Tanner Charles - Tumitak na powierzchni ziemi

Szczegóły
Tytuł Tanner Charles - Tumitak na powierzchni ziemi
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Tanner Charles - Tumitak na powierzchni ziemi PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Tanner Charles - Tumitak na powierzchni ziemi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Tanner Charles - Tumitak na powierzchni ziemi - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Charles R. Tanner Tumitak na powierzchni Ziemi (Tumithak in Shawm) przełożył Wiktor Bukato WSTĘP Pięć tysięcy lat już minęło od najazdu szylków, które opuściwszy swą rodzinną planetę Wenus, na dwadzieścia wieków zepchnęły ludzkość z powierzchni Ziemi do Lochów i Korytarzy. Gdy w końcu rodzaj ludzki z nich wyszedł, zapoczątkował tym samym nowy Wiek Bohaterski; dziś patrzymy na wodzów owego powstania jak na półbogów. A wśród wszystkich przeinaczonych i przesadzonych podań z tamtych czasów najwięcej magii i cudów jest w historii Tumitaka z Loru. Był to pierwszy i chyba najwybitniejszy z licznego grona Zabójców Szylków, i od samego początku ludzie skłonni byli przypisywać mu nadprzyrodzoną lub co najmniej nadludzką potęgę, a nawet bezpośrednią opiekę mocy boskich. Wziąwszy, jednak pod uwagę wiedzę uzyskaną w wyniku ostatnich badań archeologicznych, można choć w przybliżeniu odtworzyć życie owego bohatera w racjonalnej i prawdopodobnej wersji. Bez proroctw, cudów i dziwów jest to historia młodzieńca, który pod wpływem opowieści o wielkich czynach dokonywanych w przeszłości postanowił zaryzykować swe życie, by dowieść, że szylki można zabijać i zwyciężać nawet teraz. O tym, jak dowiódł tego swemu ludowi, autor słów niniejszych opowiedział już czytelnikom; ta historia - dalszy ciąg przygód zawartych w "Tumitaku z podziemnych korytarzy" - obejmuje wydarzenia, które nastąpiły później. I. Długi korytarz ciągnął się jak okiem sięgnąć, a jego piękne marmurowe ściany połyskiwały w blasku różnokolorowych lamp starannie ukrytych w ścianach, które rzucały wokół łagodną mleczną poświatę. Obrazy i figury geometryczne wyryte w szlachetnym białym kamieniu, z którego zbudowano ściany, wyglądały, jakby umieszczono je tu celowo, by w połączeniu ze światłami osiągnąć jednolity, harmonijny efekt skończonego piękna. Gdzieniegdzie ukazywały się ozdobne ościeża zamknięte wielkimi odrzwiami z brązu, na których wyrzeźbiono postacie i sceny rodzajowe dorównujące pięknem płaskorzeźbom na murach. W niektórych ościeżach drzwi nie było; zawieszono je barwionymi na wszystkie kolory tęczy wielkimi kotarami i kobiercami ciężkimi od złotych i srebrnych nici. Jednak wszystkie te wspaniałości pozostawały niedocenione, gdyż w całym korytarzu nie było ani jednej ludzkiej istoty, która mogłaby je podziwiać; w istocie grube pokłady kurzu pokrywające dno korytarza oraz liczne pajęczyny na ścianach świadczyły, że pomieszczenia były opuszczone od miesięcy. Tak też było - od kilku już lat nikt nie wchodził do tej części korytarza, od kiedy przybysz z głębokich podziemi wyszedł z szybu prowadzącego do jednego z pomieszczeń, by przedostać się tym korytarzem w kierunku Powierzchni znajdującej się wysoko w górze. Nawet przed jego przyjściem rozleniwieni mieszkańcy korytarza zawsze obawiali się i unikali tego odcinka, prowadził bowiem do lochów zamieszkanych przez "dzikusów", a wiodący sybaryckie życie Esteci wystrzegali się najmniejszych zwiastunów niebezpieczeństwa. Dlatego też przejście to było zawsze puste, mimo swego wyjątkowego piękna. Teraz jednak, po długim czasie ciszę korytarza zamąciły jakieś odgłosy. Ciche szmery, ostrożne szepty i ściszone okrzyki dochodziły z pomieszczeń; po paru chwilach w drzwiach pojawiło się dzikie oblicze. Jego właściciel stwierdziwszy, że korytarz jest zupełnie pusty, ukazał się następnie w całej okazałości. Popatrzył w obie strony korytarza, jak gdyby obawiał się ataku ze strony jakiegoś niewidzialnego wroga; gdy jednak zajrzał do kilku pomieszczeń i przekonał się, że całe przejście jest rzeczywiście puste, schował do pochwy trzymany w ręku olbrzymi miecz i cofnął się do drzwi, z których poprzednio wyszedł. Intruz był olbrzymim mężczyzną o dzikim wyglądzie, liczącym ponad sześć stóp wzrostu, o potężnej, owłosionej klatce piersiowej i szerokich barach; twarz jego pokrywał gęsty rudy zarost. Ubrany był w jednoczęściowy strój składający się z szerokiej tuniki sięgającej do kolan. W jej workowe płótno wszyto dziesiątki kawałków metalu i kości; tę ostatnie zabarwione były na różne kolory, a wszystko razem układało się w dość prymitywny wzór. Miał długie, rude włosy, a na piersiach nosił naszyjnik wykonany z kosteczek ludzkich palców nanizanych na cienki rzemyk. Nim opuścił korytarz, zatrzymał się na chwilę, następnie wszedł do pomieszczenia i cicho zawołał. Odpowiedział mu ściszony gwizd, po czym dołączył do niego inny mężczyzna, niższy i-młodszy, ubrany odmiennie. Nowy przybysz nosił szatę z najszlachetniejszego materiału, jaki można sobie wyobrazić: był to przejrzysty muślin w najdelikatniejszych odcieniach opalizujących różów, zieleni i błękitów. Szata nie była nowa, lecz zniszczona, podarta i pocerowana, jak gdyby właściciel cenił sobie ją bardzo i miał zamiar nosić, dopóki nie rozpadnie się ze starości. W talii spinał ją szeroki pas z wieloma kieszeniami i ogromną klamrą, a od pasa zwieszał się miecz i - cóż za dziwny anachronizm! - pistolet! Na głowie mężczyzna miał metalową przepaskę przypominającą koronę, jaką nosili wodzowie wrogów ludzkości, szylków. Drugi mężczyzna nie miał olbrzymiej siły ani atletycznej budowy pierwszego, ale odznaczał się również nieprzeciętnym wzrostem i siłą mięśni i wyraźnie górował nad swym towarzyszem inteligencją, co mógłby stwierdzić najgorszy psycholog. Odnosiło się wrażenie, że ci dwaj tworzą parę zdolną stawić czoło każdej sytuacji i wyjść z niej zwycięsko. Stali przez chwilę w milczeniu rozglądając się na obie strony, aż w końcu drugi mężczyzna przemówił do swego towarzysza. - I cóż myślisz o Korytarzach Estetów, Datto? - zapytał. - Czyż nie są równie cudowne i piękne, jak opisywałem? - Są rzeczywiście piękne, Tumitaku - odrzekł jego towarzysz - choć nie potrafię pojąć, jakiemu celowi miałyby służyć owe dziwne rysunki. Nie rozumiem również, dlaczego są tutaj tak misterne zasłony w drzwiach. - Zamilkł na chwilę, a gdy ponownie przemówił, oczy mu błyszczały. - Lecz owe drzwi z metalu to doskonały pomysł. Musimy zabrać kilka sztuk do dolnych korytarzy. Za takimi drzwiami człowiek może z powodzeniem bronić się przed setką nieprzyjaciół. - Teraz naszymi jedynymi nieprzyjaciółmi są szylki - przypomniał mu Tumitak. - A wątpię, by drzwi z metalu mogły powstrzymać te dzikie bestie, Datto. Datto chrząknął pod nosem i dalej z lekceważeniem lustrował korytarz. Najwyraźniej, nie miał poczucia piękna, które nieśmiało kołatało się już w piersi Tumitaka. - Która droga prowadzi na Powierzchnię? - zapytał szorstko Datto, a gdy Tumitak mu pokazał, ciągnął dalej: - Wezwijmy naszych towarzyszy. Na pewno czekają niecierpliwie na nasz znak. - Tumitak wyraził zgodę, jego towarzysz znowu wszedł do pomieszczenia i powtórzył ten sam cichy okrzyk, który wydał poprzednio. Nastąpiła chwila ciszy, a potem z bocznej komnaty poczęli wychodzić ludzie. Do tej pory czekali z napięciem w podobnym pomieszczeniu u dołu szybu; na wezwanie Datty wspięli się po drabinie na wyższy poziom, gdzie stali ich przywódcy. Pierwszy pojawił się szczupły młodzieniec o jastrzębiej twarzy; krótko strzyżone włosy i szeroki pas z kieszeniami świadczyły, że pochodził z tego samego miasta co Tumitak. Imię jego brzmiało Nikadur; jako przyjaciel Tumitaka z lat chłopięcych był jednym z pierwszych, którzy poprzysięgli pójść za Zabójcą Szylków wszędzie, dokąd on poprowadzi. Za tym młodzieńcem wyłonił się inny i o ile wygląd Nikadur a świadczył o powiązaniu z Tumitakiem, wygląd drugiego młodzieńca świadczył o pokrewieństwie z Dattą. Nazywał się Torp i był bratankiem Datty, któremu pomagał w sprawowaniu rządów w mieście Jakra głęboko pod Powierzchnią. W ślad za tymi dwoma pojawiło się wielu innych: Tumlok - ojciec Tumitaka; Nenapus - wódz miasta Nonon wraz z synami i bratankami; a za nimi jeden za drugim obywatele o mniejszej, randze ze wszystkich miast dolnych korytarzy: ludzie, którzy nigdy niczym się nie wyróżnili, a pragnęli zyskać sławę za cenę ślepej lojalności wobec swych wodzów. Pośród nich można było napotkać członków osobliwego plemienia, na których wciąż jeszcze mieszkańcy dolnych korytarzy patrzyli spode łba: dzikich z mrocznych korytarzy z oczami zasłoniętymi wieloma warstwami tkaniny, która chroniła ich wrażliwe nerwy wzrokowe przed rażącym światłem. Dzicy byli teraz niewolnikami, dopiero niedawno podbitymi przez mieszkańców dolnych korytarzy, lecz już teraz obfitość żywności uczyniła z nich wierne sługi. W sumie z szybu wyszło ponad dwustu mężczyzn; stanęli teraz w szeregu w korytarzu oczekując na słowa Tumitaka, który miał ich poprowadzić przeciwko Estetom. Stali w milczeniu, gdy Tumitak w skrócie przekazywał im to, co wiedział o przejściach i korytarzach w tej okolicy; potem zaś na cichą komendę cała gromada- ruszyła szybko w głąb korytarza. Wyprawa przeciwko Estetom była pierwszą tego rodzaju, którą pod jęli mieszkańcy dolnych korytarzy. Od czasu gdy Tumitak powrócił z Powierzchni przed dwoma laty i został ich wodzem, większość czasu spędził na umacnianiu swej władzy. Pomiędzy Jakranami, a nawet pomiędzy Lorianami było wielu niezadowolonych; nowy władca wkrótce dał im poznać swą ciężką rękę. Gdy w końcu wszystkie miasta uznały jego zwierzchnictwo, w bocznych korytarzach pozostały jeszcze liczne małe "wioski", które Lorianin musiał podporządkować swej władzy. A gdy wreszcie wszystkie dolne korytarze bez wahania uznały Tumitaka za wodza, ich mieszkańcy wtargnęli do mrocznych korytarzy i po krótkim czasie dzicy zostali pokonani i ujarzmieni. Odtąd wszystkie lochy poniżej Korytarzy Estetów oddawały pokłon nowemu panu. Wtedy właśnie Tumitak uznał, że nadszedł właściwy czas, aby podjąć wyprawę w korytarze zamieszkałe przez ową rasę olbrzymich artystów, którzy oddawali cześć szylkom i byli im posłuszni. Lorianin wiedział dobrze, co to oznacza. Choć nie potrafił dokładnie ustalić rodzaju zależności między Estetami i szylkami, wiedział jednak, że te opasłe stwory uznawały szylków za swych panów i w razie niebezpieczeństwa z pewnością wezwałyby ich na pomoc. I dlatego też Tumitak zdawał sobie sprawę, że napaść na Estetów równoznaczna jest z napaścią na ich władców. Szylki "udomowiły" Estetów przeznaczając ich do tych samych celów, do których my hodujemy bydło; ich podejrzenia zagłuszały obłudnymi kłamstwami i pochlebstwami, a jednocześnie drogą krzyżowania utrwalały w nich cielęcą głupotę i ufność. Tak więc Tumitak odkładał wyprawę do czasu, aż zjednoczą się wszystkie dolne korytarze; gdy to nastąpiło, nie widział powodu do dalszej zwłoki. Wezwał dwie grupy ochotników: tych, którzy byli wystarczająco dzielni, by wspomóc atak na owe istoty wyhodowane przez szylki, i tych, którzy poszliby za przywódcą gdziekolwiek, nawet na Powierzchnię. Tumitak wiedział, że może zabrać ze sobą tylko ochotników. Gdy z tysięcy mieszkańców dolnych korytarzy zgłosiło się jedynie około dwustu wojowników, chcąc nie chcąc musiał zadowolić się tą garstką i wyruszył w drogę. Na szczęście, jak mu się zdawało, obie grupy ochotników były niemal jednakowe. I oto Korytarze Estetów zaroiły się od owych dwóch setek śmiałków z obnażonymi mieczami i okrzykami wojennymi na ustach, czekających na chwilę, gdy Tumitak da sygnał do .ataku. Wódz jednak nie widział potrzeby pośpiechu i prowadził ich przed siebie korytarzem, chcąc przede wszystkim dotrzeć jak najbliżej centrum miasta, nim zostanie odkryty. Gdy przekonał się, że jest już nie opodal Wielkiego Placu, dał sygnał i w jednej chwili w Korytarzach Estetów rozpętało się piekło. Nie ma potrzeby opisywać przebiegu bitwy. Nie .była to właściwie bitwa, raczej rzeź, i gdyby nie dyktowała jej absolutna konieczność, Tumitak wolałby uniknąć walki z Estetami. Pamiętał jednak o Latrumidorze, artyście, który chciał go zdradzić podczas poprzedniej wyprawy na Powierzchnię, i świadom wiarołomnej natury Estetów postanowił, że muszą zginąć. I zginęli wszyscy, co do jednego; a gdy zwycięski oddział zebrał się w górnym odcinku korytarza Estetów jakieś czterdzieści godzin później, prezentował istną pstrokaciznę ubiorów. Jedni nosili delikatne muśliny Estetów, inni zaś nadal ubrani byli w szorstką odzież z rodzinnych stron. Niektórzy dzierżyli w dłoniach miecze, które przynieśli ze sobą, niektórzy zaś mieli inną broń - miecze i włócznie wykonane przez Estetów nie tyle do walki, co jako wyszukane przedmioty zbytku. Teraz stanowiły oręż, podobnie jak wiele innych dzieł rąk artystów. Ktoś dzierżył nawet w dłoni delikatny posążek z brązu, którego koniec zbrukany był zakrzepłą krwią z przylepionymi włosami w miejscu, gdzie dosięgnął jakiegoś Estety. Do tych ludzi przemówił Tumitak, ponownie przypominając o konieczności natychmiastowego wymarszu. Mówił, że szylki często odwiedzają Estetów. Nikt nie wie, kiedy przyjdą znowu. A lepiej będzie, żeby to nie szylki zaskoczyły mieszkańców lochów, lecz raczej żeby oni natychmiast udali się na Powierzchnię, by tam zaskoczyć szylki! - Tak więc - zakończył - ci wszyscy, którzy chcą iść za mną, niech będą gotowi po najbliższej porze snu, bo wtedy mam zamiar poprowadzić mój oddział do ataku. - Dał rozkaz do rozejścia się, a sam również oddalił się, by zażyć trochę odpoczynku, którego bardzo potrzebował. Po porze snu Tumitak z przyjemnym zaskoczeniem stwierdził, że nie więcej niż dziesięciu ludzi postanowiło pozostać w Korytarzach Estetów. Tych oddał pod komendę Turanena, syna Nenapusa; sam zaś następnie, mając za sobą prawie dwustu wojowników, wyruszył na Powierzchnię - ku szylkom! Doszli- w końcu do wąskiego przejścia wykutego w czarnym kamieniu, po którym Tumitak poznał, że znajdują się niebezpiecznie blisko Powierzchni. Zwołał swoich wodzów i rozpoczął radę wojenną. Była to doniosła rada, zapewne po raz pierwszy bowiem od dziewiętnastu lub więcej wieków ludzie rozmyślnie planowali kampanię przeciwko szylkom. Rada stwierdziła że ludziom z lochów brak przede wszystkim znajomości Powierzchni i zwyczajów szylków. Zdaniem rady, ten brak rozeznania należy jak najprędzej uzupełnić, inaczej wszelka szansa zwycięstwa zostanie zaprzepaszczona już na początku. Bez wątpienia konieczne będzie wysłanie zwiadowców na Powierzchnię, by ustalić, jakie panują tam warunki. Na tę propozycję (przedstawioną przez Nenapusa) Jakranin Datto zaśmiał się głośno i pogardliwie. W ciągu dwóch tysięcy lat, mówił, znalazł się tylko jeden człowiek dość dzielny, by stawić czoło niebezpieczeństwom Powierzchni. A oto Nenapus mówi o wysyłaniu zwiadowców, jakby chodziło o napad na jeszcze jeden mroczny korytarz! Może Nenapus zaproponuje, komu powierzyć funkcję zwiadowcy? Nenapus mocno wzburzony miał już odpowiedzieć, gdy przerwał mu Tumitak. . - Datto - oświadczył Lorianin - gdy ludzie z jednego korytarza atakują pomieszczenia innego, funkcja zwiadowcy czy szpiega jest niebezpieczna, lecz - niezbyt ważna czy zaszczytna. Lecz w naszej obecnej wojnie zwiadowca jest niezmiernie ważny, gdyż nie tylko nasze życie, ale cała przyszłość człowieka zależy od tego, jakie informacje zdoła przynieść. Z tego grona tylko jeden człowiek widział w życiu Powierzchnię; jeśli on uważa, że powinien poprowadzić zwiadowców, którzy pójdą przed armią, któż może mu tego prawa odmówić? Niżsi wodzowie osłupieli. - Ale my ciebie potrzebujemy, Tumitaku! - zaczęci protestować. - Nigdy przedtem> władca nie podejmował ryzyka pozostawienia swych ludzi bez przywódcy. Jeśli ciebie by zabrakło, cały Wielki Bunt upadnie. Tumitak uśmiechnął się. - Zwołajcie więc armię - zaproponował - i wezwijcie ochotników, by wyszli na Powierzchnię przede mną! \- Wodzowie zamilkli. Nawet oni nie stanęliby sami twarzą w twarz z Powierzchnią, choć z radością oddaliby życie idąc za Tumitakiem. Zabójca Szylków odczekał chwilę. - Widzicie? - mówił dalej. - Nie ma wątpliwości, że to ja muszę poprowadzić zwiadowców. I z tego samego powodu właśnie ów zwiad musi składać się z wodzów, z przywódców. To między wami, członkowie mojej rady, pragnę znaleźć ochotników. . Natychmiast dwadzieścia mieczy, v głowniami przed siebie, wyciągnęło się w kierunku Tumitaka. Każdy członek rady chętnie zgodził się iść za Zabójcą Szylków, choć poprzednio nikt nie chciał iść przed nim. Tumitak zawahał się i wybrał trzech mężczyzn. Wybrał Nikadura, towarzysza lat chłopięcych, czuł bowiem, że zna go tak dobrze, iż potrafi przewidzieć jego zachowanie w każdej sytuacji. Poza tym Nikadur był wybornym łucznikiem i posiadał tę jedyną znaną mieszkańcom lochów broń, która potrafiła zabijać na odległość. Wybrał Dattę ze względu na chłodny zmysł praktyczny i niezawodne męstwo Jakranina, a także ze względu na jego olbrzymią-, niewyczerpaną siłę. W końcu wybrał Torpa, bratanka Datty, z tych samych powodów, dla których wybrał Dattę. Kilka godzin później cała czwórka posuwała się w górę wąskiego korytarza o czarnych ścianach, z mieczami w dłoniach i pakunkami na plecach; za nimi zaś armia pod dowództwem Tumloka i Nenapusa z niepokojem oczekiwała na ich powrót. Zwiadowcy doszli do wąskich schodków, wspięli się na nie i w pewnej odległości ujrzeli przed sobą otwór - wyjście na Powierzchnię. Jednak ku zdumieniu Tumitaka nie widać było czerwonego światła jak podczas jego poprzednich odwiedzin. Istotnie, żadne światło z Powierzchni nie padało do przejścia! Tumitak nie umiał, tego wyjaśnić. Gestem nakazał trzem towarzyszom zatrzymać się, a następnie podpełzł ostrożnie do otworu, który był celem ich długiej wędrówki korytarzami. Zabójca Szylków uniósł wzrok ponad krawędź otworu i rozejrzał się. Tak jak myślał, cała Powierzchnia pogrążona była w ciemności! Poczuł ukłucie strachu. Czyżby szylki odkryły nadejście jego ludzi, zastanawiał się, i jakimś sposobem pogrążyły Powierzchnię w ciemnościach? Może nawet czekały teraz w ukryciu na wyjście mieszkańców dolnych korytarzy, by ich pozabijać? >. Mimo woli Tumitak cofnął się do korytarza i stał tam, zbierając odwagę, która zaczynała go zawodzić. Raz jeszcze, jak wówczas gdy przeszedł tę drogę samotnie, jego chłodny, żelazny rozsądek pokonał emocje. Przypomniał sobie, że wszystkie legendy, które kiedykolwiek słyszał o szylkach, wspominały o ich wstręcie do ciemności. Zaiste, jego cudowna księga, ten rękopis, który znalazł, gdy był jeszcze chłopcem, powiedział mu, że szylki pochodzą z okolic, gdzie nigdy nie jest ciemno. Teraz i ta historia wraz z zatartymi legendami Jego plemienia, które głosiły, że żaden szylk nigdy z własnego wyboru nie podejmie walki w ciemności, przekonała go, że owa ciemność nie powstała z zamysłu szylków. Raz jeszcze więc powrócił do krawędzi otworu i zdobywając się na odwagę, wyskoczył i stanął na Powierzchni! Po krótkiej chwili oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności; w oddali ujrzał niewyraźnie jeszcze jakieś kształty. Drzewa, owe słupy, których szczyty pokrywały osobliwe zielone fale, widział jako zagęszczone ciemne plamy na tle trochę tylko rzadszej ciemności. O kilkaset stóp prosto przed nim wznosiły się domy szylków, obeliskowe wieże nachylone pod przeróżnymi kątami, rysujące się konturami na tle nieba. A spojrzawszy w górę Tumitak ze zdumieniem ujrzał, że sklepienie, za które uważał niebo, pokryte było setkami, nie, tysiącami drobnych punkcików jasności, bez przerwy migoczących i połyskujących, a mimo to dających tak mało światła, że z trudem można było powiedzieć, iż ciemność przy nich się zmniejsza. Lorianin stał tak przez jakiś czas, a następnie, gdy nic nie mąciło ciszy i spokoju, powrócił do otworu i krzyknął do przyjaciół. Po kilku chwilach wynurzył się Datto, a zaraz za nim ukazali się Torp i Nikadur. Rozejrzeli się wokół, wyraźnie zaniepokojeni ciemnością, obawiali się jednak zadawać jakieś pytania, aby dźwięk głosów nie zdradził ich obecności. Stali bez ruchu, oczekując od Tumitaka rozkazów, aż Zabójca Szylków, powodowany nagłym impulsem, padł płasko na ziemię i począł się czołgać powoli w kierunku szylkowych wież, dając jednocześnie znak swym towarzyszom by uczynili podobnie. Dotarcie do budowli zabrało trochę czasu, gdyż najlżejszy szum wiatru w drzewach przerażał mieszkańców lochów, którzy zamierali wówczas bez ruchu na wiele minut;. w końcu jednak unieśli się z ziemi i stanęli w cieniu jednej z wież. Dyszeli, nie tyle zmęczeni czołganiem się po trawie, co przerażeni czyhającym na nich strasznym niebezpieczeństwem; w końcu jednak po wielu minutach nasłuchiwania w napięciu uspokoili się nieco i zaczęli rozglądać się wokół siebie zaciekawieni otoczeniem. Dziwaczna była to budowla, w cieniu której się znaleźli: czworoboczny budynek, zbudowany z nieznanego metalu, wznosił się w górę na ponad sto stóp, a u podstawy miał nie więcej niż piętnaście stóp kwadratowych. Nachylony był pod kątem co najmniej dwudziestu pięciu stóp w kierunku, z którego nadeszli ludzie. Gdy tak sterczał nad nimi, zdawało się, że w każdej chwili może runąć i zmiażdżyć ich; a jednak gdy popatrzyli na jego solidną i mocną podstawę, uświadomili sobie, że budynek ów zapewne stoi tak już od wieków. Cały ten wypad wyczerpał odwagę mieszkańców lochów. Bali się zapuszczać w głąb miasta szylków; stali niezdecydowani przez dłuższy czas, niepewni, co mają robić dalej. Mimo że długo stali w całkowitej ciszy, ani razu nie słyszeli dźwięków wydawanych przez szylki,. ani nie ujrzeli poruszających się sylwetek. , W końcu jednak Nikadur zaszeptał Tumitakowi do ucha. - Coś się dzieje na ścianie Powierzchni po prawej stronie, Tumitaku - szepnął. - Zdaje się, że widzę słabą poświatę. Tumitak wzdrygnął się. Była to prawda! Słabe, nierówne światło mgliście jaśniało po prawej stronie nieba. Wpatrując się, pojął, że owa jasność pada na całą Powierzchnię. Mógł dojrzeć twarze towarzyszy i nierówności ziemi. Datto i Torp. cichym głosem wymieniali uwagi na temat zdumiewającego dziwu - drzew, na tyle już widocznych, że można je było rozróżnić. Tumitak przemówił do towarzyszy. - Światło powraca albo powstaje nowe. Dziwna sprawa, gdyż światło to znajduje się po przeciwnej stronie Powierzchni niż tamto, które widziałem, gdy byłem tu poprzednio. - Wkrótce będzie dość jasno, by pojawiły się szylki - szepnął Datto. - Może lepiej wróćmy pod ziemię, Tumitaku? Lorianin miał właśnie dać odpowiedź twierdzącą, gdy Torp wydał okrzyk przerażenia i dygocząc gwałtownie wskazał ręką ku drzewom w okolicy jamy. Pod nimi widać było niewyraźne sylwetki sunące w kierunku wież, a z oddali dobiegł dźwięk klekoczących głosów. Grupa szylków zbliżała się w ich kierunku! W jednej chwili całą czwórkę sparaliżował okropny, czysto instynktowny strach. Zdjęci paniką, rozglądali się za możliwością ucieczki. Powrót do jamy był niemożliwy - grupa pająkowatych istot już ją minęła. Próba ucieczki w kierunku drzew po przeciwnej stronie była również niemożliwa - intruzi prawie natychmiast zostaliby wykryci. Jeden tylko kierunek oferował kryjówkę - ale włosy zjeżyły im się na głowach na myśl udania się w tę stronę. Gdyby jednak tego nie uczynili, i to natychmiast, ich wykrycie było tylko kwestią chwili. Rzucili się więc biegiem obok wieży, w głąb miasta szylków, żeby uniknąć przynajmniej bezpośredniego niebezpieczeństwa w nadziei, że przyszłość sama się jakoś ułoży. Już w trakcie ucieczki różne szelesty i dobiegające z różnych stron klekoczące głosy uświadomiły im, że miasto budzi się do życia. Półżywi z przerażenia przywarli do muru wieży - wtem pojawiły się przed nimi drzwi, stare, zniszczone, drewniane drzwi, które Tumitak otworzył pchnięciem i zaczął wpychać przyjaciół do wnętrza wieży. Gdyby w środku znajdował się jakiś nieprzyjaciel, mógłby ich bez trudu pozabijać, jak tylko weszli, bo przeskok z warunków szybko rosnącego światła na zewnątrz do ponurych ciemności w środku sprawiło, że pomieszczenie zdało się im ciemne niczym głębia Erebu. Wkrótce jednak oczy przywykły do ciemności i ludzie mogli już mniej więcej rozróżnić zarysy wnętrza wieży. Wielka była ich ulga, gdy uświadomili sobie, że dom ten nie może być zamieszkały przez nieprzyjaciół. Podłoga nie była niczym pokryta, stanowiła ją goła ziemia - ten dziwny, zbity pył pokrywający podłoże Powierzchni; nie widać było również niczego, co przypominałoby jakieś umeblowanie, chyba że wiązka "słomy w kącie miała służyć za legowisko. Jednak tu i ówdzie wisiały stare, poszarpane liny, a Tumitak patrząc w górę dostrzegał niewyraźnie, że owe liny prowadzą do wysokości około dwudziestu stóp, gdzie wielka masa poskręcanych lin, powrozów i sznurów krzyżowała się wielokrotnie na całej szerokości wieży. Było to istne kłębowisko lin, sieć, pomyślał, gdyż znowu nasunęło mu się podobieństwo szylków- do pająków. W rzeczywistości bliski był pomyłki, gdyż szylki używały wież tylko jako miejsc noclegowych i w nocy chroniły się w ich górnych częściach, gdzie spędzały godziny ciemności w legowiskach sporządzonych z setek krzyżujących się lin i sznurów. Na szczęście wieża, w której znalazł się Tumitak z towarzyszami, była stara, a jej budowniczowie uznali, że nie nadaje się już do zamieszkania. Wkrótce zobaczymy, jakie znalazła zastosowanie. Przerażeni mieszkańcy lochów stali przez kilka chwil w ciemnym wnętrzu wieży, a serca ich powoli zaczynały powracać do normalnego rytmu, gdy raz jeszcze rozległ się złowieszczy klekot szylka, tym razem prawie za drzwiami. Wzmagał się coraz bardziej i ludzie zrozumieli nagle z zupełną jasnością, że szylki zbliżają się do tej wieży! Zaczęli się rozpaczliwie rozglądać wokół, szukając jakiejś kryjówki, lecz cały czas mieli świadomość, że schronienie może być tylko jedno. Próba ukrycia się w labiryncie lin i sznurów rozpiętych na niewielkiej wysokości ponad ziemią równała się dobrowolnej kapitulacji, tak się przynajmniej wydawało. Wobec braku innego wyjścia Tumitak i jego towarzysze po chwili gramolili się już w górę po linach, ginąc w gęstych zwojach poskręcanych sznurów i powrozów. Tuż nad ziemią krzyżujące się liny nie były liczne, jednak na wysokości dziesięciu stóp wieszano je tak gęsto, że z dołu zupełnie nie można było dostrzec kogoś, kto by się w nich chował. Tam więc nasi poszukiwacze przygód wstrzymali wspinaczkę i pochowani w gęstej sieci leżeli, nasłuchując dźwięków, które rozlegały się tuż za drzwiami. Rozchylając splątane liny Tumitak stwierdził, że ma prawie swobodny widok na dno wieży. Ukryli się ani trochę za wcześnie, czego dowiódł fakt, że ledwie zajęli wygodne miejsca wśród lin, gdy drzwi się otworzyły i pojawiło się w nich osobliwe towarzystwo. II. Pierwszy wkroczył szylk i Tumitak poczuł jak liny, na których leżał wraz z towarzyszami, zatrzęsły się, gdy pozostali mieszkańcy lochów zadygotali ze strachu na pierwszy widok dzikich bestii z Wenus. Istota była typowym przedstawicielem swego rodzaju: miała około czterech stóp wzrostu, dziesięć pająkowatych odnóży i głowę, która, gdyby nie brak włosów i nosa, mogłaby uchodzić za głowę ludzką. Wysoko między dwoma odnóżami, tak jak człowiek ujmuje gałązkę między kciukiem i palcem wskazującym, szylk trzymał metalowy pręt, którego koniec żarzył się jasnym światłem. Na grzbiecie miał dziwaczną skrzynkę, do której przymocowany był wąż, zwinięty i zakończony długim prętem, schowanym w pochwie umieszczonej na skrzynce. Za nim pojawił się następny osobnik, który mógłby być jego bratem bliźniakiem, a na końcu dziwnej kompanii szli dwaj ludzie! Osobliwy wygląd tych lodzi sprawił, że obserwatorom w górze zaparło dech ze zdumienia. Mężczyźni byli wysocy, wyżsi nawet niż Tumitak; w rzeczywistości wyższy z tej dwójki musiał mieć prawie siedem stóp wzrostu. Jednak to nie ich wzrost zdumiał Tumitaka i jego przyjaciół, lecz raczej ich niewiarygodna smukłość i dziki wyraz twarzy. Ich ręce i nogi były długie i żylaste; uda mieli może nieco grubsze niż ramię Tumitaka. W pasie byli zaskakująco wąscy; szyje też były chude. Natomiast mieli potężnych rozmiarów klatki piersiowe, podobnie jak głowy. Nie można powiedzieć, że ciała ich były nieproporcjonalne; nie, było w nich coś, co kazało się domyślać, że do określonych celów ci ludzie byli może bardziej funkcjonalnie zbudowani niż nawet Datto, ten siłacz z korytarzy. Obserwując tę dwójkę widać było, że stanowią oni inną rasę, tak jak oczywiste było, że Esteci również należeli do innej rasy. Gdyby porównać obraz dawnych .psów ze Złotego Wieku, zwanych chartami, z dzisiejszymi psami, można byłoby zrozumieć różnicę między mieszkańcami korytarzy, a owymi stworzeniami wyhodowanymi przez szylki. Ludzie ci odziani byli tylko w tkaninę okręconą w połowie tułowia i opadającą do kolan; tkanina spięta była pasem, z którego zwieszał się miecz. W każdej dłoni trzymali groźnie wyglądający bicz ze skóry jakiegoś zwierzęcia, a gdyby ta jeszcze nie wystarczyło, by ich wyróżnić, ich włosy i obfite brody były czarne! Mieszkańcy lochów, którzy nigdy nie widzieli włosów- innej barwy niż ruda (oprócz jasnych włosów Estetów)v nie zdziwiliby się bardziej, gdyby włosy tamtych były zielone. Owi ludzie weszli za szylkami do pomieszczenia i od razu rozłożyli się na legowiskach ze słomy. Szylki mruknęły coś do nich cichym klekoczącym szeptem, a następnie, zgasiwszy lampy, odwróciły się i wyszły z wieży. Ludzie pozostali na miejscu leżąc na słomie i okazując wyraźne oznaki zmęczenia. Po chwili jeden z nich przemówił słabym głosem. - W Kajmaku widziałem prawdziwe polowania, Tłoku - powiedział, a w głosie jego dało się słyszeć wyraźne szyderstwo. - Pamiętam czasy, gdy łapano trzech, a nawet czterech dzikusów, nim noc zapadła. Powinieneś zobaczyć takie polowania w wielkim mieście, Tłoku. Człowiek zwany Tłokiem odpowiedział mruknięciem. - Gdy zobaczysz polowanie w Szemie, Traku, będziesz wiedział, że gonisz za prawdziwym dzikusem. Ci tak zwani dzicy, na których polujesz w Kajmaku, są oswojeni, specjalnie hoduje się ich do łowów. Wiesz o tym dobrze. Trak wyglądał na zbitego z tropu; odwróciwszy się w stronę legowiska wyjął spod słomy niewielki dzbanek. Wylał z niego na dłoń trochę oliwy i począł smarować swój bicz. Po chwili znowu ośmielił się na tyle, by zabrać głos. - Nie bez powodu Hun-Pna nazywany jest "ostrożnym" - zauważył. - Nigdy nie widziałem łowcy postępującego z taką ostrożnością. Można by pomyśleć, że spodziewa się, że któryś z dzikich odwróci się, by nas uśmiercić. Mogliśmy powalić tę dzikuskę, którą ścigaliśmy wczoraj wieczorem, i dotrzeć do Szemu jeszcze przed zmrokiem, gdyby nie to, że Hun-Pna bał się nas wypuścić. Tłok uniósł się na legowisku i popatrzył na swego towarzysza. Widać było, że podziela jego opinię o szylku, który był ich panem i władcą. - Gdy będziesz służył Hun-Pnie tak długo jak ja - oświadczył - przywykniesz do jego obyczajów. - Pogrzebał w słomie, wydobył inny, większy dzban, napił się głośno, po czym mówił dalej. - Widziałem raz, jak zaprzestał pościgu i odwołał nas po wielu godzinach pogoni tylko dlatego, że osaczony dzikus bronił się! - Ale przecież oni zawsze bronią się, gdy są osaczeni, prawda? - zapytał Trak, który był najwyraźniej młodszy i doświadczeniem ustępował towarzyszowi. - Tylko mniej więcej jeden na pięciu walczy naprawdę - odpowiedział starszy. - Pozostali opierają się słabo, tak że nie warto przejmować się tą obroną. Mają dość rozsądku, by zdawać sobie sprawę, że jeśli zdobędą nad nami przewagę, szylkowie natychmiast ich dobiją. Rozmówcy zamilkli znowu na jakiś czas, a wysoko nad nimi czterej milczący obserwatorzy w zdumieniu zastanawiali się nad tym, co usłyszeli. Po chwili starszy z dwójki odezwał się ponownie. -t Chociaż... widziałem parę zajadłych walk z udziałem dzikusów. Kobiety Tainów znane są z furii. Przypominam sobie łowy sprzed dwóch lat i najcięższą walkę, jaką w życiu stoczyłem. Była to również kobieta. Ona jednak nie uciekała, jak ta wczoraj. Jej skalp ozdabia teraz wieżę Hun-Phy. Tlok wydawał się zaciekawiony. - Opowiedz mi o tym - zaproponował. - No więc - zaczął- ten starszy, a w jego zachowaniu zaznaczyła się pewna pyszałkowatość, która do wściekłości doprowadzała słuchających na górze mieszkańców korytarzy - widzisz, Hun-Pna wydawał wielką ucztę na cześć Koniunkcji i zaprosił połowę szylków z Szemu. Była ich prawie setka, był nawet sam stary Hach-Klotta; oczywiście jednym z głównych punktów programu uczty miała być ofiara poświęcona ojczystej planecie. Jak pewnie wiesz, w czasie obchodów Koniunkcji nie składa się Ofiary z Estetów, więc nas wypuszczono, żebyśmy spróbowali pochwycić żywcem jakichś dzikich. Postanowiliśmy poszukać Tainów; Hun-Pna zawsze na nich poluje, bo ich korytarze są blisko Powierzchni. Dla "ostrożnego" wyprawa do głębszych korytarzy oznaczałaby ryzykowanie głową. Wpuścił nas po prostu wejściem do lochu i usiadł czekając, aż wystawimy kilku dzikich .i napędzimy do niego. Tak więc ja i jeszcze dwóch Mogów ruszyliśmy AV głąb korytarzy Tainów. Miałem oczywiście miecz i bicz, podobnie jak każdy z pozostałych, co wystarcza za obronę przed Tainami. Ci Tainowie są sprytni, lecz boją się własnego cienia. Niewiele czasu upłynęło, kiedy jeden z pozostałych Mogów wyśledził Taina i pogonił go ku Powierzchni. Gdy zniknął w korytarzu, ja sam wpadłem na kobietę z dzieckiem w ramionach. No, przyznasz chyba, że to była gratka, szylkowie są zadowoleni, gdy schwyta się żywe szczenię. Rzuciłem się więc na nią, oczekując łatwej zdobyczy, lecz ona skoczyła na mnie jak wilk. W ręku miała kij i nim zdołałem unieść bicz, oszołomiła mnie ciosem w kark, po czym momentalnie umknęła kierując się ku Powierzchni. Musiała z przerażenia stracić rozum, inaczej nigdy nie pobiegłaby w tę stronę, bo na całej drodze na Powierzchnię nie było już bocznego przejścia ani odgałęziającego się korytarza. Cios ogłuszył mnie i stałem przez chwilę, żeby dojść do siebie, nim ruszyłem za nią. Poszedłem za nią ku wyjściu, nie śpiesząc się .zanadto. Miałem nadzieję, że szylki pochwycą ją, kiedy tylko się pokaże, lecz niestety, zajęci byli tym Tainem, którego wystawił drugi Mog, i kiedy dotarłem do wyjścia, ujrzałem ku swemu zdumieniu, że kobieta wydostała się poza tłum i biegnie jak szalona w kierunku lasu. Zawołałem do Hun-Pny o pomoc i ruszyłem w pościg, nie oglądając się za siebie, by sprawdzić czy ktoś mi towarzyszy. Oczywiście byłem pewien, że tak. No więc owa Tainka miała nade mną sporą przewagę, a wiesz, jak nierówne i kamieniste są okolice lochów Tainów. I dopiero kiedy nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa i niosły mnie zbyt wolno, bym mógł ją dogonić, zaczęła tracić oddech. W końcu oparła się o zbocze i zwróciła się ku mnie, warcząc zajadle. Zbliżyłem się do niej ostrożnie pamiętając, że muszę, jeśli to możliwe, schwytać ją żywą. Odwróciłem się, by popatrzeć, jak daleko są szylki i ku memu zdziwieniu nie zobaczyłem ich nigdzie! Przez chwilę zacząłem się obawiać, że będę musiał porzucić łup, bo nikt z nas nie jest przyzwyczajony do walki bez szylka za plecami, chyba rozumiesz, lecz w końcu podjąłem śmiałą decyzję. Zaatakuję tę Tainkę i pokonam ją samodzielnie. Podszedłem więc do niej tak ostrożnie, jak się dało. Stała, dysząc ze zmęczenia i wciąż przyciskając do siebie dziecko; gdy się zbliżyłem, zaczęła wywijać wokół siebie kijem. - Poddaj się, głupia - powiedziałem - nie zabiję cię, chcę cię pojmać żywą. - Żywą! - zakpiła. - Do jakiego celu? Do łóżka czy na stół? Nie odpowiedziałem. Po co? Nie miałem ochoty spółkować z żadną z dzikich kobiet, nawet gdyby miało mnie to kosztować życie; gdybym zaś jej powiedział, że potrzebna jest na ofiarę, nic by to nie pomogło. Śmignąłem więc biczem i walka rozpoczęła się. A była to prawdziwa walka! Gdy tak ścieraliśmy się przez długie minuty, niejeden raz dosięgnął mnie cios jej diabelnego kija, ona zaś broczyła krwią z miejsc, gdzie mój bicz rozciął jej skórę. W końcu wpadłem na pomysł i zacząłem kierować uderzenia biczem nie w jej kierunku, ale ku dziecku! Odtąd wydawało się, że zwycięstwo przyjdzie mi z łatwością. Dzikuska tak była pochłonięta osłanianiem dziecka, że nie miała czasu na walkę. Po chwili zaczęła płakać i przeklinać mnie. Powiedziała, że jestem diabłem wcielonym i nie zasługuję, by nazywać mnie człowiekiem. Wiesz, o co chodzi, sam słyszałeś te brednie dzikich. Taka gadanina nigdy mnie nie obchodziła. Urodziłem się Mogiem i Mogiem Umrę. Gdy zaczęła tak mówić, wiedziałem już, że nadchodzi dla niej moment załamania, i na nowo wstąpiła we mnie nadzieja, że uda mi się dostarczyć żywcem matkę i dziecko. Lecz właśnie gdy czekałem aż upadnie i podda się, krzyknęła nagle "Nie!" i uniósłszy dziecko wysoko nad głową cisnęła nim o ziemię i rozbiła mu kijem głowę. Następnie rzuciła, się na mnie z wściekłością, drapiąc, gryząc i plując, aż w końcu faktycznie w obronie własnej musiałem użyć przeciwko niej miecza. Powróciłem z polowania z niczym poza skalpem kobiety, lecz Hun-Pna Dowiesił go, wśród swych trofeów, gdzie dotąd się znajduje. Mówiący umilkł wreszcie; nakrył się słomą i najwyraźniej układał się do drzemki. Drugi mężczyzna po chwili miał zamiar pójść w jego ślady, lecz jego przygotowania zostały gwałtownie przerwane w wyniku decyzji, którą mieszkańcy lochów podjęli u góry wśród lin. W czasie opowiadania tej ponurej historii obserwatorzy na górze słuchali jej z przerażeniem. Nigdy przedtem nie zaświtało im w głowie przypuszczenie, że mogą istnieć ludzie do tego stopnia podli i nikczemni, że polują na istoty swego rodzaju li tylko dla przyjemności szylków. Opowieści Tumitaka przygotowały ich na zetknięcie się z Estetami, ale ta rasa czcicieli szylków znajdowała się na jeszcze niższym poziomie człowieczeństwa niż Esteci! Gdy tak słuchali historii Mogą, w umysłach Tumitaka i jego towarzyszy rósł wstręt do tych stworzeń, a gdy Tłok zakończył opowieść, w oczach wszystkich pojawił się przebłysk tej samej myśli - owe stwory żyją już o wiele za długo. Mieszkańców lochów dławił mroczny, ślepy gniew. Po pytającym spojrzeniu Datty i Torpa oraz potakującym geście Tumitaka cała czwórka bez słowa opadła na ziemię przed zdumionymi Mogami z zamiarem pozbawienia ich życia. Nie ulega wątpliwości, że seria zwycięstw odnoszonych przez ludzi w korytarzach napełniła ich zbytnią pewnością siebie. Dzicy z mrocznych korytarzy ulegli wobec przewagi ich broni, Esteci zaś zostali pokonani bez walki; Tumitak i jego towarzysze myśleli, że czeka ich nie bitwa, lecz raczej egzekucja. Było ich więcej, ponadto zaatakowali znienacka, byli więc pewni, że w jednej chwili wyprawią Mogów na tamten świat. Jednakże gdy się już znaleźli na ziemi, w mig pojęli swój błąd. W okamgnieniu Mogowie stali już plecami do siebie i dzierżąc miecze w dłoniach bronili się tak bohatersko, że przez chwilę wynik walki był niepewny. Ponadto w czasie walki Mogowie wołali - głośno wołali swych panów na pomoc! Tumitak zdał sobie sprawę z szaleństwa ataku prawie natychmiast po jego podjęciu; ale nawet gdy sobie to uświadomił, był przekonany, że zryw był w jakiś sposób usprawiedliwiony. Gdyby przynajmniej udało się zabić Mogów, ich życie nie zostałoby poświęcone na próżno. Jeden z wysokich, czarnowłosych osobników leżał już na ziemi, Torp rzucił się na niego i dobił silnym ciosem w szyję. Przez krótką chwilę, gdy uwaga dwóch innych mieszkańców .lochów była tym zajęta, drugi Mog odwrócił się i popędził jak rączy jeleń obok Datty i przez drzwi, nadal wołając szylki na pomoc. Datto zaryczał z gniewu i chciał puścić się w pogoń, lecz Tumitak powstrzymał go chwytając za ramię. - Szybko, Datto, musimy się znów ukryć - szepnął wzburzony. - W górę, na liny! Szybko! Bez chwili wahania skoczył Nikadur ku linom i począł się wspinać, a pozostała trójka natychmiast poszła za jego przykładem. Na zewnątrz wzmagały się klekoty i trzaski wydawane przez szylki i ledwo mieszkańcy lochów dobrze się ukryli wśród splecionych sznurów, gdy Mog wpadł ponownie do wieży, a zaraz za nim pojawiła się gromada szylków. Wszystkie stwory były uzbrojone: każdy miał na sobie skrzynkę z wężem, taką samą, jaką nosił ów pierwszy szylk, który zaglądał tu poprzednio. Teraz jednak w kleszczach szylków znajdowały się długie, dziwaczne rury wylotowe. Szylki rozejrzały się wokół ze zdumieniem, a potem jeden z nich wskazał w górę. Mieszkańcy lochów nie zaprzestali wspinaczki, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa sieć lin sięgała aż do szczytu wieży; pięli się więc uparcie chcąc tylko znaleźć się jak najdalej od dzikich władców Powierzchni. Mieli jednak przeczucie, że ucieczka nie ma szans powodzenia, a ostatnie ich nadzieje runęły, kiedy dwa szylki schowały rury wylotowe broni do pochew i z wielką wprawą zaczęły wspinać się za nimi. Czterej zdesperowani mieszkańcy lochów nie mieli innego wyjścia, tylko kontynuować beznadziejną wspinaczkę i błagać los o jakieś cudowne wybawienie. Nikadur w dalszym ciągu znajdował się na czele, zaraz za nim wspinał się zwinny Tumitak, lecz olbrzymie rozmiary. Datty i jego potężnego bratanka hamowały ich ruchy, toteż znajdowali się oni o wiele niżej niż Lorianie. Labirynt lin i powrozów zagęszczał się w miarę wspinaczki, aż w końcu nie można już było dostrzec podłogi wieży; lecz dochodzące z dołu dźwięki kazały pamiętać, że szylki zbliżają się w szybkim tempie. Nagle gdzieś pod Tumitakiem rozległ się krzyk - krzyk cierpienia. Potem nastąpiła dzika szamotanina, hałas, łomot ciał staczających się po linach i głośny trzask! Tumitak obejrzał się, lecz widok zasłaniała mu plątanina lin; nagle liny rozsunęły się i pojawiła się w nich przerażona twarz Datty, której śmiertelna bladość dziwnie kontrastowała z rudym zabarwieniem brody i włosów. - Torp! - krzyknął z bólem w głosie - Tumitaku, złapali mojego bratanka Torpa. To on spadł. Rzucili się na niego i chcieli sięgnąć mu do gardła tymi piekielnymi kleszczami! Bronił się, lecz stracił równowagę i upadł. Ale szylki też przypłaciły to życiem! Też przypłaciły życiem! Już nie jesteś jedynym Zabójcą Szylków, ó, władco Loru! Olbrzymi Jakranin płakał, przesuwając się w górę, gdyż bratanek był dla niego wszystkim i miał zostać jego następcą jako władca Jakran. Tumitak również uczuł ból w sercu na myśl o tym, że Torpa nie ma już z nimi. Jednak nic nie odrzekł wodzowi Jakran, pragnąc resztę sił oszczędzić na wspinaczkę. Nagle Nikadur, który zniknął mu z oczu w sieci u góry, wydał okrzyk i w jednej chwili serce Tumitaka pogrążyło się w jeszcze większej rozpaczy. Czyżby i tego przyjaciela miał utracić? Czyżby szylki zaatakowały ich od góry? Zaczął posuwać się jeszcze spieszniej zastanawiając się, czy zdoła dotrzeć do przyjaciela na czas, by mu pomóc. Rozsunął liny nad sobą, wspiął się wyżej i ujrzał przyćmione światło przedostające się przez sieć. Po chwili w polu widzenia pojawiła się sylwetka Nikadura, ciemno rysująca się na tle tego nowego światła. Blask padał od jednej ze ścian i gdy Tumitak dotarł do przyjaciela, zrozumiał powód jego okrzyku. Światło wydobywało się z małego okrągłego okienka umieszczonego na samym szczycie wieży. Nikadur krzyknął odruchowo, gdy przez nie popatrzył i po raz pierwszy ujrzał Powierzchnię w pełnym blasku dnia. Kiedy Tumitak wyjrzał poza krawędź okienka, sam ledwie mógł powstrzymać się od okrzyku. Przez szybę widać było miasto szylków, a z parapetu zwieszał się pęk lin. Ich końce przymocowano do okien w innych wieżach; szylki zapewne używały tych lin do przenoszenia się z jednej wieży do drugiej bez schodzenia na ziemię. W dole Tumitak widział inne wieże oraz stale powiększający się tłum szylków, wśród których gdzieniegdzie pojawiała się zarośnięta twarz Mogą. Jednakże nie tłum na dole ani liny łączące wieże, ani nawet nie szeroka panorama z okna wyrwała okrzyk zdumienia z piersi Nikadura. Powodem było pierwsze spojrzenie na słońce! Nawet w tak rozpaczliwej sytuacji słońce wywarło największe wrażenie na nim, gdy pierwszy raz w życiu ujrzał w pełni oświetloną Powierzchnię. Co prawda Tumitak, który widział słońce już przedtem, był zdumiony prawie tak samo. Słońce, które widział poprzednio, było czerwoną kulą połyskującą przyćmionym blaskiem i opadającą na zachodzie, podczas gdy ów olbrzymi krąg, oślepiający intensywnym białym światłem, wisiał dokładnie po przeciwnej stronie nieba. Przez chwilę zastanawiał się nad tą zagadką, lecz szybko zataił zdumienie w głębi duszy i spróbował skupić się nad obmyślaniem możliwości ucieczki. Metalowe ściany opadające w dół poza krawędzią okna były równie gładkie jak szkliste ściany jego rodzinnego korytarza - tędy możliwości ucieczki nie było. Gdyby nawet udało mu się zsunąć po murze wieży, nic by mu z tego nie przyszło, ponieważ tłum szylków zwiększał się tak szybko, że zajmował cały teren wokół; Tumitak widział, jak coś sobie -pokazywały i gestykulowały gwałtownie, zupełnie tak samo, jak zachowuje się tłum ludzi w podobnych okolicznościach. Między Lorianami znalazł się nagle Datto i wychylił swój potężny tułów ponad krawędź okna. Oczy miał wciąż pełne łez z powodu śmierci Torpa, ale nie wspominał już o swym nieszczęściu. Myśli jego również zajmowała sprawa ucieczki. - Nadchodzą, Tumitaku - powiedział. - Inne szylki wspinają się po linach. Co teraz zrobimy? Wracamy, by z nimi walczyć? Lorianin uczuł ciepło w sercu, gdy uświadomił sobie gotowość Datty do walki z szylkami. Przynajmniej ten człowiek zrozumiał nauki, które głosił tak długo i żarliwie wśród mieszkańców lochów. Jednak teraz pokręcił głową na propozycję Datty i dalej wyglądał przez okno. Pozostawała im jedna możliwość ucieczki, tak nikła, że z niechęcią nawet o niej myślał. W końcu jednak, gdy usłyszał hałas gdzieś niedaleko w dole i pojął, że ścigające ich szylki wkrótce dobrną do okna, zdecydował się przystąpić do wykonania swego desperackiego planu. Końce lin zwieszających się z parapetu sięgały do wież, które w większości były zamieszkane. Tumitak widział w oknach twarze szylków, w jednym pojawiło się nawet zarośnięte oblicze Mogą. Dwa okna były jednak puste i Tumitak wskazał na bliższe z nich. - To nasza jedyna szansa - powiedział, starając się ukryć rozpacz w głosie. - Szansa jest niewielka, ale może uda nam się przejś�