Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała tom 3
Szczegóły |
Tytuł |
Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała tom 3 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała tom 3 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała tom 3 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała tom 3 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jarosław Iwaszkiewicz
Sława i Chwała – Tom 3
Rozdział jedenasty
Kawalkada
I
Niepostrzeżenie lato przechodziło w jesień. Gęsta zieleń klonów
zwierała się mocniej w obronie przed natarciem wiatrów, ale
prześwitywały już i żółte liście, i nawet całe gałęzie nabierały
bursztynowego koloru. Nie wiadomo skąd brały się na ścieżkach i
uliczkach parku w Pustych Łąkach opadłe liście lip, przejrzyste i
bladożółte jak skrzydła motyli. W dzień drzewa wyglądały
odświętnie i uroczyście, ale gdy nastawał wczesny zmrok, szły górą
szmerne powiewy - i widać było wyraźnie, że to i trwoga, i jesień.
W dzień park był opuszczony, mało ludzi widziało się pomiędzy
klombami i w cieniu rozłożystych konarów, ale właśnie o zmroku w
alejach pojawiały się ludzkie cienie. Szli parami, grupami w parę
osób lub w pojedynkę. Byli to uciekinierzy z Warszawy i z zachodu,
którzy znaleźli schronienie we dworze, w oficynach, w chałupach za
bramą. W dzień oddani byli swoim jakimś tam zajęciom: poszukiwaniu
opału, warzeniu lichej strawy, wyprawom w głąb wsi lub nawet do
miasteczka. Ale przy zapadającej ciemności spotykali się w parku,
aby pogadać między sobą. Jedni ograniczali się tylko do utyskiwań,
inni zastanawiali się nad przyczyną niespodziewanej klęski,
szukali winnych lub niedbałych; inni znowuż znosili pierwsze
plotki, które od razu nabierały cech gigantycznych i
nieprawdopodobnych. Jeszcze inni opowiadali, kto i gdzie zginął
"na drogach", i podawali fantastyczne szczegóły śmierci różnych
sławnych ludzi, którzy, jak się potem okazało, byli zdrowi i cali.
Do najbardziej nierzeczywistych spraw należała wiadomość o
ucieczce rządu i sztabu generalnego do Rumunii. Temu już nikt nie
chciał wierzyć.
I park w ten sposób ożywał co wieczora, napełniał się szmerem
przypominającym nocny szmer górskich potoków, i kroki, i głowy
ludzi pozbawionych dachu nad głową zlewały się w jedno z
zatrwożonym szmerem koron drzewnych, gotujących się do spotkania
jesiennego wiatru.
Dwór w Pustych Łąkach flankowały dwie małe wieżyczki przykryte
małymi kopułkami. Kryte były gontem i całe w mchu. Po prawej
stronie leżała wieżyczka z tym pokojem, w którym umarła ciocia
Michasia, po lewej, na górze, pod kopułą mieścił się pokój
Andrzeja, obecnie zapchany warszawskimi gośćmi, na dole zaś, na
parterze, z osobnym wejściem od strony parku, mieściła się
kapliczka. Otwierano ją dawniej tylko na jakieś specjalne
uroczystości, chrzciny czy zaślubiny. Teraz, od chwili wybuchu
wojny, kapliczka była otwarta cały dzień. Schodzili się tu ludzie
z ucieczki i domowi, a po południu odbywały się całe nabożeństwa
pod przewodnictwem co energiczniejszych i co pobożniejszych
staruszek. Kapliczka ta co wieczora - a o szóstej zapadały już
ciemności - napełniała się tłumem niepozornych, nikłych postaci,
które w blasku świec zdawały się zatracać określone kształty.
Tutaj też powstała i od razu bardzo się spopularyzowała wojenna
litania, z szeregiem wezwań ściśle dopasowanych do tragicznych
okoliczności. Łatwo w niej zrezygnowano ze wszystkich zdobyczy i
nawet zdawało się, że leciwe kapłanki odczuwają pewną satysfakcję,
powtarzając po każdej inwokacji słowa: "Ojczyznę, wolność racz nam
wrócić, Panie!". Słowa te przypominały im młodość i niewolę. Dla
młodych ludzi jednak litania ta była nie do zniesienia. Andrzej,
który zaraz pierwszego dnia po swoim przyjeździe zabłądził w te
okolice, nie mógł wytrzymać. Gorsząc pobożne staruszki, opuścił
przybytek modlitwy demonstracyjnie w samym środku nabożeństwa.
Mimo to korciło go owo zbieranie się w cieniu dworskiej kaplicy.
Wcześnie się zaczynało - nie wchodził teraz do kapliczki, ale
błądził w pobliżu, w cieniu wysokich drzew. Stare dęby i lipy,
które znał od dzieciństwa, teraz odmieniły swą postać:
przypominały mu rabczańskie jesiony i ostatnią letnią wycieczkę.
Wydawało mu się, że oddziela go od tych czasów przestrzeń wielu
lat - a upłynęło przecież naprawdę dopiero parę tygodni. Odczuwał
bardzo swą samotność. Unikał Helenki, przypominała mu ona bowiem
letnie szczęśliwe dnie, a także zatracenie się ojca, o które nie
wiadomo dlaczego winił właściwie tylko siostrę.
Bał się siadać na ganku domu, przypominało mu to jakieś
nieokreślone marzenia, które, wiedział to dobrze, nie na miejscu
byłoby dzisiaj wywoływać. Ukrywał się pod cieniem wielkich drzew i
patrzył na oświetlone drzwi kapliczki. Nie chciał dopuścić do
siebie myśli, że już tylko to nam zostało. Nie umiał dopowiedzieć
sobie wszystkich słów, które kłębiły się teraz w jego głowie. Były
niejasne, ale nie bardzo konfrontowały się i liczyły z
rzeczywistością. Po prostu nie zdawał sobie sprawy z tego, co
zaszło, i nie mógł, rzecz jasna, nabrać do tego jakiegokolwiek
stosunku. Wiedział tylko, że nie może obojętnie przysłuchiwać się
biernym i jękliwym słowom modlitwy, że zupełnie o co innego mu
chodzi. Ale o co?
Sprawa ta jasno, chociaż może równie dziecinnie, rozstrzygnięta
była u Romka. Wybierał się "w drogę", tak jakby takie wybieranie
było najłatwiejsze i najjaśniejsze pod słońcem.
- Gdzież ty pojedziesz? - pytał go Andrzej, kiedy spotkali się
naprzeciw otwartych drzwi kapliczki pewnego ciepłego jesiennego
wieczora, jakie wtedy zapadały regularnie nad parkiem w Pustych
Łąkach i nad całym krajem.
- Jeszcze nie wiem - powiedział Romek - ale w Pustych Łąkach nie
znajdę na to odpowiedzi.
- W ogóle Puste Łąki przestały udzielać odpowiedzi - powiedział
Andrzej, a ponieważ Romek milczał, mówił dalej, myśląc, że go
Romek nie rozumie: - Kiedyś na tym ganku siedziałem całą noc i
myślałem, że znalazłem odpowiedź na wszystkie pytania, które sobie
zadawałem. To nie było dawno, bardzo niedawno, a mnie się wydaje,
że to całe życie przez ten czas się przewaliło. Byłem dziecinny.
Zamilkł, bo wiedział, że go Romek w dalszym ciągu nie rozumie.
Romek chrząknął.
- Wiesz, mnie się zdaje, że nie można tak siedzieć.
- Mnie to samo - powiedział Andrzej.
Ale powiedział nieszczerze. W momencie kiedy potwierdził słowa
Romana, wzywające go do "podróży", zrobiło mu się ogromnie żal
tego wszystkiego, co go tu otaczało. Rozumiał, że musi zacząć inne
sprawy - ale te drzewa wysokie, ten pochylony dom z dwiema
wieżyczkami, szmer gałęzi klonowych przed oknem, a nawet te
rozmowy w cieniu ogrodowym, nawet jękliwa litania dolatująca z
oświetlonej woskowymi świecami kapliczki - to był miękki i ciepły
świat, który Andrzej dotychczas uważał za swój. Siedzieć tu i
trwać, z głową wsuniętą w piasek polskiej wsi, byłoby ideałem.
Oczywiście pomyślał i o Kasi. Tamta ciepła i jakby nieświadoma
miłość także jest związana z tym domem, z parkiem, ze spacerami do
kościoła. Przypomniał i zakrystię. Pachniały opadłe liście i w tej
ciemności było tak cicho, że po prostu wyobrazić sobie nie można
było, że niedaleko ludzie strzelają do ludzi.
- Ostatnie cisze - powiedział więcej do siebie niż do Romka. -
Ostatnie cisze - powtórzył.
Romek znowu chrząknął, jak gdyby przypominał Andrzejowi o swoim
istnieniu. A właściwie dodawał sobie kontenansu, bał się trochę
słów Andrzeja.
- Bardzo to wszystko przeżyłeś - powiedział, nabierając śmiałości
w tym cieniu.
Chciało mu się poruszać "te najważniejsze" kwestie, a jednocześnie
czuł, że Andrzej najmniejszej nie ma na to ochoty.
Dopiero po długim milczeniu Andrzej powiedział:
- Wiesz, wydaje mi się, że zrobiłem się straszna baba. Tak mnie to
rozkleiło. I jeszcze ta heca z ojcem...
Romek się zastanowił:
- Jak się to mogło stać?
Andrzej rzucił:
- Słyszałeś, co one opowiadają...
- No, tak - zawahał się Romek - ale to jakoś się wierzyć nie chce.
Jakże by twój fater nie wrócił?
- I dokąd on pojechał?
- Jakie były stosunki między twoimi rodzicami? - rzeczowo zapytał
Romek.
Andrzej znowu milczał. Było mu nieprzyjemnie, że Romek wtrąca się
w takie rzeczy, z drugiej strony chciało mu się wreszcie wygadać
na ten temat. Na szczęście było ciemno i cała rozmowa stawała się
jakby bezosobowa.
- Czy ja wiem? - powiedział. - Na pozór wszystko było jak
najlepiej. Ale to nigdy nie wiadomo. Oni do siebie nigdy nie
pasowali. A już co mamy rodzinka, to nie bardzo ojca tolerowała -
poprawił się: - toleruje... Wiesz, zawsze były przykre sprawy z
wujem Walerym. Pamiętam, co miałem, kiedy byłem mały. Walerek to
robił otwarcie, ale mam wrażenie, że wszyscy w Pustych Łąkach się
tak do ojca odnosili. Jedna babcia go kochała i on babcię bardzo
szanował... Ale myślę, że ojciec to matkę kochał. Tylko że mama...
To jakoś tam tak było w tej Odessie, że ja nie mogę zrozumieć.
Sama mama nie wie, zdaje się, jak jej to wyszło, że się zgodziła
na ten ślub. Mama kochała kogo innego...
Oczywiście Andrzej wiedział, kogo mama kochała, ale już ten
szczegół nie mógł mu przejść przez gardło. Za bardzo to było
wstydliwe, a przy tym Spychała tylko co tu był i Romek mógł
wyciągnąć wnioski, które w tej chwili nie odpowiadały Andrzejowi.
A przy tym trudno mu było nawet wymówić to nazwisko. Zdawało mu
się, że mogło ono popsuć ową ciszę i ów minimalny spokój, jaki mu
był tak cenny. Z chwilą powiedzenia: "Spychała" trzeba by było
może zacząć działać. A jeszcze trochę chciał siedzieć bez ruchu w
wilgotnym i pachnącym cieniu.
- Ale ty byłeś z fatrem dobrze? - spytał Romek - prawda?
Andrzej wzruszył ramionami. Słowo "dobrze" wydało mu się dziwnie
prostackie na określenie stosunku do ojca. Zwłaszcza w ostatnich
czasach - to nie było "dobrze" nawet całkiem źle. Andrzej kochał
ojca, ale bardzo chciał, aby ojciec był inny. Nie mógł znieść
widoku pana Franciszka w sklepie; jego lansady, uśmiechy,
ucałowania rączek mierziły go po prostu. Wstydził się go. Ale
teraz chciał to zmazać, poprawić.
- Też pytanie! - bąknął wreszcie. - Przecież to jest mój ojciec.
Romek się poruszył.
- Rozmaicie z ojcami bywa - powiedział tonem praktycznego
filozofa.
Andrzej przypomniał sobie, że pan Kozłowski nienawidził Romkowych
skrzypiec.
- Jak to: rozmaicie? - spytał, trochę umyślnie brutalizując to
pytanie. Wiedział, o co chodzi.
- No, tak. Czasami zdaje mi się - powiedział Romek - że ja ojcu
przeszkadzam. W ogóle staję mu na zawadzie. Żeby nie ja, toby się
mógł ożenić po śmierci matki. A tak... Ojciec to się ciągle kocha,
to tu, to tam. I wstydzi się tego przede mną... Wstydzi się
pokazać mi takie coś... spotyka się z dziewczynami poza domem.
Andrzej wolał rozstrzygać sprawy prostolinijnie, zwłaszcza cudze
sprawy:
- A ty byś powiedział fatrowi zwyczajnie: "Tak a tak, ja wszystko
wiem, wszystko jest mi wiadome, nie krępuj się, ojciec..."
Romek żachnął się.
- A ty tak z ojcem rozmawiasz?
Andrzej uśmiechnął się w ciemności.
- Teraz bym może z nim tak rozmawiał. Każdy z nas przecież jest
człowiekiem.
Powiedział to banalne zdanie i nagle ostro odczuł rzecz jedną: że
każdy jest tak osobnym człowiekiem. Toteż powiedział znowu
bardziej do siebie niż do Romka:
- Każdego człowieka Pan Bóg tworzy w jednym egzemplarzu...
Ale rozpędził się w tym jakimś obcym sobie rubasznym tonie i
ciągnął bardzo sztucznie. Czuł tę sztuczność, ale nie mógł się
powstrzymać. Myślał, że z Romkiem tak trzeba.
- Ja bym powiedział tak mojemu. Gdybym wiedział, że ma jaką
dziewuchę, tobym mu powiedział: "Co się masz krępować, dlaczego
się wstydzisz, i ja, i ty jesteśmy mężczyznami..."
- A ty masz dziewuchę? - spytał z ciekawością Romek.
- Nie - najobojętniej w świecie odpowiedział Andrzej.
I znowu tamta myśl. Przerzucił się na inny ton. Aż się sam
zdziwił.
- Co się dzieje z Kasią? - spytał zbyt obojętnym tonem.
- Mówili mi dziś, że Alunio wrócił do niej z mamra. Do Siedlec.
- Wyszła za niego za mąż?
- Jak by to powiedzieć?... Niektórzy mówią, że to małżeństwo.
Alunio ma gdzieś inną żonę... A mieszkał teraz z Kasią.
- Kochają się?
Romek zachichotał.
- Wiesz, ty się pytasz o takie rzeczy! A skąd ja mogę wiedzieć,
czy oni się kochają? Pewnie się kochają, kiedy ze sobą mieszkają
na wiarę, na kocią łapę, i jakoś im tam leci. Myślę, że chyba się
kochają... A tobie co?
- No, nic.
- Przypomniała ci się Kasia?
- Dobra była dla babci.
Romek zachichotał mocniej.
- Dla babci? - zapytał.
Andrzej się zirytował.
- Wiesz, jesteś jakiś głupawy - powiedział - to nie są rzeczy do
śmiechu.
- Skądże! - Romek spoważniał. A potem w zastanowieniu ciągnął: -
Dla mnie takie rzeczy z dziewuchami to zawsze do śmiechu. To samo
jest takie śmieszne. Czy ty kiedy widziałeś, jak to wygląda?
Andrzej mruknął nieokreślenie. Żałował, że wdał się w tę rozmowę.
- A ja widziałem. Często widziałem, nawet jak byłem mniejszy, to
miałem taki sport. Żeby nakryć chłopca z dziewczyną. Na wiosnę to
się nakrywało byle gdzie, na sianie, za stodołą, w trawie... gdzie
chcesz. Ty nie masz pojęcia, jak to śmiesznie wygląda. - I nagle
dodał zupełnie poważnym tonem: - Nawet nie śmiesznie. Tylko
zupełnie jak zwierzęta. Zupełnie nieludzko...
Andrzej drgnął.
- Nie masz racji - powiedział - to bardzo ludzkie. I wiesz, ja
naprawdę tęskniłem za Kasią.
Ton głosu Andrzeja zmienił się jeszcze raz. Zabrzmiał szczerze.
- Więc dlaczego nie przyjechałeś tutaj w zeszłym roku?
- Nie chciałem jej przeszkadzać. Alunio to Alunio.
- Alunio był w więzieniu...
Andrzej pomilczał chwilę. Było bardzo ciemno i gasły już światła w
kapliczce. Staruszki wychodziły poważne i dostojne i widać było
ich cienie krzyżujące się w mroku: jedne szły w stronę dworu, inne
w stronę podwórza i wsi. W krokach staruszek, w ich powolnym i
pełnym godności stąpaniu czuło się zadowolenie ze spełnionego
obowiązku. Andrzej przez chwilę patrzył za odchodzącymi kobietami.
Potem szepnął:
- "racz nam wrócić, Panie..."
I znowu nawiązał do przerwanej rozmowy:
- Jeżeliby ona wolała mnie, nie Alunia, jak bym ja wtedy rozwiązał
wszystkie moje życiowe problemy?
- Nie ożeniłbyś się?
- Nie przychodziło mi to do głowy.
Znowu kłamstwo i ton głosu fałszywie obojętny. Tamta myśl należała
do owego "cichego" skończonego świata. W tej chwili może się
wydawać, że naprawdę nigdy nie postała mu w głowie. Ale jeżeli
kończyć, to kończyć.
- Słuchaj, Romek - mówi - musimy jechać do Warszawy.
- O, właśnie - cieszy się Romek - tak samo myślę.
Przestrzeń drogi z Pustych Łąk do Warszawy wydaje się Andrzejowi
nie sumą kilometrów - sumą przemian całego życia. W Warszawie
teraz biją się, strzelają. Domy płoną, huk.
- Jakże tam jechać? - zastanawia się Romek.
- Zwyczajnie. Końmi - powiada Andrzej.
W tej chwili czuje przypływ sił. Decyzja jest prosta.
- Tam się dowiemy, co trzeba robić - rezonuje jeszcze Romek.
W tej chwili jakiś wysoki cień wynurzył się od strony podwórza.
Smukły człowiek wojskowym krokiem przeszedł niedaleko od klonowego
pnia, pod którym siedzieli Andrzej i Roman. Nie zauważył ich w
ciemności.
Andrzej ścisnął Romka za rękę, jakby go powstrzymywał od
przedwczesnego wyrwania się. Przez chwilę milczeli.
Cień skierował się ku domowi. Na werandzie sylwetka zarysowała się
wyraźniej.
- Spychała wrócił - powiedział Andrzej.
- A gdzie on był? - spytał Romek.
- Diabli go wiedzą. Wyjechał za Bug tydzień temu. Ciekawy jestem,
dlaczego wrócił. Inni nie wracają.
- My musimy wrócić - powiedział Romek. Chciał po prostu
powiedzieć, że muszą jechać do Warszawy.
Andrzej przez chwilę siedział nieruchomo. W jego planach powrotu w
tej chwili zarysowały się jakieś wahania. Zastanawiał się, czy nie
powziął zbyt pochopnej decyzji.
Ale ostatecznie machnął ręką i powiedział:
- Nie ma co, nie trzeba się namyślać. Nie ma innego wyjścia.
- A dlaczego ty chciałeś szukać jakiegoś wyjścia?
Andrzej wstał spod klonu i otrzepał spodnie.
- Wiesz, ja ciągle jeszcze myślę o ojcu.
Romek syknął:
- Jeszcze! Przecież dopiero parę dni, jak go te panie straciły na
szosie. Dlaczego masz mówić "jeszcze?". Nic przecie w tym
dziwnego, że myślisz wciąż o ojcu.
- No, właśnie, ty się nie dziwisz. Bo ja już sam się sobie dziwię.
Tyle najstraszniejszych rzeczy się dzieje, a ja myślę o ojcu...
Jestem egoista. Nie uważasz?
- Osioł jesteś, nie egoista - szczerze powiedział Romek.
- Ja nie wiem, czy to tak dobrze będzie zaraz jechać do Warszawy.
- Powiedzą ojcu, że tam wróciłeś.
- Nie takie to proste. A przede wszystkim, jeżeli ojciec powróci,
to chciałbym go zaraz widzieć. Nie jestem przesądny, ale ty nie
masz pojęcia, jak ja się o niego niepokoję.
Przez chwilę zastanawiał się nad tym, że może zbyt szczerze
rozmawia z Romanem. Ale teraz widział, że wszystko, co czuł i co
mówił tutaj, było podszyte tym niepokojem.
- Gdzie on mógł się podziać - spytał wreszcie z rozpaczą.
Roman mimo woli musiał wziąć na siebie rolę rozsądnego
pocieszyciela. Andrzej narzucał mu ją.
- On jak on - powiedział - ale jego samochód! Przecież to nie
szpilka.
- Ty nie widziałeś, co się działo na szosach - powiedział Andrzej
- tam i największy samochód mógł się zagubić jak szpilka.
- Uprzytomnij sobie jedno: nic na to nie możesz poradzić.
Andrzej westchnął w zniecierpliwieniu.
- Właśnie nic innego nie robimy od samego początku. Usiłujemy
uprzytomnić sobie, że nic nie można poradzić. Można oszaleć.
Przypomniał sobie, co mu się dziś śniło. Siedział u siebie w
pokoju, w Warszawie, i szybko weszła do pokoju matka, zupełnie
siwa. Włosy miała jak mleko. Krzyknął i obudził się spocony.
- Żeby babcia Michasia żyła - powiedział idąc w stronę domu -
tobym jej opowiedział, jaki sen dzisiaj miałem.
Romek roześmiał się swobodnie.
- Ty rzeczywiście dziwnie jakoś reagujesz.
Zatrzymali się przed drzwiami kapliczki. Światła były zgaszone i
drzwi zamknięte. Potem ruszyli dalej. Ale Andrzej zatrzymał
Romana.
- Poczekaj - powiedział - ja zaraz.
Zawrócił do drzwi kapliczki i ukląkł przy nich. Oparł się głową o
starą zimną klamkę. Nie modlił się, ale przypomniał sobie
dziecinne do Pustych Łąk przyjazdy i owo dawno zapomniane uczucie
ufności, z którym wkładał swoją rękę w dużą dłoń ojca i to słowo:
"Tatek".
Magiczne to było słowo: stworzyło na chwilę, na bardzo krótką
chwilę, tamtą atmosferę, tamten zespół nieskomplikowanych, a tak
cennych uczuć. Jednocześnie słowem tym jak łopatą przepołowił
Andrzej ścieżkę swojego życia: odłożył na bok wielki kawał ziemi.
Zasypał nią dawne mrowisko.
- Zimno już - powiedział wracając do Romka - wieczory robią się
zimne.
- Trzeba będzie zabrać kożuszki na drogę - stwierdził Roman - kupi
się jeszcze w miasteczku.
I weszli do domu.
II
A na szosie pod Siedlcami było po prostu tak:
Pan Gołąbek nie ubiegł daleko od samochodu, bolała go jeszcze
nerka po ataku i miejsce, gdzie mu Ola niezręcznie, drżącą ręką
zrobiła zastrzyk. Położył się więc w rowie nieopodal swego
wehikułu i nie spuszczał go z oka. Gdy jednak samoloty
przeleciały, nim jeszcze dopadł samochodu, zobaczył, że dwóch
jakichś panów podeszło do buicka i zaczęło szarpać drzwiczki. Były
przezornie zamknięte: mimo paniki i pośpiechu pan Franciszek nie
zaniedbał zabrać kluczy.
Gdy zbliżył się do kabrioletu, dwaj panowie uderzyli natychmiast
na alarm. W jednym z nich poznał pan Gołąbek znanego adwokata,
Cherubina Kołyszkę. Kołyszko bywał u nich w domu, ale raczej
widywał się z Olą. Ola śpiewała jakieś pieśni do jego słów, ale
pan Franciszek niewiele o tym wiedział, i chyba ograniczała się
ich znajomość do tego, że pan Franciszek raz czy dwa podał rękę
Cherubinowi. Teraz Cherubin traktował go jak najbliższego
znajomego.
- Panie Gołąbek - powiedział w pośpiechu - proszę, błagam pana,
niech pan pojedzie tam dalej, parę kroków stąd, tam jest ranna,
trzeba ją przewieźć do Siedlec. To pani Wyczerówna, ta wielka
aktorka.
Drugi pan to był jakiś młody aktor. Ograniczał się on tylko do
powtarzania ostatnich słów Kołyszki.
- Ta wielka aktorka - powiadał.
Był tak przerażony, że prawie nieprzytomny. Wielkie niebieskie
oczy wysadzało mu z orbit.
Pan Franio starał się zapanować nad sobą.
- Proszę pana, jestem z żoną i córką, muszę na nie poczekać.
- Ależ, panie Franciszku - powiedział Cherubin - tu chodzi o
pośpiech, pani Wyczer ma silny upływ krwi. Odwieziemy ją do
najbliższego punktu opatrunkowego i zaraz pan wróci. Nim panie
nadejdą, to pan już powróci.
- Pan już powróci - powtórzył niebieskooki aktor.
- Niech pan patrzy: nie ma wielkiego ruchu.
Rzeczywiście, na szosie w tej chwili nie było wielkiego ruchu.
Uciekinierzy, spędzeni przez atakujące samoloty, jeszcze nie
zdążyli powrócić na biały pas asfaltu, a samochody jakoś tutaj
rozjechały się w różne strony czy co? - (młody aktor powiedział
"czy co?", odpowiadając na jakieś swoje myśli), w oddali, w
miejscu gdzie wstęga drogi wchodziła na jakiś pagórek, widziało
się parę przewróconych pojazdów i sterczące w górę nogi powalonego
przez pociski konia. Samochody dymiły, tam musiało porządnie
ugodzić.
Pan Gołąbek nie zdążył nawet dobrze pomyśleć. Kołyszko zmusił go
po prostu do zajęcia miejsca przy kierownicy. Pan Franciszek
siadając do samochodu odwrócił się i poszukał oczami żony i córki.
Oli nie spostrzegł. Czy leżała jeszcze w kartoflisku, czy też była
gdzieś dalej? Rozejrzał się szybko, ale jej nie było. Natomiast
ujrzał Helenkę. Była znacznie bliżej i zatrzymała się zdziwiona,
widząc, że ojciec wsiada do pojazdu w towarzystwie obcych ludzi.
Pan Gołąbek zdążył do niej tylko kiwnąć dłonią. Ruch ten jego
małej tłustej dłoni oznaczał: "zaczekajcie". Równie dobrze mógł
oznaczać: "do widzenia". A właściwie oznaczał - ale tego nikt
wtedy nie wiedział - "żegnajcie".
Pojechali, sam pan Gołąbek nie zmiarkował kiedy, jakie półtora
kilometra. Tam, przy szosie, pod krzakiem wierzbiny leżała
Wyczerówna. Była blada i mocno przestraszona. Jej wielkie oczy
wydawały się sto razy większe niż na scenie. Młody aktor podobny
jak kropla wody do tego, który był z Kołyszką, podtrzymywał
artystkę pod rękę i mocno ściągał białą chusteczkę, którą miała
przewiązaną dłoń.
- Siadaj, siadaj - szybko mówił Kołyszko - jedziemy do Siedlec!
- Jak to: do Siedlec? - próbował protestować Gołąbek.
- No, do Siedlec, najbliższy punkt opatrunkowy na pewno w
Siedlcach.
- A gdzież ta rana? - jeszcze niepewniej spytał piekarz, oglądając
się na wchodzących do samochodu.
Wyczerówna nie odpowiedziała. Milcząc wskazała na przewiązaną
dłoń.
- Zaraz, zaraz - powiedział Gołąbek - to pani tylko ranna w rękę?
- Tylko!
Obaj młodzi aktorzy zdawali się być bardzo oburzeni na pana
Gołąbka.
- Proszę pana - powiedział jeden z nich - niech pan jedzie
prędzej, pani Wyczerówna ma bardzo silny upływ krwi.
- Odłamek pocisku uderzył ją w dłoń.
- Panie Franiu kochany - swoim błagalnym i szybkim tonem mówił bez
przerwy Kołyszko - panie Franiu kochany, niech pan jedzie, niech
pan zaraz jedzie. Przecież pan chce zaraz tu wrócić. Zaraz wrócić,
prawda? Niech pan jedzie, panie Franiu kochany!
Gołąbek pomyślał, że rzeczywiście, im prędzej pozbędzie się rannej
aktorki, tym prędzej będzie mógł wrócić po Olę i Helenkę. Nacisnął
więc na gaz.
Bardzo prędko, wymijając zabitego konia i rozwalone samochody,
wydostali się z ciżby idących i wjechali na wzgórze. Stamtąd
rozciągał się widok na przedmieścia Siedlec. Paliły się one
szerokim ogniem i wysokie słupy czarnego dymu wzbijały się wprost
w górę, w niebieskie i czyste niebo wrześniowego ranka.
Przy szosie płonęły jakieś składy kolejowe; czarne dymy
świadczyły, że była tam nafta czy benzyna. Przed przejazdem
kolejowym stłoczyły się furmanki i samochody, ciężarówki i jacyś
konni żołnierze. Ścisk był tak wielki, że nie można się było
poruszyć, gdy się stanęło w tej gromadzie. Gołąbek myślał, że
jakoś przebrnie, i wpakował się w najgęstszy zwał wozów i
samochodów. Konie straszyły się i stawały dęba, grożąc rozwaleniem
karoserii. Gołąbek trzymał kierownicę jak we śnie, tym bardziej że
przecież dzisiaj nie spał całą noc. Nie wiedział, co się z nim
dzieje.
Gdy tak stali w tłoku, przypomniał sobie nagle Andrzeja. Co się z
nim dzieje, gdzie on jest? Myślał, że dogoni go u babki, ale u
babki go nie było. Zapewne poszedł w stronę Pustych Łąk.
I w tej chwili sobie przypomniał: przecież do Pustych Łąk to się
właśnie tutaj przed przejazdem kolejowym skręca w lewo. Niech się
dzieje co chce, pojadą do Pustych Łąk.
Starał się jakoś wycofać z całego bałaganu. Ale przecie nie był
wprawnym kierowcą, zrobiła się chryja. Wpakował się na jakiś wóz,
zaprzężony w parę koni, czy też ten wóz wpakował się na niego.
Dość, że nagle przed szybą ukazała się twarz wściekłego sierżanta.
To on jechał tą furmanką. Widać przyczepił się do niej gdzieś
pomiędzy Warszawą a Siedlcami.
- Wyjdziecie zaraz z tego samochodu - powiedział sierżant twardo -
znijdziecie zaraz. Zrozumiano?
Pan Gołąbek nie wiedział, co ma robić. Dlaczego ten sierżant kazał
mu schodzić?
- Znijdziecie zaraz! - powtarzał sierżant, wściekły i zupełnie
pozbawiony rozeznania: w tłoku nie można było nawet otworzyć
drzwiczek, a cóż dopiero zejść na ziemię. Zresztą to, że pan
Gołąbek zeszedłby na ziemię, w niczym nie poprawiłoby sytuacji
wozu, którym jechał sierżant. Mógł on co najwyżej chcieć
przejechać się limuzyną, ale to mu, zdaje się, nie przychodziło do
głowy. Był zupełnie oszalały.
Dwaj mali aktorzy zamilkli przerażeni. Kołyszko próbował
interweniować, zawsze na zasadzie podwyższania szarży.
- Panie podchorąży - powiedział, chociaż doskonale się wyznawał w
paskowaniach i gwiazdkach - panie podchorąży, a dlaczego pan
kierowca ma zejść na ziemię? Co to panu pomoże?
- Znijdziecie zaraz - syczał zapieniony sierżant - zobaczycie,
coście narobili! Koniaście mi okulawili!
Ale jego koń, jakby dla zamanifestowania pełnej władzy w nogach,
skoczył nagle w bok i urwał postronek. Sierżant chwycił go za
pysk, koń mu się wyrwał i począł się miotać, roztrzaskując kłonice
i drabiny wozu. Stanął dęba i podniósł obie przednie nogi nad dach
samochodu.
Wyczerówna krzyknęła jak oszalała, nawet sierżant przestraszył się
tego krzyku. Był on bynajmniej nie teatralny i nie robiony,
najnaturalniejszy w świecie i nie przypominający wołania Elektry
ani Balladyny.
Sierżant chwycił konia za łysinę i przygiął go do ziemi. Rumak
jeszcze parę razy uderzył tylnymi nogami w przodek wozu i uspokoił
się.
- Sierżancie - wołała Wyczerówna, która znała się jakoś na
szarżach - sierżancie, co wy sobie myślicie? Ja jestem ranna, jadę
do szpitala, puśćcie mnie!
Sierżant nagle cały się zmienił. Spostrzegł kobietę krzyczącą,
zajrzał do niej przez szybę i nagle nabrał szacunku.
- Jedźcie do Siedlec - powiedział - jedźcie do szpitala. Nie można
tak kobiety zostawiać.
- Dobry sobie! - uspokoił się przecież Kołyszko. - Jakże my
pojedziemy...
Tymczasem sierżant nagle znalazł się na stopniu i zaczął wołać do
otaczających:
- Puszczać, panowie, puszczać, tu ranna kobieta...
Jakimś cudem wóz znikł sprzed oczu siedzących w samochodzie,
gdzieś usuwali się i inni otaczający na mocne wołanie sierżanta.
- Cafnij się pan, cafnij! - wołał sierżant na Gołąbka - hola na
bok na bok stop!
I tak komenderując struchlałym i spoconym jak ruda mysz panem
Franciszkiem pomału wycofał samochód na takie miejsce, z którego
można było zjechać na boczną drogę.
"No, teraz do Pustych Łąk - pomyślał sobie pan Franciszek - Ola z
Helenką jakoś się tam dostaną. Byle tylko do Pustych Łąk".
Ale w tej chwili jeden z młodych aktorów pochylił się nad
Wyczerówną.
- Pani Janino, Jezus Maria, co pani?
- Znowu buchnęła krew - powiedziała Wyczerówna zupełnie nie
teatralnym głosem.
- Oj, to niedobrze - zawołał Cherubin, trochę z powodu okrzyku
Wyczerówny, trochę z powodu tego, że Gołąbek zatrzymał
zdecydowanie samochód na bocznej drodze.
- No, teraz państwo zdecydują - powiedział - czy państwo tu
wysiądą, czy też pojadą ze mną na północ.
Wszyscy oniemieli.
Jeden z aktorów próbował protestować:
- Słyszy pan, pani Wyczer dostała krwotoku.
- Już mnie to nic nie obchodzi - z niespodziewaną i nieprzytomną
energią powiedział Franciszek - ja jadę na północ. Tam są moje
dzieci.
Pasażerowie samochodu milczeli. Wyczerówna pobladła i była bliska
rzeczywistego, najprawdziwszego zemdlenia. Aktorzy popatrywali na
siebie spode łba, nawet Cherubin zapomniał języka w gębie.
Jeden tylko sierżant, stojąc wciąż na stopniu, przechylił się
przez otwartą szybkę do środka pojazdu i popatrując z niepokojem
na pobladłą niewiastę, nagle rzucił się z całą siłą swego
podoficerskiego głosu na biednego pana Franciszka.
- Cóżeś pan, z byka spadł? Co pan sobie myślisz? Na północ... na
północ!... Przecież stamtąd one idą, te hitlery przeklęte!...
Gdzie?! gdzie?! - zawołał jeszcze na jakiś wóz, który pchał się
także w kierunku na północ. Ale wóz zaturkotał i pojechał.
- Widzi pan - powiedział złamanym głosem pan Franciszek.
- Nic nie widzę, bo nie widzę, jak ten wóz Niemiaszki
ostrzeliwują. Pan nic nie widziałeś - dodał znacząco - a ja
widziałem. Pod Łodzią żeśmy leżeli na polu, a ci jak zaczęli na
samolotach... Panie, szkoda gadać: zawracaj pan na południe...
Tu już nie wytrzymał Kołyszko.
- Tu na południe nie można. Trzeba na Brześć.
- No, dobrze, jadziem na Brześć - powiedział sierżant i otworzył
drzwiczki samochodu. - Ja się tu jeszcze zmieszczę - dodał,
kucając z lewej strony, u nóg Wyczerówny. - No, i ganiaj pan
naokoło Siedlec, żeby ominąć pożary, i direkt na Brześć.
- Panie - powiedział Franciszek drżącym głosem - ja zostawiłem
żonę na szosie.
- Nie bój się pan - powiedział na to sierżant z wyraźną drwiną w
głosie - weksel i żona zawsze się odnajdą. I jak mi nie
pojedziesz, sukinsynu, to zobaczysz.
Drzwiczki z prawej strony otworzyły się i jeden z młodych aktorów
wyskoczył na drogę. Po chwili już znikł w tłumie.
- Patrzcie mi go, kawalera! - zaśmiał się sierżant i dodał już
łagodniej, poszturchując Gołąbka w kark rewolwerem: - No,
jedziemy, panie ładny, jedziemy, aż panu się benzyna wyczerpie.
- Na miłość boską, niech pan jedzie - powiedziała białym głosem
Wyczerówna.
I pan Gołąbek ruszył, tak jak mu kazał uzbrojony sierżant.
III
Kiedy Andrzej i Roman weszli do stołowego pokoju we dworze,
ujrzeli panią Royską i Spychałę siedzących przy stole. Spokój
jasnego światła lampy uderzył Andrzeja. Normalny, zamieszkany
pokój, stół, na którym stały jeszcze granatowe talerze, i resztki
chleba na obrusie - wszystko to należało do tego "cichego" świata,
z którym pożegnał się tam, pod klonem. Zmrużył oczy i bez
zdziwienia przywitał się z panem Kazimierzem. Blask lampy padał
wprost na twarz pani Royskiej, rozświetlając zmarszczki okrywające
starzejące się jej rysy, jak i jasne bursztynowe oczy. Z niezwykłą
uwagą słuchała czegoś, co opowiadał Spychała. Spychała mówił
bardzo pomału; jakby z trudem tłumaczył pani Royskiej, dlaczego
powrócił. Jasne było, że jednocześnie tłumaczył sam sobie. Był
bardzo zmęczony.
Andrzej nie siadając przy stole wtrącił się do rozmowy, i to dość
gwałtownie.
- Ależ to zupełnie zrozumiałe - powiedział do Kazimierza - że pan
wrócił. Na pewno chce pan wrócić do Warszawy. My też.
Pani Royska spojrzała na Andrzeja. Zdziwiło ją nerwowe zachowanie
chłopca.
- Chcesz kwaśnego mleka? - spytała. - My jesteśmy już po kolacji,
ale mleko stoi na bufecie. Weźcie sobie, i ty, Romku.
Andrzej znalazł rzeczywiście na bufecie garnuszek zsiadłego mleka,
nalał do szklanki sobie i Romkowi, usiedli przy stole i pili.
- Posłuchajcie, co opowiada pan Spychała - powiedziała jeszcze
pani Ewelina.
Spychała rzucił jej niepewne spojrzenie. Widać było, że to, co
mówił, było przeznaczone jedynie dla pani Royskiej. Nie chciał
ciągnąć swego opowiadania przy chłopcach.
Natomiast słuchał uważnie tego, co mówił Andrzej.
- Nie ma co - mówił młody Gołąbek - tutaj niczego nie wysiedzimy.
Zdecydowaliśmy z Romkiem, że pojedziemy do Warszawy.
Panią Royską w dalszym ciągu Andrzej niecierpliwił. Zwróciła się
do Spychały:
- Szofer, który wrócił, opowiadał o panu takie dziwne rzeczy...
Spychała spuścił wzrok na obrus i bawił się podstawką na sztućce.
Nie bardzo w smak była mu ta rozmowa. Andrzej umilkł i patrzył na
dawnego "nauczyciela". Miał wrażenie, że ten wstydzi się czegoś.
- Te dziwne rzeczy - powiedział Spychała, jakby się przezwyciężył
- nie trwały długo. To może byłoby ładne w literaturze, ale, teraz
to trzeba skonstatować, literatura nie jest przydatna w takich
momentach naprężenia. Oranie to dobre u Reymonta.
Andrzej nie rozumiał, o czym mówił Spychała, ale wyczuł, że to
jest ważne.
Kazimierz podniósł zdecydowanie wzrok i zwracał się już teraz
wprost do Andrzeja:
- Ten stary chłop, u którego orałem, powiedział mi: "Panie, nigdy
pan nic nie zrobi, o ile pan nie będzie w środku"...
- W środku? Co to znaczy "w środku?" - naiwnie spytał Andrzej.
Romek położył dłoń na ręce Andrzeja, jakby powstrzymując to
pytanie.
Spychała nie odpowiedział. Za to pani Royska uśmiechnęła się i
swoim zwyczajem lekko zacinając się, powiedziała:
- Ten chłop miał rację, panie Kazimierzu.
Spychała wciąż milczał. Nie był pewien intencji Andrzeja. Chwilami
bał się tego chłopca, który wiedział o nim więcej niż potrzeba.
Mógł go skompromitować w oczach pani Royskiej, a może jeszcze w
jakichś innych oczach.
- Mnie się także tak zdaje - mówiła dalej pani Royska - że nie
można nic zdziałać z zewnątrz. Trzeba być "w środku", jeżeli się
chce coś zrobić.
- Nasza sytuacja jest tak skomplikowana - powiedział poważnie
Spychała - że nawet jeszcze w tej chwili nie możemy powiedzieć, co
trzeba robić i gdzie trzeba być. W tej chwili w ogóle szaleństwem
jest może mówienie o tym, że trzeba coś robić. Wszystkie
usiłowania znalezienia racji zniweczono. Jesteśmy pozbawieni
jakiejkolwiek możności...
- Ale nie możności rozumowania - powiedziała nagle pani Royska z
głębokim przekonaniem.
Spychała popatrzył na nią z uwagą. Nawet może ze zdziwieniem.
"Zupełnie jest teraz inna niż w tamtej wojnie" - pomyślał i
zadumał się przez chwilę. Złapał się na sentymentalnym
przypominaniu minionych rozmów. Ale zaraz nakazał sobie powrót do
rzeczywistości. "Zadziwiające, że nie pomyślałem ani razu o Marysi
przez cały ten pobyt u chłopa" - zanotował jeszcze sobie w myśli.
Zwrócił się do Andrzeja, jak gdyby dopiero go spostrzegł i jakby
zabierał się do zadania mu szeregu pytań.
- Od ojca nie ma żadnych wiadomości?
Andrzej poczerwieniał aż po białka oczu.
- Nie - bąknął.
Spychała miał jeszcze o coś zapytać, ale się powstrzymał.
- No więc, jedziemy do tej Warszawy czy nie? - wtrącił
zniecierpliwiony Romek.
- Nie ma pan pojęcia, jaka Ola jest tym wszystkim zmartwiona -
powiedziała pani Royska trochę zbyt salonowym tonem.
Spychała zmiarkował, że odgadła jego nie wypowiedziane pytanie.
Zaniepokoił się.
- Pani Ola jest jeszcze? Mam nadzieję, że nigdzie nie wyruszyła?
Pani Royska zdziwiła się.
- Oczywiście, że jest tutaj. Gdzieżby miała jechać? Nie wiadomo,
gdzie ma męża szukać, a wyprawiać się teraz w drogę gdziekolwiek
jest przecie bardzo niebezpiecznie. Andrzej by nie puścił matki
samej.
- Już dosyć, że zgubiłem ojca - powiedział Andrzej niskim głosem.
W tonach tego zdania widniała głęboka rozpacz.
Spychała popatrzył na niego życzliwie.
- Ale mnie się zdaje - powiedział wprost do niego - że i siedzenie
tutaj nie ma wiele sensu. Lada dzień zajrzą i do pani Royskiej
Niemcy. W Warszawie byłoby może bezpieczniej. Szczególnie młodym
ludziom.
- Na razie jest jeszcze wojsko, zachowują się względnie
przyzwoicie. Byłam w miasteczku, wszystko idzie jako tako. Ale
niebawem przyjdą władze cywilne, zapewne nie będzie to idylliczne.
- I dlatego myślę, że trzeba nam będzie wyruszyć w stronę Warszawy
- powiedział Spychała jakimś nowym tonem, obejmując niejako tym
powiedzeniem już obu chłopców i odpowiadając na niecierpliwe
inicjatywy Romka.
- Warszawa jeszcze się broni - powiedziała pani Royska głosem
zupełnie obojętnym.
- Wyobrażam sobie, jak to wygląda - szepnął Andrzej i zacisnął
usta.
- Tego sobie nie można wyobrazić - zauważył Roman. - To okropne.
- Pan ma doświadczenie, panie Kazimierzu - powiedziała pani Royska
i wzięła Spychałę za rękę - pan się jednak nawojował...
- Nie ma porównania między tymi dwiema wojnami - zauważył Spychała
- przez lat dwadzieścia technika zrobiła olbrzymie postępy.
Wszystko jest w nieprzewidzianych wymiarach. Czołgi zdecydowały o
zwycięstwie Amerykanów w roku 1918. Dziś czołgi są czymś zupełnie
zwyczajnym. A gazów jakoś dotąd nie użyto.
- Maski można powyrzucać - powiedział z pewną satysfakcją Romek -
psu na budę się zdały. A niepotrzebnie tylko obciążały żołnierzy.
- Któż mógł to wiedzieć? - zauważyła pani Royska.
- Są tacy, co powinni byli wiedzieć - z uporem powiedział Andrzej.
- Myślę - powoli mówił Spychała, jak gdyby śledził z wolna
rozwijający się tok własnych rozumowań - myślę, że właśnie teraz
dobrze byłoby podjechać pod Warszawę, póki jeszcze nie jest w
rękach niemieckich. I wejść tam zaraz po kapitulacji.
- Na wprost nie przejedzie - powiedział Romek.
- Właśnie, nie wydaje mi się to najlepszą drogą. Przejedziemy
naokoło, od Puszczy Kampinoskiej, od Sochaczewa. Tam przecie można
zajechać do pana Janusza. Czy pani nie ma mapy? Drogowej,
samochodowej?
- W naszym samochodzie była taka świetna mapa - westchnął Andrzej.
- Zaraz przyniosę - powiedziała pani Royska i wyszła z pokoju.
Andrzej wstał i nalał sobie jeszcze mleka. Postawił taką samą
szklankę przed Romanem.
- Pij, będziesz mądrzejszy.
Spychała spojrzał ze zdziwieniem na Andrzeja. W jego głosie
zabrzmiały już jakieś nuty radości, czegoś, co się zaczynało.
"Jakaś akcja, jakaś przygoda" - pomyślał.
Nie chciał się oburzać. I jego samego brały już te możliwości,
które wytworzyła nowa sytuacja: możliwości przygody. Czegoś, co
jeszcze zostawało po zupełnym roztrzaskaniu normalnego życia.
Wszystko mogło się ułożyć na nowo - nawet życie.
Pochylili się nad przyniesioną przez panią Royską mapą, mapą
czegoś, co już nie istniało, mapą Polski. Patrzyli na ten klonowy
listek wątłą szypułką połączony z morzem, na łabędzia z piersią
wygiętą wielkim łukiem.
Andrzej półuchem słuchał projektów przejazdu i itinerarium,
wyznaczonego na drogach, którymi tętniły w tej chwili niemieckie
czołgi. Patrzył na zarys kraju i na linię Wisły wygiętą jak harfa
i myślał: "To jest moja ojczyzna, już jej nie ma".
- Tędy wyjedzie się na Puszczę Kampinoską - powiedział Spychała,
prowadząc palcem.
- I przez Wisłę w Wyszogrodzie - zauważył Romek.
- Ile to wam czasu może zająć taka jazda? - spytała pani Royska.
- Żadnych rachunków tu być nie może. Nie wiemy, co nas czeka za
najbliższym zakrętem.
Andrzej odszedł od mapy. Stanął przed oknem i patrzył na park
pogrążony w nocy. "Żadnych rachunków tu być nie może" - powtarzał
sobie w myśli.
A jednak musi być jakiś rachunek, jakieś obliczenie, chociażby i z
setkami niewiadomych. Tyle tylko, że rachunek ten trzeba tworzyć
od podstaw, zaczynać od samego początku. Wszystko może być inne -
ale musi być konkretne.
"Żadnych marzeń, Andrzeju - powiedział sobie. - Tak trzeba iść,
jakby wszystko było normalne. I jakby wynik miał być normalny".
"Każdy wynik musi być normalny" - dodał.
I wtedy właśnie, przy tym oknie, przyszła mu do głowy konkretna
myśl o śmierci, mógł ją sobie już teraz wyobrazić. Spojrzał znowu
na ludzi zgromadzonych przy mapie. Na twarzy Romka wyczytał coś,
co przed chwilą czuł w sobie: zapał do przygody.
"Czy wolno być aż tak dziecinnym? - pomyślał. - Teraz? A może
właśnie w tym ma być ratunek? Ostatecznie całe życie nie musi być
klęską".
W tym momencie otworzyły się drzwi i weszła Ola. Andrzej przeniósł
spojrzenie na matkę, jakby oczekiwał od niej ostatecznej decyzji.
Widać Ola siedziała dotychczas w ciemnym pokoju, bo zmrużyła oczy
od światła i w pierwszej chwili nie wiedziała, kto jest w pokoju.
Spychała podniósł się i powiedział:
- Dzień dobry pani.
Andrzej patrzył na twarz matki z wytężeniem. Jakby ją ujrzał po
raz pierwszy. W wyrazie tej twarzy dopatrzył się jakiejś
dziewczęcości. Nie był to efekt lampy, przeciwnie, jaskrawe
światło wydobywało to wszystko, co było znużeniem i niepokojem w
tym obliczu. Ale Andrzej ze zdziwieniem skonstatował, że nigdy nie
patrzył na matkę; w jej uśmiechu, z którym witała Kazimierza, w
geście podawanej ręki spostrzegł elementy, które dawniej uchodziły
jego uwagi. Ola wydała mu się nieprawdopodobnie piękna.
Czy to pod wpływem pytań Romka, tam pod klonem, czy pod wpływem
innych impulsów, zagadnął sam siebie: "Czy matka była
szczęśliwa?". Zainteresował go w tej chwili los nie matki, ale los
tej kobiety. Nie zastanawiał się dotychczas, czy kocha matkę.
Matka istniała, i koniec. Ale teraz, gdy widział ją oblaną
spokojnym światłem, kiedy zrozumiał możliwość jej istnienia tylko
w tym spokoju, poczuł, że wiążą go z nią węzły naprawdę nie do
zniszczenia. Weszła do jego świadomości, jak weszła do tego
pokoju.
Ola zwróciła się do syna:
- Gdzie byłeś Andrzeju? Niepokoiłam się o ciebie. Bądź łaskaw, nie
przepadaj teraz na tak długo. Sama nie wiem, co myśleć.
- Ależ ja byłem cały czas przed domem - powiedział Andrzej.
- Nie przyszedłeś na kolację.
- Taka to i kolacja - zauważyła pani Royska. I zwróciła się do
Kazimierza: - Tak chciałam, aby wszystko było jak zawsze, ale
niektórych rzeczy nie da się przeprowadzić.
- Odczuwa pani jakieś trudności? - zapytał Spychała chyba tylko
dla podtrzymania konwersacji. Nic go to nie obchodziło.
- Ludzie przyzwyczaili się trochę do sytuacji i do zdarzeń -
westchnęła pani Royska - i zaczynają już kaprysić. A przecież ja
nie mam żadnych możliwości. Nie mogę im dogadzać...
Andrzej zatrzymał się pośrodku pokoju.
- Mamo. Wracamy do Warszawy - powiedział.
Zauważył szybkie spojrzenie matki, które przez chwilę zatrzymało
się na twarzy Kazimierza. Zaraz zgasło.
- Ale konie mi odeślecie? - spytała pani Royska.
- Zostawimy je u Janusza - powiedział Spychała.
- No! - z zadowoleniem potaknął Romek.
Andrzej zaczął perorować, chodząc po pokoju:
- Warszawa może nam dać wszystko. Przede wszystkim musimy
dowiedzieć się, co trzeba robić; tam musi być jakieś kierownictwo.
Musimy wiedzieć, co ludzie robią...
Pani Royska przerwała z beczki rozsądku:
- Moglibyście poczekać. Ustali się przecież jakaś komunikacja.
- Przypuszczam, że na to trzeba będzie bardzo długo czekać.
Niemcom nie będzie na tym tak zaraz zależało, oni mają połączenie
samochodowe.
- A ileż nam zajmie jazda do Warszawy? - powiedziała Ola
niespodziewanie dla siebie.
Andrzej zatrzymał się i z pewnego rodzaju tryumfem popatrzył na
matkę:
- A więc jedziesz?
- No wiesz, przecież samego bym cię nie puściła - powiedziała Ola
- teraz muszę wiedzieć, co będziesz robić. Znać każdy twój krok.
- Antek też pewnie odnajdzie się w Warszawie - dodał Andrzej tonem
wyjaśnienia.
Romek wmieszał się w rozmowę:
- Pani niekoniecznie musi jechać. Dla kobiety to nie bardzo. My
będziemy pilnować Andrzeja, ja i pan Spychała.
Spychała zamyślił się.
- A mnie się wydaje, że nam nawet będzie bezpieczniej jechać z
kobietą. Będziemy bardziej wyglądali na uciekinierów powracających
do miasta czy też w okolice Warszawy. Bo tak, sami mężczyźni, to
może wyglądać jak wojskowi poprzebierani naprędce. Tym bardziej że
chłopcy są tacy młodzi...
- Nawet za młodzi jak na wojsko - uśmiechnęła się pani Royska. -
Ja także uważam - dodała - że bezpieczniej wam będzie jechać z
kobietami względnie z kobietą. Helenkę zostawcie jeszcze u mnie.
Ola zgodziła się.
- Tak będzie najlepiej. Helenka zostanie u cioci i poczekamy, jak
sprawy się będą rozwijały. Jeżeliby Franio albo Antek dobrnęli do
Pustych Łąk, zastaną tu Helenkę.
Romek powtórzył swoje pytanie:
- Czy możemy już jechać jutro?
- Na jutro chyba się nie przygotujemy. Trzeba wam dać porządny wóz
i przygotować go na dalszą drogę, nasmarować, opatrzyć i tak
dalej. Trzeba wam przygotować zapasy na podróż... Czy chcecie
wziąć z sobą furmana?
- Ale po co? - powiedział Romek. - Ja sobie z końmi dam radę,
Andrzej mi pomoże.
- Ja jestem z konnej artylerii - powiedział uśmiechając się
Spychała. - Konie mnie zawsze bardzo słuchały... A to w drodze
może się przydać.
- Będzie pan wodzem wyprawy - uśmiechnęła się znowu pani Ewelina.
W tej chwili do pokoju weszła Helenka.
Gdy mrużyła oczy, wcale nie wyglądała na swoje piętnaście lat -
wydawała się dojrzałą i mądrą kobietą.
- Cóż to za narada? - zapytała.
- Jedziemy do Warszawy! - zawołał Andrzej prawie wesołym głosem. -
Jedzie mama, pan Spychała, Romek i ja.
- A ja? - spytała Helenka. - Jak się rozporządziłeś moją osobą!
- Zostaniesz, Helenko - powiedziała pani Royska. - Zupełnie nie
wiem, jak się teraz wszystko ułoży.
Helenka zastanowiła się.
- Rzeczywiście - powiedziała - może tak będzie najlepiej.
Niepewnym wzrokiem obrzuciła matkę, ale Ola siedziała
wyprostowana, nawet uśmiechnięta, i zdawała się być pewna siebie.
Na widok spokoju matki Helenka uśmiechnęła się pobłażliwie, nawet
pogardliwie. Dziwna rzecz, jak ten uśmiech zmieniał twarz Helenki.
Zdejmował z niej tę nieprzyjemną ostrość i nadawał jej wyraz,
który przypominał pana Franciszka. Helenka stawała się wtedy
sympatyczna, ale nie taka ładna. Dziewczyna już o tym wiedziała i
starała się nie uśmiechać.
- To będzie najlepiej - powtórzyła - nie będę się z wami rozbijać.
- Dobrze - powiedziała pani Royska w zamyśleniu - jestem teraz
bardzo samotna. Oczywiście, jest pan Kozłowski - dodała spiesznie,
popatrzywszy na Romka - ale mimo to będę odczuwała samotność po
waszym wyjeździe.
- Taak - przeciągnęła Ola - a co się dzieje z Walerkiem?
Pani Royska nie odpowiedziała na to pytanie. Wstała i zwróciła się
do Andrzeja.
- Może chcesz jeszcze kwaśnego mleka - powiedziała.
- Nie, nie - pospieszył Andrzej - już mam zupełnie dosyć.
IV
Pokój, w którym umarła babunia Michasia, oczyścił się z wolna z
przebywających tam uciekinierów. Jedni poznajdowali sobie
pomieszczenia w pobliskim miasteczku, inni wynieśli się do
Siedlec, jeszcze inni posunęli się nieco na wschód, były tam
ostatnio pewne możliwości przedostania się i na Litwę, i do
Związku. Pokój nawet zdołano doprowadzić do jako takiego ładu,
miała w nim zamieszkać Helenka po wyjeździe matki.
Helenka zaszła tam z rana. Przed staroświeckim