Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała tom 3

Szczegóły
Tytuł Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała tom 3
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała tom 3 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała tom 3 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała tom 3 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jarosław Iwaszkiewicz Sława i Chwała – Tom 3 Rozdział jedenasty Kawalkada I Niepostrzeżenie lato przechodziło w jesień. Gęsta zieleń klonów zwierała się mocniej w obronie przed natarciem wiatrów, ale prześwitywały już i żółte liście, i nawet całe gałęzie nabierały bursztynowego koloru. Nie wiadomo skąd brały się na ścieżkach i uliczkach parku w Pustych Łąkach opadłe liście lip, przejrzyste i bladożółte jak skrzydła motyli. W dzień drzewa wyglądały odświętnie i uroczyście, ale gdy nastawał wczesny zmrok, szły górą szmerne powiewy - i widać było wyraźnie, że to i trwoga, i jesień. W dzień park był opuszczony, mało ludzi widziało się pomiędzy klombami i w cieniu rozłożystych konarów, ale właśnie o zmroku w alejach pojawiały się ludzkie cienie. Szli parami, grupami w parę osób lub w pojedynkę. Byli to uciekinierzy z Warszawy i z zachodu, którzy znaleźli schronienie we dworze, w oficynach, w chałupach za bramą. W dzień oddani byli swoim jakimś tam zajęciom: poszukiwaniu opału, warzeniu lichej strawy, wyprawom w głąb wsi lub nawet do miasteczka. Ale przy zapadającej ciemności spotykali się w parku, aby pogadać między sobą. Jedni ograniczali się tylko do utyskiwań, inni zastanawiali się nad przyczyną niespodziewanej klęski, szukali winnych lub niedbałych; inni znowuż znosili pierwsze plotki, które od razu nabierały cech gigantycznych i nieprawdopodobnych. Jeszcze inni opowiadali, kto i gdzie zginął "na drogach", i podawali fantastyczne szczegóły śmierci różnych sławnych ludzi, którzy, jak się potem okazało, byli zdrowi i cali. Do najbardziej nierzeczywistych spraw należała wiadomość o ucieczce rządu i sztabu generalnego do Rumunii. Temu już nikt nie chciał wierzyć. I park w ten sposób ożywał co wieczora, napełniał się szmerem przypominającym nocny szmer górskich potoków, i kroki, i głowy ludzi pozbawionych dachu nad głową zlewały się w jedno z zatrwożonym szmerem koron drzewnych, gotujących się do spotkania jesiennego wiatru. Dwór w Pustych Łąkach flankowały dwie małe wieżyczki przykryte małymi kopułkami. Kryte były gontem i całe w mchu. Po prawej stronie leżała wieżyczka z tym pokojem, w którym umarła ciocia Michasia, po lewej, na górze, pod kopułą mieścił się pokój Andrzeja, obecnie zapchany warszawskimi gośćmi, na dole zaś, na parterze, z osobnym wejściem od strony parku, mieściła się kapliczka. Otwierano ją dawniej tylko na jakieś specjalne uroczystości, chrzciny czy zaślubiny. Teraz, od chwili wybuchu wojny, kapliczka była otwarta cały dzień. Schodzili się tu ludzie z ucieczki i domowi, a po południu odbywały się całe nabożeństwa pod przewodnictwem co energiczniejszych i co pobożniejszych staruszek. Kapliczka ta co wieczora - a o szóstej zapadały już ciemności - napełniała się tłumem niepozornych, nikłych postaci, które w blasku świec zdawały się zatracać określone kształty. Tutaj też powstała i od razu bardzo się spopularyzowała wojenna litania, z szeregiem wezwań ściśle dopasowanych do tragicznych okoliczności. Łatwo w niej zrezygnowano ze wszystkich zdobyczy i nawet zdawało się, że leciwe kapłanki odczuwają pewną satysfakcję, powtarzając po każdej inwokacji słowa: "Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, Panie!". Słowa te przypominały im młodość i niewolę. Dla młodych ludzi jednak litania ta była nie do zniesienia. Andrzej, który zaraz pierwszego dnia po swoim przyjeździe zabłądził w te okolice, nie mógł wytrzymać. Gorsząc pobożne staruszki, opuścił przybytek modlitwy demonstracyjnie w samym środku nabożeństwa. Mimo to korciło go owo zbieranie się w cieniu dworskiej kaplicy. Wcześnie się zaczynało - nie wchodził teraz do kapliczki, ale błądził w pobliżu, w cieniu wysokich drzew. Stare dęby i lipy, które znał od dzieciństwa, teraz odmieniły swą postać: przypominały mu rabczańskie jesiony i ostatnią letnią wycieczkę. Wydawało mu się, że oddziela go od tych czasów przestrzeń wielu lat - a upłynęło przecież naprawdę dopiero parę tygodni. Odczuwał bardzo swą samotność. Unikał Helenki, przypominała mu ona bowiem letnie szczęśliwe dnie, a także zatracenie się ojca, o które nie wiadomo dlaczego winił właściwie tylko siostrę. Bał się siadać na ganku domu, przypominało mu to jakieś nieokreślone marzenia, które, wiedział to dobrze, nie na miejscu byłoby dzisiaj wywoływać. Ukrywał się pod cieniem wielkich drzew i patrzył na oświetlone drzwi kapliczki. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, że już tylko to nam zostało. Nie umiał dopowiedzieć sobie wszystkich słów, które kłębiły się teraz w jego głowie. Były niejasne, ale nie bardzo konfrontowały się i liczyły z rzeczywistością. Po prostu nie zdawał sobie sprawy z tego, co zaszło, i nie mógł, rzecz jasna, nabrać do tego jakiegokolwiek stosunku. Wiedział tylko, że nie może obojętnie przysłuchiwać się biernym i jękliwym słowom modlitwy, że zupełnie o co innego mu chodzi. Ale o co? Sprawa ta jasno, chociaż może równie dziecinnie, rozstrzygnięta była u Romka. Wybierał się "w drogę", tak jakby takie wybieranie było najłatwiejsze i najjaśniejsze pod słońcem. - Gdzież ty pojedziesz? - pytał go Andrzej, kiedy spotkali się naprzeciw otwartych drzwi kapliczki pewnego ciepłego jesiennego wieczora, jakie wtedy zapadały regularnie nad parkiem w Pustych Łąkach i nad całym krajem. - Jeszcze nie wiem - powiedział Romek - ale w Pustych Łąkach nie znajdę na to odpowiedzi. - W ogóle Puste Łąki przestały udzielać odpowiedzi - powiedział Andrzej, a ponieważ Romek milczał, mówił dalej, myśląc, że go Romek nie rozumie: - Kiedyś na tym ganku siedziałem całą noc i myślałem, że znalazłem odpowiedź na wszystkie pytania, które sobie zadawałem. To nie było dawno, bardzo niedawno, a mnie się wydaje, że to całe życie przez ten czas się przewaliło. Byłem dziecinny. Zamilkł, bo wiedział, że go Romek w dalszym ciągu nie rozumie. Romek chrząknął. - Wiesz, mnie się zdaje, że nie można tak siedzieć. - Mnie to samo - powiedział Andrzej. Ale powiedział nieszczerze. W momencie kiedy potwierdził słowa Romana, wzywające go do "podróży", zrobiło mu się ogromnie żal tego wszystkiego, co go tu otaczało. Rozumiał, że musi zacząć inne sprawy - ale te drzewa wysokie, ten pochylony dom z dwiema wieżyczkami, szmer gałęzi klonowych przed oknem, a nawet te rozmowy w cieniu ogrodowym, nawet jękliwa litania dolatująca z oświetlonej woskowymi świecami kapliczki - to był miękki i ciepły świat, który Andrzej dotychczas uważał za swój. Siedzieć tu i trwać, z głową wsuniętą w piasek polskiej wsi, byłoby ideałem. Oczywiście pomyślał i o Kasi. Tamta ciepła i jakby nieświadoma miłość także jest związana z tym domem, z parkiem, ze spacerami do kościoła. Przypomniał i zakrystię. Pachniały opadłe liście i w tej ciemności było tak cicho, że po prostu wyobrazić sobie nie można było, że niedaleko ludzie strzelają do ludzi. - Ostatnie cisze - powiedział więcej do siebie niż do Romka. - Ostatnie cisze - powtórzył. Romek znowu chrząknął, jak gdyby przypominał Andrzejowi o swoim istnieniu. A właściwie dodawał sobie kontenansu, bał się trochę słów Andrzeja. - Bardzo to wszystko przeżyłeś - powiedział, nabierając śmiałości w tym cieniu. Chciało mu się poruszać "te najważniejsze" kwestie, a jednocześnie czuł, że Andrzej najmniejszej nie ma na to ochoty. Dopiero po długim milczeniu Andrzej powiedział: - Wiesz, wydaje mi się, że zrobiłem się straszna baba. Tak mnie to rozkleiło. I jeszcze ta heca z ojcem... Romek się zastanowił: - Jak się to mogło stać? Andrzej rzucił: - Słyszałeś, co one opowiadają... - No, tak - zawahał się Romek - ale to jakoś się wierzyć nie chce. Jakże by twój fater nie wrócił? - I dokąd on pojechał? - Jakie były stosunki między twoimi rodzicami? - rzeczowo zapytał Romek. Andrzej znowu milczał. Było mu nieprzyjemnie, że Romek wtrąca się w takie rzeczy, z drugiej strony chciało mu się wreszcie wygadać na ten temat. Na szczęście było ciemno i cała rozmowa stawała się jakby bezosobowa. - Czy ja wiem? - powiedział. - Na pozór wszystko było jak najlepiej. Ale to nigdy nie wiadomo. Oni do siebie nigdy nie pasowali. A już co mamy rodzinka, to nie bardzo ojca tolerowała - poprawił się: - toleruje... Wiesz, zawsze były przykre sprawy z wujem Walerym. Pamiętam, co miałem, kiedy byłem mały. Walerek to robił otwarcie, ale mam wrażenie, że wszyscy w Pustych Łąkach się tak do ojca odnosili. Jedna babcia go kochała i on babcię bardzo szanował... Ale myślę, że ojciec to matkę kochał. Tylko że mama... To jakoś tam tak było w tej Odessie, że ja nie mogę zrozumieć. Sama mama nie wie, zdaje się, jak jej to wyszło, że się zgodziła na ten ślub. Mama kochała kogo innego... Oczywiście Andrzej wiedział, kogo mama kochała, ale już ten szczegół nie mógł mu przejść przez gardło. Za bardzo to było wstydliwe, a przy tym Spychała tylko co tu był i Romek mógł wyciągnąć wnioski, które w tej chwili nie odpowiadały Andrzejowi. A przy tym trudno mu było nawet wymówić to nazwisko. Zdawało mu się, że mogło ono popsuć ową ciszę i ów minimalny spokój, jaki mu był tak cenny. Z chwilą powiedzenia: "Spychała" trzeba by było może zacząć działać. A jeszcze trochę chciał siedzieć bez ruchu w wilgotnym i pachnącym cieniu. - Ale ty byłeś z fatrem dobrze? - spytał Romek - prawda? Andrzej wzruszył ramionami. Słowo "dobrze" wydało mu się dziwnie prostackie na określenie stosunku do ojca. Zwłaszcza w ostatnich czasach - to nie było "dobrze" nawet całkiem źle. Andrzej kochał ojca, ale bardzo chciał, aby ojciec był inny. Nie mógł znieść widoku pana Franciszka w sklepie; jego lansady, uśmiechy, ucałowania rączek mierziły go po prostu. Wstydził się go. Ale teraz chciał to zmazać, poprawić. - Też pytanie! - bąknął wreszcie. - Przecież to jest mój ojciec. Romek się poruszył. - Rozmaicie z ojcami bywa - powiedział tonem praktycznego filozofa. Andrzej przypomniał sobie, że pan Kozłowski nienawidził Romkowych skrzypiec. - Jak to: rozmaicie? - spytał, trochę umyślnie brutalizując to pytanie. Wiedział, o co chodzi. - No, tak. Czasami zdaje mi się - powiedział Romek - że ja ojcu przeszkadzam. W ogóle staję mu na zawadzie. Żeby nie ja, toby się mógł ożenić po śmierci matki. A tak... Ojciec to się ciągle kocha, to tu, to tam. I wstydzi się tego przede mną... Wstydzi się pokazać mi takie coś... spotyka się z dziewczynami poza domem. Andrzej wolał rozstrzygać sprawy prostolinijnie, zwłaszcza cudze sprawy: - A ty byś powiedział fatrowi zwyczajnie: "Tak a tak, ja wszystko wiem, wszystko jest mi wiadome, nie krępuj się, ojciec..." Romek żachnął się. - A ty tak z ojcem rozmawiasz? Andrzej uśmiechnął się w ciemności. - Teraz bym może z nim tak rozmawiał. Każdy z nas przecież jest człowiekiem. Powiedział to banalne zdanie i nagle ostro odczuł rzecz jedną: że każdy jest tak osobnym człowiekiem. Toteż powiedział znowu bardziej do siebie niż do Romka: - Każdego człowieka Pan Bóg tworzy w jednym egzemplarzu... Ale rozpędził się w tym jakimś obcym sobie rubasznym tonie i ciągnął bardzo sztucznie. Czuł tę sztuczność, ale nie mógł się powstrzymać. Myślał, że z Romkiem tak trzeba. - Ja bym powiedział tak mojemu. Gdybym wiedział, że ma jaką dziewuchę, tobym mu powiedział: "Co się masz krępować, dlaczego się wstydzisz, i ja, i ty jesteśmy mężczyznami..." - A ty masz dziewuchę? - spytał z ciekawością Romek. - Nie - najobojętniej w świecie odpowiedział Andrzej. I znowu tamta myśl. Przerzucił się na inny ton. Aż się sam zdziwił. - Co się dzieje z Kasią? - spytał zbyt obojętnym tonem. - Mówili mi dziś, że Alunio wrócił do niej z mamra. Do Siedlec. - Wyszła za niego za mąż? - Jak by to powiedzieć?... Niektórzy mówią, że to małżeństwo. Alunio ma gdzieś inną żonę... A mieszkał teraz z Kasią. - Kochają się? Romek zachichotał. - Wiesz, ty się pytasz o takie rzeczy! A skąd ja mogę wiedzieć, czy oni się kochają? Pewnie się kochają, kiedy ze sobą mieszkają na wiarę, na kocią łapę, i jakoś im tam leci. Myślę, że chyba się kochają... A tobie co? - No, nic. - Przypomniała ci się Kasia? - Dobra była dla babci. Romek zachichotał mocniej. - Dla babci? - zapytał. Andrzej się zirytował. - Wiesz, jesteś jakiś głupawy - powiedział - to nie są rzeczy do śmiechu. - Skądże! - Romek spoważniał. A potem w zastanowieniu ciągnął: - Dla mnie takie rzeczy z dziewuchami to zawsze do śmiechu. To samo jest takie śmieszne. Czy ty kiedy widziałeś, jak to wygląda? Andrzej mruknął nieokreślenie. Żałował, że wdał się w tę rozmowę. - A ja widziałem. Często widziałem, nawet jak byłem mniejszy, to miałem taki sport. Żeby nakryć chłopca z dziewczyną. Na wiosnę to się nakrywało byle gdzie, na sianie, za stodołą, w trawie... gdzie chcesz. Ty nie masz pojęcia, jak to śmiesznie wygląda. - I nagle dodał zupełnie poważnym tonem: - Nawet nie śmiesznie. Tylko zupełnie jak zwierzęta. Zupełnie nieludzko... Andrzej drgnął. - Nie masz racji - powiedział - to bardzo ludzkie. I wiesz, ja naprawdę tęskniłem za Kasią. Ton głosu Andrzeja zmienił się jeszcze raz. Zabrzmiał szczerze. - Więc dlaczego nie przyjechałeś tutaj w zeszłym roku? - Nie chciałem jej przeszkadzać. Alunio to Alunio. - Alunio był w więzieniu... Andrzej pomilczał chwilę. Było bardzo ciemno i gasły już światła w kapliczce. Staruszki wychodziły poważne i dostojne i widać było ich cienie krzyżujące się w mroku: jedne szły w stronę dworu, inne w stronę podwórza i wsi. W krokach staruszek, w ich powolnym i pełnym godności stąpaniu czuło się zadowolenie ze spełnionego obowiązku. Andrzej przez chwilę patrzył za odchodzącymi kobietami. Potem szepnął: - "racz nam wrócić, Panie..." I znowu nawiązał do przerwanej rozmowy: - Jeżeliby ona wolała mnie, nie Alunia, jak bym ja wtedy rozwiązał wszystkie moje życiowe problemy? - Nie ożeniłbyś się? - Nie przychodziło mi to do głowy. Znowu kłamstwo i ton głosu fałszywie obojętny. Tamta myśl należała do owego "cichego" skończonego świata. W tej chwili może się wydawać, że naprawdę nigdy nie postała mu w głowie. Ale jeżeli kończyć, to kończyć. - Słuchaj, Romek - mówi - musimy jechać do Warszawy. - O, właśnie - cieszy się Romek - tak samo myślę. Przestrzeń drogi z Pustych Łąk do Warszawy wydaje się Andrzejowi nie sumą kilometrów - sumą przemian całego życia. W Warszawie teraz biją się, strzelają. Domy płoną, huk. - Jakże tam jechać? - zastanawia się Romek. - Zwyczajnie. Końmi - powiada Andrzej. W tej chwili czuje przypływ sił. Decyzja jest prosta. - Tam się dowiemy, co trzeba robić - rezonuje jeszcze Romek. W tej chwili jakiś wysoki cień wynurzył się od strony podwórza. Smukły człowiek wojskowym krokiem przeszedł niedaleko od klonowego pnia, pod którym siedzieli Andrzej i Roman. Nie zauważył ich w ciemności. Andrzej ścisnął Romka za rękę, jakby go powstrzymywał od przedwczesnego wyrwania się. Przez chwilę milczeli. Cień skierował się ku domowi. Na werandzie sylwetka zarysowała się wyraźniej. - Spychała wrócił - powiedział Andrzej. - A gdzie on był? - spytał Romek. - Diabli go wiedzą. Wyjechał za Bug tydzień temu. Ciekawy jestem, dlaczego wrócił. Inni nie wracają. - My musimy wrócić - powiedział Romek. Chciał po prostu powiedzieć, że muszą jechać do Warszawy. Andrzej przez chwilę siedział nieruchomo. W jego planach powrotu w tej chwili zarysowały się jakieś wahania. Zastanawiał się, czy nie powziął zbyt pochopnej decyzji. Ale ostatecznie machnął ręką i powiedział: - Nie ma co, nie trzeba się namyślać. Nie ma innego wyjścia. - A dlaczego ty chciałeś szukać jakiegoś wyjścia? Andrzej wstał spod klonu i otrzepał spodnie. - Wiesz, ja ciągle jeszcze myślę o ojcu. Romek syknął: - Jeszcze! Przecież dopiero parę dni, jak go te panie straciły na szosie. Dlaczego masz mówić "jeszcze?". Nic przecie w tym dziwnego, że myślisz wciąż o ojcu. - No, właśnie, ty się nie dziwisz. Bo ja już sam się sobie dziwię. Tyle najstraszniejszych rzeczy się dzieje, a ja myślę o ojcu... Jestem egoista. Nie uważasz? - Osioł jesteś, nie egoista - szczerze powiedział Romek. - Ja nie wiem, czy to tak dobrze będzie zaraz jechać do Warszawy. - Powiedzą ojcu, że tam wróciłeś. - Nie takie to proste. A przede wszystkim, jeżeli ojciec powróci, to chciałbym go zaraz widzieć. Nie jestem przesądny, ale ty nie masz pojęcia, jak ja się o niego niepokoję. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, że może zbyt szczerze rozmawia z Romanem. Ale teraz widział, że wszystko, co czuł i co mówił tutaj, było podszyte tym niepokojem. - Gdzie on mógł się podziać - spytał wreszcie z rozpaczą. Roman mimo woli musiał wziąć na siebie rolę rozsądnego pocieszyciela. Andrzej narzucał mu ją. - On jak on - powiedział - ale jego samochód! Przecież to nie szpilka. - Ty nie widziałeś, co się działo na szosach - powiedział Andrzej - tam i największy samochód mógł się zagubić jak szpilka. - Uprzytomnij sobie jedno: nic na to nie możesz poradzić. Andrzej westchnął w zniecierpliwieniu. - Właśnie nic innego nie robimy od samego początku. Usiłujemy uprzytomnić sobie, że nic nie można poradzić. Można oszaleć. Przypomniał sobie, co mu się dziś śniło. Siedział u siebie w pokoju, w Warszawie, i szybko weszła do pokoju matka, zupełnie siwa. Włosy miała jak mleko. Krzyknął i obudził się spocony. - Żeby babcia Michasia żyła - powiedział idąc w stronę domu - tobym jej opowiedział, jaki sen dzisiaj miałem. Romek roześmiał się swobodnie. - Ty rzeczywiście dziwnie jakoś reagujesz. Zatrzymali się przed drzwiami kapliczki. Światła były zgaszone i drzwi zamknięte. Potem ruszyli dalej. Ale Andrzej zatrzymał Romana. - Poczekaj - powiedział - ja zaraz. Zawrócił do drzwi kapliczki i ukląkł przy nich. Oparł się głową o starą zimną klamkę. Nie modlił się, ale przypomniał sobie dziecinne do Pustych Łąk przyjazdy i owo dawno zapomniane uczucie ufności, z którym wkładał swoją rękę w dużą dłoń ojca i to słowo: "Tatek". Magiczne to było słowo: stworzyło na chwilę, na bardzo krótką chwilę, tamtą atmosferę, tamten zespół nieskomplikowanych, a tak cennych uczuć. Jednocześnie słowem tym jak łopatą przepołowił Andrzej ścieżkę swojego życia: odłożył na bok wielki kawał ziemi. Zasypał nią dawne mrowisko. - Zimno już - powiedział wracając do Romka - wieczory robią się zimne. - Trzeba będzie zabrać kożuszki na drogę - stwierdził Roman - kupi się jeszcze w miasteczku. I weszli do domu. II A na szosie pod Siedlcami było po prostu tak: Pan Gołąbek nie ubiegł daleko od samochodu, bolała go jeszcze nerka po ataku i miejsce, gdzie mu Ola niezręcznie, drżącą ręką zrobiła zastrzyk. Położył się więc w rowie nieopodal swego wehikułu i nie spuszczał go z oka. Gdy jednak samoloty przeleciały, nim jeszcze dopadł samochodu, zobaczył, że dwóch jakichś panów podeszło do buicka i zaczęło szarpać drzwiczki. Były przezornie zamknięte: mimo paniki i pośpiechu pan Franciszek nie zaniedbał zabrać kluczy. Gdy zbliżył się do kabrioletu, dwaj panowie uderzyli natychmiast na alarm. W jednym z nich poznał pan Gołąbek znanego adwokata, Cherubina Kołyszkę. Kołyszko bywał u nich w domu, ale raczej widywał się z Olą. Ola śpiewała jakieś pieśni do jego słów, ale pan Franciszek niewiele o tym wiedział, i chyba ograniczała się ich znajomość do tego, że pan Franciszek raz czy dwa podał rękę Cherubinowi. Teraz Cherubin traktował go jak najbliższego znajomego. - Panie Gołąbek - powiedział w pośpiechu - proszę, błagam pana, niech pan pojedzie tam dalej, parę kroków stąd, tam jest ranna, trzeba ją przewieźć do Siedlec. To pani Wyczerówna, ta wielka aktorka. Drugi pan to był jakiś młody aktor. Ograniczał się on tylko do powtarzania ostatnich słów Kołyszki. - Ta wielka aktorka - powiadał. Był tak przerażony, że prawie nieprzytomny. Wielkie niebieskie oczy wysadzało mu z orbit. Pan Franio starał się zapanować nad sobą. - Proszę pana, jestem z żoną i córką, muszę na nie poczekać. - Ależ, panie Franciszku - powiedział Cherubin - tu chodzi o pośpiech, pani Wyczer ma silny upływ krwi. Odwieziemy ją do najbliższego punktu opatrunkowego i zaraz pan wróci. Nim panie nadejdą, to pan już powróci. - Pan już powróci - powtórzył niebieskooki aktor. - Niech pan patrzy: nie ma wielkiego ruchu. Rzeczywiście, na szosie w tej chwili nie było wielkiego ruchu. Uciekinierzy, spędzeni przez atakujące samoloty, jeszcze nie zdążyli powrócić na biały pas asfaltu, a samochody jakoś tutaj rozjechały się w różne strony czy co? - (młody aktor powiedział "czy co?", odpowiadając na jakieś swoje myśli), w oddali, w miejscu gdzie wstęga drogi wchodziła na jakiś pagórek, widziało się parę przewróconych pojazdów i sterczące w górę nogi powalonego przez pociski konia. Samochody dymiły, tam musiało porządnie ugodzić. Pan Gołąbek nie zdążył nawet dobrze pomyśleć. Kołyszko zmusił go po prostu do zajęcia miejsca przy kierownicy. Pan Franciszek siadając do samochodu odwrócił się i poszukał oczami żony i córki. Oli nie spostrzegł. Czy leżała jeszcze w kartoflisku, czy też była gdzieś dalej? Rozejrzał się szybko, ale jej nie było. Natomiast ujrzał Helenkę. Była znacznie bliżej i zatrzymała się zdziwiona, widząc, że ojciec wsiada do pojazdu w towarzystwie obcych ludzi. Pan Gołąbek zdążył do niej tylko kiwnąć dłonią. Ruch ten jego małej tłustej dłoni oznaczał: "zaczekajcie". Równie dobrze mógł oznaczać: "do widzenia". A właściwie oznaczał - ale tego nikt wtedy nie wiedział - "żegnajcie". Pojechali, sam pan Gołąbek nie zmiarkował kiedy, jakie półtora kilometra. Tam, przy szosie, pod krzakiem wierzbiny leżała Wyczerówna. Była blada i mocno przestraszona. Jej wielkie oczy wydawały się sto razy większe niż na scenie. Młody aktor podobny jak kropla wody do tego, który był z Kołyszką, podtrzymywał artystkę pod rękę i mocno ściągał białą chusteczkę, którą miała przewiązaną dłoń. - Siadaj, siadaj - szybko mówił Kołyszko - jedziemy do Siedlec! - Jak to: do Siedlec? - próbował protestować Gołąbek. - No, do Siedlec, najbliższy punkt opatrunkowy na pewno w Siedlcach. - A gdzież ta rana? - jeszcze niepewniej spytał piekarz, oglądając się na wchodzących do samochodu. Wyczerówna nie odpowiedziała. Milcząc wskazała na przewiązaną dłoń. - Zaraz, zaraz - powiedział Gołąbek - to pani tylko ranna w rękę? - Tylko! Obaj młodzi aktorzy zdawali się być bardzo oburzeni na pana Gołąbka. - Proszę pana - powiedział jeden z nich - niech pan jedzie prędzej, pani Wyczerówna ma bardzo silny upływ krwi. - Odłamek pocisku uderzył ją w dłoń. - Panie Franiu kochany - swoim błagalnym i szybkim tonem mówił bez przerwy Kołyszko - panie Franiu kochany, niech pan jedzie, niech pan zaraz jedzie. Przecież pan chce zaraz tu wrócić. Zaraz wrócić, prawda? Niech pan jedzie, panie Franiu kochany! Gołąbek pomyślał, że rzeczywiście, im prędzej pozbędzie się rannej aktorki, tym prędzej będzie mógł wrócić po Olę i Helenkę. Nacisnął więc na gaz. Bardzo prędko, wymijając zabitego konia i rozwalone samochody, wydostali się z ciżby idących i wjechali na wzgórze. Stamtąd rozciągał się widok na przedmieścia Siedlec. Paliły się one szerokim ogniem i wysokie słupy czarnego dymu wzbijały się wprost w górę, w niebieskie i czyste niebo wrześniowego ranka. Przy szosie płonęły jakieś składy kolejowe; czarne dymy świadczyły, że była tam nafta czy benzyna. Przed przejazdem kolejowym stłoczyły się furmanki i samochody, ciężarówki i jacyś konni żołnierze. Ścisk był tak wielki, że nie można się było poruszyć, gdy się stanęło w tej gromadzie. Gołąbek myślał, że jakoś przebrnie, i wpakował się w najgęstszy zwał wozów i samochodów. Konie straszyły się i stawały dęba, grożąc rozwaleniem karoserii. Gołąbek trzymał kierownicę jak we śnie, tym bardziej że przecież dzisiaj nie spał całą noc. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Gdy tak stali w tłoku, przypomniał sobie nagle Andrzeja. Co się z nim dzieje, gdzie on jest? Myślał, że dogoni go u babki, ale u babki go nie było. Zapewne poszedł w stronę Pustych Łąk. I w tej chwili sobie przypomniał: przecież do Pustych Łąk to się właśnie tutaj przed przejazdem kolejowym skręca w lewo. Niech się dzieje co chce, pojadą do Pustych Łąk. Starał się jakoś wycofać z całego bałaganu. Ale przecie nie był wprawnym kierowcą, zrobiła się chryja. Wpakował się na jakiś wóz, zaprzężony w parę koni, czy też ten wóz wpakował się na niego. Dość, że nagle przed szybą ukazała się twarz wściekłego sierżanta. To on jechał tą furmanką. Widać przyczepił się do niej gdzieś pomiędzy Warszawą a Siedlcami. - Wyjdziecie zaraz z tego samochodu - powiedział sierżant twardo - znijdziecie zaraz. Zrozumiano? Pan Gołąbek nie wiedział, co ma robić. Dlaczego ten sierżant kazał mu schodzić? - Znijdziecie zaraz! - powtarzał sierżant, wściekły i zupełnie pozbawiony rozeznania: w tłoku nie można było nawet otworzyć drzwiczek, a cóż dopiero zejść na ziemię. Zresztą to, że pan Gołąbek zeszedłby na ziemię, w niczym nie poprawiłoby sytuacji wozu, którym jechał sierżant. Mógł on co najwyżej chcieć przejechać się limuzyną, ale to mu, zdaje się, nie przychodziło do głowy. Był zupełnie oszalały. Dwaj mali aktorzy zamilkli przerażeni. Kołyszko próbował interweniować, zawsze na zasadzie podwyższania szarży. - Panie podchorąży - powiedział, chociaż doskonale się wyznawał w paskowaniach i gwiazdkach - panie podchorąży, a dlaczego pan kierowca ma zejść na ziemię? Co to panu pomoże? - Znijdziecie zaraz - syczał zapieniony sierżant - zobaczycie, coście narobili! Koniaście mi okulawili! Ale jego koń, jakby dla zamanifestowania pełnej władzy w nogach, skoczył nagle w bok i urwał postronek. Sierżant chwycił go za pysk, koń mu się wyrwał i począł się miotać, roztrzaskując kłonice i drabiny wozu. Stanął dęba i podniósł obie przednie nogi nad dach samochodu. Wyczerówna krzyknęła jak oszalała, nawet sierżant przestraszył się tego krzyku. Był on bynajmniej nie teatralny i nie robiony, najnaturalniejszy w świecie i nie przypominający wołania Elektry ani Balladyny. Sierżant chwycił konia za łysinę i przygiął go do ziemi. Rumak jeszcze parę razy uderzył tylnymi nogami w przodek wozu i uspokoił się. - Sierżancie - wołała Wyczerówna, która znała się jakoś na szarżach - sierżancie, co wy sobie myślicie? Ja jestem ranna, jadę do szpitala, puśćcie mnie! Sierżant nagle cały się zmienił. Spostrzegł kobietę krzyczącą, zajrzał do niej przez szybę i nagle nabrał szacunku. - Jedźcie do Siedlec - powiedział - jedźcie do szpitala. Nie można tak kobiety zostawiać. - Dobry sobie! - uspokoił się przecież Kołyszko. - Jakże my pojedziemy... Tymczasem sierżant nagle znalazł się na stopniu i zaczął wołać do otaczających: - Puszczać, panowie, puszczać, tu ranna kobieta... Jakimś cudem wóz znikł sprzed oczu siedzących w samochodzie, gdzieś usuwali się i inni otaczający na mocne wołanie sierżanta. - Cafnij się pan, cafnij! - wołał sierżant na Gołąbka - hola na bok na bok stop! I tak komenderując struchlałym i spoconym jak ruda mysz panem Franciszkiem pomału wycofał samochód na takie miejsce, z którego można było zjechać na boczną drogę. "No, teraz do Pustych Łąk - pomyślał sobie pan Franciszek - Ola z Helenką jakoś się tam dostaną. Byle tylko do Pustych Łąk". Ale w tej chwili jeden z młodych aktorów pochylił się nad Wyczerówną. - Pani Janino, Jezus Maria, co pani? - Znowu buchnęła krew - powiedziała Wyczerówna zupełnie nie teatralnym głosem. - Oj, to niedobrze - zawołał Cherubin, trochę z powodu okrzyku Wyczerówny, trochę z powodu tego, że Gołąbek zatrzymał zdecydowanie samochód na bocznej drodze. - No, teraz państwo zdecydują - powiedział - czy państwo tu wysiądą, czy też pojadą ze mną na północ. Wszyscy oniemieli. Jeden z aktorów próbował protestować: - Słyszy pan, pani Wyczer dostała krwotoku. - Już mnie to nic nie obchodzi - z niespodziewaną i nieprzytomną energią powiedział Franciszek - ja jadę na północ. Tam są moje dzieci. Pasażerowie samochodu milczeli. Wyczerówna pobladła i była bliska rzeczywistego, najprawdziwszego zemdlenia. Aktorzy popatrywali na siebie spode łba, nawet Cherubin zapomniał języka w gębie. Jeden tylko sierżant, stojąc wciąż na stopniu, przechylił się przez otwartą szybkę do środka pojazdu i popatrując z niepokojem na pobladłą niewiastę, nagle rzucił się z całą siłą swego podoficerskiego głosu na biednego pana Franciszka. - Cóżeś pan, z byka spadł? Co pan sobie myślisz? Na północ... na północ!... Przecież stamtąd one idą, te hitlery przeklęte!... Gdzie?! gdzie?! - zawołał jeszcze na jakiś wóz, który pchał się także w kierunku na północ. Ale wóz zaturkotał i pojechał. - Widzi pan - powiedział złamanym głosem pan Franciszek. - Nic nie widzę, bo nie widzę, jak ten wóz Niemiaszki ostrzeliwują. Pan nic nie widziałeś - dodał znacząco - a ja widziałem. Pod Łodzią żeśmy leżeli na polu, a ci jak zaczęli na samolotach... Panie, szkoda gadać: zawracaj pan na południe... Tu już nie wytrzymał Kołyszko. - Tu na południe nie można. Trzeba na Brześć. - No, dobrze, jadziem na Brześć - powiedział sierżant i otworzył drzwiczki samochodu. - Ja się tu jeszcze zmieszczę - dodał, kucając z lewej strony, u nóg Wyczerówny. - No, i ganiaj pan naokoło Siedlec, żeby ominąć pożary, i direkt na Brześć. - Panie - powiedział Franciszek drżącym głosem - ja zostawiłem żonę na szosie. - Nie bój się pan - powiedział na to sierżant z wyraźną drwiną w głosie - weksel i żona zawsze się odnajdą. I jak mi nie pojedziesz, sukinsynu, to zobaczysz. Drzwiczki z prawej strony otworzyły się i jeden z młodych aktorów wyskoczył na drogę. Po chwili już znikł w tłumie. - Patrzcie mi go, kawalera! - zaśmiał się sierżant i dodał już łagodniej, poszturchując Gołąbka w kark rewolwerem: - No, jedziemy, panie ładny, jedziemy, aż panu się benzyna wyczerpie. - Na miłość boską, niech pan jedzie - powiedziała białym głosem Wyczerówna. I pan Gołąbek ruszył, tak jak mu kazał uzbrojony sierżant. III Kiedy Andrzej i Roman weszli do stołowego pokoju we dworze, ujrzeli panią Royską i Spychałę siedzących przy stole. Spokój jasnego światła lampy uderzył Andrzeja. Normalny, zamieszkany pokój, stół, na którym stały jeszcze granatowe talerze, i resztki chleba na obrusie - wszystko to należało do tego "cichego" świata, z którym pożegnał się tam, pod klonem. Zmrużył oczy i bez zdziwienia przywitał się z panem Kazimierzem. Blask lampy padał wprost na twarz pani Royskiej, rozświetlając zmarszczki okrywające starzejące się jej rysy, jak i jasne bursztynowe oczy. Z niezwykłą uwagą słuchała czegoś, co opowiadał Spychała. Spychała mówił bardzo pomału; jakby z trudem tłumaczył pani Royskiej, dlaczego powrócił. Jasne było, że jednocześnie tłumaczył sam sobie. Był bardzo zmęczony. Andrzej nie siadając przy stole wtrącił się do rozmowy, i to dość gwałtownie. - Ależ to zupełnie zrozumiałe - powiedział do Kazimierza - że pan wrócił. Na pewno chce pan wrócić do Warszawy. My też. Pani Royska spojrzała na Andrzeja. Zdziwiło ją nerwowe zachowanie chłopca. - Chcesz kwaśnego mleka? - spytała. - My jesteśmy już po kolacji, ale mleko stoi na bufecie. Weźcie sobie, i ty, Romku. Andrzej znalazł rzeczywiście na bufecie garnuszek zsiadłego mleka, nalał do szklanki sobie i Romkowi, usiedli przy stole i pili. - Posłuchajcie, co opowiada pan Spychała - powiedziała jeszcze pani Ewelina. Spychała rzucił jej niepewne spojrzenie. Widać było, że to, co mówił, było przeznaczone jedynie dla pani Royskiej. Nie chciał ciągnąć swego opowiadania przy chłopcach. Natomiast słuchał uważnie tego, co mówił Andrzej. - Nie ma co - mówił młody Gołąbek - tutaj niczego nie wysiedzimy. Zdecydowaliśmy z Romkiem, że pojedziemy do Warszawy. Panią Royską w dalszym ciągu Andrzej niecierpliwił. Zwróciła się do Spychały: - Szofer, który wrócił, opowiadał o panu takie dziwne rzeczy... Spychała spuścił wzrok na obrus i bawił się podstawką na sztućce. Nie bardzo w smak była mu ta rozmowa. Andrzej umilkł i patrzył na dawnego "nauczyciela". Miał wrażenie, że ten wstydzi się czegoś. - Te dziwne rzeczy - powiedział Spychała, jakby się przezwyciężył - nie trwały długo. To może byłoby ładne w literaturze, ale, teraz to trzeba skonstatować, literatura nie jest przydatna w takich momentach naprężenia. Oranie to dobre u Reymonta. Andrzej nie rozumiał, o czym mówił Spychała, ale wyczuł, że to jest ważne. Kazimierz podniósł zdecydowanie wzrok i zwracał się już teraz wprost do Andrzeja: - Ten stary chłop, u którego orałem, powiedział mi: "Panie, nigdy pan nic nie zrobi, o ile pan nie będzie w środku"... - W środku? Co to znaczy "w środku?" - naiwnie spytał Andrzej. Romek położył dłoń na ręce Andrzeja, jakby powstrzymując to pytanie. Spychała nie odpowiedział. Za to pani Royska uśmiechnęła się i swoim zwyczajem lekko zacinając się, powiedziała: - Ten chłop miał rację, panie Kazimierzu. Spychała wciąż milczał. Nie był pewien intencji Andrzeja. Chwilami bał się tego chłopca, który wiedział o nim więcej niż potrzeba. Mógł go skompromitować w oczach pani Royskiej, a może jeszcze w jakichś innych oczach. - Mnie się także tak zdaje - mówiła dalej pani Royska - że nie można nic zdziałać z zewnątrz. Trzeba być "w środku", jeżeli się chce coś zrobić. - Nasza sytuacja jest tak skomplikowana - powiedział poważnie Spychała - że nawet jeszcze w tej chwili nie możemy powiedzieć, co trzeba robić i gdzie trzeba być. W tej chwili w ogóle szaleństwem jest może mówienie o tym, że trzeba coś robić. Wszystkie usiłowania znalezienia racji zniweczono. Jesteśmy pozbawieni jakiejkolwiek możności... - Ale nie możności rozumowania - powiedziała nagle pani Royska z głębokim przekonaniem. Spychała popatrzył na nią z uwagą. Nawet może ze zdziwieniem. "Zupełnie jest teraz inna niż w tamtej wojnie" - pomyślał i zadumał się przez chwilę. Złapał się na sentymentalnym przypominaniu minionych rozmów. Ale zaraz nakazał sobie powrót do rzeczywistości. "Zadziwiające, że nie pomyślałem ani razu o Marysi przez cały ten pobyt u chłopa" - zanotował jeszcze sobie w myśli. Zwrócił się do Andrzeja, jak gdyby dopiero go spostrzegł i jakby zabierał się do zadania mu szeregu pytań. - Od ojca nie ma żadnych wiadomości? Andrzej poczerwieniał aż po białka oczu. - Nie - bąknął. Spychała miał jeszcze o coś zapytać, ale się powstrzymał. - No więc, jedziemy do tej Warszawy czy nie? - wtrącił zniecierpliwiony Romek. - Nie ma pan pojęcia, jaka Ola jest tym wszystkim zmartwiona - powiedziała pani Royska trochę zbyt salonowym tonem. Spychała zmiarkował, że odgadła jego nie wypowiedziane pytanie. Zaniepokoił się. - Pani Ola jest jeszcze? Mam nadzieję, że nigdzie nie wyruszyła? Pani Royska zdziwiła się. - Oczywiście, że jest tutaj. Gdzieżby miała jechać? Nie wiadomo, gdzie ma męża szukać, a wyprawiać się teraz w drogę gdziekolwiek jest przecie bardzo niebezpiecznie. Andrzej by nie puścił matki samej. - Już dosyć, że zgubiłem ojca - powiedział Andrzej niskim głosem. W tonach tego zdania widniała głęboka rozpacz. Spychała popatrzył na niego życzliwie. - Ale mnie się zdaje - powiedział wprost do niego - że i siedzenie tutaj nie ma wiele sensu. Lada dzień zajrzą i do pani Royskiej Niemcy. W Warszawie byłoby może bezpieczniej. Szczególnie młodym ludziom. - Na razie jest jeszcze wojsko, zachowują się względnie przyzwoicie. Byłam w miasteczku, wszystko idzie jako tako. Ale niebawem przyjdą władze cywilne, zapewne nie będzie to idylliczne. - I dlatego myślę, że trzeba nam będzie wyruszyć w stronę Warszawy - powiedział Spychała jakimś nowym tonem, obejmując niejako tym powiedzeniem już obu chłopców i odpowiadając na niecierpliwe inicjatywy Romka. - Warszawa jeszcze się broni - powiedziała pani Royska głosem zupełnie obojętnym. - Wyobrażam sobie, jak to wygląda - szepnął Andrzej i zacisnął usta. - Tego sobie nie można wyobrazić - zauważył Roman. - To okropne. - Pan ma doświadczenie, panie Kazimierzu - powiedziała pani Royska i wzięła Spychałę za rękę - pan się jednak nawojował... - Nie ma porównania między tymi dwiema wojnami - zauważył Spychała - przez lat dwadzieścia technika zrobiła olbrzymie postępy. Wszystko jest w nieprzewidzianych wymiarach. Czołgi zdecydowały o zwycięstwie Amerykanów w roku 1918. Dziś czołgi są czymś zupełnie zwyczajnym. A gazów jakoś dotąd nie użyto. - Maski można powyrzucać - powiedział z pewną satysfakcją Romek - psu na budę się zdały. A niepotrzebnie tylko obciążały żołnierzy. - Któż mógł to wiedzieć? - zauważyła pani Royska. - Są tacy, co powinni byli wiedzieć - z uporem powiedział Andrzej. - Myślę - powoli mówił Spychała, jak gdyby śledził z wolna rozwijający się tok własnych rozumowań - myślę, że właśnie teraz dobrze byłoby podjechać pod Warszawę, póki jeszcze nie jest w rękach niemieckich. I wejść tam zaraz po kapitulacji. - Na wprost nie przejedzie - powiedział Romek. - Właśnie, nie wydaje mi się to najlepszą drogą. Przejedziemy naokoło, od Puszczy Kampinoskiej, od Sochaczewa. Tam przecie można zajechać do pana Janusza. Czy pani nie ma mapy? Drogowej, samochodowej? - W naszym samochodzie była taka świetna mapa - westchnął Andrzej. - Zaraz przyniosę - powiedziała pani Royska i wyszła z pokoju. Andrzej wstał i nalał sobie jeszcze mleka. Postawił taką samą szklankę przed Romanem. - Pij, będziesz mądrzejszy. Spychała spojrzał ze zdziwieniem na Andrzeja. W jego głosie zabrzmiały już jakieś nuty radości, czegoś, co się zaczynało. "Jakaś akcja, jakaś przygoda" - pomyślał. Nie chciał się oburzać. I jego samego brały już te możliwości, które wytworzyła nowa sytuacja: możliwości przygody. Czegoś, co jeszcze zostawało po zupełnym roztrzaskaniu normalnego życia. Wszystko mogło się ułożyć na nowo - nawet życie. Pochylili się nad przyniesioną przez panią Royską mapą, mapą czegoś, co już nie istniało, mapą Polski. Patrzyli na ten klonowy listek wątłą szypułką połączony z morzem, na łabędzia z piersią wygiętą wielkim łukiem. Andrzej półuchem słuchał projektów przejazdu i itinerarium, wyznaczonego na drogach, którymi tętniły w tej chwili niemieckie czołgi. Patrzył na zarys kraju i na linię Wisły wygiętą jak harfa i myślał: "To jest moja ojczyzna, już jej nie ma". - Tędy wyjedzie się na Puszczę Kampinoską - powiedział Spychała, prowadząc palcem. - I przez Wisłę w Wyszogrodzie - zauważył Romek. - Ile to wam czasu może zająć taka jazda? - spytała pani Royska. - Żadnych rachunków tu być nie może. Nie wiemy, co nas czeka za najbliższym zakrętem. Andrzej odszedł od mapy. Stanął przed oknem i patrzył na park pogrążony w nocy. "Żadnych rachunków tu być nie może" - powtarzał sobie w myśli. A jednak musi być jakiś rachunek, jakieś obliczenie, chociażby i z setkami niewiadomych. Tyle tylko, że rachunek ten trzeba tworzyć od podstaw, zaczynać od samego początku. Wszystko może być inne - ale musi być konkretne. "Żadnych marzeń, Andrzeju - powiedział sobie. - Tak trzeba iść, jakby wszystko było normalne. I jakby wynik miał być normalny". "Każdy wynik musi być normalny" - dodał. I wtedy właśnie, przy tym oknie, przyszła mu do głowy konkretna myśl o śmierci, mógł ją sobie już teraz wyobrazić. Spojrzał znowu na ludzi zgromadzonych przy mapie. Na twarzy Romka wyczytał coś, co przed chwilą czuł w sobie: zapał do przygody. "Czy wolno być aż tak dziecinnym? - pomyślał. - Teraz? A może właśnie w tym ma być ratunek? Ostatecznie całe życie nie musi być klęską". W tym momencie otworzyły się drzwi i weszła Ola. Andrzej przeniósł spojrzenie na matkę, jakby oczekiwał od niej ostatecznej decyzji. Widać Ola siedziała dotychczas w ciemnym pokoju, bo zmrużyła oczy od światła i w pierwszej chwili nie wiedziała, kto jest w pokoju. Spychała podniósł się i powiedział: - Dzień dobry pani. Andrzej patrzył na twarz matki z wytężeniem. Jakby ją ujrzał po raz pierwszy. W wyrazie tej twarzy dopatrzył się jakiejś dziewczęcości. Nie był to efekt lampy, przeciwnie, jaskrawe światło wydobywało to wszystko, co było znużeniem i niepokojem w tym obliczu. Ale Andrzej ze zdziwieniem skonstatował, że nigdy nie patrzył na matkę; w jej uśmiechu, z którym witała Kazimierza, w geście podawanej ręki spostrzegł elementy, które dawniej uchodziły jego uwagi. Ola wydała mu się nieprawdopodobnie piękna. Czy to pod wpływem pytań Romka, tam pod klonem, czy pod wpływem innych impulsów, zagadnął sam siebie: "Czy matka była szczęśliwa?". Zainteresował go w tej chwili los nie matki, ale los tej kobiety. Nie zastanawiał się dotychczas, czy kocha matkę. Matka istniała, i koniec. Ale teraz, gdy widział ją oblaną spokojnym światłem, kiedy zrozumiał możliwość jej istnienia tylko w tym spokoju, poczuł, że wiążą go z nią węzły naprawdę nie do zniszczenia. Weszła do jego świadomości, jak weszła do tego pokoju. Ola zwróciła się do syna: - Gdzie byłeś Andrzeju? Niepokoiłam się o ciebie. Bądź łaskaw, nie przepadaj teraz na tak długo. Sama nie wiem, co myśleć. - Ależ ja byłem cały czas przed domem - powiedział Andrzej. - Nie przyszedłeś na kolację. - Taka to i kolacja - zauważyła pani Royska. I zwróciła się do Kazimierza: - Tak chciałam, aby wszystko było jak zawsze, ale niektórych rzeczy nie da się przeprowadzić. - Odczuwa pani jakieś trudności? - zapytał Spychała chyba tylko dla podtrzymania konwersacji. Nic go to nie obchodziło. - Ludzie przyzwyczaili się trochę do sytuacji i do zdarzeń - westchnęła pani Royska - i zaczynają już kaprysić. A przecież ja nie mam żadnych możliwości. Nie mogę im dogadzać... Andrzej zatrzymał się pośrodku pokoju. - Mamo. Wracamy do Warszawy - powiedział. Zauważył szybkie spojrzenie matki, które przez chwilę zatrzymało się na twarzy Kazimierza. Zaraz zgasło. - Ale konie mi odeślecie? - spytała pani Royska. - Zostawimy je u Janusza - powiedział Spychała. - No! - z zadowoleniem potaknął Romek. Andrzej zaczął perorować, chodząc po pokoju: - Warszawa może nam dać wszystko. Przede wszystkim musimy dowiedzieć się, co trzeba robić; tam musi być jakieś kierownictwo. Musimy wiedzieć, co ludzie robią... Pani Royska przerwała z beczki rozsądku: - Moglibyście poczekać. Ustali się przecież jakaś komunikacja. - Przypuszczam, że na to trzeba będzie bardzo długo czekać. Niemcom nie będzie na tym tak zaraz zależało, oni mają połączenie samochodowe. - A ileż nam zajmie jazda do Warszawy? - powiedziała Ola niespodziewanie dla siebie. Andrzej zatrzymał się i z pewnego rodzaju tryumfem popatrzył na matkę: - A więc jedziesz? - No wiesz, przecież samego bym cię nie puściła - powiedziała Ola - teraz muszę wiedzieć, co będziesz robić. Znać każdy twój krok. - Antek też pewnie odnajdzie się w Warszawie - dodał Andrzej tonem wyjaśnienia. Romek wmieszał się w rozmowę: - Pani niekoniecznie musi jechać. Dla kobiety to nie bardzo. My będziemy pilnować Andrzeja, ja i pan Spychała. Spychała zamyślił się. - A mnie się wydaje, że nam nawet będzie bezpieczniej jechać z kobietą. Będziemy bardziej wyglądali na uciekinierów powracających do miasta czy też w okolice Warszawy. Bo tak, sami mężczyźni, to może wyglądać jak wojskowi poprzebierani naprędce. Tym bardziej że chłopcy są tacy młodzi... - Nawet za młodzi jak na wojsko - uśmiechnęła się pani Royska. - Ja także uważam - dodała - że bezpieczniej wam będzie jechać z kobietami względnie z kobietą. Helenkę zostawcie jeszcze u mnie. Ola zgodziła się. - Tak będzie najlepiej. Helenka zostanie u cioci i poczekamy, jak sprawy się będą rozwijały. Jeżeliby Franio albo Antek dobrnęli do Pustych Łąk, zastaną tu Helenkę. Romek powtórzył swoje pytanie: - Czy możemy już jechać jutro? - Na jutro chyba się nie przygotujemy. Trzeba wam dać porządny wóz i przygotować go na dalszą drogę, nasmarować, opatrzyć i tak dalej. Trzeba wam przygotować zapasy na podróż... Czy chcecie wziąć z sobą furmana? - Ale po co? - powiedział Romek. - Ja sobie z końmi dam radę, Andrzej mi pomoże. - Ja jestem z konnej artylerii - powiedział uśmiechając się Spychała. - Konie mnie zawsze bardzo słuchały... A to w drodze może się przydać. - Będzie pan wodzem wyprawy - uśmiechnęła się znowu pani Ewelina. W tej chwili do pokoju weszła Helenka. Gdy mrużyła oczy, wcale nie wyglądała na swoje piętnaście lat - wydawała się dojrzałą i mądrą kobietą. - Cóż to za narada? - zapytała. - Jedziemy do Warszawy! - zawołał Andrzej prawie wesołym głosem. - Jedzie mama, pan Spychała, Romek i ja. - A ja? - spytała Helenka. - Jak się rozporządziłeś moją osobą! - Zostaniesz, Helenko - powiedziała pani Royska. - Zupełnie nie wiem, jak się teraz wszystko ułoży. Helenka zastanowiła się. - Rzeczywiście - powiedziała - może tak będzie najlepiej. Niepewnym wzrokiem obrzuciła matkę, ale Ola siedziała wyprostowana, nawet uśmiechnięta, i zdawała się być pewna siebie. Na widok spokoju matki Helenka uśmiechnęła się pobłażliwie, nawet pogardliwie. Dziwna rzecz, jak ten uśmiech zmieniał twarz Helenki. Zdejmował z niej tę nieprzyjemną ostrość i nadawał jej wyraz, który przypominał pana Franciszka. Helenka stawała się wtedy sympatyczna, ale nie taka ładna. Dziewczyna już o tym wiedziała i starała się nie uśmiechać. - To będzie najlepiej - powtórzyła - nie będę się z wami rozbijać. - Dobrze - powiedziała pani Royska w zamyśleniu - jestem teraz bardzo samotna. Oczywiście, jest pan Kozłowski - dodała spiesznie, popatrzywszy na Romka - ale mimo to będę odczuwała samotność po waszym wyjeździe. - Taak - przeciągnęła Ola - a co się dzieje z Walerkiem? Pani Royska nie odpowiedziała na to pytanie. Wstała i zwróciła się do Andrzeja. - Może chcesz jeszcze kwaśnego mleka - powiedziała. - Nie, nie - pospieszył Andrzej - już mam zupełnie dosyć. IV Pokój, w którym umarła babunia Michasia, oczyścił się z wolna z przebywających tam uciekinierów. Jedni poznajdowali sobie pomieszczenia w pobliskim miasteczku, inni wynieśli się do Siedlec, jeszcze inni posunęli się nieco na wschód, były tam ostatnio pewne możliwości przedostania się i na Litwę, i do Związku. Pokój nawet zdołano doprowadzić do jako takiego ładu, miała w nim zamieszkać Helenka po wyjeździe matki. Helenka zaszła tam z rana. Przed staroświeckim