głos. - Dotknąć?
Jim ostrożnie wyciągnął rękę i ku jego zdumieniu, po chwili zamieszania
kontakt, którego pragnął nieziemiec, został osiągnięty.
- On chce uścisnąć nam ręce! - Jim wykrzyknął do Todda. - Tak!
Przyjaciele! Uścisnąć! - i w przeciwległej ścianie otworzyły się takie
same drzwi, ujawniając drugiego nieziemca. Jego macka była większa,
bardziej pomarszczona, o jaśniejszym odcieniu. - Przyjaciele?
Nastąpiła seria energicznych uścisków kończyn. Później drugiemu
nieziemcowi zachciało się czegoś więcej. Wyrostkiem macki pociągnął
niezgrabnie, lecz łagodnie za rękawicę Todda, który myślą odebrał niezbyt
jasną prośbę o zdjęcie rękawicy i mówienie.
Kiedy zdjął rękawicę i dotknął gołą dłonią ciała nieziemca, westchnął
przeciągle i zachwiał się na nogach.
- Co się stało? Todd?
- Nic... w porządku, to bardzo... Spróbuj sam.
Jim zdjął rękawicę i uchwycił wyrostek kończyny Obcego. On również
westchnął - bo gdy nastąpił kontakt, runęła wraz z nim na niego lawina
komunikatów, zarówno słownych, jak i obrazowych, z których wydobywał
kawałeczki opisów wydarzeń historycznych, tego, co działo się obecnie,
domniemań, wyobrażeń (włącznie z obrazem jego samego!), planów, pytań...
Było tak, jakby się znalazł w e w n ę t r z u umysłu Obcego.
Obaj Ziemianie zaśmiewali się, oczarowani tą niesamowitą atrakcją,
która się im trafiła... a ich chichoty odbijały się echem od ścian komory.
Poprzez filtry powietrza przedostawał się miły aromat, jakby cynamonu. Jim
i Todd byli pierwszymi ludźmi, którzy poznali korzenną woń wydzielaną
przez nieziemców, kiedy ci okazywali podniecenie czy zainteresowanie.
- To będzie wymagało pewnej praktyki - wykrztusił Jim. Spróbował
przekazać swą myśl Obcemu, którego mackę ściskał, i otrzymał silne
wrażenie potwierdzenia. Nieziemiec delikatnie wysunął mackę z uścisku, tak
że powierzchnia styku uległa ograniczeniu, i napór doznań psychicznych
uspokoił się nieco.
Potem Obcy postukał w dłoń Jima w pewien sposób, który wkrótce zaczęto
rozpoznawać jako sygnał głoszący: "Mam ci coś do powiedzenia - pokazania".
I Jim stwierdził, że ogląda spójny, zrozumiały "film" o wcześniejszym
przylocie statku Obcych w pobliże Ziemi, o rejestracji licznych transmisji
krążących w eterze - zarówno fonicznych, jak i wizyjnych - i o wyborze
wielkiej masy lądowej Ameryki Północnej na miejsce pobytu na orbicie
stacjonarnej. - Ten sam język - powiedział głos w jego głowie. - Wiele
obrazów... można dużo poznać. - A później próbka materiału badawczego,
jaki nieziemcy mieli do dyspozycji: rozpoznawalne fragmenty Dallas,
Muppetów czy Kojaka, dzienników telewizyjnych - i nieprzerwany strumień
reklamówek. - Wielu nie zrozumieliśmy.
Fiu! Jim chciał przerwać, ale potok łączności trwał. W dalszym ciągu
dowiedział się z niego, że pojawienie się statku Obcych spowodowało
nieprzyjazne reakcje ze strony sił obrony powietrznej U.S.A. Nieziemcy
również wkrótce odgadli, że na Ziemi występują liczne konflikty między
różnymi ugrupowaniami. Mieli nawet już odlecieć, "poszukać lepszej
planety", kiedy dowiedzieli się o planowanej wyprawie na Marsa. Wydało się
im, że będzie to idealne miejsce na pierwszy kontakt z ludzkością. I tak
się tu znaleźli, a wkrótce znaleźli się tu również dwaj ziemscy
astronauci, pogrążeni teraz w rozmowie, choć do tej pory nie zobaczyli
jeszcze całych postaci czy nawet twarzy swych nowych przyjaciół. (Od
początku bowiem nie ulegało żadnej wątpliwości, że jest to p r z y j a c i
e 1 s k i e spotkanie, a owa przyjaźń rosła między nimi z każdą chwilą.)
- Teraz chcecie przywitać się z innymi, a potem jeszcze porozmawiamy?
- Tak, oczywiście.
Sekwencja obrazów w myślach Ziemian przygotowała ich na to, co miało
nastąpić, po czym cała tylna ściana ich przedziału otworzyła się jak
ogromna przesłona w obiektywie, odsłaniając ogromną, lekko jarzącą się
przestrzeń. Kiedy się zbliżyli, dostrzegli, iż "stos bąbelków" to w
rzeczywistości powłoka otaczająca puste wnętrze; wszystkie "bąbelki"
otwierały się do środka, gdzie znajdowały się jakieś konstrukcje, których
przeznaczenia Ziemianie nawet nie próbowali odgadnąć. Na ścianach, suficie
i podłodze widniały drzwi prowadzące do takich samych przedziałów jak ten,
w którym tu przybyli; niektóre z nich były jasno oświetlone, inne
ciemniejsze, jeszcze inne zupełnie czarne. Całość przypominała ogromne
audytorium czy salę kongresową. U wejścia do poszczególnych przedziałów
stał nieziemiec, czasem dwóch lub więcej, a wszyscy swymi pojedynczymi
oczyma patrzyli w ich kierunku.
I tu muszę się zatrzymać, aby przygotować was na to, co do tej pory
skrzętnie omijałam: kształty Obcych.
Barwę oczywiście znacie: głównie błękit nieba, tu i ówdzie przetykany
jaśniejszymi lub ciemniejszymi plamami, od granatu do bladej niebieskości,
odcienie zaś - od szarego do jaskrawego. A kształt oczu był całkiem
ludzki, choć rozmiar zbliżony do średniej wielkości beczki. A wspomniane
już macki - każda zaopatrzona była w przyssawki, na razie nie aktywne,
chyba że któremuś z właścicieli przyszła ochota, by zawisnąć u góry.
Do tej pory nie wspomniałam jeszcze wszakże o ogólnym ich kształcie.
Na Ziemi znajduje się jedno i tylko jedno zwierzę, do którego Obcy byli
podobni i to bardzo. Mówiąc krótko i brutalnie, wyglądem przypominali
olbrzymie niebieskie ośmiornice.
Widok ich był, oczywiście, przerażający.
Poza oczywistymi problemami językowymi (ten ośmiornic czy ta
ośmiornica?) odrodziły się przy okazji wszystkie dawne stereotypy z
powieści i filmów grozy. I nic dziwnego - były to bowiem f a k t y c z n i
e zwykłe wielkie, powietrzodyszne ośmiornice; późnij wszyscy
dowiedzieliśmy się, że ich ewolucja nastąpiła w oceanach, a w miarę ich
wysychania, Obcy stopniowo przystosowali się do życia na lądzie. Ich
płaszcze zatraciły zdolność odrzutu, a cztery tylne macki przekształciły
się w kończyny zdolne do poruszania się po lądzie, podczas gdy pozostałe
przejęły funkcję manipulatorów oraz organów zmysłu telepatycznego.
Głowy ich były wielkie i całkowicie pozbawione owłosienia; nad
pojedynczym okiem błyszczące. Płaszcze zaczynały się w tym miejscu, gdzie
człowiek ma podbródek; pod nimi skrywały się nosy i usta czy też dzioby,
cokolwiek mają ośmiornice. Poniżej falującej krawędzi płaszcza ukazywała
się ciemniejsza masa wyrostków, niczym kępki sierści, a między nimi widać
było drobne, bardzo delikatne macki o niewiadomym przeznaczeniu.
W sumie, gdyby nie ich naprawdę przepiękne ubarwienie, miły zapach, a
także wyjątkowo przyjazne spojrzenie olbrzymich oczu, pierwszym wrażeniem
człowieka na ich widok byłaby odraza granicząca z przerażeniem.
Ziemska prasa i telewizja na początku oczywiście oszalały; nawet
najstateczniejsze gazety pełne były tytułów w rodzaju: OLBRZYMIE
NIEBIESKIE OSMIORNICE NA MARSIE! Ośmiornica! - ta nazwa sama w sobie nie
wzbudza zaufania, stąd cały ten mój przydługi wstęp zamiast prostej
relacji faktów z notatek prasowych.
Kiedy pojawiły się pierwsze zdjęcia, zrobiło się trochę lepiej,
ponieważ sylwetki Obcych były tak wdzięczne i gibkie. Ich zasadniczo
promieniste ciała znajdowały się wyraźnie w stadium przechodzenia do
postawy pionowej, dwustronnie symetrycznej: cztery "tylne" nogi-macki były
znacznie dłuższe i mocniejsze, przez co uwalniały od konieczności
chodzenia pozostałe cztery kończyny. Szczerze mówiąc, jeśli (jak się
faktycznie działo później) niezbyt duży osobnik wkładał długi płaszcz z
kapturem okrywającym połyskliwe sklepienie czaszki, mógł uchodzić za
mocniej zbudowanego człowieka. A Obcy utrzymywali przeważnie postawę
wyprostowaną, wyglądając jak wielorękie bóstwa indyjskie - no i pachnęli
przepięknie. Tak więc, gdy Ziemianie lepiej się im przyjrzeli, dawne
fantastyczne wyobrażenia potworów komiksowych okazały się zdecydowanie
nieodpowiednie i zostały wkrótce zapomniane.
Podczas gdy Todd i Jim chłonęli zmysłami wygląd otaczających ich
słuchaczy - i odwrotnie - nowi przyjaciele rozsuwali ściany ich
przedziałów i przenosili siedzenia na sam skraj.
- Będziemy mówić wszyscy do wszystkich w ten sposób. Pokażemy wam. - I
gestami wskazali siedzenia Jimowi i Toddowi. - Nie bójcie się, że
spadniecie, złapiemy was.
Następnie obaj nieziemcy stanęli z dwóch boków, mackami komunikacyjnymi
objęli ramiona Jima oraz Todda i zdawali się słuchać.
- Nie... ubranie za grube. Możecie zdjąć? Powietrze tu dobre. - I obaj
mężczyźni ochoczo odpięli hełmy (doznając z miejsca zawrotu głowy od
goździkowego aromatu), po czym zaczęli się rozbierać. Trochę było im
głupio na oczach tylu obserwatorów, ale do cholery, nie miało to większego
znaczenia niż widok niedźwiadka bez majtek. Gdy byli już całkowicie nadzy,
usiedli ponownie, a macki powróciły.
- Ach! Bardzo dobrze!
Po tych słowach Obcy wyciągnęli pozostałe ramiona komunikacyjne do
swych braci zajmujących sąsiednie przedziały, ci zaś jeszcze dalej, tak że
w końcu cały amfiteatr osnuł się jakby misterną siecią, w której ośrodku
znajdowali się dwaj Ziemianie.
Kiedy to się wszystko działo, Todd poczuł, że coś łechce go w łydkę.
Spojrzał w dół i dostrzegł ciemnoniebieską mackę wysuwającą się z
pomieszczenia pod spodem. Usłyszał czy raczej wyczuł coś, co mogło być
tylko chichotem i w następnej chwili nad krawędzią podłogi pojawiło się
troje okrągłych, jasnych oczu. Do nozdrzy Todda doleciał wyraźny korzenny
aromat zainteresowania.
Sąsiadujący z nim nieziemiec wydał karcący odgłos i machnął wolną macką
w kierunku ciekawskich oczu. - Ci młodzi! - Zaglądając za krawędź podłogi
Todd i Jim zobaczyli grupkę małych nieziemców, którzy wyraźnie usiłowali
włączyć się do sieci za pomocą krótkiego spięcia. - Nic nie szkodzi -
uśmiechnął się Todd. - Nam to żadna różnica.
Wówczas dwaj opiekunowie Ziemian zezwolili małym, by swymi mackami
dotykali ich nóg i stóp.
- Dobrze więc... wy zaczynacie? - odezwa się sąsiad Jima. - Och,
zaraz.. my nazywamy się Anglowie. An-glo-wie - powtórzył na głos. - A wy?
- Witajcie, Anglowie! - powiedział Jim do obu. - My nazywamy się
lu-dzie. Ale - tu wskazał na jednego z nich - masz chyba własne imię,
tylko dla siebie?
No więc ta "godzina pytań i odpowiedzi" stała się wstępem do nauki
trudniej umiejętności mowy umysłów. Chwilę zabrało ustalenie
poszczególnych osobników, a i później Ziemianie nie mieli pewności, czy im
się to udało.
- Zwyczajowo - oświadczył Jim - gdy o kimś tu mówią, następuje szybki
obraz danego osobnika czy też jakiejś jego czy jej charakterystycznej
cechy osobistej. Nie wydaje mi się, by imiona wyrażane słowami często tu
występowały. Nasi przyjaciele wszakże mówiąc o sobie wypowiedzieli coś
jakby imiona - Urizel i Azazel, o ile dobrze zrozumiałem. Spróbujemy tak
się do nich zwracać i zobaczymy, co z tego wyjdzie. - Następnie otoczył
Todda ramieniem i zwrócił się do nieziemców. - My razem to lu-dzie. Ale on
sam - wskazał ręką - nazywa się Todd. Ja, to Jim. Todd... Jim. Jim...
Todd. Rozumiecie?
- Ja Jane, ty Tarzan - mruknął Todd.
- Zamknij się, idioto, nie pora na żarty. Wpierw musimy się upewnić co
do ich poczucia humoru. Dobrze. Urizelu, Azazelu i wy, pozostali Anglowie
- czego chcecie się najpierw dowiedzieć o nas, ludziach?
I tak się zaczął największy wykład antropologiczny w ich życiu.
Zdumiewająco szybko wszystko zaczęło się toczyć w sposób uporządkowany:
pytania ludziom przekazywali ich obaj nieziemscy przyjaciele. I nie było w
tym nic dziwnego, zważywszy na to, że pierwsze informacje o Ziemi Obcy
czerpali z telewizji, iż początkowe pytania dotyczyły spraw gospodarczych.
Todda spotkała przyjemność odpowiedzi na pytanie "Co to są pieniądze?"
Udało mu się wywołać w umyśle obraz środka wymiennego przechodzącego z rąk
do rąk w świecie człowieka. Szczęśliwie Anglowie znali rasę, do której
dało się to odnieść: Jim otrzymał telepatycznie obraz kosmatych brązowych
stworów noszących nawleczone na ogony stosy kwadratowych przedmiotów,
które musiały być prymitywnymi monetami.
- Cholera, a jak któryś naprawdę się wzbogaci? - Todd nie oczekiwał na
to odpowiedzi, ale Anglowie zrozumieli sens tego pytania i przekazali mu
wyraźny obraz pompatycznie kroczącego kosmacza, za którym postępował
orszak wyspecjalizowanych tragarzy monet z wyprężonymi ogonami
załadowanymi po sam czubek.
Roześmieli się zarówno ludzie, jak i Anglowie.
- A po co wam pieniądze? - zapytał Azazel. Jim przełknął ślinę i
spróbował wywołać obraz kasjera bankowego, skarbca, książeczki czekowej.
- Boję się, że oni dostaną zupełnego pomieszania w kwestii systemu
finansowego - powiedział do Todda. - Ale do cholery, chyba jest on
bardziej sensowny niż noszenie pieniędzy na ogonie!
- Zaczynam mieć wątpliwości - mruknął Todd. - Nie, nie - odezwał się
pospiesznie do Azazela. - Nieważne.
Z powyższego wynika wyraźnie, że Ziemianie nie byli pierwszą rasą, na
jaką napotkali Anglowie. Jim i Todd otrzymywali przelotne obrazy wielu
innych obcych gatunków, planet, miast, statków. Ich przyjaciele wyraźnie
należeli do rasy galaktycznych turystów, uwielbiających zwiedzanie i
poznawanie nowych istot rozumnych.
Co się zaś tyczy ojczystej planety Anglów - już dawno bowiem Jim i Todd
zyskali pewność, iż nie są oni Marsjanami pokazano im obraz świata bardzo
przypominającego Ziemię, ale zieleńszego, krążącego wokół słońca typu GO.
Widok pobliskich konstelacji pozwolił Ziemianom ustalić, iż słońce
znajdowało się w pobliżu mgławicy w mieczu Oriona. Zbliżenie obrazu
ukazało przeuroczy krajobraz z miastem zbudowanym również z "bąbelków".
Anglowie zaś nie byli jedynymi mieszkańcami tej planety! Znajdowała się
tam jeszcze jedna rasa... nie, chwileczkę, k i e d y ś zamieszkiwała ten
świat inna rasa "wiele czasów temu". Z wielu nieziemskich umysłów popłynął
ku Ziemianom obraz stworzenia przypominającego z wyglądu morświna, lecz z
nogami. - Odeszli - mówili Anglowie, ale czy oznaczało to, że opuścili ten
świat, czy też, że wymarli, nigdy się do końca nie wyjaśniało; może sami
Anglowi tego nie wiedzieli. Teraz oni jedni zamieszkiwali ten świat.
Jeden z ostatnich przekazanych faktów okazał się sensacyjny:
marsjańskie "bąbelki" nie były jedynym statkiem Anglów w Układzie
Słonecznym. Umieścili oni kilkanaście innych wraz z wielką ilością sprzętu
na Księżycu, po drugiej stronie, gdzie nie można było tego wszystkiego
dojrzeć. Na ich pokładach znajdowali się kolejni Anglowie, którzy po
prostu chcieli spać aż do chwili znalezienia naprawdę obiecującej planety.
("Obudźcie nas dopiero wtedy, gdy dokądś dotrzemy!") W stanie uśpienia
znajdowały się również bardzo młode osobniki. Jeden (czy może kilka) ze
statków zawierał przedstawicieli innej rasy, których planeta była
zagrożona, toteż Anglowie podjęli się znaleźć im nową. (Z ich
doświadczenia wynikło, że galaktyka pełna jest odpowiednich planet tylko
czekających na odnalezienie.) Tej konkretnie rasie potrzebne była
środowisko wodne.
Kolejny statek zawierał zestaw nasion i zapasów żywności; pomimo
swobodnego zachowania Anglowie byli w istocie rasą bardzo praktyczną,
jeśli chodzi o sprawy zasadnicze. I przynajmniej dwa ze statków były
puste; na jednym uprzednio podróżowały jeszcze inne istoty, którym
Anglowie już znaleźli odpowiednią planetę. Ostatni zaś miał na pokładzie
spektakularny ładunek, który już wkrótce mieli zobaczyć wszyscy Ziemianie.
(Oczywiście, dowiedziawszy się o istnieniu następnych statków
generałowie i inni zaczęli natychmiast podejrzewać, iż są tam również
okręty bojowe oraz inne urządzenia militarne, i podjęli realizację tajnych
planów zmierzających do przeprowadzenia lotu szpiegowskiego wokół
Księżyca. Ale nic z tego nie wyszło i również nic wrogiego się nie
pokazało.)
Każde pytanie prowadziło do dziesięciu następnych; godziny mijały
niczym minuty. W końcu narastające uczucie pustki w żołądkach zmusiło Jima
i Todda do prośby o przerwę.
- Zjemy teraz?
Okazało się, iż Anglowie również byli głodni i zmęczeni, ale fascynacja
opowieścią ludzi nie dawała im przestać pytać. Jednak na słowa Jima
rozległ się okrzyk ulgi ze strony młodych zebranych w przedziale poniżej.
Po chwili wnieśli do audytorium kosze czegoś, co wyglądało jak suchary, i
zaczęli je roznosić wśród obecnych. Każdy z Anglów wziął jeden i wsunął go
pod płaszcz, gdzie, jak zakładali Ziemianie, znajdowały się usta czy też
może dzioby nieziemców.
- Musimy sobie teraz wyjaśnić sprawy płci - stwierdził Todd, mówiąc z
pełnymi ustami. - A, do diabła. Jak się do t e g o zabrać, Tarzanie?
- Może lepiej się wstrzymać, dopóki nie znajdziemy prawdziwej Jane? -
Jego słowa, niestety, się sprawdziły. Co prawda, Todd spotkał się z pewnym
zrozumieniem, kiedy zaczął opisywać ludzkie płci: - Ludzie tacy, jak Jim i
ja - wskazał na swe genitalia - nazywają się "mężczyznami". Inni ludzie
mają wyrostki t u, ale nie t u, i nazywamy ich "kobietami". Oba zaś
rodzaje są potrzebne do powstawania młodych. A jak u was powstają młode? -
zakończył pytaniem.
I tu wszelkie pozory zrozumienia znikły, a pytanie Anglów Jak nazywacie
Mathlon? - zapędziło wszystkich w kozi róg. Obrazy umysłowe Anglów
wybierających coś z kałuży niewiele pomogły.
To znowu ja, Theodora Tanton, od siebie. Wybrałam to wszystko z
długiego raportu Jima, by przekazać nastrój i niektóre z problemów;
podejrzewam zresztą, iż pewne kwestie poruszono dopiero po obiedzie. I nie
mordujcie mnie, siostry, o te sprawy płci oraz "wyrostki" - facet się
właśnie w ten sposób wyraził. Przeważnie przekazuję dialog tak, jakby
przez cały czas mówiono na głos; nie podkreślam tego, czy dana wypowiedź
padła telepatycznie, czy głosem. Ludzie i Anglowie wypracowali sobie
swoisty żargon półsłowny, półtelepatyczny, który spełniał swe zadnie.
Popołudnie, czy też raczej jego reszta, minęło równie szybko, jak ranek
i wkrótce światło słoneczne przesączające się do wnętrza audytorium
nabrało czerwonej barwy typowego marsjańskiego wieczoru.
- Musimy już wracać - powiedzieli mężczyźni. - Pewnie się już o nas
boją.
- Okay! - rzekł Urizel i wszyscy się zaśmiali. Ziemianom najtrudniej
było oswoić się z tym, jak bardzo śmiech Anglów przypominał ludzki - oni
zaś myśleli to samo o naszym.
Zamknięto więc drzwi, ludzie włożyli skafandry, moduł bezszelestnie
wysunął się ze swej luki i ranna podróż się powtórzyła, tyle że w
odwrotnej kolejności. Ziemianie znowu spróbowali sprawa ta uprzednio
nawracała przez cały dzień - pojąć źródło siły napędowej, ale zawsze ta
sama odpowiedź nie przybliżała zrozumienia ani trochę.
- Robimy to ciałem - wyjaśniali Anglowie. - Właśnie tak... - i mówiący
te słowa unosił się kilka metrów w górę, bez wyraźnego wysiłku, po czym
znowu opadał. - Wy nie robicie, co? Znaleźliśmy wiele ras, które tego nie
robią; a tylko jedną, która robi. - I w głowach Ziemian pojawiał się obraz
wielkiego stwora przypominającego płaszczkę, unoszącego się nad obcym
krajobrazem. Anglowie z żalem postukiwali się w czaszki. - Lata ładnie,
ale nie ma za dużo mózgu. Może będzie później.
Teraz, w drodze powrotnej okazało się jasne, iż przyjaciele Ziemian po
prostu napędzali swój pojazd p o p y c h a j ą c go w górę od wewnątrz,
tak jak siedzący pod stołem człowiek mógłby unieść go na plecach, ale bez
konieczności posiadania punktu oparcia. I wyraźnie ich to nie męczyło.
- Jest to najpewniej jakaś antygrawitacja - Jim później przekazał na
Ziemię.
Pokazano im jeszcze coś: w pomieszczeniach na obu końcach pojazdu
znajdowało się okno w podłodze, pod którym sterczał rząd świateł
zewnętrznych, również podczerwonych. Zasilały je niewielkie akumulatory.
- Szybko się zużywają - stwierdził Azazel, wyraźnie niezadowolony. I
Anglowie włączyli światła zewnętrzne, dopiero gdy znaleźli się nad
lądownikiem. To urządzenie było pierwszą konstrukcją z metalu czy drutu;
jaką Jim i Todd zobaczyli u Obcych. Wyglądała na ręczną robotę. -
Dostaliśmy to od specjalnych istot - stwierdził Azazel i przekazał obraz
jakichś nieziemców wyraźnie w warsztacie. - Nie u nas.
- My też robimy światło - dodał Urizel i spod jego (czy jej) płaszcza
błysnęła nagle łagodna poświata, która osiągnęła pewne natężenie, po czym
zgasła. - Działa - oświadczył z naciskiem większy nieziemiec. Światło
wyraźnie przeznaczone było tylko do spraw specjalnych; Anglowie mieli
fantastycznie dobry wzrok, równie sprawny w nocy. Ziemianie podejrzewali,
iż tamci użyli reflektorów głównie na rzecz ludzi, a nie ich samych. - Wy
dobrze nie widzicie w ciemności.
- Może się zdziwili, gdyśmy nie zobaczyli, jak wczoraj nadlatywali -
powiedział Jim.
A potem trzeba się było pożegnać i wracać do własnego maleńkiego
pojazdu. I zdać sprawozdanie kontroli lotu.
- Założę się, że przetrzymają nas parę godzin - nachmurzył się Todd.
Okazało się, że miał słuszność. Kevin dobrze pamięta okrzyk, jaki rozległ
się w wielkiej sali, gdy kamera pochwyciła światła zbliżającego się
pojazdu. A potem astronauci spędzili pół nocy przekazując i zapisując to
wszystko, co tu zrelacjonowałam, pomijając liczne wycięte przeze mnie
powtórzenia i pomyłki.
Och, zapomniałam o jednej ważnej rzeczy. Na chwilę przed odlotem z
kopuły ważnie wyglądający Anglo przekazał propozycję za pośrednictwem
Azazela.
- Mówi, że moglibyśmy was zabrać na Ziemię. Będzie szybko, może
trzydzieści-czterdzieści waszych dni. Zabierzemy tego człowieka, co teraz
jest na niebie, zostawimy tu wasze statki, zabierzecie je kiedy indziej. A
wy nam pomożecie przywitać się z Ziemią.
Co za propozycja! - I z miękkim lądowaniem na końcu! wyjęczał Todd w
ekstazie.
- Powiedz mu, że tak, bardzo się cieszymy - odparł Jim. Zaraz... czy to
wasz przywódca?
I tu mamy kolejny temat, którym się dotąd nie zajmowałam: system władzy
u Anglów. Na ile mogliśmy w ogóle to ustalić, nie mieli żadnego. Starsi
Anglowie tworzyli luźną strukturę ciała doradczego, w którym mógł się
znaleźć każdy, kto miał na to ochotę. Wszelkie kwestie, na przykład, dokąd
się udać czy jak postąpić w konkretnej sprawie, rozstrzygano, jak się
wydaje, za pomocą wspólnoty umysłów. Ktoś podsuwał jakiś pomysł, nad
którym wszyscy się zastanawiali do chwili uzyskania porozumienia. A co się
działo w przypadku jakiejś poważnej różnicy zdań? Anglom jednak się
widocznie takie nie trafiały. - Każdy po kolei ma rację - oświadczył
Azazel niedbale.
W każdym razie stało się tak, że wielki powrót do domu naszej
zakończonej powodzeniem wyprawy marsjańskiej nastąpił na pokładzie obcego
statku w żaden sposób nie podporządkowanego NASA, choć Anglowie uprzejmie
przystali na utrzymywanie łączności z kontrolą lotu. Dziwili się też
niezmiernie ścisłym nadzorem, jaki ośrodek kontroli lotu życzył sobie nad
nami sprawować. U nich było wyraźnie tak, że jeśli ktoś chciał gdzieś
lecieć, to po prostu leciał, na księżyc czy gdzieś.
Wyglądało na to, że rytuał dojrzałości obejmował zadanie wykonania
własnego pojazdu kosmicznego (za surowiec służył olbrzymi wysuszony strąk
nasienny) oraz przygotowanie go do dalekich wypraw. Dysponując zmysłem
telepatycznym Anglowie nie obawiali się tego, iż ktoś się może zagubić, a
zresztą na ich własnej planecie nic im specjalnie nie groziło. Co najwyżej
któryś z młodych mógł tak swą telepatyczną paplaniną czy natręctwem
dokuczyć starszemu, że ten poskarżył się radzie, a ta z kolei uziemiła
łobuziaka na tydzień czy dwa. Młodym, tak jak wszędzie, imponowała
szybkość, toteż nieustannie usprawniali swe pojazdy; które stawały się
niemal ich drugimi domami. Jak można było wnioskować, klimat na planecie
Anglów nie należał do najsurowszych.
Wszystko to wyglądało idyllicznie; nie tylko ja się zastanawiałam,
dlaczego zatem opuścili swój świat...
Dzień przybycia Anglów na Ziemię został tak dokładnie omówiony w
najróżniejszych źródłach, że mam tylko niewiele do dodania - na przykład o
panice. Na początku wszystko szło normamie: wielkie beżowe gniazdo bąbli
opadało ku miejscu lądowania - jedynej wyspie na morzu ludzi - eskortowane
pod koniec lotu przez wszystko, co lotnictwo zdołało unieść w powietrze.
Statek Obcych osiadł sprężyście i nim jeszcze skończył się kołysać, w
otwartych drzwiach pojawiły się postaci Anglów ciekawie wyglądających na
zewnątrz. Kilkoro z nich uniosło trzech astronautów i przeleciało z nimi
ku otoczonemu kordonem strażników miejscu powitania.
Wśród towarzyszących astronautom Anglów znajdowali się Urizel i Azazel
oraz paru starszych członków rady, których udało się do tego namówić.
Powitanie odbywało się w sposób nader nietypowy: wszyscy widzieli, że
astronauci próbowali zdać sprawozdanie dowódcy lotu zgodnie z rygorami
dyscypliny wojskowej, ale Anglów trudno było utrzymać w ryzach. Już po
chwili zaczęły się przekazy telepatyczne do wszystkich, bez zwracania
uwagi na protokół. Następnie dobrali się do systemu nagłośnienia i zaraz
wszyscy usłyszeli: "Witajcie! Pokój! Przyjaciele!" Dziennikarze przerwali
kordon strażników w pobliżu statku i zaczęli wszędzie włazić. Wśród
reporterów z NASA był i Kevin, który później przekazał mi co nieco.
Natomiast starsi członkowie rady Anglów, dla których jeden Ziemianin był
podobny do drugiego, zaczęli pozdrowiać policjantów i ludzi z bezpieki,
którzy ze zwartymi ramionami usiłowali przezwyciężyć napór tłumu. Podczas
zaś powolnego przelotu astronautów na miejsce powitania inni Anglowie
zaczęli już krótkie przeloty nad głowami tłumu.
Wszystko więc zwiastowało kłopoty i wkrótce się to wydarzyło: paru
młodych Anglów wyleciało ze swych przedziałów z ramionami pełnymi czegoś;
przelecieli na prawo szukając miejsca do lądowania, wołając:
"Przyjaciele!" i śmiejąc się tym całkiem ziemskim śmiechem. W ramionach
zaś unosili wyciągnięte z tanków hydroponicznych kwiaty - wielkie,
aromatyczne rośliny, które niestety wyglądały odrobinę jak granaty ręczne.
Tłum był wszędzie gęsty, toteż Anglowie nie lądując zaczęli zrzucać owe
kwiaty na głowy gapiów. Ci zafalowali: niektórzy zaczęli się cofać w
popłochu, inni napierali ciekawie. A młodzi nieziemcy krążyli nisko
śmiejąc się i obrzucając ludzi kwiatami.
Nagle ktoś przestraszył się naprawdę i w jednym miejscu zaczęła się
panika. Inni na widok uciekających, czując ich napór sami zaczęli biec.
Rozległy się okrzyki. Napór szybko narastał i nagle jakaś kobieta
krzyknęła i upadła.
Wszystko to na ekranach telewizyjnych ukazywało się jako niewielki
ośrodek zamieszania, które nastąpiło, gdy przez cały czas astronauci i
towarzyszący im Anglowie przeciskali się międ