Jarosław Iwaszkiewicz Sława i Chwała – Tom 3 Rozdział jedenasty Kawalkada I Niepostrzeżenie lato przechodziło w jesień. Gęsta zieleń klonów zwierała się mocniej w obronie przed natarciem wiatrów, ale prześwitywały już i żółte liście, i nawet całe gałęzie nabierały bursztynowego koloru. Nie wiadomo skąd brały się na ścieżkach i uliczkach parku w Pustych Łąkach opadłe liście lip, przejrzyste i bladożółte jak skrzydła motyli. W dzień drzewa wyglądały odświętnie i uroczyście, ale gdy nastawał wczesny zmrok, szły górą szmerne powiewy - i widać było wyraźnie, że to i trwoga, i jesień. W dzień park był opuszczony, mało ludzi widziało się pomiędzy klombami i w cieniu rozłożystych konarów, ale właśnie o zmroku w alejach pojawiały się ludzkie cienie. Szli parami, grupami w parę osób lub w pojedynkę. Byli to uciekinierzy z Warszawy i z zachodu, którzy znaleźli schronienie we dworze, w oficynach, w chałupach za bramą. W dzień oddani byli swoim jakimś tam zajęciom: poszukiwaniu opału, warzeniu lichej strawy, wyprawom w głąb wsi lub nawet do miasteczka. Ale przy zapadającej ciemności spotykali się w parku, aby pogadać między sobą. Jedni ograniczali się tylko do utyskiwań, inni zastanawiali się nad przyczyną niespodziewanej klęski, szukali winnych lub niedbałych; inni znowuż znosili pierwsze plotki, które od razu nabierały cech gigantycznych i nieprawdopodobnych. Jeszcze inni opowiadali, kto i gdzie zginął "na drogach", i podawali fantastyczne szczegóły śmierci różnych sławnych ludzi, którzy, jak się potem okazało, byli zdrowi i cali. Do najbardziej nierzeczywistych spraw należała wiadomość o ucieczce rządu i sztabu generalnego do Rumunii. Temu już nikt nie chciał wierzyć. I park w ten sposób ożywał co wieczora, napełniał się szmerem przypominającym nocny szmer górskich potoków, i kroki, i głowy ludzi pozbawionych dachu nad głową zlewały się w jedno z zatrwożonym szmerem koron drzewnych, gotujących się do spotkania jesiennego wiatru. Dwór w Pustych Łąkach flankowały dwie małe wieżyczki przykryte małymi kopułkami. Kryte były gontem i całe w mchu. Po prawej stronie leżała wieżyczka z tym pokojem, w którym umarła ciocia Michasia, po lewej, na górze, pod kopułą mieścił się pokój Andrzeja, obecnie zapchany warszawskimi gośćmi, na dole zaś, na parterze, z osobnym wejściem od strony parku, mieściła się kapliczka. Otwierano ją dawniej tylko na jakieś specjalne uroczystości, chrzciny czy zaślubiny. Teraz, od chwili wybuchu wojny, kapliczka była otwarta cały dzień. Schodzili się tu ludzie z ucieczki i domowi, a po południu odbywały się całe nabożeństwa pod przewodnictwem co energiczniejszych i co pobożniejszych staruszek. Kapliczka ta co wieczora - a o szóstej zapadały już ciemności - napełniała się tłumem niepozornych, nikłych postaci, które w blasku świec zdawały się zatracać określone kształty. Tutaj też powstała i od razu bardzo się spopularyzowała wojenna litania, z szeregiem wezwań ściśle dopasowanych do tragicznych okoliczności. Łatwo w niej zrezygnowano ze wszystkich zdobyczy i nawet zdawało się, że leciwe kapłanki odczuwają pewną satysfakcję, powtarzając po każdej inwokacji słowa: "Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, Panie!". Słowa te przypominały im młodość i niewolę. Dla młodych ludzi jednak litania ta była nie do zniesienia. Andrzej, który zaraz pierwszego dnia po swoim przyjeździe zabłądził w te okolice, nie mógł wytrzymać. Gorsząc pobożne staruszki, opuścił przybytek modlitwy demonstracyjnie w samym środku nabożeństwa. Mimo to korciło go owo zbieranie się w cieniu dworskiej kaplicy. Wcześnie się zaczynało - nie wchodził teraz do kapliczki, ale błądził w pobliżu, w cieniu wysokich drzew. Stare dęby i lipy, które znał od dzieciństwa, teraz odmieniły swą postać: przypominały mu rabczańskie jesiony i ostatnią letnią wycieczkę. Wydawało mu się, że oddziela go od tych czasów przestrzeń wielu lat - a upłynęło przecież naprawdę dopiero parę tygodni. Odczuwał bardzo swą samotność. Unikał Helenki, przypominała mu ona bowiem letnie szczęśliwe dnie, a także zatracenie się ojca, o które nie wiadomo dlaczego winił właściwie tylko siostrę. Bał się siadać na ganku domu, przypominało mu to jakieś nieokreślone marzenia, które, wiedział to dobrze, nie na miejscu byłoby dzisiaj wywoływać. Ukrywał się pod cieniem wielkich drzew i patrzył na oświetlone drzwi kapliczki. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, że już tylko to nam zostało. Nie umiał dopowiedzieć sobie wszystkich słów, które kłębiły się teraz w jego głowie. Były niejasne, ale nie bardzo konfrontowały się i liczyły z rzeczywistością. Po prostu nie zdawał sobie sprawy z tego, co zaszło, i nie mógł, rzecz jasna, nabrać do tego jakiegokolwiek stosunku. Wiedział tylko, że nie może obojętnie przysłuchiwać się biernym i jękliwym słowom modlitwy, że zupełnie o co innego mu chodzi. Ale o co? Sprawa ta jasno, chociaż może równie dziecinnie, rozstrzygnięta była u Romka. Wybierał się "w drogę", tak jakby takie wybieranie było najłatwiejsze i najjaśniejsze pod słońcem. - Gdzież ty pojedziesz? - pytał go Andrzej, kiedy spotkali się naprzeciw otwartych drzwi kapliczki pewnego ciepłego jesiennego wieczora, jakie wtedy zapadały regularnie nad parkiem w Pustych Łąkach i nad całym krajem. - Jeszcze nie wiem - powiedział Romek - ale w Pustych Łąkach nie znajdę na to odpowiedzi. - W ogóle Puste Łąki przestały udzielać odpowiedzi - powiedział Andrzej, a ponieważ Romek milczał, mówił dalej, myśląc, że go Romek nie rozumie: - Kiedyś na tym ganku siedziałem całą noc i myślałem, że znalazłem odpowiedź na wszystkie pytania, które sobie zadawałem. To nie było dawno, bardzo niedawno, a mnie się wydaje, że to całe życie przez ten czas się przewaliło. Byłem dziecinny. Zamilkł, bo wiedział, że go Romek w dalszym ciągu nie rozumie. Romek chrząknął. - Wiesz, mnie się zdaje, że nie można tak siedzieć. - Mnie to samo - powiedział Andrzej. Ale powiedział nieszczerze. W momencie kiedy potwierdził słowa Romana, wzywające go do "podróży", zrobiło mu się ogromnie żal tego wszystkiego, co go tu otaczało. Rozumiał, że musi zacząć inne sprawy - ale te drzewa wysokie, ten pochylony dom z dwiema wieżyczkami, szmer gałęzi klonowych przed oknem, a nawet te rozmowy w cieniu ogrodowym, nawet jękliwa litania dolatująca z oświetlonej woskowymi świecami kapliczki - to był miękki i ciepły świat, który Andrzej dotychczas uważał za swój. Siedzieć tu i trwać, z głową wsuniętą w piasek polskiej wsi, byłoby ideałem. Oczywiście pomyślał i o Kasi. Tamta ciepła i jakby nieświadoma miłość także jest związana z tym domem, z parkiem, ze spacerami do kościoła. Przypomniał i zakrystię. Pachniały opadłe liście i w tej ciemności było tak cicho, że po prostu wyobrazić sobie nie można było, że niedaleko ludzie strzelają do ludzi. - Ostatnie cisze - powiedział więcej do siebie niż do Romka. - Ostatnie cisze - powtórzył. Romek znowu chrząknął, jak gdyby przypominał Andrzejowi o swoim istnieniu. A właściwie dodawał sobie kontenansu, bał się trochę słów Andrzeja. - Bardzo to wszystko przeżyłeś - powiedział, nabierając śmiałości w tym cieniu. Chciało mu się poruszać "te najważniejsze" kwestie, a jednocześnie czuł, że Andrzej najmniejszej nie ma na to ochoty. Dopiero po długim milczeniu Andrzej powiedział: - Wiesz, wydaje mi się, że zrobiłem się straszna baba. Tak mnie to rozkleiło. I jeszcze ta heca z ojcem... Romek się zastanowił: - Jak się to mogło stać? Andrzej rzucił: - Słyszałeś, co one opowiadają... - No, tak - zawahał się Romek - ale to jakoś się wierzyć nie chce. Jakże by twój fater nie wrócił? - I dokąd on pojechał? - Jakie były stosunki między twoimi rodzicami? - rzeczowo zapytał Romek. Andrzej znowu milczał. Było mu nieprzyjemnie, że Romek wtrąca się w takie rzeczy, z drugiej strony chciało mu się wreszcie wygadać na ten temat. Na szczęście było ciemno i cała rozmowa stawała się jakby bezosobowa. - Czy ja wiem? - powiedział. - Na pozór wszystko było jak najlepiej. Ale to nigdy nie wiadomo. Oni do siebie nigdy nie pasowali. A już co mamy rodzinka, to nie bardzo ojca tolerowała - poprawił się: - toleruje... Wiesz, zawsze były przykre sprawy z wujem Walerym. Pamiętam, co miałem, kiedy byłem mały. Walerek to robił otwarcie, ale mam wrażenie, że wszyscy w Pustych Łąkach się tak do ojca odnosili. Jedna babcia go kochała i on babcię bardzo szanował... Ale myślę, że ojciec to matkę kochał. Tylko że mama... To jakoś tam tak było w tej Odessie, że ja nie mogę zrozumieć. Sama mama nie wie, zdaje się, jak jej to wyszło, że się zgodziła na ten ślub. Mama kochała kogo innego... Oczywiście Andrzej wiedział, kogo mama kochała, ale już ten szczegół nie mógł mu przejść przez gardło. Za bardzo to było wstydliwe, a przy tym Spychała tylko co tu był i Romek mógł wyciągnąć wnioski, które w tej chwili nie odpowiadały Andrzejowi. A przy tym trudno mu było nawet wymówić to nazwisko. Zdawało mu się, że mogło ono popsuć ową ciszę i ów minimalny spokój, jaki mu był tak cenny. Z chwilą powiedzenia: "Spychała" trzeba by było może zacząć działać. A jeszcze trochę chciał siedzieć bez ruchu w wilgotnym i pachnącym cieniu. - Ale ty byłeś z fatrem dobrze? - spytał Romek - prawda? Andrzej wzruszył ramionami. Słowo "dobrze" wydało mu się dziwnie prostackie na określenie stosunku do ojca. Zwłaszcza w ostatnich czasach - to nie było "dobrze" nawet całkiem źle. Andrzej kochał ojca, ale bardzo chciał, aby ojciec był inny. Nie mógł znieść widoku pana Franciszka w sklepie; jego lansady, uśmiechy, ucałowania rączek mierziły go po prostu. Wstydził się go. Ale teraz chciał to zmazać, poprawić. - Też pytanie! - bąknął wreszcie. - Przecież to jest mój ojciec. Romek się poruszył. - Rozmaicie z ojcami bywa - powiedział tonem praktycznego filozofa. Andrzej przypomniał sobie, że pan Kozłowski nienawidził Romkowych skrzypiec. - Jak to: rozmaicie? - spytał, trochę umyślnie brutalizując to pytanie. Wiedział, o co chodzi. - No, tak. Czasami zdaje mi się - powiedział Romek - że ja ojcu przeszkadzam. W ogóle staję mu na zawadzie. Żeby nie ja, toby się mógł ożenić po śmierci matki. A tak... Ojciec to się ciągle kocha, to tu, to tam. I wstydzi się tego przede mną... Wstydzi się pokazać mi takie coś... spotyka się z dziewczynami poza domem. Andrzej wolał rozstrzygać sprawy prostolinijnie, zwłaszcza cudze sprawy: - A ty byś powiedział fatrowi zwyczajnie: "Tak a tak, ja wszystko wiem, wszystko jest mi wiadome, nie krępuj się, ojciec..." Romek żachnął się. - A ty tak z ojcem rozmawiasz? Andrzej uśmiechnął się w ciemności. - Teraz bym może z nim tak rozmawiał. Każdy z nas przecież jest człowiekiem. Powiedział to banalne zdanie i nagle ostro odczuł rzecz jedną: że każdy jest tak osobnym człowiekiem. Toteż powiedział znowu bardziej do siebie niż do Romka: - Każdego człowieka Pan Bóg tworzy w jednym egzemplarzu... Ale rozpędził się w tym jakimś obcym sobie rubasznym tonie i ciągnął bardzo sztucznie. Czuł tę sztuczność, ale nie mógł się powstrzymać. Myślał, że z Romkiem tak trzeba. - Ja bym powiedział tak mojemu. Gdybym wiedział, że ma jaką dziewuchę, tobym mu powiedział: "Co się masz krępować, dlaczego się wstydzisz, i ja, i ty jesteśmy mężczyznami..." - A ty masz dziewuchę? - spytał z ciekawością Romek. - Nie - najobojętniej w świecie odpowiedział Andrzej. I znowu tamta myśl. Przerzucił się na inny ton. Aż się sam zdziwił. - Co się dzieje z Kasią? - spytał zbyt obojętnym tonem. - Mówili mi dziś, że Alunio wrócił do niej z mamra. Do Siedlec. - Wyszła za niego za mąż? - Jak by to powiedzieć?... Niektórzy mówią, że to małżeństwo. Alunio ma gdzieś inną żonę... A mieszkał teraz z Kasią. - Kochają się? Romek zachichotał. - Wiesz, ty się pytasz o takie rzeczy! A skąd ja mogę wiedzieć, czy oni się kochają? Pewnie się kochają, kiedy ze sobą mieszkają na wiarę, na kocią łapę, i jakoś im tam leci. Myślę, że chyba się kochają... A tobie co? - No, nic. - Przypomniała ci się Kasia? - Dobra była dla babci. Romek zachichotał mocniej. - Dla babci? - zapytał. Andrzej się zirytował. - Wiesz, jesteś jakiś głupawy - powiedział - to nie są rzeczy do śmiechu. - Skądże! - Romek spoważniał. A potem w zastanowieniu ciągnął: - Dla mnie takie rzeczy z dziewuchami to zawsze do śmiechu. To samo jest takie śmieszne. Czy ty kiedy widziałeś, jak to wygląda? Andrzej mruknął nieokreślenie. Żałował, że wdał się w tę rozmowę. - A ja widziałem. Często widziałem, nawet jak byłem mniejszy, to miałem taki sport. Żeby nakryć chłopca z dziewczyną. Na wiosnę to się nakrywało byle gdzie, na sianie, za stodołą, w trawie... gdzie chcesz. Ty nie masz pojęcia, jak to śmiesznie wygląda. - I nagle dodał zupełnie poważnym tonem: - Nawet nie śmiesznie. Tylko zupełnie jak zwierzęta. Zupełnie nieludzko... Andrzej drgnął. - Nie masz racji - powiedział - to bardzo ludzkie. I wiesz, ja naprawdę tęskniłem za Kasią. Ton głosu Andrzeja zmienił się jeszcze raz. Zabrzmiał szczerze. - Więc dlaczego nie przyjechałeś tutaj w zeszłym roku? - Nie chciałem jej przeszkadzać. Alunio to Alunio. - Alunio był w więzieniu... Andrzej pomilczał chwilę. Było bardzo ciemno i gasły już światła w kapliczce. Staruszki wychodziły poważne i dostojne i widać było ich cienie krzyżujące się w mroku: jedne szły w stronę dworu, inne w stronę podwórza i wsi. W krokach staruszek, w ich powolnym i pełnym godności stąpaniu czuło się zadowolenie ze spełnionego obowiązku. Andrzej przez chwilę patrzył za odchodzącymi kobietami. Potem szepnął: - "racz nam wrócić, Panie..." I znowu nawiązał do przerwanej rozmowy: - Jeżeliby ona wolała mnie, nie Alunia, jak bym ja wtedy rozwiązał wszystkie moje życiowe problemy? - Nie ożeniłbyś się? - Nie przychodziło mi to do głowy. Znowu kłamstwo i ton głosu fałszywie obojętny. Tamta myśl należała do owego "cichego" skończonego świata. W tej chwili może się wydawać, że naprawdę nigdy nie postała mu w głowie. Ale jeżeli kończyć, to kończyć. - Słuchaj, Romek - mówi - musimy jechać do Warszawy. - O, właśnie - cieszy się Romek - tak samo myślę. Przestrzeń drogi z Pustych Łąk do Warszawy wydaje się Andrzejowi nie sumą kilometrów - sumą przemian całego życia. W Warszawie teraz biją się, strzelają. Domy płoną, huk. - Jakże tam jechać? - zastanawia się Romek. - Zwyczajnie. Końmi - powiada Andrzej. W tej chwili czuje przypływ sił. Decyzja jest prosta. - Tam się dowiemy, co trzeba robić - rezonuje jeszcze Romek. W tej chwili jakiś wysoki cień wynurzył się od strony podwórza. Smukły człowiek wojskowym krokiem przeszedł niedaleko od klonowego pnia, pod którym siedzieli Andrzej i Roman. Nie zauważył ich w ciemności. Andrzej ścisnął Romka za rękę, jakby go powstrzymywał od przedwczesnego wyrwania się. Przez chwilę milczeli. Cień skierował się ku domowi. Na werandzie sylwetka zarysowała się wyraźniej. - Spychała wrócił - powiedział Andrzej. - A gdzie on był? - spytał Romek. - Diabli go wiedzą. Wyjechał za Bug tydzień temu. Ciekawy jestem, dlaczego wrócił. Inni nie wracają. - My musimy wrócić - powiedział Romek. Chciał po prostu powiedzieć, że muszą jechać do Warszawy. Andrzej przez chwilę siedział nieruchomo. W jego planach powrotu w tej chwili zarysowały się jakieś wahania. Zastanawiał się, czy nie powziął zbyt pochopnej decyzji. Ale ostatecznie machnął ręką i powiedział: - Nie ma co, nie trzeba się namyślać. Nie ma innego wyjścia. - A dlaczego ty chciałeś szukać jakiegoś wyjścia? Andrzej wstał spod klonu i otrzepał spodnie. - Wiesz, ja ciągle jeszcze myślę o ojcu. Romek syknął: - Jeszcze! Przecież dopiero parę dni, jak go te panie straciły na szosie. Dlaczego masz mówić "jeszcze?". Nic przecie w tym dziwnego, że myślisz wciąż o ojcu. - No, właśnie, ty się nie dziwisz. Bo ja już sam się sobie dziwię. Tyle najstraszniejszych rzeczy się dzieje, a ja myślę o ojcu... Jestem egoista. Nie uważasz? - Osioł jesteś, nie egoista - szczerze powiedział Romek. - Ja nie wiem, czy to tak dobrze będzie zaraz jechać do Warszawy. - Powiedzą ojcu, że tam wróciłeś. - Nie takie to proste. A przede wszystkim, jeżeli ojciec powróci, to chciałbym go zaraz widzieć. Nie jestem przesądny, ale ty nie masz pojęcia, jak ja się o niego niepokoję. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, że może zbyt szczerze rozmawia z Romanem. Ale teraz widział, że wszystko, co czuł i co mówił tutaj, było podszyte tym niepokojem. - Gdzie on mógł się podziać - spytał wreszcie z rozpaczą. Roman mimo woli musiał wziąć na siebie rolę rozsądnego pocieszyciela. Andrzej narzucał mu ją. - On jak on - powiedział - ale jego samochód! Przecież to nie szpilka. - Ty nie widziałeś, co się działo na szosach - powiedział Andrzej - tam i największy samochód mógł się zagubić jak szpilka. - Uprzytomnij sobie jedno: nic na to nie możesz poradzić. Andrzej westchnął w zniecierpliwieniu. - Właśnie nic innego nie robimy od samego początku. Usiłujemy uprzytomnić sobie, że nic nie można poradzić. Można oszaleć. Przypomniał sobie, co mu się dziś śniło. Siedział u siebie w pokoju, w Warszawie, i szybko weszła do pokoju matka, zupełnie siwa. Włosy miała jak mleko. Krzyknął i obudził się spocony. - Żeby babcia Michasia żyła - powiedział idąc w stronę domu - tobym jej opowiedział, jaki sen dzisiaj miałem. Romek roześmiał się swobodnie. - Ty rzeczywiście dziwnie jakoś reagujesz. Zatrzymali się przed drzwiami kapliczki. Światła były zgaszone i drzwi zamknięte. Potem ruszyli dalej. Ale Andrzej zatrzymał Romana. - Poczekaj - powiedział - ja zaraz. Zawrócił do drzwi kapliczki i ukląkł przy nich. Oparł się głową o starą zimną klamkę. Nie modlił się, ale przypomniał sobie dziecinne do Pustych Łąk przyjazdy i owo dawno zapomniane uczucie ufności, z którym wkładał swoją rękę w dużą dłoń ojca i to słowo: "Tatek". Magiczne to było słowo: stworzyło na chwilę, na bardzo krótką chwilę, tamtą atmosferę, tamten zespół nieskomplikowanych, a tak cennych uczuć. Jednocześnie słowem tym jak łopatą przepołowił Andrzej ścieżkę swojego życia: odłożył na bok wielki kawał ziemi. Zasypał nią dawne mrowisko. - Zimno już - powiedział wracając do Romka - wieczory robią się zimne. - Trzeba będzie zabrać kożuszki na drogę - stwierdził Roman - kupi się jeszcze w miasteczku. I weszli do domu. II A na szosie pod Siedlcami było po prostu tak: Pan Gołąbek nie ubiegł daleko od samochodu, bolała go jeszcze nerka po ataku i miejsce, gdzie mu Ola niezręcznie, drżącą ręką zrobiła zastrzyk. Położył się więc w rowie nieopodal swego wehikułu i nie spuszczał go z oka. Gdy jednak samoloty przeleciały, nim jeszcze dopadł samochodu, zobaczył, że dwóch jakichś panów podeszło do buicka i zaczęło szarpać drzwiczki. Były przezornie zamknięte: mimo paniki i pośpiechu pan Franciszek nie zaniedbał zabrać kluczy. Gdy zbliżył się do kabrioletu, dwaj panowie uderzyli natychmiast na alarm. W jednym z nich poznał pan Gołąbek znanego adwokata, Cherubina Kołyszkę. Kołyszko bywał u nich w domu, ale raczej widywał się z Olą. Ola śpiewała jakieś pieśni do jego słów, ale pan Franciszek niewiele o tym wiedział, i chyba ograniczała się ich znajomość do tego, że pan Franciszek raz czy dwa podał rękę Cherubinowi. Teraz Cherubin traktował go jak najbliższego znajomego. - Panie Gołąbek - powiedział w pośpiechu - proszę, błagam pana, niech pan pojedzie tam dalej, parę kroków stąd, tam jest ranna, trzeba ją przewieźć do Siedlec. To pani Wyczerówna, ta wielka aktorka. Drugi pan to był jakiś młody aktor. Ograniczał się on tylko do powtarzania ostatnich słów Kołyszki. - Ta wielka aktorka - powiadał. Był tak przerażony, że prawie nieprzytomny. Wielkie niebieskie oczy wysadzało mu z orbit. Pan Franio starał się zapanować nad sobą. - Proszę pana, jestem z żoną i córką, muszę na nie poczekać. - Ależ, panie Franciszku - powiedział Cherubin - tu chodzi o pośpiech, pani Wyczer ma silny upływ krwi. Odwieziemy ją do najbliższego punktu opatrunkowego i zaraz pan wróci. Nim panie nadejdą, to pan już powróci. - Pan już powróci - powtórzył niebieskooki aktor. - Niech pan patrzy: nie ma wielkiego ruchu. Rzeczywiście, na szosie w tej chwili nie było wielkiego ruchu. Uciekinierzy, spędzeni przez atakujące samoloty, jeszcze nie zdążyli powrócić na biały pas asfaltu, a samochody jakoś tutaj rozjechały się w różne strony czy co? - (młody aktor powiedział "czy co?", odpowiadając na jakieś swoje myśli), w oddali, w miejscu gdzie wstęga drogi wchodziła na jakiś pagórek, widziało się parę przewróconych pojazdów i sterczące w górę nogi powalonego przez pociski konia. Samochody dymiły, tam musiało porządnie ugodzić. Pan Gołąbek nie zdążył nawet dobrze pomyśleć. Kołyszko zmusił go po prostu do zajęcia miejsca przy kierownicy. Pan Franciszek siadając do samochodu odwrócił się i poszukał oczami żony i córki. Oli nie spostrzegł. Czy leżała jeszcze w kartoflisku, czy też była gdzieś dalej? Rozejrzał się szybko, ale jej nie było. Natomiast ujrzał Helenkę. Była znacznie bliżej i zatrzymała się zdziwiona, widząc, że ojciec wsiada do pojazdu w towarzystwie obcych ludzi. Pan Gołąbek zdążył do niej tylko kiwnąć dłonią. Ruch ten jego małej tłustej dłoni oznaczał: "zaczekajcie". Równie dobrze mógł oznaczać: "do widzenia". A właściwie oznaczał - ale tego nikt wtedy nie wiedział - "żegnajcie". Pojechali, sam pan Gołąbek nie zmiarkował kiedy, jakie półtora kilometra. Tam, przy szosie, pod krzakiem wierzbiny leżała Wyczerówna. Była blada i mocno przestraszona. Jej wielkie oczy wydawały się sto razy większe niż na scenie. Młody aktor podobny jak kropla wody do tego, który był z Kołyszką, podtrzymywał artystkę pod rękę i mocno ściągał białą chusteczkę, którą miała przewiązaną dłoń. - Siadaj, siadaj - szybko mówił Kołyszko - jedziemy do Siedlec! - Jak to: do Siedlec? - próbował protestować Gołąbek. - No, do Siedlec, najbliższy punkt opatrunkowy na pewno w Siedlcach. - A gdzież ta rana? - jeszcze niepewniej spytał piekarz, oglądając się na wchodzących do samochodu. Wyczerówna nie odpowiedziała. Milcząc wskazała na przewiązaną dłoń. - Zaraz, zaraz - powiedział Gołąbek - to pani tylko ranna w rękę? - Tylko! Obaj młodzi aktorzy zdawali się być bardzo oburzeni na pana Gołąbka. - Proszę pana - powiedział jeden z nich - niech pan jedzie prędzej, pani Wyczerówna ma bardzo silny upływ krwi. - Odłamek pocisku uderzył ją w dłoń. - Panie Franiu kochany - swoim błagalnym i szybkim tonem mówił bez przerwy Kołyszko - panie Franiu kochany, niech pan jedzie, niech pan zaraz jedzie. Przecież pan chce zaraz tu wrócić. Zaraz wrócić, prawda? Niech pan jedzie, panie Franiu kochany! Gołąbek pomyślał, że rzeczywiście, im prędzej pozbędzie się rannej aktorki, tym prędzej będzie mógł wrócić po Olę i Helenkę. Nacisnął więc na gaz. Bardzo prędko, wymijając zabitego konia i rozwalone samochody, wydostali się z ciżby idących i wjechali na wzgórze. Stamtąd rozciągał się widok na przedmieścia Siedlec. Paliły się one szerokim ogniem i wysokie słupy czarnego dymu wzbijały się wprost w górę, w niebieskie i czyste niebo wrześniowego ranka. Przy szosie płonęły jakieś składy kolejowe; czarne dymy świadczyły, że była tam nafta czy benzyna. Przed przejazdem kolejowym stłoczyły się furmanki i samochody, ciężarówki i jacyś konni żołnierze. Ścisk był tak wielki, że nie można się było poruszyć, gdy się stanęło w tej gromadzie. Gołąbek myślał, że jakoś przebrnie, i wpakował się w najgęstszy zwał wozów i samochodów. Konie straszyły się i stawały dęba, grożąc rozwaleniem karoserii. Gołąbek trzymał kierownicę jak we śnie, tym bardziej że przecież dzisiaj nie spał całą noc. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Gdy tak stali w tłoku, przypomniał sobie nagle Andrzeja. Co się z nim dzieje, gdzie on jest? Myślał, że dogoni go u babki, ale u babki go nie było. Zapewne poszedł w stronę Pustych Łąk. I w tej chwili sobie przypomniał: przecież do Pustych Łąk to się właśnie tutaj przed przejazdem kolejowym skręca w lewo. Niech się dzieje co chce, pojadą do Pustych Łąk. Starał się jakoś wycofać z całego bałaganu. Ale przecie nie był wprawnym kierowcą, zrobiła się chryja. Wpakował się na jakiś wóz, zaprzężony w parę koni, czy też ten wóz wpakował się na niego. Dość, że nagle przed szybą ukazała się twarz wściekłego sierżanta. To on jechał tą furmanką. Widać przyczepił się do niej gdzieś pomiędzy Warszawą a Siedlcami. - Wyjdziecie zaraz z tego samochodu - powiedział sierżant twardo - znijdziecie zaraz. Zrozumiano? Pan Gołąbek nie wiedział, co ma robić. Dlaczego ten sierżant kazał mu schodzić? - Znijdziecie zaraz! - powtarzał sierżant, wściekły i zupełnie pozbawiony rozeznania: w tłoku nie można było nawet otworzyć drzwiczek, a cóż dopiero zejść na ziemię. Zresztą to, że pan Gołąbek zeszedłby na ziemię, w niczym nie poprawiłoby sytuacji wozu, którym jechał sierżant. Mógł on co najwyżej chcieć przejechać się limuzyną, ale to mu, zdaje się, nie przychodziło do głowy. Był zupełnie oszalały. Dwaj mali aktorzy zamilkli przerażeni. Kołyszko próbował interweniować, zawsze na zasadzie podwyższania szarży. - Panie podchorąży - powiedział, chociaż doskonale się wyznawał w paskowaniach i gwiazdkach - panie podchorąży, a dlaczego pan kierowca ma zejść na ziemię? Co to panu pomoże? - Znijdziecie zaraz - syczał zapieniony sierżant - zobaczycie, coście narobili! Koniaście mi okulawili! Ale jego koń, jakby dla zamanifestowania pełnej władzy w nogach, skoczył nagle w bok i urwał postronek. Sierżant chwycił go za pysk, koń mu się wyrwał i począł się miotać, roztrzaskując kłonice i drabiny wozu. Stanął dęba i podniósł obie przednie nogi nad dach samochodu. Wyczerówna krzyknęła jak oszalała, nawet sierżant przestraszył się tego krzyku. Był on bynajmniej nie teatralny i nie robiony, najnaturalniejszy w świecie i nie przypominający wołania Elektry ani Balladyny. Sierżant chwycił konia za łysinę i przygiął go do ziemi. Rumak jeszcze parę razy uderzył tylnymi nogami w przodek wozu i uspokoił się. - Sierżancie - wołała Wyczerówna, która znała się jakoś na szarżach - sierżancie, co wy sobie myślicie? Ja jestem ranna, jadę do szpitala, puśćcie mnie! Sierżant nagle cały się zmienił. Spostrzegł kobietę krzyczącą, zajrzał do niej przez szybę i nagle nabrał szacunku. - Jedźcie do Siedlec - powiedział - jedźcie do szpitala. Nie można tak kobiety zostawiać. - Dobry sobie! - uspokoił się przecież Kołyszko. - Jakże my pojedziemy... Tymczasem sierżant nagle znalazł się na stopniu i zaczął wołać do otaczających: - Puszczać, panowie, puszczać, tu ranna kobieta... Jakimś cudem wóz znikł sprzed oczu siedzących w samochodzie, gdzieś usuwali się i inni otaczający na mocne wołanie sierżanta. - Cafnij się pan, cafnij! - wołał sierżant na Gołąbka - hola na bok na bok stop! I tak komenderując struchlałym i spoconym jak ruda mysz panem Franciszkiem pomału wycofał samochód na takie miejsce, z którego można było zjechać na boczną drogę. "No, teraz do Pustych Łąk - pomyślał sobie pan Franciszek - Ola z Helenką jakoś się tam dostaną. Byle tylko do Pustych Łąk". Ale w tej chwili jeden z młodych aktorów pochylił się nad Wyczerówną. - Pani Janino, Jezus Maria, co pani? - Znowu buchnęła krew - powiedziała Wyczerówna zupełnie nie teatralnym głosem. - Oj, to niedobrze - zawołał Cherubin, trochę z powodu okrzyku Wyczerówny, trochę z powodu tego, że Gołąbek zatrzymał zdecydowanie samochód na bocznej drodze. - No, teraz państwo zdecydują - powiedział - czy państwo tu wysiądą, czy też pojadą ze mną na północ. Wszyscy oniemieli. Jeden z aktorów próbował protestować: - Słyszy pan, pani Wyczer dostała krwotoku. - Już mnie to nic nie obchodzi - z niespodziewaną i nieprzytomną energią powiedział Franciszek - ja jadę na północ. Tam są moje dzieci. Pasażerowie samochodu milczeli. Wyczerówna pobladła i była bliska rzeczywistego, najprawdziwszego zemdlenia. Aktorzy popatrywali na siebie spode łba, nawet Cherubin zapomniał języka w gębie. Jeden tylko sierżant, stojąc wciąż na stopniu, przechylił się przez otwartą szybkę do środka pojazdu i popatrując z niepokojem na pobladłą niewiastę, nagle rzucił się z całą siłą swego podoficerskiego głosu na biednego pana Franciszka. - Cóżeś pan, z byka spadł? Co pan sobie myślisz? Na północ... na północ!... Przecież stamtąd one idą, te hitlery przeklęte!... Gdzie?! gdzie?! - zawołał jeszcze na jakiś wóz, który pchał się także w kierunku na północ. Ale wóz zaturkotał i pojechał. - Widzi pan - powiedział złamanym głosem pan Franciszek. - Nic nie widzę, bo nie widzę, jak ten wóz Niemiaszki ostrzeliwują. Pan nic nie widziałeś - dodał znacząco - a ja widziałem. Pod Łodzią żeśmy leżeli na polu, a ci jak zaczęli na samolotach... Panie, szkoda gadać: zawracaj pan na południe... Tu już nie wytrzymał Kołyszko. - Tu na południe nie można. Trzeba na Brześć. - No, dobrze, jadziem na Brześć - powiedział sierżant i otworzył drzwiczki samochodu. - Ja się tu jeszcze zmieszczę - dodał, kucając z lewej strony, u nóg Wyczerówny. - No, i ganiaj pan naokoło Siedlec, żeby ominąć pożary, i direkt na Brześć. - Panie - powiedział Franciszek drżącym głosem - ja zostawiłem żonę na szosie. - Nie bój się pan - powiedział na to sierżant z wyraźną drwiną w głosie - weksel i żona zawsze się odnajdą. I jak mi nie pojedziesz, sukinsynu, to zobaczysz. Drzwiczki z prawej strony otworzyły się i jeden z młodych aktorów wyskoczył na drogę. Po chwili już znikł w tłumie. - Patrzcie mi go, kawalera! - zaśmiał się sierżant i dodał już łagodniej, poszturchując Gołąbka w kark rewolwerem: - No, jedziemy, panie ładny, jedziemy, aż panu się benzyna wyczerpie. - Na miłość boską, niech pan jedzie - powiedziała białym głosem Wyczerówna. I pan Gołąbek ruszył, tak jak mu kazał uzbrojony sierżant. III Kiedy Andrzej i Roman weszli do stołowego pokoju we dworze, ujrzeli panią Royską i Spychałę siedzących przy stole. Spokój jasnego światła lampy uderzył Andrzeja. Normalny, zamieszkany pokój, stół, na którym stały jeszcze granatowe talerze, i resztki chleba na obrusie - wszystko to należało do tego "cichego" świata, z którym pożegnał się tam, pod klonem. Zmrużył oczy i bez zdziwienia przywitał się z panem Kazimierzem. Blask lampy padał wprost na twarz pani Royskiej, rozświetlając zmarszczki okrywające starzejące się jej rysy, jak i jasne bursztynowe oczy. Z niezwykłą uwagą słuchała czegoś, co opowiadał Spychała. Spychała mówił bardzo pomału; jakby z trudem tłumaczył pani Royskiej, dlaczego powrócił. Jasne było, że jednocześnie tłumaczył sam sobie. Był bardzo zmęczony. Andrzej nie siadając przy stole wtrącił się do rozmowy, i to dość gwałtownie. - Ależ to zupełnie zrozumiałe - powiedział do Kazimierza - że pan wrócił. Na pewno chce pan wrócić do Warszawy. My też. Pani Royska spojrzała na Andrzeja. Zdziwiło ją nerwowe zachowanie chłopca. - Chcesz kwaśnego mleka? - spytała. - My jesteśmy już po kolacji, ale mleko stoi na bufecie. Weźcie sobie, i ty, Romku. Andrzej znalazł rzeczywiście na bufecie garnuszek zsiadłego mleka, nalał do szklanki sobie i Romkowi, usiedli przy stole i pili. - Posłuchajcie, co opowiada pan Spychała - powiedziała jeszcze pani Ewelina. Spychała rzucił jej niepewne spojrzenie. Widać było, że to, co mówił, było przeznaczone jedynie dla pani Royskiej. Nie chciał ciągnąć swego opowiadania przy chłopcach. Natomiast słuchał uważnie tego, co mówił Andrzej. - Nie ma co - mówił młody Gołąbek - tutaj niczego nie wysiedzimy. Zdecydowaliśmy z Romkiem, że pojedziemy do Warszawy. Panią Royską w dalszym ciągu Andrzej niecierpliwił. Zwróciła się do Spychały: - Szofer, który wrócił, opowiadał o panu takie dziwne rzeczy... Spychała spuścił wzrok na obrus i bawił się podstawką na sztućce. Nie bardzo w smak była mu ta rozmowa. Andrzej umilkł i patrzył na dawnego "nauczyciela". Miał wrażenie, że ten wstydzi się czegoś. - Te dziwne rzeczy - powiedział Spychała, jakby się przezwyciężył - nie trwały długo. To może byłoby ładne w literaturze, ale, teraz to trzeba skonstatować, literatura nie jest przydatna w takich momentach naprężenia. Oranie to dobre u Reymonta. Andrzej nie rozumiał, o czym mówił Spychała, ale wyczuł, że to jest ważne. Kazimierz podniósł zdecydowanie wzrok i zwracał się już teraz wprost do Andrzeja: - Ten stary chłop, u którego orałem, powiedział mi: "Panie, nigdy pan nic nie zrobi, o ile pan nie będzie w środku"... - W środku? Co to znaczy "w środku?" - naiwnie spytał Andrzej. Romek położył dłoń na ręce Andrzeja, jakby powstrzymując to pytanie. Spychała nie odpowiedział. Za to pani Royska uśmiechnęła się i swoim zwyczajem lekko zacinając się, powiedziała: - Ten chłop miał rację, panie Kazimierzu. Spychała wciąż milczał. Nie był pewien intencji Andrzeja. Chwilami bał się tego chłopca, który wiedział o nim więcej niż potrzeba. Mógł go skompromitować w oczach pani Royskiej, a może jeszcze w jakichś innych oczach. - Mnie się także tak zdaje - mówiła dalej pani Royska - że nie można nic zdziałać z zewnątrz. Trzeba być "w środku", jeżeli się chce coś zrobić. - Nasza sytuacja jest tak skomplikowana - powiedział poważnie Spychała - że nawet jeszcze w tej chwili nie możemy powiedzieć, co trzeba robić i gdzie trzeba być. W tej chwili w ogóle szaleństwem jest może mówienie o tym, że trzeba coś robić. Wszystkie usiłowania znalezienia racji zniweczono. Jesteśmy pozbawieni jakiejkolwiek możności... - Ale nie możności rozumowania - powiedziała nagle pani Royska z głębokim przekonaniem. Spychała popatrzył na nią z uwagą. Nawet może ze zdziwieniem. "Zupełnie jest teraz inna niż w tamtej wojnie" - pomyślał i zadumał się przez chwilę. Złapał się na sentymentalnym przypominaniu minionych rozmów. Ale zaraz nakazał sobie powrót do rzeczywistości. "Zadziwiające, że nie pomyślałem ani razu o Marysi przez cały ten pobyt u chłopa" - zanotował jeszcze sobie w myśli. Zwrócił się do Andrzeja, jak gdyby dopiero go spostrzegł i jakby zabierał się do zadania mu szeregu pytań. - Od ojca nie ma żadnych wiadomości? Andrzej poczerwieniał aż po białka oczu. - Nie - bąknął. Spychała miał jeszcze o coś zapytać, ale się powstrzymał. - No więc, jedziemy do tej Warszawy czy nie? - wtrącił zniecierpliwiony Romek. - Nie ma pan pojęcia, jaka Ola jest tym wszystkim zmartwiona - powiedziała pani Royska trochę zbyt salonowym tonem. Spychała zmiarkował, że odgadła jego nie wypowiedziane pytanie. Zaniepokoił się. - Pani Ola jest jeszcze? Mam nadzieję, że nigdzie nie wyruszyła? Pani Royska zdziwiła się. - Oczywiście, że jest tutaj. Gdzieżby miała jechać? Nie wiadomo, gdzie ma męża szukać, a wyprawiać się teraz w drogę gdziekolwiek jest przecie bardzo niebezpiecznie. Andrzej by nie puścił matki samej. - Już dosyć, że zgubiłem ojca - powiedział Andrzej niskim głosem. W tonach tego zdania widniała głęboka rozpacz. Spychała popatrzył na niego życzliwie. - Ale mnie się zdaje - powiedział wprost do niego - że i siedzenie tutaj nie ma wiele sensu. Lada dzień zajrzą i do pani Royskiej Niemcy. W Warszawie byłoby może bezpieczniej. Szczególnie młodym ludziom. - Na razie jest jeszcze wojsko, zachowują się względnie przyzwoicie. Byłam w miasteczku, wszystko idzie jako tako. Ale niebawem przyjdą władze cywilne, zapewne nie będzie to idylliczne. - I dlatego myślę, że trzeba nam będzie wyruszyć w stronę Warszawy - powiedział Spychała jakimś nowym tonem, obejmując niejako tym powiedzeniem już obu chłopców i odpowiadając na niecierpliwe inicjatywy Romka. - Warszawa jeszcze się broni - powiedziała pani Royska głosem zupełnie obojętnym. - Wyobrażam sobie, jak to wygląda - szepnął Andrzej i zacisnął usta. - Tego sobie nie można wyobrazić - zauważył Roman. - To okropne. - Pan ma doświadczenie, panie Kazimierzu - powiedziała pani Royska i wzięła Spychałę za rękę - pan się jednak nawojował... - Nie ma porównania między tymi dwiema wojnami - zauważył Spychała - przez lat dwadzieścia technika zrobiła olbrzymie postępy. Wszystko jest w nieprzewidzianych wymiarach. Czołgi zdecydowały o zwycięstwie Amerykanów w roku 1918. Dziś czołgi są czymś zupełnie zwyczajnym. A gazów jakoś dotąd nie użyto. - Maski można powyrzucać - powiedział z pewną satysfakcją Romek - psu na budę się zdały. A niepotrzebnie tylko obciążały żołnierzy. - Któż mógł to wiedzieć? - zauważyła pani Royska. - Są tacy, co powinni byli wiedzieć - z uporem powiedział Andrzej. - Myślę - powoli mówił Spychała, jak gdyby śledził z wolna rozwijający się tok własnych rozumowań - myślę, że właśnie teraz dobrze byłoby podjechać pod Warszawę, póki jeszcze nie jest w rękach niemieckich. I wejść tam zaraz po kapitulacji. - Na wprost nie przejedzie - powiedział Romek. - Właśnie, nie wydaje mi się to najlepszą drogą. Przejedziemy naokoło, od Puszczy Kampinoskiej, od Sochaczewa. Tam przecie można zajechać do pana Janusza. Czy pani nie ma mapy? Drogowej, samochodowej? - W naszym samochodzie była taka świetna mapa - westchnął Andrzej. - Zaraz przyniosę - powiedziała pani Royska i wyszła z pokoju. Andrzej wstał i nalał sobie jeszcze mleka. Postawił taką samą szklankę przed Romanem. - Pij, będziesz mądrzejszy. Spychała spojrzał ze zdziwieniem na Andrzeja. W jego głosie zabrzmiały już jakieś nuty radości, czegoś, co się zaczynało. "Jakaś akcja, jakaś przygoda" - pomyślał. Nie chciał się oburzać. I jego samego brały już te możliwości, które wytworzyła nowa sytuacja: możliwości przygody. Czegoś, co jeszcze zostawało po zupełnym roztrzaskaniu normalnego życia. Wszystko mogło się ułożyć na nowo - nawet życie. Pochylili się nad przyniesioną przez panią Royską mapą, mapą czegoś, co już nie istniało, mapą Polski. Patrzyli na ten klonowy listek wątłą szypułką połączony z morzem, na łabędzia z piersią wygiętą wielkim łukiem. Andrzej półuchem słuchał projektów przejazdu i itinerarium, wyznaczonego na drogach, którymi tętniły w tej chwili niemieckie czołgi. Patrzył na zarys kraju i na linię Wisły wygiętą jak harfa i myślał: "To jest moja ojczyzna, już jej nie ma". - Tędy wyjedzie się na Puszczę Kampinoską - powiedział Spychała, prowadząc palcem. - I przez Wisłę w Wyszogrodzie - zauważył Romek. - Ile to wam czasu może zająć taka jazda? - spytała pani Royska. - Żadnych rachunków tu być nie może. Nie wiemy, co nas czeka za najbliższym zakrętem. Andrzej odszedł od mapy. Stanął przed oknem i patrzył na park pogrążony w nocy. "Żadnych rachunków tu być nie może" - powtarzał sobie w myśli. A jednak musi być jakiś rachunek, jakieś obliczenie, chociażby i z setkami niewiadomych. Tyle tylko, że rachunek ten trzeba tworzyć od podstaw, zaczynać od samego początku. Wszystko może być inne - ale musi być konkretne. "Żadnych marzeń, Andrzeju - powiedział sobie. - Tak trzeba iść, jakby wszystko było normalne. I jakby wynik miał być normalny". "Każdy wynik musi być normalny" - dodał. I wtedy właśnie, przy tym oknie, przyszła mu do głowy konkretna myśl o śmierci, mógł ją sobie już teraz wyobrazić. Spojrzał znowu na ludzi zgromadzonych przy mapie. Na twarzy Romka wyczytał coś, co przed chwilą czuł w sobie: zapał do przygody. "Czy wolno być aż tak dziecinnym? - pomyślał. - Teraz? A może właśnie w tym ma być ratunek? Ostatecznie całe życie nie musi być klęską". W tym momencie otworzyły się drzwi i weszła Ola. Andrzej przeniósł spojrzenie na matkę, jakby oczekiwał od niej ostatecznej decyzji. Widać Ola siedziała dotychczas w ciemnym pokoju, bo zmrużyła oczy od światła i w pierwszej chwili nie wiedziała, kto jest w pokoju. Spychała podniósł się i powiedział: - Dzień dobry pani. Andrzej patrzył na twarz matki z wytężeniem. Jakby ją ujrzał po raz pierwszy. W wyrazie tej twarzy dopatrzył się jakiejś dziewczęcości. Nie był to efekt lampy, przeciwnie, jaskrawe światło wydobywało to wszystko, co było znużeniem i niepokojem w tym obliczu. Ale Andrzej ze zdziwieniem skonstatował, że nigdy nie patrzył na matkę; w jej uśmiechu, z którym witała Kazimierza, w geście podawanej ręki spostrzegł elementy, które dawniej uchodziły jego uwagi. Ola wydała mu się nieprawdopodobnie piękna. Czy to pod wpływem pytań Romka, tam pod klonem, czy pod wpływem innych impulsów, zagadnął sam siebie: "Czy matka była szczęśliwa?". Zainteresował go w tej chwili los nie matki, ale los tej kobiety. Nie zastanawiał się dotychczas, czy kocha matkę. Matka istniała, i koniec. Ale teraz, gdy widział ją oblaną spokojnym światłem, kiedy zrozumiał możliwość jej istnienia tylko w tym spokoju, poczuł, że wiążą go z nią węzły naprawdę nie do zniszczenia. Weszła do jego świadomości, jak weszła do tego pokoju. Ola zwróciła się do syna: - Gdzie byłeś Andrzeju? Niepokoiłam się o ciebie. Bądź łaskaw, nie przepadaj teraz na tak długo. Sama nie wiem, co myśleć. - Ależ ja byłem cały czas przed domem - powiedział Andrzej. - Nie przyszedłeś na kolację. - Taka to i kolacja - zauważyła pani Royska. I zwróciła się do Kazimierza: - Tak chciałam, aby wszystko było jak zawsze, ale niektórych rzeczy nie da się przeprowadzić. - Odczuwa pani jakieś trudności? - zapytał Spychała chyba tylko dla podtrzymania konwersacji. Nic go to nie obchodziło. - Ludzie przyzwyczaili się trochę do sytuacji i do zdarzeń - westchnęła pani Royska - i zaczynają już kaprysić. A przecież ja nie mam żadnych możliwości. Nie mogę im dogadzać... Andrzej zatrzymał się pośrodku pokoju. - Mamo. Wracamy do Warszawy - powiedział. Zauważył szybkie spojrzenie matki, które przez chwilę zatrzymało się na twarzy Kazimierza. Zaraz zgasło. - Ale konie mi odeślecie? - spytała pani Royska. - Zostawimy je u Janusza - powiedział Spychała. - No! - z zadowoleniem potaknął Romek. Andrzej zaczął perorować, chodząc po pokoju: - Warszawa może nam dać wszystko. Przede wszystkim musimy dowiedzieć się, co trzeba robić; tam musi być jakieś kierownictwo. Musimy wiedzieć, co ludzie robią... Pani Royska przerwała z beczki rozsądku: - Moglibyście poczekać. Ustali się przecież jakaś komunikacja. - Przypuszczam, że na to trzeba będzie bardzo długo czekać. Niemcom nie będzie na tym tak zaraz zależało, oni mają połączenie samochodowe. - A ileż nam zajmie jazda do Warszawy? - powiedziała Ola niespodziewanie dla siebie. Andrzej zatrzymał się i z pewnego rodzaju tryumfem popatrzył na matkę: - A więc jedziesz? - No wiesz, przecież samego bym cię nie puściła - powiedziała Ola - teraz muszę wiedzieć, co będziesz robić. Znać każdy twój krok. - Antek też pewnie odnajdzie się w Warszawie - dodał Andrzej tonem wyjaśnienia. Romek wmieszał się w rozmowę: - Pani niekoniecznie musi jechać. Dla kobiety to nie bardzo. My będziemy pilnować Andrzeja, ja i pan Spychała. Spychała zamyślił się. - A mnie się wydaje, że nam nawet będzie bezpieczniej jechać z kobietą. Będziemy bardziej wyglądali na uciekinierów powracających do miasta czy też w okolice Warszawy. Bo tak, sami mężczyźni, to może wyglądać jak wojskowi poprzebierani naprędce. Tym bardziej że chłopcy są tacy młodzi... - Nawet za młodzi jak na wojsko - uśmiechnęła się pani Royska. - Ja także uważam - dodała - że bezpieczniej wam będzie jechać z kobietami względnie z kobietą. Helenkę zostawcie jeszcze u mnie. Ola zgodziła się. - Tak będzie najlepiej. Helenka zostanie u cioci i poczekamy, jak sprawy się będą rozwijały. Jeżeliby Franio albo Antek dobrnęli do Pustych Łąk, zastaną tu Helenkę. Romek powtórzył swoje pytanie: - Czy możemy już jechać jutro? - Na jutro chyba się nie przygotujemy. Trzeba wam dać porządny wóz i przygotować go na dalszą drogę, nasmarować, opatrzyć i tak dalej. Trzeba wam przygotować zapasy na podróż... Czy chcecie wziąć z sobą furmana? - Ale po co? - powiedział Romek. - Ja sobie z końmi dam radę, Andrzej mi pomoże. - Ja jestem z konnej artylerii - powiedział uśmiechając się Spychała. - Konie mnie zawsze bardzo słuchały... A to w drodze może się przydać. - Będzie pan wodzem wyprawy - uśmiechnęła się znowu pani Ewelina. W tej chwili do pokoju weszła Helenka. Gdy mrużyła oczy, wcale nie wyglądała na swoje piętnaście lat - wydawała się dojrzałą i mądrą kobietą. - Cóż to za narada? - zapytała. - Jedziemy do Warszawy! - zawołał Andrzej prawie wesołym głosem. - Jedzie mama, pan Spychała, Romek i ja. - A ja? - spytała Helenka. - Jak się rozporządziłeś moją osobą! - Zostaniesz, Helenko - powiedziała pani Royska. - Zupełnie nie wiem, jak się teraz wszystko ułoży. Helenka zastanowiła się. - Rzeczywiście - powiedziała - może tak będzie najlepiej. Niepewnym wzrokiem obrzuciła matkę, ale Ola siedziała wyprostowana, nawet uśmiechnięta, i zdawała się być pewna siebie. Na widok spokoju matki Helenka uśmiechnęła się pobłażliwie, nawet pogardliwie. Dziwna rzecz, jak ten uśmiech zmieniał twarz Helenki. Zdejmował z niej tę nieprzyjemną ostrość i nadawał jej wyraz, który przypominał pana Franciszka. Helenka stawała się wtedy sympatyczna, ale nie taka ładna. Dziewczyna już o tym wiedziała i starała się nie uśmiechać. - To będzie najlepiej - powtórzyła - nie będę się z wami rozbijać. - Dobrze - powiedziała pani Royska w zamyśleniu - jestem teraz bardzo samotna. Oczywiście, jest pan Kozłowski - dodała spiesznie, popatrzywszy na Romka - ale mimo to będę odczuwała samotność po waszym wyjeździe. - Taak - przeciągnęła Ola - a co się dzieje z Walerkiem? Pani Royska nie odpowiedziała na to pytanie. Wstała i zwróciła się do Andrzeja. - Może chcesz jeszcze kwaśnego mleka - powiedziała. - Nie, nie - pospieszył Andrzej - już mam zupełnie dosyć. IV Pokój, w którym umarła babunia Michasia, oczyścił się z wolna z przebywających tam uciekinierów. Jedni poznajdowali sobie pomieszczenia w pobliskim miasteczku, inni wynieśli się do Siedlec, jeszcze inni posunęli się nieco na wschód, były tam ostatnio pewne możliwości przedostania się i na Litwę, i do Związku. Pokój nawet zdołano doprowadzić do jako takiego ładu, miała w nim zamieszkać Helenka po wyjeździe matki. Helenka zaszła tam z rana. Przed staroświeckim, podłużnym i zatartym zielonymi cieniami lustrem stała Ola. Helenka zawahała się na progu, a matka jej nie zauważyła. Spoglądała w zieleń lustra jak w wodę, z wyrazem wysilenia na twarzy, brwi miała zmarszczone i wyglądała tak, jakby usiłowała sobie coś przypomnieć. Dawne uczesanie? Suknię, o której już od wieków nie myślała? Helenka chrząknęła i Ola się odwróciła. - Próżna jesteś, mater - powiedziała Helenka i zaczęła porządkować w szafie, która stała przy przeciwnej ścianie. - Mizdrzysz się do lustra - dodała jeszcze. Ola oburzyła się. - Jak ty się wyrażasz! Chyba wiesz dobrze, że się nigdy nie "mizdrzę" do lustra. - Oczywiście. Ale teraz wpatrzona byłaś pilnie. - Tak, patrzyłam. - I co wypatrzyłaś? - Helenko - Ola nagle zwróciła się do córki - czy ci nigdy nie przychodzi do głowy, że matka to też człowiek? Helenka odwróciła się od szafy. - Nie - odpowiedziała - nigdy. Tak samo jak tobie nigdy nie przychodzi do głowy, że córka to też człowiek. - Helenko - łagodnie powiedziała Ola - przede wszystkim nie wiesz, co i kiedy przychodzi mi do głowy. Nie bardzo się tym interesujesz. - Bo jesteś taka sentymentalna. - Wolę być sentymentalna niż oschła - powiedziała Ola i wyszła z pokoju. Było już południe. Ola zeszła do hallu; z przeciwnej strony schodził Spychała. Nagle powstał krzyk: - Niemcy jadą. Niemcy jadą! Andrzej i pani Royska rzucili się do okien stołowego. Aleją wjazdową posuwał się lekki "łazik" niemiecki. Nie widziało się, kto siedział w środku samochodu. - Niech wszyscy siedzą na górze - powiedziała pani Royska i szła ku drzwiom wyjściowym. W hallu stali speszeni Ola i Kazimierz. - Idźcie na górę i nie wychodźcie nigdzie - powiedziała Royska - Niemcy. Andrzej nie odszedł od okna. Samochodzik zajechał przed ganek i wysiadło z niego dwóch ludzi. Jeden lotnik niemiecki - poruszał się zręcznie i elegancko - drugi był cywilem, w czapce półwojskowej, w długich butach i w kożuszkowej kurtce. Ten także poruszał się jak wojskowy, "powiedzmy: jak były wojskowy" - poprawił się w duchu Andrzej. Dopiero po chwili poznał go: był to Walerek. Ruszył za panią Royską do przedpokoju, nie chciał ciotki zostawiać samej. Był to pierwszy Niemiec w mundurze, którego widział z bliska, a widok Walerka nie wywoływał w nim przyjemnych wrażeń. Czuł, że pobladł, a ręce miał zimne. Walerek już stał w przedpokoju wraz z młodym lotnikiem, naprzeciwko matki, która także była bardzo blada i zaciskała usta. Walerek zdawał się tego nie zauważać. - Prosiłem mojego przyjaciela, pana von Behma, aby mnie tu do mamy podwiózł. Niepokoiłem się o mamę, ale widzę, że wszystko w porządku. Pani Royska zachowała milczenie. Walerek usiłował nadrabiać miną. - To jest mój nowy przyjaciel, porucznik von Behm. Stoi obecnie w Siedlcach... Młody oficer skłonił się, pani Royska kiwnęła głową, ale ręki nie podała. Walerek udał, że tego nie zauważył. - No, proszę - zwrócił się do Niemca, nie czekając na zaproszenie matki; widocznie obawiał się, że się go nie doczeka - proszę dalej. I zrzuciwszy kożuszek, prowadził oficera do salonu. Dopiero teraz zauważył Andrzeja. - A, i ty tutaj jesteś? - powiedział nie podając mu ręki ani nie przedstawiając go oficerowi. Poszli prosto do salonu i usiedli w fotelach. Pani Royska podążyła za nimi, gdy spostrzegła, że nie może być innego rozwiązania sytuacji. Andrzej, wciąż zaciskając zimne ręce, poszedł także. Gadał tylko Walerek, i to bardzo dużo. Opowiadał dość ubogą niemczyzną swojemu "nowemu przyjacielowi", jakie były losy Pustych Łąk, zatrzymał się nieco dłużej nad epizodem z roku 1920, i zachwycał się sposobem gospodarowania matki. Widocznie chodziło mu o to, aby Niemiec miał dobrą opinię o gospodarstwie. Tak samo zrozumiał to opowiadanie i młody oficer, gdyż powiedział (było to jego pierwsze odezwanie się od chwili przybycia do polskiego domu): - To bardzo dobrze, że gospodarstwo jest tu wzorowe. Myślę, że nie pozostawimy na miejscu ludzi, którzy nie są fachowcami. Rozumie pan, jak zależy nam na wykarmieniu ludności. Ale zresztą to nie jest mój dział - dodał uśmiechając się i skłaniając głowę w stronę pani Royskiej - nie umiałbym nic poradzić na to, jeżeliby się sprawy układały inaczej. - Ależ panie baronie - przesadnie naturalnym tonem wołał Walerek - nikt o to pana nie posądza. A zresztą na pewno, gdyby coś groziło mojej matce, uprzedziłby pan nas od razu. Niemiec mruknął coś niewyraźnego. Wynikało z tego, że na pewno by nie uprzedził. Ale Walerek młócił dalej: - Strasznie się o ciebie niepokoiłem. - Przeplatał zdania wygłaszane po niemiecku zdaniami polskimi. - Strasznie, możesz sobie wyobrazić, chociaż na szczęście tutaj w okolicy żadnych bitew nie było. - Spalono sporo wsi - zauważyła pani Royska swoją doskonałą niemczyzną. Lotnik spojrzał na nią uważnie. Był to jasny blondyn, nieco rudawy i piegowaty, jego wydłużona, o szlachetnych liniach rysów twarz nosiła jednak wyraz zdegenerowany. Oczy miał jasne i przezroczyste. Odezwanie się pani Royskiej wygłoszone w pięknej niemczyźnie zainteresowało go widocznie, ale nic nie powiedział. - Gdzieś tam walczyli w Prusach Wschodnich - powiedział Walerek, bez ustanku przeskakując z niemieckiego na polski - co za nonsens, zresztą ta cała wojna jest nonsensem. Czyśmy mogli nawet myśleć, że możemy sobie dać radę z taką potęgą? Tutaj odezwał się Andrzej: - Myślano, że nie jest to taka wielka potęga. Walerek spojrzał na niego z pogardą. - Zależy, kto myślał. - Nasi dowódcy czy nasi przywódcy. - A, chyba. Te zdania były wypowiedziane po polsku. Niemiec patrzył uważnie to na Andrzeja, to na Walerego. Porównywał ich jak gdyby. Zresztą nie było w tym nic dziwnego, każdemu narzucało się podobieństwo tych dwóch ludzi. Tylko że oczy Andrzeja były jaśniejsze i chwilami wydawały się zupełnie niebieskie, a chwilami szare. Oczy Walerego były ciemne i chmurne, dzisiaj zaś szczególnie niespokojne. Andrzej także przypatrywał się swemu pięknemu krewnemu. Uderzało go owo zaniepokojenie w oczach, ów błysk w źrenicach, kiedy przerzucał wzrok z matki na owego obojętnego i antypatycznego Niemca. Pani Royska widocznie także zauważyła ten niepokój. - Nie miałeś się czego bać, wiesz, że ja zawsze daję sobie radę. - Ale mama ma tu za dużo ludzi. - Cóż, to są "wędrowcy", nie mogę ich wyrzucić. - A dużo ich mama ma? Pani Royska milczała. - Na podwórku bardzo dużo? - Dużo. Zobacz sam. - A w domu mama ma także? Pani Royska nie odpowiedziała na to pytanie. Okna salonu wychodziły na park i widać stąd było bramę i klomb przed domem, ale nie tak wyraźnie. Zakrywały go krzaki i drzewa. Mimo to pani Royska w pewnej chwili dostrzegła zajeżdżającą bryczuszkę zaprzężoną w jednego konia. Przestraszyła się i wstała z miejsca. Ale było już za późno. Walerek poszedł za jej wzrokiem i zauważył zarówno zaprzęg, jak i osobę, która z niego przed gankiem wysiadła. - kCie, cie, cie - powiedział i także się podniósł. - Przepraszam - dodał, zwracając się do oficera - ale tutaj przyjechała pewna osoba, która mnie bardzo interesuje. Pan wybaczy - dodał jeszcze i poskoczył do przedpokoju. Tam już przybyła stała przy wieszaku, wyplątując się z chust i płaszcza. Była to Krystyna. - Krysiu, na Boga, co cię tu sprowadza? - powiedział szarmanckim tonem Walerek. Krystyna oniemiała i zatrzymała się przy wieszaku z ręką wpółuniesioną do góry. - A gdzież twój szanowny małżonek przebywa? - spytał ironicznym tonem Walery. I nagle podszedłszy objął gwałtownie Krystynę i nim krzyknąć zdołała, pocałował ją w usta. Potem odstąpił i zaśmiał się serdecznie, jakby zrobił najlepszy żart w świecie. - Jak śmiesz - powiedziała Krystyna. Ale oprzytomniała. Rozebrała się z płaszcza i spytała spokojnie: - Gdzie ciocia? - Przyjmuje w salonie niemieckiego oficera - powiedział Walery. - Pleciesz - powiedziała Krystyna i weszła do salonu. Zastała tam rzeczywiście panią Royską w towarzystwie Andrzeja i niemieckiego oficera. - Ciociu, ja do cioci na chwilę - powiedziała nie witając się z nikim. Royska wstała pospiesznie i wyszła za przybyłą. Przestraszona Krystyna uciekła aż za stołowy pokój, do kredensu, i tam dopiero złapała panią Royską za rękę. Patrzyła jej w twarz ze strachem i pomieszaniem, większym, niż to mogło spowodować niespodziewane spotkanie z eks-mężem. - Proszę cioci - powiedziała - mój mąż wrócił z bitwy w Prusach. Jest w tej chwili u mnie i nie wie, co robić, przyjechałam się cioci poradzić. - Czy on był oficerem? - Tak, kapitanem. - Niedobrze - powiedziała pani Royska. - Zresztą nie wiem, tyle najrozmaitszych rzeczy opowiadają tutaj ci uciekinierzy, gdyby się chciało im wszystkim wierzyć... - Ale tutaj spotkałam Walerka. To zły znak. - Wiesz, Krystyno... - zaczęła pani Royska. - Przepraszam ciocię bardzo, ale naprawdę ja się tak przestraszyłam. On będzie chciał czegoś ode mnie. - Przede wszystkim nie powinien wiedzieć, że twój mąż jest w domu. - Czy on z Niemcami... - Krystyna jak zawsze nie dopowiedziała swojej myśli. - Nic nie wiem. Widzę go po raz pierwszy od dnia wybuchu wojny. Ale przyjechał z tym Niemcem. - Jak to? On przyjechał z tym niemieckim oficerem? - Tak. - On przyjechał już z niemieckim oficerem? Skąd? Pani Royska wzruszyła ramionami. - Chyba z Siedlec. Przecież w Siedlcach mieszka. - On już się kuma... - Krystyna wstrząsnęła się. Potem dodała, wciągając rękawiczki, które była mięła w dłoniach: - No to ja zaraz uciekam. - Zaczekaj choć chwilę - powiedziała pani Royska - jechałaś taki kawał świata. - Nie, nie, nie zaczekam. Ja się go i tak przestraszyłam, a jeżeli on jeszcze... I prędko wyszła do stołowego pokoju i do przedpokoju. Ale tam już na nią czekał Walery. - Dlaczego się tak spieszysz? - powiedział poważnie - Zaczekaj chwilkę. - Nie mogę - powiedziała. - Dlaczego nie możesz. Pali się? - Muszę zaraz wracać. - Chyba twój szanowny małżonek na ciebie nie czeka? Krystyna ubierała się w płaszcz i zakręcała chustkę. Nie odpowiedziała. - Twój mąż jest w wojsku? Prawda? - ponaglał pytaniami Walerek. - Ależ tak, tak - potwierdziła pani Royska, która wyszła za nim. A potem powiedziała cicho do Walerka: - Czego chce tu ten oficer? Po coś ty go tu przywiózł? - Aha, po co? Zobaczy mama po co. Jeszcze się on nam przyda. Zresztą to bardzo porządny człowiek. - Widziałeś, jak się zainteresował, gdy mówiłam o bombardowaniu. - Doprawdy, mamo, to głupstwo, każdy wojskowy musi wypełniać rozkazy swoich zwierzchników. - Zabieraj go, i to natychmiast - groźnie powiedziała pani Royska. Walerek trochę zdziwiony popatrzył na matkę. Dawno nie słyszał już tego tonu. - Mama może pożałować - szepnął. - Pożałuję czy nie pożałuję, zabierajcie się stąd. Obejrzała się po hallu, ale Krystyny już nie było: pobiegła do swojej bryczki. Pani Royska wzięła Walerka za rękaw i pociągnęła go w kąt przedpokoju. Poczęła do niego mówić szeptem gwałtownym i dramatycznym, jąkając się bardzo ze zdenerwowania: - Zmiłuj się, widzisz, jak ciebie ludzie się boją. Czyś ty zwariował? Latami całymi nie zjawiałeś się u mnie, a tutaj nagle przyjeżdżasz już z Niemcem. Gdzieś ty się z nim pokumał? Czy ty sumienia nie masz, żeby się do mnie tak zjawiać? Krystyna wyleciała jak oparzona, gdy tylko ciebie zobaczyła. Andrzej trzęsie się cały... Piękna twarz Walerego skrzywiła się nieprzyjemnym grymasem. - Tego szczeniaka to ja sobie zapamiętam - powiedział. Pani Ewelina nie zwracała uwagi na miny syna. - Wynoś mi się natychmiast i żebym cię tu więcej nie widziała. Dom jest jeszcze na razie mój i mogę się w nim rozporządzać. Wstyd mi za ciebie. Walerek uśmiechnął się przelotnie - i nagle wziął matkę za rękę i pocałował. Pani Royska osłupiała. - Mama mnie ma za jakiegoś potwora. Dobrze, niech będę potworem. Ale czy mamie nie przychodzi nawet na myśl, że ja mogłem się naprawdę o mamę niepokoić? Że naprawdę pomyślałem sobie: "Lepiej będzie z jakimś Niemcem tam pojechać, bo a nuż są tam jakieś niedobre rzeczy?" Rozumie mama? Chciałem mamy bronić. Pani Royska powiedziała znacznie łagodniejszym tonem: - Bardzo ci jestem wdzięczna. Ale wiesz dobrze, że ja się potrafię sama obronić. Przestałam już dawno być sentymentalną gąską. - Sentymentalną gąską mama chyba nigdy nie była - powiedział Walery z przekonaniem. - Nie znasz mnie - powiedziała już zupełnie łagodnie matka - nie znasz mnie i nigdy nie chciałeś poznać. Ale w każdym razie zabieraj sobie tego Niemca z domu. Jedźcie już, jedźcie. - Dobrze - Walerek jeszcze raz nachylił się do ręki matki - zaraz jedziemy. Ale gdyby mama potrzebowała czegokolwiek, gdyby mama znalazła się w niebezpieczeństwie... Z mamy otoczeniem nigdy nic nie można wiedzieć. Tym szaleńcom mogą nie wiem jakie myśli przyjść do głowy. Przecież wiadomo: wszystko się skończyło. Teraz zależymy całkowicie od nich. Niech mama uważa. I jak tylko coś... zaraz do mnie do Siedlec. - Dobrze, dobrze - na odczepnego powiedziała pani Royska - jeszcze zobaczymy, jak się wszystko ułoży. - Już się ułożyło. Nie ma najmniejszej wątpliwości - zdecydował Walery - ale trzeba jechać rzeczywiście. Kogo mama ma jeszcze u siebie? - Ależ nikogo, naprawdę. Ola jest z Andrzejem. Więcej nikogo. W tej chwili, jakby na zawołanie, na widomy dowód nieprawdy wypowiedzianej przez panią Ewelinę, wpadła do przedpokoju Helenka. Była cała w kolorach od świeżego wrześniowego powietrza i włosy miała rozrzucone. Zatrzymała się, ujrzawszy Walerego. - No i Helenka jest z matką - dopowiedziała pani Royska, jakby kończąc poprzednie zdanie, ale zarumieniła się przy tym. Walerek podał rękę Helence. Helenka, ociągając się, przywitała się z nim. - Widzę, widzę - powiedział Walery - przy tym widzę, że to Helenka, chociaż tak się bardzo zmieniła. Zupełnie dorosła panna - dodał zwracając się do matki - i bardzo ładna panna. - Podobna do ojca - powiedziała pani Royska, ot tak, byle coś powiedzieć. - Może trochę - uśmiechnął się Walerek - ale daleko ładniejsza. Stał teraz, przypatrując się dziewczynie bez żadnego skrępowania. - Nie wiedziałem, że pani jest tutaj - dodał po chwili. - Tak, przyjechałam - powiedziała Helenka - i zapewne zostanę jakiś czas... Przerwała zdanie, bo ujrzała w twarzy pani Royskiej coś, co jej nakazywało milczenie. W tej chwili w drzwiach salonu ukazał się niemiecki oficer. Za nim z bardzo niepewną miną podążał Andrzej. Oficer przeszedł na język francuski, mówił nim zresztą z bardzo twardym akcentem. - La guerre est finie * (* Wojna się skończyła.) - powiedział - namawiam przeto tego młodego człowieka, żeby się uczył niemieckiego języka. Jak mało ludzi w Polsce zna niemiecki! - dodał patrząc na Walerego. - Chyba już pojedziemy? - spytał po niemiecku. - Tak, tak - zapewnił go Walerek, demonstracyjnie nie odrywając oczu od Helenki. - Pojedziemy. - Bardzo mi było miło - powiedział oficer, zwracając się do pani Royskiej - mam nadzieję, że nie będzie pani potrzebowała naszej pomocy. Ale gdyby... Zresztą, nie wiem, jak długo będę rezydował w Siedlcach... Pani Royska nic nie odpowiedziała. Podała w milczeniu rękę oficerowi - tym razem musiała już to uczynić. Walerek pożegnał się ze wszystkimi z wielką wylewnością, jak na niego był bardzo serdeczny. Wzbudziło to zaniepokojenie w Andrzeju. Przypomniały mu się wszystkie dawne wakacje. Ale Walerek poklepał go po plecach i powiedział przyjacielsko: - No, no, trzymaj się, Andrzeju. I niech ci żadne głupstwa nie przychodzą do głowy. Odprowadzając gości na ganek - zwyczaju tego nie mógł nawet w tej chwili zaniechać - pomyślał Andrzej: "Jeżeli on uprzedza, żeby nie myśleć o żadnych głupstwach, to zapewne już są gdzieś tacy, co myślą o głupstwach". - La guerre est finie - powtórzył lotnik niemiecki, siadając do "łazika" i przyjacielsko kiwając ręką do stojącego na ganku Andrzeja. Chłopiec nie wytrzymał. Powiedział: - Vous le croyez, monsieur? * (* Pan w to wierzy?) I w głosie jego słyszało się wielkie powątpiewanie. Walerek chciał coś odpowiedzieć, ale "łazik" ruszył z kopyta i Walerek odjechał z otwartymi ustami. "Nie jest to dobra wróżba ten przyjazd" - pomyślał Andrzej, ale nie powiedział tego pani Royskiej. - O czymście rozmawiali w salonie? - spytała pani Ewelina, gdy Andrzej wrócił do pokoju. - Namawiał mnie, abym się uczył niemieckiego, to wszystko! - odpowiedział Andrzej. Pani Ewelinie zdawało się jednak, że Andrzej coś ukrywa. V Ranek wrześniowy zapowiadał się pogodnie, ale już bardzo jesiennie. Przed gankiem stał wóz obficie wymoszczony słomą i wyłożony workami. Para porządnych skarogniadych koni zaprzężona do wozu wyglądała okazale. Zbyt okazale, jak twierdził sceptyk Andrzej. Ale ilość powracających w stronę Warszawy nie była jeszcze wielka i Spychała zapewniał, że nie grozi im niebezpieczeństwo przymusowego oddawania koni, a nawet podwożenia pielgrzymów. Rzeczy żadnych nie mieli. Wszystkie kuferki Oli i Helenki zostały w zaginionym samochodzie, Andrzej nie brał z sobą nic w drogę, jako że szedł piechotą. Spychała wsiadł przecie do samochodu pani Royskiej "jak stał". Jeden tylko Romek miał jakieś tam klamoty, no i oczywiście spakowano dwa koszyki z "zapasami", które były obliczone nie tylko na drogę, ale i na pierwsze dni pobytu w Warszawie. Kto wie, jak tam teraz jest, na pewno z jedzeniem nie najlepiej. - Bardzo to romantycznie wygląda - powiedziała Helenka, stając na ganku i przyglądając się zaprzęgowi - ale czy nie lepiej by było pożyczyć samochód cioci i zjawić się w Warszawie samochodem? Bylibyście w dwie godziny. Andrzej, poprawiając worki z zapasami i owsem dla koni pod siedzeniem, powiedział: - Dobrze ci gadać, samochód, samochód! Pewnie, że byłoby lepiej wziąć samochód. Ale samochód potrzebuje benzyny. A ciocia już jej nie ma. W drodze nawet nie będzie mowy o benzynie... Skąd teraz benzyna? Co ocalało, to na pewno Niemcy zabrali. - Rzeczywiście - powiedziała Helenka bez uśmiechu - ty nawet czasami logicznie rozumujesz. - No, Helenka, jedź z nami - powiedział Romek, usadawiając się już na słomianym koźle. - Wiesz, nie mam wielkiej ochoty - powiedziała Helenka - to będzie strasznie nudna jazda. - Obawiam się, że będziemy mieli pewne urozmaicenia - powiedział Andrzej. Helenka wzruszyła ramionami. - Ciocia mnie także namawiała na wyjazd - powiedziała nagle i jak gdyby znacząco - ale mama nie zgodziła się. Chce koniecznie, abym została. Chłopcy nie zwrócili uwagi na to powiedzenie, ale Helenka westchnęła tak jakoś "po dorosłemu", że Andrzej odwrócił się od koszów i popatrzył na nią uważnie. - Coś ty taka sentymentalna? - spytał, marszcząc brwi. - Wiesz, zachowujesz się, jakbyś jechał na majówkę do lasu - powiedziała Helenka z niechęcią - tacy jesteście dziecinni. - Dziecinni to dziecinni - powiedział Romek - ale że to wszystko może skończyć się pójściem "do lasu", to napewno. Andrzej się zastanowił. To dawne powiedzenie, pachnące romantyzmem i żeromszczyzną, której tak nie lubił, nabierało nowego znaczenia. Powiedział: - "Do lasu"! Jakie to niezmienne. Helenka jeszcze nie rozumiała, jeszcze nie uchwyciła znaczenia tego słowa. Spytała: "Co to znaczy: do lasu?", a potem zawstydziła się tego pytania, chociaż w dalszym ciągu nie uświadamiała sobie jego realnego znaczenia. Cały wyjazd wyglądał rzeczywiście na majówkę. Pani Royska nadrabiała miną, chłopcy kręcili się na koźle. Ola, osłonięta szarą woalką, wyglądała bardzo ładnie. Spychała siedział blady, z zaciętymi ustami, on jeden chyba rozumiał dziwaczność i szaleństwo tej wyprawy, jej nagłe odsunięcie się w jakieś zamierzchłe sposoby myślenia, podróżowania, w jakieś niecywilizowane głębie. Romek zaciął batem koniki, ruszyły ostro i pani Royska z Helenką nawet się nie opatrzyły, jak wóz minął bramę, wjechał między domy wioski; było sucho, kurz wznosił się na drodze i wkrótce zakrył wóz przed oczami stojących na ganku. Za wsią rozciągały się szeroko zaorane łany wschodzące różową jeszcze runią. Niebo było bladoniebieskie i poczęły się ukazywać na nim rzadkie, bardzo białe obłoczki. Rzeczywiście, pogoda niezmienna. Zbliżyli się do miasteczka. Ku swojemu zdziwieniu z daleka na ratuszu miasta ujrzeli czerwony sztandar. Skąd on się wziął teraz z tej strony Bugu, nie zdawali sobie sprawy. W miasteczku na rynku stały sowieckie czołgi i samochody. Nie brak także było i niemieckich. W ratuszu toczyły się jakieś pertraktacje. Nie zatrzymywali się i pojechali dalej. Zaraz za torem kolejowym i drogą prowadzącą do ceglanej cukrowni, widniejącej w dali ze swoimi gotyckimi kominami, zaczynał się las. Z początku rozciągał się tylko po lewej stronie drogi, potem po obu stronach. Wyjechali na szosę, którą wycofywało się wojsko polskie. Po obu stronach, w rowach, leżały duże ilości sprzętu wojennego. Jaszcze z pociskami armatnimi spotykało się coraz częściej. Kiedy wyjechali z lasu, było ich jeszcze więcej. Zalegały rowy po obu stronach drogi. Jadący milczeli. Trochę im się niewyraźnie zrobiło, gdy zobaczyli wojska - i to nie tylko niemieckie - zebrane w miasteczku. Ola dopiero teraz uprzytomniła sobie, na co się odważyła. Bała się po prostu i wydawała się jej szaleństwem ta zgoda, jaką wyraziła na "wycieczkę" - bo chyba za wycieczkę uważała tę wyprawę, kiedy zgadzała się narazić na nią nie tylko siebie, ale i syna. Oczekiwała, że Spychała zechce ją pocieszyć czy też dodawać w jakiś sposób otuchy. Ale Kazimierz był nadąsany, ponury i zamyślony i nie odzywał się ani słowem. Oli nawet przez chwilę nie przychodziło do głowy, że oto siedzi obok swego dawnego narzeczonego. Te sprawy zdawały się tak bardzo zakończone, że o nich nie myślała. Już tak dawno postawiła krzyżyk na tej historii. Tyle lat minęło, zajęta była troską o dzieci, o zaginionego męża, nie myślała o dawnych czasach i o tej piosence, którą kiedyś śpiewała w Odessie. Mgła powoli podnosiła się spomiędzy drzew i szosa otwierała się przed nimi niby pusta przesieka. Wstęga asfaltu popstrzona była tu i ówdzie śladami pocisków. Bombardowano i tę drogę przed paru jeszcze dniami. Niektóre drzewa stały przepołowione. Świeżo strzaskane gałęzie leżały gęsto pomiędzy pniami sosen i grabów. Ujrzeli trupa zająca rzuconego wysoko na gałąź drzewa. Strzaskane łapy zwierzęcia wisiały jak jakaś ozdoba choinkowa. Zabitych ludzi nie widzieli. Ale w pewnym miejscu ujrzeli mały wzgórek. Piasek wzgórka, wyczerpnięty z głębi przydrożnego rowu, był świeży i wilgotny. Na brązowej mogiłce leżał żołnierski hełm. Nie było innego znaku. Kiedy przejeżdżali koło tego wzgórka, nie powiedzieli do siebie ani słowa, tylko Romek przełożył lejce do lewej ręki i zdjął na chwilę swoją maciejówkę. Potem spotkali więcej takich mogiłek. Las się skończył. Z obu stron drogi widniały zaorane i nie zaorane pola. Ale nie widać było na nich pracujących. Jeszcze nie było spokoju, jeszcze trudno się było zabrać do siewów czy orki. Chociaż koło Pustych Łąk chłopi już wychodzili w pole, przecież pracowali i podczas bombardowań, i podczas akcji wojskowej. W miarę jak konie truchcikiem posuwały się szosą, w miarę jak cisza pól ogarniała ich, ile razy stawali, w miarę jak Romek coraz to spokojniej poganiał swoje rumaki, powracał poranny nastrój przygody i wycieczki. Na szosie nie było nikogo. Nie widać było ani furmanek, ani ludzi, ani samochodów. Konie szły raźno i nawet po dwóch godzinach nie znać było na nich zmęczenia. Andrzej i Spychała wysiedli i przeszli się polem, aby rozprostować nogi. Nie przemówili do siebie ani słowa, ani jadąc, ani teraz, kiedy znaleźli się sam na sam. Na drutach przy szosie, które nie wszędzie były podarte, siadały jaskółki. Andrzej zdziwił się, że jeszcze są tutaj, że nie uciekły przed wojną. Ledwie wyruszyli z tego postoju, kiedy Andrzej obejrzawszy się powiedział: - Uwaga, ciężarówka. Romek trochę się przestraszył i zbyt mocno ściągnął konie. Andrzej go uspokoił: - Dobra, dobra, jeszcze są daleko, nie ściągaj tak koni, bo je zaniepokoisz. Oglądał się co i raz. Romek spędził konie na prawą stronę, pragnąc zjechać z drogi ciężarówce. Po chwili dopędziła ich wielka szara maszyna. Widać było w niej stojących żołnierzy niemieckich z karabinami. Szofer także błysnął niemiecką czapką. Kiedy ciężarówka mijała ich, ujrzeli, że żołnierze, którzy w niej stali, pilnowali siedzących na dnie wozu czarno ubranych i brodatych ludzi: ciężarówka była pełna Żydów. - Dokąd oni tak jadą? - spytała Ola. Pytanie to było czysto formalne, gdyż nikt nie umiałby na nie odpowiedzieć. Szosa w tym miejscu rozciągała się równa i widać było bardzo daleko cały jej bieg. Wznosiła się wolno ku górze. W pewnym miejscu ciężarówka zatrzymała się, a jej pasażerowie wyskoczyli na brzeg szosy. Jadący wozem nie mogli zrozumieć, co się tam dzieje. Nagle usłyszeli salwę karabinową, konie nastawiły uszy i szarpnęły się w lejcach, Romek jednak je zatrzymał. - Co oni tam robią? - spytała Ola. - Nie mam pojęcia - powiedział Andrzej. - Niech pan popatrzy - zwrócił się do Spychały - oni ich nie rozstrzeliwują. Żydzi ruszają się na brzegu szosy, i to żwawo. Po chwili jazdy natknęli się na wystawioną straż. Jeden z żołnierzy niemieckich zatrzymał ich wóz ruchem ręki. Romek stanął, a Spychała i Andrzej podeszli spokojnie do Niemca. Oli zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. - Czy można przejechać? - spytał Spychała, nie czekając na słowa Niemca. Niemiec się zastanowił. - Jedźcie - zdecydował po chwili. - A dokąd jedziecie? - dodał. - Do Warszawy - z pewnego rodzaju tryumfem powiedział Andrzej - nach Warschau. - To trzeba się spieszyć - powiedział Niemiec - może my niedługo będziemy tu popasać. Wydawał się dobroduszny, Spychała więc zaryzykował pytanie: - A co oni tam robią? Niemiec zaśmiał się. - Ach, nic. Polacy za dużo zmarnowali tutaj naboi. Teraz musimy je zbierać. Żydzi je zbierają. - Ale przecie tam strzelają - powiedział Spychała. - Nie bójcie się - Niemiec jeszcze raz zaśmiał się dość nieprzyjemnie - to strzelanina w powietrze. Oni strzelają, żeby tamci prędzej się ruszali. Kiedy wóz zbliżył się do tego miejsca, gdzie stała ciężarówka, ujrzeli całą gromadę Żydów wybierającą skrzynki pocisków z rowów. Od czasu do czasu kapral niemiecki wydawał komendę i wtedy żołnierze podnosili karabiny do góry. Kiedy wóz ich minął, strzelili. Konie szarpnęły. Andrzej się obejrzał; widział, jak żołnierze strzelali tuż nad głowami nieszczęsnych mieszkańców miniętego miasteczka. - Na razie strzelają nad głowami - powiedział Spychała. To pierwsze spotkanie z obyczajami wojennymi było niewinne, ale Ola nie mogła się pozbyć wspomnienia tego widoku. Przestraszeni Żydzi rzucali na nich ukradkowe spojrzenia, kiedy wóz ich mijał, próbowali się nawet uśmiechać. Jeden młodszy Żyd mrugnął do Oli, jakby powiadał: "No, tym razem to nic nie znaczy, niech sobie postrzelają". To spojrzenie towarzyszyło jej aż do końca drogi i kiedy stanęli na nocleg w jakiejś przydrożnej chacie już za Węgrowem, w ciemnej nocy, u biednych i wylęknionych chłopów, usiadła nieruchomo na zydlu przed kuchennym ogniem i nie mogła mówić. Spychała zbliżył się do niej. - Zmęczyła się pani? - zapytał. Nic nie odpowiedziała. Po chwili dopiero spytała: - Gdzie są chłopcy? - Wyprzęgają konie. Muszą je napoić i nakarmić. Inaczej koniska już jutro nam ustaną. - Czy dużo przejechaliśmy? - Niedużo - odparł Spychała - chyba jakie czterdzieści kilometrów. Ale co pani jest? - spytał zauważywszy bladość Oli. - Chyba nic. Myślę tylko, czy tych Żydów oni potem zastrzelili? - Chyba nie - powiedział Spychała - są im jeszcze potrzebni do tego zbierania porzuconych jaszczyków. - Dlaczego nasi tak je rzucali? - zresztą nie było ciekawości w jej tonie. - Bo im było ciężko. Musieli dobrze wiać. - Wiali, wszędzie wiali - powtórzyła Ola - widziałam to przecie na szosie, jakeśmy jechali z Warszawy. - Niech się pani nie dziwi - tak jakoś czule powiedział Spychała. Zbiedzona chłopka, która zapewne kiedyś sługiwała po dworach i widziała, jak "państwo" jadają, zagotowała wody w czajniku na herbatę. Bardzo była poruszona, kiedy Spychała zaparzał herbatę z małej skrzyneczki, którą dostał w Pustych Łąkach, i kiedy ją poczęstował gorącym brązowym płynem. Siedzieli już potem w "białej izbie", którą im chłopi oddali na nocleg. Stały w niej dwa łóżka. Zdecydowali, że Romek będzie spał nad stajnią, na sianie, żeby być przy koniach przez całą noc. Spychała miał spać z Andrzejem na jednym łóżku, Ola miała odstąpione sobie szerokie, choć twarde łoże pod szeregiem starych i nowych obrazów, pod wojskową fotografią gospodarza - który i teraz gdzieś tam bronił ojczyzny, bo nie było go w domu, a na wszelkie pytania o niego gospodyni wzdychała tylko ciężko i nic nie odpowiadała. W "białej izbie" przy stole siedzieli jakiś czas przy herbacie - czekali na chłopców, aby usmażyć trochę jajecznicy. Baba miała jeszcze parę jajek w komorze. Tymczasem chłopcy, nakarmiwszy konie i napoiwszy je, wyszli na drogę. W cieniu czarnego wrześniowego wieczoru szosa srebrzyła się przed domem. Z niedalekiego parku dolatywały głuche odgłosy. Romek wywiedział się zaraz od syna gospodyni, może czternastoletniego chłopaka, że w parku stoją Niemcy. - Tam pewnie stoi sztab - powiedział chłopak, oblatany w wojskowych terminach - bo tyle tego ponazjeżdżało. Samochody i takie różne oficery, niech panowie idą zobaczyć. - Przecież nas nie puszczą? - Ee, oni nawet straży nie wystawili - powiedział chłopiec - ja tam już trzy razy byłem. Zupy niemieckiej dostałem. Oni na ogniskach gotują. Tam jest dwór - dodał tonem objaśnienia. - Chodź - szarpnął Romek Andrzeja, który się nieco ociągał - zobaczymy z bliska. I rzeczywiście, nie było żadnych straży, wejść można było na teren obozu bez żadnych trudności i nikt ich nawet nie zauważył. Zresztą było już tam trochę wiejskich chłopaków, którzy bezkarnie kręcili się między ogniskami. Brama wjazdowa prowadząca do parku była rozwalona. Widocznie była za ciasna na samochody czy czołgi. Od bramy prowadziła w górę, do domu, stara aleja grabowa. Wzdłuż tej alei stały samochody i ciężarówki, cofnięte w głąb. Pomiędzy drzewami błyszczały od czasu do czasu rozpalone ogniska. Żołnierze w niedbałych pozach leżeli koło ognisk albo kręcili się z menażkami w ręku. Andrzej i Romek przeszli aleją aż do dworu. Mimo ognisk i świateł mocnych elektrycznych żarówek z domu aleja była słabo oświetlona. Na klasycznym ganku dworu ustawiono reflektory zasilane bateriami. Chłopcy chodzili tam i z powrotem aleją i nikt nie spostrzegł ich obecności. Naprzeciw nich i mijając się coraz to z nimi spacerowało tą aleją grabową dwóch młodziutkich niemieckich oficerów. W niepewnym świetle wyglądali na ładnych i kulturalnych chłopców, przypominali studentów spacerujących po uniwersyteckim podwórku. Trzymali się za ręce jak dwaj młodzi uczniowie albo obejmowali się opowiadając sobie coś z bardzo wielkim ożywieniem. Śmiali się co chwila. Nie widzieli zupełnie mijających ich Polaków. Andrzej zaciskał zęby, ilekroć przechodził koło nich. - Popatrz - powiedział wreszcie do Romana - jacy oni są szczęśliwi. Pomyśl sobie, udana kampania, pobili nas, wszystko się rozlazło, a oni chodzą w tryumfie i radości. Cieszą się, że są młodzi i że zwyciężyli. Romek nie bardzo rozumiał to, o czym mówił Andrzej. - Żeby tak rewolwerek - powiedział - tobyśmy ich jak nic ugongolili. - I co z tego - spytał Andrzej. - Oczywiście, nic! Ja nawet wiem, że Spychała ma pistolet. Ale przecie nie wezmę od niego i nie będę tutaj strzelał do tych gałganów. - Widzisz, to jest najstraszniejsze, że ci tutaj to nawet nie wyglądają na gałganów. Są podobni do nas. - Łudzisz się - powiedział Romek - widziałeś, jak oni strzelali do tych Żydów? Ten, co stał na szosie, to też wyglądał na takiego jak my. Ale... - Właśnie to ale. Chciałbym pogadać z takim. Kiedy tamten przyjechał do Pustych Łąk z Walerkiem, taki byłem speszony, że nic nie umiałem powiedzieć. - Pani Royska, zdaje się, dosyć mu powiedziała swoim milczeniem - zauważył Romek. I znowu przeszli grabową aleją. Noc była bardzo ciemna i pachniała jesienią i grzybami, ale była bardzo, bardzo ciepła. Ognie rzucały czerwone blaski na spacerujących młodych oficerów. Wreszcie zauważyli oni Polaków. Kiedy Andrzej i Romek byli w niedalekiej odległości, odwrócili się nagle i stanęli z nimi twarzą w twarz. - Was machen sie hier? * (* Co tu robicie?) - spytał jeden z nich zupełnie innym, gardłowym i nie mającym w sobie ani śladu śmiechu głosem. - Sind sie Polen? * (* Jesteście Polakami?) - A czy tu nie wolno? - spytał bezgranicznie naiwnym tonem Romek. - Raus! - zawołał drugi Niemiec, wskazując bramę. Chłopcy spokojnie odwrócili się i poszli. Przy bramie Romek obejrzał się. Niemieccy oficerowie stali w miejscu i patrzyli za nimi. Romek zawołał "Adje!", i pokiwał im ręką. Jeden z oficerów zrobił gest, jak gdyby sięgał do rewolweru, ale chłopcy byli już za bramą, w zupełnym cieniu czarnej nocy. Zaśmiali się głośno. Odpowiedział im jednak także śmiech owych dwóch oficerów. Byli jeszcze młodzi i niedoświadczeni. - Wojna nie skończona, wbrew temu, co mówił tamten - powiedział Andrzej, gdy szli do chałupy, gdzie mieli nocować - wojna dopiero się zaczyna. Ci dwaj młodzi jeszcze się o tym dowiedzą. - Dałby Bóg! - powiedział Romek. Weszli do chałupy. W "białej izbie" zastali matkę i Kazimierza przy gorącej herbacie. Na ścianie paliła się mała naftowa lampa. Ola uśmiechała się słuchając tego, co jej Kazimierz opowiadał. Spychała zniecierpliwił się: - Gdzież wy siedzicie, czekamy na was! Chcecie jajecznicy? - Ależ oczywiście - powiedział Romek - i to każdy z dwóch mendli jaj. - Przepraszam, mamo - Andrzej pocałował matkę w rękę - zasiedzieliśmy się na dworze. Odwiedziliśmy Niemiaszków w ich kwaterze, niech mama sobie wyobrazi. No, i zajęła nam ta wizyta trochę czasu. Niepokoiłaś się? - Chyba rozumiesz - odpowiedziała Ola - niepokoiłam się bardzo. I w tej chwili serce jej ścisnęło się boleśnie. Spostrzegła, że nie zauważyła nieobecności syna. VI Ledwie wóz wiozący Olę i Spychałę znikł za bramą parkową, jadąc z przeciwnej strony pojawił się znowu "łazik" i zatoczył koło przed gankiem. Tym razem Walery przyjechał sam. Pani Royska przyjęła go chłodno. - Niech mi mama da co do zjedzenia - powiedział Walery - jestem piekielnie głodny. Royska zaprowadziła syna do jadalni. Podano coś naprędce, co zostało z przygotowanych na drogę zapasów. Gdy usiedli przy stole, pani Royska powiedziała: - Prosiłam cię, abyś się tu nie zjawiał. Walery z pewnego rodzaju rozczuleniem popatrzył na matkę. - Zapamiętałem sobie te słowa mamy - powiedział - i nie przyjechałbym, gdybym nie miał do mamy ważnej sprawy. - Jakaż to sprawa? - zapytała Royska. - O, zaraz, zaraz... A co Gołąbkowie, wyjechali? Jakoś ich nie widać. - To jest sprawa do Gołąbków? - spytała pani Ewelina. - No, nie. Pytam o krewniaków. Wydawało mi się, że widziałem Helenkę na ganku. - Owszem, Helenka jest w Pustych Łąkach. - A Ola? Ufrunęła z panem Spychałą? - Przestań - powiedziała pani Royska - jakiż ty jesteś nieznośny, zawsze ten sam. Cóż to za sprawa? - "Zawsze ten sam" - westchnął Walery. - Pamięta mama, jak mama nie chciała mnie zabrać do Odessy? Cóż to za rozczulające wspomnienia. Pani Royska spojrzała łagodniej na syna. - Pamięta mama? Przecie wtedy nie byłem "taki sam". Byłem inny. Mama uważała mnie wtedy za syna. - A teraz cię za syna nie uważam? - Czy ja wiem? Chyba stosunek mamy zmienił się do mnie zasadniczo. - Chyba i ty się zmieniłeś. - W stosunku do mamy raczej nie. Ale co będziemy o tym mówić... jest, jak jest. - Mogłoby być inaczej - z żalem powiedziała Royska. - Może. Ale nie jest. Największą mądrością życiową jest godzenie się z faktami. Niech mi mama ukroi jeszcze tej polędwicy. - Rzeczywiście, wygląda, jakbyś nie jadł dwa dni. - Głodny jestem. Wrześniowy ranek zaostrzył apetyt. Gdyby tak jakie polowanko... - Tylko mi nie sprowadzaj tu Niemców na polowania! - Nie, nie... Mnie tu nie będzie. Chciałem się właśnie z mamą pożegnać... - Pożegnać? Ze mną? Dlaczego? - Dostałem posadę dość daleko stąd. W Puławach. Proponują mi administrację kilku majątków. - W Puławach? - Pod Puławami. - Z ramienia Niemców? - A jak mama to sobie wyobraża? Oni nie mogą tolerować majątków zapuszczonych. Muszą mieć kogoś odpowiedzialnego... - I zaufanego - dodała pani Royska ironicznie. - O, to, to... Znalazła mama odpowiednie słowo. I zaufanego. Budzącego zaufanie. Zresztą to nawet z polskiego punktu widzenia ważne, aby podtrzymać tu i ówdzie podupadające rolnictwo... - Chyba się nie znasz tak bardzo na rolnictwie. - Jak to, mamo? To przecież mój fach. - A właśnie. Nie wiedziałam. Chciała zabrać talerz stojący przed Walerkiem, ale on chwycił go obu rękami. - Jeszcze nie - powiedział. - Chcę ci zmienić. Tu masz owoce. Śliwki są znakomite - podsunęła klosz z owocami synowi. - Dumna mama ze swojego sadu. - Sad rzeczywiście dobry - uśmiechnęła się pani Royska. I nagle złagodniała. Położyła swą dłoń na ręce syna. - No, powiedz - spytała - dlaczego uciekasz z Siedlec? Walery cofnął się. - Uciekam? A dlaczego bym miał uciekać? Powiedziałem mamie, dają mi doskonałą posadę. A że to jest w Puławach... Mój Boże, to przecie nie tak daleko. - Boisz się, że w tej okolicy za bardzo nas znają? - mimo woli szeptem spytała Royska. Walery umilkł i popatrzył na matkę bez słowa. Milczał dobrą chwilę. Potem zabrał się do śliwek. - Rzeczywiście znakomite - powiedział - słodkie jak miód. Niech mi mama da tych śliwek dla mojej małej. - Ależ oczywiście, zaraz każę ci dać. - Mam nadzieję, że mama będzie miała oko na nie. Bo ja nie zabieram do Puław ani żony, ani córki. - Dlaczego? - Czy ja wiem? Będzie im może spokojniej w Siedlcach. - Spokojniej... czy bezpieczniej? - spytała pani Ewelina. Walerek zjadł jeszcze jedną śliwkę. - Najlepiej byłoby, żeby mama wzięła Ziunię do siebie. Chyba nie będzie tu przeszkadzała... - Ależ oczywiście, mogę wziąć. To moja jedyna wnuczka. - No, właśnie. Jakby co, to moja żona przywiezie ją mamie. I mama będzie się nią opiekowała? - Bardzo dziwne stawiasz pytania. - Bo to życie stało się bardzo dziwne. Nim się ta władza niemiecka ustabilizuje. - Myślisz, że ona się ustabilizuje? - No, a jakże inaczej? Niemcy zwyciężyli! Mama zdaje się o tym zapominać. Jak ma się taką podstawę organizacyjną jak ta ich partia, to się zwycięża. - Nie będziemy mówili na ten temat. - A nie, to nie. Jeszcze się mama przekona. - Zapewne. - Pani Royska zadzwoniła na służącą i kazała jej zapakować kosz śliwek dla pana Walerego. - Już mnie mama wyprawia - zaśmiał się Walery. - A czy jakich produktów z tych śliwek mama nie ma? - Tegorocznych jeszcze nie mam. Ale chcesz wódki, to mogę ci dać - z rezygnacją powiedziała pani Royska. - Och, nie. Jeżeli mamie trudno, to nie. Zresztą prowadzę ten samochodzik, lepiej nie pić. - To twój samochód? - Zarządu rolniczego - to tak jak mój. Pani Royska wzruszyła ramionami. - Ale, ale - powiedział Walerek, jakby sobie coś przypomniał - niech mama mi da fotografię swojego ojca. - Fotografię mego ojca? Po co ci? - Co to mamie szkodzi? Ma mama dwie. Jedną na kominku, a drugą w albumie. Proszę... Pani Royska uważnie popatrzyła na syna. - Co? Już są jakieś gadania? - Ale nie. Chciałbym tylko mieć tę fotografię. Dziadek na niej tak pięknie wygląda. Pani Royska wyszła do siebie. Potem przyniosła fotografię w zielonej aksamitnej ramce. Wysoki, szczupły dżentelmen z bokobrodami wyglądał na zdjęciu bardzo efektownie. Pani Royska, zanim oddała je synowi, uważnie mu się przypatrzyła. - Masz - powiedziała dając ramkę Waleremu. - Dziadzio był bardzo przystojny - powiedział Walery - te bokobrody wspaniałe. Zupełnie Aleksander II. Prawda, że był podobny do Aleksandra II? - Nie wiem, nie myślałam o tym. Pani Ewelina nie usiadła do stołu. Z wszystkiego było widać, że chętnie pozbyłaby się już tej synowskiej wizyty. - Czy dziadek był blondynem? - spytał Walery. - Oczywiście. Jasnym blondynem - zapewniła pani Royska. - Prawdziwy typ nordycki - zawyrokował Walery, w dalszym ciągu nie spuszczając wzroku z fotografii. Pani Royska uśmiechnęła się ironicznie. - Helenka jest do niego podobna. Walerek poderwał się. - Helenka? dlaczego Helenka? Ach, prawda, to jego prawnuczka. Podobieństwo rodzinne zazwyczaj tak daleko nie sięga. - Helenka ma też typ nordycki - powiedziała pani Royska. Walerek westchnął. - Ziunia niestety nie, taka jest czarna. Zmierzał ku drzwiom. - Więc Helenki nie zobaczę? - spytał jeszcze matkę. - Może jest przed domem. Pożegna cię na ganku. Walery zrezygnowany ruszył na ganek. Helenki jednak i tutaj nie było. - Szkoda - powiedział, żegnając się z matką - to bardzo ładna dziewczyna. Przypomina mi swoją urodą jakąś warszawską aktorkę. VII Na drugi dzień pod wieczór jadący zboczyli z zasadniczej szosy za Węgrowem i pojechali małą, ale porządną, prowadzącą do tego osiedla, gdzie mieszkała "babunia". Andrzej zmusił matkę po prostu, aby zdecydowała się na to zjechanie z drogi, gdyż miał niejaką nadzieję, że zastanie tam jakieś wiadomości o ojcu. Nie wyobrażał sobie, jak odjechał jego samochód, dlaczego ojciec nie powrócił do żony i córki. Ola widziała całe zajście i intuicyjnie rozumiała, że odjazd ten był definitywny. Spychała także nie bardzo kwapił się z zajeżdżaniem do matki Gołąbka. Oli było wstyd przed matką męża - i doskonale rozumiała, że po prostu nie będzie można jej wytłumaczyć, w jaki sposób Franciszek zgubił się na szosie. Stara Gołąbkowa mieszkała przy bocznej drodze, nie ruszała się z miejsca i w ogóle nie mogła sobie wyobrazić, jak teraz szosy wyglądały. Ola bała się pierwszej rozmowy. Tymczasem wszystko odbyło się bardzo spokojnie. Stara leżała jeszcze w łóżku, nie mogła się jakoś oczochrać z tej grypy. Zajęta była chorobą i to, że Franek "zadział się" gdzieś na szosie, przyjęła z największym wyrozumieniem. Miała owo chłopskie usposobienie, które pozwala na zgadzanie się z najtrudniejszymi faktami, i nie przeciwstawiała potężnemu losowi swojej drobnej i wątłej woli. Tak już było napisane, i koniec. Franek pojechał? Widocznie tak musiało być. Nie był tak wyrozumiały Antek. Spotkanie z Antkiem było wielką niespodzianką. Matka i Andrzej nie wiedzieli, że jest on u babki, i ujrzawszy jego wyniosłą sylwetkę na podwórzu, ucieszyli się bardzo. Antek serdecznie uściskał matkę - ale z kolei on był potężnie zdziwiony, poznawszy na furze, pochodzącej bezsprzecznie z Pustych Łąk (Antek równie dobrze jak Andrzej znał pustołęckie konie i zaprzęgi), Kazimierza Spychałę. Podał mu rękę bez większego entuzjazmu. Anielcia zaraz zaczęła przygotowywać wieczerzę. Ola musiała opowiedzieć starej Gołąbkowej wszystkie swoje przygody, i o tym, co się działo w Warszawie i w Pustych Łąkach - a jednocześnie wysłuchać wszystkich biadań babki. Spychała został na ganeczku chaty, Antek zaś pociągnął natychmiast Andrzeja do stodoły, gdzie młócono zboże (jakieś sąsiady młóciły swoje na młockarni starej Gołąbkowej), i wyprowadziwszy za stodołę i nawet za kupę słomy, jaka powstała w tym miejscu, zagadnął go wprost: - Słuchaj, co to znaczy? Skąd się wziął ten kawaler? Dlaczego on z wami jedzie? Andrzej próbował zbagatelizować sprawę. - No co? - powiedział. - Siedział w Pustych Łąkach, chce do Warszawy, tośmy go zabrali. - Ale - wątpiąco powiedział Antek - nie podoba mi się to. Co, znowu do mamy się bierze? - Coś ty, z byka spadł? - Andrzej się zirytował. - No tak, ojca zagubiliście - Antek już i Andrzeja podciągał pod te sprawy - a teraz matkę oddajecie jej dawnemu gachowi... Andrzej nie lubił takiego gadania. - Pleciesz - powiedział - nie gadaj. Jakiś tam dawny narzeczony... - A co ta stara Bilińska? - Wyjechała jego samochodem. Pewnie do Rumunii. - A on został? Dlaczego? - A czy ja wiem? Też chciał jechać, ale wrócił. Antek był bardzo niezadowolony. - Nie podoba mi się ta cała historia - powtarzał uporczywie. - Pojedziesz teraz z nami do Warszawy - zagaił Andrzej - będzie fajnie razem... - Ani mi się śni - powiedział Antek. - A co ja będę teraz robił w Warszawie? Ty myślisz, że Niemcy pozwolą na otwarcie uniwersytetu? - Zobaczymy - mówił Andrzej w zamyśleniu. - Jakoś tam będzie. - Dobrze, póki jest wojsko - zastanowił się Antek - ale potem, jak przyjdzie policja... - Mnie się zdaje, że w mieście to mniej człowieka widać - powiedział Andrzej. - Ja wolę siedzieć tutaj. Mnie ostatecznie u babki dobrze. Tutaj teraz nie ma żadnego mężczyzny. Musi ktoś być do pomocy. Sama Anielcia rady nie da. - No, a jaka jest ta Anielcia? - spytał Andrzej bez żadnej ukrytej myśli. Dopiero po tym pytaniu zauważył, że brat poczerwieniał nagle i gryzł słomkę dla pokrycia zmieszania. Andrzej był zawsze niezmiernie delikatny, nigdy nie pytał go o takie rzeczy, a tym bardziej nie nastawał, kiedy Antek nie chciał mówić. Sam mu też o Kasi nigdy nic nie powiedział, choć orientował się, że o tej Kasi tak wszyscy w Warszawie i w Pustych Łąkach trąbili. Przykro mu było, że wywołał zmieszanie brata. Nie chciał też bynajmniej wysłuchiwać jego zwierzeń - okropnie nie lubił tych rozmów o kobietach. Jeszcze kiedy to Romek gadał, mógł znieść, ale z Antonim nie poruszyłby tych spraw za żadne skarby świata. Widząc, że Antek mruknął tylko i nic nie odpowiada, dodał: - Bo mnie się ona wydała bardzo miłą dziewczyną. Antek musiał tu już coś powiedzieć. - I pracowita - dorzucił z przekonaniem. Andrzeja rozśmieszyło to powiedzenie, ale nie dał poznać tego po sobie. Nie wytrzymał jednak, aby nie okazać swojej wyższości. - Ach, ty naiwna duszo - powiedział do brata. Antek puścił to mimo uszu i wrócił do rozmowy o Spychale. Ale tutaj znowu Andrzej nie chciał wdawać się w rozważania. On też miał trochę tego chłopskiego charakteru po babce. "Co będzie, to będzie" - pomyślał i nie dał Antoniemu wałkować tej sprawy. - A wiesz ty co? Popatrz, jakie ja mam spodnie - powiedział Antek - popatrz. Andrzej obojętnie popatrzył. - Spodnie jak spodnie - powiedział. Ale potem się połapał. - Prawda, ty byłeś przecie w mundurze? Jakżeś ty się przebrał? - Oho! Mundur zakopany - powiedział Antek - a spodnie dała mi Anielcia z komory. To są spodnie Władka Gołąbka, wiesz? - Władek Gołąbek? - zastanowił się Andrzej - Kto to jest? - Nie wiesz? Nie pamiętasz? Brat ojca. On jest w Sowietach. - Jest! - wzruszył ramionami Andrzej. - Pewnie go tam już dawno wykończyli... - Nie - powiedział pewnie Antek - babka miała od niego wiadomość, bo szukali babuni jeszcze w Bartodziejach. Ustna oczywiście wiadomość, ale jest. Żyje. Kazał pozdrowić wszystkich i powiedzieć, że pewnie prędko się zobaczymy. - Kto wie? Może rzeczywiście? - powiedział Andrzej. - Myślisz, że oni prędko przyjdą? - Prędko czy nieprędko, ale przyjdą. - No, chodźmy, pewnie już jest co do jedzenia. Gdy wrócili do chaty, zaczął się zaraz obrządek wieczerzy. Babcia podniosła się z łóżka, ubrała w czarną suknię i nawet na głowę narzuciła specjalny "odeski" szal, który jej kiedyś podarowała ciocia Michasia. Był długi, koronkowy, tak zwana "kosynka, popularna na południu Rosji dawnymi czasy. Babcia w tym stroju, rzadko wyjmowanym z szafy, wyglądała dostojnie. Chciała widocznie uczcić wizytę synowej i wnuków. Ale kolacja nie była wesoła ani uroczysta - była po prostu smutna i wyglądała trochę jak stypa. Po kim czy po czym była ta stypa, trudno było odgadnąć. W każdym razie babcia nie przyjmowała do wiadomości, że jej syn - i to już drugi - "gdzieś się zadział" - nawet tak powiedziała do Oli, kiedy przechodziły przez sień do "białej izby" na jedzenie: - Nie niepokój się, Olu, on się znajdzie. - Moja mamo - powiedziała Ola - ale to dla mnie okropne. - Jeszcze nigdy tak nie było, żeby on się nie znalazł - powiedziała sentencjonalnie babka i chłopcy nie mogli się powstrzymać od uśmiechów, słysząc takie bezapelacyjne twierdzenie. Usiedli wszyscy do stołu w czystej, ale bardzo niskiej izbie i Anielcia podawała kolację. Antek czuł się w obowiązku pomagać jej. Andrzej spoglądał na niego ze zdziwieniem. Nigdy w domu Antoni nie zdradzał chęci do uczestniczenia w jakichkolwiek czynnościach gospodarskich. Milczenie panowało przy stole dość długo. Kolacja była nieskomplikowana: zsiadłe mleko z kartoflami, sałatka z pomidorów, jajecznica... Babunia nastawała, żeby napić się trochę wódki. Ola wymawiała się zmęczeniem i tym, że przejechali dzisiaj przeszło dwadzieścia kilometrów. Niedaleko Węgrowa mieli nieprzyjemną przygodę, opowiadała. Niemcy podczas rewidowania ich wozu znaleźli rewolwer Spychały. Zresztą, gdy zapytali, czy ma broń, przyznał się od razu. I dlatego nie zastrzelili go. Niemiec, który odebrał rewolwer, powiedział do Oli trzymającej broń w ręku: "Czy pani wie, że mogę teraz pana zastrzelić bez sądu? Za posiadanie broni strzela się natychmiast". - Oczywiście brał pewnie pana Spychałę za twojego męża? - powiedziała babunia. - Widocznie - wtrącił się Romek, bo wszyscy inni zamilkli. - Czy rzeczywiście mógł go zastrzelić? - pytała babunia, niepewna i zaniepokojona. - Oczywiście, że mógł - powiedział Spychała - wojna to wojna. Ostatecznie wypili parę kieliszków wódki. Młodzi zaraz poweseleli, Anielcia i Antek, i Andrzej, a Romkowi, któremu ze zmęczenia powieki się kleiły, wódka najprędzej uderzyła do głowy. Zaczęli sobie opowiadać zabawne i mniej zabawne kawały z przeżytych tygodni. Wieści z Warszawy, właściwie mówiąc, nie było, dochodziły tylko plotki i zachrypnięty głos Starzyńskiego. Nie znając jeszcze tych spraw z doświadczenia, nie można było sobie tego wyobrazić. Takie rzeczy, jak oblężenie i obrona Warszawy (Warszawa miasto otwarte), jak możliwość zabicia Spychały po prostu przy drodze, na mostku nad rowem - w tym miejscu, gdzie wysadziło w powietrze nadjeżdżający samochód niemiecki, gdzie wylecieli w powietrze trzej młodzi żołnierze, gdzie zabito jakiegoś Żyda jadącego furmanką... Przecież jeszcze niedawno toczyły się tutaj żniwa, rósł zielony, wysoki i wesoły koński ząb i biegały zające. Antek chciał widocznie popisać się przed Anielcią i po raz nie wiem który opowiadał całą historię, jak go pozostawili w lesie razem z dwoma żołnierzami. Ponieważ powtarzał to wiele razy i Anielci, i samemu sobie, zaczynał koloryzować. Ale matka słuchała z zajęciem, obserwowała go i nie mogła się uspokoić: taki zupełnie inny niż zwykle wydawał się ten syn. W ogóle nie mogło się jej w głowie pomieścić, że to jest jej syn, mały Antek, ukochany siostrzeniec pani Koszekowej. Taki niesforny, taki zamknięty i jak gdyby mniej rozwinięty od Andrzeja. A teraz wydał się jej taki dorosły, palił bardzo wiele papierosów i opowiadał dość swobodnie o swoich wojennych przygodach. "Stał się teraz wojownikiem - pomyślała Ola. - Cóż to za kasta, ci wojownicy? I dlaczego muszą istnieć w ludzkości? Do czego oni są przeznaczeni? Czy wojna jest przeznaczeniem świata?" - zapytywała siebie bez końca. Poczuła, że i na nią wódka działa, zaczynała sobie zadawać filozoficzne pytania. To zawsze Kołyszko powiadał, że ona po wódce jest skłonna do filozofowania. I nagle, gdy przypomniał jej się Kołyszko, uprzytomniła sobie, że to jego widziała z oddali, jak podszedł do samochodu Frania i zaczął z nim gadać. Na parę pytań Spychały Antek odpowiadał niechętnie, a nawet, można powiedzieć, niegrzecznie. Ola zaniepokoiła się, czy nie za bardzo podziałała na niego wódka, zaaplikowana przez babcię. Wódka była mocna, - nalewka na czarnych porzeczkach, mająca już swoje parę lat. Ola nie wątpiła, że smakowała ona chłopcom i że wypili jej za dużo. Romek zresztą zaraz poszedł do koni i zwalił się spać w małym pomieszczeniu za stodołą, gdzie Anielcia przechowała Antoniego w pierwszym momencie. Babcia jednak nie czuła się dobrze i zaraz po kolacji poszła z powrotem do łóżka. Ola miała spać w tym samym pokoju na kanapie. Dla Spychały i chłopców Anielcia posłała w "białej izbie". Ola jeszcze przez chwilę została z synami. - Mama wie? Antek nie chce jechać z nami do Warszawy - powiedział Andrzej. - On uważa, że będzie mu tutaj bezpieczniej. - Antek, nie będziesz się uczył? - spytała Ola. - A mama myśli, że nam Niemcy dadzą się uczyć? Andrzej uśmiechnął się ironicznie. - Wiesz, Antek - powiedział - mama jest tego samego zdania, co ten Niemiec, który rozmawiał z nami: La guerre est finie! Mamie się zdaje, że powracamy do domu i zacznie się normalne życie. Antek wzruszył ramionami. - A tam nic już nie ma, ani domu, ani interesu, ani rzeczy, a może nawet już i samej Warszawy nie ma. - Wiesz - zwrócił się dopiero teraz Antek do Andrzeja z najważniejszą wiadomością - wczoraj podpisana kapitulacja. Był komunikat radiowy. Warszawa oddana. - A Starzyński? - Starzyński urzęduje w dalszym ciągu. - No, więc widzisz - powiedziała Ola - wszystko wraca do normalnego trybu. - Ależ, mamo, co się mamie wydaje? - zniecierpliwił się Andrzej. - Mama myśli, że to tak wszystko będzie naprawdę. Staniemy się sługami Hitlera - i wszystko potoczy się normalnie? - Właśnie dlatego nie pojadę z wami - powiedział poważnie Antek - nie mógłbym słuchać takich rzeczy, jak mama opowiada. Wszystko wróci na normalne tory! Jak może, pytam się, wrócić na normalne tory? Po tym wszystkim, co się stało? Jak możemy w ogóle jako tako zgodzić się z tym wszystkim? Andrzej dodał: - I na pewno się nie zgodzimy. Ola westchnęła. - Ja przecie rozumiem - powiedziała - ale trzeba się jeszcze trochę jakoś połudzić. O tych wszystkich rzeczach porozmawiamy w Warszawie. Trudno sądzić na odległość. Czy naprawdę nie pojedziesz z nami? - Już powiedziałem mamie. Zresztą, jak się zorientujecie, Andrzej napisze do mnie. Może można będzie i w Warszawie coś zdziałać. - Czy myślisz, że będzie jaka robota? - spytała z niepokojem Ola. - Chyba od razu się tak wszystko nie uspokoi. Mam wrażenie, że jeszcze jest dużo rozbitego wojska po lasach... - Cóż to wojsko będzie mogło poradzić przeciw regularnej armii niemieckiej? - Przecież nie jesteśmy sami. Słyszałeś, że mamy sojuszników. To powiedział Andrzej, ale Antek zaśmiał się tylko. - Dużo nam pomogli. - Własne siły to trochę przymało. - No, więc do luftu z tym wszystkim. Najlepiej podłożyć lont, jak Ordon pod redutę, i wysadzić wszystko w powietrze. Innego sposobu nie ma. Koniec. Ola wstała. - Niepodobna z wami gadać - powiedziała. - Pójdę do mamy i położę się. Jesteście tacy pesymiści, że po prostu straszno się robi, gdy się was słucha. Lepiej zasnąć choć na chwilę. - Jutro trzeba wcześnie wyjechać - powiedział Andrzej. - I wy idźcie spać, moi pesymiści - powiedziała Ola, całując Antka na dobranoc. - Tylko pesymizm może nas ocalić - zaśmiał się Andrzej. Antek się zastanowił. - Wiesz, może masz rację. Na pewno nawet masz rację. Musimy być przygotowani na najgorsze. - A ja co? - spytała Ola na środku pokoju. Chłopcy byli przy niej, ściskali ją i obejmowali z dwóch stron. - Matka, sama nam tylko zostałaś - powiedział Andrzej. - Tylko nam nie zrób jakiego głupstwa - zastrzegł się Antek. Ola spojrzała na niego uważnie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała. Ale w odpowiedzi wyręczył go Andrzej. - Antek, to tak przyjemnie, jak rodziciele robią głupstwa. Prawda? Antek jednak nie zdawał się podzielać tego zdania. Rozeszli się wcześnie, bo nazajutrz rzeczywiście musieli rano wyjechać. Pomimo że Warszawa była już wzięta, nie zmieniono pierwotnego planu i postanowiono "wkroczyć" do niej od zachodu. Droga więc jeszcze była przed nimi daleka. VIII Przeprawa przez Wisłę w Wyszogrodzie była bardzo trudna. Most leżał jak rozdarty akordeon i tylko najodważniejsi, młodzi przechodnie przekradali się brzegami zerwanych przęseł z jednej strony na drugą. Tymczasem zaradni mieszkańcy Wyszogrodu zorganizowali tutaj przeprawę na promach. Sprawa komplikowała się o tyle, że naprzeciwko Wyszogrodu znajduje się, jak wiadomo, wyspa. Ułatwiało to budowę mostu, ale utrudniało przeprawę na promie. Właściwie trzeba było tutaj dwóch promów. Na prom oczekiwało już mnóstwo wozów. Dzień był targowy, a siła ludzkiego przyzwyczajenia jest tak wielka, że mimo wojny mnóstwo ludzi - mężczyzn, kobiet, dzieci - wybrało się na targ. Zresztą zwycięzcy uważali, że wojna jest skończona. Niemiecka komendantura ogłosiła już kilka rozporządzeń, a niektóre z nich wydawały się zupełnie dziwaczne w tych okolicznościach. Na jednym z domów rynku Andrzej ujrzał ogłoszenie zabraniające związywania drobiu w sposób dla niego bolesny. Roześmiał się i zwrócił Romkowi uwagę na to ogłoszenie. - Obawiam się, że co do ludzi nie będą mieli tych samych skrupułów - powiedział Romek. I od razu spoważniał. Chłopcy, właściwie mówiąc, nie zdawali sobie w pełni sprawy, że jadą przedmieściami miasta zajętego przez nieprzyjaciela. Nie czuło się tutaj ani paniki, ani jakiegoś specjalnego podniecenia. Kobiety sprzedawały jajka, aptekarz stał na progu swojej apteki i gapił się na przyjezdnych, chociaż w aptece było tłoczno jak zwykle w dzień targowy i jego pomocnik ledwie dawał sobie radę z nacierającymi klientami. Tylko w tych wozach, które w wielkiej ilości zjeżdżały w stronę promu, czuło się jakieś specjalne wysilenie. Ludzie przeprawiali się przez rzekę w stronę Sochaczewa, gdyż wydawało się im, że tam jest bezpiecznie, chociaż właściwie w tamtej stronie niedawno jeszcze słyszało się armatnie strzały. Aptekarz powiedział Romkowi: - Panie drogi, co się tam działo tydzień temu. Myślałem, że się ziemia zawali... A łuna jaka stała... Łuna była widoczna jeszcze z Pustych Łąk. Romek wyobrażał sobie, jak to wyglądało z bliska. Romek jeszcze raz pokazał, jakim świetnym jest woźnicą; jakoś tak zawrócił końmi, że prześliznął się pomiędzy ciasno stłoczonymi wozami i stanął trzeci w kolei do promu. Jednym słowem, bardzo szybko znalazł się u przeprawy - reszta zaś od niego już nie zależała. Zależało coś niecoś od samych koni, ponieważ tylko co zbity prom wystawał nieco nad powierzchnię wyspy. Konie musiały skakać z promu i pociągnąć za sobą wozy. Niektóre wzbraniały się przed tym wyczynem i trzeba było im podstawiać szerokie zbite deski. Ale konie z Pustych Łąk chętnie usłuchały Romka i lekko zeskoczyły. Romek był zachwycony. - Popatrz tylko, jakie mądre kobyły! - kazał Andrzejowi podzielać swoje zachwyty. Ale Andrzej traktował konie po miejsku, z wielką obojętnością, i mruczał tylko pod nosem w odpowiedzi Romkowi. Kiedy wdarli się na przeciwległy brzeg, pejzaż zmienił się od razu, i zmienił się także od razu sam nastrój. Z początku droga była dobra, chociaż nie szosowana. Dawno ustalona pogoda wygładziła wyboje i wyrównała powierzchnię. Ale po kilku kilometrach zaczęły się piaski i konie ciągnęły wóz noga za nogą. Koła zagłębiały się mocno w szary piasek drogi i od czasu do czasu coś zgrzytało pod obręczami. Klacze stawiały nogi ostrożnie jak w tańcu. - Popatrz - Romek wskazał batem na drogę przed nogami koni. Andrzej zaśmiał się. Nie chciał wierzyć swoim oczom: w szarym pyle, po którym stąpały konie, leżały szerokie bagnety. Razem z pyłem wznosiły się one pod naciskiem kół jak klawisze zdezelowanego fortepianu i opadały z powrotem. Na przestrzeni kilkuset metrów jechali w kurzu zmieszanym z bagnetami. Chłopcy nie mogli zrozumieć, co to znaczy. Andrzej obejrzał się na matkę i na Spychałę. Spychała siedział wyprostowany. Pobladł. "Wygląda jak na pogrzebie Edgara" - pomyślał Andrzej. I zaraz za rowem, tuż obok drogi, zaczęły się mogiły. Usypane pospiesznie i niedbale wyrównane piaskowe wzgórki. A w każdym pagórku dwa kije związane drutem na krzyż. Czasami drut był kolczasty. Taki krzyż z dwóch kijów związany kolczastym drutem zdawał się być osobliwym pomnikiem. Na niektórych mogiłach leżały kwiaty polne, już pokurczone i zrudziałe. Kiedy posunęli się dalej, rozciągnęło się przed nimi obszerne nie zorane ściernisko. Całe pole było popstrzone niewielkimi wzgórkami, usypanymi saperskimi łopatkami. Za każdym wzgóreczkiem widać było płaską, dosyć długą jamę. Spychała kazał zatrzymać konie i poszedł na pole pomiędzy owymi wzgórkami. Andrzej szedł za nim. Spychała pochylał się nad wgłębieniami, raz nawet włożył rękę do jednego z nich, jakby chciał się przekonać, że w tej jamce nie ma nic oprócz odcisku ludzkiego ciała. - Co to jest? - spytał Andrzej. - To pole bitwy. Tu leżeli żołnierze... pod obstrzałem. I Andrzej też włożył rękę do takiej jamy. Ziemia była chłodna, gdyż dzień był pochmurny i słońce pokazywało się tylko od czasu do czasu. Andrzej poczuł zawód. Kiedy Spychała powiedział mu, że tutaj leżeli ludzie, wydawało mu się, że ziemia musi być jeszcze ciepła, że w cieple tym zachowają się ślady ludzkich uczuć, strachu, lęku, przerażenia i chęci zwycięstwa. Ale jamy były chłodne. Ludzie opuścili je już dawno. Jak opuścili? Jak to wyglądało? Czy wstali i pobiegli? Czy też wstali z podniesionymi rękami i poszli do niewoli? Do niewoli? Albo może już nikt się nie podniósł, tylko ich koledzy lub ich zwycięzcy podnieśli ich i położyli niedaleko do ziemi, do tej samej ziemi, która przeniknięta jest ich krwią i potem? Andrzej nachylił się jeszcze raz i podniósł garść ziemi z saperskiej górki, i schował ją na pamiątkę. Ale zanim wrócił do wozu, już się ta garść ziemi rozsypała w kieszeni i zmieniła w odrobinę kurzu. Wywrócił kieszeń i wysypał proch na wiatr. Romek się dziwił, nie zrozumiał, co to wszystko znaczy, ale Andrzej nie powiedział mu ani słówka. Zanim wóz ruszył dalej, zbliżyła się do nich jakaś kobieta. Skąd się wzięła koło nich, nikt nie zauważył. Zjawiła się nieoczekiwanie i gwałtownie uchwyciła za brzeg wozu. - Dokąd państwo jedzie? - spytała. Romek się zirytował. - Pani kochana - powiedział - jedzie się tam, gdzie się jedzie. I koniec. Ola zaprotestowała. - Romek, kochanie, tak przecie nie można. A o co pani chodzi? - zwróciła się do kobiety. Kobieta popatrzyła uważnie na Olę. W jej małych czarnych oczach widniał strach. Co chwila oglądała się machinalnie. Czarne kosmyki brudnych i potarganych włosów opadały jej na oczy. Odgarniała je niedbałą dłonią, ale one wciąż spadały z powrotem. Kobieta szarpnęła ręką, jak gdyby chciała popchnąć czy przewrócić wóz. - Pani - powiedziała - pani. Cała nasza wieś poszła z ogniem. Dzieci siedzą w jamie... w jamie kartoflanej. Wszystkie dzieci. Ale moich nie ma. Nie ma nigdzie. Tu była straszna bitwa. Cała nasza wieś poszła z ogniem... - Po drodze widać wiele spalonych wsi - spokojnie powiedziała Ola. Chciała podziałać swoim spokojem na kobietę, która zdawała się tracić przytomność. Ale kobieta nie zwracała uwagi na jej spokojne słowa. - A ludzi ile tu zabili! - krzyknęła nagle wielkim głosem. - Ile ludzi! Pani, jakże to może być? Cała nasza wieś poszła z ogniem! Wszystkie stodoły. Co my będziemy jedli? Moja pani... I dzieci moich nie ma... Romek w dalszym ciągu irytował się. - Pani kochana - powiedział - nie pani jedna. Jak wojna, to wojna. Wóz niech pani puści, my musimy jechać... Kobieta nagłym, nieoczekiwanym ruchem odsunęła się od wozu. Odrzucając w tył włosy, z uwagą popatrzyła na Romka i na Andrzeja. - Tacy młodzi - powiedziała - a wszyscy młodzi poginęli. Romek podciągnął lejce. Konie ruszyły niechętnie. Jak gdyby nieco ociężały; strzygły uszami i zdawało się, czuły to, co tutaj jeszcze niedawno się działo. Ola obejrzała się. Kobieta z wysiłkiem patrzyła na nich. - Bóg z wami! - sztucznie zawołała Ola. Kobieta pobiegła za nimi, niezgrabnie, jak gdyby nogi jej się plątały. Widać było, że chce jeszcze coś powiedzieć. Na chwilę zrównała się z wozem. Ale tutaj zatrzymała się nagle. Ola z trudnością usłyszała, co mówiła. Powtarzała bez końca: - Tacy młodzi! - I z jękiem dodała: - A wszyscy zginą. Ola poczuła się niedobrze. Pochyliła się naprzód, czując, że lada chwila straci przytomność. Ale Spychała objął ją i podtrzymał. - Będzie, jak Bóg da, pani Olu - powiedział. Ola wielkim wysiłkiem woli wyprostowała się, zapanowała nad sobą. Ścisnęła rękę Kazimierza. - Przepraszam - powiedziała. Zmęczone konie szły stępa. Romek pochylił się do Andrzeja, który cały czas bezsensownie patrzył naprzód. - Widziałeś te jamki? - spytał. - Aha. - Widziałeś, w którą stronę były zwrócone? W stronę Warszawy... - A więc co? - tępo powiedział Andrzej. - Znaczy to, że Niemcy atakowali od Warszawy. Armia była otoczona od wschodu. Zbliżali się do Bzury. Ziemia była wilgotniejsza, miejsca były niższe. Na horyzoncie pokazały się lasy. Dojechali do jakiejś nędznej wioski. Za wioską był cmentarz. - Popatrz - znowu powiedział Romek, stanowczo najbardziej spostrzegawczy ze wszystkich. Andrzej był za bardzo przygnębiony. Pogrążony we własne myśli, nie patrzył na strony. Po cmentarzu włóczyli się niemieccy żołnierze. Porządkowali zdobycz - czy to uzyskaną orężem, czy ze składów. Równymi rzędami układali żołnierskie tornistry, inni porządkowali stosy hełmów. Hełmy błyskały w jesiennym słońcu, które znowu ukazało się pod wieczór. Trochę dalej, pod murem, leżały jedno na drugim setki siodeł nowiutkich. Wyglądały wspaniale. - Skąd tyle siodeł? - westchnął Andrzej. - Widocznie była tutaj kawaleria. Minęli cmentarz i zagłębili się w las. W lesie ciemniało już. Dzień się skończył; trzeba było spieszyć, aby nie zostać na noc w Puszczy Kampinoskiej. Czasami droga wyprowadzała na polany, gdzie świeciło zachodzące słońce. Z jednej z takich polan zauważyli w oddali, za rzeką, wysoki kościół. Trzy okrągłe baszty wznosiły się ku chmurom. Były całe czerwone w zachodzie. Na jednej z nich widniał ślad pocisku, świeży ślad. - Patrzcie, to Brochów - powiedziała Ola. Andrzej odwrócił się ku niej z przedniego siedzenia. - Brochów? Co to jest? - spytał. - To jest kościół, w którym brali ślub rodzice Chopina. Tu też był chrzczony mały Fryderyk... Romek zatrzymał konie. - Coś takiego to warto obejrzeć - powiedział. Spychała wzruszył ramionami. - Cóż to wszystko znaczy wobec tego, cośmy widzieli po drodze? Andrzej niechętnie odwrócił się w jego stronę. - Nie trzeba tak mówić, proszę pana - zaczął jak gdyby obojętnie. A potem się ożywił: - Naprawdę nigdy nie wiadomo na tym świecie, co jest ważniejsze. Jedno przechodzi i odsłania drugie, jak w górach. Z daleka nigdy nie wiadomo, który szczyt jest wyższy... Nie powinien pan nas zniechęcać. Ola wyciągnęła rękę do Andrzeja. - Jędruś - powiedziała - nie poznaję ciebie. Stajesz się gwałtowny. Co się z tobą dzieje? Romek się zaśmiał. - Jak to: co się dzieje? Czy pani nie wie, że jest wojna? Andrzej zobaczył wojnę. - Wszyscyśmy wojnę zobaczyli - powiedział Spychała. - Tak nie można teraz mówić - ciągnął Andrzej, gdy wszyscy już zamilkli - tak nie można teraz mówić, nawet jeżeliby to było prawdą. I znowu odwrócił się ku koniom. Romek machnął batem. Ledwie ruszając nogami pociągnęły ciężki wóz po piaszczystej leśnej drodze. Nocleg wypadł im teraz u jakiegoś leśniczego, w stronie Łaz. Tu, w lesie, panował teraz spokój, nie było uciekinierów. Leśniczówka stała czysta i pusta. Leśniczy miał już skądsiś, zapewne od żołnierzy niemieckich, odezwę generała von Blaskowitza o bitwie "pod Kutnem". Dlaczego tę bitwę nazwano "pod Kutnem", Spychała nie bardzo rozumiał. Odezwa z wielkim patosem - jak wszystko wtedy - chwaliła niemieckiego żołnierza za jego postawę. Straszne było to do czytania. Ale Romek i tutaj znalazł coś dla siebie. - Patrz, z jakim szacunkiem on mówi o armii polskiej i o polskim żołnierzu. To nie byle co ta bitwa. Leśniczy był dość ponury, ale izba, którą oddał wędrowcom, była wymyta i pachnąca mocno świerczyną. Spychała powiedział, że czuje się zupełnie jak na wycieczce. Ale popatrzywszy na Olę zaraz pożałował tych słów nierozważnych. Ola stała pośrodku pokoju blada i nie mogąca jakoś opanować się od chwili spotkania z szaloną kobietą na polu bitwy. - Co pani jest? - zapytał Spychała, przerwawszy wesołe zdanie, i powtórzył nagle: - Co ci jest? Ola popatrzyła na niego z przerażeniem. - Niech pan tak nie mówi - powiedziała - niech pan tak nie mówi. I odwróciła się do okna. Spychała nie zastanawiając się podszedł z tyłu i objął ją ramieniem. Ola nie sprzeciwiała się. Odwróciła się od okna i ukryła twarz na piersi Kazimierza. - Jak ona mówiła? - powiedziała - "Tacy młodzi i wszyscy zginą"? - Nie powtarzaj takich słów - odparł Kazimierz. Ale Ola nie mogła się powstrzymać od długiego i głębokiego płaczu. Był to jej pierwszy płacz od początku wojny. Leśniczy odstąpił wędrowcom swoją "białą izbę", ale ponieważ chłopcy chcieli spać przy koniach, pod nawisem stodoły, gdzie umieścili wóz, Spychała udał się na strych, na siano, zabrawszy wszystkie koce. Ola została sama w pokoju. Zabierała się już do snu. Zmęczona była i na pół przytomna ze wszystkich wrażeń dzisiejszego dnia i poprzednich dni. Jeszcze te wrażenia nie układały się w jakąś rozsądną całość, nie zajmowały swoich miejsc "po kolei", ale wszystko stanowiło w jej głowie jeden wielki chaos. Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Bardzo ją zdziwiło, kiedy dość późno - a już się ściemniło i paliła się tylko świeca w pokoju - rozległo się pukanie. Na jej niepewne "proszę" zjawił się leśniczy z dość tajemniczą miną. Ola się zlękła. Tymczasem leśniczy podszedł do niej blisko i zapytał: - Bardzo przepraszam, ale czy pani nie ma "kogutka"? Ola w pierwszej chwili nie zrozumiała i przestraszyła się, że leśniczy ma bzika. - O co panu chodzi? - spytała. - O proszek od bólu głowy. Czy pani ma "kogutka"? Ola przypomniała sobie, że Helenka włożyła jej do neseseru całą polową apteczkę z mnóstwem najrozmaitszych medykamentów. Nie chciała tego brać, ale Helenka ją zmusiła. Otworzyła teraz neseser i apteczkę. Leżał w niej stos "kogutków". Leśniczemu oczy się zaświeciły do tego lekarstwa. - Od tygodnia już nie mam "kogutków" - powiedział. - Czy pani mi może dać ich kilka... kilkanaście? - poprawił się. - Niech pan weźmie wszystkie - powiedziała Ola wysypując na stół proszki - mnie one nie będą potrzebne. - Nie boli panią głowa? - z powątpiewaniem zapytał leśniczy. - Nie, nigdy nie boli. A jeżeli nawet boli, to nigdy nie biorę na to "kogutków". - Ja bym bez "kogutków" nie mógł żyć. - Naprawdę? Tak często pana głowa boli? Leśniczy zmieszał się. - Nie, właściwie mówiąc nie. Ale ja nie mogę zasnąć, jeżeli nie zażyję "kogutka". I nie pytając Oli, porwał jeden proszek ze stosu leżącego na stole. Nalał wody z karafki i wprawnym ruchem rozwinąwszy papierek z głową kogutka na wierzchu, wsypał sobie zawartość do ust. Ola spostrzegła w tym ruchu bardzo zręcznym i wprawnym gest maniaka, a właściwie mówiąc, narkomana. - Pan się niepotrzebnie przyzwyczaił do "kogutka" - powiedziała, trochę zmieszana niefrasobliwą szczerością leśniczego - to nie jest dobre przyzwyczajenie. Leśniczy nie słyszał jej słów czy też może udał, że nie słyszy. Nagle odwrócił się do niej. - Niech panią Bóg błogosławi - powiedział z nieprzyjemnym patosem. - To nie jest dobry uczynek - powiedziała Ola poważnie - za takie rzeczy Pan Bóg nie błogosławi. - Co pani mówisz? - spytał leśniczy, zdziwiony i jakby trochę przerażony. - Naprawdę? W tej chwili bez pukania weszła żona leśniczego. - Już pewnie pani dokuczasz o te swoje proszki - zwróciła się do męża. - Nie przeszkadzaj pani, pani zmęczona, chce spać. - Popatrz - powiedział leśniczy wskazując małżonce stos proszków leżący na stole. - A Boże, zmiłuj się - westchnęła leśniczyna - skąd pani ma tyle tych proszków? To gorsze dla niego od papierosów. Przyzwyczaił się, i tyle. - Czy pani może będzie potrzebowała na jutro koni? - nagle spytał leśniczy, bardzo uprzejmie, znacznie uprzejmiej niż przedtem. - Ja mogę pani dać. - Nie, nie - powiedziała jego żona - nie pojedziesz do Sochaczewa... Ola zaniepokoiła się. - Nie - powiedziała - nie będę potrzebowała koni do Sochaczewa. Mam nadzieję, że nasze dowiozą nas szczęśliwie. Zresztą pod Sochaczewem mam kuzyna, zajedziemy do niego. Jeżeli trzeba będzie koni, to on nam je da. Leśniczy kłaniał się niezdarnie. - Co pani będzie chciała, to proszę powiedzieć - powtarzał jak maniak. Żona wzięła go pod rękę. - Chodź - powiedziała - nie ma teraz proszków. Teraz jest wojna. Ale leśniczy zagarnął do kieszeni cały stos papierków, jaki leżał na stole. - Wstydziłbyś się - powiedziała żona. - Cóż takiego? - tłumaczył się leśniczy. - Pani była taka dobra dla mnie i wszystkie mi dała. Ola dla ułatwienia sytuacji wzięła jeden proszek, który został na stole, wysypała jego zawartość na dłoń i połknęła. Napiła się wody, która stała przy łóżku w szklance. Wreszcie tamci wyszli. Ola westchnęła. "Różne są namiętności" - pomyślała. Gdy położyła się do łóżka, sen z początku nie przychodził. Nie rozebrała się zupełnie i dlatego nie odnajdywała w łóżku spokoju, poza tym zbyt była zmęczona, aby zasnąć od razu. Myśli goniły w głowie jak szalone. I oto, nie wiadomo dlaczego, zatrzymały się myśli na lesie, który mijali dzisiaj przed południem. Nie myślała o przygodzie w Węgrowie ani o przeprawie przez Wisłę, ani o tej kobiecie, która targała jej wozem, ale myślała tylko o tym lesie. Las był zwyczajny, sosnowy i bardzo nieładny, tyle tylko, że większość drzew była w połowie przełamana - Ola nie wiedziała czym. Czy to był pocisk, czy podmuch, czy inna jakaś broń używana w tym lesie, nie pytała o to Spychały. Właściwie nawet nie bardzo uważała na ten las. Ale teraz przyszedł do niej ten obraz połamanych w połowie drzew i rozrzuconych sosnowych gałęzi. Pnie były białe we wnętrzu jak ludzkie ciało, ale kora drzew była szara, a miejscami krwawa. Ciągle myślała o tym lesie. I tak myśląc zasnęła. Zasnęła ciężko - proszek widać działał. Błądziła w tym lesie, a właściwie mówiąc, nie błądziła, tylko szukała kogoś czy czegoś, dokładnie sama nie wiedziała. Helenka szła koło niej i spytała: - Kogo mama szuka? A ona miała to dziwne uczucie, że szuka tego kogoś, a jednocześnie nie chciała go znaleźć. - Na miły Bóg - powiedziała do Helenki - jeżeli go zobaczysz, to udawaj, że go nie widzisz. - Ale kogo? - pytała Helenka. Ola nie umiała powiedzieć. Sama zresztą nie wiedziała. I nagle ten cały las wydał się malutkim szeregiem cienkich jak zapałki gałązek, połamanych i czarnych, i one obie były także takie malutkie w tym lesie. A ogromny był człowiek, który stał nad tym lasem. A nawet nie człowiek, tylko dolna połowa człowieka, ogromny brzuch i nogi, wszystko w migdałowym, płowym kolorze. Na tym tle odbijał las, w którym poczynały się zwijać druty - trochę drutów zwyczajnych, a reszta kolczaste, zaczynały oplątywać jej nogi, aż musiała usiąść. Siadła, i ciemno było, i ten straszny człowiek gdzieś sobie szedł i nie zauważył ich, i widać było tylko kroki jego obciągniętych migdałowymi spodniami nóg. A Helenka siedziała koło niej i powiedziała: - Wiesz, a ja będę miała dziecko. I już miała Helenka to dziecko, trzymała je na podołku, a dziecko krzyczało, szeroko otwierając pyszczek i marszcząc czoło, aż bielało. Ola pochyliła się nad dzieckiem i położyła mu dłoń na ustach. Czuła jego otwierające się konwulsyjnie wargi i nagle oderwała rękę od dziecka i wtuliła twarz w dłonie. I wówczas powoli wypłynęła jej przed oczami twarz tej kobiety, która szarpała za kłonicę i mówiła, że dzieci są w piwnicy na kartofle. Twarz była wielka i oczy patrzyły wprost na Olę i stawały się coraz większe, coraz szerzej otwarte. Ola chciała uciekać, poruszała się gwałtownie, ale nie mogła się wyrwać z drutów, które ją oplatały. Krzyknęła, ale się nie zbudziła. Po chwili perswadowała tej matce: - Przecież pani się pomyliła, nie może być, aby pani wszystkie dzieci zginęły, Pan Bóg zostawia zawsze jedno na pociechę, niech mi pani wierzy. One się zgubiły w piwnicy na kartofle, a może same stały się kartoflami. Pani wie, jak to dzieci, wie pani, jak one często dla żartu zmieniają się w kartofle. Niech pani dobrze poszuka... I kobieta porzuciła ich wóz i szukała dzieci po polu, pochylając się, jak gdyby zbierała kłosy. Ale co się pochyliła i podniosła coś ze ścierniska, to w rękach jej widniał szeroki, błyszczący bagnet. - Niech pani położy, niech pani położy... I kobieta kładła bagnety. Tworzyła się z nich długa ścieżka aż do wrót jakiejś kapliczki, małej, niskiej, białej. I tą ścieżką szła pani, stara, pochylona, ale w jasnym welonie, i stary pan z cylindrem w ręku. Helenka jej powiedziała: - To rodzice Chopina wracają od ślubu. Ale tamta kobieta znowu poczęła szarpać Olę. Chciała koniecznie dowiedzieć się, gdzie są jej dzieci. Nacierała coraz gwałtowniej - aż tu nagle zjawił się Spychała, wziął Olę na ręce i odwrócił od natarczywej baby. Ola ujrzała tuż nad sobą jego wspaniałą - piękniejszą niż w naturze - twarz rzymskiego Cezara. Pochylał się ku niej coraz niżej, i nagle zimny uśmiech rozchylił jego wargi i ukazał błyszczące jak bagnety zęby. Był już zupełnie nad nią i powiedział w tym uśmiechu: - A dlaczegóż by panna Ola nie miała wyjść za mąż za pana Gołąbka? Ola zbudziła się pokryta zimnym potem. IX Nazajutrz wyjechali z lasów na szosę sochaczewską mniej więcej w okolicy Paprotni. Nie mieli żadnych wiadomości. Leśniczy nie miał radia - zresztą zapewne nie działałoby ono - tak że nie wiedzieli, co się dzieje. Ale widok szosy, tłumy żołnierzy idących na piechotę bezładnymi szeregami, trochę cywilów, a od czasu do czasu furmanka, która przemykała się bokami drogi w stronę Sochaczewa, powiedziały im wszystko. Żołnierze, którzy szli drogą, nie wyglądali na specjalnie zmęczonych, za to cywile, idący i jadący końmi, byli i przepłoszeni, i bardzo źle wyglądający. Widocznie obrona Warszawy dała się im we znaki. - Popatrz - powiedział Romek do Andrzeja siedzącego obok niego z przodu wozu - wszyscy żołnierze mają pasy. Kapitulacja honorowa... Andrzej wzruszył ramionami. - Wielka różnica! - powiedział. - Oczywiście, że różnica. Niemcy chcą zachować pozory jakiejś honorowej wojny... - Widzieliśmy już to - wtrącił tutaj Spychała. - Jak daleko stąd do Komorowa? - spytała Ola, której było pilno wydostać się z tego tłumu. Ponieważ jechali przeciw prądowi, spoglądano na nich nieżyczliwie. - A to już tylko parę kilometrów - powiedział Romek - na ostatnim słupie było napisane: do Bieniewic dziewięć, a to przecież koło Bieniewic się skręca. Wtem z lekkim hałasem wyskoczyła naprzeciwko wielka ciężarówka. Wszyscy rozbiegli się przed nią, jakby obrzucała błotem. W ciężarówce siedzieli żołnierze niemieccy, rozgarniający tłum wielkim krzykiem. Obok kierowcy w szoferce siedział opasły żołnierz (gdy się zbliżyli, Ola spostrzegła, że jest bardzo przystojny) z wielkim, długim, "cugowym" batem, odebranym widocznie jakiemuś jadącemu powozowi. Bat sięgał daleko - przejeżdżający samochód zaczepiał każdego długim, białym i ostrym jego końcem. - Romek, Romek, skręć w prawo! - wołała Ola. Ale już było za późno, nie można było skręcić w prawo, gdzie był szeroki rów. Ciężarówka nadleciała i żołnierz smagnął batem Andrzeja. Ostry koniec na chwilę owinął się naokoło głowy i twarzy, i kiedy Andrzej odwrócił się ku matce, miał już policzek rozcięty jak brzytwą i krew tryskała na ubranie. Romek stanął. Naokoło furmanki zgromadzili się żołnierze. Jeden z nich był pewnie felczerem, bo miał w chlebaku bandaż i jodynę. Podał to Oli, która czym prędzej zajodynowała Andrzejowi ranę. Krwawił krótko. Ola patrzyła na syna z przerażeniem i nie mogła wymówić ani słowa. Romek klął brzydko, ale Andrzej siedział pobladły i cichy. - Ładnie się zaczyna - powiedział Spychała. Andrzej obu rękami trzymał bandaż przy twarzy. Zacinał usta. - Jedź, jedź, Romek - powiedział Spychała - trzeba jak najprędzej zjechać z tej przeklętej szosy. Ale droga się ciągnęła. Poranek był piękny, jesienny, jednak Oli zdawało się, że nigdy nie dojadą do tego zakrętu. Wreszcie ukazała się aleja kasztanów. Do momentu zajazdu przed dom w Komorowie nie powiedzieli ani słowa, tylko Romek półgłosem klął na czym świat stoi. Wyszła do nich Jadwiga. Widocznie wiele miała takich i tego rodzaju odwiedzin, bo nie okazała najmniejszego zdziwienia i nie zadała żadnego pytania. Ola zaraz jej powiedziała, że jadą z Pustych Łąk do Warszawy, a Jadzia - może nie była tyle biegła w geografii Polski, ale bynajmniej nie zdziwiła się, że z Podlasia do Warszawy jadą przez Sochaczew. Takie rzeczy się teraz działy wszędzie. Janusz był chory, miał jakąś grypę czy coś podobnego. Leżał nie u siebie - widocznie jego pokój był przekształcony na przytułek dla uciekających - ale w jednym z pokoików na górze. Tam poszła do niego na razie Ola sama. Przedtem dostali jakieś jedzenie, było gorące mleko, jajka; herbata i cukier już się wyczerpały. Chłopcy jedli jak wilki. Jadwiga nie zapytała, co znaczy opasana bandażem twarz Andrzeja, tylko powiedziała: - Coś ty taki blady? Jedz, jedz. A wiesz - dodała - wuja zastrzelili tutaj w alei. Andrzej nie bardzo się orientował, kto to był wuj Jadwigi, więc nic nie powiedział. Ale kiedy Ola poszła do Janusza na górę, wyszli z Romkiem do ogrodu. Tutaj natknęli się niedaleko wielkiego dębu na świeżą mogiłę. Tkwił w niej nie obrobiony krzyż. - Kogoż tu pochowali, u licha? - spytał Romek. - A diabli wiedzą! - Andrzej był wściekły. Policzek palił go i czuł, że puchnie. Koło grobu kręcił się jakiś młody i czarny chłopak. Ani Andrzej, ani tym bardziej Romek, który tu nigdy nie był, nie znali go. Romek go spytał: - Kto tu jest pochowany? Czarny chłopak - ale był czarny jak Cygan, z odcieniem lekko liliowym twarzy - popatrzył uważnie na pytającego i wycedził nieufnie: - A wy skąd jesteście? Romek się niecierpliwił: - Nie widzi pan? Przyszliśmy przecie ze dworu. - Taki to i dwór - pogardliwie powiedział czarny chłopak. - Pewnie, że nie pałac. Ale jak mam mówić? - Powiedzcie po prostu: z domu - powiedział chłopak i począł uklepywać łopatą mogiłę. - Czy to Niemcy zabili kogo? - ciągnął nie zrażony Romek swoją indagację. Wdał się w to Andrzej. - Mówiła mi Jadzia - powiedział - że zabito tu jej wujka. To pewno będzie on. Ale kto to jest wujek Jadwigi, to pojęcia nie mam. - Towarzysz Jan Wiewiórski - powiedział poważnym basem czarny chłopak, nie przestając oklepywać mogiły. Andrzej wiedział coś niecoś o Jasiu Wiewiórskim. - A jak to się stało? - zapytał. Czarny chłopak przestał pracować i popatrzył życzliwie na Andrzeja. - Bo myśmy razem uciekali z paki - powiedział i wydostał z kieszeni papierosa. Roman podał mu ognia. - Uciekaliście z więzienia? Skąd? - zapytał olśniony Andrzej. - A z Wronek. - I co? I co? - pytał Romek. - Ano nic. Towarzysz Wiewiórski zorganizował tu na drodze uciekających żołnierzy. Chcieliśmy się przebić do Warszawy. Warszawa się broniła. - No, przecie wiemy. - Tak, ale przyjechaliście od Sochaczewa. - Skąd wiesz? - zirytował się Romek. - Mam przecie oko w głowie - powiedział czarny. - No i co, i co? - No i nie udało się nam. Towarzysza Jana zabito. A ja tu zostałem. Trochę w lesie posiedziałem. Tutaj fajne lasy - dodał jakby marginesowo - ale noce zimne już cholernie. Wróciłem. Ta pani Jadzia to jest wychowanka towarzysza Janka i siostrzenica. Andrzej przypomniał sobie. - Tak, mówił mi kiedyś Janusz czy mama mówiła. Oni ją wychowywali w Paryżu. - Aha, w Paryżu - powiedział czarny chłopak. - A jak wy się nazywacie? - zapytał Romek. Czarny popatrzył uważnie na Romka. Nieufność znowu się w nim budziła. - Nazywam się Lilek - powiedział powoli. - Więcej chyba wam nie potrzeba. Andrzej usiłował poprawić sytuację. - Oczywiście, że nie potrzeba - powiedział podając rękę czarnemu chłopcu. - A ja się nazywam Andrzej Gołąbek. Lilek spojrzał na Andrzeja z zainteresowaniem. - To wasz ojciec miał tę firmę, co panna Jadzia pracowała? - Nie tylko miał, ale ma - poprawił go Andrzej. - A czy to wiadomo? - zająknął się Lilek. - Podobnież cała Warszawa poharatana. Od Pragi też ją tam brali. Takie rzeczy opowiadają, że po prostu wierzyć się nie chce. - Trzeba pojechać sprawdzić - powiedział Andrzej. - Ano tak - przyznał rację Lilek, ale bez entuzjazmu. - Ja wam coś powiem - zaczął Andrzej - my zostawimy tutaj mamę ze Spychałą - on jest za bardzo widoczny - i pojedziemy we trzech na zwiady do Warszawy. - Pojedziemy, ale jak? - powiedział Lilek. - Pociągi nie chodzą. - Pojedziemy końmi! - zawołał Romek. Dla niego to wciąż była jeszcze przygoda. - Dobra - zgodził się Lilek - pojedziemy. Ja mam w Warszawie znajomych. - No i ja mam dom - powiedział Andrzej. - Ale to chyba będzie najlepiej, jak pojedziemy aż do Woli. Na Woli trzeba będzie gdzieś zostawić konie, a potem piechotą do Warszawy. - Dobra - powtórzył Lilek - ja mam na Woli taką melinę, może ocalała, tobyśmy tam konie zostawili. - I dodał: - Chodźmy do pana Fibicha, żeby nam dał paszy na drogę. Romek nieco studził zapały kolegów: - Tak zaraz przecie nie pojedziemy. Andrzej był rozsądny: - Zaraz nie. Ale trzeba będzie jechać jak najprędzej. Im prędzej, tym lepiej, zanim się Niemcy w tej Warszawie połapią. - Słychać, że Hitler ma jechać do Warszawy - powiedział Lilek. - Właśnie, tym bardziej trzeba spieszyć. Andrzej skierował się do domu. - Powiem zaraz wszystko mamie, zobaczymy, co ona na to. A Ola tymczasem siedziała u Janusza. Janusz nie był bardzo chory, ale po prostu tak go przygnębiła katastrofa - którą zresztą przewidywał - że nie miał sił wstać i zająć się czymkolwiek bądź. Ola się na niego gniewała. - Ależ, Janusz, takie leżenie i zastanawianie się nie ma najmniejszego sensu. Przecież tak tylko rozdrapujesz wszystkie twoje okropne uczucia. - To takie straszne - powiedział Janusz. Nie mógł zrozumieć, jakim sposobem Ola straciła kontakt z mężem i że temu się jakoś nie zaradziło. - Przecież chłopcy... - Ależ chłopców z nami nie było. Byli w wojsku. Antka widziałam po drodze, u babki, a Andrzej jest ze mną... - Ale naprawdę, z tym Franiem? Jak to się mogło stać? I taka jesteś spokojna, moja Olu? - Jestem spokojna pozornie. Bo co ja mogę zrobić? Rozumiesz przecie, że na to w tej chwili nie ma żadnej rady. Nic nie funkcjonuje, ani poczta, ani prasa. No, jednym słowem, jest wojna. Czy ty to rozumiesz? Wstydziła się swojej irytacji. - Widzisz, ty nic nie przeżyłeś. Siedziałeś sobie tutaj jak u Pana Boga za piecem i nie wiesz, co się działo na szosach. Straszliwe rzeczy... Ale już ci opowiadali przecież ludzie. Janusz się zaśmiał. - Jak u Pana Boga za piecem! Ładny piec! Wiesz, kto umarł, postrzelony, w moim pokoju na dole? Janek Wiewiórski. - Janek? - spytała Ola. - Ale on przecie siedział? - Siedział! Kto teraz może siedzieć? Walczył z Niemcami na sochaczewskiej szosie. No i dostał. Tu go przynieśli. Pomyśl, co za zbieg okoliczności, do miejsca, gdzie jest jego wychowanka. - A prawda - powiedziała Ola dosyć obojętnie (nabierała tego tonu, ilekroć była mowa o Jadwidze) - przecie ta twoja "Żermena" jest jego wychowanką. - I bliską krewną jego żony. - Tak, tak, ja to wszystko wiem. Ola zdawała się być bardziej przejęta obecnością Jadwigi w domu Janusza niż śmiercią Janka Wiewiórskiego. - Zadziwiające - powiedziała - jak człowiek łatwo oswaja się ze śmiercią. Janusz popatrzył na nią z pewnym zdziwieniem. - Oswaja się ze śmiercią? Co ty pleciesz, Olu? Przecież właśnie to jest takie przerażające. Te śmierci, które napierają ze wszystkich stron i stają się czymś takim jak chleb z masłem. A przecież rozumiesz, że my, żywi, musimy pamiętać o tych wszystkich umarłych. Ja, na przykład, muszę teraz pamiętać o wszystkim, co mówił mi Janek... Tyle razy z nim rozmawiałem i zawsze mówił mi takie rzeczy, które trzeba zapamiętać. A nie on jeden przecie... - Mój drogi - powiedziała Ola - jeżeli zaczniemy się tak zajmować wszystkim, co trzeba będzie zapamiętać, to nam na własne myśli niewiele zostanie w głowie miejsca. - A ty masz teraz jakieś własne myśli? - spytał Janusz podnosząc się na łóżku. - To zadziwiające. Bo ja nie mam ani jednej własnej myśli, jestem tak oszołomiony, że po prostu myśleć nie mogę. A zwłaszcza o jakichś takich naszych dawnych rzeczach. Przecież myśmy zawsze tak myśleli, jakby tej wojny nigdy nie miało być. I to jest najważniejsze, że nasze przedwojenne myśli stają się już do niczego. Nie mają one żadnego zastosowania. Wszystko trzeba przemyśleć na nowo. Ola zaoponowała: - Wcale mi się tak nie zdaje. Musimy mieć własne, i to najbardziej codzienne myśli. Przecież nie można istnieć w tak strasznym patosie. Sama wojna już jest dostatecznie patetyczna - a my mamy jeszcze dopingować się jakimiś takimi nadzwyczajnymi myślami. Musimy myśleć jak co dzień: o tym, co będzie na obiad, jak trzeba zarządzić, aby każdy miał swoje, jak rozwiązać te wszystkie nasze najbłahsze sprawy... Janusz popatrzył na Olę zdziwiony. - A może być, że i tak - powiedział. Nie chciał w tej chwili sporu z Olą. Zresztą widział, że z nią działo się coś nadzwyczajnego, coś, co nie było związane ze strasznymi warunkami wojny i klęski. Miała jakieś skomplikowane sprawy osobiste i jak najprędzej pragnęła dorwać się do ich załatwienia. Nie chciała balastu nieszczęść ogólnych. Wyraźnie to wyczuł z jej słów. - No, a jakże twoi chłopcy? - spytał, żeby zmienić temat rozmowy. - Andrzej w doskonałej formie - powiedziała Ola - chociaż dostał dzisiaj batem po twarzy na szosie. - Batem po twarzy? - spytał zdziwiony Janusz. - Od kogo? Ola uśmiechnęła się. - Januszu - powiedziała - mamy przecież wojnę. - Tak, ale myślę, że Niemcy nie walczą batami. - Właśnie, że i batami. Żołnierz niemiecki jadący ciężarówką uderzył Andrzeja batem. To był bat na czwórkę koni. Biały jak śnieg. Obecnie pewnie jest już czerwony. Janusz jeszcze bardziej się zdziwił. - I ty to tak spokojnie mówisz! - Biedny Andrzej - powiedziała Ola - i on musiał to spokojnie przyjąć. Daj Boże, żeby to tylko to było. Ale to już go nie usposobi przychylnie do naszych zwycięzców... Zresztą widzieliśmy ich w Pustych Łąkach. Zabierali się dosyć uprzejmie do gospodarowania. - Rozmawiałaś z Niemcami? - spytał Janusz zgorszony. - A co miałam robić? Musiałam pomóc ciotce Royskiej. - Ja będę unikał takich rozmów. - Ja także nie będę do nich spieszyła, o tym możesz być przekonany. - I co teraz zamierzasz? - spytał Janusz. - Wiesz, że nie wiem. Muszę szukać Frania, ale nie wiem, jak się do tego brać. Przecie nie znamy zupełnie warunków, jakie wytworzyły się w Warszawie. - Warszawa już wzięta? - A ty o tym nie wiesz? Kapitulacja podpisana wczoraj. Mówił mi o tym już i tutaj pan Fibich. - Właśnie, a oni mi nie mówią takich rzeczy, żeby mnie nie niepokoić. Jak można bawić się w tak niemądrą delikatność?... - Więc muszę się rozejrzeć w Warszawie. Jeżeli pozwolisz, to odpocznę tu u ciebie ze dwa dni. W tej chwili weszła, zapukawszy uprzednio, Jadwiga. - Proszę pana - powiedziała - chłopcy to chcieliby jeszcze dziś po południu jechać do Warszawy. - Jak to: chłopcy? A ja? - spytała Ola. - Oni mówią, że pani tutaj zostanie i poczeka, a oni pojadą. Na zwiady. Przecież nic nie wiadomo, nie wiadomo nawet, czy pani mieszkanie ocalało. Na Czackiego podobno spadły bomby. Może tam już nie ma do czego jechać. Ola zaoponowała: - Jakże oni tam sami pojadą? - Pojadą, proszę pani, pojadą - uspokajała ją "Żermena" - oni się zwąchali z takim jednym tutaj, co z wujem przyszedł. Lilek się nazywa. Oni chcą razem do Warszawy jechać. Niech pojadą, zobaczą... Janusz się zaniepokoił. - Pan Lilek - powiedział - to nie wiem, czy będzie dobrą rekomendacją dla chłopców. Jadwiga się oburzyła: - Co też pan powiada! To chłopak jak złoto. Wuja kochał jak swego ojca i na pewno będzie bardzo dobrze chłopców prowadził. Trzeba im ustąpić. Ola się jeszcze broniła. - A pan - powiedziała Jadwiga do Janusza - powinien się zebrać i wstać. Jak państwo przyjechali, to nie ma pan co w łóżku leżeć. Janusz przyznał Jadwidze rację. - No, to wyjdźcie, moje panie - powiedział - a ja zaraz się ubiorę. Panie zabrały się do wyjścia. - I niech pan się całkiem stąd wynosi - powiedziała jeszcze w drzwiach Jadwiga - niech pan wraca do swojego pokoju, bo tutaj mnie wygodnie będzie gości pomieścić. Ja chcę w tym pokoju ulokować pana Spychałę... Janusz podniósł się na łokciach. - Kogo? - Pana Spychałę. Przecież przyjechał z panią Gołąbkową. Janusz zbaraniał. - Ola - powiedział zdumionym głosem - to ty ze Spychałą tutaj przyjechałaś? Ale Ola już nie słyszała tego pytania. Zeszła szybko na dół, aby porozumieć się z chłopcami co do ich dalszej jazdy do Warszawy. Za jej namową odłożono wyjazd na jutro. X Od jakiegoś czasu ustalił się zwyczaj, że Janusz pod wieczór, który zapadał coraz wcześniej, wychodził do ogrodu i zamyślony zatrzymywał się pod dębem, tam gdzie widniała żółta glina nowej mogiły. Janusz z biegiem lat stawał się coraz bardziej pedantyczny, lubił, żeby porządek dnia przemijał ustalonym trybem. Wymaganiami punktualności obiadu i kolacji doprowadzał do rozpaczy Jadwigę. Tę samą punktualność przeniósł na zwyczaje spacerowe. Zdarzenia polityczne w niczym nie zmieniły jego rozkładu godzin, a tragiczna śmierć Janka stwarzała tylko nowy cel spaceru "przed kolacją". Nie można powiedzieć, aby ta mogiła nie poruszała w Januszu wszystkich gwałtownych uczuć, sumując to wszystko, co przeżył w swoim niespokojnym życiu. Ta ilość śmierci, która przeszła obok niego, nie zahartowała go bynajmniej. Ale ktokolwiek by go widział stojącego nad grobem Wiewiórskiego, nie miałby najmniejszego wyobrażenia o tym, co się w nim w środku dzieje. Myszyński stał spokojnie, wysmukły i nieruchomy, z głową lekko przechyloną na lewe ramię, jak zazwyczaj, kiedy słuchał muzyki albo kiedy się zamyślał. W ciszy jesiennego wieczoru ten poważny i cichy pan w długim płaszczu z pelerynką stapiał się jak gdyby z otaczającą przyrodą. Na dębie liście skurczyły się, ale nie spadły, i miały akurat ten brunatny kolor co płaszcz Myszyńskiego. Andrzeja także intrygowała ta mogiła, o której niewiele się dowiedział od czarnego Lilka. Widząc, że Janusz zmierza w tamtą stronę, poszedł za nim i po chwili stanął także, parę kroków za Januszem. - Wuju - odezwał się w zapadającym mroku (Andrzej mówił Januszowi: wuju, chociaż nie było między nimi najmniejszego pokrewieństwa) - wuju, co to za mogiła? Janusz drgnął i podniósł głowę, jak gdyby się obudził. - Janka Wiewiórskiego zabili na drodze, wiesz? - powiedział. - Wiem, mówiła mi Jadwiga. To on tu leży? - Aha. - I wuj tu przychodzi? - Tak. Przychodzę, codziennie. - Po co? - Dziwne pytanie. - No, bo po co? Wuj się przecie nie modli. - Modlić się za niego mógłbym u siebie w pokoju. - Czy wuj go czuje tutaj... bliżej? - Może właśnie to. Czuję go bliżej. To był mój wielki przyjaciel. Wśród tylu ludzi obracałem się, gnało mnie po świecie. A on był mój prawdziwy przyjaciel. Powiedział: "Kochany..." - To był komunista. - Ja nie wiem. To był naprawdę człowiek. - Ale przecie był komunistą. - Mnie on nie darzył nienawiścią. - Bo wuj jest także człowiek. Umilkli na chwilę. Od domu dobiegały jakieś spokojne jesienne odgłosy, wołanie na psa. Nikt by w tym ciepłym, ciemnym gąszczu nie powiedział, że jest wojna. - Co ty tam wiesz, Andrzeju - powiedział ze smutkiem Janusz. Andrzej usiadł na ławeczce pod dębem. - Ja zawsze uważam, że wuj jest taki człowiek całą gębą. Pełny człowiek. Widział wuj tyle rzeczy... - Widziałem może dużo - przyznał rzeczowo Janusz - ale czułem mało. - Och, to zależy... - Oczywiście - powiedział Janusz i przysiadł się do Andrzeja - oczywiście, to zależy. Ale widzisz, gdzie moja największa wina: zrobiłem za mało. - Jeszcze czas - nagle bardzo poważnie powiedział Andrzej - właśnie teraz jest czas. - Na co? - Na zrobienie czegoś. - Nie kuś, Andrzeju. Właśnie wydaje mi się, że wszystkie możliwości minęły. - Nie wierzy wuj w zwycięstwo? - Zwycięstwo? Jak ty sobie wyobrażasz zwycięstwo? No, więc pobiją Niemców, Anglia czy Francja. Może bolszewicy. Ale to w niczym już nie zmieni zasadniczych faktów. - Jak wuj to rozumie? - Faktu jednego, że taka wojna mogła mieć miejsce. To przecie już jak grzech pierworodny skaziło ludzkość. Nic już tego nie wymaże z karty dziejów, że to potworne barbarzyństwo wzięło górę. - Będzie może gorzej. - Zapewne. Ale to już pozostanie na ciele ziemi jak skaza: zwycięstwo tego, co jest najgorszym instynktem w człowieku. - Instynkt zabijania może nie jest najgorszą rzeczą w człowieku. - Tak. Ale instynkt pogardy jest rzeczą najgorszą. Zwycięstwo czasu pogardy, to mnie zabiło. Nie jestem żywy. Jestem taki sam jak ten w ziemi. - Nie. On wierzył, że te wszystkie grzechy można zmazać z oblicza ludzkości. - Wiara naiwna. Przecie wiesz, co tam się działo z jemu podobnymi. Ginęli, chociaż wierzyli. I ginęli strasznie. Strasznie jest ginąć mimo wiary w tego, co zabija. - Wuj mówi takie rzeczy. Nie trzeba. - Dlaczego nie trzeba? Umieć spojrzeć w oczy upiorowi to nie jest rzecz zdrożna. To jest rzecz konieczna. - Mnie tego mówić nie można. Nie można zmniejszać moich sił. Bo wuj zmniejsza moje siły, podkopuje je. A mnie potrzebne są siły... - Do czego? - Bo ja muszę iść. Ja muszę iść. Za siebie... i za wuja. Jeżeli wuj pozwoli. - Co to znaczy? - Bardzo proste. I tak będzie najlepiej: niech wuj mi odda wszystko, czego wuj nie dokonał. Ja to będę robił za wuja. - Ależ, Andrzeju - Janusz wziął chłopca za rękę - ja nie wiem, czego ja nie dokonałem. Jakże ja mogę dawać tobie coś, czego ja nie znam? - Niech mi wuj tylko powie: "Andrzeju, idź". Ja pójdę. Widzi wuj, mnie także nie chce się tego. Ja nie chcę czynić wyboru. Ja nie chcę porzucać tego, co mi się wydaje dobre, piękne, zachęcające do życia. A teraz - postanowiliśmy z Romkiem - teraz musiałem wybrać to, co jest ohydne i co jest sprzeczne z całą moją naturą. - To jest sprzeczne z całą naturą człowieka. - Nie wuju. Człowiek to rzecz bardzo złożona. Któż lepiej to wie od wuja. Może to i niesprzeczne z naturą człowieka. Walczyć o swoje, walczyć o legowisko, pazurami i zębami. Walczyć. - Wolałbym, abyś w tym miejscu powiedział: ludzkość. Andrzej zaśmiał się. - Cały wuj w tym. Ludzkość to bardzo nieokreślone pojęcie. Do ludzkości dochodzi się przez naród. Tak się przynajmniej wydaje. - No więc dobrze, Andrzejku. Narzucisz sobie ten obowiązek. I co z tego wynika? - Niech wuj już o mnie nie myśli. Ja sobie dam rady. Ale jeszcze plus wujek. Proszę nie myśleć o tym, czego wuj nie dokonał. Ja to wszystko przyjmuję na siebie. - Andrzejku kochany, trochę mi ciebie żal. Ja myślałem zawsze daleko szerzej, daleko głębiej. A ty, siłą rzeczy, będziesz się musiał ograniczyć. No cóż, zabijesz jednego Niemca. Jakie to ma znaczenie wobec tego morza zdarzeń, które czas zagarnia? - A wuj nie myśli, że to może mieć znaczenie jak gdyby metafizyczne? Zabicie jednego Niemca może wyzwolić niebywałe siły... - Gdzie? - We mnie. Po prostu we mnie. Osiągnięcie tego, co jest przed nami zakryte codziennym biegiem spraw. Coś, co jest utajone, a jest. Coś jak w tym rozbiciu atomów, o którym mówił wujowi profesor Marres-Chouart. Może to nagle objawi utajone siły. - Człowiek to nie atom. - Ale w poszczególnym człowieku są siły, o których on nie wie. Może ja mam taką siłę? Nie, nie - zawahał się - nie mam jej zupełnie. Ale ją w sobie wzbudzę. Wielkim skuciem wszystkiego, co się sprzeciwia tym założeniom. Muszę stworzyć siebie - a potem rozbić... - Co rozbić? - Tak. O to nie potrzebuję się kusić. Rozbiją mnie inni. Janusz znowu uścisnął Andrzeja za rękę. - Co do jednego nie powinieneś się łudzić. Co do tego, że to będzie wielkie. To będzie małe, drobne, codzienne. Żadnego patosu, żadnej wielkości. Będzie tylko strach, upokorzenie, szczękanie zębami. Nie czekaj na nic, nic ci nie przyniesie dzisiaj. - Żadnego zwycięstwa? - spytał nagle z rozczarowaniem Andrzej. - Żadnego. Zwycięzcy nigdy nie wiedzą o zwycięstwie, ono odbywa się poza ich ofiarą. - To bardzo straszne, wujku! - wzdrygnął się Andrzej. - Nie, nawet nie straszne. To pospolite. Jesteś, i ja jestem tylko jednym z numerków, jedną z liczb. I nie my sumujemy te liczby. One sumują się same. - A jaki będzie wynik? - Ba, gdybyśmy wiedzieli! Janek także nie wiedział. A może ich suma będzie największa. - To wszystko jedno - powiedział znowu twardo Andrzej - to mi jest wszystko jedno. Trzeba być wiernym sobie. - Kochany - uśmiechnął się przypominając Wiewiórskiego Janusz - tylko bez patosu, tylko bez patosu. Wszystko zwyczajnie. Andrzej milczał. - Żeby wszystko było codzienne, nie odświętne. Bo to nie może być przedstawienie teatralne. To musi być coś jak codzienny rozkład dnia. Do wielkości nie dochodzi się poprzez wielkie gesty. - Ależ ja nie chcę wcale wielkości. I co to jest wielkość? - Nie, nie - gwałtownie zaprzeczył Janusz - nie mówmy takich słów. I wiesz, co ci chcę powiedzieć, o co poprosić? - No? - Nie będziemy już nigdy tak mówili, tych słów, które mało znaczą, kiedy się je wymówi, a wiele, kiedy się pomyśli. - Chyba mnie wuj nie uważa za romantyka? - To zupełnie co innego: uważam czy nie uważam. Ale nie chcę o tym mówić. - Dobrze, wuju - łagodnie powiedział Andrzej. - I pójdziemy na kolację. Mimo wszystko. Wstali i poszli do domu. Rozdział dwunasty Równina ...pusta, otwarta i dzika równina... Adam Mickiewicz I Pod jesień 1942 roku jak gdyby się wszystko ustabilizowało. Przynajmniej w życiu Gołąbków. Antek nie wracał, ale Andrzej i Helenka uczyli się prawie normalnie. Panna Tekla (miała i ona swoje stosunki) wystarała się dla Andrzeja o arbeitskartę i jakieś fikcyjne zatrudnienie u introligatora. Andrzej latem skończył dwadzieścia dwa lata. Był smukły i wysoki, ale już nie tak młodzieńczy jak w czasie pogrzebu Edgara. Mimo to przyciągał zawsze zdziwiony wzrok Oli, którą, gdy patrzyła na młodszego syna, ogarniało coś w rodzaju przestrachu. "Dziwny chłopiec" - określała go panna Tekla. "Ładny, ale nie ma serca" - dodawała dawniej pani Szuszkiewiczowa. Zaczęła się bitwa pod Stalingradem. Wtedy to właśnie postanowiono Antka wezwać do domu. Jeżeli Andrzej w ostatnich czasach często się zastanawiał, gdzie, właściwie mówiąc, znajduje się "prawdziwe" życie - to tym więcej i czasu, i sposobności po temu znalazł na statku wiozącym go do Puław. Zdecydowano, że użyje tej komunikacji jako bezpieczniejszej w drodze do Antka. Na linii kolejowej do Lublina było zawsze mnóstwo łapanek, trzeba było postarać się inną drogą dotrzeć do celu. Wybrano statek "M. Fajans", który nad wieczorem wychodził z warszawskiej przystani. Była jesień, ale wieczór zapadał ciepły. Andrzej na razie zataił się w ogólnej kajucie, wybrał sobie kąt, umieścił tam plecak, i kiedy statek człapiąc i walcząc z mocnym o tej porze roku prądem wynurzył się poza Warszawę, wyszedł na pokład i usiadł na jednej z bocznych ławek. Mrok zapadał z wolna. Rzeka była bura i miejscami spieniona. Po obu stronach rozciągały się długie, płaskie brzegi, porośnięte zrudziałą wikliną. Drzewa widniały w dali - czasami wielka topola - ale domostw nie było widać, odsunęły się one od wody na taką odległość, że ze statku nie spostrzegało się nawet ich dachów. Pytanie: które życie jest prawdziwe? - odnosiło się oczywiście nie do tych bezludnych brzegów, które, zdawało się, drzemały beznamiętnie od początku czasów - a do tego, co się działo na przystani i we wnętrzu statku. Zresztą we wnętrzu wszystko to, co piętrzyło się i puszyło na przystani, zapadało w jakieś kryjówki, skryte przed okiem zwykłego pasażera. I wszystko się jakoś uspokoiło i uładziło. Uładziło do tego stopnia, że pasażerowie i załoga, i bufetowa - podobna do bufetowej opisanej przez Boguszewską - poukrywali się w kątach i załomach statku. Zrobiło się naokoło tak pusto, że Andrzej poczuł się samotny. Nie miał tego uczucia od bardzo dawna. To wszystko, co przeżył od powrotu z Pustych Łąk po pogromie, było jednym galopem. Czuł się jak wiewiórka w kręcącym się kółku, i to przez trzy lata, prawie trzy lata. Ze zdziwieniem spoglądał wstecz: że to trzy lata. Wszystko było takie szybkie, gorączkowe, jak gdyby cały czas grano w gry towarzyskie: "pierścionek" czy "kotka i myszkę", gdzie fantami były życia ludzkie. To jednak bardzo pomagało do odczuwania istnienia, ta gra połączona z wystrzałami pistoletów. Ale teraz, w miarę jak statek posuwał się w górę rzeki i jak zapadał jesienny, wczesny i mglisty zmrok, tamte sprawy odpadały. Spadały z niego, jak liście spadają z drzew - zresztą także nie od razu. Marzł, ale nie chciał schodzić do kajuty, bo jakoś mu zasmakowały te własne myśli i chciał je przytrzymać jak najdłużej, chciał się nimi nasycić. A także nasycić przyjemnością, którą mógł teraz skonstatować najosobliwiej, ale i całkiem wyraźnie. Oto dopiero teraz mógł przekonać się, jak bardzo się zmienił w ciągu tych trzech lat, jak po prostu dojrzał. Kiedy patrzył - stąd, z rzeki - na siebie w Pustych Łąkach, uśmiechał się rozczulony, ale trochę było mu siebie żal. Był naiwnym szczeniakiem: myślał, że ma jakąś tam władzę nad kierunkiem swego życia. Okazało się, że to są najgroźniejsze złudzenia. To, co się stało w ciągu tych trzech lat - zawsze rachował od zniknięcia ojca na szosie, chociaż "wszystko" zaczęło się wcześniej - waliło go po głowie i nawet nie dawało oprzytomnieć. Zdawało mu się, że policzek trzaśnięty "cugowym" biczem tam, na szosie pod Sochaczewem, pali go co dzień w ten sam sposób co pierwszego dnia i że - zupełnie jak kręcący się bąk - bicz ten pogania go i zmusza do wirowania, bezustannego wirowania, wśród którego nie ma czasu na konstatowanie własnych przeżyć i uczuć. I kiedy teraz spoglądał na siebie w Pustych Łąkach, śmiać mu się chciało z naiwnej wiary, że będzie prowadził jakieś tam "własne" życie. Po obu stronach rzeki ciągnęły się gęste zarośla łozy. W tej porze roku gęste liście wiklin przybrały kolor ciemnożółty, brązowawy w cieniu. Drzewa i krzaki wydawały się wykute z blachy czy z metalu. Przykrywały one ziemię nadbrzeżną ciągłym wałem. Mgła, która się podnosiła z łąk nadrzecznych, gęstniała zaraz za zaroślami i tworzyła cienką, niebieskawą zasłonę nad całym obszarem. Obszar ten, mglisty, niebieski i złotawy, pogrążony w absolutną, jesienną ciszę - którą tylko podkreślało dookolne klaskanie kół statku - wydawał się zupełnie nie zamieszkany. Nawet nie opuszczony przez mieszkańców ani też pozbawiony ich jakimś sposobem - ale pogrążony w sen tak głęboki i mocny, że w ogóle żadna funkcja życiowa się tam nie odbywała. Nie widać było ani kominów nad domami, ani nawet dymów pomiędzy szerokimi pasmami lasów, jakie przeczuwało się za niebieskawą zasłoną. To właśnie senne milczenie kołysało powoli Andrzeja, ale nie usypiało go. Uspokajało, ukazując straszliwą zbędność jego trwóg, ruchów i niepokojów, a jednocześnie budziło namysł, refleksję - i powoli to wszystko, co przeżywał ostatnio, ujrzał z jakiejś dalszej i szerszej perspektywy. Zaczął już od tego rozmyślania: gdzie jest prawdziwe życie? Teraz to rozmyślanie jakby rozgałęziło się w nim i osadziło. Rozumiał, że sen to nie życie. Ale czy to jest rzeczywiście sen? Rozumiał, że jest to złudzenie. Patrzył w zarośla łozy, ale nie mógł przebić wzrokiem ich miedzianego wnętrza. Coś się tam działo, coś się tam - przede wszystkim - kryło. Ale nie umiał sobie uświadomić co. Wszystko, co robił dotychczas w Warszawie, raczej wydawało mu się w tej chwili czymś nieważnym: pewnego rodzaju sportem z dość nawet nikłym "zakładem". Złapią czy nie złapią - to przecie nie ma żadnego znaczenia. Tak samo jak tajne studia uniwersyteckie: wykłady w prywatnych domach i ta "filozofia", o której mówili profesorowie, a która stała w tak jaskrawej sprzeczności z nauką, którą mu wykładała warszawska ulica czy warszawski targ, czy warszawskie przedmieście. Czas podzielony na te czynności wydawał mu się czasem straconym. Ale jednocześnie czasem napełnionym jakimś materiałem namiastkowym, wojłokiem czy czymś w tym rodzaju, czymś, co nie miało żadnej wartości wobec konkretnych faktów. Konkretne fakty to było posuwanie się armii niemieckiej. Kijów zajęty i Dniepr przekroczony. Nie były to zwycięstwa, lecz tryumfy. Zastanawiał się, dlaczego te tryumfy pozostawiały go kompletnie obojętnym, i to obojętnym na jedyne możliwe rozstrzygnięcie w tej chwili: zagładę już nie państwa, ale narodu. W tej chwili było jasne, jaki jest cel niemiecki. Tylko trzeba było jeszcze zaczekać na ostateczne rozstrzygnięcie na polu walki. A więc kto wie, może w tym milczeniu obu płaskich brzegów zawarta już jest rezygnacja i oczekiwanie na ostateczny porachunek, na ostateczną nicość, na dopełnienie dni już tylko czy tygodni? Mgła i mrok zagęszczały się. Stawało się coraz ciemniej, ale Andrzej pocieszał się, że zaraz powinien wzejść księżyc. Z tej mgły i monotonnej ciszy wynurzył się nieduży, chudy człowiek i usiadł na ławce obok Andrzeja. Nie był jeszcze stary, ale zniszczony i zabiedzony. Andrzej westchnął, nie miał ochoty na rozmowę. Ale mały człowieczek pomilczał chwilę, a potem zaczął zdecydowanie: - Do Dęblina pan jedzie? - Nie. Do Puław. - Aha. Do Puław. Człowiek czekał widocznie, że Andrzej zagadnie sakramentalnie: "A pan? Ale Andrzej milczał, więc sam dodał: - A ja dalej, aż za Kazimierz, do Piotrawina. Andrzej uważał, że musi podtrzymać tę konwersację. - A to daleko Piotrawin? - Będziemy się wlec jeszcze ze cztery godziny do Kazimierza. Tą łajbą... - To już gdzieś pod Zawichostem? - E, jeszcze kawał. To tak się tylko wydaje. Na takiej rzece to nigdy przestrzeni rychtyk nie wymiarkuje. Nieznajomy miał miły i spokojny głos. Andrzej chciał go jeszcze słuchać. - Pierwszy raz pan jedzie - spytał - w tamte strony? - Ojej - odpowiedział człowieczek - co dwa tygodnie tam jeżdżę, a to i co tydzień... - To już pan zna tę drogę? - Znam, dobrze znam. - I jak tam jest? - Jak ma być? Jak wszędzie. Nigdzie nie ma inaczej. W Puławach na moście niedawno księdza powiesili. Andrzej nie uważał za stosowne rozmawiać z nieznajomym na te tematy. - To się panu przykrzy - zapytał - tak jeździć a jeździć? - Panie, co za nuda. Jeszcze dzisiaj pogoda niezła, księżyc będzie. Ale jak noc ciemna, deszcze, to statek staje, i całą noc stoi, do świtu. Bo to mielizny tutaj coraz nowe, a nikt nurtu nie znaczy. Nie ma się kto tym zająć... - A czy to się panu opłaci? - Co mam robić, panie? - człowieczek rozłożył ręce boleśnie. - Ja z profesji jestem flecista. Ja jestem flecista opery warszawskiej. To gdzie będę grał? Po podwórkach chodzić... To już lepiej za mięsem jeździć. - Pan za mięsem - wtrącił Andrzej. - Mam czworo dzieci. Karmić trzeba, żona trochę handluje, trochę ciasta piecze. I jakoś się to klei. Jeszcze mi dotąd - tu zastukał w ławkę, na której siedzieli - nic nie zabrali. - Dobrze pan chowa - skonstatował młody. - Nawet pan nie wiesz, jakie oni tu mają schowania, te słodkowodne matrosy. Jednego razu w Dęblinie to taka była rewizja! Centymetr za centymetrem szukali, widać ktoś dał cynk, i uwierzysz pan, nic nie znaleźli. - A było co znaleźć? - Panie! Całego świniaka przewiozłem wtedy. I niemałego. Sto czterdzieści kilo. - To naprawdę odwaga - powiedział Andrzej. - To nie odwaga, proszę pana, to konieczność - powiedział mały flecista. Jednak statek nie doczekał się księżyca i stanął przy brzegu. Cisza teraz dopiero zapanowała zupełna. W słabym świetle lamp w środku statku (lampę czołową zgaszono na czas postoju) widać było niespokojne, ale bezszelestne poruszanie się długich, zbielałych smug tataraku i trzciny. Było tak cicho, że nawet i flecista przygasł. Umilkł, spuścił głowę i słuchał czegoś, co szło od tamtych płaskich i bezgranicznych brzegów. Nagle z zanadrza wyjął malutki flecik, pikulinę, i przytknąwszy do niego wargi zapiszczał jak ptaszek. Andrzej drgnął. Mały człowieczek odjął na chwilę flet od ust i z uśmiechem powiedział do Andrzeja (ten uśmiech to było słychać w głosie): - To u Skriabina są takie ptaszki w drugiej symfonii, to ja to zawsze gram. Jak kiedy gdzieś jaki ptaszek, czy to w Pastoralnej, czy gdzie, to nie pierwszy flet gra, tylko ja. Nikt tak nie umie... Przez chwilę było cicho. Ale flecista podniósł flet do ust i znowu zabrzmiał instrument. Ale tym razem nie ptaszek, rozległa się melodia taka znana i taka zawsze wzruszająca. Andrzej nucił półgłosem: Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły I ktoś tam klaszcze za borem, Pewnie mnie czeka mój Filon miły Pod umówionym jaworem... Matka to zawsze śpiewała dla Edgara, a on słuchał pod drzwiami. Nie śmiał wejść do pokoju, a zresztą Ola nie lubiła, kiedy synowie jej słuchali. To było jeszcze na Czackiego. Teraz matka nigdy nie śpiewa. Andrzejowi serce się ścisnęło. Przecież matka jeszcze jest, matka go posłała - do Antka, żeby przyjechał. Matka chce ich wszystkich zgromadzić razem na Brackiej... Na samo wspomnienie tej Brackiej wzdrygnął się. Czuł się tak strasznie obco w tym arystokratycznym, brzydkim, niewygodnym mieszkaniu. Mieszkanie było i piękne, i wygodne, wiedział o tym dobrze, ale jemu było tam brzydko i niewygodnie. Nie będzie Antka namawiał do powrotu... Flecista przymknął oczy i Andrzej widział, jak kołysze się całym ciałem w takt pieśni. Podszedł do nich marynarz. Nachylił się nad siedzącymi, śmierdział potem i dymem węglowym. Powiedział: - Proszę przestać grać. Nie trzeba ściągać uwagi na stojący statek. Jest już po godzinie... - A zwracając się do Andrzeja dodał: - Pana rzeczy przeniosłem do kajuty numer dwa. To jest kajuta dwuosobowa. Będzie tam panu wygodniej. Andrzej popatrzył uważnie na marynarza. Stał nachylony nad nim. W nocnym cieniu widział tylko srebrzyste białka jego bardzo dużych oczu. Nie umiał nic powiedzieć. Wykrztusił: - Dziękuję. Był bardzo zdziwiony. Ale jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy marynarz powiedział przed odejściem: - Może już pan tam iść. Tam już jest jeden pan. Panowie będą we dwóch. Zasalutował po wojskowemu i odszedł. Flecista zamilkł. Andrzej czuł w ciemności jego badawczy wzrok na sobie. Wzruszył ramionami i klepnął flecistę w kolano: - Naprawdę, nic nie rozumiem. Flecista ujął go za ramię i powiedział szeptem: - Niech pan idzie do kajuty. To musi być ważne. Ale w kajucie nic ważnego nie było. Na stoliku stała świeca w okrągłym szklanym kloszu. Tamten "pan" już leżał na jednej z ławek, ale twarz miał w cieniu, tak że Andrzej nie widział jego rysów. Powiedział "dzień dobry" spokojnym i poważnym głosem. Usiadł na "swojej ławce"gdzie leżał już jego plecak i kilka ciemnych koców. Wyjął papierosa. - Dym panu nie przeszkadza? - spytał. Tamten mruknął coś. Potem dodał: - Sam palę. Andrzej chciał wyciągnąć w jego stronę papierośnicę, ale potem rozmyślił się. Wyglądałoby to tak, jakby chciał się przyjrzeć jego twarzy. A nieznajomy wyraźnie unikał wystawiania swej twarzy na światło. - Pan się nazywa Gołąbek? - spytał nieznajomy ciężkim głosem. Andrzej się zaśmiał. - Tak mam w kennkarcie. - A naprawdę? - Naprawdę nazywam się Gołąbek - powiedział spokojnie Andrzej. - Skąd pan wie? - Widziałem, jak pan pokazywał kennkartę kupując bilet. - Aha. Stał pan przy mnie. - Przy panu. Andrzej usiłował przypomnieć sobie sąsiadów z kolejki przed kasą. Ale nie przypominał sobie. - Czy pan jest synem Franciszka Gołąbka? - spytał po pewnym czasie nieznajomy. Andrzej nie dziwił się tym pytaniom. Ani też nie zaniepokoił się z ich powodu. - Franciszka - odpowiedział. Nieznajomy wciągnął powietrze głęboko w piersi. Milczał długo. Andrzej już chciał się układać do snu i przesunął plecak. - Co się z pańskim ojcem dzieje? Andrzej spokojnie zaprotestował. - Teraz nie takie czasy, panie, żeby każdemu się zwierzać ze spraw rodzinnych - powiedział układając się na drugiej ławce. Nieznajomy milczał. - To prawda - powiedział wreszcie - ma pan rację. Zwierzać się nie trzeba. Andrzej się zreflektował. - Mogę zresztą powiedzieć. Ojca nie ma w kraju. - Aha - zrozumiał tamten - był w wojsku. - W wojsku, nie w wojsku, ale go nie ma - powiedział jeszcze Andrzej i zabrał się do spania. Odwrócił się plecami do nieznajomego i okrył się kocem, podciągając go pod samą brodę. - Pan najstarszy? - powiedział tamten, kiedy Andrzejowi już się zbierało na sen. - Nie. Mam starszego brata. Właśnie do niego jadę. - Do Puław? - Pod Lublin. Brat jest tam nauczycielem. - W szkole? - Nie. Prywatnym. Nastąpiła pauza. - Już zna pan całkowicie moje stosunki rodzinne - z drwiną przerwał ciszę Andrzej. - Jeszcze niezupełnie - westchnął nieznajomy. - A babka pana, pani Gołąbkowa, żyje? - Żyje jeszcze. Mieszka na wsi. - W Bartodziejach? - nagle spytał obcy. - Skądże. Pod Siedlcami. - Pod Siedlcami - z pewnym zdziwieniem powiedział natrętny pytający. "Ojej - połapał się Andrzej w myśli - ten facet wie, że babcia mieszkała w Bartodziejach. To Władek Gołąbek - nikt inny, tylko on!". Przez chwilkę w kajucie panowało milczenie. Tamten zaproponował zgaszenie świeczki. Zgasili. Andrzej oczywiście nie mógł zasnąć, chociaż przed chwilą zbierało mu się na sen. Poziewał, ale leżał z otwartymi oczami. Domysł wstrząsnął nim. Co ma robić? Zagrać w otwarte karty? Nie można. Facet się wszystkiego wyprze. Ale skoro on tu się zjawił z Moskwy... Przewrócił się na drugi bok. - Pan nie śpi? - spytał go tamten. "Stryjek!" - pomyślał Andrzej. Mruknął jakieś "nie". Zauważył teraz lekki, ale wyraźny akcent rosyjski. Może nawet nie w samym słowie "śpi", gdzie owo "ś" tak ostro zabrzmiało, ale w melodii zdania, w zgięciu pytającego głosu kryło się jakieś niepolskie brzmienie. Teraz to było dla niego zupełnie wyraźne. "Diabli nadali" - pomyślał jeszcze. - Co u was w Warszawie mówią o tej całej sprawie? Andrzej nie lubił pytań tak sformułowanych. Nie rozumiał, że można rozumować tak ogólnikowo. "Mówią!". Zależy, jak kto i gdzie mówi, zależy, czy mówi, czy myśli... - To zależy - odpowiedział niechętnie. "Stryjek" jak gdyby przeczuwał jego zastrzeżenia. Podniósł trochę głos, przy czym obcy akcent stawał się wyraźniejszy. "Zresztą to nic niebezpiecznego - powiedział uspokajając siebie Andrzej - mnóstwo się teraz tutaj kręci wileńczyków i lwowian, nikt nie zwróci na to uwagi. A swoją drogą powinien popracować nad wymową". - Oczywiście, to zależy - powiedział dość gwałtownie nieznajomy - od środowiska, klasy, wieku. Ale przecież te wszystkie różne zdania muszą się jakoś sumować, zrastać z sobą, składać się na atmosferę. - Pan nie był w Warszawie? - z pewnym odcieniem pogardy spytał Andrzej. Nieznajomy zająknął się. - Byłem... - powiedział, ale znać było, że mówi kłamliwie. - No, to po co pan pyta? - obruszył się Andrzej. - Kto był w Warszawie, ten doskonale odczuwa, i to zaraz, jaka tam atmosfera. - Tak, prawda, zaraz się odczuwa - powiedział bez przekonania pogrążony w cieniu głos. Przez chwilę trwało milczenie. - A jaka? - spytał głos. Andrzej poruszył się na swoim posłaniu. - Niewygodnie panu? - spytał tamten. - Nie, wygodnie. Plecak uwiera. - A po chwili dodał: - Powiem panu jak Florian Szary: nie tyle rana boli, co zły sąsiad martwi. - O jakich pan myśli sąsiadach? Andrzej znowu pomilczał chwilę. - O obu - powiedział z nagłą decyzją. Wyczuł, że jego rozmówca podniósł się na łokciu. W słabym świetle idącym od iluminatora - lekkim odblasku Wisły, zobaczył zarys twarzy obcego. Nasrożył się wewnętrznie, bo czuł, co mu obcy odpowie. Wiedział dokładnie, znał każde słowo, i to nie dlatego, że słyszał już je kiedyś. Nie dlatego też, żeby te słowa w sobie ważył czy przygotowywał. Słów tych - gdyby je nawet w sobie był kiedy układał - bał się i nie chciał ich słyszeć. Tym bardziej nie chciał słyszeć, że miały to być słowa stryja, brata ojca. Andrzej nie chciał myśleć o ojcu, starał się nie myśleć o ojcu; wielka była jego tęsknota, ale uważał to uczucie za coś tak irracjonalnego, że nie chciał go przyjąć do świadomości. Dlaczego miał tęsknić za ojcem? Był to zwyczajny burżuj, mieszczanin. Czy miał wierzyć w węzły krwi? Nie chciał, aby węzły krwi zaważyły na tych słowach, które miał posłyszeć. Już miał powiedzieć: "Niech pan lepiej nie mówi!", ale się powstrzymał. I wysłuchał. Obcy powiadał: - Zastanów się, człowieku. Nie można żyć mając dwóch wrogów za sąsiadów, trzeba wybrać jednego. Wiadomo zresztą, którego. Kto jest naprawdę naszym wrogiem. Andrzej nie wytrzymał i wybuchnął. Tamten przerwał mu pierwsze słowo długim: "tss...", które pomogło na jedną tylko chwilę. - Bo pan wszystko wie - mówił namiętnie Andrzej - pan wszystko rozumie, pan wie, jak się wszystko ułoży i jak będą przebiegały granice po wojnie. Dla pana wszystko jest rozstrzygnięte. Ja panu zazdroszczę - choć może i nie zazdroszczę. Cała pańska wiedza jest nauczona. Wszystko, co pan rozstrzyga, to podług danych panu wzorów. Nic pan nie ma swojego, wymyślonego. Nie miał pan czasu na ciągnięcie tego wszystkiego z własnego wnętrza. Środek panu nafaszerowali wiedzą - tam. Ja wiem, skąd pan jedzie. Nic nikomu nie powiem, ale też ani słowu, ani jednemu pańskiemu słowu nie wierzę... Wszystko nieprawda. Dziwił się sam swojemu wybuchowi. Zrozumiawszy, że cały ten zapał był głupi, zamilkł nagle i opadł na swój plecak. Twarz obcego także znikła z pasma światła, ukryła się w cieniu. I głos stamtąd nie dochodził. Andrzej sapnął głośniej. O śnie teraz oczywiście mowy już nie było. Czekał na słowa tamtego i myślał: "Czemu on nie gada?". Obcy jednak odezwał się, chociaż po długiej chwili. - Ja rozumiem - powiedział - rozumiem, co ty odczuwasz. - (Powiedział: "ty", Andrzej zesztywniał.) - A jeżeli myślisz, że ja nie miałem czasu na to, aby to wszystko przemyśleć, to grubo się mylisz. Miałem bardzo dużo czasu. - Rozumiem - mruknął Andrzej. - I cieszę się, że ty nie miałeś tyle czasu ani takich myśli. Ale jeżeli się zdobywa takie myśli i takie przekonania "tam" to wierz mi nabiera się ich na całe życie. Jeżeli nawet potem nie ogarniają człowieka żadne wątpliwości... - Nie ogarniają żadne wątpliwości? Nawet potem? Obcy milczał. Andrzej znowu zaczął z ogromnym wewnętrznym przekonaniem: - Bo ja tego nie lubię u wszystkich wierzących: tej lekkiej pogardy dla niewierzących, tego uśmieszku, z jakim traktują tych, którzy wątpią... - Nie widzisz w ciemności mojego uśmiechu. - O, jestem przekonany, że ten uśmiech istnieje. Jeżeli go nawet nie ma w tej chwili na pańskich wargach, to jest tam, w środku. Pan się ze mnie śmieje, bo pan wierzy i wie, a ja się męczę. - Męczyłem się także. - Ale pan miał nad sobą ludzi, którzy tak samo wiedzieli i którym do głowy nie przychodziło, że można się męczyć przez wątpienie. - Mówisz, jakbym był księdzem. - No, nie. Ale to łatwo porównać. A potem, znowu opierając się na łokciu, mówił dalej: - A czy pan zastanowił się nad tym, czym dla mnie był Wrzesień? Czy pan rozumie, czy pan choć na chwilkę pojął, czym było dla mnie załamanie się Polski? Ja wiem, co pan powie: burżuazyjna Polska. Jak to wy piszecie? - czytałem te wasze lwowskie pisemka - Polska obszarników i kapitalistów? Ja innej Polski nie znałem, ja innej Polski nie widziałem, to była moja Polska, najważniejsza i najistotniejsza. Nie to ważne, co nam kładli w uszy o Polsce Piłsudskiego i Legionów, nie to, że uczyliśmy się na pamięć, jak tę garstkę legionową przesuwano wagonami w tę i we w tę po całej Galilei - ale to, że ją czułem każdym porem mojej skóry. A wy mi chcecie ją zabrać. Jeżeli nie moją ojczyznę - bo ziemi nikt nie zabierze - to odczuwanie jej. Każdy jej odruch jest moim odruchem. A wy to nazywacie nacjonalizmem. - Nie, my to nazywamy patriotyzmem. - Wszystko jedno jak, ale wy to nazywacie. A to nie może być nazywane. Każda redakcja jest redukcją. Wy to nazywacie, klasyfikujecie, podciągacie pod paragrafy... A ja sobie tego nie życzę! Obcy znowu zaprotestował: - Cały czas mówisz za głośno. Co za nieostrożność. - Tak, przepraszam - uspokoił się Andrzej - już więcej nie będę. - A więc tak na żywioł - syknął nagle obcy bynajmniej widać nie pragnąc przerwania rozmowy. - A co innego mogę? - spytał Andrzej. - To prawda, możesz być tylko żywiołem - westchnął z ciemnego kąta obcy. Nagle Andrzej znów się zniecierpliwił: - Nie. Nie o żywioł tu chodzi. Uważam się, to znaczy uważałem się przed wojną, przeznaczony do czego innego. Chciałem po prostu żyć. Ja nie jestem symbolem matematycznym, ja istnieję. To chyba najważniejsze. Najważniejsze jest żyć... a potem, potem. Myślałem, ot jest, chciałem myśleć, że moim zadaniem będzie poznać świat. - Poznać? Ale jak? - Poznać, tak poznać. Chodzi mi tutaj nie tylko o mnie jako indywiduum. Chodzi mi o całe moje pokolenie. Naszym zadaniem było poznać świat. - W jaki sposób? - W sposób naukowy. - Ciekawym, co ty uważasz za sposób naukowy. Andrzej pominął to pytanie. - Ale teraz się świat zawalił. Cały świat się zawalił. I nie ma sposobu nie tylko na jego poznanie, ale nawet na jego odbudowę. - Nie cały świat się zawalił - bardzo poważnie powiedział obcy. Znowu poruszył się przy tym. - Mój świat się zawalił - powtórzył Andrzej z uporem. - Wybierz sobie inny. - Nie ma sposobu. Jak mogę sobie w tej chwili wybrać inny? Mój świat przestał istnieć, rozumiem to doskonale, choć... - Choć co? - Choć nie przestaję udawać przed samym sobą, a i przed innymi, że ten świat można odbudować. - Przed kim udajesz? - Przed wszystkimi. Przed wszystkimi, z którymi się stykam. - Walczysz? - Właśnie. To się tak patetycznie nazywa. A jest to po prostu szereg spotkań, rozmów, nawet akcji, które właściwie psu na budę się zdały. Z których wyniknie na pewno zupełnie co innego, niż ludziom, moim ludziom - podkreślił słowami nieokreślony ruch w ciemności - moim ludziom się wydaje. Niektórych rzeczy odbudować się nie da. - A może nie warto? - Nie zastanawiam się nad tym. Postanowiłem nie zastanawiać się. Po co? Trzeba być wiernym samemu sobie. Obcy podniósł głos, szept jego stał się mocniejszy: - Pleciesz. Przeczysz sam sobie. Jak można być wiernym sobie w sprawie, w którą się nie wierzy? To prowadzi na złe drogi. W takim rozdwojeniu zatracasz poczucie rzeczywistości. - Świat nie jest całkiem realny. Naprawdę chwilami zdaje mi się, że śnię. - Do tego prowadzi twój katastrofizm. Nie można bezkarnie gadać o wierności, jeżeli się w nic nie wierzy. - A ty wierzysz? - spytał ostro Andrzej, nieświadomie przechodząc na ty. Tkwiąc tak w tych ciemnościach miał wrażenie, że rozmawia z samym sobą. - Gdybym nie wierzył, nie byłbym tu - powiedział poważnie obcy. - No, widzisz. Spotkaliśmy się na tej samej drodze, choć ja nie wierzę, a ty wierzysz - powiedział Andrzej i zaśmiał się cicho. Przez chwilę jeszcze milczeli. - Powiadasz, że chciałeś świat poznać. Czy ci nigdy do głowy nie przyszło, że świat można zmienić? - Oczywiście. Ludzie świat zmieniają. - Tak, to są nieświadome zmiany, ale czy cię nie pociąga świadoma działalność, aby świat zmieniać? Aby stawał się lepszy, piękniejszy dzięki twojej działalności, abyś uderzał we wszystko, co stoi na przeszkodzie odmianom świata. Uderzał z całą siłą przekonania. Andrzej zapalił papierosa. - Widzisz - powiedział (w świetle zapałki ujrzał skupioną twarz sąsiada i duże niebieskie oczy patrzące na niego uważnie; rzecz dziwna, jak te oczy, tak inne w wyrazie, były podobne do oczu ojca, działało to na niego w sposób przemieniający rzeczywistość w koszmarny sen, jak senna rozmowa z kimś dawno umarłym) - widzisz, ja nie mogę uwierzyć, że świat się zmienia. Oczywiście, rozumiem, sam chciałem, nauka. Mówił mi o tym mój przyjaciel Janusz Myszyński. Nauka działa na świat, odmienia go zewnętrznie. Oczywiście inaczej wygląda dzisiaj miasto, rolnictwo, przemysł, niż wyglądało przed stu laty. Oczywiście w Moskwie jest teraz inaczej niż za caratu. Doskonale to rozumiem. Ale... - Jakie tu może być ale? - Bardzo proste. To są wszystko rzeczy zewnętrzne: akcydensy. W gruncie rzeczy zostaje zawsze to samo, wieczny duet Tristana i Izoldy... - Myślisz o miłości? - Boże drogi, cóż ty sobie wyobrażasz? Czy można w tej chwili na serio myśleć o miłości? - A więc co? - Wiecznym duetem nazwałem - i może dlatego przyszedł mi na myśli Wagner i das Ewige - wiecznym duetem nazwałem niezmienne dwa elementy stojące twarzą w twarz. Do końca świata, do końca każdego świata będą one stały naprzeciwko siebie: człowiek, ograniczony, zawsze ograniczony w swoich możliwościach, i wielka, nieograniczona, nieuchwytna przyroda. - Romantyczna filozofia... Andrzej parsknął. - Ale gdzie! Romantyczna filozofia widziała w przyrodzie jakąś istotę, jakąś myśl, jakąś ideę, coś nieokreślonego i nieskładnego. My widzimy, a przynajmniej musimy w niej widzieć siłę. - Siła! Co znaczy siła? - Siła to zniszczenie. - To twórcze możliwości. - Koniec życia na ziemi. - Ładnie. - Wiesz dobrze sam. Wiesz, jak jest w Rosji, jak jest wszędzie: człowiek pozostaje niewolnikiem sił, które sam rozpętał. Nie mam sympatii do waszej rewolucji, nie wyzwoliła ona człowieka. Obcy żachnął się. - Zadziwiające, jak wy nic nie wiecie tutaj o rosyjskiej rewolucji i jak ośmielacie się ją sądzić. Andrzej nie zwrócił uwagi na te słowa. Powiedział: - Jest taki profesor w Paryżu. Nazywa się Marres-Chouart. Słyszałeś o nim? - Nie. - Nigdy? - Nigdy. - Właśnie. Zadziwiające, jak wy "tam" nic nie wiecie, co się dzieje na ziemi. Naprawdę, to niemożliwe. - Co ty tam wiesz! - Znowu twoje formuły księżego bigota. Czy to się nazywa wyzwoleniem człowieka? - Więc co twój francuski uczony? - Burżuazyjna nauka nie ma dla ciebie znaczenia, więc może nie warto tego powtarzać? Nie zauważył nawet, kiedy w tym sporze stanął na równej stopie z tym starym człowiekiem. Ciemność panująca w kajucie sprawiała, że osobowość tamtego jak gdyby roztopiła się w cieniu. W dalszym ciągu Andrzej rozmawiał z samym sobą. A może z aniołem? Będzie walczył do świtu. - Mówił mi o nim Myszyński. Otóż Marres-Chouart twierdzi, że rozbicie atomu rozpętało takie siły, które nie tylko nie dadzą się opanować, ale nawet zgubią człowieka. Obcy znowu podniósł się na łokciu i ukazał twarz w słabym świetle iluminatora. Twarz ta była skurczona grymasem pogardy. - Więc właśnie o to chodzi, aby ta siła dostała się w ręce takich ludzi, którzy potrafią ją zużyć dla dobra ludzkości. Andrzej znowu parsknął krótkim śmiechem. - Czy jesteś tego pewny? Czy jesteś pewny tego, że olbrzymia siła znajdująca się w ręku człowieka, najlepszego człowieka, nie stanie się największą pokusą świata? - O to chodzi, aby ta siła była w ręku zespołu. - Zespół, zespół! W polityce nie ma zespołów. Czy Stalin to jest zespół? - Stalina wyniosła rewolucja. - Napoleona też. Twarz znikła. - Naprawdę, trudno rozmawiać z tobą. Jesteś pełen niewytłumaczalnych przesądów. - Mam wrażenie, że i ty myślisz przesądami. Czy nie przychodziło ci nigdy do głowy, że wszyscy myślimy przesądami? I właśnie taka mogłaby być nasza rola, moja i twoja: obalanie przesądów myślenia. Tylko oczywiście przesądem nazywam co innego niż ty. Przesądem nazywam każdą przeszkodę stojącą pomiędzy człowiekiem a przyrodą. Każdą rzecz, która przeszkadza w poznaniu. - W poznaniu prawdy? - W poznaniu. W poznaniu szeregu prawd, które by prowadziły do prawdziwego wyzwolenia człowieka. Słuchaj, ja wiem, kto ty jesteś, i nie moja to rola pouczać ciebie. Ale ci mogę powiedzieć pewne przerażające słowo twojego Engelsa, które przemazuje wszystkie wasze wysiłki, które się mają z twojego świata narodzić. Które mają "zbawić" człowieka na ziemi, jak chrześcijaństwo chciało "zbawić" w niebie. Ale człowiek nie może być zbawiony. Gdzieś tam kiedyś zrobił krok na fałszywej drodze, gdzieś tam nie zrozumiał, że polityka to nie to samo co nauka; gdzieś poplątał nici swojej władzy... I wszystko wzięło w łeb. Myślę, że nie ma ocalenia. Obcy westchnął głęboko. - I cóż tam "twój" Engels? - zapytał. Andrzej pomilczał chwilę. - Wiesz, trochę mi wstyd - powiedział nagle zupełnie innym głosem. Posłyszał ten głos jakby na zewnątrz siebie. Jakby nie on to powiedział. - Trochę mi wstyd cytować ci coś, co powinieneś wiedzieć. Nie myśl, że czytałem Engelsa. Taki obkuty nie jestem. Może bym go i czytał, żeby wszystko poszło normalnie, ale teraz nie czytanie filozofii mi w głowie. - Szkoda - dał się słyszeć głos z kąta. - A szkoda. W ogóle życia szkoda. Każdej chwili może pęknąć jak bańka mydlana. Ale o tym też nie myślę. Indyk myślał, myślał i zdechł... - No, więc co Engels? - Ktoś mi to tam powtórzył. Mam takiego kolegę Żyda, obkuty w marksizmie. Też pewnie zdechnie jak ten indyk. Zarżną go... - No? - Więc on mi kiedyś powtórzył. Wbrew swojej naturze powtórzył, bo go to także kładzie na obie łopatki. On jest "wierzący". Ale to jest dziwne, że człowiek wierzący zna prawdę, która całkowicie podkopuje jego wiarę, a mimo to wierzy. Dowód i dla ciebie: że wiara nie ma nic wspólnego z rozumowaniami. - Chyba znasz prawa dialektyki. - Nie znam. Nic z tego nie rozumiem. - Więc co powiedział Engels? - Zaraz, zaraz, jakoś tak: jeśli człowiek ujarzmił siły przyrody, to mszczą się one na nim narzucając własny despotyzm, despotyzm niezależny od jakiejkolwiek organizacji społecznej... Rozumiesz? Despotyzm sił przyrody rosnących w miarę ich ujarzmiania. Czy widzisz tę przyszłość przed ludzkością? - Och, widzę. Doskonale widzę. Nic tu nie znaczą cytaty z Engelsa. Twój duet człowiek-przyroda rzeczywiście zalatuje Tristanem czy Wagnerem. Obawiam się, że jesteś faszystą. Andrzej umilkł na chwilę. - Jeżeli tak będziemy rozmawiali, to w ogóle nie ma rozmowy. U was zawsze ten sam argument: kto nie z wami, ten jest faszystą. I to nie ten, kto nie myśli z wami, ale kto nie czyni z wami. A czyn jest rzeczą czasami niegodną człowieka. - No, właśnie. O to chodzi. Siedzieć z założonymi rękami. - No, wiesz. Ani ja, ani moi koledzy nie siedzimy z założonymi rękami. Czy to jest coś warte, zobaczymy. To znaczy, nie zobaczymy, bo niewielu z nas to zobaczy. Ale przyszłość pokaże. - Więc co? Jednakże na obie strony? - Nie wiem. Ja nie myślę. Robię, co mi każą, i koniec. - Tak dużo się zastanawiasz, a nie myślisz, kto ci każe? - W tej chwili jest mi wszystko jedno. Nie bardzo wierzę w zwycięstwo. W każdym razie nie w takie zwycięstwo, jak ci tam na górze. Co mi każą. Oni wierzą w coś tam. - W co? - Że marszałek wstanie spod wieży srebrnych dzwonów, gdzie go wyrzucił kardynał Sapieha. A ja wiem swoje... - Co wiesz? - Na pewno jedno: marszałek nie wstanie, srebrne dzwony nie zadzwonią, białego konia nie będzie. - Niewielu wśród was tak się na to zapatruje. - Niewielu. Ale to może lepiej. - Dlaczego lepiej? - Po co mają wiedzieć, że walczą za przepadłą sprawę. Wy tu przyjdziecie... - Tak myślisz. - Jestem tego pewien. - I co? - Chyba już tego nie zobaczę. - Ale inni zobaczą... I nagle Andrzejowi zrobiło się bardzo żal tego życia, które w tej chwili było ciężkie, ale jakieś takie namacalne. Dotykalne jak ciało kobiety. Czyżby rzeczywiście nic nie oczekiwało go jutro, pojutrze? Można oczywiście uważać życie za coś trudnego i ciężkiego, ale jednocześnie wciągała go bajka życia, jak intryga jakiejś zajmującej powieści. Serce mu się tak po prostu ścisnęło, serce młodego człowieka: trzeba tego życia mimo wszystko strzec, trzeba je przeprowadzić między wszystkimi zasadzkami dzisiejszego dnia. - Coś zamilkł? Śpisz? - spytał głos obcego z jakąś nagłą serdecznością w głosie. Andrzej odczuł z wdzięcznością ten ton. - Trzeba spać - powiedział - gadanie nic nie pomoże. - Ale dobrze jest tak się wygadać - w dalszym ciągu ciepło powiedział obcy. - Zwłaszcza młodemu. - Ano tak - z pewną rezygnacją szepnął Andrzej - dobranoc. - Dobranoc. II Nazajutrz, dość już późno, zasapany statek dobił do brzegu w Puławach. Towarzysz Andrzeja wcześnie się podniósł i gdzieś sobie poszedł. Właściwie mówiąc, Andrzej nie pamiętał jego twarzy, nie mógł się przypatrzyć tym rysom pogrążonym w cieniu. Został mu w pamięci tylko ten głos, trochę zachrypnięty i przyciszony, mówiący z pewnym wysiłkiem, jakby słowa przychodziły mu z oporem. Kiedy trzeba było wysiąść, Andrzej zerwał się z twardej koi, przygładził włosy i wyszedł na pokład. Akurat zmarznięci marynarze przymocowywali w prymitywny sposób liny do nadbrzeżnych filarów. Towarzysz z kajuty stał przy burcie. Wymienili z Andrzejem spojrzenia jak gdyby zawstydzone. Intymna rozmowa w nocy wyglądała w biały dzień jak dziecinne bajanie i Andrzejowi było trochę wstyd. A przy tym zastanawiał się, czy nie powiedział "za dużo". Podali sobie ręce w milczeniu. Andrzej starannie unikał uważniejszego spojrzenia na rysy nieznajomego. Na przystani stało dwóch żandarmów. Zajęli się oni jednak natychmiast sprawdzaniem zawartości koszyków i worów różnych bab, które w dość dużej liczbie wysiadły ze statku. Na Andrzeja nie zwrócili uwagi. Posunął się parę kroków, kiedy mu się na szyję rzuciła młoda dziewczyna. - Jak to dobrze, żeś przyjechał! - zawołała głośno, a przytuliwszy się do twarzy młodego człowieka szepnęła mu do ucha: - To nic, niech się pan nie dziwi, powiedziałam, że czekam na brata. Myślę, że ma pan papiery w porządku. Andrzej odpowiedział uściskiem i uśmiechem, któremu starał się nadać wyraz rodzinnego szczęścia. - Konie są w miasteczku, to niedaleko - powiedziała panna, biorąc Andrzeja za rękę. A potem dodała cicho: - Po co ma pan ten plecak? To bardzo wpada w oczy. Przeszli parę kroków. Gdy ludzi było mniej naokoło, Andrzej powiedział: - Czy pani jest śledzona? Dziewczyna popatrzyła na niego wyraziście. Miała duże, czarne i błyszczące oczy. Nie odpowiedziała na pytanie. - Musi mi pan mówić po imieniu. Nazywam się Krystyna. - A ja Andrzej. - To ja wiem - zaśmiała się - Antek wolał, żebym ja pojechała po pana. Jakoś dziś w Puławach niespokojnie. Szli dość długo. Przeprowadziła go bocznymi ulicami, po mokrych jezdniach i trotuarach, na których widniały wielkie żółte liście klonów z zielonymi żyłkami, jak dłonie. Andrzejowi było jakoś niezręcznie, ale milczał cały czas, jak i Krystyna. Wreszcie znaleźli się prawie za miastem. Na obszernym placu, w rogu, pod rudymi kasztanami stała nieduża żółta bryczka zaprzężona w parę rosłych koni. Furman skłonił się, ale nic nie powiedział, Andrzejowi wydał się dziwnie młody i dziarski. Siedli i pojechali. Kiedy ujechali już spory kawałek drogi, zapytał: - To daleko? - Jakieś dziesięć kilometrów. - Czy to w stronę Kazimierza? - Ależ nie. W zupełnie przeciwnym kierunku. W czasie całej drogi mały furman tylko raz obejrzał się na Andrzeja i obrzucił go badawczym spojrzeniem. Nie bardzo się to Andrzejowi podobało. Po godzinie, czy może nawet więcej, zajechali omijając obszerną wieś pod boczną bramę parku. Bramę otworzył obdarty stróż i wjechali na ścieżkę. Park był niezwykle piękny. Zanim jednak Andrzej zdążył się rozejrzeć, podjechali pod długi i obszerny dom. Zdawał się być także bardzo stary, ale może to był skutek jesiennego światła i szarego wysokiego dachu. Konie zatrzymały się przed bocznym wejściem, od tyłu domu. Na ganku stał Antek. Andrzej prawie nie poznał brata. Nie widział go przeszło dwa lata, a lata te oczywiście odbiły się na jego powierzchowności. Andrzej nie przyglądał się zmianom w twarzy brata. Ale jednym spojrzeniem ogarnął to osunięcie się kątów ust, które nadawało wyraz jeszcze bardziej pogardliwy tym rysom pięknym, ale zimnym. Andrzej poczuł nagle całą obcość istoty brata, całe zamknięcie się przed nim. Stanął jak przed drzwiami zawartymi na klucz. Dawniej nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie łączy go z bratem nic więcej oprócz przyzwyczajenia. Matce zawsze mówił, że kocha Antoniego. Kochał rzeczywiście, ale tamtego Antoniego sprzed trzech lat, tego, którego odprowadzano na dworzec. - Wiesz, kto tu jest we dworze? - spytał go Antek bez żadnych wstępów. - Marysia. Andrzej obrzucił brata zdziwionym wzrokiem. - A Krystyna? - spytał. Antek zaprowadził go przez sień schodami na górę. Tam był jego pokój. Nalał Andrzejowi wody na miskę i patrzył z ciekawością, jak ten mył ręce. - Zawsze te łapy masz jak u dziewczyny - powiedział. Andrzej zaśmiał się i wyjąwszy ręce z wody podniósł do góry jak lekarz, który osusza je przed operacją. - Wcale nie są jak u dziewczyny. Pokaż mi babę z takimi wielkimi łapami. - No, nie. Ale takie jakieś cienkie. - Prędzej jak u kościotrupa - powiedział Andrzej i znowu zanurzył ręce w misce. - Dobrze, żeś dziś przyjechał - powiedział Antek - akurat będzie zabawa. Imieniny pani domu. - Imieniny? A jakie jej imię? - Imieniny czy urodziny. Diabli wiedzą. Chyba jej jest Filomena, bo dziś Filomeny w kalendarzu. - Co za zabawa? - Przyjadą tu sąsiedzi. Poznasz kilku ciekawych facetów. Antek powiedział to jakoś znacząco. Andrzej popatrzył znowu uważniej na brata. W tych opuszczonych kącikach ust było jednak coś z cynizmu. - Co za faceci? - A tacy. Różni. Sam zobaczysz. - To mi nie na rękę - powiedział Andrzej - chciałem z tobą pogadać poważnie. - Jutro porozmawiamy. - Ja jutro już chciałem jechać. - Jutro nie ma "okrętu". - Pojechałbym koleją. - A o czymże ty chcesz ze mną mówić? - Mama kazała mi obszernie porozmawiać o wszystkim. Chce, abyś wracał do Warszawy. - No, wiesz! - sapnął Antek. - A co ja będę robił w Warszawie? Tu ja siedzę jak mysz pod miotłą, nikt o mnie nie wie. A w Warszawie? - Może by się coś znalazło dla ciebie do roboty. - A ty myślisz, że tu roboty nie ma? Zobaczysz. Głodny jesteś? - Przyznam się, że zjadłbym "to i owo", jak powiada pan Kozłowski. - A co z Romkiem? - Jest w Warszawie. - Pracuje? - Razem ze mną. W Warszawie. - Wyobrażam sobie tę waszą pracę. - No, praca w warsztacie niewielka. A jednak trzeba tam być, coś z tego warsztatu musi wychodzić. Romek tam sterczy cały dzień. - No, to chodź do stołowego. Zobaczymy, co tam jest. "To i owo". Zeszli na dół, do ogromnej jadalni, która zajmowała całą połowę parteru. Przy olbrzymim stole siedziała Krystyna i Marysia Tatarska. Andrzej poczuł się onieśmielony. Antek plótł trzy po trzy, widać było, że jest z tymi pannami na przyjacielskiej stopie. Andrzej, właściwie mówiąc, nie mógł się zorientować, co te osoby tu robią, skąd się tu wzięły - i nie wiedział, jak ma sobie tłumaczyć ów beztroski, niefrasobliwy nastrój, który tu panował. Wszedł wysoki młodzieniec w lakierowanych butach. Przedstawił się: - Skrzetuski jestem. "Taki ty Skrzetuski jak ja Zagłoba" - pomyślał Andrzej, uważnie patrząc na nowego znajomego. Ale ten zaczął żartować z pannami. Podano doskonałą malinówkę. Od tej malinówki się zaczęło. Najwyższym zdumieniem napełniło Andrzeja to, że ową nalewkę i zakąski przynosiła Anielcia. Nie spojrzała nawet na niego, a Andrzej zrobił taką minę, jakby to była najprostsza rzecz na świecie. Ale już zaraz przestał się dziwić. Był bardzo głodny, na statku nic nie jadł, i wódka od razu poszła mu do głowy. Oczywiście zdawał sobie z tego sprawę i starał się nic nie mówić, boby na pewno palnął jakieś głupstwo. Zanim się obejrzał, w stołowym pokoju ludzi się namnożyło. Za każdym razem, gdy ktoś wchodził, Andrzej wstawał, Antek mówił sakramentalne: "mój brat", Andrzej kłaniał się lub podawał rękę i siadał na swoim miejscu. Dopiero kiedy zrobiło się bardzo późno i Anielcia nie zważając na siedzących przy stole nakryła do obiadu, rozejrzał się i usiłował policzyć obecnych. Ale dochodząc do dwunastu gubił się i zaczynał od początku. Był pewien, że liczy po cichu, a jednak po chwili Marysia zwróciła się do niego: - Co pan tak liczy, panie Andrzeju? Andrzej nie zauważył, kiedy znalazła się ona koło niego przy stole. Ale był jej wdzięczny za to pytanie. Nie miało ono wielkiego znaczenia, jemu jednak wydawało się specjalnie miłe i uprzejme. - Upiłem się - powiedział i popatrzył na młodą aktorkę. Zdawało mu się, że popatrzył na nią czule. Ona pomyślała, że patrzy na nią bezradnie. Dopiero kiedy rozpoczął się sakramentalny wiejski obiad, zliczył wszystkich siedzących. Już i malinówka wywietrzała mu z głowy i mógł z większą uwagą przysłuchiwać się rozmowie. Osób oczywiście było trzynaście. Oprócz Antka i Skrzetuskiego przy stole siedziało jeszcze czterech młodzieńców, obie dziewczyny, to było osiem osób, gospodarze domu, starszy pan z wąsami, na oko rządca, oraz dwunastoletni Jacek, uczeń Antka. Andrzej był trzynastym i nawet siedział przy stole jakoś tak na przyprzążkę - gdzieś obok rogu stołu. Oczywiście przy Marysi. Oprócz Anielci podawał do stołu jakiś młodzieniec, może dwudziestoletni. Andrzej spostrzegł, że między nim a Antkiem istnieje jakieś porozumienie. Wyrostek był smukły i przystojny i wzrok miał niezwykle bystry, jak na adiutanta przystało. Dopiero po chwili Andrzej poznał, że to był ten furman, co go przywiózł z Puław. Obiad - jak to Andrzej spostrzegł od samego początku - nie miał być zwykłym wiejskim obiadem. Nosił wszelkie cechy "wystawności", jak u księdza na odpuście. Zaczął się od mnóstwa zimnych zakąsek, do których znowu przyszła wódka, ale Andrzej już się wystrzegał i pił mało albo wcale. Marysia mu nie dolewała, a raz nawet wstrzymała jego rękę niosącą kieliszek (gruby, mocny kielich raczej) do ust. - Nie pij - powiedziała. - Dlaczego? - Zobaczysz. Potem przyszły flaki w małych glinianych garnuszkach. Były bardzo dobre, choć brakowało papryki. Za to majeranek pachniał w całym pokoju. Początek obiadu nie odznaczał się ożywioną konwersacją. Andrzej miał czas rozejrzeć się po ludziach. Krępowało go tylko uważne spojrzenie Antoniego, które spoczywało na nim od czasu do czasu. Było ono poważne i przenikliwe. To spojrzenie najbardziej przekonało Andrzeja, że brat bardzo się zmienił. Widać było wyraźnie, że trzech młodych ludzi z towarzystwa zebranego przy stole "należało" do Skrzetuskiego. Zresztą jeden z nich, najmniej elegancki, w prostym wojskowym ubraniu, pomiętym i poplamionym, nie wyglądał na podwładnego. Był garbaty, prawe ramię sterczało wyraźnie z drelichowej kurtki, a głowa zapadła się w ramiona. Twarz miał za to taką, że Andrzej pomyślał: "Gdybym był Niemcem i spotkał go na ulicy, to strzelałbym bez pardonu". Garbaty jadł mało, nic nie mówił i pił dużo wódki. Cały ciężar konwersacji i w ogóle przewodnictwo zebrania brał na siebie pan Targowski, gospodarz. Widać było jednak, że starał się nadać rozmowie jak najbardziej oderwany charakter. Najpierw rozmawiał z rządcą, panem Zaorskim, o sprawach gospodarczych, o dostawach kartofli i o wykopkach buraczanych. Zresztą rozmowa ta polegała na tym, że pan Targowski wygłaszał długie monologi, a pan Zaorski rumienił się i odpowiadał niezmiennie dwoma wyrazami: "słusznie, słusznie", a czasami tylko odmieniał swoją wypowiedź na "słusznie to pan dziedzic powiedział". Pani Targowska była milcząca i patrzyła w talerz; chwilami wydawało się, że powstrzymuje łzy. Wielkie zdenerwowanie pokrywała nieskazitelnymi formami i namawiała siedzących obok niej młodzieńców do jedzenia. Czyniła to ze względów czysto grzecznościowych, bo młodych ludzi nie trzeba było namawiać. Jedli za trzech czy za czterech i nawet miseczki z flakami trzeba było im dwa razy donosić. Kuchnia widocznie na dzień dzisiejszy dobrze była zaopatrzona. W każdym razie zebrane towarzystwo nie wyglądało na gości imieninowych. Młokosom siedzącym przy stole nie można było także nadać nazwy "sąsiadów", chyba w zupełnie innym znaczeniu. Po prostu widać było, że są to sąsiedzi "z lasu". Nie byli zupełnie skrępowani i czuli się u Targowskich jak w domu. Krystyna też traktowała ich jak kolegów. Jeden tylko z tych "domowych" wyglądał nieco poważniej, ale wydawał się Andrzejowi antypatyczny. Mówił bardzo pięknym głosem i takie straszne banały, że Andrzejowi kiszki się we wnętrzu przewracały. Miał on jak gdyby jakieś prawa do Krystyny i tak jakoś zwracał się do niej poufale, że nawet pani Targowska podniosła na niego parę razy wielkie czarne oczy z pewnego rodzaju zaniepokojeniem. Widać było, że wszyscy mówią zupełnie nie o tym, o czym myślą, i to było nad wszelki wyraz denerwujące. Tym bardziej że obiad, nie bardzo składnie obsługiwany, ciągnął się bez końca. Po flakach przyszedł rosół z pasztecikami z móżdżku, potem ryba, potem pieczyste. Wystawność obiadu była aż nieprzyzwoita. Andrzej w pewnym momencie odłożył widelec i przestał jeść zupełnie. Nie potrzebował sobie przypominać wczorajszej rozmowy na "okręcie". Miał ją w sobie, dzwoniły mu w uszach słowa interlokutora i własne, jakby całe powietrze nad stołem było tym napełnione. Dzwoniły te słowa zagadnieniami - i zdarzeniami - które obce były i nawet zapewne nieuchwytne dla całego zebranego przy tej uczcie towarzystwa. Gdyby teraz zaczął mówić, alarmować czy pobudzać zgromadzonych, odpowiedziałoby mu milczenie lub zdziwienie. Jesienny pejzaż za oknami począł owijać się w cienką mgłę. Mgła ta paraliżowała jego odruchy. Wiedział, że nic nie pomoże. I cały ten stołowy pokój, cały dwór wydał mu się w pewnej chwili - jednak pił za dużo - takim statkiem, okrętem, kołyszącym się na siwej mgle i płynącym w zupełnie nieokreślonym kierunku. Bo że nie na Cyterę, to na pewno, pomimo promiennej piękności Marysi, która przysuwała się do niego coraz bliżej. Taka uczta mogła się odbywać w tym kraju zawsze, tak samo ucztowała szlachta zebrana wokół Lubomirskiego w czasie rokoszu, tak musiano ucztować w Grodnie, tak samo podawano obiad u Czartoryskich w Warszawie podczas powstania. "Puławy stąd niedaleko" - przypomniał sobie. Nie ulegało wątpliwości, że wokół stołu zebrały się dwie grupy reprezentujące odmienne organizacje, które miały się porozumieć w pewnych bardzo ważnych sprawach. I także jasne było dla Andrzeja, że Antek odgrywa w tym zebraniu rolę ogniwa łączącego. Skrzetuski odnosił się do niego z powściągliwą serdecznością. Omawiali nie krępując się obecnością postronnych i służby następny przyjazd Antoniego "do lasu". Okazało się, że Antoni zajmuje się wykładaniem chłopcom... literatury polskiej. Od tego momentu rozmowa przy stole przybrała charakter mniej skrępowany. - A cóż ty im tam wykładasz? - spytał zdziwiony Andrzej. - Coś tam wykładam. Sam się uczę. Bo oni reagują zupełnie specyficznie. Stawiają bardzo zasadnicze pytania. - Na przykład? - spytała pani Targowska, podnosząc swe mokre oczy na Antoniego. Widać było, że odczuła wyraźną ulgę, kiedy zaczęto normalnie mówić o chłopcach w lesie. - Pytają o to, na co w ogóle zda się literatura. - A to jest pytanie charakterystyczne dla mentalności tych kawalerów - powiedział nieżyczliwie pan Targowski. Skrzetuski spojrzał na niego uważnie. Ale nic nie powiedział. Miał bardzo zimne i niedobre spojrzenie. - Nie, nie, to jest niemożliwe - zawołała Marysia, bo wnieśli jeszcze olbrzymi półmisek jarzyn - kto to będzie jadł? - Ja - powiedział śmiejąc się Antoni. - Bo ja już nie mogę - Marysia położyła serwetkę na stole. - Jeszcze będzie legumina - powiedziała Krystyna. - I czarna kawa - dodała pani Targowska. Co do tej czarnej kawy, nie można się było zdecydować, czy będą ją pić w salonie, czy przy stole. Ostatecznie zdecydowano się pozostać przy stole. Andrzej spojrzał w okno. Ściemniło się prawie zupełnie. Zapalono lampy i świece. Świece roznosił ów wyrośnięty chłopak. Z tymi światłami jeszcze było uroczyściej. - No, panowie - w pewnej chwili powiedział pan Targowski i już chciał wstać. Ale w tej chwili właśnie pospiesznym krokiem wszedł ów Władek. Miał wyraz takiego zmieszania na twarzy, że wszyscy się przestraszyli. Zająknął się. - Niemcy? - spytał jeden z młodzieńców. - Nie - powiedział Władek - pan Royski przyjechał. - Przecież mówiłam... - zaczęła pani Targowska. Ale zamilkła. Prawie bezpośrednio za Władkiem wszedł pan Walery Royski. Pan Targowski wstał, aby się z nim przywitać, ale inni nie ruszyli się z miejsc. Andrzeja ścisnęło w gardle. - Państwo jeszcze przy stole? - jak gdyby zdziwił się Walerek. - A ja przyjechałem z Puław. Konie zostawiłem w podwórzu, po co mam zajeżdżać przed ganek jak biskup? Zresztą jestem bez furmana, myślę, że się tam ktoś zaopiekuje moimi końmi... - Ależ oczywiście - powiedział nazbyt uprzejmie pan Targowski. - Proszę, niech pan siada. - Nie witam się z nikim, aby nie przeszkadzać. Walerek usiadł obok pani Targowskiej i powiódł oczami po zebranych. W oczach tych nie było zdziwienia ani zaniepokojenia. Raczej zadowolenie z tego, że wszystko wyglądało tak, jak się spodziewał. W pewnym momencie spostrzegł Andrzeja. - O, jak się masz - powiedział. - Dawno tu jesteś? Przyjechałeś do brata? Andrzej milczał. Walery zresztą nie oczekiwał odpowiedzi. - Pan pewnie nic nie jadł? - spytała pani Targowska, a że otrzymała odpowiedź twierdzącą, kazała podać obiad niespodziewanemu gościowi. Przez ten czas, kiedy przynoszono nakrycie, kieliszki, potem wszystkie dania od początku, Walery nie przestawał mówić. Powtarzał zarówno wiadomości z frontu, jak i miejscowe ploteczki. Pomiędzy te obojętne wiadomości wplatał wieści o aresztowaniach w sąsiedztwie, o egzekucjach w Puławach i o ludziach, którzy wywiezieni zostali do Lublina. Mówił i o Majdanku. Andrzej patrzył na wuja bez przerwy. Twarz Walerego bardzo się zmieniła, gdy patrzył na talerz, na kieliszek, który trzymał w ręku, widać było, jak się rysy osunęły, jakby trochę zapuchły, siny ślad golenia miał odcień chorobliwy. Ale kiedy podnosił oczy i spozierał nimi na zebranych (parę razy uważnie popatrzył na Andrzeja), ukazywały się te wielkie, świetliste źrenice i cała twarz młodniała. Znowu był pięknym Walerym. - Jakże się mama miewa? - zwrócił się do Andrzeja. Antek poczuł, że będzie niedobrze, jeżeli Andrzej i tym razem się nie odezwie, i odpowiedział za niego: - Dziękuję, bardzo dobrze. Andrzej przywiózł dobre wiadomości. - Dobre wiadomości. O, to już bardzo dużo jak na nasze ciężkie czasy - powiedział Walery dzióbiąc coś na talerzu - teraz po większej części miewamy same złe wiadomości. Powiedział to zdanie normalnym tonem. Były to banalne słowa, które usłyszeć można było na każdym kroku. Ale obecni drgnęli. Szedł od tego zdania jakiś groźny powiew. Zmroził on ucztujących do reszty. Andrzejem miotała bezgraniczna pasja. Nienawidził tego człowieka i groźba ukryta w zwyczajnym zdaniu przyprawiła go o taką wściekłość, że zgiął widelec, który trzymał w ręku. Uczuł na sobie przenikliwe i uspokajające spojrzenie Antoniego. - Takie się teraz rzeczy dzieją! - powiedział Walery. - Ci Polacy to naprawdę są jak dzieci. Pewnie, że na takie zachowanie Niemcy muszą reagować. Dobrze, że ja mówię po niemiecku. Wystarczy z nimi porozmawiać po niemiecku, a mają zupełnie inny stosunek. Niemcy są bardzo dobrze wychowani. - No, nie powiedziałbym - dość skromnie powiedział gospodarz domu. - Przynajmniej ci, z którymi mam do czynienia w Puławach. Walerek obejrzał się po zebranych jak gdyby czekając na zaprzeczenie i z pozoru nieoczekiwanie natrafił wzrokiem na Garbatego. - O - powiedział cicho do siebie i znowu spuścił oczy na talerz i stał się starym, zmęczonym człowiekiem. "Ile on ma lat? - pomyślał Andrzej. - Przecież to jeszcze niestary gość: czterdzieści parę lat, młodszy od mamusi. Takie ma życie". - Przejdziemy do salonu - wytwornym tonem powiedziała pani Targowska. - Tam wypijemy kawę. Chłopcy - zwróciła się do Antoniego - może jeszcze i wy wypijecie kawy? A może herbaty? Ku wielkiemu zdziwieniu Andrzeja odpowiedział Skrzetuski: - Bardzo chętnie, proszę pani. Ja proszę o herbatę. W tej chwili Andrzej poczuł na sobie wzrok Walerego. Spojrzał na niego uważnie. - Jakie wy macie czarne włosy - powiedział Royski. - Skąd wy jesteście tacy czarni? Przecież oboje wasi rodzice są blondynami. - To po wuju - powiedział Antek z drwiną w głosie. - O, ja jestem już siwy - powiedział Walery i przeciągnął palcami po czuprynie. Rzeczywiście, włosy miał już znacznie przyprószone siwizną. Andrzej spostrzegł przy tym, że palce Walerego są bardzo długie i cienkie. Ręka jego była piękna i delikatna. - Nie myślałem, że was tu spotkam - powiedział Walery, gdy wszyscy wstali od stołu. Zbliżył się do chłopców i jak gdyby chciał im coś powiedzieć. Ale wahał się. - Nie, naprawdę - zwrócił się do Andrzeja - jak tam matka? Bo ty tak mówisz oficjalnie, że wszystko dobrze. A mama moja mi mówiła, że się tam u was jakoś pokomplikowało. - Mieszkanie nasze na Czackiego przepadło - powiedział Andrzej - mieszkamy teraz w domu Bilińskiej na Brackiej. - A wiem, a wiem - z roztargnieniem potwierdził Walerek, nerwowo przecierając oczy. - A od Bilińskich nie ma wiadomości? Podobno Alo był w wojsku? - Nic o tym nie słyszałem - powiedział Andrzej, znowu nastawiając się uważnie na słowa Walerka. A potem dodał z pewną złośliwością: - Jesteśmy czarni obaj, ale oczy mamy niebieskie, a wuj ma czarne jak węgiel! Prawda? Walery uśmiechnął się. - Ale widzę przez nie różowo - powiedział. - To rzeczywiście można pozazdrościć - powiedziała pani Targowska. Do salonu przechodziło się przez hall, a właściwie przez staropolską sień. W momencie kiedy Skrzetuski bawił panią Targowską jakimiś zwyczajnymi twierdzeniami na temat herbaty, a za nimi szedł Royski z panem Targowskim ubolewając, że teraz nie można polować, Krystyna pociągnęła za rękaw Andrzeja. - Chodź - powiedziała. Przekradli się do małego pokoiku sąsiadującego z sienią. Było tam ciemno, Andrzej niejasno odróżniał rysy Krystyny. Garbaty i Antoni znaleźli się obok nich. - To straszne - powiedziała Krystyna - on wszystko wywąchał. - Co on tu robi? - spytał Andrzej. - Co robi! Szpieguje! - Krystyna powiedziała to słowo za głośno i zakryła sobie usta dłonią. - Wypatrzył wszystko - skonstatował ponuro Antoni. - No, cóż - z rozmysłem powiedział Garbaty - wydał na siebie wyrok. On stąd wyjechać nie może. - Jest bez furmana - zauważył Antoni. - Tym sobie przypieczętował. Zamilkli na chwilę. - No, i jak będzie? - spytał Antek. - Chyba tylko ja - nieoczekiwanie dla siebie powiedział Andrzej. - Dlaczego? - zaniepokoiła się Krystyna. - Nikt nie wie, że ja tu jestem. Walery zginie w drodze do Puław. A wszyscy we dworze będą na miejscu. Zapadło chwilowe milczenie. - Masz broń? - nagle spytał Antek. - Skądże! - Andrzej wzruszył ramionami. - Dostaniesz - powiedział Garbaty i tym słowem jak gdyby objął dowództwo. - Więc jak będzie? - spytał jeszcze Andrzej. - Idź na górę do Antka - powiedział Garbaty - zaraz tam wszystko otrzymasz: instrukcję i broń. Wy idźcie do salonu, żeby nie zwrócił uwagi. - On nie pojedzie do Puław - powiedziała Krystyna - on pojedzie do Gołębia, do gestapo. Garbaty powiedział do Krystyny jakby z niezadowoleniem. - Zobaczymy, tego nie można przewidzieć. Antek zwrócił się do brata: - Idź i czekaj. Zaraz do ciebie przyjdę. Trafisz? - Trafię - powiedział Andrzej i bez słowa poszedł na górkę, do pokoju Antka, w którym tego ranka mył ręce. Nie zapalił światła i położył się na łóżku Antoniego; był piekielnie zmęczony. - Muszę trochę wypocząć - powiedział do siebie - nie można nic zaczynać w takim stanie. Zapalił papierosa i z pewnym zdziwieniem zauważył w świetle zapałki, że ręka mu się trzęsie. - Andrzej - powiedział do siebie - spokój. To nie takie straszne. Przymknął oczy i usiłował się zdrzemnąć. Ale wódka i kawa działały. "To niezabawne - pomyślał jeszcze. - Nagle ni z tego, ni z owego trzeba trzasnąć znienawidzonego wujaszka". Nie spodziewał się tego wyjeżdżając z Warszawy w pokojowych celach sprowadzenia Antka do domu. Ale na przekór jego myślom wciąż wytwarzała się w nim pustka. Nie można bezkarnie spędzić takich dwudziestu czterech godzin. Otworzył oczy. Przez okno wpadało trochę światła i nie było jeszcze ciemno. Wpatrywał się w przestrzeń pokoju ze zdziwieniem. Może mu się to śniło? Niedaleko stała Marysia. - Dlaczego się tu ukryłeś? - spytała po dobrej chwili milczenia. Andrzej leniwie zbierał myśli. - Zmęczony jestem - powiedział - mam dosyć tego całego towarzystwa. - Nie chcesz widzieć Walerego? - Co mi tam Walery! Nic mnie nie obchodzi. - A dlaczego ty jesteś zmęczony? - nalegała aktorka. - Byłeś w akcji? - Wiesz! Masz pomysły! - Andrzej pociągnął parę razy papierosa. - Nie podejrzewasz mnie chyba o takie szaleństwa? Wypierał się instynktownie. Nie podobała mu się ta wizyta w ciemności. Ale wiedział, od dawna wiedział, od momentu wtedy na dworcu, że to jest bardzo piękna kobieta. I że ją będzie miał. - Byłeś z kobietą? - spytała Marysia i zrobiła krok w stronę łóżka. - Jeszcze nigdy nie miałem kobiety - powiedział Andrzej bardzo pomału i zgasił papierosa o popielniczkę. Marysia się zaśmiała. - Oho - powiedziała - Antek mówił o tobie zupełnie co innego. - Co on tam wie! Nie widziałem go od początku wojny. - Mówił, że przed wojną. - Prowadziliście takie intymne rozmowy? Dlaczego? Kombinujesz z Antonim? - Och, on taki zakochany. - W kim? - No, naturalnie w Krystynie. - W Krystynie? - zdziwił się Andrzej. - Nie wiedziałem. - Ty w ogóle nic nie wiesz. - Coś niecoś wiem. Chodź - pociągnął ją za rękę na łóżko - chodź, bo nie mamy czasu. Marysia leżąc przy nim zapytała: - Dlaczego nie mamy czasu? Cała noc przed nami. Andrzej struchlał. "Skąd ona wie?" - przemknęło mu przez głowę. Tak - powiedział głośno - mamy całą noc przed sobą. A kiedy ty wracasz do Warszawy? - Niedługo. Muszę wrócić do kawiarni. Wiesz, mam taką kawiarnię na Kredytowej, dobrze mi idzie. - Ja nie chodzę do kawiarni - powiedział Andrzej. - A co robisz? - Co robię? Uczę się. Oczywiście uczę się. Pocałowali się. - No, a teraz leć - powiedział Andrzej, lekko spychając ją z łóżka - leć, bo zaraz tu będzie Antek. - Naprawdę? A po co on tu przyjdzie? Za dużo chcesz wiedzieć. Nie uchowasz się. - Obyś nie wyrzekł w złą godzinę. Marysia niezadowolona wstała z łóżka. Poszła ku drzwiom. Potem nagle zawróciła. - Ale wy nic złego nie zrobicie Waleremu? Andrzej milczał trochę za długo. - "Wy"' to znaczy kto? Głos mu się wydał nienaturalnie niski. Sięgnął po drugiego papierosa. - Czy ja wiem? No, wy wszyscy - westchnęła Marysia. - Przecież chyba orientujesz się, że jak tu "wszyscy" się zebrali, to każdy jest z innej opery. Co innego Garbaty, co innego Skrzetuski, co innego ten słodki idiota, co prawi komplementy Krystynie. - Tak - zawahała się dziewczyna - każdy jest inny, ale każdy ma rozpylacz. - Głupiaś - już ze złością powiedział Andrzej - żebym ja mógł mieć rozpylacz! - Jeżelibyś bardzo chciał, to mógłbyś go mieć - powiedziała znacząco Marysia. - Musiałbym zamordować jakiegoś Niemca. - Albo Walerego. - On ma? - Powinien mieć. - Nic mnie to nie obchodzi. - To szkoda. - Czy ty się kochasz w Walerym? - Nie, nie kocham się - Marysia znowu doszła do samych drzwi i głos jej brzmiał w ciemności - ale chciałabym zostać jego kochanką. Andrzej syknął. - Winszuję - rzekł po chwili. - Dziękuję. - To bardzo piękny człowiek - dodał. - Jesteś do niego podobny - powiedziała Marysia jak gdyby z wyrzutem. - Tylko jestem trochę wyższy. Innej budowy. Obaj jesteśmy do niego podobni, tylko że oczy mamy niebieskie. To przecie nasz wuj. - Masz niebieskie oczy? Nie zauważyłam. - Widocznie nie bardzo uważnie mi się przyglądałaś - Andrzej cieszył się, że rozmowa zeszła na inne tory - a kładziesz mi się do łóżka. - Nie bądź ordynarny - powiedziała Marysia. - Zejdziesz na dół? - A po co? - Choćby po to, abyśmy jeszcze pogadali. - Pogadamy w Warszawie. - Wyjeżdżasz? - Za parę godzin wyjadę. Załatwię interes i wyjadę. - Jaki interes? - Matka prosiła. Chce, żeby Antoni wrócił do domu. Muszę się z nim rozmówić. Dlatego cię wyganiam. Pa. - Ale zejdziesz? - Zaraz zejdę. Pogadam z Antonim i zejdę. - To do widzenia. - Do widzenia. A pozdrów tam twojego ukochanego. - Świnia jesteś! - Marysia to powiedziała już za drzwiami i słychać było, jak zbiegła po schodach. - Cholera! - zaklął Andrzej. Bardzo go speszyła ta nieoczekiwana wizyta. - Fiuuuu... - dodał jeszcze głośno - niepotrzebne komplikacje. A taka ładna kobieta. Potem zdrzemnął się. Zbudziło go wejście Antoniego. - Masz tu - wetknął mu rozpylacz. - Czy się z tym umiesz obchodzić? - Czyś ty z byka spadł? Wojna trwa trzeci rok. - No, to już. Pojedziesz konno z Władkiem. Sam Władek zgodził się wziąć udział. - Jak to: "sam Władek"? - Władek jest zwierzchnikiem Garbatego. - Nie opowiadaj. - Nie chwila do żartów. Chyba pojmujesz. - Tak. A co to jest? - Gwardia Ludowa. - Pojęcia nie miałem. A ty? - Ja jestem AK. Skrzetuski nic o tym nie wie. - Spodziewam się. A dojdzie do porozumienia? - Jak Walery wyjedzie, pogadamy. - Czy Władek ma spluwę? - Ma. Ale ty będziesz strzelał. - A gdzie? - On ci powie. Na ósmym kilometrze jest zakręt do Gołębia. Figura i parę drzew. Tam zaczekacie. - Noc ciemna? - Nie bardzo. Ale jeszcze się ściemni. On was nie zauważy. Tam pod tymi drzewami ciemno. - Walery ma rozpylacz. - Kto ci powiedział? - Marysia. - To komplikacja. I duża. Ona będzie wiedziała, kto to zrobił. - Cholera. - Ale nie można inaczej. Andrzej skoczył z łóżka na równe nogi. Czuł się znów rześko. - Niestety, muszę zabrać mój plecak. Nie mogę go tu zostawić. - To bierz, nie szkodzi. - Trochę mnie będzie obciążał. Andrzej wkładał plecak. - No, więc ostatecznie nie pojedziesz do Warszawy? - spytał brata. - Matka bardzo chciała. - Ale ja nie chcę. Powiedz matce... - Nic jej nie będę mówił. - Jak chcesz. - Ale, ale! Powiedz mi, skąd się tu wzięła Anielcia. Udawałem, że jej nie znam. Ale się zdziwiłem. - To dobrze. Pani Targowska nie wie, że to nasza krewna. Władek też nic nie wie. - A skąd ona? - Uczepiła się, przyjechała tu za mną. Dostała się na służbę. Niech tam... - A ty kombinujesz z tą tam... z Krystyną. - To także Marysia ci powiedziała? - Także. - No, cóż. Można i tak mówić. - To bardzo fajna dziewczyna. No to co? Idziemy? - Idziemy. Tą samą drogą wyszli na boczny ganek. Wewnątrz paliły się jasne światła i na dworze wydawało się bardzo ciemno. Ale po chwili oczy się przyzwyczaiły. - Chodź tu - powiedział Antek. Koło bramy stały dwa konie. Władek trzymał je oba za uzdy. Wędzidła dzwoniły lekko. - Żeby tylko nie było za dużo hałasu - powiedział Antoni. - Bryka jest podkuta, będzie turkotało - powiedział Władek. Andrzej pierwszy raz słyszał jego głos. Gęsty, męski, ze świetną polską wymową, zupełnie jak głos aktora. Nie bał się, ale ten głos napełniał go otuchą. - Czy strzelać z konia? - spytał jeszcze. - Lepiej tak - powiedział Władek - koń przyzwyczajony, nie zestraszy się. A można zaraz uciekać. - Dokąd uciekać? - W stronę Puław. To znaczy stacji kolejowej, nie miasta. Ja potem odbiorę konia, a pan pójdzie na dworzec. I do Warszawy. Pociągi teraz nie chodzą regularnie, ale zawsze się pan tam czegoś doczeka. - Tylko że będziecie musieli przejechać koło domu. - Dwa kilometry, to głupstwo. Nikt nas nie zauważy. Antek nagle objął Andrzeja i pocałował go w policzek. Objęcie było niezwykle silne. - No, Andrzejku - powiedział Antoni szeptem. Siedli na koń i pojechali. Andrzej czuł się w siodle dość dziwnie, miał na sobie długie spodnie i plecak z tyłu, ale koń szedł dobrze i równo. Uspokajał się. Gdy tylko wyjechali w pole, ogarnął go ów jesienny polny zapach, który szedł przez równinę, roztapiając w sobie woń końskiego potu i rzemienny aromat siodła i uzdy. Oddech płaskiego kraju pełnego wykopywanych kartofli. Był tu i świeży zapach rozkopanej ziemi, i lekki dymek palonych łęcin ziemniaczanych, i nawet takie powietrze, jak w spichrzach bywa, kiedy tam wożą niezupełnie jeszcze wyschnięte ziarno żyta i pszenicy. Te wszystkie pomieszane zapachy świadczyły, że jeszcze pola nie zamarły, że jeszcze na nich kipi praca - pomimo wojny i niedobrych zdarzeń, które zdawały się skuwać każdy odruch. Kiedy przejechali jeszcze jaki kilometr lub dwa i droga zaczynała schodzić ku dolinie, która niegdyś była rzeczką, powietrzem zaczynało jeszcze nieść - oprócz wszystkich polnych wyziewów - oddech schnącego siana. Koszono tu wszędzie zapewne otawy. To powitanie nocne, które nozdrzom Andrzeja niosła pracowita a zasypiająca jesiennym wieczorem równina, miało w sobie coś z urzekającego spokoju, a nawet i coś ze spokojnej miłości, jak gdyby zapraszało go do złożenia głowy na słomie, na łęcinach, na buraczanej naci i przytulenia się do ziemi jak do kobiecego ciała. Było ciepło, tym kojącym październikowym ciepłem, jakie na całym świecie zna ta tylko równina, i uzupełnieniem tego ciepła był piękny głos Władka, który nie onieśmielony nocą, tajemnicą, dotkliwością dramatycznego zadania, powiedział zupełnie głośno i wyraźnie: - Za chwilę dojedziemy do tej figury. Trzeba będzie poczekać. Wszystko przeszło bardzo prosto. Czekali oczywiście długo i czas im ciągnął się nieskończenie, zanim posłyszeli turkot bryczki. Władek nachylił się poufnie do Andrzeja i powiedział tym razem cichutko: - Poczekaj, aż przejedzie. Andrzej żachnął się. - Ja z tyłu nie strzelam - odezwał się aż za głośno. Tymczasem musiał strzelić z tyłu. Jakaś poświata była w tej nocy, księżyc za chmurami czy co. Było szaro i widać było, nie tylko słychać, zbliżającą się bryczkę. Ale Walerek skręcił w tym miejscu, gdzie była figura i drzewa. Skręcił w prawo. Andrzej ujrzał jego plecy oddalające się dość szybko. Pognał konia, zrobił parę metrów i wywalił serię. Zabrzmiała dość cicho. Miał wrażenie, że rąbnął w plecy siedzącego człowieka w jasnym płaszczu. Był ubrany lekko, przecie stała ciepła pogoda. Koń Andrzeja zatupotał w miejscu, ale się nie ruszył, za to konie w bryczce poniosły. Andrzej poczuł, że Władek na swoim rumaku wyminął go w galopie. Słychać było turkot oddalającej się bryczki. Turkot ten urwał się w pewnej chwili. Andrzej ściągał z całych sił swojego konia, który zagryzł wędzidło, ale stanął słupem. - Dobra kośka, dobra - powiedział Andrzej i poklepał konia po szyi. Zobaczył w dali na drodze światełko. To Władek świecił latarką. Podciął konia i dogonił go. Władek oświecał coś na drodze. Andrzej zeskoczył z siodła i prowadząc konia za uzdę podszedł do Władka. Władek oświecał twarz leżącego na szosie Walerego. Był martwy. - Wypadł z bryki, cholera - powiedział Władek. - Skręcił do Gołębia, do gestapo. Chciał dać znać! Andrzejowi wydało się dziwne, że Władek dopiero teraz konstatuje ten fakt. Patrzył na martwą twarz Walerego tak, jak tyle razy patrzył na żywą: z nienawiścią. Wielkie czarne oczy Royskiego były otwarte, ale szkliste i bez wyrazu. - Trzeba go zepchnąć do rowu - powiedział Władek. - Nie rusz! - krzyknął Andrzej. - Niech leży. - Tak będzie bardziej podpadał. - Wszystko jedno, przecież złapią konie. Przylecą tu. Lepiej nie ruszać. - Rzeczywiście. No, to jazda z powrotem. Wsiedli na konie i skierowali się do domu. Jechali nie spiesząc się, w milczeniu. Nagle Władek się obejrzał. - Wiejemy, prosto w pole! - zawołał do Andrzeja i przeskoczył przez rów. Andrzej za nim. Pogalopowali kartofliskami. Na drodze do Gołębia pojawiły się światła. Trzy samochody całym pędem grzały w stronę domu Targowskich. Chłopcy zatrzymali się w małym zagajniku za kartofliskiem. Konie stały tuż przy sobie, strzemiona jeźdźców stykały się. - Do nas pojechali - powiedział Władek. - Co ty pleciesz? - dopiero teraz zorientował się Andrzej. - Pojechali do dworu? - Do dworu. - No to ja tam muszę być. - Po co? - Tam mój brat. - Zwariowałeś? Co pomożesz? - Muszę. Andrzej zaciął konia i galopem puścił się polami wzdłuż drogi, Władek pogonił za nim. Dopędził go niedaleko już dworu. Chwycił konia Andrzejowego za uzdę i zatrzymał. Andrzej chciał się wyrwać, ale zwalił się z konia na ziemię. Władek także zeskoczył i chwycił Andrzeja w pasie. Andrzej wyrwał się. - Nigdzie nie pójdziesz - mruczał Władek przez zęby - nigdzie nie pójdziesz. Dawaj rozpylacz. Andrzej poczuł wokół swego ciała mocne ramiona Władka. Ściskał go tak, że prawie tracił oddech. Ledwie mógł wymówić. - Puść! W tej chwili jednak od strony dworu doleciały niegłośne strzały. Strzelano seriami, słychać było krzyki i gdzieś bliżej zawył pies. Władek puścił Andrzeja, stanęli obaj nasłuchując. Znowu strzały, głośniejsze. - Uciekaj - powiedział Władek, zabierając broń od ogłupiałego Andrzeja - nic tam po nas. Uciekaj tą drogą, omijaj miasto, wprost na stację. Masz na bilet? Andrzej zacisnął usta. - Mam - powiedział. - Uciekaj, szybko. Ja lecę w przeciwną stronę. - A konie? - Konie puścimy. Wrócą same. Ja teraz konia nie potrzebuję. - No? - To leć. Do widzyska. Podali sobie ręce. Andrzej ruszył szybko w stronę dworca, który leży w Puławach o parę kilometrów od miasta. Nie bardzo sobie zdawał sprawę z tego, co się z nim dzieje. Szedł jednak zapamiętale. III Pociąg do Warszawy miał odejść dopiero o szóstej rano, ale wszystkie pomieszczenia dworca były zapchane ludźmi. Siedziano na ławkach, na workach, na walizkach powiązanych sznurkami i rzemykami. O zawartości tych walizek nie można było wątpić. W toalecie też pełno było, pomieszczenie to zamieniono na bardziej elegancką poczekalnię i kuferki, na których umieścili się tam ludzie, miały ślady "lepszego" pochodzenia. Parę osób w toalecie szukało miejsc ciemnych; Andrzej z łatwością rozpoznał, że byli to Żydzi. Przechodząc spojrzał w lustro i przestraszył się. "Muszę i ja poszukać ciemnego kąta" - pomyślał. Wyglądał przerażająco. Twarz mu zapadła, oczy błyszczały. - Pewnie mam gorączkę - powiedział. Policzki, nie golone, pociągnęły się zbyt wysoko sinym cieniem. Zabrudzony był do kolan piaskiem i ziemią. Wydobył z plecaka szczotkę - akuratny Andrzej woził zawsze z sobą podobne przybory - i oczyścił spodnie. Ludzie gniotący się na podłodze opodal tego miejsca protestowali. - Nie może to pan na dworzu się oczyścić? - warknął na niego jakiś starszy pan. Andrzej przyznał mu w duchu rację. Ale po swoim nocnym rajdzie mimo woli garnął się do zamkniętych pomieszczeń. Czuł się bezpieczny z dachem nad głową. Zresztą miał dziwne uczucie, jakby tej głowy wcale nie miał. Czuł pustkę zupełną, co nie znaczy, by mu nie ciążyło czoło i ciemię, gdzie doznawał ucisku. "Naprawdę nie nadaję się do tego rodzaju biegów na przełaj". Zupełnie nie myślał o tym, co się stało we dworze Targowskich. Nawet nie "odpędzał" od siebie myśli o Antku, ale zupełnie mu ona nie przychodziła do głowy. Otwarte źrenice Walerka w świetle latarki Władka wracały za to ciągle do niego. - Muszę się trochę przespać - powiedział do siebie. Znalazł w głównej sali kąt, który jakimś cudem był wolny. Postawił tam plecak, usiadł na podłodze, oparł się o ten węzełek i zasnął. To nie był nawet sen, tylko nagłe zapadnięcie się w mrok i nieświadomość, ciężkie i czarne. Zbudził się około godziny trzeciej. Światła paliły się i mniejsze, i znacznie słabsze, tak że cała poczekalnia zanurzona była w cieniu. Ludzie spali pokotem i oddychali ciężko. W sali panował zaduch i to zaćmione powietrze, jakie zawsze stoi nad śpiącą ciżbą. Głowa w dalszym ciągu ciążyła mu i jednocześnie była pusta. To było bardzo nieznośne, potrząsał nią co chwila, jakby co chwila budził się ze snu. Ale to nie pomagało na to straszne otumanienie. Bolały go wszystkie kości od niewygodnej pozycji i twardej podłogi. Przetarł oczy. Przetarł raz i drugi, ze zdumienia, chcąc sprawdzić, czy nie śpi, czy nie ma przywidzeń. Tuż obok niego, dotykając jego łokcia workiem, na którym siedział, znajdował się jego rozmówca z poprzedniej nocy. Miał tylko na głowie jakiś czarny beret, którego Andrzej nie zauważył na statku. "Stryjek" miał otwarte oczy i patrzył na niego badawczo i bardzo nieprzyjemnie. Oczywiście Andrzej zrozumiał, że wie już o wszystkim. W tym półśnie zdawało się to całkiem naturalne. - Nie śpisz? - powiedział Władek Gołąbek. Dopiero teraz Andrzej uprzytomnił sobie, że podobny on jest jak dwie krople wody do Gorbala. - Nie śpisz? - powtórzył siedzący na worku. Górował on nad Andrzejem i to może właśnie było najnieprzyjemniejsze, że mówił do niego z góry na dół. - No, i jak ci się to wszystko podoba? Andrzej postanowił nie nawiązywać rozmowy z natrętem. Ale mimo woli na ostatnie pytanie odpowiedział: - Co? - No, jak ci się to podoba? Znowu rozmawiali szeptem, z ust do ucha, bardzo cichym szeptem, żeby nie przeszkadzać śpiącym i żeby nikt nie podsłuchał. - Co za pytanie! - oburzył się Andrzej. - Nic mi się nie podoba. Nie wiem, o czym pan mówi. - Mów mi: "stryju". - Znowuż, "stryju". Ja nie wiem, kto pan jest. - Wszystko jedno, kim jestem. Mów mi: "stryju". - Dobrze, niech będzie "stryju". - Może cię zbudziłem - powiedział tamten i zjeżył sobie ten czarny beret na głowie - śniło ci się pewnie coś przyjemnego. - Nic mi się nie śniło. - Myślałem. - To szkoda. - Myślałem, że może przyśni ci się Kmicic albo jeszcze inny jakiś szlachetka. Zasadzka była wypisz wymaluj jak z Sienkiewicza. Tylko że za czasów pana Zagłoby nie znano jeszcze rozpylacza. Strzelano... Z czego to strzelano, Andrzejku, w tamtych czasach? Andrzeja zdziwiło to pytanie. - Strzelano z krócic i bandoletów. - Aha, masz rację, strzelano z krócic i bandoletów, ale to nie było wygodne strzelanie. Trzeba było dobrze mierzyć, a poza tym znać oręż: czy góruje, czy dołuje. To było trudne. - Byli dobrzy strzelcy. - Oczywiście. Wyprawiali prawdziwe rzezie. Jak to Sienkiewicz o tym pisze: zamordował dziesięciu żołnierzy. Zamordował, i nic. - W tamtych czasach - bardziej pomyślał, niż powiedział Andrzej. - Właśnie. W tamtych czasach. A dzisiaj rozpylacz. Co za doskonały wynalazek. Trrr - przejechać serią i nawet bez żadnego celowania, chłop leży. - Ja celowałem - powiedział Andrzej. - Cel miałeś wygodny. Walery był w jasnym płaszczu, a noc dzisiaj nie jest zupełnie ciemna. - Piękna noc - w zamyśleniu powiedział Andrzej. - Piękna i ciepła. Tu październik bywa zawsze taki piękny. Ładny miesiąc. Gwiazdy się wtedy palą najbardziej. - Na polach pachnie. - Szedłeś polami. Utytłałeś się jak nieboskie stworzenie. - Tak, spieszyłem się. Nie miałem nawet czasu zmiarkować, jaka jest pogoda. Teraz widzę dopiero, jaka ta noc jest piękna. - I cicha. Stoi nad polską równiną. To bardzo piękny kraj. Dobrze to zrobiłeś, Andrzeju. - A stryj skąd?... - Władek mi powiedział. My tu wszyscy razem. No, i sam widziałem. Niestety. - Pomordowali? - Pomordowali. Wszystkich. - I Antka? - Tak. Niestety i Antka. To dla waszej matki będzie okropne. Andrzej się poruszył. - Wszystko takie okropne. - Tak ci się zdaje - stryjek wyciągnął rękę - tak ci się tylko zdaje. W tym wszystkim jest jakiś sens. - Jaki może być sens w mordowaniu? - Sam zamordowałeś. - To był bardzo zły człowiek. - Tak ci się może zdawało? Taki sam jak każdy inny. - Podły. - Każdy z nas ma swoje podłości. Tak, on także mordował. Dawno temu, ale mordował. - I co? Tam u Targowskich... - No, nic. To takie polskie, takie szlacheckie. Schowają ich wszystkich do jednej mogiły. Tak się pogodzili, tak się porozumieli. - Nie trzeba ich było aż mordować, żeby się porozumieli. Mamy wspólnego wroga. - Może. Jedni uważają, że mamy jednego wroga, inni, że mamy dwóch wrogów. Różnie uważają. Ale się biją, dobrze biją, jak za czasów Kmicica. Prawda? - Cóż mają robić? A potem sobie przypomniał: - O Boże! Antka zastrzelili. - Martwisz się? - Nie. Nie mogę sobie nawet wyobrazić. On zawsze był przy mnie, od tylu lat, starszy brat. Nie, ja nie wierzę. Skąd stryjek może wiedzieć? - Mówił mi Władek. On wszystko widział. - Pochowali ich? - Skądże? Tak prędko? Przecież to noc. Poczekają do rana. Muszą mieć czas na wykopanie dołu. To będzie wielki dół. - I Krystyna? - I Krystyna. - I Marysia? - Co do Marysi, to nie jestem pewien. Mówią, że ktoś tam uciekł. A może to tak o tobie mówili? - ja nie uciekłem. - Nie. Ty poszedłeś na rycerską wyprawę. Jak w książce. Na czerwonoskórych. Strzelałeś z tyłu do bezbronnego... - On miał rozpylacz. - Skąd wiesz? - Tak mówili. - Strzelałeś do człowieka, którego nienawidziłeś całe życie. - Upokarzał mojego ojca. Mogłem go nienawidzić. - Naprawdę? Czy za to się zabija? - Nie za to go zabiłem. Ale on wyśmiewał mojego ojca. - Kochałeś ojca? - Kocham go jeszcze. - Ale ojca już nie ma. - Gdzieś tam jest. Wróci. - I znowu będzie wypiekał ciastka. - Wypiekał ciastka! Ktoś musi wypiekać ciastka. Ale to był mój ojciec. - I to za ojca zamordowałeś Walerego. Zemściłeś się bardzo okrutnie. - Nikt inny nie mógł tego zrobić. - Ależ oczywiście. To już los tak zrządził. Po to zjawiłeś się w tym dworze. Nikt inny nie mógł tego zrobić. - I nikt nie miał osobistych powodów do zastrzelenia go. - To był człowiek. - Okropny. - A pamiętasz jego oczy? Miał bardzo piękne oczy, zupełnie takie same jak Antoni. I oczy Antoniego pewnie tak samo wyglądają w tej chwili. Otwarte i niewidzące. Jak oczy zabitego zająca. - Wszystkie trupy mają takie oczy. - Wszystkie trupy zabitych. - I umarłych. - Umarłym w rodzinie zamykają powieki. Pamiętasz babcię Michasię? Andrzej szarpnął się. - Skąd wiesz o babci Michasi? - krzyknął nagle głośno. - Cicho tam! Dajcie spać! Kto tam krzyczy? - rozległy się wołania śpiących dookoła. Andrzej zniżył głos. - Ty chcesz, abym ja żałował tego, co zrobiłem, abym mówił "nie zabijaj", ale ja nie powiem "nie zabijaj". Uczono mnie zabijania od szkolnej ławy, mówiono, że to obowiązek człowieka, że to umiejętność mężczyzny, uczono mnie obchodzenia się z bronią, kazano mi zabijać zające i kuropatwy. To umiejętność mężczyzny, a jestem mężczyzna, prawdziwy mężczyzna: umiem zabijać. Dowiodłem tego. Szeptał gwałtownie, ale cichutko, nie patrzył na tamtego w czarnym berecie. Ale się dziwił, że ten nie reaguje na jego słowa. Poruszył więc głową, która ważyła cetnar, i spojrzał na tamto miejsce. Nie było tam nikogo. IV Zbudziło Andrzeja ogólne poruszenie. Jeszcze było ciemnawo, ale widać zapowiedziano pociąg, bo tłum zafalował. Podnosiły się poszczególne postacie, ludzie przeciągali się i ziewali. Potem wszystko to ruszyło na peron. Na peronie było już jasno i bardzo zimno. Dzień się zaczynał pogodny. Chyba był przymrozek. Około szóstej wtoczył się lubelski pociąg. Już był dosyć pełny, tak że o miejsca nowi pasażerowie musieli walczyć. Musieli walczyć zarówno z tymi, co już w pociągu byli, jak i z tymi, którzy chcieli się do pociągu dostać. Andrzej dzięki swemu wzrostowi górował nad wszystkimi i mógł zaplanować strategię zdobycia miejsca. Najtrudniej było z babami. Swoimi workami, koszami, wreszcie swoją objętością (były obłożone połciami słoniny) zamykały wszelki dostęp do drzwi czy do okien. Bo i wybitymi na ogół oknami ludzie dostawali się do wnętrza wagonów. Sytuacja z pozoru wyglądała beznadziejnie, ale jakoś się pomału upchnęło wszystko. Andrzej dostał się stosunkowo łatwo, umieścił plecak na podłodze w korytarzu i stanął obok niego. Otoczył go zwarty tłum podróżnych. Mieli tak jechać do samej Warszawy. Pociąg ociągał się długo, ale wreszcie ruszył. Zaczynało się poznawać najbliższych sąsiadów. Ale na ogół ludzie byli milkliwi i do rozmowy nieskorzy. Ostatecznie nigdy się nie wiedziało, z kim się gada. Baby lękliwie poglądały na swoje toboły spiętrzone na pólkach, mężczyźni, których było znacznie mniej, zapalali papierosy i pożyczając zapałki uważnie patrzyli na uprzejmego sąsiada. Jazda trwała niedługo. Ledwie pociąg przejechał parę kilometrów, zaczął zwalniać. - Co to jest? - spytała jakaś baba. - Niech się pani nie boi, to Gołąb - uspokoił ją mocny chłop, który siedział koło niej. Nagle gruchnęło: - O Jezu, żandarmi! Pociąg zwolnił i stanął. Wzdłuż całego peronu stał szereg żandarmów. Nie mówili nic i nie poruszali się. Stali bez ruchu, i już było wszystko wiadomo. Przestraszone baby poczęły wyrzucać toboły przez okno na przeciwną stronę toru. Zrobił się krzyk w pociągu. Do wagonów weszło paru żandarmów. Kazali wszystkim wysiąść bez bagaży. Worki i kosze, kuferki i walizki miały zostać na miejscu. Andrzej włożył swój plecak i wyszedł za innymi. Jakiś żandarm zirytował się na niego. - A plecak, plecak! - wołał. - To są moje rzeczy osobiste - powiedział Andrzej po niemiecku. Żandarm zmiękł. - No, pokaż - powiedział. Andrzej rozpiął plecak. Żandarm zrewidował. Rzeczywiście były to tylko rzeczy osobiste. Zabrał małe krągłe lusterko. Zabierając uśmiechnął się nawet do Andrzeja. - Golić, golić się - powiedział po polsku. Andrzej wzruszył ramionami. Żandarm, nie znalazłszy zrozumienia, znów stał się groźny. - Haben sie einen Ausweis? * (* Czy macie dowód osobisty?) Andrzej pokazał swoje papiery. Wszystkie były w najzupełniejszym porządku. - No, na miejsce - zawołał i popchnął Andrzeja tak, aż się zatoczył. Pasażerowie z pustymi rękami stali wzdłuż pociągu, pomiędzy wagonami a szeregiem Niemców. Baby z niemą rozpaczą patrzyły, jak żandarmi wynosili ich towar z wagonów. Worki składano na wielkie kupy, co kilkadziesiąt kroków. Rzeczywiście było tego dużo. Nikt nie lamentował. Czasami ktoś zaklął. Wtedy odzywał się głos żandarma: - Ruhig! * (* Spokój) Andrzej popatrywał na ludzi, którzy zachowywali się spokojnie, choć byli wściekli. Stali wszyscy szeregiem, ale dość ciasnym, bo jadących było wielu. Nagle o kilkanaście kroków od siebie ujrzał znajomą twarz. Jasne włosy Marysi, nie przykryte niczym, odcinały się wyraźnie od wszystkich kolorowych i wypłowiałych chustek. Aktorka bez płaszcza, bez nakrycia głowy stała pomiędzy babami. Była zmarznięta i bardzo blada. Miała sine wargi. Andrzej chciał się przedostać do niej, ale żandarm stojący za nim znowu powiedział: - Ruhig! Musiał więc czekać, aż cały obrządek się skończy. Rewizja trwała przeszło godzinę. Dopiero po tym czasie zawołano: - Alles aufsteigen! * (* Wszyscy wsiadać!) Niektórzy już nie wsiadali do pociągu, nie mieli po co jechać. Jakaś baba wyciągała z kupy na peronie swój worek i spokojnie przedkładała wściekłemu żandarmowi, że "tam" nic nie ma. Ku zdziwieniu Andrzeja udało się jej wyciągnąć worek i zataszczyć go do wagonu. Dopiero w momencie wsiadania do wagonów Andrzej mógł dopaść Marysi. - Mam zapasowy sweter w plecaku, zaraz ci go dam. W wagonach było luźniej niż dotychczas. Marysia przytuliła się do Andrzeja. Drżała. Zęby jej szczękały. Andrzej odsunął ją lekko, zdjął plecak, chociaż sąsiedzi sarkali, wyciągnął sweter i pomógł go włożyć Marysi. - Będzie ci cieplej - powiedział. Pociąg ruszył powoli. Nie mówili do siebie ani słowa. O czym by mogli mówić? Andrzejowi się wydawało, że każde słowo byłoby tu zbyteczne. Ale Marysia widać nie zrezygnowała z rozmowy. - Gdzieś ty się podział? Andrzej wzruszył ramionami. - Musiałem jechać, muszę wracać do Warszawy. - Dogadałeś się z Antonim? - Nawet gdybym się dogadał... - powiedział Andrzej. - No? - spytała Marysia. - Myślisz? - Ty nic nie wiesz? - Nic. Uciekłyśmy z Anielcią. Byłyśmy w spiżarni. Chwyciłam tylko swoją torbę. Przez park... - A gdzie jest Anielcia? - Została. Poleciała do wsi. - A potem? Marysia przymknęła oczy. - Tam strzelali - szepnęła. - Ba! Zdążył dać znać! - powiedział Andrzej, chociaż czuł, że to powiedzenie brzmi nieszczerze. Marysia popatrzyła na niego z uwagą. - Myślisz? - spytała ledwie dosłyszalnie. - Ten twój - powiedział Andrzej. - Podobny jesteś do niego. - Przestań - powiedział groźnie Andrzej i ścisnął ją za przegub dłoni. - Przestań. - Jesteś jakiś nerwowy - powiedziała spokojnie Marysia i wysunęła dłoń z jego uścisku. Andrzej widział, jak się powoli uspokajała. Odzyskiwała całą pewność siebie. Nawet nie zauważył, kiedy zdążyła odgarnąć włosy, obciągnąć sweterek. Z torby wyciągnęła jakiś wełniany szalik i obwiązała szyję, zrobiła się normalną pasażerką. Wydawała się nawet znowu ładna. I paru podróżnych obrzuciło ją ciekawym wzrokiem. Pociąg szedł powoli, zatrzymywał się na stacjach, nadeszło i minęło południe. Chociaż na przystankach przybywało osób, jednak jakoś się tak wszystko przetrzęsło, że naokoło Andrzeja i Marysi zrobił się pewien luz. Rozmawiali teraz swobodniej, ale nie wracali już do wczorajszych zdarzeń. Marysia starała się nawet nie wymieniać imienia swojej przyjaciółki, Krystyny. - Jak ci idzie w tej kawiarni? - No, tak sobie. Mam przynajmniej z czego żyć. Jeszcze parę pań z teatru podaje u mnie. I jakoś to się pcha. Mam doskonałe mieszkanie: pokoik nad kawiarnią. To bardzo ważna sprawa. Pokoik jest tak położony, że prawie nikt o nim nie wie. - To ciekawe - powiedział Andrzej, aby tylko coś powiedzieć. - Prawda? Odwiedzisz mnie w tym pokoju? - Ja? - zdziwił się Andrzej. - A po co? - Uprzejmy jesteś - powiedziała Marysia już we "flirtownym" tonie. Andrzej przyglądał się jej z zaciekawieniem. Zaczynał podejrzewać, że to ona sprowadziła Niemców do dworu. Walery przecież nie mógł, a oni zdążyli akurat w porę. Ocalała z masakry; że była ta masakra, mogła nie wiedzieć, ale musiała się domyślać. Chyba miała na sumieniu te ludzkie życia. A w miarę jak pociąg się posuwał i oddalał ich od tamtych okropnych miejsc, z przerażonej i żałosnej istoty Marysia stawała się znowu elegancką, ładną kobietą, pełną uroku i pragnącą ten urok swój na Andrzeju wypróbować. Andrzej musiał całą siłą woli panować nad sobą, aby normalnie rozmawiać, aby nie zdradzać zdenerwowania czy lęku nawet i aby nie dać nic do myślenia tej pięknej samicy. Powściągał swoje odruchy - i przez to stawał się nienaturalnie sztywny. "Właściwie to powinienem ją wykończyć, jak tamtego - myślał - tylko że broni nie mam. Ona jest na pewno zbrodniarką". A jednocześnie odczuwał cały jej urok. Zdawało się, że im bliżej byli Warszawy, tym bardziej Marysia odzyskiwała dobry humor, coraz bardziej czując się w swojej atmosferze. Andrzej mieszał się i odpowiadał na jej dłuższe monologi tylko "tak" i "nie". W pewnym momencie zauważył, że Marysi bardzo zależy na zdobyciu go, i powiedział do siebie: "Ależ nie wyobrażaj sobie, dziewczynko. Nigdy w świecie!". Marysia opowiadała mu o swoim życiu teatralnym przed wojną, o przygodach ze starym Hubym, nie krępowała się już teraz i mówiła tak głośno, że wszyscy naokoło mogli wyraźnie słyszeć. Zresztą nie miał kto tego słuchać, baby jadące z towarem czy po towar na pewno nie wiedziały, o czym mówi ta zgrabna aktoreczka, a jeżeli nawet domyślały się jej fachu, to obrzucały jej sylwetkę niechętnym spojrzeniem. Idąc za tymi spojrzeniami Andrzej spostrzegł, że spod zbyt szerokiego swetra i krótkiej spódniczki wyłaniały się niezwykle zgrabne nogi. Pończochy, buty - wszystko było w znakomitym gatunku. - Co się dzieje z Hubhubym? - spytała nagle Marysia. Andrzej nastawił uszu. "Ostrożnie" - pomyślał sobie i odpowiedział obojętnie: - Nie wiem, dawno go nie widziałem. - Ukrywa się? - spytała jeszcze. - A dlaczegóż by miał się ukrywać? "Spłonkę" zajęli Niemcy, ale nie było żadnego konfliktu. Uczy się zapewne, a może się bawi. - Przyjdźcie razem do mojej kawiarni - powiedziała jeszcze. - Ja bym też go chciała zobaczyć. To bardzo wesoły chłopak. - Nie bardzo jest teraz czas na wesołość. - Och jej - Marysia poruszyła piersiami - nie bądź taki cnotliwy. U mnie w kawiarni bywa czasami bardzo wesoło. A zawsze bardzo przyjemnie. Elżbietka Szyllerówna przychodzi czasem. Muszę ją poprosić, żeby kiedyś zaśpiewała. Co byś ty powiedział na taki mały koncercik? - Nie będzie śpiewała w takiej dziurze. - Och, wcale to nie taka dziura - jakoś znacząco powiedziała Marysia. - Nie chciałem cię obrazić - zaśmiał się Andrzej. Marysia spojrzała na niego z wdzięcznością. - Masz uśmiech, no, jak nie wiem co... - powiedziała nagle z przekonaniem. Andrzej pomyślał z niechęcią, że sprawy idą za szybko, i troszkę się nasrożył. Marysia zauważyła to. - Nie chmurz się - powiedziała - to komplement tak sobie... w powietrze. - Cóż znowu? - Andrzej ujął ją za rękę. - Bynajmniej się nie srożę. I nagle w tym momencie wypłynął przed nim obraz drogi w nocy, twarz zabitego oświetlona słabą latarką i szklisty blask w tych martwych oczach. Cały widok przypominał mu się tak plastycznie, jakby naprawdę patrzył na to w tej chwili. Mimo woli ścisnął mocniej rękę dziewczyny. Ta zrozumiała to po swojemu i na uścisk odpowiedziała uściskiem. Byli już gdzieś koło Pilawy. Tłum się znowu zagęścił. Nagle Andrzej uczuł na sobie czyjś wzrok. Poprzez tłum, ponad głowami ściśniętych jak sardynki ludzi spostrzegł patrzące na niego uważnie duże czarne oczy. Nie od razu uprzytomnił sobie, czyje to były oczy. Ale po chwili już wiedział. Był to czarny Lilek. Uśmiechnął się do niego. Ale Lilek nie odpowiedział uśmiechem. Nieznacznym ruchem położył duży palec na wargach. A potem wskazał mu wzrokiem Marysię. Po czym odwrócił się w inną stronę i patrzył przez okno na monotonny pejzaż podwarszawski, jak gdyby tam ujrzał coś ciekawego. "Cholera - pomyślał Andrzej - oni już o niej coś wiedzą. Oni - to znaczy kto?". Nie było to pierwsze spotkanie od czasów Komorowa. Widywał go od czasu do czasu to samego, to w towarzystwie Romana. Parę razy spotkali się w kawiarni "Lula" na Żabiej. Andrzej domyślał się, że Lilek pogrążony jest po uszy w poważnej robocie politycznej, ale nic się o tym nie mógł dowiedzieć. Zasadniczo spotkania te były nieprzyjemne. Odbywały się na żądanie Lilka i wyglądało na to, że Czarny ma coś do powiedzenia Andrzejowi. Za każdym razem jednak nic z tej rozmowy nie wynikało. Lilek kołował wokół starych spraw, to mówił o śmierci Janka, to wspominał spotkanie u Janusza. A potem przechodził do spraw ogólniejszych, komunikował Andrzejowi prawdziwe wiadomości frontowe - w których Andrzej zresztą orientował się doskonale - nie mówiąc ani słowa o sytuacji wewnętrznej. Na ogół młodzi konspiratorzy nie kryli się tak bardzo przed sobą i jeżeli nie spotykali się w jakiejś robocie, to w każdym razie dużo o sobie wiedzieli, pomimo pseudonimów, haseł i tym podobnej konspiracyjnej lipy. Tymczasem Lilek, przegadawszy z Andrzejem godzinę albo i więcej, nie puszczał farby, nie mówił nic konkretnego i kluczył jak niezdatny pies na zajęczym tropie. Andrzej sam miał ochotę pochwalić się przed nim swoim udziałem w konspiracji, ale Lilka to jak gdyby nie interesowało. Wreszcie na ostatnie wyznaczone spotkanie Andrzej nie poszedł, tym samym zgubił ślad Lilka. Teraz spotykał go znowu, i w tak dziwnych okolicznościach. Bardzo go to zastanowiło. Znowu począł przypatrywać się rysom twarzy Marysi. Nie znać było na nich wielkiego zmęczenia. "Ja za to pewno wyglądam jak zdechła klacz" - pomyślał. Przyjechali. Na perony wysypało się mnóstwo ludzi z wagonów, tłoczno się zrobiło i szaro. Żandarmów było mało i nikogo nie zaczepiali, widać wiedzieli, że po drodze były rozstawione gęste sieci. Gdy schodził z peronu na Dworcu Wschodnim, poczuł, że Lilek idzie tuż za nim. Nie odwracał się. - Czwartek o piątej bądź w "Luli" - posłyszał za sobą. - Dobrze, będę - powiedział, w dalszym ciągu patrząc przed siebie i prowadząc o wiele niższą od siebie Marysię pod rękę. Wylali się razem z tłumem przed dworzec. Andrzej złapał jakąś rikszę i usadził w niej Marysię. Chciał, żeby jechała sama. - Co tam słychać? - spytał siedzącego na siodełku chłopca. - Przejadzie - powiedział ze spokojną pewnością rikszarz. - Nie pojedziesz ze mną? - zatrwożyła się Marysia. Andrzej był niepewny. "Może lepiej właśnie z nią?" - pomyślał. Szukał wzrokiem Lilka, ale go już w pobliżu nie było. Pojechał. Pociąg spóźnił się i już miało się pod wieczór. Krótki dzień październikowy kończył się. Wszyscy spieszyli się, aby dojść do swego domu przed zapadnięciem zmroku. Trotuary zalegał zwarty tłum idących w milczeniu ludzi. Andrzej za dobrze znał okupacyjną Warszawę, aby nie spostrzec, że dzisiaj się tu coś działo: rozstrzeliwanie, łapanka? Nie chciał pytać o to rikszarza, a nuż był to szpicel, chociaż na ogół byli to chłopcy z organizacji. Mimo wszystko nie czytało się na twarzach tych gnających przed siebie ludzi przygnębienia czy przytępienia. Przeciwnie, zastygł na nich wyraz zaciętości i upartego dążenia ku określonemu celowi. Andrzejowi przyszło do głowy, że nie był to aspekt miły dla "zwycięzców". Że wyraz tej obojętnej zaciętości musiał doprowadzać ich do wściekłości - a co przezorniejszym kazał się zastanowić nad przyszłym biegiem wypadków. Przez chwilę, gdy jechali mostem Poniatowskiego, zabłysła srebrem Wisła - i słońce stąd było wyraźniejsze, jakieś takie majestatyczne, okryte obłokami. Przez całą drogę Andrzej unikał spojrzenia Marysi. - Popatrz, jaki piękny zachód - powiedziała do niego dziewczyna. Rikszarz splunął. - Że też się chce słońcu patrzeć na to draństwo. Nie zareagowali na te słowa. A kiedy dojechali na Kredytową i rikszarz zatrzymał się przed domem, Andrzej zapłacił i chciał iść na Bracką. Ale Marysia zatrzymała go za rękę. Powiedziała: - Chodź do mnie, przynajmniej wyśpisz się spokojnie. V Po spotkaniu z Lilkiem w kawiarni "Lula" na Żabiej nastąpiły w życiu Andrzeja niedobre tygodnie. Dotychczas jakoś dawał sobie radę ze swoimi stanami duchowymi i sypiał względnie spokojnie. Ciężar codziennych zdarzeń przytłaczał go oczywiście, jak wszystkich, ale teraz stało się to nie do zniesienia. Nie zastanawiał się głębiej nad powodami, które sprawiały, że nie mógł przyjść do siebie i odnaleźć swojego spokojnego stosunku do życia, jaki miał przed podróżą do Puław. Za dużo spraw poplątało się razem. Przede wszystkim zaś stosunek do Marysi. Nie mógł powiedzieć sobie, że ją kocha. Ale jej sztuczna nieco kobiecość wciągała coraz bardziej w sposób życia, który był zbyt przeciwny jego naturze, aby nie naruszał jego równowagi. Nie miał ani chwili czasu na jakieś rozsądne pomyślenie. Praca w podchorążówce, gdzie był już instruktorem, wieczory i noce spędzane z Marysią, strach codziennego dnia i wspomnienia, które chciał zatrzeć co prędzej, składały się na to życie nieporządne i pospieszne, tymczasowo ohydne. Chciał się wyrwać do Pustych Łąk. Wydawało mu się, że gdy siądzie nocą na tarasie, zwłaszcza teraz, w początku zimy, kiedy gołe drzewa nie będą przeszkadzać swoim szmerem jego myślom, kiedy nie będą go kołysały - potrafi zapomnieć o wojnie i krwi, i o tym okropnym stanie bezładu i oderwania, w jakim się wszystko znajdowało, i zacznie tak rozmyślać jak dawniej; znowu odnajdzie siebie w centrum świata. Ale nie można było tego uczynić. Kiedyś grudniowym rankiem wrócił do domu. Chmury wisiały niskie i było tak ciemno jak o świcie, chociaż dochodziła już ósma. Wszedł do domu na Brackiej, przeszedł na palcach po schodach i górnym korytarzu, jakby to rzeczywiście była noc głęboka, i wsunął się do swego pokoju. Z fotela (był to ukochany fotel panny Potelos, poprzedniej lokatorki tego pokoju) podniosła się matka. Andrzej był trochę pijany i trochę nieprzytomny z powodu natłoku myśli. Zebrał się jednak w sobie i westchnął jak przed zanurzeniem się w basenie. - Mamo - powiedział. Ola stała przez chwilę milcząc i patrzyła na niego. - Jak ja o tobie nic nie wiem - powiedziała nagle. - Mama na mnie czekała? - Całą noc czekałam, całą noc - powtórzyła Ola trochę bezradnie i jakby nieobecna. - Dlaczego? - Chciałam cię o coś zapytać. - Ale dlaczego w nocy? - zdziwił się Andrzej. Usiadł na łóżku i zaczął zmieniać buty. Miał zaraz iść "w teren". - A kiedy? - rozgniewała się Ola. - Nie ma cię nigdy w domu. Andrzej już wiedział wszystko. "Jeszcze i to!" - pomyślał. Ale udawał: - O co mamie chodzi? - Co ty naprawdę wiesz o śmierci Antosia - powiedziała z wysiłkiem Ola, opierając się o poręcz fotela. Andrzej gwizdnął. - Podejrzewa mama, że ja coś wiem - skonstatował. - Na pewno. Przecież ty tam jeździłeś. Mówiłeś że go widziałeś. - Ja go nie likwidowałem - powiedział ze złością. - Andrzej! - zawołała Ola - jak możesz... - A co? - spytał Andrzej zuchwale. - Jak możesz nawet myśleć! - A co, niby nie może brat brata? W naszych czasach? A w myśli sobie dodał: "Czy nie wszystko jedno, czy ja, czy moja kochanka?". - Ja nic nie rozumiem. Jak to mogło być? - Bardzo zwyczajnie. Jak tylko wyszedłem do Puław, Niemcy zajechali, otoczyli dwór, no i wystrzelali wszystkich. Już to mówiłem mamie sto razy. - Tak. Ale ja tego nie rozumiem. Jak mogli? - Nie tylko takie rzeczy mogli. - I dlaczego Walerek w ten sam dzień? - Walerka Niemcy zlikwidowali - już im nie był potrzebny. To pewnie on "nadał" dwór Targowskich i tych wszystkich Skrzetuskich czy Zagłobów, którzy tam sterczeli. Ola westchnęła. - Taki się zrobiłeś... taki jakiś brutalny... - Mama chciałaby, abym się cackał. - Nie powiesz mi nic więcej? - Nic. Tylko tyle, że mama jest sentymentalna jak stara panna. Ola obruszyła się: - Ach, jaki ty jesteś podły. I ruszyła ku drzwiom. Andrzej porwał się z łóżka. - Mamo, mamo - zawołał, kiedy była przy drzwiach. - Co chcesz? - odwróciła się. Andrzej nagle porwał ją w objęcia, przytulił się mocno. Ukrył twarz na jej ramieniu. - Mama mnie jeszcze kocha? Ola położyła rękę na głowie Andrzeja. - Mogłabym na pewno słuszniej zadać tobie takie pytanie. Uciekłeś ode mnie. Andrzej odsunął się od niej. Podszedł ku oknu. - Mama chyba rozumie - powiedział cichutko. Ola syknęła, jakby ją zabolało serce. - Nie dzieci mogą sądzić rodziców. Andrzej odwrócił się ku Oli i spojrzał na nią wymownie. - Ci, co kochają, mają prawo zawsze sądzić. Ola położyła ręce na sercu. - O ile na tym świecie w ogóle ktokolwiek ma prawo sądzić. - Ja w tamten świat nie wierzę - powiedział Andrzej, a potem zagadał nerwowo: - Ja mamy nie sądzę, niech mama będzie przekonana. Popatrzył na nią jeszcze raz z tą nieokreśloną wymową, której były pełne jego wielkie oczy, i powiedział poważnie, niskim głosem. - Ja mamę bardzo kocham. Ola uniosła ręce do góry, jakby dostała postrzał w szyję, zakryła twarz rękami i bardzo szybko, szeleszcząc jedwabnym szlafrokiem, wybiegła z pokoju. Andrzej stał chwilę milczący. Potem zaczął zbierać się do wyjścia, spozierając na zegarek. - Na Mokotów na dziewiątą już się spóźnię - powiedział do siebie. Ale się nie spieszył. Stanął przed lustrem, wciągał starannie rękawiczki i patrzył na odbicie swojej twarzy. Schudł ostatnio i oczy mu błyszczały blaskiem niepokoju. - Co by ojciec na to? - powiedział do siebie odchodząc od lustra. Rozdział trzynasty Jeszcze jeden koncert I Jakimi drogami wymykał się Bronek z getta, wiadomo było tylko samemu Jehowie. Kiedy pod wieczór zjawiał się czasami na Brackiej, nie mogli z niego nic wydusić ani Andrzej ani Helenka. Uśmiechał się tajemniczo i nie odpowiadał na żadne pytania. Zostawał zazwyczaj na noc, nocował w jakimś malutkim pokoiku obok pokoju Andrzeja, ale Andrzej doskonale wiedział, że szedł na noc do Helenki. Myślał, że nikt w domu nie miał co do tego wątpliwości. Jednak łudził się, bo ani pannie Tekli, ani Oli do głowy nie przychodził pomysł wytłumaczenia sobie wizyt nocnych Bronka takimi względami. O swoim pobycie w getcie Bronek także nic nie opowiadał, a na pytania nalegające zastrzegał się: "Nie chcę teraz o tym nawet myśleć". I wszyscy szanowali to jego milczenie, tym bardziej że lepiej było nie myśleć o tych okropnościach, na które nic nie można było poradzić. Taka była ogólna teoria. Andrzej nie podzielał jej. Ale sam ostatnimi czasy był bardzo zajęty - powiedzmy: jak gdyby zagłuszony - zdarzeniami, i jakoś nawet nie spostrzegał tego, że stawał się coraz obojętniejszy. Z Bronkiem nie bardzo lubił się spotykać. Od śmierci Marysi Tatarskiej siedział jednak więcej w domu i prawie nigdy nie spędzał nocy na mieście. Zamiast opowiadań Bronek przyniósł swoje szkice i rysunki z getta. Widocznie droga, którą się wymykał, była bardzo wygodna. Wszyscy przypuszczali, że przechodził po prostu przez Sądy i że na tej drodze miał znajomego policjanta, który go nie zatrzymywał. Ostatecznie było to coś tak osobliwego, że nikt nawet nie chciał zgłębiać tej tajemnicy. Więc widocznie ta droga była wygodna, skoro mógł przemycać wcale duże kartoniki. Wieczorami pokazywał je Andrzejowi i Helence. Pani Ola i Spychała nie udzielali się młodzieży, panna Tekla wzdychała do Ala i siedziała w swoim pokoiku. A młodzi zbierali się w pokoju Andrzeja i udawali sami przed sobą, że wszystko, co robią i mówią, jest rzeczą najnormalniejszą w świecie. Andrzej przynosił czasami jakieś trunki i pili dosyć dużo. Było wtedy w Warszawie mnóstwo najrozmaitszych butelek powyciąganych ze starych piwnic w mieście i na wsi, były zdobyczne, z Francji przez Niemców do nas dostarczone dziwaczne i zupełnie w Polsce nieznane alkohole (na przykład "Marie Brizard") - i zawsze coś ciekawego można było znaleźć w niezliczonych składzikach, komisach i kawiarniach owej epoki. Kiedyś w jakimś barze barman (jeden ze znanych reżyserów filmowych) wyciągnął spod lady stare butelki reńskiego wina, najbardziej osobliwe, jakich nie tylko Andrzej, ale zapewne i Janusz nigdy nie widział: czerwone reńskie wino o takim zapachu, że kiedy odkorkowali butelki w pokoju Andrzeja, napełnił się on cały przenikliwym i zupełnie kwiatowym aromatem. Helenka nazwała to wino "krwią bohatera". Andrzej nie cierpiał swej siostry za jej cynizm. Upili się jednak tą "krwią bohatera". Było to w połowie kwietnia 1943 roku. Bronek przyszedł bardziej obszarpany i bardziej nieprzytomny niż zwykle i trudno bardzo mu było utrzymać się w dobrej formie i mówić na tematy malarskie i artystyczne. Ale uparcie trzymał się tego, aby nie pokazać po sobie, o czym bez ustanku myśli. Nie można się było nie upić w takiej atmosferze. Rysunki Bronka nie były bynajmniej odbiciem jego przeżyć. Nie malował ani "madonny z getta", ani umierających i umarłych na ulicach, nie szkicował koszmarnego folkloru żydowskiej dzielnicy. Może zresztą tylko nie wynosił takich rysunków za mury. Rysunki, które pokazywał Helence i Andrzejowi, to były wyłącznie akty kobiece i męskie. Niektóre rysowane z natury (odznaczały się chudością), ale po większej części z pamięci. Na jego kartonach i kartonikach obsesyjnie rozwalały się przepiękne ciała młodych dziewcząt i chłopców, w całej krasie młodości i niczym nie naruszonej urody: Helenka nic nie mówiła oglądając te rysunki, ale Andrzej się dziwił. - Masz dziwaczne pomysły - powiadał - dlaczego cię tak fascynuje piękne ciało? - Znowu powrót do Guysa w technice - obojętnie odpowiedział Bronek. - Interesuje cię technika rysunku? - Andrzej wzruszył ramionami. - A dlaczego nie? Lepsze to od czego innego. - Podziwiam twoją siłę charakteru. - A może właśnie słabość? Wypili znowu po kieliszku owej "krwi". - Widzisz - po raz pierwszy Bronek powiedział coś o tamtym zamkniętym świecie - widzisz, tam mimo wszystko jest życie. A pamiętasz, co ja kiedyś powiedziałem, gdy Hubert kąpał się w Wiśle? Jak można popełnić samobójstwo wobec życia? Andrzej nagle wziął Bronka za rękę. - Słuchaj, co ci powiem - popatrzył na niego uważnie - zostań. Nie wracaj tam ani jutro, ani nigdy. Zajmiemy się tobą. Bronek się zaśmiał. - Jak zawsze jesteś naiwny, Andrzejku - powiedział. - Niestety, ja tam wrócę, to już postanowione. A po chwili dodał: - I nie wiadomo tylko, czy jeszcze tu do was przyjdę. W tej chwili weszła panna Tekla z wiadomością, że przyszedł ktoś do Andrzeja. - Może Hubert? - spytała Helenka. - Nie, nie Hubert. - Szkoda, chętnie bym go zobaczył - powiedział Bronek. Gdy Andrzej wyszedł, Helenka zapytała: - Dlaczego chcesz wracać do getta? - Tam są moi rodzice. - Wiesz dobrze, że twoja obecność rodzicom nic nie pomoże - z właściwym sobie okrucieństwem powiedziała Helenka. - Może. Ale mnie się zdaje, że powinienem tam być. - Jesteś zupełnie "niepodobny do Żyda", jak mówią teraz - powiedziała Helenka - nie będzie żadnych trudności z przechowaniem ciebie. - Nie mam nosa żydowskiego. - I charakteru nie masz żydowskiego. - O, właśnie teraz powiedziałaś to najważniejsze. Więc Żydzi mają jakiś specjalny charakter? - No, wiesz... - Helenka się zirytowała. - Więc dobrze. Właśnie dlatego muszę wrócić do getta, że ty mówisz, że nie mam charakteru żydowskiego. Jest ci to jasne? - Niezupełnie. Nawet wcale nie jasne. Cholernie ciemne. - Przyznałaś tym powiedzeniem, że jestem Żydem, że muszę iść tam, gdzie są Żydzi, i koniec. Helenka położyła mu rękę na ramieniu. - Wiesz - powiedziała - byłeś dawniej zawsze taki rozsądny, pokochałam cię za twój rozsądek. Bo ja jestem wariatka, wiesz przecie dobrze. A teraz raptem ty histeryzujesz. - Pobądź w takim otoczeniu jak ja parę miesięcy, a zobaczymy, czy do reszty nie zwariujesz. - Więc właśnie chcemy cię wyrwać z tego otoczenia. - A nie, przepraszam. Chociaż nie mam charakteru żydowskiego... - Histeryk. - ... to tam poczułem się Żydem. Musi być na świecie jakaś solidarność. - Możesz być doskonale "solidarnym" Polakiem. - To nie takie proste, jak ci się wydaje. Ty nie miałaś nigdy do rozstrzygnięcia podobnych zagadnień. - Jestem córką piekarza... - Sowa, która była córką piekarza... - Nie zgrywaj się. - Ależ to nie ja, to Ofelia tak powiada: Sowa, która była córką piekarza. - Nie rozumiem tej aluzji. - Nie rozumiesz, że jesteś sową? - powiedział Bronek i pocałował ją. - Widzę, że nie chcesz poważnie rozmawiać. Znowu wypili po kieliszku pachnącego wina. Bronek spoważniał. - Widzisz, ja nie mogę poważnie rozmawiać. Każda poważna rozmowa w tej chwili nie byłaby zabawna ani nawet poważna. Byłaby tragiczna. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że to jest moja ostatnia wizyta u ciebie. I właśnie chciałem ciebie prosić, abyśmy nie rozmawiali na żadne "poważne" tematy. To znaczy możemy rozmawiać o najpoważniejszym: o malarstwie. - Jesteś idiotą - powiedziała bez gniewu Helenka - tu świat się wali, a ty powiadasz, że najpoważniejsze w świecie jest malarstwo. Naprawdę podziwiam ciebie. - Widzisz, świat ma to do siebie, że ile razy się zawali, to się potem odbuduje. Nieważne są domy, szkoły i muzea. Najważniejszy jest człowiek. A taki człowiek jak ja najzupełniej wyraża się w malarstwie. Trzeba, aby człowiek wyrażał się jak najpełniej. I jeżeli ja minę, to malarstwo nie minie. To jest mój rodzaj optymizmu. - Dosyć banalny optymizm - powiedziała z grymasem Helenka. - Pewnie, to nie żadne odkrycie, ale jakaś tam pociecha. Nie bardzo ważna pociecha, ale pociecha. A ty mi ją odbierasz. - Więc powinnam ci potwierdzić, kiedy jesteś na progu najstraszliwszych rzeczy, powinnam ci powiedzieć: "Tak, Broneczku, masz rację, nie ma nic ważniejszego na świecie od malarstwa". - Możesz mi tego nie mówić. Wystarczy, kiedy mi przyznasz rację. - Mój drogi - Helenka skrzywiła się - jakże to ja mam przyznać rację? Ja nie chcę po prostu, żebyś umierał. - Możesz mi wierzyć - powiedział z uśmiechem Bronek - że mnie się strasznie nie chce umierać. I dlatego nie popełniłem samobójstwa. - Jak to? - Moi rodzice popełnili samobójstwo. To nieprawda, że ja muszę do nich wracać. Ja muszę wracać do innych. - Nie popełniłeś samobójstwa?... - Tak jak powiedziałem kiedyś do Ala i Huberta, Andrzeja wtedy z nami nie było - powiedziałem: Jak można popełnić samobójstwo wobec życia? - Co znaczy twoje życie? - Widzisz, ja nie chcę go sprzedać tanio. - Nie rozumiem. - Podobają ci się moje rysuneczki? - No tak, ale dlaczego? - Widzisz, ja nie tylko przynoszę do was moje rysuneczki, ja w moich rysuneczkach noszę coś do getta. Dla Żydów. - Żywność? - Nie, nie żywność. - A co? - Nic! Już o tym więcej nie będziemy mówili. Pocałował ją. Ale Helenka wyrwała się z jego ramion, które, choć wychudzone, były jeszcze bardzo silne. - Co ty knujesz? Co ty chcesz zrobić? - To nie ja. Ja nic nie chcę robić. Ja chcę żyć. - Ależ przecież... - Co? - Bronek ściskał ją znowu. - Co chcesz powiedzieć? - Przecież... - Że przecież tam żyć nie można? Że tam nie jest życie? - Nie, nie. - Życie wszędzie jest życiem. Ceni się zawsze. Ale masz rację. - Ja nic nie mówiłam. - Ale pomyślałaś. Masz rację. Tam żyć nie można. Trzeba umrzeć, ale nie tak jak moi rodzice. Helenka znowu wyślizgnęła się, odbiegła od Bronka. Wyciągnęła ku niemu palec. - Wy chcecie walczyć? - krzyknęła. - Wy? Bronek dopędził ją, objął, zamknął usta pocałunkiem. A potem powiedział: - Coś ci się wydaje. Walka - to tylko wasz przywilej, wasz, gojowski, przywilej. I ginąć bez sensu i bez celu to także tylko wy, Polacy... Jakżebym ja mógł i śmiał targać się na wasze szlacheckie, chłopskie i robotnicze przywileje? Ja, marny burżuj żydowski... Helenka tłukła go kułakami w ramiona. - Puść! - Nie puszczę - spokojnie powiedział Bronek - nie puszczę. A potem dodał beznamiętnym głosem: - Marny Żydek chce zgwałcić sowę, córkę piekarza. II Kiedy Andrzej wszedł do swojego pokoju, w pierwszej chwili nie poznał człowieka, który tam czekał. Przy łóżku, tak jakoś w kącie, stał wysoki jakby osmolony Lilek, przestępował z nogi na nogę i z całej jego pozy widać było, że gotów jest uciec w każdej chwili. Ściskał w dłoniach na piersi zmięty i bez tego kaszkiet, a usta składały mu się tak dziwnie, kiedy próbował coś mówić. - Andrzej - powiedział wreszcie, trochę jakby bełkotliwie - powiedz. Ja jestem spalony. Muszę gdzieś przenocować. Czy mogę u ciebie? Andrzejowi zrobiło się trochę nieprzyjemnie. Sam nie wiedział dlaczego. - Oczywiście - powiedział. - Ale dlaczego ty stoisz? Wyglądasz, jakbyś zaraz chciał uciekać. - Bo jeżeli ja nie mogę tu... - wybełkotał Lilek. - Siadaj - powiedział Andrzej ostro. - Ja już cały dzień biegam po mieście. Nie mam się gdzie przytulić. - Trzeba było od razu przyjść do mnie - powiedział jakoś nieszczerze Andrzej, a potem dodał już łagodnie. - Siadajże, chłopcze. Lilek usiadł na łóżku. - Jeżeli pozwolisz, to ja bym się zaraz położył - powiedział prosząco - ja całą noc nie spałem. - Kładź się - wzruszył ramionami Andrzej. - Jakież ceremonie robisz. - Mnie strach... za ciebie - powiedział Lilek. Zaczął zdejmować buty, a potem wsunął się na łóżko i wcisnął w kąt, pod ścianę, jak zapędzone zwierzę. - Co się stało? - spytał Andrzej, siadając na krześle. - Byłem w akcji. - Gonili cię. - Nie. Sam łatałem. - Co znaczy, że jesteś spalony? - Dali mnie znać. Sąsiedzi. Nie mam po co wracać do domu, tam wszystkich wygarnęli. - To ładnie - powiedział Andrzej. - Co ja teraz zrobię? - spytał Lilek, nie żądając żadnej odpowiedzi. - Na razie śpij - powiedział Andrzej - jutro pomyślimy. Zjadłbyś co? - Nie. Chyba nie. Pić mi się chce. - Przyniosę ci herbaty. - Nikt nie ma wiedzieć, że jestem tu. - Tylko panna Tekla. Ona cię wpuściła? - Ta stara? Tak. - Nikt nic nie będzie wiedział. Przyniosę ci herbaty. Sam. - Jak chcesz. - Będziemy musieli spać na jednym łóżku. Posuń się pod ścianę. - A tobie nie będzie niewygodnie? - Mówi się trudno. Kiedy Andrzej wrócił z herbatą, Lilek już spał. Zeszło mu trochę na gotowaniu wody, do Helenki nie chciał wracać - nie miał już ochoty ani na czerwone wino, ani na rozmowę z Bronkiem. Chociaż było jeszcze wcześnie, w domu się wszystko układało: każdy zamykał się w swoim pokoju. Andrzej opuścił zaciemnienie i zapalił lampkę na stoliku. Zaczął coś czytać, ale mu jakoś nic nie szło do głowy. Lilek sapał ciężko. Andrzej wyciągnął kołdrę spod niego i chciał go nawet rozebrać, ale Lilek bronił się przez sen. Dał spokój. Znowu wrócił do książki. Ale cisza zamarłego domu i zamarłej za domem ulicy usypiała go. Oczy mu się zaczęły kleić. Zdjął ubranie, poszedł do łazienki, umył się i wrócił. Lilek przez ten czas rozebrał się, rzucił ubranie na krzesło i znowu spał sapiąc. Andrzej ułożył się koło niego i zgasił światło. Zaraz zasnął. W środku nocy zbudził się. Lilek trzymał go za rękę. - Andrzej, nie śpisz? - Nie śpię - sennie wyjąkał Andrzej. - Słuchaj. A jak Niemcy tu przyjdą? - Nie przyjdą. - A jeżeli? Zginiecie wszyscy. - To zginiemy. Czy tak, czy tak, ryzyko jest w każdej chwili. - Pieskie życie. - Śpij, Lilek. Nie zastanawiaj się. Jutro się namyślimy. - Co się namyślać? - No, gdzie cię posłać. Musisz pojechać do lasu. - Psiakrew, te szkopy człowieka ganiają jak dzieci kota po podwórku. Nie mogli teraz zasnąć. Lilek poruszył się znowu. - Czy ten tam Janusz to twój wujek? - spytał. - Nie, żaden wujek. Tak mu tam mówię. - A dlaczego? - Dawno się znamy. On moją mamę zna od dziecka. - A skąd on znał Wiewiórskiego? - Nie pamiętam. Spotykali się w Paryżu. - W Paryżu? - No, przecie wiesz, Wiewiórski był na emigracji. Tę Jadwigę stamtąd przywiózł. - Tak. Ale że się znali. To zupełnie niepojęte. - Dlaczego? I to człowiek, i to człowiek. - Sam wiesz - westchnął Lilek - człowiek człowiekowi wilkiem. Ganiają. - Nie wiem, dlaczego Janusz miałby ganiać Wiewiórskiego. - Z samej natury. - Może. Śpij lepiej. - Nie, nie. Ja teraz nie zasnę. Nasłuchuję. - Co ci przyjdzie z nasłuchiwania? Przyjdą, to przyjdą. Milczeli przez chwilę. Noc wiosenna była zupełnie cicha. Za szybą zakrytą czarnym papierem leżała tafla ciemnego snu. Lilek znowu wziął go za rękę. - A ty byłeś w Paryżu? - Nie, nie byłem. - Jaki też ten Paryż może być - obojętnie i sennie powiedział Lilek. - Miasto jak miasto. - E, chyba nie, powiadają, że piękne. - Powiadają. - A czy tam człowiekowi dobrze? - Wszędzie źle. - A co tam jest, że powiadają: piękne? - No, co ma być? Ulice, piękne, duże, jasne ulice. Domy, parki. Taki stary kościół gotycki, Notre Dame de Paris... - jak? - Notre Dame de Paris, tak się nazywa ten kościół. Rzeka. Sekwana. Dużo mostów. Malarzy tam dużo. - Malarzy? - Takich, co obrazy malują: widoki, rzeki, mosty, kwiaty, dziewczyny - Andrzej sam rozmarzał się tym wyliczaniem rzeczy, których nigdy nie widział i nigdy nie zobaczy. - Wiewiórski w więzieniu tak samo opowiadał. Kobiety, mówił, u nich ładne. I oko robią. - Oho! - zaśmiał się Andrzej. - Wiewiórski mówił, że robociarzom tam też niedobrze. - No, tam teraz w ogóle niedobrze. Przecież tam też teraz wojna. Kobiety robią oko - ale do Niemiaszków. - U nas to na Niemców nie zwracają uwagi - z wiarą powiedział Lilek. - Jak która - z goryczą zastrzegł Andrzej. Lilek poruszył się i pochylił nad Andrzejem. - Co, Jędruś? - z nagłą czułością w głosie zapytał - a ona co, z Niemcami chodziła? - Sam mówiłeś. Przecież to ty sam mówiłeś - zniecierpliwił się Andrzej. - Chyba wiedziałeś dobrze? Lilek oparł się na posłaniu. Milczał chwilę, potem powiedział z zastanowieniem: - Ano, wiedziałem. - Słuchaj... - Wiedziałem, wiedziałem - skwapliwie powiedział Czarny - sprawiedliwie dostała w czapę. Sypała. - No, właśnie - niechętnie powiedział Andrzej. Milczeli przez chwilę, Andrzej widział w tym rozespaniu dwa obrazy przed sobą: czarne, niewidzące oczy Walerego leżącego na pylnym, jesiennym gościńcu z plamami żółtych liści naokoło głowy i inną czarną plamę podpływającą pod rozwalone plecy, a na to nakładał się obraz baru, zerwana firanka, o którą zaczepiła padając Marysia. - O takich rzeczach mówisz - zaprotestował szeptem Lilek - ja się pytałem tylko o Paryż. - O Paryż! - z ironią prychnął Andrzej. - Myślałem, że ty, taki bogaty, jeździłeś po świecie. A ty co? Nigdzie nie jeździłeś? - Jeździłem do Pustych Łąk. - Co to są Puste Łąki? - Taka wieś - powiedział Andrzej i pomyślał, że nie może wytłumaczyć Lilkowi, co to są Puste Łąki. Nikomu - o wiele wrażliwszym ludziom - nie może wytłumaczyć, co to są Puste Łąki. W ogóle on sam sobie nie może uświadomić, co to są Puste Łąki. Dom, park, las i zamknięte w tym całe jego życie. Niewinne jego życie - życie z tamtej zupełnie zapadłej w nicość epoki. Chodził tam. Był tam tatek, Walerek, Kasia. Co się dzieje z Kasią? Romek powiadał, że jest teraz w Warszawie, jej męża rozstrzelali. Ale Romka zabrali do Oświęcimia, już nikt mu nic o Kasi nie powie. - Puste Łąki - powtórzył - to tam miałem taką dziewczynę. - Fajna była? - Nie wiem. Ale była. I Puste Łąki były. Już ich nie ma. - Niemcy zabrali? - Nie. Ale już ich nie ma. Nic już nie ma. - Pleciesz - grubym głosem nagle powiedział czarny Lilek - Niemcy jeszcze są. - To prawda. Niemcy są. - Ale ich wkrótce nie będzie. - Nie będzie - u nas. Tak coś wygląda. Ale w ogóle będą. - Wykończą ich. Wybiją do ostatniego dzieciaka. Inaczej nie można. Trzeba wytłuc. - Jak oni Żydów - powiedział Andrzej. - Gorzej nawet. Wszystkich. Może to i dobrze, że już ich nie będzie? Andrzej obruszył się: - Milcz. Bo cię wygonię. - Nie mogę ich lubić! - Nie potrzebujesz ich lubić! - E, ty zaraz takie rzeczy - sennie powiedział Lilek. - Pewnie masz rację. Wiewiórski zawsze tak samo mówił. Co ja tam wiem... Ciemna masa. - No, tak nie można mówić. Kształcisz się. - Wiewiórski mnie wszystko rozjaśnił we łbie... - No, widzisz. - Ale ciemno w nim zostało. Widocznie za dużo mnie po łbie tłuczono. Pocięgłem dostawałem. - Twój ojciec był szewcem? - Nie tam, mularz był jak się patrzy. Dziadek był szewc. Ojciec matki. - I co? Bili cię? - Niedługo. Bo wszystko powymierało. Ojciec żyje, ale na robotach w Reichu. Pisał raz z Drezna. - A co ty mówisz, że dzisiaj wszystkich twoich zabrali. - Moi nie moi. U cioci mieszkałem. Ona to się wykręci, nie boję się o nią. Ale ma dwóch synów. Równe chłopaki, to ich zabrali. - A przez co? - Musi być zwąchali. My tam mamy taką drukarnię. - No wiesz. Ale to nie u was w domu? - A nie. Ale my wszyscy w tej drukarni. Znowu pomilczeli. Gdzieś bardzo daleko odezwała się jakaś detonacja. - Coś tam się dzieje - szepnął Andrzej. - A my tu śpimy - z żalem powiedział Lilek. - Właśnie że nie śpimy. - Jeden musi nie spać, żeby drugi mógł zasnąć. - Skąd ty to znasz? - ożywił się Andrzej. - No, tak mi przyszło do głowy. - To jest u Szekspira. To był taki autor. - Wiem, Wiewiórski też opowiadał. A może to mi Wiewiórski gadał: musi czuwać jeden, aby drugi spał. Musimy czuwać - powtórzył Lilek, ale już jakby zasypiał. Nagle ożywił się. - Słuchaj, a ty w Moskwie byłeś? Andrzej wzruszył ramionami. - Skądże, tam trudno się dostać. - To prawda. Ale to musi być piękne miasto. - Duże - powiedział bez przekonania Andrzej. - Wielkie, olbrzymie. Tam musi się świecić. - Oszalałeś. Teraz przecie wojna. - Oni się wojny nie boją. Kreml świeci na cały świat. Stalin tam siedzi. On wszystkich robociarzy kocha. Do kupy zebrał ich - i popędził Niemiaszków. - To wielka siła. - Żeby u nas taki Stalin był! - Właśnie - westchnął Andrzej - a u nas nie wiadomo komu wierzyć. - Nam wierz, komunistom - z nagłą siłą powiedział Lilek. - Przyjdą tutaj, wszystkim będzie dobrze. Jak w Rosji. Wszystko porównają, ziemię rozdadzą. - Tylko tam nas trochę rozstrzelali, polskich komunistów. Mówił mi taki tam jeden. Stamtąd przyjechał. - Co ty mówisz? Ja go chcę zobaczyć. - Nie wiem, gdzie jest. Taki to się dobrze ukrywa. - A ty go gdzieś widział? - Tam, widziałem. Co ci będę opowiadał. - I co on gadał? Dobrze tam, prawda? - Może dobrze. Ale tam trochę rozstrzelali waszych. - Co on tam wi. Jeżeli rozstrzelali, znaczy się zasłużyli. Wróg. - Komunista - i wróg. - Przyczajają się. Stalin najlepiej wie. Jak tu wojska ichnie przyjdą, to ja chyba zwariuję z radości. - No wiesz. Ludzie jak ludzie. - Tak. Ale to nie są zwyczajni ludzie. Oni nam przyniosą prawdziwą wolność. - Tak, zapewne. Wolność... - Wolność to każdemu człowiekowi jak powietrze. - Tak, tylko że łokieć w łokieć ludzie stoją. Ścisku jest trochę. No i wolność nie wychodzi. - Coś głupio mówisz... Lilek usiadł na łóżku i przycisnął rękę do piersi Andrzeja. - Ty jednak jesteś burżuj - powiedział nieostro - ty sobie naszego proletariackiego życia nawet nie wyobrażasz. Ty i szczęścia naszego wyobrazić sobie nie możesz. - Bardzo możliwe. - Och, kochany - powtórzył tonem Wiewiórskiego Lilek - ja nie bardzo sobie mogę to wyobrazić. - A gdzie oni teraz są? - Już na Dnieprze. - To jeszcze długo trzeba czekać. - Długo. - Byle tylko doczekać. - Byle tylko doczekać - powiedział Lilek. - Ale jak nie doczekamy, to inni doczekają. Zobaczą. Ach, to się nawet myśleć nie chce, jak będziemy szczęśliwi. I Lilek z rozpędu pocałował Andrzeja w głowę. III Nieszczęściem Elżbietki Szyllerówny był snobizm. Od śmierci Edgara właściwie nie mogła sobie znaleźć miejsca. Myślała oczywiście, że to chodzi o to osierocenie, w którym pozostała sama na świecie. I że coraz mniejsza ilość kontraktów i coraz mniejsze powodzenie spowodowane jest tym, że nie ma przy niej brata. Nie pamiętała, że Edgar za życia niewiele jej pomagał. Oczywiście zmierzch jej sławy był rzeczą zupełnie naturalną, starzała się i traciła głos, przytyła mocno i dawniej urocze jej rysy rozpłynęły się i zatarły. Na pewno przez snobizm zamieszkała u hrabiny Caserty. Może i trochę dla bezpieczeństwa, może też pociągnięta luksusem wielkiego lokalu, mieszczącego się na drugim piętrze starej kamienicy (ongi mówiono: nowoczesnej) przy ulicy Boduena. Hrabina Caserty, jak wiadomo, przyjechała do Warszawy dla ostatecznych działów z Marysią Bilińską i dla spowodowania sporządzenia aktu zamiany dwóch kamienic, które otrzymała w spadku w Warszawie, na kamienicę w Rzymie, która także była własnością księżny Anny. Przyjechała w samym końcu sierpnia 1939 i zamieszkała u swojej krewnej właśnie na Boduena. Tu zastała ją wojna. Krewna uciekła wraz z korpusem dyplomatycznym w czasie oblężenia Warszawy, Róża się jakoś "nie zabrała" i najgłupiej w świecie tkwiła w niezrozumiałych dla niej warunkach. Mieszkanie Elżbietki, mała nowoczesna garsoniera, zostało zbombardowane i Elżbietka znalazła sobie przytułek w apartamencie zajmowanym przez Różę. Najgorsze tu przechodziła tarapaty. Hrabina Caserty jednak była głupkowata. Przeceniała swoją pozycję w świecie, który dla niej nie miał najmniejszego szacunku. Absolutnie nie rozumiała, co się wokół niej dzieje, i miewała dziwaczne zachcianki. A na pokrycie tych zachcianek nie miała pieniędzy, domy nie dawały dochodów, Szuszkiewicz siadł na należnościach Bilińskiej, chowając je dla Ala, i Róża biegała po jakichś kuzynach, którzy nie chcieli i nie mogli jej pomóc. Tyle tylko, że przy tej okazji wprawiła się w mówienie po polsku i nie robiła już tak okropnych błędów, które na początku bardzo irytowały Elżbietkę. Trzeba było pomyśleć o jakichś poważniejszych dochodach, zaciągnąć jakąś pożyczkę, przecież miały całkowitą pewność, że "po wojnie" będą mogły tę pożyczkę zwrócić. Ani przez chwilę nie mogło się im w głowie pomieścić, że nadchodzące - czy bieżące - wypadki nadszarpną bankierską fortunę Rubinsteina lub kapitały spoczywające sennie w głębinach Banco di San Spirito w Palermo. Inni jednak na to nie liczyli i obie panie nie mogły nikogo przekonać, że będzie najlepiej, jeżeli one zajmą się ich nieproduktywnie leżącymi pieniędzmi. Matka Elżbietki, pani Szyllerowa, orientowała się lepiej w sytuacji. Bądź co bądź, była żoną realnego człowieka i straciła już jeden majątek w Odessie. Nie mogła jednak wytłumaczyć córce, że teraz nikt jej pieniędzy nie pożyczy. Zresztą sama - zawsze zakochana w swoich dzieciach, a teraz skupiwszy wszystkie uczucia na Elżbietce - dziwiła się poniekąd, że nikt nie chce przyjść z pomocą jej córce, takiej znakomitej śpiewaczce. - To taka urocza dziewczyna - powiadała. W jej oczach Elżbieta była zawsze piękna, młoda i jak najbardziej zasługiwała na określenie "dziewczyna". Szyllerowa mieszkała teraz na Brackiej, ale często zachodziła na Boduena, do "przybytku" dwóch pięknych, choć przekwitłych kobiet. Lubiła egzotyczną atmosferę tego mieszkania, która tak odbijała od tego, co się działo na ulicy. W przejściu z Brackiej na Boduena Szyllerowa widziała nieraz więcej, niż się mogło pomieścić w głowach obu niepraktycznych niewiast. Kiedyś, pod wiosnę 1943 roku, Szyllerowa weszła do mieszkania córki. W pełnym słońcu pokoje wyglądały wspaniale, firanki przykrywały podniszczone zaciemnienia, a dywany świeciły barwą, jak gdyby przed chwilą były utkane. Pani Szyllerowa w swojej praktyczności dziwiła się, że "takie mieszkanie" stoi bezużytecznie. - Wiesz co - powiedziała do Elżuni - wy powinnyście tu urządzić małą, elegancką restaurację. - Nur fr Deutsche * (* Tylko dla Niemców) - powiedziała nagle obecna przy tej rozmowie Róża. Elżunia wzruszyła ramionami i rozkładając ręce, znacząco popatrzyła na matkę. - Ależ, proszę pani - powiedziała Szyllerowa - to i nie wypada, i nie pozwolą. - Trzeba by było dostać dobrą kucharkę i zrobić drogą, dobrą, ekskluzywną restauracyjkę. - A czy Niemcy by tu bywali? - Jak przyjdą, to trudno. Nie można ich będzie wygonić. - Dlaczego pani tak chodzi o Niemców? - spytała Szyllerowa. Ale nie otrzymała odpowiedzi. - Ja ci pomogę - zwróciła się do córki. - Tak - zniecierpliwiła się Elżunia - ale i na taką restaurację potrzeba pieniędzy. Naczynia tu są i srebro jest, ale trzeba by kupić rondli. Parę stolików... Skąd ja na to wezmę? Pani Szyllerowa zastanowiła się. - A nie próbowałaś u młodego Hubego? Ty go znasz? On był bardzo bogaty przed wojną. - Zdaje się, że już goni resztkami. - Można spróbować. Ja ci go przyślę przez Andrzeja Gołąbka. Takim sposobem powstała restauracja "Pod Różą", mała, wyborna i wkrótce znana szerokim kołom w mieście. Odgrywała ona i inną rolę. Hubert i Andrzej Gołąbek bywali tu często. - Byle nie za często - powiedział Spychała, który dostarczał chłopcom pieniędzy. - To bardzo pożyteczna melina - mówił Hubert do Spychały - idiotka z Palermo sprowadza tam takich ważnych Niemców, że niech się schowają płotki z innych barów. Piękna historia, proszę pana - powtarzał potrząsając swoimi romantycznymi kudłami. Historia ta miała inne konsekwencje. Elżunia pewna była, że pieniądze dostarczone na urządzenie restauracji są prywatnymi pieniędzmi Huberta. To ją rozczulało i nie kryła tego rozczulenia wobec młodego człowieka. Ilekroć Hubert przychodził do knajpy "Pod Różą" zobaczyć, co się tam dzieje, zamęczała go wyrazami wdzięczności. Pani Paulina Szyllerowa spędzała teraz całe ranki w restauracyjce. Jej doświadczenie gospodarskie wspierało instytucję zarówno jeśli szło o zestawienie menu, jak i o jego wykonanie. Nikomu nie przychodziło do głowy, że co wieczora stara pani składała Spychale dokładny raport, szczegółowo opowiadając, kto w danym dniu odwiedził lokal. Czasami i niejedno słowo zasłyszane w przelocie umiała powtórzyć. Spychała był jej za to bardzo wdzięczny. Pewnego dnia wybrał się tam i Spychała, aby zobaczyć, jak funkcjonuje ta instytucja. Oczywiście nie była to inspekcja oficjalna. Po prostu poszedł pewnego dnia z Olą na obiad do knajpy "Pod Różą" (knajpa ta nie nazywała się tak, ochrzcili ją tym imieniem chłopcy, których bawiła niesłychana postać hrabiny Caserty). W małym pokoiku stało parę nakrytych stolików, srebro błyszczało, serwetki chrzęściły. Było jeszcze wcześnie i stoliki nie były zajęte. Atmosfera restauracji była zadziwiająca. Powitał ich kelner Henryk, znany jeszcze pani Szyllerowej z cukrowni. Zasługiwał na całkowite zaufanie. Był to przystojny i mocny facet, którego Spychała znał skądinąd. Bardzo mu się nie chciało zostawać kelnerem - ale rozkaz to rozkaz. Oczywiście udawali nawzajem, że się widzą po raz pierwszy. Podczas kiedy zamawiali potrawy, zjawiła się nagle Elżbietka. Uważała za stosowne powitać znajomych, pierwszych gości w dniu dzisiejszym. A byli to przecież tacy dawni znajomi. Tak się złożyło - w tych czasach traciło się ludzi na długi czas z oczu - że Elżbietka nie spotkała ani Oli, ani Spychały od początku wojny. Na Brackiej u matki nigdy nie bywała. Może nie chciała? Po raz pierwszy widziała ich więc teraz w nowej sytuacji. Trochę to zmieszało Szyllerównę i nie wiedziała, na jaką nogę stanąć, czy przypomnieć dawne czasy, czy zachowywać się jak gdyby nigdy nic. - Radziłabym kołduny - powiedziała Spychale, przywitawszy się - są świeżutkie i doskonałe. Nasza kucharka to specjalistka od kołdunów. - Mama pani zapewne ją nauczyła - powiedziała Ola - pani Szyllerowa to świetna gospodyni. Elżbietka przysiadła się do stolika. - To prawda - powiedziała - ale okazuje się teraz dopiero (trzeba było do tego aż wojny), że ja odziedziczyłam część tych talentów. A co najważniejsze, że lubię uprawianie tych talentów równie jak śpiewanie. Lubię gotować, układać spis potraw... - Jednym słowem, jest pani idealną właścicielką restauracji - powiedział Kazimierz. - Urodzona locandiera - zaśmiała się Elżbieta. Włoskie słowo nasunęło Oli myśl o śpiewie. - Ale pani śpiewa, pani Elżbieto? - spytała. - Ale gdzie tam. Zapomniałam, że mam głos - powiedziała z fałszywą skromnością. - Ale miała pani wspaniały - powiedział poważnie Spychała z miną dyrektora departamentu. Elżbieta się uśmiechnęła. - Dlaczego mówisz do mnie per "pani"? - zwróciła się do Oli. - Przecież zawsze byłyśmy po imieniu. Ola nie śmiała przypomnieć, że to Elżunia mówiła do niej po imieniu, ona zaś do niej per "pani". Była między nimi spora różnica wieku. - Ach, świetnie - powiedziała - będę ci mówiła po imieniu. Do Edgara mówiłam po imieniu. Elżbietka zaśmiała się ni w pięć, ni w dziewięć. Poradziła jeszcze jakieś mięso i poszła. - Obawiam się, że uraziliśmy ją - powiedział Spychała. Ola zrobiła nieokreślony gest. - Jeżeli powiedziałeś jej, że "miała" głos... - To się rzeczywiście wyrwałem - przyznał Spychała - wszyscy byliśmy dyletantami. - Nie święci garnki lepią. - Tak, ale te garnki były wyjątkowo trudne. - Jakoś lepiły się... chyba same? - I same się potłukły - zaśmiał się Spychała. - To bardzo gorzkie żarty, Olu. - Widzisz - nagle zaczęła mówić Ola, jakby od dawna się do tej rozmowy przygotowywała - widzisz, przez całe lat dwadzieścia wydawało nam się, że wszystko jest w porządku, że wszystko jest solidnie sklejone. A potem okazało się, że było to całkowite złudzenie... przepadło. Spychała uważnie spojrzał na Olę. Henryk przyniósł kołduny. - O czym mówisz? - spytał Spychała, kiedy kelner odszedł. - O polityce czy o twoim małżeństwie? - Mówię o Polsce - zarumieniła się Ola - moje małżeństwo wyglądało zupełnie inaczej. Nie było ono sklejone, było skute. - Mówiłaś tyle razy, że to był błąd z twojej strony. Ola nie odpowiedziała. Znowu zjawiła się Elżbieta. - Jest doskonały indyk z pieczarkami - powiedziała. - Czy pani mama jest w kuchni? - spytała Ola. - Mam do niej interes. Chodzi o klucz od mieszkania. Andrzej zabrał mój. - Jest. Niech pani przejdzie. Ola poszła do kuchni. Spychała został sam z Elżunią. Usiadł. - Pamięta pani ten dzień w Odessie? - Który dzień? - spytała z niepokojem Elżbieta. - Tyle ich było. - Nie tak dużo - uśmiechnął się Spychała - musiałem zaraz wracać do Galicji. - To prawda. - Myślałem o dniu, kiedyśmy byli z wizytą u Wołodii Tarło. Pamięta pani? - Pamiętam. Doskonale pamiętam. Każdy szczegół. Niektóre epoki życia zacierają się w jedno szare pasmo, a z innych pamięta się nieledwo każdy drobiazg, uśmiech czyjś, słowo czyjeś, błysk... - Ariadna miała na sobie paciorki - powiedział Kazimierz uważnie patrząc w przestrzeń, tak jakby te paciorki zabłysnęły przed nim w rogu pokoju. - Co to było z tym Antkiem? Chciałam pana spytać korzystając, że nie ma Oli - powiedziała szybko Elżbietka. - Zabili go Niemcy. Wybili wszystkich we dworze. W nocy. - Dlaczego? - Przy ich działaniach nie można zadawać tylko jednego pytania: dlaczego. - A jak Ola? - Trzyma się. Ma tamte dzieci. - Ten Andrzej też jakiś niebezpieczny. Spychała uśmiechnął się. - Wszyscy młodzi są dziś niebezpieczni. - A najgorszy jest Hubert - z przekonaniem powiedziała Elżbieta. W tej chwili wszedł wysoki, elegancki lotnik niemiecki. Skłonił lekko głowę przed Elżbietą i zajął mały stolik w rogu. Elżbieta popatrzyła znacząco na Spychałę. - To ten Wittelsbach, kuzyn męża Róży - powiedziała szeptem. - Jeden diabeł - odpowiedział jej tak samo szeptem Spychała. Elżbieta zamyśliła się. - Który to zastrzelił Marysię Tatarską? - spytała nagle. Spychała rozłożył ręce. - Skądże ja mogę wiedzieć - powiedział widocznie drwiąc z Elżbiety. - Prawdopodobnie Niemcy. - Niech pan nie opowiada! - oburzyła się śpiewaczka. Spychała położył palec na ustach. Elżbieta odeszła. Ola wróciła i zajęła swoje miejsce. Ze zdziwieniem spojrzała na niemieckiego oficera. - Czy zostaniemy? - spytał Kazimierz. - Nie możemy wychodzić tak nagle. To zwróci uwagę. - Ale to żadna przyjemność - dość głośno powiedziała Ola. Oficer spojrzał na nią przelotnie. - Musimy zostać - dobitnie powiedział Spychała. Ola milczała dość długo. Jedli. - Dawno już chciałem ci powiedzieć. To nieprawda, że byłam skuta. Ja byłam bardzo szczęśliwa z Franciszkiem. Spychała wyprostował się lekko. Odłożył widelec i przez jakiś czas patrzył na Olę. - To znaczy tylko - powiedział - że nie jesteś szczęśliwa ze mną. Ola zaśmiała się dosyć dziwnie. - A któż ci to powiedział, że ja jestem szczęśliwa? - A potem dodała rzeczowo, wycierając usta serwetką: - Zastanów się poważnie: czy można tu mówić o takich rzeczach jak szczęście? - Dlaczego nie? - Bo to są pojęcia młodości. Za starzy jesteśmy na "szczęście". Dla mnie, o ile mam być szczera, ważniejsze są moje dzieci niż ty i całe twoje szczęście. - Nie potrzebujesz mi o tym mówić. Od dawna wiem o tym. - No, właśnie. Czy może być mowa o jakichś takich sentymentalnych sprawach wobec tego, co się stało z Antkiem? - To jest zupełnie coś innego - Spychała słabo próbował się bronić. - A to, co się stało z Andrzejem? - Ależ co? - Zabił. Rozumiesz? Moje dziecko, mój wypieszczony Andrzej... Zabił. Jak on to mógł zrobić? - Nie ma żadnej pewności, że to on. Defensywa Kazimierza była coraz słabsza. - Nie mów tak - Ola zmarszczyła brwi groźnie. - Co ci jest, Olu? - Spychała się przestraszył. - Wiesz doskonale, co mi jest. I wobec tego jest śmieszne to, co mówisz o szczęściu. Zupełnie śmieszne. A po chwili dodała: - I powiedziałabym nawet: podłe. Spychała podniósł na nią wzrok bardzo zimny. - Czy nie zdaje ci się, że używasz zbyt wielkich słów? Ola wybuchła. - A ty zbyt okrutnych! - powiedziała. - Czy możesz mówić w tej chwili o jakimś tam życiu... jakimś normalnym życiu? Przecież to nie jest życie, to, przez co my w tej chwili brniemy. Popatrz, co się naokoło dzieje... - Wiem o tym lepiej od ciebie. - I dlatego jemy indyka z pieczarkami. - Zastanów się, Olu - powiedział spokojnie Kazimierz i położył dłoń na jej ręce - co mamy robić? Więcej, niż robimy, nie potrafimy. Wierz mi, wszystko ma teraz inne wymiary. Mówisz, że to nie jest życie. A może my jeszcze będziemy to wspominali jako prawdziwe życie? Bo prawdziwe życie to jest ocieranie się każdej chwili o śmierć. Ola spuściła powieki. Zbierało się jej na płacz. - Jedno mi musisz przyrzec - powiedziała po chwili - że nigdy tu już więcej nie przyjdziemy. Spychała cofnął dłoń. - Jeżeli sobie życzysz, mogę to przyrzec - powiedział. Dodał: - Nie można dawać takich przyrzeczeń. Nie możemy sztucznie budować naszych planów i zamiarów. A może trzeba będzie tu kiedy przyjść? Ola westchnęła. - Nie budować sztucznych planów - to trudno. Czasami trzeba. A potem, nie patrząc na Kazimierza, powiedziała: - Nawet czasami trzeba sztuczną tamą odwrócić bieg rzeki. Tylko, że taka odwrócona rzeka już nigdy nie ma czystej wody. Spychała milcząc patrzył w talerz. Oli przez chwilę wydawało się, że nuci on pod nosem jakąś znajomą piosenkę. - A czasami tak bardzo się chce napić czystej, źródlanej wody - dokończyła swoją myśl Ola. IV Ewelina Royska do Pauliny Szyllerowej: Puste Łąki,15 IV 1943 Droga moja Paulinko! Już to chyba ze trzydzieści lat będzie, kiedy do Ciebie, mojej najlepszej przyjaciółki, nie skreśliłam ani słowa. Widywałyśmy się czasem częściej, czasem rzadziej, ale nigdy nie odczuwałam potrzeby pisania do Ciebie, jak pisywałam z Moliniec. Czasy jakieś takie były, że się nie odczuwało potrzeby pisania listów. I teraz chyba też nie taka chwila, aby pióro, tego niepewnego pośrednika, uważać za godne wyrażenia naszych uczuć. Boję się nawet, że będziesz zaskoczona, Ty, jak zwykle sensatka, tym, że w tak niebezpiecznych i skomplikowanych czasach zasiadam do pisania listu. Sama jestem w tym opuszczonym dworze i chociaż myślę, że niedługo tu popasam, jeszcze mnie jednak to pustkowie mierzi i nie daje mi spokoju uczucie niewypełnienia moich wszystkich obowiązków. I już nie mam do kogo się zwrócić z tymi rozważaniami, nikomu nie mogę mówić już o sobie. Michasia, ta stała powiernica, odeszła ode mnie przed paru laty, a z dzieci mi już nikt nie został. Córka Michasi nagle stała mi się daleka i obojętna, choć i to dobrze wiem, że i ja zawiniłam, kiedyśmy dla niej wybrali męża, którego nie kochała. Zostałaś więc już tylko Ty jedna, zapewne przez ten rozdział czasu na moje sprawy zobojętniała. Do Ciebie jednej mogę się zwrócić z tym, co mam na sercu, ty jeszcze jedna, koleżanka i rówieśnica, może mnie pojmiesz. A może nawet trochę pożałujesz. Bo do tego wszystkiego człowiek jest tak stworzony, że potrzebuje współczucia, tego najłatwiejszego i nie obowiązującego sentiment *, (* uczucia) które dość łatwo jest nieobowiązująco wykazać. Wszystko co miałam, kryją mogiły, a to, co mi zostało, jakieś bardzo mi jest dalekie i zawoalowane takimi uczuciami, których pojąć nie mogę. Nie myślałam, że znajdzie się we mnie taka siła żalu i zawziętości, taka żądza niszczenia, po prostu chęć zemsty. Dławię w sobie te uczucia, ale one nagle wyrastają, wyższe ponade mnie. Teraz z wiosną pilnuję robót w polu, Niemcy tego ode mnie wymagają, ale po prostu dziwię się sobie, że mam siłę włożyć kapelusz (ten odwieczny słomkowy) i rękawiczki i wyjść tam, gdzie orzą albo gdzie opielają tę nową roślinę przywiezioną ze wschodu, a którą Niemcy każą sadzić, bo im ma zastąpić gutaperkę. Wszystko na zewnątrz wydaje się jednym koszmarem, a jeżeli się nie ma wewnątrz tej równowagi, środka dziś koniecznego, to naprawdę jest się w stanie bliskim szaleństwa. Wyobraź sobie jednak, że spadły na mnie nowe obowiązki. I to zupełnie niespodziewane. Wdowa po Walerku przywiozła mi tu na wychowanie pozostałą po moim synu córkę. Dziewczyna ma jedenaście lat (już!) i bardzo trudny charakter. Jest to wszystko, co mi zostało; jest to bardzo mało - ale i bardzo dużo, bo znowu jakieś powiązanie z życiem, które mi po śmierci Walerka wydawało się zupełnie puste. Słaba niteczka, która połączyła mnie z brzegiem, od którego z przerażeniem - to prawdziwe określenie - z przerażeniem odpływałam. Znasz sprawę Walerego. Trudna ona jest dla mnie, nie tylko trudna jako zrozumienie śmierci własnego dziecka, zrozumienie śmierci w ogóle, tej tajemnicy, ale najtrudniej mi jest uwierzyć, że tak trzeba było. Matka zawsze, ten względny sędzia, ma dla swojego dziecka tysiące tłumaczeń. I ja je mam, na pamięć znam je wszystkie, wyliczam je sobie - i wszystko mi się wydaje fałszywym oskarżeniem. Niesprawiedliwością najgłębszą, wywołującą protest. Wyć mi się chce nocami: "Nieprawda, nieprawda, nieprawda, nie zgadzam się na to, nie zgadzam!". Ale najokropniejsze jest, moja najdroższa Paulinko, to dno, do którego czasami sięgam. Właśnie w noce bezsenne, niespokojne, uciążliwe. Dno rozpaczy, kiedy trzeba sobie powiedzieć to ostateczne: tak musiało być, inaczej być nie mogło. Ale ta najgorsza chwila przychodzi bardzo rzadko. Modlę się wtedy do Józia - i on swym czystym cieniem wspomaga mnie i podnosi z tego dna. I czy dasz wiarę, droga przyjaciółko, że częściej czuję przy sobie obecność tego starszego, który zginął dwadzieścia już lat temu, niż tego, który odszedł przed półtora rokiem. A może - pytam się czasem siebie i Ciebie teraz pytam - może ja jego niedostatecznie kochałam? Śmierć Helenki odwracała mnie od jego kolebki, żałobne wspomnienie kazało mi go zaniedbywać. I znowu przychodzą wyrzuty - takie piękne i zmarnowane życie. Tęsknię do nich obu - i do małej Helenki znowu - i jestem jak Niobe oglądająca się za swoimi dziećmi. A ich nie ma, nie ma i nie będzie. I taka hańbiąca śmierć tego mojego Walerego, zabity z zasadzki kulami przez plecy. Czy tak można? Czy w ogóle ma prawo ktokolwiek brać na siebie odpowiedzialność za ukaranie śmiercią - kogokolwiek? A tu na dobitkę chodzą uparte słuchy, że wyrok na Walerku wykonał wnuk mojej biednej Michasi, ten piękny chłopak, tak do Walerego podobny. Czy to możliwe? Czy to możliwe - pytam siebie nieraz w nocy - aby przepiękne ręce tego młodzieńca, pięknego, zdolnego, jasnego, były okryte plamami krwi, i to plamami krwi wuja, bliskiego krewnego i ostatniego dziecka "ukochanej" niegdyś ciotki? Pamiętasz go tylekroć w Pustych Łąkach, najpierw jako malca w marynarskim ubraniu, potem jako młodzieńca - przy śmiertelnym łożu biedaczki Michasi - jakiż był uroczy, jakby jakiś promyk unosił się nad jego głową, rozświetlał jego ciemne włosy. Jaki był czuły i giętki, jaki układny i grzeczny! I zawsze miał te piękne ręce. Czy to możliwe - i jaki splot okoliczności na to go skazał - aby ściskał on tymi rękami czarny metal automatu? Jak ten słodki archanioł nauczył się obchodzić z bronią? Jak mógł czaić się w cieniu, jak mógł wziąć na siebie tak straszne zbrodnie? Moja Paulinko, wierzyć mi się w to nie chce. Płaczę - ale mówię sobie: nie ma dymu bez ognia. A ta Ola! Ty myślisz, że ja o niej także nie myślę? I żal mi jej, i gniewa mnie. Jak Ty możesz tam mieszkać z nimi wszystkimi? Ale ja wiem. Ty się ze wszystkimi godzisz, i to nie jest obojętność Twoja, ta wada okropna, ale Twoja nieprzebrana dobroć. I wyrozumiałość, której nauczyły Ciebie Twoje dzieci. Chyba zgodzisz się ze mną, moja Paulinko, że jest coś nad wszelki wyraz nienormalnego i, powiedziałabym, nawet niemoralnego, kiedy młodzi umierają przed starymi. Zabranie starym nadziei jest równocześnie zabraniem wiary. A może nawet i miłości. I dlatego ta pustka wewnętrzna i wewnętrzna oschłość. Nie umiem sobie poradzić nie mając już żadnej przędzy. A i osnowa jest mocno nadwątlona. Zdrowie tylko zostało mi mocne i nawet w dzień, zapracowana, czuję się jak za dawnych lat. Pytanie "po co?" przychodzi do mnie wieczorami - lub jeżeli nie śpię, to wczesnym rankiem. Staram się rozwiać ten mój stan. Głupia byłam w młodości, choć śmierć Helenki powinna mnie była ostrzec. Nie zrozumiałam tego ostrzeżenia i byłam bardzo, ja, stara koza, zadufana w sobie. I oto nauczyłam się bardzo powoli zazierać do mego serca - i dopiero teraz zrozumiałam, jak bardzo jest puste. Wiem, że Walerek nie był dobrym człowiekiem, wiem, że nie ma nic pięknego, co by po sobie zostawił. Ale sam był bardzo piękny. To nie jest żadne zbawienie ani żadna pociecha - zwłaszcza dla matki, ale tęsknota przez uświadomienie sobie jej bezcelowości nie jest mniejsza. Zbieram pamiątki po Walerku, chowam je do jednej szuflady - mało jest tego, wszystko nikłe. A ja bym przede wszystkim chciała nadać jakieś znaczenie temu życiu. Ale przecie nie można na siłę nadać znaczenia życiu. Życie to jest coś, co wymyka się spod określeń, jak woda wyciekająca okami sieci, kiedy się ryby łowi, i jakkolwiek będę się starała, nie uchwycę tej wody. I to może w mojej rozpaczy jest najważniejsze - że czuję, iż wszystkie moje wysiłki budowania czegoś, organizowania - są próżne. Muszę się poddać biernie temu prądowi, który za mnie załatwi wszystko: i życie, i śmierć. Jednak życiu i śmierci Józia nadałam pewne znaczenie, pochowałam go w tym grobowcu, który, gdy nawet trzeba będzie go opuścić, pozostanie tu, na miejscu, tu, gdzie go wybudowałam. Widzę znaczenie życia, tego krótkiego, życia, Helenki. Powiedziałam Ci, było ostrzeżeniem. Ale wytłumaczyć sobie życia Walerka nie mogę. Czy to dlatego, że żaden filozof nie wytłumaczył tego, czym jest zło? I mojego własnego życia niepodobna mi jest zrozumieć. Chyba było wielką pomyłką od samego początku, pomyłką gracza, który od początku gry stawiał na rouge, a tu wypadło noir, noir przez cały czas. Dzisiaj nic już nie można na to poradzić. Ale czy nie można było pomóc z samego zarania? Czy nie trzeba było być bardziej nieufną wobec życia, czy nie trzeba było lękać się jego darów i odrzucać je, odrzucać wszystko? Próżne to są rozważania, widzę całą ich nicość, ale nie mogę ich wyrzucić z siebie. I powracają, powracają w nocy - choć w dzień wydają się już wygnane. Paulinko kochana, przebacz mi ten list taki chaotyczny i w gruncie rzeczy bezcelowy. Ale jest mi trochę lepiej, gdy go napisałam. Więc zrozum - i kochaj. Twoją Ewelinę List ten przywiózł pani Szyllerowej stary Kozłowski. To było wtedy, kiedy dowiedziała się, że Romek już jest w Oświęcimiu. Kiedy pani Szyllerowa spytała go, jak się czuje pani Royska, odpowiedział: "Nie wiem, twarz ma jak z kamienia". V Helenka spotkała Huberta na Marszałkowskiej, koło "Araba" na rogu Nowogrodzkiej. Był kwiecień, a słońce grzało jak w czerwcu. - Dokąd idziesz? - spytał Hubert Helenkę. - Tak sobie, gdzie oczy poniosą. - Jedź ze mną do Podkowy - zaproponował Hubert - zobaczysz moich chłopców. - Jakich chłopców? - Najmłodszych. Dzisiaj harcerska przysięga. No, jedź. - Dobrze. Nie mam nic do roboty. Snuję się ulicami. - Boisz się? - Bać się nie boję. Ale... Kolejka z rogu Marszałkowskiej, sprzed brzydkiego czerwonego domu, gdzie w sąsiedztwie mieściła się znana restauracja, właśnie odchodziła. Wagon nie był pełny o tej porze, choć z rana i przed wieczorem panował tutaj niebywały tłok. Oczywiście w kolejce nie mówili o ważnych rzeczach, przerzucali się od czasu do czasu na temat pogody, światła na polu, obłoków. Siedzieli naprzeciw siebie na pojedynczych miejscach. Na granicy miasta, gdzie ostatnie domy Warszawy leżały w gruzach, zwalone podczas oblężenia, wsiedli dwaj żandarmi. Zostali na pomoście i nie mieli zamiaru czepiać się podróżnych. Ale rozmowa w wagonie stała się jakaś inna. Wszyscy siedzieli sztywno i udawali, że na żandarmów nie zwracają najmniejszej uwagi. Żandarmi wysiedli już w Rakowie i wszyscy jadący odetchnęli. Mówiąc tak mało, jednak patrzyli na siebie. Przypatrywali się sobie pomiędzy zdaniem o pogodzie a zdaniem o młodych listkach. Helenka skonstatowała, że Hubert zmienił się bardzo w ostatnich czasach, w oczach jego zataił się blask, wyblakły one i stały się jak gdyby bardziej wypukłe, loki miał ukryte pod beretem i twarz w ten sposób stała się bardziej widzialna, dostępniejsza, a przez to mniej piękna. Na czole dosyć niskim rysowały się poprzeczne bruzdy. I usta z owych dawnych świeżych ust Huberta, podobnych do dwóch złączonych wiśni, zmieniły się w wąskie i bezbarwne, zacięte w wyrazie. W tym wiosennym świetle, jakie szło od zieleniejących pól, mogła spostrzec Helenka te wszystkie zmiany. Zastanowiło ją to. Bo przecie Hubert nie bardzo przejmował się okupacyjnymi tragediami. A więc może udawał to wszystko: ten swój beztroski polot, tę zabawę w konspirację? Brał to wszystko na serio? Nie chciało się w to wierzyć Helence. Hubert przypatrywał się znowuż Helence. Miała ona zawsze trochę mysi pyszczek. W ostatnich dniach ściągnęły się jej rysy jeszcze bardziej. I ten nieprzyjemny wyraz zaciętości w ustach, ściśnięte szczęki. Hubert starał się w momencie pauz w rozmowie uśmiechać do Helenki, nie wywoływał jednak w odpowiedzi jej uśmiechu. - Psiakrew - powiedział w pewnym momencie do niej - myślałem, że zieleń jest bardziej rozwinięta. A tu te lasy są jeszcze zupełnie przejrzyste. - Tak - powiedziała Helenka z namysłem - to nie jest bardzo bezpieczne. Ale spotkanie wyznaczone było w takim odległym i zagrodzonym ze wszystkich stron zakątku Podkowy Leśnej, że chociaż harcerzy było ze trzydziestu, nie zachodziła obawa, aby ktokolwiek ich spostrzegł. Zebrali się w specjalnej przesiece obsadzonej gęstymi świerkami, założonej kiedyś jako ducht polowanny. Dawno minęły czasy, kiedy polowano w tych stronach, świerkowe aleje obrosły ze wszystkich stron brzozami i dębami. Dziwny to był widok, niespodziewany nawet, widok czegoś, co się nie mieściło w tej okupacyjnej rzeczywistości, która tak mocno naciskała i na Huberta, i na Helenkę w mieście. Dwuszereg harcerzy był czymś nierealnym, a nawet jakby jakąś igraszką w tym świeżo zielonym lesie, wśród ciemnych świerków, których długie gałęzie porastały już na końcach palcami młodej zieleni. Świeże igły pachniały i harcerze stojący wzdłuż alei wyglądali jak szereg ołowianych żołnierzyków: byli zupełnie nierzeczywiści. Helenka powiedziała do Huberta: - Powinieneś mieć papierowe kapelusze porobione z gazet. To wygląda jak zabawa. Hubert machnął ręką, aby była cicho. Po czym przemówił do harcerzy. Helenka nigdy nie słyszała Huberta przemawiającego. Oczywiście mówił jakieś prawdy ogólne i dość banalne. Mówił o obowiązkach "młodego Polaka" i znać było, że te proste i wyświechtane słowa przechodzą mu przez gardło z pewną trudnością. A jednocześnie głos jego brzmiał mocno i przekonująco (dla małych). Potem nastąpiła przysięga. Helence się wydało, że Hubert miał łzy w oczach. Mali powtarzali za nim uroczyste słowa, które dawniej nic nie znaczyły - dzisiaj znaczyły dziecinną śmierć. Parę pań, matek, stało opodal. Były w barwnych wiosennych sukniach. Na prawym skrzydle dwuszeregu stał śliczny, nieduży chłopak. On to meldował Hubertowi osobowy skład zbiórki. Helenka zwróciła uwagę na tego chłopca. Zresztą po komendzie "rozejść się", kiedy uczestnicy zbiórki po dwóch opuszczali co dziesięć minut polanę, Hubert zawołał go do siebie. - Co tam słychać, Kacuś? Ale chłopiec odpowiedział pytaniem: - A porucznik Andrzej? Helenka zdziwiła się i popatrzyła uważnie na Huberta. "Czy Andrzej nie ma pseudonimu?" - mówiło jej spojrzenie. - Widzisz - powiedział Helence Hubert - patrz, to jest Kacuś, pupil Andrzeja. A do Kacusia: - Porucznika nie ma, ale jest jego siostra. Kacuś nie był zadowolony. Poczerwieniał, podał rękę Helence, szastnął nogami. - A kiedy?... - spytał Huberta. - O tym potem - powiedział Hubert i odwrócił się od niego. Kiedy szli z powrotem do stacji, Helenka zrobiła nieprzyjemny grymas. - Jeżeli chodzi o konspirację - powiedziała Hubertowi - to rzeczywiście... Powinniście wpaść w każdej chwili. - No, właśnie. I jakoś nie wpadamy. A po namyśle dodał: - Szkoda by mi było tych chłopaków. To drobiazg. Helenka popatrzyła na Huberta mrużąc powieki: - Zdaje mi się, że ty masz za miękkie serce do tej roboty. Mówiąc przysięgę płakałeś. - No, nie, nie płakałem. Ale... byłem wzruszony. Dawniej to było głupstwo. Dzisiaj ta przysięga to przysięga bardzo niebezpieczna. Myślę sobie: czy nie za dużo wymagam od tych młodych? - Myślę - Helenka bardzo zimno wymówiła te słowa - że od nas wszystkich bardzo dużo się teraz wymaga. Ale nie za dużo, skoro możemy odpowiedzieć na te wymagania. - Odpowiedzieć? Czym? - Niektórzy tylko łzami - syknęła Helenka. Hubert milczał przez chwilę. Potem powiedział: - Złościsz się. Ale to wiele nie pomoże. Gdy skręcili w stronę stacji, dopędził ich Kacuś. - Poruczniku Eustachy, niech pan idzie. Prędko, prędko, niech pan przyjdzie. Niech pan zobaczy. Szybko, bo zaraz Niemcy wrócą. Kacuś puścił się biegiem w tę samą stronę, skąd przyszli. Młody chłopak gnał co sił, mając ich dużo. Hubert zasapał się, ale biegł. Helenka została w tyle. - Tu, tu - wołał Kacuś, wpadając w drugą leśną przesiekę, sąsiadującą z tą, w której odbywała się zbiórka. Tutaj za świerkami stały majestatyczne dęby. Były jeszcze bardzo bezlistne. - Porucznik patrzy - pokazał Kacuś dramatycznym gestem coś, co leżało w trawie - chłopaki przed chwilą znaleźli. Zaraz tuż. Za linią świerków, pod dębami, wśród muskularnych korzeni leżało pięć trupów. Rany widniały w głowach i na piersiach, strzelano do nich jak popadło. Hubert z początku myślał, że to Żydzi. Ale nie, może jedna kobieta z brzegu, ruda, mogła być Żydówką. - Leśniczy mówi - recytował Kacuś, który miał dobry wywiad - że przywieźli ich rano i zastrzelili. Z Grodziska, z Grodziska Mazowieckiego - dodał, jakby ktokolwiek mógł mieć co do tego wątpliwości. Leżał tam starszy mężczyzna, siwawy, a z jego obu stron dwaj młodzi chłopcy. Wszyscy trzej mieli splecione ręce i ich duże niebieskie oczy były otwarte. Widać było, iż jest to ojciec z dwoma synami. Obok leżała z postrzałem w czoło starsza kobieta w wełnianej czarnej sukni; gruba była i nogi miała rozłożone w przykry sposób. Dalej, za nią, o parę kroków od wszystkich swoich towarzyszy niedoli odsunięta, leżała ruda dziewczyna. Ona jedna miała usta domknięte i profil równy. Zastygłe szafirowe oczy wytrzeszczone były w śmiertelnym przerażeniu. - Pani tak nie stoi - pociągnął Kacuś Helenkę za rękaw - Niemcy zaraz przyjdą. Poszli po ludzi do Żółwina, żeby tych zakopać. - Skąd wiesz? - spytał Hubert zdławionym głosem. Helenka popatrzyła na niego uważnie. - Wiem. Zaraz przyjdą. Trzeba wiać. - Oni tu byli rano? - Z rana ich zastrzelili, a potem my przyszli - tłumaczył z przejęciem Kacuś - a teraz oni znowu zaraz przyjdą. Ludzie z Żółwina mają ich zakopać. - Ten mały wszystko wie - powiedziała Helenka. - Pani wieje - ponaglał Kacuś. - Kto oni są? - spytał jeszcze Hubert. - Nie wiadomo. Z Grodziska przywieźli. Z daleka słychać było turkot furmanki. - Wiejem! - krzyknął Kacuś i ukrył się za pień dębu w głowach rudej dziewczyny, i stamtąd dawał naglące znaki Hubertowi i Helence. Chcieli i oni ruszyć. - Nie przez dębak - wołał na nich Kacuś - widać wszystko w lesie. Popod świerki, popod świerki. Hubert i Helenka ruszyli pod świerki i świerkami w dziesięć minut przedarli się na brwinowską drogę. Ominęli stację w Podkowie Leśnej. Tak było bezpieczniej. - Pomyśl sobie - powiedział Hubert - cała uroczystość odbywała się pod bokiem Niemców. Że też nam tego ludzie nie powiedzieli! - Pod bokiem trupów - dodała Helenka. Coś uderzyło Huberta w jej głosie. Popatrzył na nią. Była blada. - Co ci jest? - zapytał. - Głupie pytanie! - Helenka nagle zatrzymała się. - Ach, Hubert, ty naprawdę jesteś zupełnie niemożliwy. Twoja banalność jest chwilami zabijająca. - Czego chcesz? - Hubert stanął przy niej. - No, jak można zadać takie pytanie! Co mi jest! Po tym wszystkim... Hubert wzruszył ramionami. - Nie widziałaś trupów czy co? Helenka nie ruszyła się z miejsca. - Wyobraź sobie: jeszcze nie! Nigdy. - W czterdziestym trzecim roku? Nie widziałaś trupa? - Wyobraź sobie. Zrozum. Nigdy nie widziałam zabitego człowieka. Nigdy nie widziałam umarłego człowieka. - I co? - To straszne. Helenka powiedziała to z głębokim przekonaniem, ironiczny uśmiech znikł zupełnie z jej twarzy. - To straszne - powtórzyła po chwili - to straszne. - No, wiesz... Hubert nie wiedział, co powiedzieć. - I wy także zabijacie? - Trochę za mało - uśmiechnął się Hubert - ale zabijamy. - Nie uśmiechaj się! - krzyknęła Helenka. - Nie bądź histeryczką - powiedział niecierpliwie Hubert i wziął ją za rękę. - No, chodź - dodał - idziemy! Helenka wyrwała mu się. - Nigdzie nie idę! - krzyknęła. Odeszła parę kroków i usiadła w rowie przy drodze. Zerwała jakieś źdźbło i przypatrywała mu się pilnie. Hubert został na swoim miejscu i spoglądał z niepokojem na Helenkę. Była zupełna cisza. Hubert spojrzał w górę, na czyste i usunięte w głąb niebo. Skowronek śpiewał, wznosząc się w górę nierównym rytmem. Rów, nad którym siedziała Helenka, był zarośnięty ciemnozieloną trawą. Dzień był cudowny. Oba dzisiejsze spotkania, z żywymi chłopcami i z umarłymi ludźmi, wydały się w tej chwili snem. Nie mógł uwierzyć temu, że i jedno, i drugie było prawdą. Zachciało mu się powrócić jak najszybciej do normalnego życia. To niebo nad nimi, przejrzyste i bladoniebieskie, także było nienormalne. Nawet niemoralne. Nie mógł znieść tej ciszy. Helenka siedziała w tej samej pozie, w tym samym skupieniu. - Chodź, jedziemy - powiedział do niej - Nie chce mi się - odpowiedziała nie patrząc na niego. - Nie będziesz tu wiecznie siedziała. - Zmęczona jestem. Nogi mnie bolą. Tańczyliśmy dziś do rana. - Gdzie? - U Basi Budnej. Na Powiślu. Była potańcówka. Hubert zaniepokoił się. Zrobił krok w stronę Helenki. - Z kim byłaś? - spytał. - Sama byłam. - Bronek nie przychodzi? - O, on już dawno nie przychodzi. - Dawno? - Dawno. I powiedział, że już więcej nie przyjdzie. - Wywożą ich? - Pewnie wywożą. Ale jego nie. A zresztą nie wiem. Co ja mogę wiedzieć? Helenka podniosła głowę i bezradnie popatrzyła na Huberta. - Ja nic nie wiem - powiedziała żałośnie. Hubert szybko podszedł i usiadł obok niej nad przydrożnym rowem. Przez chwilę milczeli. - Najgorsze, że nic nie można poradzić - powiedział Hubert. - Nie mów tak. Nie mów. Rozumiesz? - groźnie i zarazem żałośnie powiedziała Helenka, jak grożące dziecko. - Takie powiedzenie to już jest zgoda. - Jaka zgoda? - To już jest zgoda na wszystko, co się dzieje: na zabijanie dzieci, na mordowanie niewinnych, a nawet winnych, na zamykanie w getcie. Nie można mówić, że się nic nie da poradzić. Ja tak nie mogę myśleć, ja się nie zgadzam, rozumiesz, ja się nie zgadzam. - Niewielkie to ma znaczenie, czy się zgadzasz, czy nie - powiedział poważnie Hubert - wszystko dzieje się pomimo nas. - Nieprawda. Jeżeli będziemy bardzo krzyczeć, jeżeli będziemy bardzo wierzyć, to się nie będą dziać takie rzeczy. - Krzyk to wątpliwa broń. - No, więc nie krzyk, ale wiara. Protest. Ja nie chcę, ja nie chcę... - Czego nie chcesz? - Żeby ci ludzie leżeli tam w lesie. Nie chcę. - Tak, ale oni tam leżą. - Nie chcę. - Zabici. - Ja nie chcę, abyśmy także tak leżeli. Rozumiesz? Ja nie chcę umierać. - Ba, a jeżeli tak będzie trzeba? - Nigdy nie trzeba umierać. Hubert się zaśmiał. - Masz dziwne sformułowania. Helenka odwróciła się ku niemu, patrzyła przez chwilę na niego, jakby jeszcze wiele miała mu do powiedzenia. Ale się zawahała. Wargi zaczęły jej drgać. - Helenko! - powiedział tonem perswazji Hubert. Dziewczyna objęła Huberta, ukryła twarz na jego ramieniu i zaczęła płakać. Hubert przez chwilę siedział cierpliwie, potem poklepał Helenkę po plecach. - Słuchaj - powiedział - zamoczysz mi nową kurtkę. Przestań. Nie wiedziałem, że jesteś płaksa. Myślałem, że nigdy nie płaczesz. Helenka uniosła głowę. - Ja nigdy nie płaczę. Tylko teraz. Bo ja nie chcę... I znowu się rozpłakała. - Patrz, jaki piękny dzień - powiedział poważnie Hubert. - Nie marnuj pięknego dnia wiosny - dodał półżartem, jak jakiś cytat - chodź, pójdziemy piechotą do Brwinowa. Wstał i podniósł Helenkę. Poddawała mu się bez oporu. Nigdy takiej Helenki nie widział. VI Chociaż profesor Ryniewicz był specjalistą od biologii, jednak pobocznym przedmiotem, którym się zajmował, była systematyka nauk. W tym swoim zainteresowaniu trzymał się prawie granic filozofii (logistyka też mu była pomocna) i właściwie ważniejsze miał w swoich opracowaniach rezultaty niż owa osławiona teoria lodowcowa, która raczej go trochę ośmieszała, kiedy maniacko do niej powracał. Jako taki "filozof nauk", jeżeli się tak można wyrazić, i jako organizator odgrywał wśród młodzieży warszawskiej dużą rolę. Przede wszystkim zaś stał się jednym z najbardziej zaangażowanych organizatorów tajnych wykładów uniwersyteckich. Nie zdawał sobie przy tym sprawy z tego, jak bardzo znaczenie "podziemne", jakiego nabierał wobec wykładowców i studentów, stawało się dla niego rekompensatą za dotychczasowe niepowodzenia uniwersyteckie i przedwojenny brak popularności wśród młodzieży. Gdzieś w połowie roku 1942 zaaresztowano na ulicy jego syna Jerzego. Przebywał jakiś czas na Pawiaku, potem zaś narzeczona jego dowiedziała się, że został wysłany do Oświęcimia. W parę miesięcy potem przyszła wiadomość, że "zmarł na udar serca". Urny z popiołami już w tych czasach nie posyłano rodzinom. To była zabawa samych początków Oświęcimia. Profesor nie przerwał nauczania w tajnych kompletach, przeciwnie, jeszcze gorliwiej zajął się studentami. Niektóre wykłady i zajęcia odbywały się w jego mieszkaniu na Polnej. Jak się wydawało jego uczniom, profesor znajdował ulgę w towarzystwie młodych; zapominał o swojej stracie wykładając swoje dość zawiłe i niedostępne teorie - i brał udział w dyskusjach, które wynikały na jego seminariach. Przeciwnie profesorowa, każde spotkanie z młodymi przeżywała tragicznie. Otwierała drzwi studentom - było ich najwyżej siedmiu - i każdego obrzucała zrozpaczonym wzrokiem. Zdawało się, że za każdym wpuszczeniem kogoś młodego przeżywała rozczarowanie, że to nie Jerzy wchodzi. Czasami podczas wykładu z przyległego pokoju dobiegał gorzki płacz, niegłośny, ale uparty i długi. Zarówno wykładowca, jak i studenci udawali, że go nie słyszą. Ale naprężona cisza stawała się wtedy jeszcze jakby większa. Andrzej i Hubert należeli do uczniów profesora Ryniewicza, ale ponieważ dzielił ich cały rok studiów, nie spotykali się na tych wykładach, choć wiedzieli o sobie, że chodzą na Polną. Andrzej pracował w introligatorni na Chłodnej - dla arbeitskarty - i musiał tam jednak codziennie bywać i siedzieć przez parę godzin obcinając druki. Czas na naukę miał tylko po południu i po południu zbierali się on i jego koledzy u Ryniewiczów. Ówczesne stosunki pomiędzy studentami a profesorami nie przypominały przedwojennej oficjalności. Niedostępni "badacze" stawali się przyjaciółmi i bliskimi znajomymi gołowąsów. Składały się na to same okoliczności wykładów, ale także i owo "ciśnienie patosu" epoki, które wyraźnie odczuwali zarówno nauczający, jak uczniowie. Skończyło się na tym, że Andrzej i Hubert zachodzili do profesora nie na wykłady, ale po prostu aby go odwiedzić, bo wiedzieli, że ich wizyty robią mu dobrze, pocieszają go w strasznym smutku, że nie czuje swej samotności tak bardzo, kiedy oni przychodzą. Rzadko zdarzały się te wizyty: chłopcy coraz mniej mieli czasu, wciąż zajęci pracą zarobkową (powiedzmy), wykładami, nauką i swoimi podchorążówkami - gdzie naprzód byli uczniami, a potem wykładowcami. I właśnie w tym wiosennym tygodniu, tak pięknym, postanowili przelotnie pomiędzy jedną sprawą a drugą "wpaść" na Polną. Zastali profesora podnieconego i bardziej nerwowego niż zwykle. cb1 814 23 44b8 0 1 p n c 0 c z 0 48 0 0 0 0 n n 12.00 0.0 12.0 --- d 1 8 1 1 1 66 0 0 108 1 ff 0 32 1 Pani Jadwiga otworzyła im tylko drzwi i powiedziała: - Dobrze, żeście przyszli. Potem schowała się do swojego pokoju i już jej nie zobaczyli. Zmiarkowali jednak, że stało się coś niezwykłego. Profesor zresztą zaraz ich objaśnił: - Wiecie, Gorbala wypuścili z Oświęcimia. Przyjechał. I był u mnie. - Wypuścili? - spytał z niedowierzaniem Hubert. - Tak. Wyobraźcie sobie. Ale on już jest na ostatnich nogach: gruźlica. Zaraz wyjechał do Otwocka, do znajomych. - Jakimi drogami? - A ktoś się tam podobno starał. Dość, że wypuścili. Profesor Ryniewicz popatrzył uważnie na obu młodych ludzi, to na Huberta, to na Andrzeja. A potem zaczął chodzić po swoim szczupłym gabinecie, wypełnionym po brzegi książkami. Patrzył w dalszym ciągu na gości, jakby im chciał coś powiedzieć. Chłopcy mówili o wykładach, ale stary ich nie słuchał. Zatrzymał się nagle w swoim nerwowym spacerze i powiedział spokojnie: - Gorbal był przy śmierci Jerzego. Stał obok, w tym samym rzędzie. Zastrzelili go. Chłopcom serca stanęły. Zrobiło im się zimno. - Powiedział to panu? - spytał wreszcie Hubert. - Opowiedział wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami - powiedział Ryniewicz i usiadł przy biurku - ale nie będę wam powtarzał. Chłopcy odczuli ulgę. Trudno by im było słuchać tych szczegółów. Zresztą opowiadania o Oświęcimiu krążyły już po mieście od dawna. Wszystkie podawały te same okoliczności i te same sposoby morderstw. Z Oświęcimia jednak wracało bardzo mało osób. Andrzej wolał zmienić temat rozmowy. Przychodził tu zresztą z polecenia matki. - Proszę pana profesora - odezwał się - mama kazała powiedzieć, że pojutrze w restauracji "Pod Różą" będzie śpiewała pani Elżbieta. Mama mówiła, że pan bardzo lubił jej śpiew w Odessie: może to panu sprawi przyjemność czy też będzie pan miał rozrywkę, kiedy pan posłucha. Pan profesor wie, gdzie jest ta restauracja? Na drugim piętrze, na Boduena. Profesor zamarł. Siedział przy biurku nieruchomo. Hubert potem powiedział: - Widziałeś, jak on zbaraniał? Dopiero po chwili Ryniewicz odezwał się. Głos jego wydał się chłopcom zupełnie inny niż dotychczas, jakby się wydobywał z głębokiej beczki. - Podziękuj matce. Wybrałbym się może, tak bardzo dawno nie słuchałem żadnej muzyki. Zawahał się, a po chwili dodał już zwyczajnym, codziennym, prawie wykładowym głosem: - Ale nie bardzo wiem, jak zareaguję. A potem nagle, kiedy chłopcy już chcieli się żegnać i wstali ze swoich miejsc, zatrzymał ich gestem. - Przecież i w zabijaniu musi być jakaś moralność - znowu głos wydał się jakiś ściśnięty i wychodzący z głębi. Andrzej i Hubert popatrzyli na siebie nie bardzo wiedząc, co począć. Profesor jednak mówił dalej: - Siadajcie. Usiedli znowu. - Pamiętajcie o tym, jak będziecie mordować. Jak będziecie "likwidować", jak to się teraz mówi. Po co człowieka męczyć... Chłopcy milczeli patrząc na swoje ręce. Cisza w pokoju stała się nieznośna. Bali się, że pani Ryniewiczowa wszystko słyszy w przyległym pokoju. - Gorbal mówił - ciągnął profesor - że ten gestapowiec bardzo długo mierzył do Jerzego. Mierzył może minutę, może dwie, może nawet dłużej... zanim strzelił i ranił Jerzego w brzuch. Naumyślnie mierzył w brzuch. I Jerzy te całe dwie czy trzy minuty widział wymierzony w siebie rewolwer. Musiał cierpieć. Prawda, musiał cierpieć? - zwrócił się do chłopców, jakby ich pytał o najzwyczajniejszą rzecz. Ale milczeli. - To musi być bardzo ciężko widzieć, jak do ciebie strzelają. Nie potrzeba zadawać zbędnego cierpienia. Trzeba zawsze strzelać niespodzianie, z tyłu... Prawda? Andrzej się poruszył. - Mnie się zdaje, że to jakoś tak nieszlachetnie - powiedział - strzelać z tyłu. To jakby trochę nieładnie. Profesor zaprotestował: - Ależ to są średniowieczne przesądy! Cóż to nieszlachetnego zaoszczędzić człowiekowi tej drobnej chwili strachu? Oczywiście, oni w Oświęcimiu chcą jak najbardziej męczyć człowieka: więc i te dwie minuty trzeba doliczyć do ich kaźni. Ale to pewnie trudne są minuty... Hubert wreszcie zapytał. - Czy Jerzy nie od razu zginął? - Nie, nie. Podobno żył jeszcze parę godzin. I nie pozwalano go dobić. Tak leżał w błocie, po prostu w błocie... Tak przynajmniej mówił Gorbal. On stał przy nim do samego końca. Bo apel trwał parę godzin... Profesor urwał i patrzył to na Andrzeja, to na Huberta z uwagą, jak na egzaminie. Jakby oczekiwał od nich jakiejś natychmiastowej i konkretnej odpowiedzi. - Pamiętajcie, pamiętajcie - wykrztusił wreszcie - pamiętajcie, żeby strzelać zawsze z tyłu. Hubert wreszcie odzyskał kontenans: - Ależ, profesorze! Pan tak mówi, jakbyśmy od rana do wieczora zajmowali się egzekucjami. - Aha - dodał Andrzej. Ryniewicz się zmieszał. - Oczywiście, oczywiście - powiedział, potem zdjął okulary i zaczął je przecierać - to takie gadanie. Wyprostował się i nałożywszy okulary spojrzał na swoich gości przytomniej. - To takie głupie gadanie - powiedział powoli - niepotrzebne. Przepraszam was. Czasami mówi się zbyteczne rzeczy. Chłopcy wstali. - Podziękuj matce - Ryniewicz zwrócił się do Andrzeja - może rzeczywiście przyjdę do tej knajpy. Posłuchać trochę pani Elżbiety... - Będzie śpiewać dwie nowo znalezione pieśni Edgara - dodał Andrzej. Ale tego znowu jak gdyby profesor nie zrozumiał czy nie dosłyszał. - Aha, aha - powiedział i podał rękę chłopcom w zamyśleniu, jakby nieobecny. W przedpokoju pani profesorowa powtórzyła te same słowa: - Dobrze, żeście przyszli. Na ulicy chłopcy odetchnęli świeżym powietrzem. Było bardzo pięknie i ruszyli pewnym krokiem w stronę domu. Dopiero po dłuższej chwili Andrzej zapytał: - No, a ty? Jak każesz strzelać twoim harcerzom? Hubert przypomniał sobie swoje przemówienie w Podkowie i odparł: - Ja im wcale nie każę strzelać. - No to jak mają walczyć? Hubert nic nie odpowiedział. - Wiesz, to się jakoś jedno drugiego nie trzyma - powiedział Andrzej. Szli znowu milcząc jakiś czas. - A co się trzyma jedno drugiego? - znowu zapytał Hubert. Andrzej zaśmiał się. - Janusz zapewne powiedziałby po prostu: nie zabijaj. A ja przecie przejąłem uroczyście życiowe funkcje Janusza. - To też się kupy nie trzyma - powiedział Hubert. - Mowa - zastosował Andrzej nowe powiedzonko. - A ty jak strzelasz? - nagle zatrzymując się na trotuarze zapytał Hubhuby. Andrzej także stanął i patrzył przez chwilę w oczy przyjacielowi. - Czasami z tyłu, a czasami z przodu - powiedział, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. Hubert chwycił go za przedramię. - Ja ci tego nigdy nie wybaczę - wybuchnął nagle - nigdy nie wybaczę. Jeżeli co, to ja powinienem był ją zlikwidować. Rozumiesz, ja! - Dlaczego? - Andrzej zostawał zimny i pewny siebie. - Dlaczego ty? - Ja ją kochałem! - Właśnie. I dlatego wykonanie wyroku przez ciebie byłoby czymś niewłaściwym. Byłoby zbrodnią. Ty byś ją zabił z powodów osobistych. - A ty? - Ja jej nie kochałem. - A może? Ona ciebie także zdradzała. - Ona wszystkich zdradzała. Ona wydawała nas, bo to jej sprawiało przyjemność. To była cholerna kurwa. - Nie mów tak. - Szlachetny Hubhuby! Rycerz świętego Huberta. - Nie mów tak. - A zresztą nic nie wiesz. Nie wiesz, czy to ja zrobiłem. - Nie wiem. Ale wiem. - Och, domysły! - Rana była z przodu. - Och, uspokój się. Jakże mogłem inaczej. Wszedłem po prostu do kawiarni, rano, kiedy tam jeszcze nikogo nie było. Stała naprzeciw mnie... - Bała się? - Nie spodziewała się. A może spodziewała się? - Mierzyłeś długo, minutę, dwie, trzy? - Wcale nie mierzyłem. Profesor mówił głupstwa. - Nie takie znowu głupstwa. - Tak mi się zdaje. - I nie było w tobie żadnych uczuć osobistych? - Nie. A może? - Jakie? - Żal. Najwyżej żal. - Och, ty jesteś straszny - powiedział Hubert i znowu poszli naprzód. - Ale jeszcze jedno - ciągnął Hubert - oddaj mi to: ja będę udawał, że to ja. To będzie prawdopodobne. Ja powiem, że to ja. - Przecież tam, gdzie trzeba, wiedzą, kto to zrobił. To nie była moja samowola. - Tak, tak. Ale niech inni myślą, że to ja. Tobie nawet tak będzie wygodniej. - Przerzucić na innego? Nie będzie mi z tego powodu lżej. - Ciężko ci? Andrzej zatrzymał się znowu. Nie patrzył na Huberta. Oczy pognały gdzieś naprzód. - A co ty myślisz? Że to chleb z masłem? Hubert potrząsnął go za łokieć. - Andrzej, głupi - powiedział - przecież my żołnierze. Andrzej jakby się obudził. Popatrzył normalnie, uśmiechnął się i trochę ironicznie, ale z wielkim żalem powiedział: - Nie zabijaj! I poszli każdy w swoją stronę. VII Kiedy Lilkowi ziemia za bardzo paliła się pod nogami (tlić to się zawsze tliła), przychodził do Andrzeja. Spędzał czasami parę godzin w dzień w jego pokoju, czasami nocował. W kuchni rezydowała już teraz tylko panna Tekla i ta udawała, że nie spostrzega chłopca, kiedy przekradał się w stronę korytarza. Parę razy Spychała chcąc złapać młodego Gołąbka zachodził do jego pokoju i zastawał tam Lilka. Oswoił się z jego widokiem. Dowiadywał się o niego u Andrzeja i nabrał przekonania, że Lilkowi można całkowicie zaufać. Pewnego razu wszedł do Andrzeja koło południa i tym razem zastał Lilka samego. Chłopak poderwał się znad jakiejś książki i spojrzał na Spychałę nieprzytomnym wzrokiem. - Co się stało? - spytał Kazimierz. - Nieszczęście - wybełkotał Lilek - Azja porwał Basię. Czytana książka to był tom Pana Wołodyjowskiego. - A która to godzina? - spytał Lilek. - Dwunasta. - O Jezu - zawołał chłopak - a ja o jedenastej miałem być na Mokotowie. - Uuu... To nieładnie - powiedział Spychała, który się wciąż uśmiechał - od takiego spóźnienia to wiele zależy. - Tym razem to nie - powiedział z pewnym zawstydzeniem Lilek. Kazimierz zamyślił się. - Idziesz na Mokotów? - zapytał. - Aha. - A Andrzej gdzie jest? - Nie wiem. Powiedział, że nie przyjdzie prędko. - Nocowałeś tu? - spytał Spychała. - Nocowałem. - No, to dobrze - Spychała przestał się zastanawiać - dam ci pewien adres. Pójdziesz i powiesz: jutro o tej porze, co zwykle. Lilek uważnie spojrzał na Spychałę. - Ja nie wiem - powiedział powoli - ja nie wiem, jaka to sprawa. Spychała wzruszył ramionami. - A co cię to obchodzi? Lilek zająknął się, ale mimo to wykrztusił: - Bo ja nie każdej sprawie jestem na usługi. Spychała ściągnął brwi. - Przede wszystkim żołnierz nie rozumuje. Lilek znowu popatrzył na Spychałę z uporem. - Różni są żołnierze i różne są... armie - powiedział. Spychała zirytował się na dobre. - Głupie rozumowanie. Teraz jest jedna armia: tych, co walczą z Niemcami. No, idziesz na Mokotów czy nie? - Dla mnie już jest za późno. - A dla mnie nie. Idziesz? - A pan się nie zastanowił - powiedział Lilek ostrożnie - że ja mogę ten adres wyśpiewać? - Zastanowiłem się. Nic ci z tego nie przyjdzie - warknął Spychała. - Zresztą wiem. Mogę zaufać tobie jak Andrzejowi. Lilek uśmiechnął się. W uśmiechu twarz jego się odmieniła. - Może mi pan zaufać. Od tego czasu Spychała posyłał Lilka to tu, to ówdzie. Z rzadka co prawda, bo zorientował się, że Lilek jest spalony i nie ma dostatecznie pewnych papierów. Zaświadczenie, że jest zatrudniony w jakiejś tam drukarni pracującej dla celów niemieckich było podrobione naiwnie i zupełnie nie przekonywająco. Chłopak mógł wpaść każdej chwili. Lilek z zawodu był zecerem. Andrzej o tym wiedział i powiedział Spychale. To dało Kazimierzowi do myślenia: Lilek musiał brać udział w jakiejś konspiracji wydawniczej. Oczywiście nie pytał go o to. Zresztą nietrudno było się domyślić, że była to jakaś drukarnia PPR. Spychała, zajęty swoimi sprawami, niewiele wiedział o robotach nowo powstałej organizacji. Lekceważył sobie te sprawy: do głowy mu nie przychodziło, aby to mogło być coś poważnego. Ale z biegiem czasu Lilek okazywał mu coraz mniej posłuszeństwa. Po prostu nie chciał mu pomagać w przekazywaniu wiadomości, choć wszystkie - jak ta pierwsza - brzmiały równie niewinnie. Powoli - choć się tak rzadko widywali - narastał między nimi konflikt, który wybuchnął jednego z wiosennych dni pamiętnego okresu. Lilek w bardzo powściągliwych słowach powiedział, że nie ma zamiaru pomagać organizacji burżuazyjnej. Spychała zirytował się i nazwał go wstrętnym pachołkiem Sowietów. Rozstali się w pokoju Andrzeja. Spychała wyszedł do siebie, ale odczuwał pewien niepokój, chociaż wierzył w uczciwość Lilka. Nawet przemknęło mu przez głowę, że trzeba Lilka jakoś unieszkodliwić, w ten czy w inny sposób. Ale na razie zaniechał tej myśli. Niebezpieczeństwo czyhało z tylu stron, mogło przyjść zupełnie skądinąd. A podając w podejrzenie Lilka, mógł skompromitować cały dom na Brackiej i swoje własne mieszkanie. Mimo to pomyślał sobie: "Wolałbym, żeby go zabili na ulicy, niż żeby go miało zabrać gestapo". Potem, patrząc w niebieskie oczy Oli, zawstydził się tej myśli. "Ona nic o mnie nie wie, nic nie wie o takich rzeczach. Co ona myśli o swoich dzieciach?". Powiedział głośno ni z tego, ni z owego: - To bardzo złe przyzwyczajenie widzieć ludzi zawsze z ich najgorszej strony... Ola spojrzała na niego zdziwiona: - Tego ciebie samo życie nauczyło. Nie mógł nie przyznać Oli racji. Nazajutrz po tej kłótni koło południa szedł ulicą Miodową w stronę Długiej. Irytował się: "Muszę teraz sam łatać o byle głupstwo. I z Andrzeja nie miał w ostatnich czasach wielkiej pociechy. Na rogu Długiej zauważył jakiś tłum. Ludzie szli spiesznie w jego stronę. Ktoś, prawie biegnąc, powiedział mu w przelocie: - Niech pan tam nie idzie, tam brzydko pachnie. Przyspieszył kroku. Na rogu ujrzał grupkę nieustraszonych warszawskich gapiów, cztery budy w rząd ustawione i mocny oddział gestapo. Skręcił w bramę domu, który znał z niedawnych czasów, i wszedł na czwarte piętro. Okna klatki schodowej wychodziły na ulicę Długą. Kryjąc się za framugą, wyjrzał w stronę otoczonego przez Niemców domu. Zobaczył, że koło bud stoi spora garść aresztowanych ze wzniesionymi do góry rękami. Żandarmi wynosili z domu jakieś paki, kaszty, maszyny. Ładowali to na samochody. "Drukarnia" - pomyślał sobie. W tym momencie ujrzał na dachu, trochę powyżej domu, w którym się ukrył, sylwetkę człowieka. Chował się za kominy, ale dość nieudolnie. Znać było, że niecałkowicie panuje nad swoimi ruchami, wyglądał trochę jak pijany. "Musi być ranny" - pomyślał Kazimierz. Poznał czającego się: był to Lilek. Ale go spostrzeżono i z dołu. Na schodach domu, w którym schronił się Spychała, zatupotały kroki. "Ładna zabawa" - pomyślał Kazimierz, ale od okna się nie odsunął. Niemcy zatrzymali się o piętro niżej. Trochę się bali, że człowiek na dachu ma broń. Spychała widział z góry żandarmów stojących na dole, ale oni, zajęci czym innym, nie zwrócili na niego uwagi. Z hałasem otworzyli okno. Jeden z nich wystrzelił. Kula nie dosięgła zbiega. Lilek jednak spostrzegł, że do niego strzelają z okna. Broni nie miał. Odwrócił się w tamtą stronę i kiwnął dłonią, jakby chciał powiedzieć: nie strzelajcie! - Idiota - mruknął przez zęby Spychała. Tymczasem Lilek, nie czekając na dalsze strzały, schował się za komin. Po chwili jednak, widocznie niepewny swej kryjówki, postanowił przedostać się na dach sąsiedniego domu. Ukazał się nagle zza komina i jak linoskoczek zrobił parę kroków, aby się oddalić od niebezpiecznego miejsca. Ruchy miał bardzo niepewne. Teraz wyraźnie widać było, że jest ranny w nogę. Padł drugi strzał. Lilek się nie zachwiał, tylko jakoś tak niezdarnie przyspieszył kroku. Raz - dwa - i nagle zsunął się gwałtownie po pochyłości dachu i znalazł się półleżący w rynnie. Teraz widać go było jak na dłoni. Poruszał się i chciał się wygramolić, ale to mu nie szło. Niemcy na dole śmieli się. Padł trzeci strzał. I wtedy Lilek przekręcił się w rynnie jak w łóżku - ale w powietrze. Ciężko jak materac, rozkraczając się i z rozwianym włosem spadł na trotuar. Żandarmi szybko zbiegli na dół. Spychała był ocalony. "No, teraz nie sypnie - pomyślał z ulgą, chociaż żal mu było chłopca. - Trzeba zawiadomić o wszystkim Andrzeja". VIII Niemcy zdecydowali wydać ciało Lilka "rodzinie". Z rodziny tej została tylko ciotka, która podług słusznych przewidywań zabitego, jakoś bardzo prędko wykaraskała się z matni, pozostawiając w niej jednak obu synów, których już nigdy nie miała zobaczyć. Trup Lilka znajdował się w prosektorium na ulicy Oczki. Dano znać Andrzejowi, że w czwartek o dziesiątej rano wyruszy kondukt ze szpitala i że ciotka zdecydowała pochować chłopca na Bródnie. Oczywiście za pieniądze organizacyjne. Wydanie zwłok rodzinie było przypadkiem bardzo niezwykłym i nie ulegało wątpliwości, że gestapo chciało zobaczyć, kto przyjdzie na pogrzeb, i może nawet dokonać aresztowania orszaku żałobnego po drodze lub na samym cmentarzu. Toteż przyjaciele i towarzysze zdecydowali, aby nikt za trumną Lilka nie szedł. Ale jakże tak samotnie wyprawić biednego chłopaka, którego wszyscy lubili, na cmentarz i do chłodnej ziemi? Postanowiono więc rzecz następującą. Z ulicy Oczki na Bródno kawał olbrzymi, skromny karawanik zaprzężony w nędznego konia zużyje na drogę co najmniej dwie godziny. Wszyscy, którzy chcieli pożegnać czarnego Lilka, mogli się ustawić wzdłuż tej drogi na poszczególnych rogach ulic, pojedynczo. W ten sposób skromnej trumnie będzie towarzyszył duży, a całkiem niezauważalny orszak - i mały żołnierz otrzyma należne mu honory w sposób, którego nikt nie dostrzeże. Od rogu do rogu będzie za nim biegła myśl i wspomnienie tych, co pozostali. Jadwiga, która akurat znalazła się w Warszawie w dniu "bitwy o drukarnię", dała znać o wszystkim Januszowi - i Janusz przyjechał do miasta. On jeden pomimo ostrzeżeń zdecydował się na wejście do kapliczki, gdzie stała trumna, i towarzyszył ciotce w momencie wynoszenia ciała. Gdy wszedł do kapliczki, trumna była jeszcze otwarta. Lilek wydał mu się - inaczej niż zazwyczaj - bardzo mały na swoim posłaniu, a czarne włosy rozrzucone na białej, wypchanej wiórami poduszce ujmowały jego głowę jakby w ramę, która zmniejszała jego drobną, pociągłą twarz. Rysy miał ściągnięte i brwi podniesione wyrazem tego wiecznego zdziwienia, jaki zazwyczaj mają twarze ludzi nagle zastrzelonych. Powieki były nie domknięte i spod długich rzęs przeświecało niebieskie białko. Kolor ten był tak intensywny, iż mogło się wydać, że Lilek za życia miał niebieskie oczy, a przecież miał takie ciemne. Ciocia dozorowała starannie zamykania trumny i układała, przygładzając, czarne pasma włosów przed zapadnięciem wieka. Janusz przypatrywał się temu obrządkowi i uderzył go fakt, że sprawa wygląda "jak zawsze", mimo tak odmiennych okoliczności. "Śmierć jest zawsze jednakowa" - pomyślał. Ale kiedy trumnę wyniesiono i jednokonny karawanik ruszył truchcikiem naprzód, kiedy ciocia, nie mogąc nadążyć, podbiegała za wózkiem, zmienił zdanie. Został na trotuarze na rogu Chałubińskiego, gdy czarna budka skręciła w Jerozolimskie Aleje, i zakryły ją przejeżdżające riksze, niemieckie samochody i przechodzące oddziały wojska. Ta śmierć wydała mu się inna, nieprawdopodobna i jeszcze bardziej niezrozumiała. Przypomniała mu się śmierć Janka Wiewiórskiego - nazywał ją w swym wspomnieniu "jasną". Tej tutaj nie można było z nią porównać, cały przebieg życia, który do tej śmierci prowadził, był najzupełniej inny. I chociaż Lilek został w jego życiu niby jakiś ślad po Janku, to przecież między tymi dwoma zachodziła tak wielka różnica, że Janusz po prostu nawet nigdy nie pomyślał o tym, jaki jest ten Lilek. Był zwyczajnie, tkwił w polskim pejzażu jak kamień czy drzewo. Dla Janusza było zawsze coś odpychającego nawet, chociaż nie chciał tego nigdy przyznać, w całkowitym zaangażowaniu się w życie. Rozumiał, że Lilek był z tych ludzi, którzy nie zastanawiają się, którzy nie mogą się nad tym zastanawiać. Ale w tym wypadku brakło mu wyrozumiałości. Pogrążenie się w działaniu i niewidzenie niczego poza prądem, który nas otacza i porywa, uważał, a może tylko instynktownie odczuwał, jako coś zdrożnego. Nie pozbawiło go to podziwu dla tego rodzaju życia i śmierci. I nawet, gdy się nad tym głębiej zastanawiał, a właśnie tu, na Chałubińskiego, przyszedł na niego taki moment, coś jakby drobne uczucie zazdrości przebijało się w jego myślach. I nawet pewne westchnienie: chciałbym być do tego zdolny. Janusz bał się trochę tego uczucia. Przewidywał wielkie komplikacje, gdyby ono bardziej doszło do głosu. Bał się samego siebie - i może właśnie dlatego unikał przyjazdów do Warszawy. Widok miasta zgniecionego obcasem żołdaka niemieckiego, miasta żywego - i jak jeszcze żywego - wywoływał w nim bardzo gorące uczucia. "Za gorące jak na mnie" - powiedział sobie. I zaraz poszedł na dworzec zapytać, kiedy odchodzi najbliższy pociąg do Sochaczewa. Na rogu Emilii Plater, naprzeciwko wielkiego kubu dworca centralnego, stała Jadwiga. Z dworca co chwila wysypywały się tłumy czarne, zbiedzone, ludzie uginali się dźwigając worki i stare walizki powiązane sznurkami. Baby ruszały się powoli, widać dźwigały pod spódnicami połcie mięsa i słoniny. Na trotuarze przed dworcem stali grupkami żandarmi, wybierali oni na chybił trafił to tego, to owego pasażera, podchodzili do niego i spokojnym i pewnym gestem zabierali mu kuferek czy worek. Niektórzy stawiali się, niektórzy prosili pokornie (zwłaszcza kobiety), ale to nic nie pomagało. Zabrany worek nigdy nie wracał do właściciela. Większość jednak godziła się spokojnie ze stratą towaru; strata ta była wkalkulowana w rachunki tego procederu. Nagle zakotłowało się pomiędzy wychodzącymi pasażerami. Niektórzy poczęli uciekać, ale inni tłoczyli się, aby przyjrzeć się jakiemuś widowisku. Dwóch gestapowców prowadziło małego, bladego chłopca, dźwigającego dużą walizkę, za ciężką dla niego, zapewne z bronią. Olbrzymi Niemcy już samym wzrostem przytłaczali chłopaczka, nikłego i nawet trochę ułomnego. Jadwidze przypomniał się nieboszczyk wnuk organisty z Łowicza - mały był bardzo podobny do niego. Znalazł się gdzieś zaraz jakiś wóz, gestapowcy wtłoczyli małego i odjechali. Ruch przed dworcem stawał się powoli normalny. Jadwiga tak zapatrzyła się na tę scenę, że o mało nie przegapiła karawanu. Budka wsunęła się truchcikiem i jak gdyby trochę bokiem w walący z dworca motłoch, koń zwolnił biegu i ciocia dopędziła te cztery czarne kolumienki złączone baldachimem, śród których leżała prosta żółta trumna. Jadwiga skonstatowała, że jedno pasmo włosów Lilka wymknęło się spod wieka trumny i chwiało się na wietrze niby pasemko jedwabiu. Jadwiga poznała ciocię. Znała ją jeszcze kiedyś z Woli, była to nawet jakaś krewna Janka Wiewiórskiego. Po tej cioci dopiero zrozumiała, skąd się wziął Lilek i dlaczego trzymał się Janka. Jadwiga z jednej strony sceptycznie odnosiła się do wszystkich spraw politycznych, z drugiej - bardzo ceniła sobie pokrewieństwa i stosunki. Dlatego też raczej żal jej było tego czarnego Lilka. Patrzyła na mijający ją karawan, oczy jej przysłoniła mgła łez, przypomniał się jej biedny "wujo", którego bardzo kochała. "Czego oni chcą wszyscy? - pomyślała sobie. - Żeby było lepiej? A jest coraz gorzej, tak straszno, że nie może być gorzej. Straszno. Na ulicach prawie co dzień rozstrzeliwują niewinnych ludzi. I co powstanie z tej krwi? Nowe życie i - nowa śmierć". Jadwiga nie rozumiała tego, co się dzieje. A Janusz - który także nie rozumiał tego na inny zupełnie sposób - niewiele mógł jej wytłumaczyć. "Nic mi nie wytłumaczył. I nawet nie wiem, jak ten Lilek zginął, czego on bronił. Czy tego samego, co wujo? Chyba tak. Siebie bronił. Nie chciał się upodlić. Nie chciał się poddać. Oni są wszyscy tacy, tacy nasi". I coś w rodzaju dumy rozszerzyło jej oddech. "Szkoda, że Janusz nie jest taki" - pomyślała patrząc, jak trumna przesuwa się szybko ulicą. Spychała stał na rogu Marszałkowskiej, od strony "Polonii" koło kwiaciarni Bursiaka w domu Marconich. Cofnął się od brzegu trotuaru pod same okna kwiaciarni, miał stąd obszerne pole widzenia i mógł zawczasu spostrzec, jeżeliby ktoś chciał śledzić przebieg skromnego pogrzebu. Ale nie widział nic podejrzanego, Niemcy zapewne zrezygnowali. To napełniło jego serce dobrymi przeczuciami, że wrogowie tracili już owo dla nich charakterystyczne poczucie porządku. Ktoś tam na pewno kazał wydać ciało Lilka i zarządził, aby śledzono pogrzeb, a potem zapomniano o tym, przyszły jakieś stokroć ważniejsze sprawy - i machnięto ręką. A może nawet nie machano ręką, rozejście się całej sprawy odbyło się pomimo woli rozkazodawców. Spychała spostrzegł ostatnio bardzo wiele takich spraw, ważniejszych i mniej ważnych, nie doprowadzonych do końca - i wnioskował z tego bardzo wyraźne rozluźnienie dyscypliny, niewystarczalność organizacji. Spychała mało znał Lilka, używał go do załatwiania pewnych drobnych spraw, ale daleki był od podzielania jego zapatrywań. Cała sprawa drukarni, organizacji podziemnych redakcji z ramienia PPR szła poza nim. Ale ponieważ był świadkiem tej walki i tej żałosnej śmierci śmiesznego chłopca, czuł się w obowiązku oddać ten ostatni hołd, jak się składa hołd każdemu żołnierzowi. Spychała ostatnio nie był z siebie zadowolony. Cała jego egzystencja okupacyjna była jak gdyby jednym snem, nie odczuwał rzeczywistości, przemykał się jakimś dziwnym sposobem pomiędzy kontaktami, zebraniami a życiem osobistym, które też było jak gdyby zawieszone w próżni. Od chwili swego powrotu z Pustych Łąk odczuwał wszystko jako działanie tymczasowe. Co gorsza, swoje wiary i przekonania uważał za tymczasowe, jak płaszcze, które każdej chwili można było zdjąć i powiesić na kołku. Miał przy tym niejasne - z każdym dniem stające się wyraźniejszym - wrażenie, że płaszcze te zawiesi na kołku nie on sam, ale ciocia historia. Straszna to była ciocia. I żadne rozważania w stylu Hamleta nie mogły tu nic pomóc, obracały się one w takiej samej próżni co i działania Spychały. Patrzył, jak karawan nadchodził, minął go, pojechał dalej. Widział konika, trumnę, woźnicę małego i zgarbionego. "Tylko nie odczuwać smutku, żadnego smutku - mówił do siebie - tysiące, dziesiątki, setki tysięcy takich chłopców ginie codziennie. Ten jeden nie ma żadnego znaczenia. Mały czarny karawan jest wspaniałym pojazdem, ten pogrzeb wspaniałym pogrzebem. Inni są wdeptani w piach, paleni, porzucani przy drodze czy w lesie. Ten jedzie jak jaki król, na prawdziwy przedwojenny cmentarz". Patrzył na małą figurkę cioci biegnącej prawie za czarnym pojazdem i nawet uśmiechał się. "Byle tylko nie poddać się tej filozofii cierpienia - myślał - mitologii nieszczęścia. Nie można z tego wszystkiego, co się dzieje, budować poglądu na rzeczy. Rzeczy w istocie swojej nie mają nic wspólnego z tym znaczeniem cierpienia, jakie im nadajemy. Koń jest koniem, trumna zbitymi sosnowymi deskami, ciocia obrotną i chytrą babą, która wyrwała się nawet z rąk gestapo. Nie trzeba tego przetwarzać na symbole, bo tak się daleko nie zajedzie". Spychała patrząc, jak karawan minął Marszałkowską i dalej sunął ku Brackiej, poczuł nagle wielką tęsknotę do zwyczajności. Tak mu się zachciało istnieć bez patosu istnienia, bez chwały cierpienia, bez pojęć takich, jak bohaterstwo i ofiara, którym nie odpowiadała żadna rzeczywistość. Bo przecież nie było ani bohaterstwem, ani ofiarą, że czarny Lilek przeskakiwał jak kot z dachu na dach i że ustrzelono go jak kota, gdy się wynurzył zza komina. Na rogu Nowego Światu stała Helenka. Ona nie znała Lilka, ale dowiedziała się o wszystkim od Andrzeja i uważała ten pogrzeb - z odprowadzającymi trumnę na każdym rogu ulicy - za znakomity pomysł, i naparła się, że w ten sposób odda hołd umarłemu. Właściwie mówiąc, Helenka bardziej spacerowo traktowała tę całą sprawę. Ona jedna ze wszystkich pogrzebowych "gości" zauważyła, że dzień jest prześliczny, wczesnowiosenny, z drobnymi, podartymi obłoczkami na bladoniebieskim niebie. Tutaj, na rogu Nowego Światu, odczuwało się powiew od Wisły, pieszczotliwy, łagodny i pełen miękkości, która w tych okolicznościach zdawała się po prostu czymś nieprzyzwoitym. Helenka podniosła głowę i patrzyła na obłoki i na przelatujące gdzieś wysoko ptaki. Jaskółki powróciły, niepomne na wojenne pociski, i gdzieś tam pod chmurkami wyprawiały swoje lotne tańce. Helenkę na ten widok ogarnęło zachwycenie. Przechodzący obok ludzie widząc, że spogląda w górę, z niepokojem śledzili jej wzniesiony wzrok, myśleli, że może jakie samoloty krążą po niebie. Jakie? Nie wiadomo, ale nic dobrego z tego nie wyniknie. Niektórzy dopiero teraz wznosząc głowy spostrzegli pogodę wiosennego sklepienia, a inni nie spostrzegłszy nic nadzwyczajnego odwracali oczy znowu na Helenkę i patrzyli na nią wzruszając ramionami: co ona tam widzi? Helenka także w końcu połapała się, że zwraca na siebie uwagę, o co jej, bądź co bądź, bynajmniej nie chodziło. Zaczęła więc patrzeć w Aleje Jerozolimskie. Niebawem spostrzegła nadciągający karawan. Wiedziała, że jeszcze przed paru dniami Lilek nocował u Andrzeja, wiedziała, że był to towarzysz Januszowego przyjaciela, człowiek młody. Ale ponieważ nigdy go nie widziała, wyobraziła sobie, że był bardzo piękny. Biedny Lilek śmiałby się, gdyby mógł widzieć, jak jego postać rysowała sobie w wyobraźni siostra Andrzeja. Czarny Lilek był mały i szczupły, oczy miał duże, ciemne, ale była to jedyna ozdoba jego wąskiej twarzy. Bełkotał trochę przy mówieniu i im bardziej był zdenerwowany, tym bardziej plątały mu się słowa w ustach. Helenka myślała: "Szkoda ładnego chłopca". Ale zaraz zaczęła myśleć o Bronku. Bronek rzeczywiście był piękny, raczej miał typ arabski, i jego długa (Helenka żartowała: "końska") szyja miała ciemnozłoty kolor. Pamiętała zapach tej szyi: pomieszana "woń krawca" i aromat ambry. I już nigdy? Helenka spojrzała ku wylotowi mostu Poniatowskiego i znowu widziała niebieskie niebo nad Wisłą i przestrzeń zaciągającą się szafirem oddalenia. Zamiast myśleć o Lilku przypomniała sobie kościół w Rabce, którego deski miały taki właśnie niebieskofioletowy kolor. Kościół w Rabce, który odwiedzali wtedy razem z Bronkiem, a potem góry, schronisko w Gąsienicowej i Krzyżne. I odwracając oczy od tego oddalenia za mostem, które jednocześnie było wspomnieniem bardzo już odległych rzeczy - spojrzała na idący teraz w zwolnionym tempie karawan. Przyjmowała ten czarny wóz do swojej świadomości niby rzecz zbędną, niepotrzebną i nieprawdopodobną. Przypomniał jej się plecak Bronka, liny i śpiwór, które niósł, cały jego ekwipunek, od butów począwszy, a na berecie skończywszy, i pomyślała, że to jest właśnie to uzbrojenie, które powinni byli nosić w tej chwili, nie visy, długie buty i dziecinnie fabrykowane granaty. I znowu z uczuciem zawstydzenia czy zmieszania patrzyła na karawan, który skakał na szynach tramwajowych. "Po co to wszystko?" - spytała siebie. Ale zaraz zawstydziła się swoich myśli. "Co on, biedak, temu winien? - pomyślała sobie. - On przecie nic nie wiedział o życiu, był młody. Może nawet nie miał jeszcze kobiety. Żal mu było tak spadać z dachu. Czy żył jeszcze, kiedy spadał? Czy czuł jeszcze? Czy bardzo mu było szkoda życia?". "Andrzej mówił, że on był bardzo naiwny i wierzył w bardzo dużo rzeczy. Szczęśliwy!" - westchnęła. W miejscu gdzie most Poniatowskiego wchodził nad szeroko rozlaną w tej chwili przestrzeń wody, stał Hubert Hube. Nie zastanawiał się nad tym, że każdemu wpadał w oko jego wysoki wzrost, rozrzucone loki na głowie - coś tak dziwacznego - i całe to jego wyprostowanie, powiedzieć można nawet: wyprężenie, co zawsze sprawiało wrażenie, że jest on jak kot gotowy każdej chwili do skoku. Trzeba było mieć łut szczęścia, Hubertowego szczęścia, że dotychczas względnie mało zaczepiali go żandarmi. I Huberta bawiła ta cała "komedia" jak mówił, rozstawienia po drodze orszaku pogrzebowego Lilka. Uważał to za jeszcze jeden "kawał" urządzony Niemiaszkom. O zabitym nie myślał, znał go bardzo mało: był przez parę dni łącznikiem pomiędzy Hubertem a Spychałą. Cały ten pogrzeb był jeszcze jedną przygodą okupacyjną, a Hubert z zamiłowaniem kolekcjonował takie - i niebezpieczniejsze - okupacyjne przygody. W dalszym ciągu wszystko dla niego było fantazją i przygodą. Wszystko zawsze chciał brać na siebie bez względu na wyniki. Trochę miał za złe Andrzejowi, że to on załatwił Marysię Tatarską. Czynił mu nawet wymówki. Andrzej nic na to nie odpowiadał. Andrzej ostatnio zazwyczaj wykręcał się milczeniem we wszystkich, najważniejszych nawet sprawach. Hubhuby nachylił się nad poręczą mostu. Pod nim sunęły szare, wezbrane płachty wody. Wisła była mętna, choć dzień był piękny i niebo niebieskie. Prąd ciągnął mocny i rozwalał się o filary, czyniąc białe, piękne grzebienie. Gałązki i nawet duże gałęzie drzew niosły się z falą. "A może by tak skoczyć?" - pomyślał Hubert. Zwyczajnie skoczyć, bez powodu i bez celu. Hubert czuł, że dla niego przymus jest upokorzeniem. Z własnej woli uczynić coś, co byłoby takie niemądre. Ale wybrane z rozmysłem spośród tysiąca czynów. Przeczesał ręką pukle włosów. Gest ten otrzeźwił go. "Żadnych takich pomysłów, mój Hubercie - powiedział do siebie - zamiast tego, żeby pomysły - los. Teraz nie czas na wybitne indywidualności". Uśmiechnął się. "A przede wszystkim nie jestem żadną indywidualnością" - dopowiedział. Właśnie na moście zastukały kopyta nędznego konika, nadjeżdżał czarny baldachim. "Jestem jednym z naszych chłopców - powiedział jeszcze - jak ten!". W nocy padał deszcz, resztką deszczu były te białe strzępki waty na niebie. I most był mokry, nierówny, z dziurami jeszcze z bombardowania Warszawy w 1939 roku. Konik zaprzężony do karawanu potknął się, woźnica go podciągnął. Konik wyprostował się i parę kroków ruszył kłusa. Ciocia także podbiegła i potknęła się na tej samej dziurze. Upadła. Hubert podskoczył i podniósł ją. Ujrzał zwróconą na siebie pospolitą twarz i szare, przestraszone oczy. - Co pan robi? - powiedziała stara. - Nie trzeba. Hubert przez chwilę trzymał ciotkę Lilka pod ramię, ale potem puścił i odszedł. Na moście było zupełnie pusto, nikt nie widział tego incydentu. Hubert nie wytrzymał i wbrew rozkazowi posunął się mostem, nie spuszczając oczu z karawanu. "Jednym z takich jak ten, co go powieźli, pamiętaj, Hubert. I nie wyobrażaj sobie czort wie czego". Przemknęła mu przez głowę myśl, że to ojciec używał wyrażenia "czort wie co" i że było ono już staroświeckie. Zrobił jeszcze parę kroków, ale z daleka spostrzegł stojącego na drugim końcu mostu Andrzeja. Jego wysoka, szczupła sylwetka była łatwa do rozpoznania. Zatrzymał się. Andrzej w tym miejscu stał długo. Niecierpliwił się już, ale kiedy ujrzał nadjeżdżający karawan, poszedł naprzód, i to dosyć prędko. Przeszedł szybko cały nasyp i zatrzymał się koło Ronda Waszyngtona. Stąd mógł widzieć, jak pojazd nadjeżdża, a także - potem - jak odjedzie w stronę Bródna. Nie zastanawiał się nad tym, ale chciał być jak najdłużej w pobliżu Lilka. Chciał wziąć jak najbardziej intensywny udział w tym pogrzebie. Od momentu kiedy się dowiedział od Spychały o dziwacznej śmierci chłopca, nie przestawał o nim myśleć. A właściwie mówiąc, myślał o nim i wcześniej, od chwili kiedy Lilek spędził noc w jego pokoju. Może właśnie od tej chwili Andrzej począł odczuwać silniej niż dotychczas wszystkie wątpliwości. Czy taka wiara i taka pewność słuszności swego postępowania jest rzeczą dobrą? Zastanawiał się - i wątpił, jak zwykle wątpił. Czuł się porwany w tryby, które obracały nim jak małym patyczkiem. Ale przyszło mu do głowy powiedzenie Pascala: trzcina myśląca. Jaką wartość miało stracone życie czarnego Lilka? Dla niego samego ogromną, dla społeczeństwa minimalną. Czy te minimalne wartości sumują się? Zapewne tak, na pewno nawet tak, ale on tej sumy dostrzec nie potrafi. W ogóle od jakiegoś czasu zaczynało przeważać w nim uczucie zagubienia. Bronił się przed nim, jak mógł, i wmawiał w siebie, że we wszystkim, w czym brał udział, istnieje celowość i plan. Że wszystko musi mieć sens. Bo jakże inaczej? Ale często - jak właśnie w tej chwili - powiadał sobie: "To nie ma żadnego znaczenia, to jest sen nieproroczy". Karawan sunął krawędzią jezdni, tuż przy trotuarze, i widział Andrzej napis na niezdarnej trumnie: "Juliusz Syga, lat 23". I przypomniał sobie, jak ciężko sapał Lilek leżąc przy nim i jaki żar szedł od niego. A teraz był zimny jak lód. "Najgorszy jest ten brak prądu, brak ciepła, jaki odczuwamy stojąc przy trupie" - pomyślał. Karawan zrobił łuk i pojechał wzdłuż Parku Skaryszewskiego, ciocia szła za nim odsadzona o dobre kilkanaście metrów. Andrzej uśmiechnął się, bo poczuł, że łzy napływają mu do oczu. Stał długo. Karawan podskakiwał oddalając się po nierównym bruku, żółty sześcian trumiennej głowy z czarną plamą blachy zacierał się, ciotka wytężała krok, ale była coraz dalej od żałosnego baldachimu, a na młodziutkich drzewach Skaryszewskiego Parku drżały lekko i powabnie bladozielone liście brzózek i grabów. - Nie ma Lilka - powiedział Andrzej. Machnął ręką i zawrócił w stronę miasta. IX Pani Szyllerowej udało się namówić Elżbietkę. Zdecydowała się dać koncert na jakieś tam cele wiadome tylko samej pani Emilii. Koncert odbył się w restauracyjce na Boduena dnia dziewiętnastego kwietnia. Tyle tylko, że organizatorki nie połapały się w datach i wypadło to już w Wielkim Tygodniu. Róża była tym zgorszona i domagała się od Elżbietki koniecznie włączenia do programu tylko "duchowych" pieśni. Elżbietkę to irytowało. - Skądże ja ci wezmę tych duchowych pieśni? - pytała rozdrażniona. - Zresztą teraz tak się to wszystko poplątało, że nikt się nie może połapać, czy to Palmowa Niedziela, czy Wielki Czwartek. Będę śpiewała Chopina i Moniuszkę, i będzie dobrze. - C'est vrai - zauważyła Róża - ces chansons ne sont que des umartwienia - (mówiła robiąc liaison: zumartwienia). * (* To prawda... te pieśni są prawdziwym umartwieniem.) Pani Szyllerowa była innego zdania. - A nie zaśpiewałabyś jakiejś pieśni Edgara? - spytała. - Edgar nic nie ma takiego. Ja go tak dawno nie śpiewałam. Nie wiem, czy mi się uda. - A dla kogo to się ma udać? - spytała Róża. - Ce ne sera pas un concert comme autrefois. * (* To nie będzie koncert jak dawniej.) - To prawda - westchnęła Elżbietka. - Nie, to będzie prawdziwy koncert - z naciskiem powiedziała pani Szyllerowa. Wiadomość o koncercie rozpowszechniono jedynie ustnie, ale wzbudził on zainteresowanie. Wiele osób dowiadywało się o datę - i gdy piękny dzień wiosenny miał się ku końcowi, obie salki restauracji napełniły się słuchaczami. Niestety, zjawił się i niemiecki lotnik, wielbiciel czy "kuzyn" Róży. Wiadomo było, że nie sypnie koncertu, ale pod każdym innym względem należało być bardzo ostrożnym. Ola z Helenką siedziały przy małym stoliku w głębi, na prawo od wejścia. Kryły się trochę w cieniu. Ola wybrała ten stolik, aby być jak najmniej widziana, bała się, że wzruszy się za bardzo. Akompaniował Elżbietce młody muzyk "z dobrej rodziny", w trzy miesiące potem z ustami zaklejonymi gipsem zginął, rozstrzelany wraz z innymi koło remizy tramwajowej na Puławskiej), szczupły i lękliwy, a jednocześnie uważny. Trzeba było być przygotowanym na niejedno. Elżbietka, jeśli trafiła na dobrą nutę, robiła nieoczekiwane fermaty albo nagle, gdy brzmienie się jej nie udawało, przyspieszała tempo. Jednym słowem, był to śpiew bardzo już zmanierowany. Pani Szyllerowa, siedząca gdzieś "za kulisami", w przejściu między stołowym pokojem a kuchnią, zdawała sobie doskonale sprawę z tego faktu. Tak samo jak straciła męża i syna, traciła teraz ten śpiew, do którego od tylu lat była przywiązana. Robiła sobie nawet pewnego rodzaju wyrzuty, że kiedyś, przed laty, niedostatecznie wykorzystywała możność słuchania głosu córki. Tak samo zresztą, jak nie doceniała twórczości Edgara. Z pewnego rodzaju żalem wspominała wieczór, kiedy po koncercie w Filharmonii grała z mężem kwartet Beethovena na cztery ręce, jakby starając się zatrzeć w sobie wrażenie muzyki syna, głosu córki, bo niepokoiły ją nad miarę. Elżbietka wybrała parę pieśni Chopina. Jednak nie wyszły one dobrze, śpiewaczka nie posiadała odpowiedniej prostoty, starała się je "interpretować", czego nie znoszą owe proste piosenki, pisane, jak słowa Witwickiego, w stylu sielskim. Dopiero gdy zaśpiewała Z gór, skąd dźwigali, emocja ogarnęła i ją, i słuchaczy. Zakazany Chopin i bolesne słowa o tych, których nikt nie wspomni, stosowały się, jak nie można lepiej, do przeżywanej chwili. Ola słuchała uważnie, nie spuszczając zresztą oczu z Helenki, która siedziała profilem do matki, bardzo jakaś przygnębiona, a zarazem niespokojna. Ola nie mogła nie zauważyć, jak bardzo zmienił się tembr głosu Elżbietki, a co ważniejsze, jak inny był sposób śpiewania. Jak brakło Elżbietce swobody, jak ostrożnie brała wysokie nuty, jak trudno jej przychodziły wszystkie crescenda. A jednocześnie Ola, która tak dawno nie słyszała śpiewu, odkrywała na nowo jak gdyby magię muzyki. Ze zdziwieniem konstatowała fakt, że obok strasznego świata, w którym żyła, obok tej krwi, która farbowała ręce zbrodniarzy i ręce jej dzieci, obok świata codziennej męki, istniał jakiś inny, nietknięty i nietykalny świat, do którego można było sięgnąć ręką, a poddawał się i otwierał. Osobliwa czystość muzyki nigdy jej się nie wydawała tak kryształowa jak w tym momencie. Muzyka stawała się dla niej i ocaleniem od własnego życia, które było przecież tak okropne. I sama sobie dziwiła się, że mając ten lek i truciznę pod ręką nigdy nie sięgała po nią. Podczas końcowych słów ostatniej pieśni Chopina poczuła, że łzy napełniają jej oczy. Gdy Elżbietka skończyła i rozległy się nikłe oklaski (bano się manifestacji), Helenka zwróciła się do matki z gniewem. - Co ci jest? Przecież to okropne... - powiedziała twardo. Ola uśmiechnęła się. - Helenko - powiedziała - ty znowu nic nie rozumiesz. Helenka zamilkła i odwróciła się. Po krótkiej pauzie Elżbietka wróciła i zaczęła śpiewać pieśni Moniuszki. Polna różyczka przeszła bez wrażenia. Potem był Morel. Ola słuchała tej pieśni z napięciem, czekała na cudowną modulację pod koniec strofy. I właśnie w momencie tej modulacji poczuła obok siebie cichutki ruch. Odwróciła głowę. Andrzej wszedł niepostrzeżenie, uważnie postawił krzesło tuż obok krzesła matki i usiadł bliziutko, dotykając całym ciałem ciała Oli. Ola wyciągnęła lewą rękę i natrafiła na dłoń syna. Andrzej zdecydowanym ruchem ujął jej rękę w kostce i ścisnął mocno. A potem nie puszczał już tej dłoni i tak trzymając się za ręce jak kochankowie słuchali dalszych perypetii pieśni. Od owej porannej, a raczej jeszcze nocnej rozmowy w pokoju Andrzeja Ola nie zamieniła z synem ani jednego poufniejszego słowa. I to słuchanie to też nie była rozmowa. Ale Ola rozumiała, że dla Andrzeja również był to moment odprężenia, a może właśnie i chwila odnalezienia jakiegoś innego życia, tęczy, która wznosiła się nad straszną doliną. Jednocześnie - Ola czuła to - i dla niej, i dla Andrzeja była to chwila odnalezienia najdawniejszych wspomnień: odnalezienia dzieciństwa. I nagle zobaczyła siebie idącą ulicą Czackiego, spokojną, cichą ulicą, z dłonią małego Andrzejka we własnej dłoni. Czuła, jak dłoń ta z zupełną ufnością, drobna i wierna, poddaje się jej ruchom, jak mały dowierza całkowicie i jej, i kierunkowi, ku któremu ona go prowadzi. A teraz czuła, że już nigdy nie odnajdzie tej ufności, wzajemnego spoidła. Andrzej miał jej tyle do zarzucenia, ona miała tak straszne podejrzenia co do Andrzeja. A jednak siedzieli tak bliziutko siebie i trzymali się za ręce, jak już nigdy nie czynią matka i syn, kiedy syn jest dorosły, to znaczy dla matki na zawsze stracony. I przyszła Oli do głowy myśl dziwna, może nawet straszna, że Antek jest w tej chwili bardziej jej synem, że ponieważ umarł, tym bardziej dla niej żyje. Przypomniał się jej Józio i ciocia Royska, i wszystko, co było z nimi związane. "Pochowała go w mauzoleum, a ja nawet nie wiem, gdzie mój leży - pomyślała. - Ale to wszystko jedno, i to mauzoleum stanie się prochem. I wszystko..." Poczuła żałość w sercu i strach, że i Andrzej może w ten sposób stać się "bardziej synem", i potępiła w sobie tę myśl godzącą się ze śmiercią Antosia, nawet w jakiś sposób gloryfikującą tę śmierć. Nie, nie - nie można tak myśleć Jeszcze stanie się "to" z Andrzejem. Ścisnęła mocniej jego dłoń, jakby prosząco, żeby nie odchodził, żeby trwał, żeby był przy niej, a ona już mu nie zada ani jednego pytania. Ułowiła zdziwione spojrzenie Helenki, która nie posłyszała, kiedy Andrzej zjawił się przy stoliku. W oczach córki wyczytała strach i zniecierpliwienie. Helenka pochyliła się ku nim - ze zdziwieniem odkrywając, że trzymają się za ręce - i zapytała szeptem: - Co słychać? Andrzej wzruszył ramionami. - Wyobraź sobie! Niemcy są w Warszawie. - Głupiś - powiedziała Helenka i wróciła do poprzedniej obojętnej pozy. Elżunia skończyła cykl pieśni Moniuszki. Nastąpiła trochę dłuższa przerwa. Roznoszono kawę i kawałki tortu mokka albo makowego. Ola i Andrzej odsunęli się od siebie, pili kawę i nie patrzyli na siebie. Przy stoliku panowało milczenie. Przyszła do nich pani Szyllerowa. Przysiadła się i zaczęła rozmowę. Ola słuchała jej z pewnym wysiłkiem, a Helenka nawet nie udawała, że słowa do niej dochodzą. Była zupełnie zmartwiała. Twarz jej zastygła i dwie bruzdy ukazały się koło ust. - Wyobraź sobie, Oluniu, będziemy miały niespodziankę, Elżbietka znalazła w swoich papierach dwie nie znane pieśni Edgara, szkice właściwie. - Boże drogi - powiedziała Ola - cóż to za pieśni? I pomyślała sobie: "Gdyby to było parę lat temu!". - To są pieśni do słów Kochanowskiego z Psałterza Dawidowego. Jedna to Nad rzekami Babilonu, a druga to już nie pamiętam, z jakiego psalmu, ale tylko dwie linijki. Bardzo przejmujące - dodała pani Szyllerowa wzruszonym głosem. Andrzej popatrzył na matkę. Wiadomość o odnalezieniu nie znanych pieśni Edgara zdawała się ją przejmować. Elżbietka wyszła po chwili z małym czerwonym kajecikiem w ręce. Zapisywała tam słowa śpiewanych pieśni, pamięć ją bowiem ostatnio zawodziła. Pani Szyllerowa została przy stoliku. - Słuchajcie, kochani - powiedziała, jakby to miało jakieś znaczenie. I tak Ola zamieniła się w słuch, a Helenka myślała o czym innym. Elżbietka odegrała cały swój repertuar: naprzód popatrzyła na końce pantofli, potem podniosła pewnym ruchem głowę w górę - i gdy się sala uciszyła, zamieniła spojrzenie z akompaniatorem i skinęła mu potakująco. Rozległy się dziwne akordy, było ich tylko cztery i schodziły z góry w dół jak w ostatniej balladzie Chopina. Elżbietka zaczęła bardzo cicho i jakby niepewnie. I nagle poczuła obecność brata, zaczęła śpiewać, jakby to Edgar jeszcze jej akompaniował. Pieśń była prosta i bardzo wymowna. - To cudowne - powiedziała Ola. Stara Szyllerowa kiwnęła głową. Andrzeja niecierpliwiło trochę to celebrowanie. Popatrzył ze zdziwieniem na matkę. A Ola rzeczywiście zmieniła się na twarzy. Kiedy Edgar żył jeszcze, uważała go za jednego ze swoich przyjaciół, ale kiedy teraz przemówił do niej nie znaną muzyką zza grobu, wydało jej się, że nigdy nie miała bliższego człowieka. Myślała, że mogłaby mu może - i tylko jemu jednemu - opowiedzieć wszystko, i o Kazimierzu, i o śmierci Antka, i o lęku, jakim napawał ją Andrzej. I wobec tych wysokich nut, które niegłośno i z łatwością dawnych lat wyciągała Elżbietka, poczuła taki przypływ żałości nad sobą i nad swoimi dziećmi, iż myślała, że się rozpłacze. Pełne tony psalmu brzmiały także jak żałość i jak skarga. Rodził się dla Oli nowy i nie znany Edgar, nie ten z salonu jej na Czackiego, nie ten miły i trochę zgaszony - bardzo smutny - człowiek, ale inny i nowy, promienny. Oczywiście był smutny, ale nie jak smutny flecista ze wschodniego zaułka - smutny smutkiem większym i pełniejszym niż wszystko, co może powiedzieć muzyka. To nie był "smuteczek", jak na francuskich pejzażach - to był wszechobejmujący smutek istnienia. Powiadał on tej chwili, którą przeżywali obecnie, tej strasznej chwili: chwilo, przeminiesz, przeminiecie wszyscy, jak ja przeminąłem i jak wy wszyscy przeminiecie, jak cienie, odbicia wierzb na wodach babilońskiej rzeki. Ola tak się przejęła i zamyśliła, że nie zauważyła, kiedy zaczęła się druga pieśń. Dla niej wszystko zlało się w jedno wrażenie oszołomienia i zadziwienia. - Mój Edgar - powiedziała pani Szyllerowa, gdy Elżbietka skończyła. Nikt z publiczności nie zaklaskał. Elżbietka wyszła. Pani Szyllerowa wstała i poszła za córką. Program zapowiadał teraz jakieś dwie arie z włoskich oper. Ola pomyślała, czyby już nie pójść do domu. Ale nim się namyśliła, śpiewaczka wróciła i rozpoczęła się ostatnia część koncertu. W połowie pierwszej arii Ola spostrzegła, że na krześle, na którym siedziała przed chwilą Szyllerowa, zjawił się ktoś inny. Z początku nie poznała, dopiero kiedy ten ktoś nachylił się do Helenki i rozsypały mu się loki na głowie, spostrzegła, że był to Hubhuby. Posłyszała, jak mówi do swej przyjaciółki: - Co wy tak tu siedzicie? Nie wiecie? Zaczęło się. Serce Oli ścisnęło się gwałtownie. Dzieci jej prawie jednocześnie powiedziały: Andrzej: - Co się zaczęło? Helenka: - Ja wiedziałam. - Co, co? - niepokoiła się Ola. Hubhuby uderzył w wielki ton: - Wy tu siedzicie, a Żydzi się biją w getcie od rana. - Co ty mówisz? - spytał Andrzej. Helenka machnęła ręką. - Naprawdę, Andrzej, ja bym się wstydziła na twoim miejscu. Mimo woli przeszli na głośniejszą rozmowę, parę osób syknęło, a Elżbietka w pauzie spojrzała z niepokojem w ich stronę. Ale potem popatrzyła na niemieckiego lotnika, który siedział zupełnie spokojnie i wpatrywał się w nią zafascynowanym wzrokiem. Uspokoiło ją to zupełnie i znowu poczęła atakować swoje wysokie nuty, a akompaniator z niewielkim powodzeniem udawał skromną orkiestrę Verdiego. - No, więc co teraz? - spytał Andrzej. - A my? - My to osobna sprawa. Helenka znowu się wtrąciła: - Oczywiście, wy to osobna sprawa. A oni niech tam giną, jak chcą. - Wybiją ich co do nogi - powiedział Hubert. - Helenka, skąd ty wiedziałaś - szeptał gwałtownie Andrzej - Bronek ci mówił? - Bronek nosił broń w swoich rysunkach. - Jezu Maria! - przelękła się Ola, choć nie była strachliwa. W tej chwili Elżbietka skończyła drugą arię, powstał rumor i oklaski; słuchacze spieszyli się do wyjścia, bo do godziny policyjnej było już niedaleko. Chłopcy momentalnie skorzystali z tego, aby podnieść głos. Poczęli się kłócić. Andrzej dowodził, że "nie ma żadnego rozkazu". Helenka popatrzyła na niego z pogardą i powiedziała do matki: - Daj im spokój - (chociaż Ola nie wtrącała się do ich rozmowy) - chodźmy do Elżbietki. Poszły do małego pokoiku, który służył za "pokój artystów". Elżbietka brzydko wyglądała z bliska, twarz miała jak gdyby nieco spuchniętą i na jej rozciągniętej i podbitej warstwą tłuszczu skórze niedobrze wyglądał puder - okupacyjne wyroby perfumeryjne nie były w najlepszym gatunku. Profesor Ryniewicz stał przed nią zaczerwieniony jak uczniak i powtarzał w kółko: - Cudownie, cudownie, jak cudownie pani śpiewała! Pani Szyllerowa uśmiechała się dobrotliwie, stojąc za córką. - Prawda, profesorze - powiedziała - Odessa nam się przypomniała. I Elżunia myślała o Odessie. Ale tak, jakby myślała o mirażu, o jakiejś fatamorganie. - Naszej Odessy już nie ma - powiedział profesor. - I ten Edgar - szepnęła Elżunia w ekstazie. Tymczasem chłopcy wyszli na ulicę. Było ciepło, jasno i wiosennie. - Co za pogoda - powiedział Hubhuby. - Słuchaj, ta Helenka - powiedział Andrzej - to nie do wiary. Jak ona się trzyma. Przecież tam jest Bronek. - Prędzej, prędzej - gnał Hubert. Lecieli Mazowiecką "placem Hitlera", Teatralnym, wyszli na plac Krasińskich. Zobaczyli na placu karuzelę i huśtawki. A za wesołym miasteczkiem martwy mur. Zza muru wznosiły się tumany kurzu i dymu. Niektóre domy płonęły. Rozlegały się pojedyncze strzały. X W drugim dniu powstania w getcie walki toczyły się na placu Muranowskim, na Miłej i na Sapieżyńskiej. Bronek znajdował się na Miłej, w fabryce szczotek, na drugim piętrze. Gdy nastał wieczór, ataki Niemców ustały i zrobiła się niesamowita cisza. Z bunkrów nikt nie wychodził i milczenie podziemia było jeszcze jakimś uzupełnieniem ogólnej ciszy. Czuło się, że starzy i przerażeni ludzie zamarli gdzieś w głębi w oczekiwaniu i w zaskoczeniu. Popołudniowe walki na Miłej były bardzo zacięte, nad domem, w którym Bronek pod wieczór oprzytomniał po uniesieniu całego dnia, powiewał w dalszym ciągu nie zdobyty, choć postrzępiony kulami, czerwony sztandar. W obszernej sali leżeli pokotem powstańcy. Jeszcze wczoraj Bronek nikogo z nich nie znał, dzisiaj rozróżniał ich nie tylko z imienia, ale znał nawet ich charaktery. Obnażały się one całkowicie w sposobie strzelania, w inicjatywie, w stopniu gadatliwości - czy po prostu w sposobie wymawiania przekleństw i rozkazów. Oto Mendel metalowiec, typ mocnego, dużego, czarnego robotnika, który używał słowa "kurwa" jak przysłowia, jak punktu po każdym zdaniu, a zwłaszcza po każdym strzale. Tamten, Maniek - poprawiał zawsze każdego, kto powiedział na niego Moniek - nerwowy, drobny, niespokojny włókniarz, wnosił do walki coś, co przypominało jego włókniarski fach: coś z wykończenia i coś z zagmatwania. Bronek doskonale widział, że Maniek się potwornie boi i że zagłusza ten strach niezwykłą ruchliwością. Zamiast stać przy jednym otworze skakał od okna do okna ze swoim karabinem (wielka rzadkość) w ręku i strzelał dość bezładnie. Gdy trzeba było wyjść na ulicę, wyszedł jeden z pierwszych. "Co go to kosztuje" - pomyślał Bronek. Dalej leżeli dwaj bliźniacy, uczniowie krawieccy. Nikt nie wiedział, jak się nazywają. "Bliźniacy", i koniec. Oni strzelali z jednego pistoletu, to jeden, to drugi, trzymali się razem i obejmowali bez przerwy. Bronek wiedział, że na potańcówkach tańczyli bez przerwy ze sobą, nie potrzebowali dziewczynek. A teraz leżeli przytuleni do siebie. W zapadającym mroku widać jednak było, że nie spali. Przeciwnie, oczy mieli szeroko otworzone, jakby bardzo się czemuś dziwili. U wszystkich w wieczornym spokoju wystąpił ten wyraz zdziwienia na twarzach. Miał go wielki, biały, zupełnie nagi biegacz Naum Fryde z czerwonych sportowców. Ten stał w kącie sali jak posąg i tylko głęboko oddychał. - Naum, co ci jest? - rzucił któryś z leżących. - Nic mi nie jest, sam sobie nie wierzę - powiedział Naum. Bronek podszedł do okna. Jeden z bliźniaków się poruszył. - Bronek, ty nie podchodź do okna! - zawołał. - Ty wiesz, nigdy nic nie wiadomo. - Poszli już - powiedział Naum. - Nigdy nie wiadomo - powtórzył sennie bliźniak. Bronek usunął się za framugę, wyjrzał jednak na ulicę. Było zupełnie pusto i zupełnie cicho. W tej całkowitej martwocie jedynym życiem był ciepły wieczorny wiatr, który szedł gdzieś od Wisły i wymiatał ulicę drobnymi, powolnymi uderzeniami. W domu naprzeciwko, który był - czy może się wydawał - zupełnie pusty, na trzecim piętrze zwisały z wybitych okien białe firanki. Trzepotały się one co chwila i jakby wyzierały na ulicę. Z tego domu ział zapach spalenizny, chociaż dom się nie palił ani nie był wypalony. Może ten zapach szedł od innych domów, od całej ulicy, ale miało się wrażenie, że zieją nim specjalnie te zamarłe okna. Wydawały się Bronkowi jak wielkie czarne oczy spozierające na niego z takim samym pytaniem, z takim samym zdziwieniem, jakie widniało w oczach białego Nauma i splątanych w uścisku bliźniaków. Przycupnął pod oknem. Usiadł na podłodze, bo tu dochodził przynajmniej oddech tego wiatru, który poruszał dymy i firanki, ale miał coś z dalekiej czystości wody. W całej sali panował zaduch dawno nie mytych ciał, spoconych w ciągu kilku godzin intensywnej walki, lęku i radości. Zaduch był bardzo silny i chociaż Bronek przyzwyczaił się już do smrodu, jednak teraz odczuwał go nieznośnie. - No, co, Bronek, spodziewałeś się? - odezwał się koło niego słaby głos. Zobaczył, że przycupnął obok miejsca, gdzie leżał Zaczek, mały, ale mocny chłop, tragarz, który mu kiedyś służył za model. Jedyny żywy model, z którego rysował tu w getcie. Bronek nie odpowiedział, tylko wyciągnął rękę i ścisnął Zaczka za ramię. - Zabiłeś Niemca? - spytał Zaczek. - Nie wiem - odpowiedział Bronek - strzelałem na oślep. Jeszcze się nie przyzwyczaiłem. Zaczek westchnął. - Człowiek nie może się przyzwyczaić do takiej rzeczy - powiedział półszeptem, ale z przekonaniem. - No, widzisz - powiedział Bronek. - A Niemcy? Jak oni zabijają, machinalnie, jak jakiś przyrząd. Zaczek poruszył się i jęknął lekko. - Niemcy to są inaczej urodzeni - powiedział - oni są już z urodzenia tacy. Ich ziemia nie powinna nosić. - Właśnie - powiedział Bronek. - Czemu jęczysz? - Boli mnie. Jestem ranny. - No, a przecie mówili, że nie ma rannych. - Co się miałem chwalić - powiedział Zaczek - dostałem w stopę. Widocznie rykoszet. - Mocno cię boli? - Et, trochę. W tej chwili z zewnątrz, od schodów, wszedł do sali ich komendant, Nuchim. Był wysoki, smukły, a od wczoraj jeszcze smuklejszy: miał na nogach niemieckie buty. Zawołał od progu: - Bronek! Bronek wstał niechętnie, zupełnie nie po wojskowemu, i podszedł do niego. Nuchim wziął go za rękę. - Chodź - powiedział. Wyciągnął go na klatkę schodową i spytał: - Ty wiesz, gdzie jest ten dom? - Jaki dom? - Bronek nie miał nawet sił na zdziwienie. - Ten, co ma przejście do miasta. - To jest taki dom? - jest. - No to co? Nie wiem. - Musisz tam pójść. - A to daleko? - Parę kroków. Pod murami przejdziesz. Niemców zresztą już nie ma. Żydowska policja schowała się, nikt cię nie zaczepi. - A jak zaczepi? - O! - zniecierpliwił się Nuchim. Bronek patrzył uważnie na jego dużą, białą twarz, która świeciła w cieniu, jakby fosforyzowała. - O, to powiesz hasło. Znasz hasło? - Czego ty chcesz, żebym ja wszystko wiedział? - No bo jak ciebie wzywają? - Wzywają? Mnie?. - Tak mi powiedzieli. Masz iść do tego domu, Muranowska sześć. Wzywają cię, przywieźli dla ciebie broń. - Broń? - Dla ciebie i dla twoich towarzyszy. - Coś potwornego! - Bronek wzruszył ramionami. - Idź - powiedział Nuchim i popchnął go lekko. - To parę kroków. Muranowska sześć, przy samym murze. Tylko nie bierz nikogo ze sobą. - A może? - I nie mów nikomu, rozumiesz? To tajemnica wojskowa. - Sprawy! - westchnął Bronek. - I ostrożnie koło głównego sztabu. To dom pod sztandarem. - A dlaczego czerwony? - spytał Bronek. - Idź ty, burżuju. Na ulicy powietrze było jeszcze bardziej upajające. Bronek szedł bardzo powoli pod murami domów. Szedł jak na spacer, jak na przechadzkę. Z kim? Na przechadzkę... Z Miłej na Muranowską jest parę kroków. Bronek przewalał się z nogi na nogę jak marynarz, który z okrętu schodzi na ląd. Powtarzał sobie hasło: "Jan-Warszawa, Jan-Warszawa - zupełnie jak w powiastce dla dzieci. Że też takie rzeczy naprawdę istnieją!". I przypomniał sobie powieść Przyborowskiego "Bitwa pod Raszynem", którą mu czytała stara kucharka, kiedy był małym chłopcem. Pani Złota irytowała się na nią. - Co kucharka zawraca głowę małemu. - To bardzo ładna książka - powiadała kucharka i dodawała z naciskiem: - i taka polska. Bronek pomyślał sobie teraz, tutaj na Miłej, przy przejściu na Muranowską: "Czy to czasem nie wpływy polskich książek? to całe powstanie? ta śmierć? Bo tylko w Polsce z książek wynika konkretny rezultat: śmierć". Uśmiechnął się do siebie. "W Bitwie pod Raszynem też jest takie podziemne przejście". Na Muranowskiej czekał na niego wysoki Żyd-powstaniec. Sprowadzono go do piwnicy, potem wąskim przejściem, gdzie ledwie się przecisnął - a potem wyszedł do obszernej piwnicy bez podłogi. Paliła się tutaj elektryczność. Na dwóch workach z kartoflami, przeniesionymi tu widać też w jakiś dziwny sposób (przecież do muru nie można się było zbliżać, a ten "wolny dom" stał pod samym murem), siedziało dwóch ludzi. Gdy Bronek się ukazał, jeden z nich podniósł się i podał mu rękę. - To ja - powiedział Andrzej. Tamten zaraz gdzieś poszedł. Konwojent Bronka znikł także. Zostali sami. Bronek bez słowa patrzył na Andrzeja. Nie wiedział, co powiedzieć. Nie mógł zebrać myśli. Milczał. - To ja - powtórzył Andrzej - przyniosłem broń dla twoich. Wskazał mały kuferek stojący obok worków. - To mało - wykrztusił z siebie Bronek. - To nasza prywatna broń - powiedział Andrzej - moja i Huberta. Przechowywaliśmy ją dla siebie. - Dostaniecie inną. - Może - powiedział Andrzej - ale to Huberta broń. Jeszcze ze "Spłonki". Bronek uśmiechnął się. - To by ubawiło mojego ojca. - Właśnie - Andrzej zmieszał się nie wiadomo dlaczego - tak się to plecie. - No, dobrze - powiedział Bronek - ale jakeś tu się dostał? - To długa historia. Opowiem ci ją tam, "na wolności". - Ładna wolność - Bronek nie zastanawiał się nad słowami Andrzeja - taka to i wolność. - Nie filozofuj - spłoszył się nagle Andrzej - zanieś broń do swoich i wracaj. Ja zaczekam. Bronek wzruszył ramionami. - Zaczekasz? Na co zaczekasz? Aż zaczniemy strzelać? To nie zaraz. Andrzej zbliżył się do Bronka. Powiedział mu jak zwierzenie: - Helenka przysyła mnie po ciebie. Mam cię przyprowadzić. Bronek odstąpił krok w tył i patrzył przez chwilę w oczy Andrzejowi. - Helenka? Kto to jest? - powiedział. Andrzejowi zrobiło się głupio. - Nie kryguj się. To nie taka chwila - zniecierpliwił się. I znowu zbliżył się do Złotego. Chciał go wziąć za rękę. - Nie dotykaj mnie - powiedział Bronek - ja śmierdzę. I rzeczywiście do nozdrzy Andrzeja dochodził od pewnej chwili zapach, jaki otaczał Bronka, zapach potu i kału, zaduch wilgoci i tego, co Francuzi nazywają zapachem biednych ludzi. A pod tymi wszystkimi smrodami krył się niesilny, ale wyraźny trupi, ciężki fetor i dym spalenizny. - Głupi jesteś - z gniewem powiedział Andrzej - wszyscy śmierdzimy w niewoli. Idź, odnieś broń i wracaj. Już jest po godzinie policyjnej. Przekradniemy się na Bracką. Mam klucz od bramy. Patrole w śródmieściu nie są gęste. A tutaj to jak Bóg da, Mam cię zaprowadzić na Bracką. A miejsce masz w Otwocku, gdzieś tam. Hubert się wystarał. No, ruszaj się. Bronek nagle usiadł na worku z kartoflami. - Wiesz, jestem zmęczony - powiedział zupełnie naturalnym tonem - nie przyzwyczajony jestem do strzelania: ręka mnie cholernie boli i ramię mam potłuczone. Obawiam się, że strzelam jak noga. Andrzej usiadł na drugim worku. - Powiedz - zagadnął Bronek - co u was słychać? Jak mama, jak Helenka? - Wyobraź sobie - Andrzej sam nie wiedział, jak zaczął mówić - nic nie wiedziałem o tym. Hubert przyszedł dopiero w czasie koncertu, po południu... Bo ja z rana byłem na ćwiczeniach. - Jakiego koncertu? - spytał Bronek z ciekawością. - Wiesz, Elżbietka śpiewała. U siebie w knajpie. Mama chciała, żebym z nią poszedł. - Mama dobrze się czuje? - Nieźle. O Antku nigdy nie mówi. - Tak. To znaczy, że ciągle myśli. - Chyba tak. Mama go więcej kochała ode mnie. - Tak ci się chyba tylko zdaje. I co pani Elżbieta śpiewała? - Chopina, Moniuszkę, Edgara. Bardzo ładnie śpiewała. - A co śpiewała Edgara? - Wiesz, znaleźli teraz jakieś dwie pieśni nie znane. Do słów Kochanowskiego, z psałterza: Nad rzekami Babilonu. Bronek się zaśmiał: - Nad rzekami Babilonu! Zawsze ci Żydzi! Andrzej poruszył się. - No, wiesz - powiedział. - A jeszcze co? Chodzisz na te twoje ćwiczenia. Teraz to przyjemnie. Dzisiaj chyba bardzo piękny dzień, prawda? Teraz wyszedłem, to tak jakoś wiosennie, chociaż u nas nie widać ani listka. Andrzej sięgnął do kieszeni. - Widzisz - pokazał na dłoni mały zielony listek - zerwałem w Ogrodzie Krasińskich. Prawda, jaki ładny? - Daj - powiedział Bronek. Andrzej dał mu ten listek. Bronek patrzył przez chwilę, potem schował do kieszeni. - A może ty z kim grasz w zielone? - spytał pół poważnie, pół żartobliwie. Andrzejowi przeciągnęły się rysy. - Oszalałeś? Z kim ja mam grać w zielone? - To prawda - opamiętał się Bronek, - Mówiła mi Helenka. - Niezielono mi w głowie. - Tak. Ale zerwałeś ten listek. To bardzo dobrze, To bardzo dobrze. Zerwałeś ten listek. - To nic nie znaczy. - Pewnie. I nie znaczy - i znaczy. Bronek wstał. - Do widzenia - powiedział po prostu. - Wiesz, odświeżyło mnie to spotkanie. Byłem taki zmęczony - i przyznam ci się, trochę speszony. Za dobrze nam poszło w pierwszych dniach. To niedobry znak. Andrzej milczał. - A jeżeliby był jaki dobry znak, to co? - mówił dalej Bronek. - Ten listek to dobry znak. Ale szkoda tego kuferka - dodał biorąc go do ręki - zmarnuje się, a taki ładny. - Stary kuferek mojego ojca - powiedział Andrzej. - A z ojcem co? - Jest w Brazylii, mieliśmy wiadomość bardzo okólną drogą. - To daleko - uśmiechnął się Bronek - wszyscy takeśmy się rozlecieli. Zastanowił się chwilę i dodał: - Bo ja też jestem bardzo daleko. Potem podał rękę Andrzejowi i uważnie przesuwając ciężki kuferek zmierzał ku ciasnemu przejściu. Już w otworze zwrócił twarz do Andrzeja: - A amunicja tu jest? - Niewiele, ale jest - powiedział Andrzej machinalnie, stojąc bez ruchu. - Do widzenia - prawie wesoło powiedział Bronek i już gdy go nie było widać, dodał: - Pozdrów Helenkę! Rozdział czternasty Na ustroniu I Aż do jesieni 1943 roku Janusz przyczaił się w Komorowie i miał tam spokój. Oczywiście spokój ten był bardzo względny. Osobiście Janusza nie zaczepiano, ale ciągle miał do czynienia z tym lub owym wypadkiem. W Sochaczewie urzędowała centrala wywozu do Niemiec i do obozów, większe majątki zabierano na liegenschafty, a w pobliskich lasach Bóg wie co się działo. Trzeba było wyciągać młodzież z rąk Arbeitsamtu - Janusz sam jeździł do Sochaczewa bryczką w takich lub podobnych sprawach. Ale zauważył, że ani on, ani jego posiadłość nie są znane szczegółowo w niemieckich urzędach. Przestał więc się narzucać Niemcom, w dalszym ciągu pragnąc pozostać incognito. Posyłał teraz do powiatu albo Ignacego, albo Jadwigę, najczęściej pana Fibicha, który ze względu na swoje nazwisko mógł nawet uchodzić za folksdojcza. Pan Fibich też załatwiał dla Janusza wszystkie przydziały, potrzebne mu w tych czasach do rozbudowy gospodarstwa. Lata wojny i okupacji miewały piękne pogody i dobre urodzaje. Zaraz w pierwszym roku Janusz, skoro się przekonał, że tak małego obiektu jak Komorów nie zabiorą pod zarząd niemiecki, za jakieś wyskrobane gdzieś pieniądze (pomogła mu w tym panna Tekla) zaczął budować duże cieplarnie. Tę małą mnożarkę, pamiętną pierwszą rozmową z Zosią, kazał zburzyć. Nie lubił wszystkiego, co mu przypominało umarłą. Jak się w prędkim czasie okazało, inwestycja na oranżerię bardzo mu się opłaciła, mimo że nie zawsze było łatwo o przydziały koksu; hodowla pomidorów prowadzona na dużą skalę poczęła dawać spore dochody, a całą jesień zajmowało gospodarzy komorowskich pielęgnowanie kwiatów. Chociaż z Komorowa było daleko do miasteczka i do kolei, pan Fibich zorganizował sprawną sprzedaż i dostawy wynajmowanymi "na lewo" ciężarówkami. Jadwiga twardą ręką podtrzymywała babskie gospodarstwo; bite kury, gęsi i kaczki jeździły nawet często do Warszawy, a dzielna dziewczyna jakoś się tak urządzała, że żandarmi jej nie zaczepiali. Ze wszystkich mieszkańców Komorowa najczęściej właśnie Jadwiga jeździła do stolicy; częściej tam teraz bywała niż przed wojną. Zachodziła zawsze na Bracką i przywoziła zapasy dla pani Gołąbkowej i dla panny Tekli. Pewnego wieczora, właśnie pod jesień, Jadwiga wróciła z Warszawy nie sama. Janusz stał w oknie w "pierwszym" pokoju i zobaczył w niepewnym zmroku, że z bryki, która chodziła do Sochaczewa po gospodynię, wysiada jeszcze jedna drobna postać. Domyślił się raczej, niż poznał, że to była Helenka. Dziewczyna weszła do pokoju najzwyczajniej w świecie i przywitała się z Januszem tak, jakby opuściła Komorów przed godziną, nie mówiąc ani słowa o powodach swojego przybycia. Jadwiga zjawiła się tuż za nią i powiedziała: - Proszę pana, panna Helenka pomieszka u nas parę dni. Dobrze? Janusz popatrzył na Helenkę bez zdziwienia i nie od razu odpowiedział: - To doskonale. Będziesz miała, Jadziu, towarzystwo... Jadzia nie zdawała się być zachwycona tym towarzystwem. Zgodziła się zabrać Helenkę do Komorowa na usilne błagania panny Tekli, przed którą czuła respekt i coś nawet w rodzaju strachu. Nie lubiła jednak chmurnej, ale uderzającej urody Helenki. Zawsze wolała Andrzeja. Teraz jednak z pogodnym obliczem przyniosła nakrycie i podała spóźniony obiad. Janusz, jak zwykle, mało rozmawiał z przybyłą. Zadał jej tylko kilka pytań dotyczących domowników. Złapał się na tym, że chciał coś spytać o Antosia. Zapomniał na chwilę, że ten nie żyje. Helenka, jedząc kotlety z brukselką, zapytała obojętnym głosem: - A Niemcy tu do wuja nie zaglądają? Helenka nigdy dotychczas nie mówiła do Janusza "wuju". Teraz zaczęła naśladować Andrzeja. Widać na coś było jej potrzebne to fikcyjne pokrewieństwo. Janusz zaprzeczył. Nigdy nie zaglądali. Przyzwyczaił się o nic nie pytać. I dawniej nie był ciekawy, cóż dopiero teraz. Helenka objęła jeden z pokoików na górze i schodziła czy też przychodziła - to też Janusza prawie nie obchodziło - dopiero na obiad. Janusza niepokoiła z początku jej obecność przy stole. Nie mógł się przyzwyczaić do jej urody. Zwłaszcza podobieństwo do Józia Royskiego przeszkadzało mu w spokojnej z nią rozmowie: każde słowo, każdy uśmiech Helenki budziły w nim dawno zapomniane sny. Ale i do tego przywykł po kilku dniach. Patrząc na jasne oczy Helenki podciągnięte koso ku górze, przypominał sobie raczej owo powiedzenie w górach: "Ty już nigdy nie będziesz z nimi", niż dawniejsze czasy. Oczywiście nie mógł być z nimi wtedy. Ale odkąd zauważył, że Helenka nie jest taka jak w owym czasie, wesoła, rozgrymaszona, że może być jego siostrą w smutku, w rozczarowaniu, w nieszczęściu - poczuł do niej nieodpartą sympatię. Nie była teraz tak piękna jak przed paru laty, ale jak gdyby nieco bliższa. Olbrzymia różnica wieku, jaka istniała między nimi, trochę się zatarła wskutek nieszczęścia. Toteż po pewnym czasie zaobserwował w sobie niejakie zmiany. Jakkolwiek Janusz od samego początku wojny, ba, jeszcze dawniej, od powrotu z Hiszpanii i Rzymu, pogrążony był w specjalnego rodzaju prostracji - stanie ducha, który łatwo dawał się streszczać słowem "nie warto" - to jednak po paru dniach zorientował się, że po przyjeździe Helenki dużo się w Komorowie zmieniło. Zmieniło się najważniejsze: nastrój. A jeżeli nastrój się zmienił, to i wszystko się zmieniło. Nie odczuwało się już tej biernej melancholii, jaką rozsiewał wokół siebie Janusz i której podporządkowywali się jego pracownicy. Coś się w tym domu działo. Janusz nie wiedział, czemu to przypisać, czy urodzie Helenki, czy po prostu jej młodości. Inne zainteresowania życiowe - to była ta odmiana, którą wnosił pobyt Gołąbkówny w jego domu. I w sobie samym Janusz zauważył pewną odmianę. Jak gdyby obudzenie się do czegoś nowego. Coś jak gdyby cień cienia nadziei. A może nie będzie tak źle z tym wszystkim, z wojną i w ogóle z całą ludzkością? Kiedy siedzieli przy obiedzie we trójkę wystarczyło Januszowi popatrzeć na złoty lok włosów wijący się nad czołem "małej", na promień światła, który odbijał się w załamach tego loku, na blask jesiennego dnia przełamany w jej źrenicach, aby odczuć ową odmianę. Chwilami myślał, że nie ma wojny, tego potwornego terroru, jaki się tej jesieni rozszalał na całego, a tylko owo słońce jesienne, przełamujące się w jasne przebłyski w warkoczu młodej dziewczyny. Janusz nie rozmawiał prawie z Helenką. Bardzo był zajęty pracami w cieplarni i budowaniem nowych jej skrzydeł, zamieniał zazwyczaj tylko parę słów z Jadwigą: a czy wysłano to i owo? kto pojedzie do Sochaczewa i czy nie trzeba jechać do Warszawy? Ale Jadwiga nie dała się nabrać na tę obojętność. Powiedziała kiedyś, gdy byli sami w pokoju: - Dlaczego ty tak baraniejesz przy stole? Janusz wzruszył tylko ramionami. Je t'embete, oui! * (* Nudzę ciebie, tak!) - ponuro wyrzekła Jadwiga i wyszła trzasnąwszy mocno drzwiami. "Jeszcze mi tego brakowało" - pomyślał Janusz. Ale wieczorem, przy kolacji, wspomniał: - Widziałem was kiedyś na Hali Gąsienicowej... Helenka popatrzyła na niego uważnie. - Kiedy nas wuj widział? - spytała. - Przed samą wojną. Byłaś z Andrzejkiem i z jeszcze jakimś czarnym chłopakiem... - To był Bronek. - Szliście na Krzyżne? - Tak. Andrzej chciał nam zrobić niespodziankę, nie mówił nam, jaki jest widok z Krzyżnego... - A to piękny widok. - Cała panorama. - Musieliście mieć wielką niespodziankę... - Tak - jakby namyślając się powiedziała Helenka - ale właściwie w tej drodze przeżyłam większą... - Jaką? - spytał Janusz. Helenka nagle się ożywiła. Janusz nigdy jej nie widział takiej. Zastanowiło go to na razie, ale potem zrozumiał. W strasznym życiu okupacyjnym młodej dziewczyny tamta wycieczka stanowiła jasne wspomnienie; jedyna sprawa, do której chciała myślą powracać - ten spacer piechotą z bratem i jego przyjacielem, który zapewne wtedy właśnie stał się jej ukochanym. - To była szalenie przyjemna wycieczka - powiedziała uśmiechając się i jakby nagle odrzucając swoją powagę konspiratorki, dziewczyny, która tak dużo wiedziała. "Ciekaw jestem, czy ona ma przy sobie cyjankali?" - mimo woli pomyślał w tym momencie Janusz. - To była szalenie przyjemna wycieczka - powtórzyła Helenka, nie patrząc na Janusza, ale spoglądając ku oknu, jakby tam widziała przemierzony wówczas szlak - bo myśmy szli piechotą... Bronek zawsze mówił: "Szliśmy piechotą z Krakowa do Zakopanego", ale to było nieścisłe. Bo dojechaliśmy do Myślenic autobusem... a potem dopiero ruszyliśmy szosą. - Długoście szli? - spytał Janusz. - Trzy dni - odpowiedziała Helenka i popatrzywszy na Janusza, z westchnieniem dodała: - To były najszczęśliwsze dni w moim życiu. - I jakaż to była ta niespodzianka? - Przeszliśmy nie szosą wprost do Klikuszowej, aleśmy zboczyli do Rabki. Nigdy nie byłam w Rabce i nie wiedziałam, jak tam jest. Czy wuj był kiedy w Rabce? - dodała z nagłym zainteresowaniem. Janusz popatrzył na nią uważnie. Helenka była zupełnie zmieniona, wydawała się być inną dziewczyną. Jej zachwycające rysy zatraciły swą drewnianą sztywność - wewnętrzny uśmiech rozpromieniał ją. Wydymała urocze usta, naokoło oczu tworzyły się drobne zmarszczki i zjawił się ów samotny dołek w twarzy, który był jednym z dawnych jej uroków. - Nie, nigdy nie byłem - odpowiedział. - I cóż tam takiego znalazłaś? - Ach, to była taka niespodzianka, kiedyśmy podeszli do starego kościoła! Byłam bardzo zmęczona i uwaliłam się jak krowa pod pierwszym drzewem z brzegu. Widziałam, że drzewa są stare i ogromne, ale nie spostrzegłam, że są aż tak wielkie... - Musiałaś się zmęczyć. To jest wyrypa tak drałować na piechotę... Janusz starał się mówić stylem Helenki, tymczasem ona zapomniała o swoich zwykłych wyrażeniach i mówiła bardzo po literacku. Uderzyło to Janusza. - Drzewa jak drzewa - ciągnęła - ale kiedy popatrzyłam na sam kościół, to oniemiałam z zachwytu; schwyciłam tylko Bronka za rękę i wołałam: "Popatrz, popatrz..." - To drewniany kościół? - Modrzewiowy. Ale kiedy się go tak widzi przycupnięty między olbrzymimi, wysokimi lipami i jesionami, wydaje się zupełnie niematerialny. A właściwie zbudowany z innej, nie drewnianej materii. Po prostu wyglądał, jakby cały składał się z jedwabnych zasłon. Będziesz się ze mnie śmiał, wujaszku... - nagle zawahała się Helenka - będziesz mnie miał w pogardzie. Bo ja rzeczywiście nic nie widziałam. Ale zdaje mi się mimo wszystko, że ten kościół jest niesamowicie piękny. Wszędzie byłby piękny. - Na pewno - dorzucił Janusz, chłonąc niespodziewaną przemianę Helenki - na pewno. Te rzeczy są bardzo piękne. - I to nie w znaczeniu jakiegoś piękna architektury - ciągnęła Helenka - przynajmniej tak mówił Bronek, ale w znaczeniu piękna materii. Bronek był zwariowany na punkcie "piękna materii". O wszystkim tak mówił. I o kościele w Rabce, i o jesionach koło Klikuszowej... Zachwycała go materia. I mówił, że tylko Constantin Guys umiał oddać to "piękno materii". Wiecznie się powoływał na tego Guysa. - A ty widziałaś kiedy rysunki Guysa? - Przecież ja nic nie widziałam, wuju - widocznie gasnąc powiedziała Helenka. - Andrzej był z wami? - spytał Janusz, jak gdyby z uczuciem zazdrości. - Był. - Nie pojechał tych wakacji do Pustych Łąk? - Ach, nie - powiedziała Helenka już z suchą złośliwością. - Jego ukochana wyszła akurat za mąż. I tego jej męża wsadzili do ciupy... Bał się pokusy. Uśmiechnęła się cynicznie. Janusz się zmieszał. "Żermena" zachichotała. Popatrzyła na Janusza z tryumfem, jakby mu chciała powiedzieć: "Widzisz, jakie są te dzieci". Ale nic nie powiedziała. Janusz utkwił wzrok w talerzu, czując, że mu się serce ściska. Po chwili dopiero bąknął: - Niedobra jesteś, Helenko. - Nikt mi nie każe być dobrą. A już najmniej to, co się dokoła dzieje - powiedziała dosyć ostro Helenka. Zły uśmiech nie znikał jej z twarzy. - Andrzej jest ten dobry. Był taki śmiesznie zakochany w takiej prostej dziewczynie, najprostszej w świecie. - Że też ty wszystko wiesz, Helenko - powiedziała Jadwiga, nieco dotknięta. - I pamiętasz, jak to było cztery lata temu. I dlaczego to nie wolno kochać "prostych" dziewcząt? - dodała po chwili. Helenka nic nie odpowiedziała. Poszła do siebie do pokoju i już tego dnia nie zeszła na dół. Mijały im te dnie w surowych rozmowach lub jeszcze surowszym milczeniu. Dopiero po kilku tygodniach Janusz zdał sobie sprawę, że pragnie aby to milczenie trwało wiecznie. I niezgodliwe rozmowy przy stole, i ten szmer na górze, znak życia - na "górce", która dotąd zawsze była pusta, a teraz tam ktoś mieszkał. Nie chciał przyznać się sam przed sobą, że w czasie tej jesieni, kiedy coraz gorsze wiadomości przychodziły nie tylko z Warszawy, ale i z Sochaczewa, miał w sercu uczucie pełni, jakiego dawno nie doznawał. Przypisywał to obłudnie dobrym wieściom z frontów. Nie przeszkadzało mu to śledzić każdego kroku, który czyniła Helenka. Powoli przekonał się, że jej pobyt w Komorowie nie jest ucieczką z Warszawy. Domyślił się, że Helenka tu na miejscu spełnia jakieś zadanie. Wychodziła na dalekie spacery w stronę Sochaczewa, ale zapuszczała się i w przeciwnym kierunku, ku lasom. Widział ją raz przechadzającą się w alei w towarzystwie jakiegoś młodzieńca. Gniewało go to. Wydawało mu się, że jest zły z powodu nazbyt jawnego afiszowania się małej. - I to oni nazywają konspiracją - powiedział kiedyś do Jadwigi. Gospodyni popatrzyła uważnie na Janusza, a potem odeszła wzruszając ramionami. Janusz z niezadowoleniem przyjął to milczenie. - A niech sobie nazywają, jak chcą - mruknęła, kiedy drugi raz powtórzył jej swoje spostrzeżenie. Dla nikogo w Komorowie nie było tajemnicą, że w lesie za Brochowem, za Kampinosem, siedzi partyzantka. Oddział najbliższy Warszawy, ale, jak się zdawało, niezwykle aktywny. Januszowi przychodziło do głowy, że Helenka jest łączniczką pomiędzy tym oddziałem a Warszawą. Jednak przekonał się potem, że nie. W końcu października przyszły ciepłe, słoneczne dni. Las wyglądał jak rzeźba kuta w miedzi. Rankiem niebo gładkie i szafirowe wyłaniało się z porannej mgły. Uczucie pełni wzmagało się. Zdobywał się na przezwyciężenie wszystkiego "tymczasowego". Patrzył na zdarzenia jakby z wysokiej góry. Wiedział jednocześnie, że te obiektywne uczucia załamią się w nim niedługo. Postanowił napisać coś. Siedział teraz rankami przy stoliku, pisał i kreślił. Tego ranka także siedział ze dwie godziny. Zmęczył się. Postanowił popracować trochę w oranżerii. Z radością wyszedł na dwór, papiery zostawiając na stole. Kiedy był już w cieplarni, Ignac zameldował, że jakieś dwie baby chcą go koniecznie widzieć. Janusz zniecierpliwił się nieco. - Jakie baby? Co za baby? - A to, proszę pana, z lasu baby, aż zza Brochowa. - Czego one mogą chcieć? - One to, proszę pana, są z Lucyny. - Z Lucyny? Co to znaczy? - A to taka jest wieś - powiedział Ignac - w głębi lasu. Co to pan dziedzic wie... Ignacy mrugnął znacząco. Janusz wiedział, że Ignacy słucha radia w stodole i czytuje gazetki. Domyślił się więc, o czym Ignac mówi. "Lucyna" - przypomniał sobie - to wieś położona głęboko w puszczy. Całkowicie opanowana przez partyzantów. - No, to zawołaj te baby - powiedział z rezygnacją. Weszły dwie kobiety wysokie, opalone, mówiące głośno. Takie jakieś dziwnie śmiałe i bardzo sympatyczne. Janusz uśmiechnął się na sam ich widok. Wyższa z nich i starsza odczekała, aż Ignacy wyszedł z cieplarni, i zaczęła bez żadnych wstępów: - A my tu przyszły, proszę łaski pana, z prośbą. - To nie nasza prośba - dodała młodsza. - A czyja? - Ano tych tam z lasu - bez zażenowania powiedziała starsza. - O co im chodzi? - spytał Janusz chłodno. - Bo oni, proszę pana, mają teraz dwóch Anglików i nie mogą się z nimi dogadać... - To znaczy, ja mam pójść do "tych tam z lasu"? Mam im służyć za tłumacza? - Prosili, żeby zaraz, bo im bardzo pilno. Muszą tych Anglików zaraz wyprawić, czy co... A dogadać się anini! - Ale to przecie daleko, diabelnie daleko? - E, co tam, na pańskie nóżki. Będzie ze dwanaście kilometry... Tylko że oni prosili, żeby pan przyszedł koniecznie na piechotę. Bo bryka i koń, i takie rzeczy to zaraz podpada... Ale naprawdę niedaleko, dwanaście... - Ale co ty gadasz - przerwała młodsza - do Lucyny jest osiem, a tam ze dwa, trzy... - Trzeba dookoła, nie bez wieś. Będzie ze trzynaście... We dwie godziny zajdzie. - Ale jakże tam trafię? - spytał Janusz, coraz bardziej zniechęcony. - A przecie my pana przeprowadzimy. My po to przyszły. - To znaczy, mam się już zbierać i zaraz iść? - A tak, panoczku kochany, póki jeszcze ciepło i słoneczko świeci. My pójdziemy przodem... - Żeby tak nie podpadało... - A pan za nami. My będziem się oglądać, czy pan za nami nadąża. Baby zaśmiały się. Janusz poczuł się urażony. - Nie bójcie się - powiedział - jeszcze mam siłę w nogach. - Bo my tak miedzami, miedzami, hyc, hyc, jak zajączki. - My tu szły chyba nie więcej jak godzinę. - No, to i ja pójdę miedzami - uśmiechnął się Janusz. - Trzeba tylko zabrać jakieś jedzenie. Przecie to mi cały dzień zajmie. - Nie warto, proszę pana, tam pana przecie podkarmią. I u nas w Lucynie pan dostanie. Nie warto się obciążać. Janusz już dawno nie wychodził w czyste pole. Kroczył teraz rączo za dwiema wesołymi babami; szły lekko jak Cyganki. Trochę mu dech z początku zapierało, tak ruszyły bystro. Obzierały się na niego i poszturchiwały przy tym, jakby to była jakaś wyprawa erotyczna. Śmiesznie mu było tak gnać miedzą, "hyc, hyc, jak zajączki", w pościgu za kobietami. W całej tej jesiennej pogodzie poczuł nagle element nowy, który mu już dawno z głowy wywietrzał, element miłości czy przyjaźni, czegoś życzliwego i pięknego. Nie tłumaczył, dokąd idzie, ale Helenka i Jadwiga spotkały go w ogrodzie i trochę się zaniepokoiły zaciętym wyrazem jego twarzy. Minął je nic nie powiedziawszy i skierował się do przełazu w kamiennym ogrodzeniu sadu; wyszedł w pole. Gdy się obejrzał, zobaczył, że obie kobiety stoją w wyłomie muru i patrzą w jego stronę. Kiwnął im ręką, aby uspokoić. Tymczasem jego przewodniczki nie poszły prosto w stronę lasu, ale wielkim łukiem otaczały Komorów, przeszły przez szosę i dopiero po tamtej stronie skierowały się ku żółtym i niebieskawym pasmom leśnym na horyzoncie. "Będę mógł wrócić kasztanową aleją - pomyślał Janusz, biegnąc prawie miedzami - one w ten sposób nakładają szmat drogi". Baby skierowały się przez pola. Szły miedzami, a wydawało się z daleka, że idą na przełaj. Wkrótce skryły się pomiędzy pierwszymi drzewami dębaku. Ale ich czarne, zielonawe chusty migały pomiędzy pniami. Janusz wyciągnął nogi. Czuł, że rześkie powietrze przyspiesza krążenie krwi. Oddychał tak, jakby mu lat ubyło, i zupełnie przestał myśleć o tym, co go czeka. A na początku niechętnie widział przed sobą to spotkanie z partyzantami, trudną zapewne rozmowę z angielskimi spadochroniarzami czy zabłąkanymi lotnikami. Kiedy doszedł do lasu i znalazł się na ścieżce pomiędzy dębami, zupełnie już zapomniał o celu swej wycieczki. Nie wiedział dlaczego - i zapewne nie odtworzyłby tych skojarzeń - przypomniała mu się wczesna młodość. A może i wieś? Oczywiście, podobna droga, tylko znacznie mniej piaszczysta, prowadziła z Mańkówki do Moliniec. Tak samo trzeba było iść drogą wijącą się pośród starych dębów. Taki starodrzew dębowy ani na Ukrainie, ani tutaj nie był rzeczą zwyczajną. Janusz spoglądał na wysokie dęby i podziwiał miedziany kolor listowia. Skręciło się ono i skurczyło, ale nie opadało. W powietrzu stała cisza i nie było wiatru, który by mógł rozwiać liście dębów w przestrzeń. Nad brązowym lasem stało niebo bez chmurki, ciemnoszafirowe i bardzo wysokie. Włoskie niebo. Janusz powoli przypominał sobie te codzienne spacery pomiędzy dwoma domami dzieciństwa. Ileż razy - czasem nawet parę razy dziennie - przemierzał tę drogę, kiedy był w Mańkówce! Stary pan Myszyński posyłał go do Royskich z byle głupstwem, z kartką do pana Royskiego, z prośbą o pożyczenie cukru czy o wymianę gazet, bo tych gazet, które czytano u Royskich, Myszyński nie prenumerował. Może jeszcze i kwadransa nie szedł tak lasem, kiedy zupełnie zapomniał, gdzie się znajduje i zbiegu ilu dziwnych, a i okropnych okoliczności trzeba było, aby się znalazł tutaj, nie zaś między Mańkówką a Molińcami. Zupełnie naturalnie czas teraźniejszy spłynął z niego, jak gdyby czyjeś ręce zdjęły z jego pleców ciężar twardego i smutnego życia - znowu stał się młodym Januszem, zakochanym nie tyle w Ariadnie, co w ogóle w świecie. Młodym Januszem idącym lasem z jednego dworu do drugiego. Gwizdał cichutko temat Drugiego koncertu Chopina, i nawet zaczął tak machać rękami, jak miał zwyczaj machać chodząc na spacery w epoce swojej młodości. Nauczył się tego na wycieczkach gimnazjalnych w Żytomierzu. Wszyscy chłopcy wtedy tak machali na wzór carskich sołdatów. Uśmiechnął się. Bardzo mu było dobrze w tym lesie. Naprawdę dobrze. Dawno już nie czuł się tak szczęśliwy. Oczywiście to szczęście pochodziło z tego, że ciężar jego życia ktoś zdjął mu z pleców. Zdjął mu jak płaszcz. I już nie było tego doświadczenia życiowego, śmierci najbliższych, wszystkich rozczarowań, oschłości, trwóg, tej całej Hiszpanii. Była tylko wielka wiara i wielka radość, jak przed samym wyjazdem z Moliniec do Odessy. Powtarzał sobie: - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz, Januszu, wszystko będzie dobrze. Tylko w chwilach bardzo wielkiego spokoju mówił do siebie po imieniu: Januszu. A teraz jeszcze dodał: - Kochany, będzie dobrze. I jeszcze raz się uśmiechnął, bo to powiedzenie przypomniało mu Jasia Wiewiórskiego i jego wielką dobroć, promienność jego oczu, które potem sam zamykał palcami. Nie, nie zamykał, bo tego wszystkiego nie było. Jeszcze nie było. Była tylko gorycz młodości, która smakowała jak rozgryziony w zębach pierwszy brzozowy listek. I rzecz dziwna: życia całego nie było. Pozbył się gniotącego ciężaru. Szedł tak lekko, tak lekko - i wcale nie czuł zmęczenia. Nie myślał o tym, że musiał iść za jakimiś tam babami: szedł w ich ślady instynktownie. Ale chociaż nie było tego życia na nim - istniało poza nim i rozciągało się pomiędzy pniami brzóz i dębów jak wielka płachta. Spoglądał teraz na nie całe, na ogromne, długie, jak mu się wydawało, i zupełnie bezpłodne życie, i widział je jako jakąś jedność. Zdziwiło go, że było ono takie ciężkie, takie trudne, choć nie zawierało w sobie wielkiej ilości twórczego trudu - było puste, a ciężkie jak żelazo. Może dlatego takie ciężkie, że puste. W pewnym momencie aż się zatrzymał i syknął. - Mój Boże, patrzcie - powiedział - to jest aż tak. Tyle w tym życiu było kłopotów i zabiegów. A tak starał się, aby ich było jak najmniej. Ale od pierwszej chwili życia... A co było pierwszą chwilą jego życia? Oczywiście moment, kiedy ujrzał Ariadnę, w białej sukni na szczycie schodów w dziwacznym mieszkaniu Tarłów w Odessie... Od pierwszej chwili życia wszystko mu się "nie układało". Wszystko urastało w zagadnienia i zagadnienia te nie rozwiązywały się, ale spadały nie rozwiązane w przepaść, jak pogmatwane kawały żelastwa. I leżało tych pytań poplątanych i spętanych na dnie jego życia tyle. Nie wiedział w gruncie rzeczy, dlaczego ożenił się z Zosią, a jeszcze mniej wiedział, dlaczego ją utracił. I dlaczego po tej stracie wszystko poszło nie tak, jak trzeba. Głupie podróże z uśmiechem maleńkiej Malwinki pod powieką. Nie tylko głupota, ale zbrodnia! Ten straszliwy pobyt w Hiszpanii. I śmierć Ariadny. W tym momencie wzdrygnął się, bo życie, które leżało przed nim jak coś obcego, które było obojętne i nudne, nagle z powrotem stało się jego własnym życiem i schwyciło go mocno za gardło. Ariadna leżąca pod samochodem, który bezwstydnie rozdarł i podniósł jej spódnicę, leżąca w czerwonej kałuży z otwartymi i od razu już martwymi oczami, nieruchomymi jak u zastrzelonego zająca, nie mogła stać się czymś obcym i dalekim. Była tak głęboko wryta w samo istnienie jego, że się wcale nie oddzielała od jego ja. Nie mógł jej oderwać, nie mógł przez nią odzyskać swej niewinnej młodości, lekkości spaceru pomiędzy Mańkówką a Molińcami. Wszędzie, gdzie szedł - nawet gdy szedł tym dębowym lasem młodości - szedł ze wszystkimi tymi trupami w zanadrzu. Jeden Janek Wiewiórski pozostał jak gdyby na zewnątrz, nie tkwił w jego życiu jak kolec wbity w dłoń - i o jednym Janku pomyślał, tak idąc, jak gdyby z radością. Odczuwał ulgę, że - oczywiście nie wewnątrz jego życia - ale w ogóle gdzieś taki człowiek istniał, z tą płową czupryną, z tymi niebieskimi oczyma i z tym życzliwym słowem. - Kochany - powtórzył znowu. I wtedy żółte dęby, jak pod zaklęciem czarodziejskiego słowa z tysiąca i jednej nocy, przemieniły się w zielone, wiosenne. I Janusz, już długo lasem idący, zniecierpliwił się: "Dlaczego ja, do cholery, tej Mańkówki nie widzę?". I dopiero kiedy się pnie przerzedziły, kiedy wyszedł na skraj i zobaczył obszerną kotlinę wśród lasu, gdzie dymiły chaty Lucyny, spostrzegł, że go otacza jesienny krajobraz. Baby zatrzymały się pod figurą na rozstajnych drogach i kiwały z daleka rękami, aby wieś obchodził. Tylko jedna poszła teraz miedzą ku lasom za wsią położonym, a druga swoim sprężystym, cygańskim krokiem skierowała się ku domowi, skąd wznosił się wysoki, puszysty słup dymu. Młodsza wyminęła opłotki i poszła poza wsią znów do lasu. Puszcza w tym miejscu była mniej stara i drzewa zrastały się gęściej. Gdy Janusz wszedł pod sklepienie liści, wydawało mu się ono bardziej tajemnicze. Po prostu zdawał sobie sprawę, że zbliża się powoli do siedziby partyzantów. Ale jeszcze szedł tymi zaroślami ze trzy kwadranse. Nie wspominał już niczego ani rozmyślał. Uważał tylko, aby nie zagubić śladu kobiety, której chustka znowu przeświecała tu i ówdzie pomiędzy drzewami. Sosny mieszały się z dębami, trafiały się i wysokie, stare, starsze od całego lasu lipy. "Głupio, że ona wciąż idzie przede mną - pomyślał Janusz - moglibyśmy przecie tutaj już iść razem". I nagle przyszła mu ochota - zwłaszcza że czuł się młody i rześki - aby tak przejść się zielonym lasem z tą kobietą, iść ręka w rękę, żartować głupio i śmiać się z byle czego. Jednym słowem, być młodym. Mógłby nawet i księżyc poświecić - jak w cygańskim romansie - a dzisiaj jeszcze na dobitek jest pełnia... Na proszczanje szal s kajmoju Ty zawiażesz na grudi, Kak koncy jego s soboju My schodiliś w eti dni... * (* Na pożegnanie szal z obwódką zawiążesz na piersi, jak końce jego ze sobą, tak my związani byliśmy w owe dni...) Ogarnął go ogromny żal za utraconą młodością i utraconą miłością. Chociaż pomyślał "na pociechę", że nie miał prawdziwej młodości ani prawdziwej miłości... Z nikim nie był tak mocno "spleciony" jak końce szala zawiązanego na piersi. Jadwiga? Nie kochał Jadwigi. Helenka przychodziła za późno. Tak, stanowczo, widział to teraz dokładnie - nigdy nie zaznał prawdziwej miłości. A może inaczej: nigdy nie zaznał szczęśliwej miłości. To różnica. Wszystko zawsze było albo nieudane, albo zawieszone w próżni. Wtedy, jedyny raz, kiedy go Zosia pocałowała w usta, zaraz po ślubie, odczuł specjalny niepokój. Ale to już nigdy nie powróciło. I może wcale nie było szczęściem? A to, co było z Ariadną, zasypane w pyle niepamięci, w popiele czasu, w szarej dzisiejszej codzienności - nie pamiętał już tego. Eto było dawno, Ja nie pomniu, kogda eto było... Możet byt' nikogda? Może nigdy nie było? - Nie było? To chwała Bogu, że nie było - powiedział do siebie zupełnie głośno. Nie było Ariadny, nie było miłości, nie było śmierci. Nie było śmierci Ariadny, białego samochodu lincoln, kałuży krwi. Co lepiej? Żeby nie było ani miłości, ani śmierci? Czy żeby była wielka, wspaniała miłość, a potem żeby była śmierć? W tej chwili natknął się na swoją młodszą przewodniczkę, która rozmawiała z partyzantem. On chciał, zdaje się, jakiejś formalnej przepustki, a baba załatwiała wszystko "na gembe". - Kazali mi przyprowadzić, to przyprowadziłam - terkotała rezolutnie - to dziedzic z Komorowa, ma się dogadać z waszymi Anglikami. No, puśćcie nas, na Boga. Jakieś takie ceremonie robicie, jakby i nie u nas. Janusz zbliżył się do młodego partyzanta. Był to niski blondyn, przystojniaczek, o szalenie pospolitej urodzie. Miał wielkie niebieskie oczy i baczki słomianego koloru. Januszowi wydał się okropny i poczuł do niego nieprzepartą antypatię. - Proszę iść przodem - powiedział wreszcie do Janusza bardzo ostro - tą ścieżką, prosto. I poprowadził go jak na rozstrzelanie. Doszli tak do ogrodzenia, za którym stała leśniczówka, nieduża, brązowo pomalowana, kryta gontami. Po podwórzu kręcili się dość obskurnie wyglądający ludzie. Skrzypiał żuraw u studni. "Jak u Sienkiewicza" - pomyślał Janusz. Podszedł do nich jakiś starszy partyzant. Zaprowadzili Janusza do dziwnego budyneczku, podobnego do drewutni czy składziku. Wisiały tam na ścianach uzdy i chomąta. Ten z baczkami przechodząc zaczepił o wiszące janczary, które zabrzęczały, przypominając zimę i jazdy saniami. Stały tam i karabiny. - Te - zawołał ten starszy z progu komórki do kogoś, kto kręcił się po podwórzu - przyprowadź tych paniczyków do zbrojowni. Posadzili Janusza na zydelku przy stole, a raczej przy warsztacie, na którym zapewne reperowano chomąta, jak i karabiny. Walały się tu czarne kawałki skóry, pobrudzone pakuły, wyciory i zardzewiałe śrubki. - Siednijcie tutaj - powiedział ten starszy, podczas kiedy młodszy stanął przy drzwiach w charakterze naprędce zaimprowizowanej warty. Nie podobało się to Januszowi. - Widzicie - dodał jeszcze jego rozmówca - trzeba im wyłożyć, że dziś lub jutro będzie samolot, wyląduje sobie na szosie tu niedaleczko, i że oni mają siąść i jechać. I że polecą do Rosji do matuszki Rasiei, rozumiecie? I żeby im się nie wydawało, że ich można dostawić do Londynu królowi angielskiemu w zęby. Nic podobnego. I nawet niech nie marzą. - A skąd się oni tu wzięli? - zapytał Janusz. - Ano z nieba spadli - powiedział ten starszy. Nagle odezwał się wartownik, ten z baczkami. Głos miał schrypnięty i bardzo nieprzyjemny: - Ja bym wam nie radził tak pytać się ciągle. Janusz obejrzał się na niego bardzo zdziwiony. - Czy to do mnie pan mówi? - spytał. - A do kogo? - ordynarnie powiedział żołnierz - a może do pańskiej mamusi? - Uspokój się, Zbyszek - powiedział ten starszy widocznie zażenowany. - Co się tak stawiasz? Ale w tej chwili wprowadzono dwóch "paniczyków". Rzeczywiście wyglądali jak na Picadilly. Jeden był smukły blondyn z krótkim noskiem, w typie lorda Douglasa. Aniołek. Drugi krótszy i ciemniejszy, z czarnymi oczami, miał typ o wiele bardziej męski. Stanęli po drugiej stronie stelmachowego warsztatu i zgodnie kiwnęli Januszowi główkami. - Good afternoon - powiedzieli obaj razem jak grzeczni chłopcy. Janusz z trudem powstrzymał uśmiech. W dziwacznym i brutalnym otoczeniu, wśród zahartowanych i ordynarnych partyzantów, nad którymi na włosku wisiała śmierć, tych dwóch grzecznych Anglików wyglądało naprawdę śmiesznie, ale i rozczulająco. Tacy byli pewni swoich wartości. Jeden z nich miał szyję obwiązaną kolorowym szkockim szalikiem, u drugiego z kieszonki frencza wyglądał mały tomik oprawny w szary safian. Biblia czy wiersze? "Pewnie Raj utracony Miltona" - pomyślał Janusz i powiedział: - Panowie, na Boga! Skąd wy tu? Co wy tu robicie? Musicie stąd zwiewać przy najbliższej okazji. Podobno w tych dniach będziecie mieli po temu możliwości. Powinniście nie czynić żadnych ceremonii, siadać do samolotu, i jazda! - All right - powiedział brunet - ale my żądamy, aby nas, jako walczących oficerów, odesłano do Anglii. - Dobrze, dobrze - zgodził się Janusz - ja was rozumiem, ale trzeba się również liczyć z możliwościami. Z Anglią nie ma kontaktów... - Ale my nie chcemy do Rosji - powiedział blondyn i popatrzył na Janusza z żałosnym wyrazem. - Jeżeli nie możemy pojechać do Anglii, to wolimy zostać tu - powiedział niższy. - Ależ teraz jest wojna - reflektował ich Janusz - tutaj zostać nie możecie. - Dlaczego? - Bo tu jest niebezpiecznie. - Dlaczego? Janusz rozłożył ręce. - Dlaczego? dlaczego? Czyż wy nie rozumiecie nic z waszej sytuacji? W tej chwili wartownik przy drzwiach znowu zapomniał o swoich funkcjach służbowych i podszedł do stołu. Ostro zwrócił się do Janusza: - Co im tak długo wykładacie? Pacierza ich uczycie czy co? Macie im powiedzieć, że pojadą do Rosji, i już. Janusz spojrzał z gniewem na młodzieńca z baczkami i też podniósł głos: - Mówię z nimi, jak trzeba - zawołał - a jeżeli mi nie dowierzacie, to nie trzeba było mnie sprowadzać. - Czego oni od was chcą? - zapytał z lękiem blondynek. - Ten żołnierz - wskazał na wartownika - jest bardzo nieprzyjemny dla nas. - Daj spokój, Zbyszek - znowu począł uspokajać wartownika starszy, który Janusza tutaj przyprowadził. - Odknaj się i nie bądź taki ważny. - Ja bym takiemu nie ufał - burknął Zbyszek z baczkami i znowu wycofał się pod drzwi. Janusz zwrócił się do angielskich lotników z całą uprzejmością, na jaką go było stać: - Niestety, nie mogę z panami dłużej rozmawiać. Miałem sobie powierzoną misję zakomunikowania wam, że macie jechać przy najbliższej okazji. Mam wrażenie, że raczej powinniście ustąpić. Nie macie żadnego wyboru. A upór w tym wypadku może być niewskazany. - To znaczy co? Dlaczego niewskazany? - To znaczy: niebezpieczny - zdecydowanie powiedział im Janusz. - To znaczy, że nas zabiją? - spytał czarny. - Zwariowałeś! Oburzył się na niego blondynek. - Przecież my jesteśmy oficerami Królewskich Sił Lotniczych, znajdujemy się wśród sprzymierzeńców... Nie może nam tu grozić żadne niebezpieczeństwo. - No, a jeżeli Niemcy otoczą ten las - zniecierpliwił się Janusz - wyrżną w pień ten cały partyzancki oddział, to co? Radzę panom słuchać. Jesteście w kraju okupowanym. Jesteście jak gdyby w niewoli... - Jesteśmy wśród przyjaciół - dobitnie powiedział blondyn idealista. - Tak, ale... - Janusz rozłożył ręce. - Ja swoje załatwiłem. Nic wam więcej nie mogę powiedzieć. - I zwrócił się do tego, który przyprowadził Anglików: - Skończone. Tamten trzepnął się po udzie, aż klasnęło. - No, jazda - zwrócił się do cudzoziemców - idziemy. "Paniczykom" głowy znowu się pochyliły jak dwóm chińskim lalkom. - Good bye! - powiedzieli jednocześnie i wyszli spokojnie, równym krokiem ze "zbrojowni". Janusz streścił rozmowę z Anglikami temu starszemu partyzantowi, który zdawał się najrozsądniejszy w całym towarzystwie. Partyzant wysłuchał Janusza i zaraz wyszedł. Wtedy Janusz zwrócił się do faceta z baczkami, który wciąż jeszcze stał w charakterze wartownika przy drzwiach: - Moja sprawa skończona. Czy mogę już iść do domu? - Poczekajcie - ponuro powiedział facecik i ku wielkiemu zdumieniu Janusza zostawił go samego przy chomątach i przy karabinach. Dość długo nie wracał. "Zawsze ta strata czasu" - wzdychał Myszyński. Wreszcie Zbyszek z baczkami wlazł z powrotem i powiedział jak gdyby ze smutkiem: - No, to już wszystko. Nikt was już więcej nie chce. II Młody, niedźwiedziowaty partyzant, kompletnie głuchy na zahaczanie go rozmową, odprowadził Janusza aż do tego miejsca, gdzie rozstał się z przeprowadzającą go kobietą. Stąd już Myszyński szedł sam. Stanął wreszcie na brzegu lasu i patrzył w stronę wioski. Lucyna leżała spokojna i jak gdyby nie zaludniona w świetle jesiennego słońca. Za wsią rozciągał się znowu las, który musiał przejść, aby dostać się do Komorowa. Zastanowił się nad tym, że nie odczuwa strachu. Przecież czyhała na niego tutaj na pewno niejedna zasadzka. Pobyt u leśnych ludzi odsunął od niego uczucie bezpośredniego zagrożenia. Jeżeli tam mu się nic nie stało, to cóż dopiero tutaj. Już chciał ruszyć w dalszą drogę, kiedy nagle odezwał się za nim jakiś głos. Obejrzał się nieskwapliwie. Odczuwał w sobie potrzebę zamyślenia i samotności: ów głos kobiecy wyrywał go z tego stanu. Obejrzał się i ujrzał tę kobietę, która go doprowadziła do siedziby partyzantów. - Panie kochany - powiedziała - co pana tak puścili jak niechrześcijanie? Pewnie pan głodny, zmachał pan taki kawał drogi. Proszę, niech pan idzie ze mną. Zajdziemy do mojej chałupy. Janusz zauważył, że tym razem kobieta - widać dlatego, że bez towarzyszki - mówiła do niego edukowaną mową i nie było ani w jej wymowie, ani w jej słownictwie ordynarnych akcentów. Sam nie wiedział dlaczego, ale zrobiło to na nim raczej ujemne wrażenie. - A pani to chyba po szkołach? - zapytał. - O, takie tam szkoły... - zbyła go kobiecina. Janusz nie bardzo chętnie, ale poszedł za nią. Szli w stronę Lucyny. Dymy nad chałupami wznosiły się prosto do góry. - Jaka piękna pogoda - powiedział Janusz w drodze. - Cóż pan chce? Jesień. U nas zawsze ładna jesień. Było to strasznie banalne. - Męża nie ma, pojechał do Warszawy - ale my z somsiadom - ("Nareszcie jakieś ludzkie wyrażenia" - pomyślał Janusz) - Ale my z somsiadom przygotowałyśmy coś niecoś dla pana. Ja zaraz wiedziałam, że te partyzanty nic panu nie dadzą. - Coś mi tam dali - powiedział Janusz, ale myślał zupełnie o czym innym. Nie o chlebie. Dalej już szli w milczeniu. Wieś robiła wrażenie czystej, ale bardzo ubogiej. Do trzeciej chałupy z brzegu weszli sami. Nikogo nie spotkali po drodze, ani jednego dziecka, ani nawet żadnego bydlaka. Pies żaden nie zaszczekał. Sami znaleźli się w izbie, która była dosyć ciemna. Okna zacieniały krzaki i wysokie drzewa, jakie tutaj rosły przy chałupach - widoczna pozostałość dawnego lasu. - Ja zaraz... - powiedziała gospodyni i znikła w drugiej części domu. Janusz siedział sam. Nie chciał się przyznać przed sobą, ale obóz partyzantów zrobił na nim duże wrażenie. Duże wrażenie zrobili na nim także owi Anglicy. I ich naiwny stosunek do sytuacji. Koniecznie chcieli dostać się do Anglii - a przecież wiadomo, że ich do Anglii odstawić niepodobna. - Niech im się wydaje, że lecą do Anglii - powiedział sam do siebie - a jak wysiądą w Saratowie, to tak już będzie. I pomyślał: "A może rzeczywiście ich odeślą do Saratowa?". Zrobiło mu się żal tych Anglików. Wyobrażał sobie miny "paniczyków". Bo już opuszczając obóz partyzancki widział się jeszcze przez chwilę z "paniczykami". Pomiędzy porzuceniem go przez jego stróża a spotkaniem kobiety, kiedy przechodził obok gęstych krzaków leszczyny, kiedy prawie zbliżał się do polany, na której stała Lucyna - w gąszczu stali dwaj Anglicy, prawie nierealni. Za nimi oczywiście majaczyła jakaś sylwetka - prawdopodobnie był to ów dobry partyzant, który pozwolił im na to ostatnie spotkanie z Januszem. Janusz wszedł w zarośla - leszczyny miały na sobie jeszcze gęsty, pokurczony, brązowy liść. Chłopcy tonęli w zaroślach i mżącym świetle przesianym przez gałęzie i przez resztki jesiennych liści. Plamy słońca układały się im na twarzach jak na obrazie. Bez słowa prawie, mruknąwszy jakieś good bye, wcisnęli mu w rękę dwa przedmioty. Młodszy ów tomik w safian oprawny ("Shelley" - powiedział), a drugi duży, zimny, gładki pistolet Colta. Teraz siedząc w chałupie i czekając na posiłek, Janusz powiedział sobie: - Oto jestem uzbrojony na śmierć i życie. I trzeba przyznać, że posiadanie tego pistoletu w kieszeni jak gdyby zmieniało nieco jego usposobienie. Był zmęczony, trochę wydawało mu się, że śni. Rozglądał się po izbie. Było tu tylko parę zydli i łóżko. Siedział przy gładkim, starym, wypolerowanym od wieloletniego użycia stole. Było jak gdyby naturalne, że na takim stole musiała się zjawić kromka czarnego chleba i dzban kwaśnego mleka. Tymczasem przewodniczka, która nazywała się, jak się Janusz dowiedział, Sabina, przyniosła wielki, biały półmisek o dworskim wyglądzie, a na półmisku upieczoną, pachnącą i otoczoną brązowymi kartofelkami gąskę. Był i boczek, cebula pokrajana w plastry i pomidory. Oczywiście zjawił się i chleb, ale biały, no i trochę bimbru we flaszce. Janusz poczuł dopiero teraz, że jest taki głodny. Zabrał się żwawo do jedzenia. - No i widzi pan, poszedłby pan tak o głodzie. Dobrze, że nam przyszło do głowy z Zofiją, że trzeba przecież pana po ludzku nakarmić. - Wspaniałe jedzenie - powiedział Janusz. - E tam, nic innego u nas nie ma. Tylko te biedne ptaki bijemy, a bijemy. Jak nie kaczka, to gąska, jak nie gąska, to kurka. Nawet mąki na kluski ostatnio zabrakło... - Jajka macie? - Jak się ma taki obóz pod bokiem - powiedziała Sabina - to jajków niewiele się uchowa. Ściągają to, sami szukają o świcie po kurnikach... Gosposia nic nie jadła, za to wypiła z Januszem szklaneczkę raz i drugi. - Dawno oni tutaj już są? - spytał Janusz nieostrożnie. Sabina spojrzała na niego uważnie. Ale w jej wzroku nie było podejrzliwości. Raczej jakaś smutna pobłażliwość. - A są, są - powiedziała - dawno już są. Od samej zimy. - A przecie mnie wszystko jedno - powiedział Janusz, zorientowawszy się, że jego pytanie było nietaktowne - tak się zapytałem. Ja wiem, że w naszych czasach lepiej jest pytań nie zadawać. Sabina jakoś dziwnie uśmiechnęła się na to powiedzenie. - Pan jest taki uczony - zaczęła - pan ma szkoły... Janusz się trochę zniecierpliwił. - Niechże pani nie udaje - powiedział - przypuszczam, że i pani ma szkoły. - Nie za wielkie - uśmiechnęła się jeszcze Sabina. Uśmiech miała jakiś serdeczny, Janusz pomyślał, że może nawet macierzyński. Zrobiło mu się przykro, że na nią burknął. Najwidoczniej nie chciała mówić o sobie. Było to zupełnie zrozumiałe. - Co pani chciała powiedzieć? - zapytał już łagodniej. Bimber od razu szedł mu do głowy. Wypił na głodny żołądek dwie duże szklaneczki. Poczuł jakąś wspólnotę z tą kobietą. Myślał, że może im obojgu chodziło o to samo. - Nie, nie. Ja właśnie chciałam zadać panu pytanie - powiedziała Sabina - ale jeżeli pan mówi, że: w naszych czasach żadnych pytań nie trzeba zadawać... - To zależy, jakie pytanie - próbował mitygować Janusz. - Właśnie o to chodzi, że pytanie jest dosyć skomplikowane - powiedziała Sabina i przysunęła półmisek Januszowi. - Niech pan je - powiedziała - droga jeszcze daleka. To my tylko tak z Zofiją mówiłyśmy, że to niedaleko... Bałyśmy się, że pan odmówi. - Miałem wielką ochotę odmówić. Zresztą przyjęli mnie tutaj bardzo niegościnnie. Podejrzewali mnie czy co? - Nie dziwota, muszą przecie uważać na każdego człowieka... Muszą się bardzo kryć. - No, tak - powiedział Janusz bez wielkiego przekonania. - I właśnie chciałam pana zapytać - odezwała się Sabina - jak pan myśli? Czy oni się tu długo utrzymają? Janusz się roześmiał. - Pani sądzi, że ja jestem wszystkowiedzący. - A pan nie wie? - Kochana! Ja siedzę u siebie w domu zamknięty na cztery spusty i nic nie wiem. A nawet gdybym siedział w samej Warszawie czy w Londynie, czy w Moskwie, też bym nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Sabina trochę się zdziwiła. - Pan siedzi w Komorowie? - I potem dodała: - I nic pan nie robi? Januszowi zrobiło się trochę głupio. - Cóż bym mógł robić? Nie wiem, czy ta cała konspiracja ma wiele sensu. Sabina zamyśliła się. - Możliwe, niewiele oni zrobią... ale to jakoś tak jest, że mężczyzna chce iść. Mój mąż nie jest w Warszawie, on jest zupełnie gdzie indziej... - Nawet bym nie chciał wiedzieć - powiedział Janusz. - A pan jest kto? - pytała Sabina. Janusz nie odpowiedział. Zamilkli na chwilę. - Proszę, niech pan je - powiedziała Sabina. - Już nie mogę. - Zaraz panu przyniosę trochę kawy. Mam jakąś tam kawę. U nas to tego nikt nie pije, będę mogła panu zrobić. I zniknęła po przeciwnej stronie sieni. Janusz znowu rozejrzał się po izbie. Wypity bimber już działał i teraz dostrzegł w chałupie inne rzeczy niż przedtem. Na ścianach wisiały fotografie, obrazki z Sochaczewa, jakaś fotografia Żelazowej Woli. - Sentymentalna chałupa - powiedział sam do siebie. Chałupa widać rzeczywiście była sentymentalna, bo, Janusz nabierał jakichś innych myśli. Trochę zastanowiło go powiedzenie gosposi: "I nic pan nie robi?". Mógł robić tak samo jak tamci, u których był przed chwilą z wizytą. Pomyślał z przykrością, że jednak odczuwał w stosunku do tych biedaków coś w rodzaju antypatii. Skonstatowawszy w sobie tak brzydkie uczucie, zawstydził się i począł sam siebie przywoływać do porządku. Niemniej przeto nie mógł się pozbyć uczucia pewnego rodzaju moralnej niedogody. Coś mu w tym całym interesie nie klapowało. Nie było to dla niego zagadką. Miał wrodzony wstręt do działania - skonstatował to teraz, oczywiście nie po raz pierwszy. I akcja, obóz wojskowy, przygotowanie do walki mierziły go teraz. Pomyślał o Andrzeju. Miał głębokie przeświadczenie, że natura Andrzeja podobna jest do jego natury. Rozmowa ich pod dębem w Komorowie, w trzydziestym dziewiątym, była pełna niedopowiedzeń. Ale rozumiał, że Andrzej biorąc niejako działanie za niego, przyjmując ten ciężar odpowiedzialności, przymuszał się do gwałcenia swej natury. - No, i jakoś mu się to udało - powiedział do siebie. Przypomniał sobie, co mówiono (powtarzała mu to wszystko Jadwiga wracając z Warszawy) o ostatnich wyczynach Andrzeja. Martwiło go to, bo bardzo lubił tego chłopca. A doskonale wiedział, że Andrzejowi nie było łatwo urosnąć na takiego zabijakę i że na pewno męczy się również. "Trzeba mu będzie odebrać moje pełnomocnictwo - pomyślał gospodarczymi kategoriami. - Muszę wziąć na siebie te sprawy" - dodał. W uszach brzmiało mu pytanie Sabiny: "A pan kto jest?". Chciał się nad tym zastanowić, ale jakoś wątek myśli plątał mu się. Co mógłby odpowiedzieć na to pytanie? Właściwie kim jest? Co znaczy jego obecność w tym tak bardzo zdziwaczałym i zokrutniałym świecie? Jakie ma znaczenie jego istnienie? "Kto o mnie myśli? Kto o mnie pamięta?" I bardzo dziwne myśli przyszły mu do głowy: że może o nim pamięta - gdzieś tam w dalekiej Rosji - ten jego przyjaciel z nieprawdziwego zdarzenia, Wołodia. Począł się zastanawiać nad tym, jaki, właściwie mówiąc, może być w tej chwili stosunek Wołodii do polskiego społeczeństwa. Jakie myśli ma on w głowie w tej chwili, kiedy wojska radzieckie posuwają się ku polskiej granicy. "Na pewno przypomina sobie nasze rozmowy odeskie, nasze spotkania niespodziewane i tak dziwaczne i te wszystkie rzeczy, które zdołaliśmy sobie powiedzieć. Na pewno przypomina sobie i takie rzeczy, których nie zdążyliśmy czy nie śmieliśmy sobie powiedzieć, rzeczy nie dopowiedziane, które jednak głęboko zaciążyły nad historią tej całej przyjaźni". "Bardzo dziwna sprawa - powiadał sobie - kiedy dzieli dwóch przyjaciół to, czego sobie nie śmieli powiedzieć. To wszystko, co zostało na dnie zdań, na dnie serc, na dnie słów, które właściwie nie to znaczyły w ich rozmowach, co miały znaczyć". Wołodia nie bardzo lubił Polakówi i nie ukrywał tego przed Januszem. Nawet nie bardzo cenił Polaków, chociaż zawsze mówił, że dobrzy z nich żołnierze. Ale we wszystkich rozmowach zawsze Janusz odnosił wrażenie, że Polska go fascynowała, że zawsze nie to mówił, co czuł, tylko to, co zdawało mu się, że powinien był mówić. Fascynowało go jego pochodzenie - bo przecież nazwisko nosił polskie. - Ariadna przyznawała się do polskości - powiedział sam do siebie. I to imię: "Ariadna", wypowiedziane półgłosem, w tak osobliwych okolicznościach, uprzytomniło mu całą dziwaczność jego sytuacji. Więcej, uprzytomniło mu całą dziwaczność jego życia - tak zupełnie nie dopasowanego do rzeczywistości, która go od tylu lat otaczała. Życie to wydało mu się nie zasłużone, niepolskie, jakoś ukosem zapisane na marginesie wszystkiego, co się działo. Pisał dziś list do Ala, zostawił go nie dokończony na stole. I teraz, kiedy tu siedział w ubogiej wiejskiej chałupie, pomiędzy lasem a obozem partyzantów - list ten, powołujący się - o Boże - na całą historię polską, wydał mu się sztuczny, niepotrzebny i właściwie mówiąc, zupełnie nie oddający jego sytuacji. To właśnie było najgorsze, to nieprzystosowanie. Myślenie o "wiecznych" zagadnieniach - wobec partyzanta z baczkami, tworzenie sobie sztucznego świata, do którego szturmowała polska rzeczywistość, przykładanie wagi do własnego życia i nadawanie temu życiu jakiegoś znaczenia, którego ono nie tylko nie miało, ale nie mogło mieć. Jakie znaczenie mogło mieć jego indywidualne życie wobec tej wsi, tych partyzantów, tych zbiorowości, które także ginęły w tłoku życia ogólnego? Przypisywał swojemu spotkaniu z Ariadną jakieś niewymierne znaczenie, ale już wiedział w tej chwili - wypowiedziawszy to cudaczne imię w pustej chłopskiej chacie - że zarówno to spotkanie, jak i całe jego życie nie mają żadnego znaczenia. - To nie może tak być - powiedział jeszcze sobie. I pomyślał, że cały ten list do Ala to jest tylko wysiłek, aby nadać znaczenie swojemu pustemu życiu. Natężenie wszystkich sił umysłowych i uczuciowych, aby zostawić ślad po sobie, jak nie zostawiły pokolenia, pokolenia, które rodziły się, pracowały i umierały w Lucynie, w tej chacie. Tylko warstwy robaczków, które tworzyły pokłady kredowe, ostały się na tym miejscu. Straszno mu było widzieć w sobie tylko tę efemerydę, żyjątko chwilowe - ale odczuwał to jako swoje przeznaczenie. - Buntować się przeciwko przeznaczeniu? To niemożliwe - znowu powiedział półgłośno. - A jednak taki bunt... W tej chwili posłyszał w sieni kroki gosposi i Sabina weszła z dość tajemniczą miną. W ręku niosła niewielki imbryk z kawą. Nalała jej Januszowi do szklanki. Miała ona kolor jasny, ale Janusz dawno kawy nie pił i ucieszył się z tego poczęstunku. - Ja myślałam - powiedziała Sabina, siadając naprzeciwko gościa - że pan jest bardzo uczony. - Uczony? - spytał Janusz. - No, tak się tutaj na wsi mówi. Jednym słowem, pan jest oczytany, jak wy mówicie. Janusz z niedowierzaniem popatrzył na babę. Coraz mniej w niej było z wiejskiej kobiety, coraz bardziej przeczuwał w niej kogoś, co tylko przytaił się na wsi. Trochę się zaczynał mieć na baczności. - W czym oczytany? - Zresztą tutaj "oczytanie" nie ma najmniejszego znaczenia - powiedziała Sabina, jak gdyby zrzucając z siebie resztki wiejskiego pozoru - nie o to chodzi. Ale chciałabym wiedzieć, jak pan, na pańskim poziomie i z pańską kulturą ocenia naszą sytuację. Janusz uśmiechnął się. - Mam wrażenie, że pani zupełnie pomyliła się w adresie. Widziała pani, jak ja mieszkam - przecież tam do mnie nie dochodzi nawet echo wojny, a cóż dopiero jakieś istotniejsze sprawy polityczne. Ja się polityką nie interesuję. Sabina wzruszyła ramionami. - To jest tylko takie opowiadanie - powiedziała nalewając i sobie tej kawy. - Musi pan przecież mieć jakieś pomyślenie. Janusz wyciągnął do niej rękę. - Nie chciałbym nawet mówić pani o tym pomyśleniu. Jest bardzo pesymistyczne. - Pesymistyczne? Janusz pomyślał, że Sabina nie zrozumiała tego słowa i chciał jej to objaśnić. Ale Sabina powstrzymała go ruchem dłoni. - Mam małą maturę - powiedziała. - No widzi pani, trzeba było tak od razu mówić. Podejrzewam, że ma pani i dużą. Ale zresztą to mnie nie interesuje. A pani mąż? - Mój mąż jest prawdziwym chłopem, tutaj już nie ma żadnego cygaństwa. - Aha - domyślił się Janusz. - Więc dlaczego pesymistyczne? - nalegała Sabina. - Przecież jest już teraz jasne, po której stronie będzie zwycięstwo. - Właśnie. Ale ja raczej znam Rosjan. Sabina zniecierpliwiła się. - Jak pan może znać Rosjan? Pan był tam pewnie na początku rewolucji, był pan obszarnikiem, nie miał pan do czynienia z ludem. Nie ma pan o nich pojęcia... - A pani? - No, ja też nic nie wiem. - Więc jakże można układać równanie z tyloma niewiadomymi? Z niewiadomym całym narodem, który stanie się za parę miesięcy narodem zwycięzców i będzie dyktował swoją wolę całej Europie? Sabina pociągnęła łyk kawy, do której dolała bimbru. - Pani pociąga, jak widzę. - To trochę ułatwia sytuację - uśmiechnęła się kobieta. - Chyba pan domyśla się, że sytuacja moja jest bardzo trudna. Jak się pan zetknął z rewolucją? Janusz się zastanowił. - Właśnie, kiedy pani nie było w pokoju, myślałem o tamtych czasach. Przypomniały mi się moje ówczesne przyjaźnie i moje pomyślenia. Nie były one widocznie mądre, skoro doprowadziły mnie do mojego pustelniczego życia. I do tego, że właściwie na pani pytania nie mogę wyraźnie odpowiedzieć. - Na które pytania? Bo ja zadałam panu ich wiele, a pan starannie na żadne z nich nie odpowiedział. Janusz roześmiał się szczerze. - Nie unikałem tego rozmyślnie. Ja po prostu samemu sobie na te pytania nie umiem odpowiedzieć i unikam myślenia o tych rzeczach. - Jakich rzeczach? - Przejdźmy pani pytania egzaminacyjne po kolei. - Zapamiętał pan je wszystkie? - Bo zdawało mi się, że pani je zadawała podług pewnego systemu. - Mianowicie? - Jeszcze kiedy pani była wiejską babą, zadała mi pani pytanie najważniejsze: "Kim pan jest?". - Powtarzam je i w moim nowym wcieleniu. - No, właśnie. A gdybym ja zadał pani takie samo pytanie? - Oczywiście w tej chwili nie mogłabym panu odpowiedzieć. Ale sama sobie odpowiedziałabym bez wahania. Ja wiem, kim jestem. - O, jakaż szczęśliwa z pani osoba! Naprawdę, mógłbym pani pozazdrościć, gdyby nie to... - Gdyby nie co? - Gdyby nie to, że nie bardzo wierzę pani zapewnieniom. Nie jest tak łatwo określić polskiemu inteligentowi istotę swojego istnienia. - Nie zaliczam się do inteligentów... I nie do polskich inteligentów... - Nie czuje się pani Polką? - Chyba nie. Jeszcze przed wojną nabrałam wstrętu do tego typu określeń. - Dobrze. Ale dlaczego pani chce się dowiedzieć, kim ja jestem? - Bo chciałabym przygotować się nieco na czasy, które nadchodzą. - Wyjdzie pani z ukrycia? Sabina zamyśliła się. - Jestem, to jest będę zapewne w trochę fałszywej sytuacji. - Kobieta może wyjść z każdej sytuacji. Sabina widocznie chciała mieć czas na odpowiedź. - Dlaczego pan nie doleje bimbru do kawy? Janusz powiedział otwarcie: - Jeżeli już o to chodzi, to wolałbym samego bimbru. - Zostaje mi więc drugie pytanie - powiedziała, patrząc uważnie na Janusza. - Które było drugie? - Już pan nie pamięta? A chwalił się pan dobrą pamięcią egzaminacyjną. Ależ drugie pytanie było bardzo łatwe: jak się pan zetknął z rewolucją? Pytanie po prostu wspomnieniowe, pan ma dobrą pamięć, to tylko trzeba sobie przypomnieć. - A pani, czy dobrze sobie pani zapamięta, co ja będę mówił? - Niech się pan nie obawia. Nie za bardzo dobrze. Nie przypomnę panu tego... potem. - Ależ ja się wcale nie obawiam. Nie mam nic na moim sumieniu. Może tylko zbyt oziębły stosunek do moich przyjaciół... a może właśnie zbyt gorący... Zakochałem się. I to było najgorsze. - Czy to była wiosna? - spytała nie bez perfidii Sabina. - Pani pytania są coraz zjadliwsze. Jeszcze kilka takich powiedzeń, a będę ostatecznie mógł odpowiedzieć na pierwsze pytanie... sam sobie. Oczywiście, była wiosna. - Myślał pan tylko o sobie? - Nie. Myślałem właśnie tylko o niej. Janusz czuł, że bimber działa. Przechylił się przez stół i powiedział: - Niech pani tylko posłucha. Powiem pani wszystko. Dawno już o tym nie mówiłem. Wziął do ręki szklankę z bimbrem i przypatrywał się jej. - To zresztą nie była wiosna rewolucji. To było w rok potem. W roku 1918... Sabina poprawiła się na krześle, jak gdyby przygotowywała się do wysłuchania ciekawej opowieści. - Czy była aż tak piękna? - spytała. Janusz zastanowił się przez chwilę, wciąż spoglądając na trzymaną w ręku szklankę, jakby tam ujrzał portret Ariadny. Nie tej Ariadny późniejszej, lekko ociężałej, której rysy rozpłynęły się, którą czas, nie odejmując młodego wyglądu, coraz bardziej pozbawiał urody. Ariadna w jego pamięci nigdy nie była grubawą, starzejącą się kobietą, którą widział w Rzymie. Zawsze dla niego była młodziutką dziewczyną w białej sukni i w szychu sztucznych błyskotek. O tiomnyj parus W zielonoj dali... - Oczywiście nie mogę pani opowiedzieć, jaka ona była. Mam przed oczyma wizję jej młodości. Zresztą byłem kiedyś w Odessie, przed paru laty. Spotkałem tam cudowne zjawisko - okazało się jej bratankiem. Śpiewał na scenie... On był od niej o wiele ładniejszy. Ale i o nim nic nie mogę powiedzieć, jak wyglądał. Mnie się zdaje, że największą zaletą Ariadny... - Nazywała się Ariadna? - Ariadna Tarło. Mnie się zdaje, że największą zaletą jej urody był specjalny urok, nie wdzięk kobiecy nawet, ale czar, który miewają tylko Rosjanki... Pochodzenie było polskie, potem chciała na Zachodzie uchodzić na Polkę, ale była w całej pełni znaczenia tego słowa Rosjanką... - Czy była artystką? - Nie wiem. Nie. Chyba nie. U prawdziwego artysty wszystko, co robi, leży na nim, obciąga jego rękę jak dobra rękawiczka. A u Ariadny było wszystko nieprawdziwe. Nawet nie, nie nieprawdziwe, tylko sztuczne. Factice, jak mówią Francuzi. I całe jej życie było nieprawdziwe. - Jak może być życie nieprawdziwe? - Widzi pani, pani tego nie rozumie. Pani życie jest bardzo straszne i ciekawe, i gorące - i jak najprawdziwsze. Niestety. Wszystko to, co pani przeżywa, jest prawdziwe. Pani już nie wie. Nie może tego zrozumieć - Janusz się zastanowił - nie, ale przy pewnym wysiłku jednak pani musi zrozumieć. Bo może i panią doświadczenia nauczyły - w pani, jak by to powiedzieć, pracy - że czasem jest tak, że mówi się co innego, a naprawdę dzieje się co innego. Nie, jeszcze inaczej. Kiedy nie czuje się tego, co się robi, nie ma się z tym wewnętrznego kontaktu. Człowiek, który czuje, co robi, jest harmonijny. Brat jej był całkiem harmonijny. Robił rewolucję. On robił to, co czuł, jak rozumiał i co rozumiał. Pomiędzy jego odczuciem prawdy a jego czynem nie było rozdźwięku. Ja się zatrzymuję nad tymi sprawami, bo panią to na pewno interesuje ze względu na własne życie. - Na pewno interesuje. - To jest chyba najlepsze, co może odczuwać człowiek: żeby nie było rozdźwięku. A u Ariadny wszystko było zupełnie inaczej. To, co ona robiła: naprzód deklamowała, potem ta plastyka, dekoracje w paryskich teatrach - to wszystko było nie to, co ona czuła. Ona popełniła wielki błąd, uciekła od swojego przeznaczenia. Nigdy nie można uciec od swojego przeznaczenia. - Wierzy pan w Los? Czy w Boga? - Nie wierzę w wielkie słowa. I nie używajmy ich, proszę pani. - Ach, ja wielkich słów nie lubię. Nie wierzę w nie. - O, ja myślałem zupełnie inaczej. Pani przecie musi być od wielkich słów. - W tej chwili? - Ta chwila jest przemijająca. - Ale zaważy ona na następnych... - Być może. Czasami trzeba uwalniać się od przemijających chwil. Nie, nie używajmy tak wielkich porównań. Przy bimbrze tak łatwo można popaść w patos. - Nie, patosu nie trzeba - powiedziała czarna pani, która przed chwilą jeszcze była czarną babą. - U niej wszystko wobec tego wydawało się fałszywe. Nawet to, co czuła naprawdę. - A co ona czuła naprawdę? - Aha! Tego właśnie nie wiem. Myślę, że była prawdziwie religijna. Janusz westchnął. - Gdybym był wiedział w swoim czasie, byłbym może teraz spokojniejszy. Sabina popatrzyła na niego uważnie. - A jest pan teraz niespokojny? Dlaczego jest pan niespokojny? - Nie, nie chwytajcie mnie za słowa - powiedział Janusz, jak gdyby miał przed sobą mnóstwo rozmówców; chyba dwoiło mu się w oczach. - Nie jestem niespokojny. Tylko... - Ma pan wyrzuty sumienia? - Nie. Tłumaczę sobie, że nie mam po temu najmniejszego powodu. - Czy pan nie rozminął się także ze swoim przeznaczeniem? - Myśli pani, że powinienem był zostać w Rosji? Wie pani, tak z bliska w owych czasach to się jeszcze nie wiedziało, co z tego wszystkiego będzie. - Niektórzy wiedzieli. - Tak. Niektórzy. Wołodia także wiedział. Ale ja nie. Ja byłem sobie taki Polaczek i mnie się wydawało, że trzeba jechać gdzie indziej. Nie, moje przeznaczenie nie było tam. Chyba? - To nigdy nie wiadomo. - Oczywiście. No, może więc rozminąłem się, ale nie porzuciłem jej tam, przeciwnie, pojechałem za nią tu. Zresztą nie skrzywdziłem jej. Raczej ona mnie skrzywdziła przez swój wyjazd na Zachód, przez tego całego swojego oficera... A ja ją naprawdę kochałem - dodał wbrew temu, co myślał w lesie. Sabina nalała jeszcze wódki i przysunęła się do stołu, jak gdyby chciała zaznaczyć, że docenia w całej pełni niespodziewaną intymność zwierzeń. - Zresztą to są takie sentymentalne wyrażenia, których się używa z przyzwyczajenia i z braku innych... "Skrzywdził, skrzywdziła...", "kochałem, kochała..." To, właściwie mówiąc, nic nie znaczy albo znaczy zbyt wiele... Wszystkim na świecie właściwie to życie idzie krzywo. Chociażby nawet pani... Sabina poruszyła się niespokojnie. - O mnie proszę nie mówić. Nie wie pan o mnie dosłownie nic. - I nic nie potrzebuję wiedzieć. Widzę przed sobą dobrą i miłą twarz - spojrzał na nią życzliwie - osobę, która mnie zaprowadziła do partyzantów. Czy rzeczywiście chodziło tutaj o tłumaczenie Anglikom takich rzeczy, których oni i tak nie rozumieli? - Jest pan podejrzliwy - powiedziała Sabina spokojnie - nie trzeba aż tak myśleć. - "Aż tak" może nie. Ale "tak"? - Nie, powtarzam - powiedziała, łagodnie zresztą, Sabina - nie trzeba o mnie mówić. Nawet prosiłabym pana, żeby pan o mnie nie myślał. - Nie myślał? - Nie myślał, kiedy pan wróci do domu. - Ach, tak! Oczywiście. Będę miał wiele innych tematów do myślenia. Sabina wstała i nałożyła Januszowi na talerz boczku i cebuli. - Niech pan to zje, to tłuste, to dobrze zrobi na alkohol. - Pani chyba jest artystką? - spytał Janusz. Sabina położyła palec na ustach. - Mieliśmy nie mówić o mnie - powiedziała. - I nawet nie myśleć - zaśmiał się Janusz. - Może rzeczywiście nie będę myślał o pani, jak się nie myśli o tym, co się przyśniło przedwczorajszej nocy. Przecież to tylko sen. - Byłam artystką - powiedziała Sabina, która widocznie też chciała mówić o sobie mimo wszystko - ale już z tego nic nie będzie. - Nie będzie? - A cóż pan myśli, że po takiej wojnie człowiek może wrócić do równowagi i znowu śpiewać? Nigdy... - O, człowiek to twarde bydlę, jak powiadają... Wraca do swoich spraw z bardzo daleka nieraz. - Nie, nie, proszę pana. Jak pan widział, ja bardzo blisko żyję tutaj z partyzantami. Nie tylko byłam u partyzantów, przeszłam bardzo wiele. Czy widział pan kiedy zbombardowane linie? A czy widział pan jary pełne trupów - niewinnych i bezbronnych ludzi? Czy pan myśli, że gdybym po wojnie wyszła na estradę i zaczęła śpiewać Mozarta czy Schuberta... - Śpiewaczka? - spytał Janusz półszeptem. - ... czy nie ujrzałabym zaraz, natychmiast przed moimi oczami tych trupów, tej krwi i wyciągniętych w moją stronę rąk? - Nie, nie - powiedział spokojnie Janusz - niech pani tak nie mówi. Mieliśmy być niepatetyczni. A to, co pani mówi, to czysty patos. Tak nigdy nie bywa. Wyjdzie pani na estradę i będzie myślała o Mozarcie czy Schubercie, a nawet o tym wysokim cis w zakończeniu, czy wyjdzie dobrze. Człowiek jest tylko człowiekiem, niestety. Perdrices perdrices, jak mówiła święta Teresa. Janusz zauważył, że bimber działa na kobietę i że pod wpływem alkoholu przybrała ten nieprzyjemny, patetyczny ton. Pomyślał sobie: "Oczywiście nie rozumie tego, co ja mówiłem o Ariadnie, ona też ma jakąś sztuczność w sobie. To nie Elżunia". - Przecież i pan takie rzeczy widywał - powiedziała Sabina. Janusz poskrobał się w głowę. - Byłem w Hiszpanii - powiedział. - Co? - zdziwiła się Sabina. - Nie, nie, niech się pani nie dziwi. W charakterze korespondenta. - Aha, zawsze jako obserwator. - Ludzkości czasami są potrzebni obserwatorzy. No nie? Sabina milczała. - Zresztą, żyję w Polsce, a wojna już trwa cztery lata. Niejedno widziałem. Sabina jednak wróciła do tematu, który ją intrygował. - I po co pan jeździł do Hiszpanii? Siedział pan spokojnie w Madrycie jako korespondent. Wyjeżdżał pan na spacery, a mówiono panu, że to front. Był pan w walkach? - Raz, ale byłem. - Niech pan powie, jak tam było. - Ano bardzo prosto. Przyszli do mnie z hasłem. Oddałem list i... zostałem. W charakterze dziennikarza. Potem mnie przeszmuglowali do Madrytu... - Aż na tyle się pan zdobył - ironicznie powiedziała Sabina - zainteresowania czysto intelektualne. Wypróbowanie wrażliwości. - Może to jest i dobre na te ciężkie czasy? - No i jakże tam było w tej Hiszpanii? - To było potworne - Janusz podniósł się od stołu i przeszedł się po chałupie. - Rozumie pani, straszliwe. Rzeczywiście, potem wydaje się, że nie można już żyć. A potem się żyje. To nie była wojna... Jak nie było do kogo strzelać, to rozstrzeliwali swoich. Zdawało mi się... że człowiek może znaleźć przyjemność w zabijaniu. Każdy człowiek... No, a potem się żyje, jak pani widzi. Takie to i życie, ale jakoś się trwa. Podlega się tym wszystkim prawidłom, jakie regulują codzienne ludzkie życie. - Człowiek musi być czasami okrutny - powiedziała Sabina z ponurą miną. - Nie chodzi tu o okrucieństwo. Oczywiście, to także jest straszne, takie jakieś zbombardowane kawałki, takie pola bitwy, jak tutaj były pod Sochaczewem... jakieś wzgórza... trupy młodych ludzi, nie, ale nie o to chodzi. Chodzi mi o to, że zaraz do tych mordów dobudowuje się jakieś idee. Przedtem czy potem. Pod swój instynkt okropny mordercy podkładają jakieś wyższe cele. Masz na to przykład - (Janusz pod wpływem alkoholu zaczynał już do Sabiny mówić po imieniu) - w tym, co nas otacza. Przecie wszystkie ich "ideje" są diabłu spod ogona wyjęte. A czasem nawet ten ogon jest dosztukowany. Nie o ich okrucieństwo mi chodzi, ale o ich cynizm. Kompletny rozkład... Sabina rozłożyła ręce, jakby się dziwiła. - Trochę to pan dziwacznie ujmuje. Jakoś pan nie tak widzi człowieka, jak trzeba. A przy tym poetyzuje troszeczkę. Czy pan czasami wierszy nie pisuje? Janusz nagle się zmieszał i począł spiesznie zajadać tłusty boczek i zagryzać pomidorami, niby żeby pokazać, że on wcale nie jest poetą. Że najzwyczajniejszy w świecie człowiek, który żywi się jak inni i lubi tłusty boczek i czerwone pomidory. - Kiedyś próbowałem - powiedział. - Tak - powiedziała Sabina uważnie - nie jestem tego pewna, ale kiedyś mi jakoś tak tłumaczono... Mnie się zdaje, że te rzeczy trzeba oddzielać - jeżeli pan pisze wiersze, to po co pan jeździł do Hiszpanii? - E, znowu pytania! Czy ja jestem tu na przesłuchaniu? - Ależ broń Boże! Ale naprawdę ja nie bardzo rozumiem pana. - Jednym słowem, wciąż pytanie: "Kto pan jest?". A niech to pani powtórzy tym samym akcentem, jako baba, dobrze? Tak jak pani zapytała na początku. Sabina zaśmiała się i powtórzyła "po wiejsku": - A kto pan jest? - Nie wiem i nie powiem. Nie będę pani informatorem, zwłaszcza co się tyczy mojej własnej osoby. Sabina zamyśliła się, patrząc przed siebie. - A ja się zastanawiam i tak sobie myślę: jaki pan by był, żeby pan nie przeżył rewolucji w Rosji, gdyby pan nie był w Hiszpanii, gdyby pan teraz nie stykał się z Niemcami... - Nie stykam się z Niemcami. - Nie o to chodzi, ale nie wyobrażałam sobie człowieka, który tak bardzo jest nieprzemakalny jak pan. Po tylu przejściach wciąż pan jest zamknięty i oddzielony od wszystkiego. - Ależ bynajmniej. Tyle tylko, że ja wiem... wiem, że wszystko przemija, i to bardzo szybko. Nawet nie przemija, bo rewolucja nie przeminęła, ale że wszystko przemienia się bardzo szybko. A ludzki żywot jest bardzo krótki, króciuteńki - i staram się przetrwać ten bardzo krótki czas w niezmienionym stanie. Czy to grzech? - Wobec tych przemian, które panem targają, to może i źle. - Uczona z ż pani baba, uczona. Ale obawiam się, że pani teorię kładzie przed praktyką. Przywiązuje się pani do tego zbytnio, co niestety bardzo łatwo może się zmienić. - Pewne zasady pozostają niezmienne. - Ale inne falują jak morze. Naprawdę, pani Sabino, tak jest, niech pani wierzy starszemu, doświadczonemu facetowi. - Starszemu może - powiedziała Sabina z uśmiechem (nareszcie!) - ale doświadczonemu?... Janusz nie zareagował na uśmiech uśmiechem. Przeciwnie, z powagą popatrzył na ręce Sabiny, które teraz złożyła na stole. Ręce były zgrubiale i zbrudzone, zupełnie chłopskie, świadczące o ciężkiej codziennej pracy. Widać było po nich, że były kiedyś piękne, ale jakże stwardniałe, jak okryte odciskami, odmrożeniami. Może znać było na nich nie tylko gospodarską robotę. - Bo widzi pani - powiedział - ja od pewnego czasu zupełnie zmieniłem pogląd na pani istotę. Ja rozmawiam teraz jak gdyby z żołnierzem. Czy na pani dłoniach nie ma odcisku... karabinu? Sabina obejrzała swoje ręce jakby jakieś nieznajome przedmioty. - Pan nie zna naszego życia. Nie wie pan, jakie kobiety bywają w partyzantce. - Ależ wiem doskonale: najrozmaitsze. Widzę i panią w tej roli. - To nigdy nie może być "rola". - Rzeczywiście, wyrażam się jak na balu świętego Wincentego a Paulo. A więc? - Nie, nie. Naprawdę nie. Najwyżej nosiłam kotły z krupnikiem. Sabina nagłym ruchem zakasała rękaw białej bluzki. Na przedramieniu widniał zatarty numer. - Ach! - zawołał Janusz i znowu usiadł. - Boże drogi, co pani robi? - Ukrywam się - powiedziała z uśmiechem Sabina, czyniąc oczywistą aluzję do znanej anegdoty. - Nie, nie, ale dlaczego pani mi to pokazuje? Nie trzeba nikomu o tym mówić. - Ja i tak mam co do pana pewne zamiary - powiedziała Sabina dość tajemniczo - musiałabym i tak panu opowiedzieć. - Nie bardzo rozumiem. - Przecież musi pan myśleć, że kiedyś będzie taki czas, kiedy wszystkie gruzy, ziemianki, transzeje przestaną dymić... Na gruzach porośnie trawa. A wszystko się zazieleni. Tak będzie, prawda? - Oczywiście. - I chciałabym wiedzieć, jaka będzie wtedy rola człowieka. - Znowu "rola", tym razem w pani ustach. Stanowczo gramy jakiś teatr. - Możliwe - powiedziała Sabina - ale pod każdą rolą, pod każdym teatrem musi być jakaś podszewka. Otóż ja nie widzę u pana tej podszewki. A raczej widzę, że jest ona niezmienna. Janusz znowu poderwał się z miejsca. - To świetnie - zawołał - właśnie tak. Przecie musi być ktoś, kto przeniesie tę swoją podszewkę z epoki do epoki. Jeżeli ma być kultura ludzkości, to musi ona być ciągła. To moja odpowiedzialność: przenieść z epoki do epoki moją, moją własną podszewkę. Mimo woli określiła pani. Odpowiedziała pani sama na to pierwsze pytanie: kto ja jestem? - Nie wiem, czy mimo woli - powiedziała z wolna Sabina, opuszczając oczy na swoje zniszczone dłonie. - Ja o tym dawno wiedziałam. - O czym? - Że pan pisze wiersze... Janusz się zaśmiał. Zaczął mówić trochę ironicznie, a trochę jak gdyby z przejęciem: - Chmury odlecą i słońce zaświeci. Kwiatki kwitną i ptaszki śpiewają, wszystkie mogiły w Puszczy Kampinoskiej pokryte soczystą zielenią. I wtedy na łąkę zarośniętą stokrotkami wchodzi Orfeusz, onże Janusz Myszyński... Wchodzi, śpiewa, lirę ma w ręku złotą, a towarzyszka Sabina mu mówi... - Co mu mówi? - Och, ja już pani nie powiem, co mu mówi. Nie chcę pani robić przykrości. Ale nie będzie jej się podobała ani lira, ani śpiew, nie będzie kochała stokrotek... - Na pewno nieprawda - zawołała gwałtownie Sabina - na pewno nieprawda. Stokrotki muszą kwitnąć. - Tak. Ale ja będę pisał wiersze o wojnie. Sabina uśmiechnęła się ironicznie. - O wojnie pisać bardzo trudno, kochasiu - powiedziała bardzo już koleżeńskim tonem. - Wiesz, jak napisał Tichonow o Hiszpanii: Co byś o tej powiedział udręce, To nie tak i nie to, i za mało... O każdej wojnie tak samo. Janusz powtórzył: - "To nie tak i nie to, i za mało". - Za mało, za mało, za mało - dość histerycznie powiedziała Sabina. - Tak. Aby mówić o wojnie, trzeba wiedzieć, gdzie jest granica wojny - powiedział Janusz. - Jak to? Co jest granicą wojny? - No, wojna jest wojną. A obok tego są w człowieku instynkty, które daleko wykraczają poza zagadnienia wojny... Oto jest, co bym chciał wiedzieć. Sabina popatrzyła uważnie na Janusza. - Niech pan już więcej nie pije - powiedziała, - Co pani? Mnie to tylko rozjaśnia w mózgu. Ożywiłem się po tej wizycie w obozie. Czy oni zawsze tacy nieprzyjemni? - Życie mają nieprzyjemne - zauważyła Sabina. - Ba - powiedział Janusz. A potem dodał nieoczekiwanie: - Życie w ogóle jest nieprzyjemne. Stawia przed nami zupełnie nieoczekiwane zagadnienia. - Na przykład? Janusz zamyślił się. - Na przykład. Coś się stało, dawno już temu, człowiek prawie zapomniał o tym, co się stało. I nagle zaczyna myśleć, że wszystko było zupełnie inaczej, niż mu się zdawało... - Nie rozumiem - powiedziała Sabina. - Widzi pani, jest jedna rzecz, która mi nie daje spać po nocach. Już pani mówiłem, że ona była zupełnie inna... kiedy ją spotkałem wiele, wiele lat potem. Była nieładna, nieznośna, histeryczna. Spotkaliśmy się w Rzymie. I... - To zajmujące - powiedziała znudzonym tonem Sabina, ale Janusz nie zauważył tego tonu. - I staliśmy pewnego razu na Monte Pincio na samym brzegu trotuaru - pokazał siedząc przy stole, jaka była sytuacja, przy pomocy dwóch noży i widelca. - Ja przecież widziałem, że samochód nadjeżdża... Samochód nadjeżdżał, ot tak! I ona wtedy zrobiła ten krok - sztućce z wielkim hałasem wypadły mu z ręki na stół, ale nie zwrócił na to uwagi - ja mogłem ją zatrzymać, chwycić ją za rękę. I nie zrobiłem tego. Naumyślnie nie zrobiłem tego!... Janusz siedział na zydlu i nie patrzył na Sabinę. Kobieta pokiwała głową. - I chce się to panu tak fantazjować. Janusz podniósł oczy i popatrzył na nią. - Tak, to jest fantazja, ale ona nie daje mi spać nocami. Mogłem ją zatrzymać i nie zatrzymałem. I odczułem radość z tego powodu. Kochałem moją żonę i ją kochałem także. I obie nie żyły, miałem je obie na moją wyłączną własność... - Niech pan zażywa waleriany na noc. Tak się daleko nie ujedzie - powiedziała Sabina. Podniosła się i zaczęła sprzątać ze stołu. Janusz siedział zamyślony, z pochyloną głową. - Zdaje mi się - powiedział po chwili, kiedy Sabina wróciła z kuchni do pokoju - że nic z tej liry nie będzie ani z tych stokrotek. - Mała szkoda, krótki żal - powiedziała sentencjonalnie. Janusz obruszył się. - Co mnie pani tak traktuje! Gotów jestem obrazić się i uciec. Już późno. - Rzeczywiście. Późno - powiedziała Sabina. - Zaraz będzie musiał pan iść. A ja właściwie nie doszłam w naszej rozmowie do samego sedna. - Gadamy, gadamy, jak nie na wojnie - powiedział Janusz. - Ale czy to można w takiej rozmowie "dojść do sedna"? - Ach, wcale nie chodzi mi o sedno filozoficzne - powiedziała Sabina - rzeczywiście jest to czcza gadanina. Żadne z nas nie będzie mądrzejsze po takiej rozmowie. - No, nie wiem - odezwał się Janusz - ja bardzo dużo skorzystałem. - Naprawdę? Chyba nie z moich słów? - Nie, nie z pani słów. Ale z moich słów. Niektóre rzeczy wypowiedziane przeze mnie dały mi bardzo wiele do myślenia. A przy tym ten bimber. Czy to z żyta? - Nie, z cukru. Smakował panu? - Smakować nie smakował - czy bimber może smakować? Ale ożywiał moje myśli. Dał mi, jak powiadam, do myślenia. Przypuszczam, że wyzwolił we mnie wiele rzeczy. Ale do jakiego sedna chciała się pani dogadać? Sabina usiadła przy stole, jakby zabierając się ponownie do poważnej rozprawy. - Chciałam się pana poradzić - powiedziała. - W jakiej sprawie? - W bardzo ważnej sprawie. Dla mnie oczywiście ważnej. Na rzeczy ogólne nie ma to żadnego wpływu, ale chciałabym, żeby mi pan coś powiedział. - No, dobrze, pani Sabino. Ale dlaczego takie długie przygotowanie? - Cała nasza rozmowa była przygotowaniem. Chciałam się zorientować... - Kim jestem? Tak? - Właśnie. I czy można panu zaufać. - I do jakiego doszła pani rezultatu? - Chyba do dodatniego rezultatu. Niech pan posłucha, panie Januszu. Po raz pierwszy powiedziała mu: "panie Januszu". Brzmiało to uroczyście. - Mam tutaj kogoś na przechowaniu. Janusz odchylił się w swoim zydelku. - Po co pani mi to mówi? Chyba jest tu dobrze ukryty? - Tak, ale on nie chce się ukrywać. - Jak to? Czyż nie grozi mu niebezpieczeństwo na każdym kroku? - To nie jest Żyd. To oficer rosyjski. Janusz syknął. - I pani go przechowuje? - Przechowuję. Siedzi dobrze ukryty, nikt, dosłownie nikt o nim nie wie i siedziałby do końca wojny w swojej kryjówce. Ale on nie może wytrzymać. - Nudzi mu się? - No, pewnie, to bardzo młody człowiek. Uciekł z obozu jeńców sowieckich pod Sochaczewem. - Jak uciekł? - To już jest jego tajemnica. Ja tam o to go nie rozpytywałam. Chyba po prostu z transportu. - To trzeba mieć szczęście. - Czasami się to udaje... czasami nie udaje - Sabina popatrzyła na Janusza ze smutkiem. Zamilkli na chwilę. Sabina wstała. - Ja go panu po prostu pokażę. - On tu jest? - Nie dalej jak w sieni. Sabina wstała, uchyliła drzwi do sieni i powiedziała cichym głosem: - Kola, chodź. Zjawił się nieduży, bardzo jeszcze młody człowiek, szczupły i nieładny. Miał na sobie resztki munduru, pod spodem kolorową polską koszulę ze zbyt obszernym kołnierzem. Robił wrażenie chorowitego. Podał bez słowa rękę Januszowi. Jego szczupłe rysy rozjaśnił taki uśmiech, szczery, prosty i serdeczny, że w izbie się jaśniej zrobiło. - Boże drogi - Janusz zwrócił się do Sabiny - takie chuchro, i jak on uciekł? - Powiadam panu, że nie wiem. Oficer zwrócił się do Sabiny: - Czto on goworit? Czto on goworit? Sabina przetłumaczyła, aczkolwiek miała pewne trudności ze słowem "chuchro". Kola zaśmiał się. - A wy nie pjotie? - spytał go Janusz, pokazując butelkę stojącą na stole. - Kak że, oczewidno pju - powiedział drobny żołnierz. Januszowi trudno było pomyśleć, że ma przed sobą oficera. Sabina nalała do szklanki odrobinę bimbru. - Nie powinien pić - zwróciła się do Janusza. - Wielu rzeczy nie powinno się robić. Chłopak usiadł na wolnym krześle. - Bardzo się cieszę, że pana widzę - powiedział, oczywiście po rosyjsku - tym bardziej że pan, zdaje się, świetnie mówi po rosyjsku. - Kończyłem gimnazjum w Żytomierzu - wyjaśnił Janusz. - Ja to nawet nie wiem, gdzie to jest - powiedział Kola - ja sybirski. - Gdzie to wojna nie zarzuci - powiedziała Sabina. W mowie jej powróciły "babskie tony". Czyżby się ukrywała i przed Kolą? Mały oficerek usiadł naprzeciwko Janusza, na tym miejscu, na którym przedtem siedziała Sabina. Począł żywo i bezładnie opowiadać o swojej syberyjskiej ojczyźnie. Widać było, że jest bardzo przejęty spotkaniem z nie znanym mu człowiekiem. Można było z tego zachowania wymiarkować, że nieczęsto widuje ludzi. Janusz nie bardzo słuchał tego dość długiego opowiadania. Za to niezmiernie uważnie przypatrywał się opowiadającemu. Był szczupły, ale silny, twarz miał pociągłą i nieregularną, za to oczy były duże i mocno niebieskie. Błyszczały one teraz wielkim ożywieniem, blask ich wzmagał się w miarę opowiadania i w miarę jak znikał bimber z jego szklanki. Nie miał w sobie nic niezwykłego, a jednocześnie było w nim coś egzotycznego, coś świeżego. Spojrzenie jego było czyste i pewne siebie. Nie miał nic z zagonionego zwierzęcia. Nikt by nawet nie mógł przypuścić, że jest to tak zwany "ukrywający się". "To jest to nowe, co idzie - pomyślał Janusz - to jest zwycięzca". - Czy byliście pod Stalingradem? - spytał przerywając tok opowiadania. - Nie - odpowiedział nieco zdziwiony Kola. Przerwał swoje opowiadanie. Widział, że nie interesuje ono Janusza. - Więc właśnie o to chodzi - wdała się Sabina - że on nie wie, co z sobą zrobić. - Co ma robić? Niech siedzi! - On mówi, że nie może. Janusz wzruszył ramionami. Nie rozumiał całej sprawy. Po co mu go pokazuje? Sabina przysiadła przy stole na zydelku. - Proszę pana - powiedziała po polsku - on chce się zwyczajnie pana zapytać, czy ma się przyłączyć do tych partyzantów, u których pan był. Janusz szeroko otworzył oczy. - On chce iść do partyzantów? Sabina zniecierpliwiła się. - To przecież jasne. On chce być w jakiejś organizacji. Janusz rozłożył ręce. - A cóż ja mu mogę powiedzieć? Niech idzie... Sabina uważnie popatrzyła na Janusza. - Tak pan sądzi? - Oczywiście. Powinni go przyjąć jak brata. Kola przenosił oczy z Sabiny na Janusza. Oczywiście rozumiał, o czym oni mówią. Janusz nagle poczuł niemożność decydowania za kogoś. Powiedział o tym Sabinie. Sabina wyraźnie była zniecierpliwiona jego stanowiskiem. - Ja go nie puszczałam - powiedziała. - Co pani do głowy przychodzi - powiedział Janusz - oczywiście, niech idzie. Te słowa Kola zrozumiał całkowicie. Zerwał się ze swojego krzesełka i nagle rzucił się Januszowi na szyję. Uściskał go mocno i po dziecinnemu. - Przecież mi tylko o to chodzi - powiedział, gdy wreszcie wypuścił Janusza ze swych objęć. III Jadwiga i Helenka bez słowa wróciły do mieszkania po tym, jak spostrzegły Janusza opuszczającego Komorów w dziwnym jakimś usposobieniu. Stały jakiś czas jeszcze w wyłomie muru, patrząc, jak łukiem otacza folwark, przecina szosę i kieruje się w stronę lasu. I jedna, i druga domyśliły się, co to znaczy, tym bardziej że widziały przechodzące baby, ale nie robiły żadnych uwag na ten temat. Jadwiga zajęła się swoimi gospodarczymi sprawami. Helenka siedziała w "dolnym" pokoju i czytała Lorda Jima. Tak czas przeszedł do obiadu. Za oknami stały żółte drzewa i widniało szafirowe niebo. Helenkę jednak niepokoił ten spokój w przyrodzie. Słowa książki skakały jej przed oczami i chwilami łapała się na tym, że nie rozumie, co czyta. Do obiadu usiadły koło pierwszej. Helenkę dziwiło trochę to, że Jadwiga była dla niej specjalnie uprzejma. Namawiała ją do jedzenia, podsuwała potrawy. Ale Helenka jakoś nie miała dzisiaj apetytu. Znakomite jarzyny, hodowane przez pana Fibicha, a przyprawiane przez Jadwigę na francuski sposób, zeszły ze stołu prawie nie ruszone. Jadwiga także mało jadła. Ani słowem nie wspomniały Janusza i jego dziwnej wyprawy, chociaż widać było, że jedna i druga tylko o tym myśli. Po obiedzie Helenka poszła do siebie na górę. Położyła się na kanapie, wciąż trzymając książkę w ręku, ale nie czytała. Tutaj gałęzie wysokich drzew jabłoni wznosiły się do samego okna. Od żółtych liści w pokoju było jak gdyby jasno, słonecznie. Helenka jednak siedziała niepewna i nachmurzona. Nie podobała się jej ta wyprawa Janusza, nie dlatego, że się o niego lękała, serce miała zahartowane, ale obawiała się, aby ich przez to nie "dostrzeżono". Jakiś mały, nierozsądny czyn Janusza mógł naprowadzić na rozmaite ślady, a przede wszystkim ściągnąć gestapo do tego pokoiku, w którym właśnie siedziała. A to nie mogło się skończyć dobrze ani dla niej, ani dla jej towarzyszy. Zimne, krótkie rysy Helenki ściągnęły się skupionym rozmyślaniem. Od śmierci Bronka nie przejmowała się niczym. Raczej kalkulowała. Ale te kalkulacje w tej chwili nie dawały dobrych wyników. "Ha, trudno", powiedziała do siebie. Otworzyła drzwiczki piecyka i na wszelki wypadek zaczęła palić niektóre ze swoich papierów. Przy tym zajęciu zastała ją Jadwiga. Jadwiga nigdy tu nie przychodziła i Helenka nawet nie liczyła się z możliwością tej wizyty. Drzwi zostawiła nie zamknięte. - Palisz papiery? - z niepokojem w głosie spytała gospodyni. - Jak pani widzi - nieprzychylnym tonem powiedziała Helenka - palę... - Ty jeszcze nas na co narazisz - powiedziała Jadwiga. Po czym, nie zaproszona, usiadła w fotelu. Helenka, przykucnięta przy drzwiczkach piecyka, zmierzyła ją niechętnym okiem. Wymiarkowała z postawy Jadwigi, że wizyta ta miała trwać nieco dłużej. Milczała chwilę. - Właśnie dlatego palę papiery - powiedziała po chwili, wydymając pogardliwie usta - żeby was nie narazić. Jadwiga w milczeniu obserwowała robotę Helenki. - Niektóre papiery odkładasz - powiedziała - nie palisz wszystkiego. - Bo niektórych spalić mi nie wolno - burknęła Helenka - będę je miała przy sobie. - Czy spodziewasz się rewizji? - Nie. Ale nie podoba mi się ta wyprawa Janusza. Przez chwilę milczały. - Słuchaj - z pewną trudnością powiedziała wreszcie gospodyni - czy ty tej całej roboty nie mogłabyś przenieść w jakie inne miejsce? Niekoniecznie w Komorowie? Helenka uśmiechnęła się patrząc na płomienie. Różowy blask ognia rozjaśniał surową twarz, a uśmiech zmiękczał jak w drzewie rzeźbione rysy. Jadwiga z pewnego rodzaju przestrachem obserwowała jej urodę. Helenka nie odpowiadała. - No, dlaczego milczysz? - ponagliła ją Jadwiga. - Boi się pani? - spytała wreszcie mała. - Ma pani pietra? - Wiesz dobrze, że nie. Mnie tam bardziej... Tu nie o politykę chodzi. - A o co? - obojętnie zapytała Helenka, rzucając nowy papier na ogień. - Wiesz dobrze sama - powiedziała Jadwiga ponurym głosem. Helenka znowu obdarzyła ją przelotnym spojrzeniem. Jej oczy zapałały niedobrymi płomykami, - No, wie pani - powiedziała - nie spodziewałam się czegoś podobnego. - Janusz nie jest stary... i wdowiec. - Myśli pani, że ja się chcę wydać za Janusza? To by było wspaniałe. Przecież on jest starszy od mojej mamy. Że też pani takie rzeczy przychodzą do głowy... - Janusz może się jeszcze bardzo podobać - z przekonaniem wyszeptała Jadwiga. - Może się podobać? Bo się podoba pani! - Głos Helenki brzmiał powstrzymywanym oburzeniem. - Też ma pani pomysły! Jadwiga siedziała przez chwilę w milczeniu. - A pewnie, że mi się podoba - powiedziała wreszcie - całe życie mi się podobał. A potem ciągnęła jak gdyby w rozmarzeniu, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, czy Helenka jej słucha, czy nie słucha. - Jeszcze jak go pierwszy raz widziałam w Paryżu, to tak mi się podobał, że aż beczałam... Sama nie wiem, dlaczego beczałam. Mówiłam, że to trudne zadanie, ale zadanie było łatwe. To arytmetyczne zadanie. Ale zadanie, żeby się dostać tutaj, do Komorowa, to było bardzo trudne zadanie. I żmudne. I teraz nie popuszczę, rozumiesz mnie, mała, nie popuszczę... Helenka raz jeszcze z milczącą pogardą popatrzyła na Jadwigę. - Żal mi pani - westchnęła i podniosła się sprzed pieca, otrzepując pobrudzoną przy paleniu papierów sukienkę. - No, to już wszystko - powiedziała - resztę zatrzymam przy sobie. Usiadła na tapczanie, dość daleko od Jadwigi. Po minie jej było widać, że tylko czeka na odejście gospodyni. Oczy jej wydawały się jakby jeszcze bardziej kose. Bawiła się książką, zdawało się, że chciała ją zacząć czytać na nowo. Nagle Jadwiga, powodowana niespodziewaną decyzją, przesiadła się ze swojego fotela na tapczan, całkiem bliziutko młodej dziewczyny. Helenka instynktownie odsunęła się od niej. Na twarzy jej pomimo opanowania odbił się wyraz zniecierpliwienia i może nawet niechęci. - Moja złociutka - szybko poczęła mówić Jadwiga (mówiła z trudnością, jak gdyby uprzejme wyrazy i długie zdania były dla niej czymś zupełnie obcym) - moja słodziutka panno Helenko, niech mi go pani nie zabiera. Niech mi pani wierzy, i dla niego jest lepiej, że ja jestem przy nim. Przecież on nie ma na świecie ani jednej życzliwej duszy, nikogo przy sobie. Nikogo. On tylko tak gada, że nikogo nie potrzebuje, nie ma takiego człowieka na świecie, który by nikogo nie potrzebował... Potrzebuje, potrzebuje, i bardzo potrzebuje... A co mu pani da? On na męża się nie nadaje. On tę Zosię zamęczył, właściwie mówiąc, cóż to była za nieszczęśliwa kobieta. Zamęczył ją, naprawdę. Z panią będzie tak samo. Helenka z grymasem niechęci położyła dłoń na ręce Jadwigi. - Pani kochana - powiedziała - po co ta mowa? Nie mam najmniejszej chęci na Janusza. Nic nie chcę od niego. Niech się pani uspokoi. Jadwiga dość ostrym gestem otrząsnęła dłoń Helenki i znowu, poczynając do niej mówić po imieniu, powiedziała: - Ja wiem, już ja wiem - powtórzyła - miałaś tego twojego Żyda. Helenka wstrząsnęła się i wtuliła głębiej w szal, którym była bez przerwy okryta; w pokojach było zimno, oszczędzano węgiel. Jadwiga zyskiwała nad nią przewagę swą ordynarną siłą. Jak zawsze. - Ty, mała - powiedziała wstając, zapomniawszy zupełnie o niedawnym tonie swego przemówienia - ty się nie kurcz i nie udawaj niewiniątka. Twojego Bronka nikt ci nie wskrzesi, a hrabiną Myszyńską można przy okazji zostać. Dla panny Gołąbkówny to bardzo dobra partia. Tata torciki i ciasteczka wypiekał... Sama przecie u taty pracowałam. Dobre to będzie nawet i wtedy, kiedy bolszewicy tutaj przyjdą. Ciastkowa hrabina. Helenka wyprostowała się i odrzuciła szal. Wyglądało to tak, jakby przygotowywała się do obrony i chciała mieć wolne ręce. Sapnęła groźnie. - Pani przestanie - powiedziała z przykrym przymusem. - Niech pani wyjdzie z pokoju. Nie chcę wcale słuchać paninego głupiego gadania. Pani rozumie? Jadwiga stała pośrodku pokoju wyprostowana jak struna. Wydawała się ogromna. Oczy jej błyszczały. - Ty żmijo - zawołała - ty smarkata! Jeżeli nie wyniesiesz się natychmiast... - To co? - Jeżeli nie wyniesiesz się do cholery, to ja już wiem! - Co pani wie? - Już ja widzę, jak Janusz na ciebie patrzy. Ale niedoczekanie twoje, dziewucho. I tutaj, nachylając się nad siedzącą na tapczanie dziewczyną, podniosła nad nią obie dłonie. Zawołała przydławionym szeptem: - Jeżeli mi się stąd nie wyniesiesz, to sprowadzę tutaj na ciebie gestapo. Zamelduję żandarmom. Już ja to potrafię. Fora z mojego dwora... - Z mojego? - z pogardą fuknęła Helenka. - Z mojego... Moją cholerną pracą sobie to wszystko zdobyłam, moim wysiłkiem, do ciężkiej choroby... - Oszalała pani! - krzyknęła Helenka. - Rozum pani straciła? Czego pani ode mnie chce? W tej chwili rozległ się łoskot na schodach. Obie kobiety poskoczyły do drzwi, zderzając się w drodze. Drzwi gwałtownie otworzył podrastający już teraz syn Ignaca. On to zawsze był zwiastunem strasznych nowin - posłaniec bogów. Teraz stanął na progu z tym samym słowem na ustach: - Niemcy! Jadwiga bez szelestu zsunęła się na dół. Za nią zbiegła Helenka, już w płaszczu narzuconym na ramiona. Jadwiga rzuciła się do biurka Janusza i chwyciła leżące tam papiery. Nie dokończone pismo Janusza. Zmięła to i podała Helence. - Co to? - spytała Helenka. - Leć - powiedziała do niej Jadwiga - przez mur i w stronę lasu... - Doczekała się pani - syknęła Helenka. Ale Jadwiga nie zwracała uwagi na jej szept. - Przestrzeż Janusza - mówiła szybko i cicho - gdybyś go spotkała. A ja będę się starała być w alei... o ile to będzie możliwe. Helenka już rwała ku oknu wychodzącemu do sadu. Jadwiga jeszcze ją przytrzymała za rękaw. - I pamiętaj, Helenko, to nie ja. Pamiętaj, że to nie ja... Helenka niecierpliwie wyrwała się. - Nie wiadomo - rzuciła jeszcze. - Nie ja, pamiętaj, nie ja. Bonne chance * (* Powodzenia!) - dodała widząc, że dziewczyna otwiera okno. Na ganku słychać już było tupanie i mocne głosy przybywających. Podczas kiedy Helenka, wyskoczywszy oknem, pogrążała się w mroczniejącej alei sadu, Jadwiga przeżegnała się i wyszła na spotkanie Niemców. IV Gdy Janusz ruszył w powrotną drogę, krótki dzień już się kończył. Kiedy zrobił kilkadziesiąt kroków leśną ścieżyną, zobaczył, jak pomiędzy żółtym listowiem drzew wychodzi zza horyzontu duża tarcza księżyca, matowa i biała jak opłatek. Stąd do Komorowa było z osiem kilometrów. Nie było to mało dla nie przyzwyczajonego do długich pieszych wycieczek Janusza. Ale chłód nastającej jesiennej nocy i wzrastające niebezpieczeństwo takiej wędrówki popędzały go. Gnał dość szybko i liczył, że za jakie półtorej godziny będzie już w domu. Tymczasem echa rozmowy z młodym bolszewikiem i podniecenie alkoholem sprawiły, że po jakimś czasie zwolnił kroku, nie myśląc o czyhających przygodach. Szedł sobie jak na przechadzkę, zupełnie obojętny na zaczynające go przejmować dotkliwie pierwsze jesienne zimno. Po chwili zorientował się, że myśl o rozmowie z Kolą była jak gdyby nurtem wtórnym, że na pierwszym planie stała przyjemność, jakiej doznawał krocząc po twardej chwilami, chwilami piaszczystej leśnej ścieżce. Ścieżka ta wkrótce pobiegła skrajem lasu, tak że od pola oddzielał go tylko jeden rząd drzew. Były to okazałe dęby, przysadziste i rosochate. W przerwach pomiędzy dębami widniały jesienne rozorane pola, rozciągające się daleko, oświetlone białym światłem wschodzącego księżyca i ostatnimi, zimnozielonymi blaskami odchodzącego dnia. Nie żal było Januszowi kończącego się dnia, miał owo poczucie pełni, którego tak rzadko doznawał, pełni, która przyprawiała go o radość. Przerwy między czarnymi drzewami bielały niby wielkie osoby idące obok Janusza tą samą drogą. Porównanie to narzuciło mu się samo przez się - i zaczął sobie myśleć, kto z umarłych mógłby mu tak towarzyszyć w tej wędrówce i co by każdy z nich miał mu do powiedzenia, i co on sam powiedziałby im. Pomyślał, że chyba najwięcej miałby do powiedzenia Józiowi, bo przecież on tak mało wiedział o jego życiu. Józio chybaby się zdziwił, gdyby ujrzał - w dwadzieścia pięć lat po swoim zgonie - dawnego przyjaciela idącego samotnie w lesie, znowu w czasie wojny; zdziwiłby się ujrzawszy, jak Janusz raz po raz kładzie rękę do kieszeni, aby namacać zimną stal pistoletu otrzymanego od angielskich skoczków. Jedna z przerw białych pomiędzy dębami przypomniała mu osobę Edgara - ale jemu nic by nie miał do opowiedzenia: bałby się go urazić. Nie mógł sobie po prostu wyobrazić podstarzałego Edgara, znowu na tle wojny z tak okrutnymi widokami na każdym kroku, z brzydką śmiercią czyhającą wszędzie. Bo przecież Edgar miał ładną śmierć - o tym Janusz nie wątpił ani na chwilę. Wiedział, że przyjaciel jego miał piękne myśli przed zgonem i że układały się one na wieczny sen jak jedwabne szaty w dębowej skrzyni, pięknie i w porządku. Edgar musiał mieć piękną śmierć. A jaką śmierć miała Ariadna, nie potrzebował przecież wiedzieć. Dla niego także pięknie umarła. Chyba tak? Przypomniał sobie, jak Elżbietka kiedyś śpiewała Erlkniga i z jakim dramatycznym wyrazem uspokajała chore dziecko: Mein Sohn, es ist ein Nebelstreif... * (* Mój synu, to tylko mgła nocna się zwija. [(cyt. z przekł. Wł. Syrokomli]) Gdyby tylko Edgar chciał jemu powiedzieć coś o koszmarach życia i śmierci, powtórzyłby mu to uspokajające zdanie. Wszystko, co straszne w życiu, jest tylko złudzeniem, pasmem mgły. Mein Sohn, es ist ein Nebelstreif... Powtórzył sobie te słowa, kiedy ujrzał pomiędzy dwiema czarnymi sylwetkami drzew zbliżającą się niską białą przestrzeń. Była to mgła na polu. Ku niej zmierzała ścieżka. Tylko w tej jednej chwili w ciągu całej drogi poczuł niepokój, coś jakby lekkie ściśnięcie serca. Co by mógł im powiedzieć? Gdyby wśród tych umarłych, którzy mu towarzyszyli w tej drodze, zjawiły się kobiety, nie wiedziałby, jak zareagować. Nawet wobec Ariadny zostałby bez słowa. Teraz nie mogłyby go zrozumieć. Nie rozumiały go w życiu. Może żadna kobieta nie może zrozumieć męskiego niepokoju. Więc skierował się prosto do tego niskiego przejścia pomiędzy dwoma dębami, które miało kształt niedużej kobiety. Szedł wprost na nie, jakby miał tam spotkać kogoś, na pewno spotkać. Ale gdy doszedł, przejście zmieniło swój kształt, była to zwyczajna luka. Za nią było już zaraz pole, noc, białe światło na skibach orzeciny. Wolał wyjść z lasu, choć zdawał sobie sprawę z tego, jakie to jest niebezpieczne. W takiej wędrówce jasno oświetlonymi polami, nad którymi tylko od czasu do czasu wznosił się tuman mający kształt obłoku, z daleka można było dostrzec poruszającego się człowieka. Mijał skraj lasu. Teraz z kolei dęby stojące na brzegu zdawały mu się osobami. Ale to nie były już osoby jego życia, umarli przyjaciele: Edgar, Józio, Walerek, mały Sobański. Drzewa chciały go zatrzymać w swoim wnętrzu: ukryć, pociągnąć łapami, odegrać rolę Erlkniga. Nie chciały mu po prostu dać żyć. A przecież to jedno pojął, że wszystko, co było dotychczas, nie było życiem. Było jedynie wegetacją. Nie rozumiał, że ma przenieść przez przeznaczony mu okres czasu jakąś kosztowność w rękach. Że musi iść. Musiał teraz zacząć coś, co nazywał "kontynuacją". Nie, nie śnił teraz. Śnił przedtem. Teraz się przebudził. Chciał się nad tym zastanowić przez chwilę i nie namyślając się położył się na ziemi. Była chłodna, ale jak gdyby dobrotliwa. Poczuł tę ziemię pod sobą jak naturalne posłanie. Leżał wśród gęstych brzózek. Widział na tle księżycowego światła deseń ich rzadkich, nikłych i usztywnionych przez chłód jesienny liści. Niedaleko, na skraju lasu, widniały pojedyncze dęby, znowu w odmienionej postaci. Pochylały się ku sobie i jakby coś omawiały. Widok tych drzew przypomniał mu znowu co innego. Parę lat temu, dobrych parę lat temu, przechodził tędy z Adasiem. Zapomniał zupełnie o tym człowieku. Adaś Przebija-Łęcki... Wspomnienie krakowskiej włóczęgi, późniejszych rozmów, pogrzebu Edgara. Śmieszny taki człowieczyna. Nic nie znaczył dla niego. I zabił się. Tak, zabił się. Pozbawił siebie życia dla jakiegoś nieprawdopodobnego pretekstu. Janusz uśmiechnął się pogardliwie: idiota! Nie odbiera się sobie tego największego skarbu. Teraz wie przecie, że to była, że to jest największa wartość. Mimo wszystko okropne, co go spotkało, mimo że szedł dotychczas jak przez sen, że otaczała go nieprzenikniona mgła - to było najcenniejsze. Wszystko - i wojna, i pożar, i śmierć innych, to było upajające, ogromne, potężne. Patrzył na chmury przetaczające się jak podarte żagle przez blask księżyca i pęd tych chmur działał na niego jak mocna muzyka. Przenieść to wszystko przez pożogę, żyć dalej mimo wszystko i czuć każdym fibrem ciała to życie. Jakież upojenie. Jakimże skarbem niezmierzonym była własna osobowość. Zerwał się znowu, myśląc wciąż o Adasiu. Nie miał trzydziestu lat. A teraz stał się już ziemią, dyszy razem z trawą i liśćmi. A on, Janusz, ma już prawie pięćdziesiątkę. I dopiero teraz czuje, co znaczy żyć. W obliczu codziennej śmierci innych zrozumiał wartość życia. Zaczął iść szybko. Przemarzł jednak trochę leżąc na ziemi. Trawa sztywniała już, jak gdyby mróz czaił się w jej gąszczu. Szybki krok - aż do spocenia się - rozładował to niezwyczajne napięcie uczuciowe i rozwiał opary alkoholu. Począł myśleć spokojniej i rozważniej. Domyślił się powoli, że kłamał sam przed sobą, mówiąc, iż żył jak we śnie. Nie, młodość jego była rzeczywista. Nie było tam miejsca na sny, była bolesną jawą. To ostatnie lata spowiły go w tę mgłę, te lata lenistwa duchowego, prostracji, niechęci do świata. Zmarnował je na pewno. Teraz będzie inne życie. Przypomniał sobie spojrzenie Helenki, patrzącej za nim, kiedy szedł do partyzantów; w ogóle przypomniał sobie Helenkę od chwili, kiedy ujrzał ją przez okno schroniska Bustryckich. "Czy ona jest symbolem życia?" - pomyślał. A Kola? Czy nie jest zapowiedzią nowego życia?. Janusz zaniepokoił się, ale potem znowu równy krok marszu obudził w nim inne myśli. Począł myśleć o tym, czego nie dopowiedział Sabinie... Chciał jej wszystko powiedzieć o Wołodii i Ariadnie, ale jej to nie interesowało. Przypomniał sobie spotkanie w stodole. Właściwie mówiąc, nie przypomniał, bo pamiętał o nim przez cały czas. Teraz chciał określić, jaka była ta zasadnicza treść tego spotkania. O czym mówili? Nie pamiętał! Ale pamiętał ich rozmowy w Odessie, w tym okropnym mieszkaniu, gdzie tak kochał Ariadnę. To spotkanie było przecież ważne, a jak mało zaważyło na jego życiu. "Jak mogłem o nim zapomnieć? Jak przyszły potem te lata smutnego, zastałego, okrytego gęstą rzęsą życia?". Teraz to już nie będzie możliwe. Pomoże Helence, pomoże chłopcom, będzie razem z nimi. Szkoda Lilka! Nie będzie się usuwał w żadne zacisze. Będzie szedł naprzód niosąc... - jak to powiedział Sabinie? - lirę... Chachacha! lirę! Teraz dopiero się zacznie życie, to znaczy walka o coś ważnego, niezmiernie ważnego: o samą jego istotę. Zatrzymał się na chwilę. Przypomniała mu się sprawa tej broszury. Nigdy nic więcej z niej nie przeczytał oprócz nazwiska autora na okładce. Nawet nie znał jej treści, do której tak wielką wagę przywiązywał Wołodia. Gdzie ona teraz jest? W której szufladzie? Odłożył ją gdzieś razem z niepotrzebnymi notatkami z tej wojennej wyprawy i nie pamiętał nawet, gdzie ona leży. Ale gdzieś jest - na pewno jest - niedawno chyba ją spostrzegł pomiędzy papierami. Teraz musi ją znaleźć. Przyspieszył kroku i szedł z takim natężeniem, jak gdyby od przeczytania Leninowskich artykułów o Tołstoju zależało jego życie. "Teraz się wszystko zmieni" - myślał. - Mam cel! - powiedział nawet głośno do siebie te słowa. Więc wszystko, co mówili ludzie mający cel w życiu, nie było zawracaniem głowy? Więc można wierzyć i żyć, a nie śnić swoje własne życie? - Prędzej, prędzej - powtarzał. Szedł teraz miedzą pomiędzy zoranym gruntem a dużym kawałem pola, na którym rósł koński ząb. Wysokie łodygi, w których mieszkał chłód i wilgoć rosy, zasłaniały go od strony bitej drogi, gdzie mogły przechodzić patrole i jeździć auta niemieckie. Koński ząb oświetlony księżycową pełnią dawał podłużny i głęboki cień, którym Janusz mógł się przekradać. Ale ta osłona nie zajmowała dużej przestrzeni. Niebawem wyszedł na otwarte pole. Znacznie ostrożniej byłoby przejść szybko prosto do szosy, przeskoczyć ją, zajść do domu od strony tamtego lasu, przez sad, i wejść od tyłu, nie przechodząc przez podwórze, ale Janusz tak się spieszył, żeby odszukać broszurę, iż nawet nie pomyślał o zachowaniu takich ostrożności. Doszedł szybko miedzą do szosy, a szosą, ponad rowem, jak można najprędzej do alei prowadzącej do komorowskiego obejścia. Było już bardzo późno, bo rozmyślania jednak zajęły Januszowi dużo czasu. Księżyc stał wysoko i Janusz odczuwał porządne zmęczenie. Prawie cały dzień spędził na świeżym, ostrym, jesiennym powietrzu. Dawno już tak nie chodził. W miejscu gdzie od głównej drogi odłączała się boczna aleja prowadząca do Komorowa, tu mniej więcej, gdzie upadł ranny Janek Wiewiórski, ktoś go szarpnął za ramię i wciągnął w cień. Była to Jadwiga. - Słuchaj - powiedziała gwałtownie - uciekaj. W domu są Niemcy! Janusz znieruchomiał. Nie rozumiał zupełnie tego, co Jadwiga powiedziała. - Dobrze, że tędy przyszedłeś. Ignacego aresztowali w lesie i wsadzili do samochodu. - Jak to? Przyjechali? Kiedy przyjechali? - O zmierzchu. Czekają na ciebie. Uciekaj. - Ależ to jakieś nieporozumienie - powiedział Janusz - muszę do domu. Nic mi nie będzie. I wyrwał się z rąk Jadwigi. Dopędziła go w alei, dysząc ciężko. - Czyś ty oszalał! Zabiorą cię. Ignacy siedzi w samochodzie... - Gdzie jest Helenka? - Nie wiem. Schowała się. Uciekła, kiedy przyjechali. Nie widziałam jej. - Jak to? Nie wiesz, gdzie jest Helenka? - Nie wiem... Wybiegła do sadu. Miała ciebie czekać od tamtej strony. - Niemcy jej nie widzieli? - Nie wiem. Czekałam na ciebie. Mnie też chcieli zabrać, ale się nie dałam. Zażartowałam sobie. Niektórzy mówią po francusku. Przyniosłam ci ciepły szal i trochę pieniędzy. Więcej nie mam. Masz... - Ja muszę do domu. Wyrwał się raz jeszcze zatrzymującej go Jadwidze. Poleciał naprzód aleją czarną i białą na przemiany, ukazując się nie mogącej za nim nadążyć kobiecie w przerwach pomiędzy cieniami drzew. Serce ją bolało i oddech zatykała zadyszka. Wreszcie stanęła. Śledziła jego odlot, ale sama nie mogła się ruszyć. Załamała ręce i nieruchomo patrzyła na odchodzącego człowieka. - Do dwóch rzeczy w życiu tylko tak się spieszył - opowiadała potem często każdemu, kto chciał słuchać - do ślubu z tą swoją Zosią i wtedy do tych Niemców. A Janusz prawie biegiem dopadł bramy. Przed bramą stał czarny samochód pod strażą, ale Niemcy nie zatrzymali Janusza. Nikt go także nie zatrzymał, gdy szedł szybko przez podwórze. Tylko od strony szop i stodoły dobiegł go jakiś szept. Było to zapewne ostrzeżenie. Wpadł szybko do sieni i do pokoju "dolnego", na lewo od sieni. Zanim zobaczył Niemców, ujrzał, że całe jego biurko jest przetrząśnięte, zaczęte dziś pisanie znikło, a masy papierów i papierzysk piętrzyły się wyrzucone na podłogę bezładnym stosem. Na samym wierzchu - ujrzał to dokładnie, a jednocześnie jak we śnie - leżała pożółkła broszurka z napisem "Lenin". Broszura z roku 1920. Podniósł oczy ku górze i ujrzał stojącego za stołem Niemca w hełmie i w mundurze. Niemiec zasalutował żartobliwie. - Długo czekaliśmy na pana - powiedział bardzo spokojnie. - I cóż to pan hrabia porabiał w lesie? I to tak daleko? "Więc to po mnie - pomyślał Janusz - nie po Helenkę". - A skąd pan wie, że byłem daleko? - zapytał. - Bośmy za długo na pana czekali - powiedział ze zniecierpliwieniem stojący za stołem gestapowiec. Janusz nie zwracał uwagi na to, co Niemiec mówił. Chciał się nachylić po broszurę Lenina i odczytać podtytuł. Czy rzeczywiście była to broszura o Tołstoju? Lecz na wierzchniej karcie nie było nic o treści książeczki. Chciał wziąć ją do ręki. Ale wtedy Niemiec krzyknął: - Hnde hoch! * (* Ręce do góry!) Myszyński nie posłuchał rozkazu. Pochylił się mimo wszystko nad kupą papierów i schwycił broszurę. Podniósł ją do swoich krótkowzrocznych oczu, odwracając tytułową kartę. Niemiec w mundurze oszalał. - Hnde hoh! Hnde hoch! Hnde hoch! - począł wrzeszczeć histerycznie. Janusz popatrzył na niego z lękiem, ale jak na jakieś nierozumne zwierzę, i podniósł obie ręce w górę. W lewej trzymał broszurę. Nagle poczuł, że z tyłu obejmują go jakieś silne dłonie i zaczynają go obszukiwać od góry do dołu. Rozległ się sarkastyczny chichot i ręce macającego wyciągnęły z tylnej kieszeni spodni Janusza błyszczący angielski rewolwer. "Zapomniałem - pomyślał Janusz. - Na śmierć zapomniałem, trzeba było wyrzucić to gdzieś po drodze. W trawie czy pod drzewem... Teraz przepadłem". - Na - rozległ się głos przeszukującego - da haben wir ein kleines nettes Spielzung gefunden. Es stammt - glaube ich - aus dem Walde... * (* O, znaleźliśmy śliczną zabaweczkę. Pochodzi, jak sądzę, z lasu...) Niemiec stojący za plecami Janusza rzucił rewolwer na stół, przed oczy swojego kolegi. Głos tego, co go rewidował, przypomniał Januszowi głos Scheltinga. To przywiodło mu przed oczy obraz dawnego, przepięknego Heidelberga. Obejrzał się za siebie. - Ruhig, sonnst schiesse ich! * (* Spokojnie, bo będę strzelał!) - wołał Niemiec stojący naprzeciwko Janusza i czuć było najwyraźniej, że traci panowanie nad sobą. Nie spotkał się zapewne jeszcze nigdy z taką bezczelnością u ludzi, u których przeprowadzał rewizję. Za Januszem stał wysoki, młody, niezwykle przystojny gestapowiec. "Nie ma nic z Scheltinga - pomyślał Janusz - akcent tylko taki sam. Widocznie też pochodzi z Heidelberga". I nadając swojemu głosowi ton jak najuprzejmiejszy, zwrócił się do niego z zapytaniem: - Sind Sie in Heidelberg zu Hause? * (* Czy pan pochodzi z Heidelberga?) Młody człowiek nic nie odpowiedział, szturchnął go tylko lufą rewolweru w krzyże, popychając naprzód, ku temu, który czekał na niego za stołem. "Mam tego dosyć - pomyślał Janusz - i tak wszystko przepadło. Nie myślę być męczennikiem..." Zrobił jeszcze jeden krok w stronę stojącego przed nim Niemca w hełmie i przekładając broszurę z lewej ręki do prawej uderzył nią lekko wrzeszczącego gestapowca po nosie. - Ruhe * (* Spokój!) - powiedział bardzo spokojnie, ale głośno. Było to ostatnie jego słowo na tej ziemi. Rozległy się dwa ogłuszające strzały w ciasnym pokoiku. Janusz oparł się o stół piersiami, potem, prześliznąwszy się po stole, uwalił się jak manekin na kupę papierów. Krew jego zaczęła spływać na stosy notatek, zapisków i zawsze utajanych inteligenckich wierszy. Zdążył jeszcze pomyśleć, że wszystkie końce są tak nieoczekiwanie bezsensowne. - I już nic nie zrobię - starał się nawet wyszeptać. Ale czerwona chmura szybko poczęła zagarniać jego świadomość, jak gdyby ręce śmierci obrywały brzegi tarczy, a potem uderzyły w sam jej środek - i już nic nie było. - Na, der ist fertig * (* No, ten jest gotów.) - powiedział wysoki, piękny Niemiec z Heidelberga. Rozdział piętnasty Pierwszy dzień I Spychała mieszkał przez pewien czas na Brackiej 20, w dawnym pokoiku Janusza. Sprowadził się tam jeszcze za życia Myszyńskiego i za jego zezwoleniem. Janusz przecież w czasie okupacji prawie nigdy do Warszawy nie przyjeżdżał. I właśnie wtedy, kiedy zginął, Kazimierz wyniósł się z jego pokoju, odstępując go, ku wielkiemu rozdrażnieniu panny Tekli, swojemu ojcu. Późną jesienią 1943 roku stary Spychała zjawił się w Warszawie prawie nieprzytomny. Całą jego rodzinę, wciąż mieszkającą w Baranówce, zamordowali w bestialski sposób Ukraińcy. Stary wyjechał do miasteczka po jakieś zakupy, zabaraszkował się w mieście, wrócił dość późno - i to mu ocaliło życie. Natomiast matka Kazimierza i Sonka z dwojgiem dzieci leżały w podpalonym - ale się nie zapalił - domu z gardłami poderżniętymi, w kałużach krwi i z wytrzeszczonymi oczami. Sabina ze swoim geometrą jeszcze w roku czterdziestym wyjechała do Lwowa i zaginęła gdzieś bez wieści. Stary przyjechał do Warszawy i pewnego listopadowego, bardzo ponurego dnia zjawił się u Spychały. Kto mu dał adres, jak się domyślił, gdzie szukać syna, nie można się było dowiedzieć. Prymitywna, prostacka natura starego Spychały miała w sobie jakieś instynkty, które go doprowadziły ze zdewastowanej Baranówki do Warszawy i w Warszawie do pałacyku Bilińskich. Na pewno były to instynkty, rozumu w głowie starego niewiele zostało. Przede wszystkim nic nie rozumiał. Nie rozumiał, kto mu wymordował rodzinę, jakie związki zachodziły pomiędzy nacjonalistami ukraińskimi a Niemcami, kto to są bolszewicy, jaka armia posuwa się nieubłaganie na zachód - nic. Wszystkie ogólne zagadnienia przesłoniła mu tragedia osobista. Miał stale przed oczami trupy pomordowanej rodziny i jeżeli mówił - a stał się gadułą - to mówił tylko o tamtym widoku. Panna Tekla musiała wysłuchiwać godzinami i zawsze tej samej opowieści. "Szczęście, że moi rodzice nie doczekali takiej okropności" - kończył opowieść sakramentalnie. I rzecz dziwna, w głowie starego Spychały tak się wszystko pokręciło, że zdawało mu się, iż razem z trupami pomordowanej rodziny został w nadpalonym domu także trup młodszego syna, Jasia, który przecie zmarł wiele, wiele lat przedtem, jeszcze w Sołowiówce, przy kolei. Dla Spychały to właśnie było najgorsze, że ojciec wspominał małego Jasia, którego śmierć była dla Kazimierza najstraszniejszym przeżyciem wczesnej młodości. I nie opowiadanie o morderstwie matki i siostry, ale przypomnienie śmierci Jasia było najnieznośniejsze w gadaninie ojca. Spychała miał zresztą mało czasu na wysłuchiwanie ojcowskich trenów. Był cały dzień poza domem, i często nie wracał na noc. Mieszkał w malutkim buduarku przylegającym do sypialni Oli, ale nie widywał jej całymi tygodniami. Natomiast stary Spychała, zwąchawszy, że syn jest nieuchwytny, wstawał z łóżka o niewiarygodnych godzinach i złaził na dół, do buduarku, gdzie sypiał Kazimierz, aby z nim "pogadać". Najbardziej krępowało Kazimierza to, że stary zupełnie nie mógł zrozumieć, gdzie jest, i nie pojmował stosunków panujących w domu. Nie mógł zwłaszcza przyjąć do wiadomości, że Ola to nie jest Marysia Bilińska, i ciągle podejrzewał syna, że tak twierdzi, bo się nie chce do "tego" przyznać. Rankiem - słonecznym rankiem dnia 1 sierpnia 1944 roku - stary Spychała zerwał się o piątej rano, narzucił na siebie "co ta miał", i podążył skrzypiącymi kuchennymi schodami do syna. Bardzo się zdziwił, gdyż zastał Kazimierza już ubranego, ogolonego i wybierającego się na miasto. - Ta cóż ty tak się zerwał od samego świtu? - spytał siadając na krześle zaraz przy drzwiach. - A gdzież to ty tak? Spychała milczał. - Ta czemu ty nie odpowiadasz po ludzku? Stary zupełnie się nie orientował, że nie o wszystkim teraz można mówić i że najlepiej jest nie zadawać pytań. Nagle wypalił: - A powiadają, że Rusek już na Pradze. Spychała spojrzał na ojca zdumiony. Nie myślał nawet, że ojciec wie, co to jest Praga, a tym bardziej że ma takie wiadomości. Rzeczywiście od wczoraj krążyła uparta pogłoska, że Rosjanie sforsowali przejścia pod Dęblinem i że czołówki ich oddziałów dotarły na Pragę. Zaniepokoił się, ojciec łatwo mógł wiedzieć i o innych sprawach. - Kto ojcu powiedział? - A mówiła mi wczoraj ta... Tekla. A potem, pomyślawszy chwilę, dodał: - A gdzie to jest ta Praga? To daleko? Pytanie to uspokoiło Kazimierza. Wolał tuman w głowie ojca niż jasne widzenie spraw. Myślał, że pomimo wyjątkowego plotkarstwa Warszawy i nieprawdopodobnej nieostrożności owych dni wiadomość o wczorajszej popołudniowej decyzji nie dotarła jeszcze do "sztabu" Bracka 20 (Helenka "sztabem" nazywała kompanię panny Tekli i pani Szuszkiewiczowej oraz starego Spychałę). Spławił szybko ojca. Spieszył się, musiał wyjść, a nie chciał, aby ojciec zauważył, jak ze skrytki wyjmuje pistolet. - Do widzenia, tato - powiedział - a niech tato siedzi dziś w domu. - A bo co? - zdziwił się stary. - Mogą strzelać - powiedział Kazimierz. - A kto będzie strzelał? - zdziwił się stary. - Kto? Niemcy, oczywiście - odpowiedział Kazimierz. Stary poczłapał na górę. Spychałę zastanowił nieco niepokój ojca. Niepokój ten był czymś zupełnie niezrozumiałym i obcym. Stary przypominał mu ptaka przed burzą. Nie miał zresztą czasu na zastanawianie się nad tą sprawą, sprawą całkiem indywidualną. Był wprawdzie zastępcą komendanta obwodu, ale należał do niewielu oficerów, którzy od wczoraj mieli w kieszeni ten papierek. "Alarm. Do rąk własnych Komendantom Obwodów. Dnia 31.7. godz. 19. Nakazuję "W" dnia 1.8. godzina 17". Serce mu zamierało - po raz pierwszy w życiu czuł coś jakby przerażenie. Miał uczucie, że jakiś wielki, ciężki obłok najeżdża na niego. Ale nie mógł się cofnąć. Zdawał sobie sprawę z niedostateczności wszystkich tego typu rozkazów. Rozumiał, że nic już nie można poradzić. Wszystko pójdzie samo. Spieszył się na jeszcze jedno spotkanie. Chociaż było bardzo wcześnie, widział - a może wydawało mu się, że widzi? - iż większy niż zazwyczaj ruch panował na ulicach Warszawy o tej wczesnej godzinie. Przeszedł Marszałkowską i Saskim Ogrodem. Skręcił w Elektoralną. Nie widział, że dzień wstaje taki piękny. Myślał, że nie będzie piękny zaraz po południu. Na początku Elektoralnej był ten dom, przed którym często stawał. To był dom, w którym mieszkał Antoni Malczewski. Spychała miał zawsze sympatię do tego poety-żołnierza. Między nim a Kazimierzem nie było żadnego punktu stycznego. A jednak zatrzymał się i tym razem. Dom był nieduży, ale bardzo harmonijnie skomponowany. "Jak to oni umieli" - banalnie pomyślał Spychała. Było to jednak myślenie czysto zewnętrzne, "na pokaz" - na pokaz samemu sobie. Bo za tym wszystkim taiło się inne myślenie, bardzo trudne. Lęk. W mieszkaniu na Chłodnej było mniej osób niż wczoraj. Kości zostały rzucone i nie bardzo wiadomo było, o czym rozmawiać. Spychała miał wrażenie, że jest na dworcu kolejowym, odprowadza kogoś, kto wyrusza w daleką podróż (Bilińska?) - pociąg zaraz ma odejść, "istotnej" rozmowy rozpoczynać nie warto, banałów nie chce się mówić. Stoi przed wagonem, patrzy odprowadzanej w oczy i milczą oboje. Rozmowy w banalnym pokoju, wśród niespokojnych panów, siedzących w fotelach, rwały się co chwila. Czekano na tych, którzy się spóźniali - albo wcale nie przyszli - i przerzucano się obojętnymi słowami. Wreszcie zorientowano się, że nie ma na kogo czekać. Komendant główny mówił o sprawach, które zależały od przebiegu akcji, tak jakby on sam miał na nie wyłączny i decydujący wpływ. Chodziło zresztą o szczegóły łączności. Spychała przy tej okazji ze zdziwieniem dowiedział się o przeniesieniu kwatery głównej na Wolę. Od pewnej chwili zauważył naprzeciwko siebie przy stole człowieka, którego nie znał. Nie było go tutaj ani wczoraj, ani przedwczoraj. Był to oficer (każdy ruch zdradzał w nim zawodowego oficera) niedużego wzrostu, grubawy, łysy. Twarz miał okraszoną rumieńcem, a małe, wypukłe, bardzo niebieskie oczy wydały się Kazimierzowi szczególnie znajome. Zapatrzył się na tego człowieka tak, że nie słyszał, o co wybuchła kłótnia. Oficerowie zarzucali sobie lekkomyślność i niekompetencję. Ale Spychała nie rozumiał, o co im poszło. Tamten także wyraźnie zainteresował się Kazimierzem. W rozgwar kłótni wpadł nagle odgłos ryku syren. Ktoś wyjrzał oknem, ale samolotów nie było słychać. Zebrani popatrzyli na siebie, ale nic nie powiedzieli. Ryk syren fabrycznych im nic nie mówił. Może więc mówił coś Niemcom? Atmosfera zagęściła się. Kłótnia się urwała, a po chwili urwały się i rozmowy. Poczęto się żegnać. Żegnano się niedbale i bez napomnień o tym, co zebranych czekało po południu. Spychała otrzymał polecenie znalezienia się przy PKO na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej. Wychodzenie parami, jak zwykle. Tak się złożyło, że Spychała wyszedł z tamtym łysym oficerem. Na schodach już wiedział: to był Staś Czyż. - Co się z tobą dzieje? - spytał, gdy już byli na dworze. - No, nic, jak widzisz - spokojnie odpowiedział Czyż, uśmiechając się. - Spotykamy się na tym samym miejscu. - Tyle tylko, że minęło ćwierć wieku. - Taki to wiek niespokojny. Poszli razem. Czyż zaniepokoił się. - Powinniśmy się rozchodzić osobno - powiedział do Spychały nieśmiało. Kazimierz zaśmiał się. - Ty tylko spójrz naokoło - powiedział - my nie narobimy alarmu. Oficerowie szli powoli, mijały ich prędzej idące, młodsze od nich osoby. Były to setki młodych mężczyzn i kobiet spieszących na swe punkty. Wielu z chłopców miało wysokie buty, wiatrówki i niosło plecaki. Prawie każdy miał walizkę, torbę lub duży pakunek. Kieszenie płaszczy były wypchane. Od czasu do czasu mijali niemieckie patrole, które udawały, że nic nie widzą. Na Żabiej weszli do malutkiej kawiarni (nazywała się "Lula"), prawie pustej o tej porze, i usiedli w kącie. Patrzyli przez chwilę na siebie w milczeniu, na nowo odczytując swoje rysy. Rysy Czyża jak gdyby zastygły. Linie ich skupiały się wokół ust, a te zacięły się i z dość miękkich, różowych warg, które Kazimierz pamiętał doskonale u młodego człowieka, stały się wąskie i zacięte. Spychała skonstatował, że są po prostu nieprzyjemne. Żałował tamtego świeżego i bardzo różowego mężczyzny: przed nim siedział teraz ktoś szary i zupełnie nieznajomy. Mimo tego wrażenia nie wyciągał absolutnie żadnych wniosków z przemiany dawnego Stasia. Potem to sobie wyrzucał. Rzeczywiście - jak na dyplomatę - był to błąd nie do darowania. Wreszcie Spychała powiedział niecierpliwie, kładąc rękawiczki na stole, obok swej filiżanki: - Widzisz, straciliśmy nieopatrznie największy kapitał naszej akcji: zaskoczenie. Staś Czyż nie odpowiedział ani słowem, zaniepokoił się tylko jak gdyby na swoim krześle. Spychała nie oczekiwał zresztą odpowiedzi. - No, mów - powiedział rozkazująco do Czyża - co się z tobą dzieje? - Cóż ja? Wpadłem tutaj jak śliwka w gówno. Byłem dotąd w lesie. - Właśnie. Nie widziałem cię. - Nie, no, ja już się tu kręcę jakiś czas. Nie spotkaliśmy się po prostu. - Aha - ciągnął indagację Spychała. - Bracia? - Zginęli. Dwaj w Katyniu, jeden w Oświęcimiu. Dwaj są. Jeden w Londynie, drugi tu. - No, widzisz. A coś ty robił przez te całe dwadzieścia lat? - Pętałem się po małych garnizonach. Kielce, Grudziądz. - Nudziłeś się? - Nie miałem czasu. Miałem żonę, syna. - Teraz nie masz? - Teraz nie mam. Jestem wolny jak ptak. Aha. Taka to i wolność. - A ty? Tylko dolatywało do mnie twoje nazwisko... Z wysoka. - Mam nadzieję, że zapomniałeś już, jak ono brzmi. - Wiem, jesteś major Kotlarz. - Właśnie. Popatrzyli na siebie uważnie. - No i cóż ty na to wszystko? - spytał Kazimierz. - Cóż ja? Ja jestem mały piesek - z fałszywą skromnością powiedział Czyż. - Matka twoja umarła? - spytał nagle Spychała. - Umarła. - A mój ojciec żyje - jak gdyby z przechwałką powiedział Kazimierz. - Doprawdy? - obojętnie, coraz chłodniej mówił Czyż. - No, powiedz, cóż ty na ten bałagan? Czyż nieokreślenie wzruszył ramionami. - Raz mówią, że nie będzie powstania, raz, że będzie. Przed południem tak, po południu inaczej. Przecież nawet rozkazów na porę nie dostarczono. Czyż znowu coś mruknął. - Dlaczego? - powiedział potem. - Mieli dzisiaj całe rano. - Zmiłuj się, człowieku - Spychała załamał ręce - tych parę godzin! Przecież to ma być mobilizacja. A czy my możemy myśleć o jakiejś ofensywie? A w obronie nic nie wyjdzie, wykipi wszystko. I klapa. - Tamci też są młodzi - Czyż kiwnął nieokreślonym gestem w stronę ulicy. - Czy dlatego, że są młodzi, to mają ginąć? Ich wyrżną jak barany. - Najwyżej wystrzelają - coraz sztywniej mówił Czyż. - Słyszałeś przecie, co mówiono i dziś, i wczoraj. Jeżeli nie ma dostatecznego uzbrojenia, to rozdać siekiery, kilofy i łomy. Słyszysz, Stasiu? - z rozpaczą w głosie powtórzył Spychała - siekiery, kilofy i łomy. Po sześciu latach przygotowań - nagła improwizacja. Czyż nie pił swojej kawy. Oczy mu się zwężały coraz bardziej. - Musiało tak być. Sowiety podchodzą pod Pragę. Musimy zagarnąć Warszawę, nim tu wejdą. Musimy być panami. Spychała się zaśmiał. - Zawsze panami... - powiedział. Łysy oficer wyprostował swą sztywną figurkę. Twarz jego stała się kamienna. - Majorze Kotlarz - powiedział scenicznym szeptem - major siejesz panikę. Z tym trzeba ostrożnie, bo inaczej... Spychała oprzytomniał. "Jestem zupełny idiota - pomyślał - jak zawsze, najwyższa niezręczność. Przecież nie wiem, kim on jest. Nie widziałem go przeszło dwadzieścia lat. A co znaczy głupie koleżeństwo szczenięcych wypraw... Tamto była zabawa, a to są śmiertelne zapasy. Coraz gorzej z tymi ludźmi na świecie. Popatrzył mocno, otwarcie w oczy Czyżowi. Zaczął mówić o czym innym. - Widzisz - powiedział, patrząc uważnie na Czyża - nie widzieliśmy się tyle lat. A ja miałem wrażenie, że nic się nie zmieniło, że jesteśmy obaj tacy sami jak dwadzieścia lat temu. A to są zawsze złudzenia. Nie trwamy w miejscu. Wiesz - dodał konfidencjonalnie, pochylając się nad stolikiem, ku Stanisławowi - nie trzeba nigdy wracać do minionych spraw. To się bardzo mści. Wierz mi, to są najgorsze zawody. Tamten nic nie rozumiał. Mrugał powiekami, jego małe niebieskie oczka stały się zupełnymi szparkami. - Majorze Kotlarz - powtórzył - nie zagadujcie. Ja wiem, co wy myślicie. Spychała pomyślał, że Czyż zrobił się ostatecznie podobny do świni, z tymi małymi oczkami i białymi rzęsami. A jednocześnie uprzytomnił sobie, że z nikim do tej pory nie był tak szczery. "Rzucam perły przed wieprze" - pomyślał. Oprzytomniał. - Wiesz, Stasiu - powiedział z wolna - ze mną radzę nie zaczynać. Nie tacy łamali nogi. Czyż oniemiał. - Majorze Kotlarz - powiedział - zamelduję komendantowi. Spychała wstał, wziął rękawiczki ze stołu i powiedział: - Adje, kolega. I wyszedł trzasnąwszy drzwiami cukierenki. II Poranek był rześki i promienny. Niebo lazurowe stało nad miastem, złudny zwiastun trwałej pogody. Andrzej wychodził gdzieś od wczesnego rana i tylko zajrzał do pokoju matki. Panna Tekla w "małym stołowym" (wielki był komuś wynajęty) przygotowywała pierwsze śniadanie. Nawet cieniste, zabudowane zewsząd wnętrze pałacyku dyszało latem. Ku zdziwieniu panny Tekli stary Spychała przemknął się frontowymi schodami - gdzie go nigdy dotąd nie widziano - i zmierzał ku drzwiom wyjściowym. - Dokądże to? - zagadnęła panna Tekla. Stary machnął ręką. - Pójdę na Pragę - powiedział - zobaczę te sowieckie czołgi... - Na Pragę? Czy pan oszalał? - zawołała Tekla. - tam pełno Niemców. Widziałem wczoraj, cały dzień jechali. Ale stary nie słuchał. Trzasnęły główne drzwi. - "Sztab generalny się rozsypuje" - posłyszała panna Tekla za sobą ironiczny głos Helenki, która przechodziła przez hall. Andrzej zjawił się z powrotem. - Panno Teciu - powiedział gwałtownie, po swojemu - prędko kawy, bo ja się spieszę. Panna Tekla ostatnio postarzała. Poruszała się równie godnie jak dawniej, ale jakoś jej wszystko z rąk wypadało. I teraz na okrzyk Andrzeja upuściła łyżeczkę, która uderzając w spodek wybiła w nim półkolistą szczerbę. - Nieszczęście z tymi chłopakami. Andrzej bynajmniej nie wyglądał na chłopaka. Był to duży, przystojny, muskularny i ogorzały mężczyzna. Ramiona miał szerokie. Piękna, bardzo długa samodziałowa kurtka opinała się na nich jak na manekinie. - Pani powie mamie, że będę w kawiarni - powiedział wyskakując do hallu. Trzasnął drzwiami, zbiegł kilka stopni schodów i zniknął w bramie. Panna Tekla, ilekroć patrzyła na jej wylot, widziała w nim samochód wywożący w nieznane Marysię i Ala. Od Ala była jedna wiadomość, przez "kogoś" - nie trzeba było wymawiać tego nazwiska nawet w myśli. Panna Tekla miała w swej "bibliotece" starą książkę z przepisami na różne ciasta, wypełnioną wypłowiałym pismem jej podolskich prababek. Był tam "przepis na baby sakramentki od kogoś". Panna Tekla przyzwyczajona była do tej anonimowości. Zeszła Ola w jasnej sukni. Była bardzo spokojna, choć spokój ten wyglądał sztucznie. Uśmiechnęła się do panny Tekli. Biesiadowska nienawidziła tego uśmiechu. Wydawało się jej, że mieści się w nim całe parweniuszostwo pani Gołąbkowej. Ze smutkiem musiała przyznać, że pani Ola z wiekiem jakby przystojniała. Stawała się coraz nobliwsza, tak jakby zamieszkanie w domu, który widywał w swoich komnatach parę pokoleń wielkich dam, oddziaływało na nią i tworzyło z niej starszą panią w manierach i w dostojnym kroczeniu podobną do księżny Anny Bilińskiej. Gorszyło to pannę Teklę niepomiernie. Na domiar złego Ola uparła się od jakiegoś czasu pijać z rana ziółka. Herbata była okropna i nie można jej było dostać. Ola wolała rumianek. Ale stara gospodyni uważała to za szczyt pretensjonalności i to, na co nie zwróciłaby najmniejszej uwagi u starej księżny lub Marysi, doprowadzało ją do cichej złości. - Panno Teciu - spytała Ola - czy jest mój rumianek? - Zaparzyłam - lakonicznie odpowiedziała panna Tekla. I dodała sobie pod nosem - "Panno Teciu, panno Teciu!". Nikt mnie nigdy nie nazywał panną Tecią... tylko Alo. Postawiła filiżankę rumianku na stole. - Pani na niebiesko, pani Olu? - odezwała się oglądając suknię Gołąbkowej. - Gdzież to jest niebieski? Prawie niewidoczne groszki na szarym tle. Panna Tekla od śmierci Janusza starała się zawsze być ubrana na czarno albo bardzo ciemno. Zresztą nie sprawiało jej to żadnych trudności. Szafy na górze pełne były różnych gratów, suknie starej księżnej panna Tekla sprzedawała do niemieckich teatrów - ale to była jej największa tajemnica. Tylko Hubert o tym wiedział. Marysia Tatarska pośredniczyła przy tych transakcjach, dopóki jej nie rozwalono. Teraz powiadano, że to Hubert ją zastrzelił. To, że Ola ubierała się jasno, czesała się u fryzjera, chodziła w szlafrokach z koronkami, nie dawało zasnąć pannie Tekli. - W tym samym łóżku co Marysia - szeptała do pani Szuszkiewiczowej, która odsiedziała rok nad Jeziorem Bodeńskim ze Stasiem Dygatem i znowu zjawiła się na Brackiej. - I co on ma w sobie, ten kawaler? Chudy jak szczapa... - Sans doute il possede des qualites secretes * (* Niewątpliwie ma ukryte zalety.) - mówiła z pobłażliwym uśmiechem mężatki pani Szuszkiewiczowa. Ola się lekko zniecierpliwiła uwagą Tekli o jej sukni. - Zresztą tyle razy pani mówiłam - powiedziała - nie noszę żałoby ze względu na dzieci. Chciałabym, żeby mnie pamiętały pogodną. Prawdziwą żałobę nosi się w sercu, panno Teciu - dodała. - Och, ale skoro się czuje w sercu żałobę, to się po prostu nie chce włożyć jasnej sukni. Ola się skrzywiła. - Panno Teklo - powiedziała twardo. - Straciłam jedno dziecko, ale mam ich jeszcze dwoje. Muszę żyć dla nich. Pani pojmuje? Muszę udawać przed nimi, że się nie smucę, nie boję... - Ależ dlaczego? - Bo może one by się bały. - Och, pani dzieci na pewno by się nie bały. Pani nie zna własnych dzieci. - Żadna matka nie zna własnych dzieci. A zresztą z młodymi tak trudno. Oni nigdy nie chcą się przyznać do żadnych uczuć. Chwilami ma się wrażenie, że oni żadnych uczuć nie mają... - Ach, mają, mają, droga pani! - powiedziała panna Tekla i nagle usiadła przy stole naprzeciwko Oli, jakaś obezwładniona czy zmęczona. - Tyle się człowiek z nimi namorduje - dodała zupełnie innym tonem, tonem zwierzenia. - Z Januszem, z Alem... I co z tego? - Janusz to była wyjątkowo nieszczęśliwa postać - westchnęła Ola, wybaczając w tej chwili pannie Tekli wszystkie nieprzyjemne aluzje. - Ach, oni wszyscy tacy... - odpowiedziała z westchnieniem panna Tekla. Nie wiadomo było, co to powiedzenie znaczy. Helenka siedziała już od pewnej chwili przy stole. Teraz się odezwała. - Wcale tego nie uważam - warknęła. - Janusz był bardzo szczęśliwy. Pani Ola, która nie widziała momentu wejścia córki, drgnęła na ostry, pełny dźwięk jej niskiego głosu. - Dlaczego? - spytała zdumiona. - Był tak zapatrzony we własny pępek, że nic naokoło nie widział - odpowiedziała Helenka.. - Przecież to szczęście prawdziwe nie rozumieć nic ze świata, który nas otacza. - A ty dużo rozumiesz, Helenko? - spytała matka. - Na pewno więcej od Janusza! - Helenka w dalszym ciągu podtrzymywała ostry ton swego głosu. - Wiem przynajmniej, jak trzeba ten świat popychać. Żeby nam potem bomby nie padały na głowy... - To chwała Bogu, Helenko - ironicznie powiedziała panna Tekla - przynajmniej teraz wiemy kto wygra wojnę. Panna Helena Gołąbkówna... Nazwisko dziewczyny panna Tekla wypowiedziała bardzo ironicznym tonem. - Chyba teraz nie ma najmniejszej wątpliwości kto wygra wojnę! - Helenka wzruszyła ramionami. - Tak, ale w jakiej sytuacji my się znajdziemy? - bezradnie spytała Ola. - Łatwo się domyślić - sarknęła Helenka. - Ze stryczkiem na szyi. - No, tak nie można powiedzieć - zaprzeczyła matka. - Ale wam się tak wszystkim wydaje. - Wam, wam - powtórzyła Ola - co znaczy "wam"? A ty co robisz? Gdzie ty jesteś? Helenka milczała. Panna Tekla skorzystała z tego momentu, żeby wstawić swoje słowo: - Andrzej powiedział, że będzie w kawiarni. - Ach, prawda - zerwała się Ola - miałam się tam spotkać z ciocią Royską. - Pani Royska jest w Warszawie? - spytała ze zdziwieniem panna Tekla. - Tak - z pewnym zmieszaniem powiedziała Ola - miała dziś przyjechać. Ale z Żabiej Woli. Od trzech dni jest w Żabiej Woli koło Żyrardowa. Przyjechała tam ciężarówką... z krowami, z zapasami. - Wyjechała z Pustych Łąk? - spytała ze zdziwieniem Helenka, podnosząc oczy na matkę. - No, tak. - Ola nagle ściągnęła usta. - Pustych Łąk już nie ma - z trudem powiedziała. - Jak to? - spytała Helenka o wiele łagodniejszym głosem. - Tam już są bolszewicy, czyż ty tego nie rozumiesz? - powiedziała pani Ola. Tekla siedziała z opuszczoną głową i patrzyła w talerzyk stojący przed nią. - Idą wszędzie za nami. - Na szczęście nie za nami, lecz za Niemcami - z tryumfem w głosie powiedziała Helenka. - Pani Royska do nas nie przyjechała... - skonstatowała, nie podnosząc głowy, panna Biesiadowska. Ola udała, że tego nie słyszy. Wyszła do przedpokoju i zabrawszy tylko parasolkę skierowała się na ulicę. Bracka stała w słońcu. Cienie były krótkie i niebieskie. Ola przyzwyczaiła się już do tej ulicy, która była o wiele mniej spokojna niż Czackiego. Lubiła jej ruch i ożywione sklepy. Na rogu Chmielnej był sklep Pakulskich, który nawet w tych ciężkich czasach potrafił zgromadzić na wystawowych oknach jakieś owoce, jarzyny; cebule wydawały się tutaj złote jak rajskie jabłka - takie świeciło tu słońce. Ola szła rozkoszując się ciepłem i mrużąc oczy patrzyła na ruchliwe trotuary. "Nic nas nie zmoże - pomyślała - żywotna siła." I właśnie w tym słońcu, w letnim blasku przyszła do niej myśl o Antosiu. Właściwie mówiąc, nie opuszczała jej ona nigdy, nie był to frazes, kiedy Ola powiedziała do panny Tekli, że żałobę nosi się w sercu. Ola miała dużo większe powody do żałoby - bo miała wyrzuty sumienia. Zbyt łatwo zgodziła się na to, żeby Antek został na wsi. Za późno zażądała kategorycznie, żeby wracał do Warszawy. Zresztą zupełnie szczerze uważała, że na wsi będzie mu bezpieczniej. Inna rzecz, że wynikała z tego dla niej wygoda. Obecność dorosłego syna w domu, nowym domu na Brackiej, byłaby dla niej krępująca. Bałaby się otwartej rozmowy z dorosłym, gwałtownym synem. W oczach Andrzeja czytała tylko od czasu do czasu niemy wyrzut. Sprawę "porzucenia" ojca na szosie pod Siedlcami poruszał już tylko z Helenką i tylko wtedy, kiedy chciał jej dokuczyć czy zrobić na złość. Weszła wolnym krokiem w Chmielną. Wąska uliczka była cała w niebieskim cieniu. Sklepiki po obu stronach ulicy przepełnione były wszelkiego rodzaju rupieciem. Ludzie sprzedawali, co mogli, aby żyć. Ale kto to kupował? Kto mógł mieć pieniądze? Więc Antek. Najgorsze było to, że nikt nie wiedział, jak on zginął. Anielcia odwiozła portfel i zegarek. Anielcia była bardziej zmartwiona, niżby należało sądzić po dalekim pokrewieństwie. Ola mimo wszystko nie mogła się oswoić z tym, że w życiu jej synów istnieją kobiety. Domyślała się wszystkiego o Antku i Anielci. Anielcia długo jej opowiadała o tym, jak Antek mieszkał u nich zaraz na początku wojny. Ale Ola dobrze o tym wiedziała: Antek jeszcze wtedy dość często pisywał. Tylko potem znikł bez śladu. Dlaczego porzucił chatę babki? Anielcia nie mogła tego wytłumaczyć. Nie mówiła nic o tym, skąd się wziął w domu państwa Targowskich. Na rogu Chmielnej i Nowego Światu stał zniszczony dom. Ale Foksal śmiał się swoimi zielonymi drzewami, niebo było wciąż czyste - i wydawało się, że to jest czerwiec, nie sierpień. Ola weszła do małego sklepu Wedla, kawiarni "Manilla" na Nowym Świecie - a potem, przeszedłszy sklep, do małego ogródka. Pod dużymi parasolami w białe i czerwone pasy siedzieli przy malutkich stolikach amatorzy dobrej kawy. Skąd się brała ta kawa podczas okupacji, Niemcy zachodzili w głowę, ale była, i to dobra kawa. Andrzej czekał już na matkę w samym kącie. Parasol rzucał cień na jego opaloną twarz. Policzki miał sinawe po świeżym ogoleniu. Ola bardzo dawno nie spotykała syna "na mieście", i teraz spojrzała na niego jak na obcego. Zdziwił ją swoją urodą i swoją dorosłością. Był dojrzałym mężczyzną. "Kiedy to się stało?" - pomyślała Ola, siadając przy stoliku. - Mama napije się kawy? - z prostotą, ale i z troskliwością spytał Andrzej. Ola popatrzyła na jego rękę leżącą na stoliku. W drugiej trzymał papierosa. Ręce miał wyjątkowo piękne, o bardzo długich palcach. Mały palec był prawie tej samej długości co czwarty. Paznokcie podłużne i wypukłe, bardzo krótko obcięte. Wierzch dłoni obrośnięty czarnymi włoskami - Andrzej był jednak bardzo ciemnym brunetem. - Tak - powiedziała - napiję się kawy, nie będę czekała na ciocię Royską... Umówiłam się z nią tutaj. Andrzej pochylił nieco głowę i zwiesił dłoń. Między palcami ścisnął gasnącego papierosa. - Szkoda ci Pustych Łąk? - spytała matka i zaraz pożałowała tego pytania. Andrzej oderwał wzrok od ziemi i spojrzał na nią, jak gdyby zdziwiony czy przestraszony nawet. Przypomniał się jej malutki Andrzejek biegający przed domem w Pustych Łąkach. Zobaczyła jego niezdarne nóżki i pierwsze zabawy z psami. A potem widziała go już jako dorastającego. Ujrzała, jak kiedyś siedziała na ganku w Pustych Łąkach, a on odchodził w głąb parku, w stronę lasu, z ojcem. Odchodzili tak, nie oglądając się, a ona odczuła wtedy w sercu ukłucie zazdrości: pomyślała, że Andrzej nigdy nie pochyla się tak ku niej idąc ulicą czy aleją, że nigdy nie okazuje jej tego zaufania, że ma dla niej szacunek, ale mało miłości. Mało czułości. I teraz, kiedy patrzyła na niego w tej kawiarni siedzącego i obcego, tego syna, który chciał z nią pomówić jak z matką (domyślała się tego), ujrzała nagle olbrzymi dystans, jaki dzielił i jego, i ją od tego czasu. Uczuła cały czas przemieniony, skoncentrowany jak gdyby w tym nie dopalonym papierosie (kiedy on zaczął palić?) i w tym pytającym, niezadowolonym z jej niedyskrecji wzroku. Opuściła oczy. Znowu patrzyła na jego dłonie. "Nigdy nie zauważyłam, że ma tak piękne ręce. W dzieciństwie nie miał takich... A może to dlatego, że ja dopiero teraz patrzę na te ręce?" - pomyślała Ola i powtórzyła niedbale: - Tak, proszę cię. Zamów małą kawę. - I ciastko? - Tak. Kawałek sernika. Andrzej milczał przez chwilę, czekając, aż usługująca panienka przyniesie kawę i ciastka. Nastąpiło to bardzo szybko. Andrzej jakoś tak chciwie, po żołniersku pochylił się nad kawą, aż Olę to rozczuliło. Podniósł się nagle i wyprostował. W filiżance ubyła połowa napoju. - Ma mama mi coś do powiedzenia? - spytał nagle ze sztuczną niedbałością. Teraz dopiero Ola spostrzegła w nim kroplę niepokoju. "Jaki on dziecinny - pomyślała - mimo wszystko dziecinny". Potem się uśmiechnęła. - Kobietom musisz się bardzo podobać - powiedziała nieoczekiwanie dla samej siebie. Andrzej zarumienił się. Jego ciemna twarz zrobiła się zupełnie purpurowa i spojrzał na matkę z wyrzutem. - Nigdy tak do mnie mama nie mówiła - powiedział. Oli zrobiło się przykro. - Ach, drogi - powiedziała ze smutkiem - tak rzadko do ciebie mówiłam. Andrzej uspokoił się. Oczy opuścił, zakrył powiekami z długimi kobiecymi rzęsami. Rumieniec znikł mu z twarzy. Kelnerka, która zbierała naczynia przy sąsiednim stoliku, spojrzała na niego z zachwytem. - To raczej moja wina. To ja do mamy tak rzadko mówiłem. I właśnie o tym chciałem z mamą mówić. - Ty też chciałeś mi coś powiedzieć? - Oczywiście. Przecież nie umawiałbym się z mamą w kawiarni... dla przyjemności. Mama ze mną do kawiarni nie chodziła. - Nie było to moim zwyczajem. - No tak, tak, to dziś jest ważny dzień: mam szczerze porozmawiać z matką! - Andrzej, nie mów tak - powiedziała Ola i położyła swoją dłoń na jego ręce. Poczuła pod dłonią jego kościstą pięść, podobną do morskiego kraba, jak gdyby kruchą i łamliwą. "To dłoń mojego syna" - pomyślała. - Dlaczego nasze dzieci są dla nas zawsze takie obce? - powiedziała głośno. - Nigdy nic o nich nie wiemy. Andrzej zdziwił się. - Mamusiu - powiedział wesoło - raczej nie warto teraz filozofować. - To twoja ręka - powiedziała Ola nie puszczając dłoni syna - przecież na niej jest krew. Andrzej spoważniał i wysunął kiść spod matczynej dłoni. Jak gdyby nieumyślnie ukrył ręce pod stolikiem. - Mamusia o tym chciała mówić? - spytał. - A ty? - odpowiedziała pytaniem matka. - Ja nie o tym - Andrzej wydął wargi podobnie jak Helenka. - A o czym? - Teraz mi trochę jest trudno - rozpoczął powoli Andrzej - kiedy mama zaczęła tak patetycznie, to się przestraszyłem. Bo ja chcę powiedzieć bardzo po prostu. Nigdy bym tego nie śmiał powiedzieć... Andrzej urwał i wyjąwszy prawą dłoń spod stolika, począł przypatrywać się swoim paznokciom. Widać było, że się męczył, ale Ola nie mogła mu ułatwić wypowiedzi, bo nie wiedziała, o co chodzi. Ledwie przeczuwała i trochę się bała tego, co Andrzej miał powiedzieć. Syn oderwał oczy od paznokci i spojrzał nagle wprost na matkę. Jego wielkie oczy otworzyły się tak jasne i ogromne, że Olę ogarnęło wzruszenie. Andrzej był w tej chwili szczególnie piękny. Patrzył na matkę przez chwilę z trochę drwiącą serdecznością, jakby odrobinę - gdzieś zupełnie we wnętrzu - podśmiewał się z niej. Ale z ogromną czułością. Potem znowu zakrył oczy powiekami i powiedział zacinając się trochę, jak pani Royska: - Dzisiaj to można mówić. - Co? - z niepokojem spytała Ola. - Ach, nic, mamo. Chciałem ci tylko powiedzieć, że zupełnie ciebie rozumiem. Chciałaś mieć w życiu trochę szczęścia. Prawda? Ola poczuła, że robi jej się słabo. Cały świat ścisnął jej się do małej, zimnej kuleczki, którą czuła pod sercem. - Synku - powiedziała na wpół błagalnie. Nie chciała, aby mówił o tych sprawach. Ale wiedziała, że on postanowił powiedzieć wszystko. Spojrzał na nią raz jeszcze. I rzekł bardzo czule, niskim głosem, tak jakby mówił do ukochanej: - Nie bój się, mamusiu. Ja ci nie powiem nic złego. Przecież ty jesteś moją matką. A ja jestem dorosłym mężczyzną. Ja wszystko rozumiem. Nie bój się. Ola podniosła dłoń w rękawiczce ku twarzy. Chciała ukryć oczy w dłoni. - Mamusiu, uspokój się - jeszcze serdeczniej powiedział Andrzej - ludzie patrzą. Nie rozczulaj się - a sam się rozczulał - ja naumyślnie umówiłem się z tobą w kawiarni, żebyśmy rozmawiali przy ludziach. - Andrzeju - powiedziała Ola już spokojnie - co mi chciałeś powiedzieć? - To chyba wszystko - westchnął Andrzej - nic więcej. - To mało - smutno uśmiechnęła się Ola. - Ależ, mamusiu? - Andrzej zaprotestował - to bardzo dużo. Czy ty tego nie rozumiesz? Chyba domyślasz się, jak mi było trudno to powiedzieć. - Trudno, co? - No, że nie mamy do ciebie o to żadnego żalu. Dla mnie to bardzo trudno, bo wiesz, jak kochałem ojca. - Jak kochasz. - Jak kochałem. Przecież nie mogę go kochać teraz, kiedy on tam w tej swojej Brazylii... Rzecz zadziwiająca - Andrzej z pozornym spokojem, całkiem opanowany, mówił o najtrudniejszym chyba temacie, jaki może poruszać w rozmowie syn z matką. A kiedy zaczął przypominać sobie ojca i to, że ich opuścił, głos mu zadrżał. Ola popatrzyła na niego ze zdziwieniem. - Mówisz tak - powiedziała - jakby w tym była jego wina. - To prawda - zgodził się Andrzej - opuściliście nas oboje. Ale w tym nie ma waszej winy. To chciałem mamusi powiedzieć. - Dlaczego wracasz do tego tematu? - Bo przecie to jest temat... palący. Jedyny temat, jaki mnie interesował w ostatnich latach... oprócz tematu walki... Dlaczego rodzice opuszczają swoje dzieci? - Czy wy to tak bardzo odczuwaliście? I ty? I Helenka? - A Antek? - Jak to: Antek? - Przecież Antek dlatego nie wrócił do Warszawy, że nie chciał spotykać tego pana, którego my spotykaliśmy codziennie. - Zlituj się, Andrzej - jęknęła Ola. - No, właśnie. A może w Warszawie Antek zginąłby od razu? A tak przeżył jeszcze parę lat, pokochał się z Anielcią... Czy to co kiedy można wiedzieć? - Dlaczego ty mi to wszystko mówisz? - spytała Ola z rozpaczą w głosie - i to do tego dzisiaj? - Domyśl się - powtórzył. Ola cofnęła się i obie ręce położyła na piersiach. - Nie może być... - szepnęła. - Cicho, mamusiu, spokojnie - powiedział Andrzej nie spuszczając z niej wzroku. - O której? - jeszcze spytała Ola. - O piątej - powiedział Andrzej. - Mam nadzieję, że tym razem nie odwołają. Jak wczoraj. Ola patrzyła na syna bez ruchu. - Mamo, ludzie! - przestrzegał Andrzej. Ola zaczęła mieszać łyżeczką dawno wystygłą kawę... Rzuciła okiem ponad parasolkę, na niebieskie niebo, jakby stamtąd oczekiwała jakiegoś znaku. - Ale ja już teraz idę - powoli powiedział Andrzej - na posterunek... Dlatego chciałem ci powiedzieć. - Wiedziałeś już wczoraj? - Ale gdzie tam! Wczoraj odwołali. Pomyśl sobie, matuś, muszę poprowadzić moich chłopaków w biały dzień. A myśmy ich wciąż ćwiczyli do ataku nocnego. Muszę ich poprowadzić... Ale jak? Wystrzelają nas jak kaczki. - Andrzej, tak nie można - szepnęła Ola. - Jak to nie można? Tak trzeba. Nas wystrzelają, a wy będziecie mieli tę jakąś Polskę. Chciałbym tylko wiedzieć, jaka ona będzie. - Andrzej, nie możesz tak iść - twardo powiedziała Ola - musisz uwierzyć. - w co? - W to, że zwyciężycie. - A jeżeli zwyciężymy, to co? Co wtedy będzie? Ola z trudem wstrzymała łzy, westchnęła i odchyliła się w tył. - No, dobrze - powiedział Andrzej - ja muszę już iść. - Już? - spytała. - Aha - mruknął i popatrzył na zegarek - już. - Do widzenia - szepnęła Ola. Andrzej nachylił się i pocałował ją w rękę. Ola siedziała wyprostowana i uważnie patrzyła na głowę syna, jakby oglądała jakiś klejnot wystawiony w gablotce. Widziała kształt głowy, włosy zawsze niesforne i jakby rzeźbione w kamieniu, kark cienki, ale piękny, i brązowy kolor skóry. Nie pocałowała Andrzeja, tylko małym gestem musnęła te właśnie ciemne włosy. Andrzej wstał i odszedł nie oglądając się. Że był wzruszony, widać było, bo plątał się między pustymi krzesłami w kawiarni. Wysoki i chudy, garbił się nieco. Ola zauważyła to po raz pierwszy. III Alo do panny Tekli: Szpital w Venafro, czerwiec 1944 Kochana panno Teciu Niech się pani nie przestraszy, nic mi nie jest, przestrzelony mięsień uda, kość draśnięta, chodzić nie mogę, ale za dwa tygodnie będę tańczył. List ma drogę pewną, i to krótką, pilnie go pani dostanie. Piszę do pani, ale go pani przekaże Januszowi, bo właściwie dla niego jest przeznaczony. Nie wiem, co się z nim dzieje, nie miałem od niego żadnych wiadomości. Pewien oficer pod Monte Cassino mówił mi jakieś niedobre rzeczy, ale skąd on może wiedzieć. Pytałem pułkownika, ale on zaprzeczył. Mama gdzieś tu niedaleko, albo we Francji, albo już dotarła do Palermo, bo się tam wybierała. Nie wiem po co, bo się okazało, że ciocia Róża została w Warszawie i nie zabrała się stamtąd ani z dyplomatami, ani z żadną misją włoską. Gawrońska mogła ją zabrać, ale podobno ciocia nie chciała. Ciekawy jestem dlaczego. Januszu kochany, wierzę, że żyjesz, tacy ludzie jak Ty nie mogą umierać, i to jeszcze zabici przez jakiegoś Niemca. Trudno mi w to uwierzyć, co mówiono tu, i nie wierzę, a na dowód piszę do Ciebie. I piszę po imieniu, bo teraz nie jesteś wujem ani ja nie jestem siostrzeńcem, ale jesteśmy dwoma ludźmi. Gdybym się ostatecznie nie oduczył patosu, tobym napisał: jesteśmy dwoma Polakami. Ale nie czytaj tak tego, to by można było tak powiedzieć, ale w zupełnie innych okolicznościach. Oduczyłem się patosu od Monte Cassino. Nie tylko patosu, ale w ogóle wszystkiego, co o sobie i o ludziach myślałem. Jeżeli ludzie mogą przeżyć takie sprawy, sprawy, które ich twarzą w twarz z innym człowiekiem postawiły, to w ogóle wszystko inne upada czy odpada. Śmiać mi się chce czasami, kiedy nie śpię w nocy (bo noga boli za mało, abym tracił zdolność myślenia, a za bardzo, abym spał) - to głośno się śmieję z tego, że chciałem zostać malarzem. Pamiętasz, jak kilkanaście lat temu walczyłem o to przy Twojej pomocy. Chciałbym zobaczyć Edgara pod Monte Cassino, wyobrażam sobie, co by mówił, co by czuł. Bo Ciebie to nawet widzę, byli tutaj tacy, ale przeobrażali się, zatracali ludzki wygląd - i tak samo umierali jak inni. Wiesz, co najgorsze w tym wszystkim? To nagłe odczucie, że cały nastrój cały koszmar bitwy odpowiada jakimś naszym instynktom i że przeraźliwy widok spalonych i pokawałkowanych ciał to przecie widok z powieści Sienkiewicza. Tylko że ten stary sadysta widział w tym stronę estetyczną. Ale ja jej nie widziałem. Bo jej w bitwie nie ma. Wiesz, co mnie zawsze tak bardzo odpychało i mierziło? jeszcze w szkole? Co mnie napełniało pewnego rodzaju lękiem połączonym z mdłościami? To gromada młodych mężczyzn pomieszana we wspólnym wysiłku i cuchnąca potem i kałem. To czasami był team piłki nożnej, czasami gromada przewalająca się po kanapie na kawalerskich imieninach, czasami wyprawa po pijanemu do burdelu. Ogarniał mnie zawsze strach przed taką gromadą. Gromada sportowców czy najmądrzejszych w świecie chłopców, która zaraz miała zapomnieć o wszystkim. Nie myśl, kochany, abym porównywał bohaterów, którzy mnie otaczali podczas tej bitwy, z samcami w burdelu. Ach, nie, zupełnie nie. Ale zapach potu i kału i ten męski rechot tam był. I to było jeszcze okropniejsze w pomieszaniu z wyprutymi kiszkami, spalonymi trupami - i tą najgorszą rzeczą: momentalną śmiercią człowieka, który mówił przed chwilą do ciebie. Mówił, to znaczy czuł jak ty i bał się jak ty, i chciał uciekać jak ty, i szedł naprzód jak ty. W pewnym przejściu górskim, w wąwozie, spotkałem sapera, który powinien był być w przodzie. Spytałem, bo go znałem: "Karolek, co ty tu robisz?". A on nic, tylko patrzy na niedobitego strzelca, który się rzucał na naszej ścieżce jak szczupak na wędce. "Karolek - powiadam - oprzytomnij. Co ty tu robisz?". A on do mnie: "Panie poruczniku, mnie tu zabiją". A ja znowu: "Coś ty... idź śmiało. Idź ze mną naprzód". Poszliśmy parę kroków i jego rozerwało na kawałki, tuż obok mnie. Teraz, kiedy leżę w szpitalu, myślę tylko o tym. Jakie ja miałem prawo powiedzieć: "Idź ze mną"? I jakie prawo mieli posyłać mnie ci, co mnie posłali? I w ogóle, co to wszystko znaczyło? Co znaczyło w zwyczajnych ludzkich kategoriach? Powiedz mi, choć to jest pytanie nie na nasze czasy: jak daleko może sięgać prawo człowieka nad człowiekiem? Czy każdy sąd nie staje się przywłaszczeniem sobie cudzego największego dobra, cudzego życia? Oczywiście, w naszych czasach życie ludzkie nie ma żadnego znaczenia. Ale dla mnie moje życie ma znaczenie i będzie je miało do samej śmierci. Czy mogę to życie karmić cudzym życiem? Przecież Karolek zginął po to, abym ja nie zginął. Pocisk trafił w niego, omijając mnie - czy rzeczywiście mogę żyć nadal, nie biorąc w siebie życia Karolka? Jakie będzie moje dalsze życie? Widzisz, Januszu, żywy czy umarły, Monte Cassino, w ogóle wojna nauczyła mnie patrzeć na nasze wysiłki zachowania życia jak na coś godnego pogardy. Podejrzewam, że nie ma ono żadnego znaczenia nawet dla całej zbiorowości, ani dla ludzkości, ani dla narodu. I zdaje mi się, że wojna - ta profesja palących się do niej mężczyzn - jest tylko pretekstem w dążeniu do nicości. Hasła są dobre, ale nikt ich przecież nie traktuje na serio. Mówiłem o tym pewnemu przyjacielowi, on się na mnie oburzył. On myśli naprawdę, że to coś o ojczyźnie, co wołał konający żołnierz, znaczyło naprawdę ojczyznę. A mnie się widzi, że to wszystko, ten cały bałagan, to jest jakaś okropna maskarada - teatr na estradzie śmierci, popisy, ostateczna zgrywa. Nie masz pojęcia, jak mnie boli to uczucie. Bo i mnie się wydaje, że ja się zgrywałem, chciałem, aby mnie widziano, aby o mnie mówiono. Właściwie to pocisk winien był trafić we mnie, a Karolek miał o mnie opowiadać. A zrobiło się na odwrót i czuję z tego powodu niejaki niesmak. Panno Teklo, od tego punktu niech pani znowu czyta list do siebie. Ja bardzo tęsknię do domu i chciałbym być w tej chwili z Wami. Ja wiem, co się u Was dzieje, i domyślam się, co się będzie dziać. Ale to nic nie szkodzi, wrócę do pani, choćbym miał wracać na kolanach i zastać same ruiny. Dopiero w tej chwili pojąłem, że wszystko furda, ale trzeba być z Wami. Myślę o chłopcach Gołąbkach, byłem dla nich niesprawiedliwy. Hubhuby to fajny chłopak i Bronek też. Ale o niego to się boję najbardziej, najbardziej się lękam. Cierpię na bezsenność i zamiast liczenia owiec czy buraków przypominam sobie twarze znajomych w Warszawie. To bardzo dobra zabawa, ale na bezsenność nie pomaga. Przeciwnie, zdaje się sen odpędzać od powiek. I jeszcze dla Janusza: Wiesz, co mi się wydaje takie trudne w tych okolicznościach? Że nasze pokolenie nie jest stworzone do wojny. Czy w ogóle jakieś ludzkie pokolenie może być stworzone do wojny? Wiesz co? Ciągle mi tutaj w te bezsenne noce przypomina się Edgar. Pamiętasz, jak on ciągle czytał tego Fausta? Z maniackim uporem. A ja bym nie chciał, aby ludzie czytali Fausta. To ludzie faustyczni uwzięli się, aby tworzyć z cierpienia chwałę. Chwała ludzkości nie w cierpieniu, na pewno nie w cierpieniu, nie w straszliwym cierpieniu bitwy i stanów po bitwie. Chwała powinna być w osiąganiu szczęścia, spokoju, słonecznej sławy. Nasi sąsiedzi ze wschodu marzą o tym rozsądnie, ale i oni znajdują chwałę - chwałę zwycięstwa i chwałę upokorzenia - w cierpieniu. "O, kiedyż... miecze strudzone...", i tak dalej. Czy cierpienie, faustyzm, nierozłącznie jest związane z człowiekiem? Czy zawsze jeden musi cierpieć za drugiego? I za kogo cierpieli ci spod Monte Cassino i ci z obozów jeszcze codziennie, co godzina cierpią? Chwała im. Ale czy ludzkość nie potrafi żyć bez takiej chwały? Janusz, odezwij się, odezwij się. Nie chcę wcale myśleć, że śpisz i nie odpowiesz mi - ani słowem, ani wewnętrznym drgnieniem. Chciałbym, abyś porównał dawne moje listy z tym listem. Będziesz chyba ze mnie zadowolony, wuju. Panno Teklo, żyjcie wszyscy, bo ja Was potrzebuję jak powietrza. Alo IV Na godzinę obiadu, na drugą, nikt się już nie stawił na Brackiej. Panny Tekli to nie zaniepokoiło - zbyt często to się ostatnio zdarzało - ale zniecierpliwiło niemożliwie. Przyjdą teraz każde w innym czasie i będą chcieli jeść - mówiła do siebie, energicznie przestawiając garnki na kuchni. - Co to za obyczaje teraz! Niechby tak dawniej, za księżny Anny, ktoś nie stawił się na obiad! Czasy księżny Anny bardzo dawno minęły, ale dla panny Tekli było to jakby wczoraj. Zamyśliła się z kopyścią w ręku. Myślała, gdzie by to pójść, aby gdy zaczną się schodzić krnąbrni stołownicy, nie zastali jej w domu i sami sobie musieli odgrzewać skromne jedzenie. - Andrzej to potrafi - szepnęła - ale inni? Ponieważ myślała o księżnej Annie, przypomniał się jej wierny księżny sługa, stary Stanisław. - Dobrze - powiedziała znowu, odpasując fartuch - pójdę odwiedzić Stanisława. Stary Wiewiórski przebywał od początku wojny i śmierci syna w przytułku mieszczącym się przy ulicy 6 Sierpnia. Przytułek ten ufundowała pewna arystokratyczna rodzina i łatwo tam było umieścić Stanisława przez protekcję krewnych Marysi Bilińskiej. Kiedy panna Biesiadowska znalazła się na ulicy, uderzył ją jakiś niezwykły ruch. Nie był to nawet ruch, ale coś nieuchwytnego w wyrazie twarzy niektórych mijanych przechodniów. Na Brackiej pod numerem piątym zauważyła czterech młodych ludzi, stojących jakby w oczekiwaniu. Jednym z nich był Hubert Hube, poznała go po dziwacznych bajronowskich lokach, które otaczały jego głowę. "To dobre było, jak miał szesnaście lat - ale teraz..." Co prawda Hubhuby miał w tej chwili niewiele ponad dwadzieścia, ale panna Tekla, odkąd Alo opuścił Warszawę, żywiła instynktowną niechęć do wszystkich młodych ludzi. Przypatrzyła się badawczo stojącym, wszyscy byli w wysokich butach i długich marynarkach. - Szaleńcy - szepnęła. Spotkanie z młodzieńcami stojącymi w bramie oprzytomniło ją trochę i zaczęła uważniej patrzeć na tłum przechodniów. Młodzi mężczyźni i młode kobiety szli masami, widocznie spiesząc się na jakieś wyznaczone miejsca. Chłopcy w żołnierskich butach, z plecakami, w wiatrówkach i długich, modnych kurtkach. Kieszenie płaszczy, których włożenie nie bardzo było uzasadnione wobec przepięknej pogody, wypchane były niekiedy jakimiś krągłymi przedmiotami. Panna Tekla widywała te przedmioty u Andrzeja: były to granaty. Mimo tego widoku panna Tekla nie odczuwała niepokoju. Przyzwyczaiła się do rozmaitych rzeczy. W ostatnim tygodniu Alejami Jerozolimskimi od strony mostów ciągnęły poszarpane niemieckie tabory, a potem w stronę przeciwną jechały samochody pancerne i samochody osobowe pełne umundurowanych oficerów. Ruch ten śledziły na trotuarach tłumy warszawskiej publiczności. Spotkanie z tymi chłopcami w bramie nasunęło Biesiadowskiej myśli o siostrzeńcu Janusza. Powtarzała w myśli słowa ostatniego jego listu. Idąc tak sobie Bracką, a potem Mokotowską aż na plac Zbawiciela, nie mogła powstrzymać potoku wspomnień, którymi wciąż wracała do Ala, Przypominała sobie po kolei jego dzieciństwo i pacholęctwo, przypominała ostatnie lata przed wojną. Nie była zadowolona wówczas ze swego ulubieńca. Snobizm, pasje polowań, wreszcie ta szkoła malarska - wszystko to nie podobało się pannie Tekli. Miała bardzo za złe Marysi Bilińskiej, że nie wymagała od jedynaka bardziej zrównoważonego trybu życia. Poczęła myśleć i o Januszu. On też mógłby bardziej uważać na siostrzeńca. O Januszu myślała zawsze jak o żywym człowieku, przebywającym w swoim Komorowie i nigdy nie przyjeżdżającym do Warszawy. "Gdzie on tam miał czas na Ala - westchnęła - to Zosia tyle mu czasu zajmowała..." Zresztą nie myślała o żywej Zosi. Ostatnie zdanie było wielkim skrótem myślowym, oznaczało, że cały tryb życia Janusza po śmierci Zosi (z którą się niepotrzebnie ożenił) był tego typu, że w nim nie było miejsca na jakiekolwiek zajęcie się Alem. Panna Tekla tak zamyśliła się nad tymi sprawami, poczuła przy tym tak silną tęsknotę do małego Bilińskiego, że się trochę zagapiła i minęła bramę domu, na którego podwórzu stała pałacowa oficyna, służąca dziś za przytułek starcom. Musiała zawrócić. W przytułku znano ją doskonale i wpuszczono zaraz, mimo że nie był to czas odwiedzin. Mdła osoba w białym czepeczku, która siedziała w dyżurce, uśmiechnęła się do panny Tekli, pokazując bezkrwiste dziąsła. - Nasz pan Stanisław - powiedziała - kiepski dzisiaj. Wcale wstać z łóżka nie chce. Panna Tekla zdziwiła się. - Ojej, a cóż mu się stało? - spytała retorycznie. Stanisław był wyjątkowo uprzywilejowany, miał swój osobny, malusieńki jak klatka, pokoik. Kiedy panna Tekla weszła do niego, spojrzał na nią nieżyczliwie spod krzaczastych brwi. Poznała, że był cierpiący. - Jak panu brwi urosły - powiedziała po przywitaniu - dlaczego? - Ano, takie widać przyrodzenie - mrukliwie odparł stary lokaj. Panna Tekla domyśliła się, że dawniej Stanisław strzygł i podgalał swoje brwi. Widać uważał, że lokaj stylizowany z angielska nie mógł mieć nad oczami dwóch sterczących wiechci. - Wygląda teraz Stanisław zupełnie jak Piłsudski - dodała panna Tekla, sadowiąc się na zydlu. - Tfu! - splunął Stanisław - mogła mi też pani co innego powiedzieć. - Co, nie lubi Stanisław Piłsudskiego? Panna Tekla nie mając innego tematu podtrzymywała rozmowę na tym punkcie. - Żeby nie było Piłsudskiego, tobyśmy takiego lania nie dostali... W tym, co mówił stary lokaj, brzmiał nie tyle żal o rozbite wojsko, ile wspomnienie tragicznej śmierci syna. Panna Tekla znowu przypomniała sobie okoliczności tej śmierci i niechęć do Janusza za mieszanie się w "takie sprawy" ogarnęła jej serce. Mimo woli miała żal do Stanisława, że poruszył tę kwestię - i chyba bardziej chcąc się zemścić niż zmieniając temat rozmowy, zapytała: - Jak się pan czuje, panie Stanisławie? - Jak mam się czuć? - poruszył się stary niespokojnie na łóżku. - Każda kosteczka mnie boli. Niech pani popatrzy na moje graby. Wydobył spod szarego koca starcze dłonie i pokazał je pannie Tekli. Były widocznie zniekształcone przez artretyzm. - A nogi! Drze w nich, jakby koty drapały. Nachodziły się, nadreptały po hrabskich salonach... W oczach Stanisława zapaliły się złe ogniki. Pannie Tekli zrobiło się żal starego: musi być bardzo cierpiący, jeżeli tak gada. Przecież istota życia ich obojga polegała na służbie. Postanowiła uspokoić go i pocieszyć zarazem. - Był pan dobrym służącym, panie Stanisławie. Zazdrościli nam pana po innych domach. - Zazdrościli, zazdrościli - parskał zbolały dziad - mieli czego zazdrościć! Pewnie, że byłem dobrym służącym, lokajem. Skakałem jak pies na dwóch łapkach. A więcej nic. Panna Tekla poczuła się dotknięta: - A czym pan chciał jeszcze być? Stanisław nie odpowiedział. Poruszył się niecierpliwie, przy tym zabolało go coś, bo syknął. Wyciągnął spod poduszki blaszane pudełeczko z tytoniem i bibułkami i począł kręcić sobie papierosa. - A bo to i pani miała co z życia, panno Teklo? - spytał nagle, rzucając na Biesiadowską przenikliwe spojrzenie spod nawisłych brwi. - Co pani miała? Kłóciła się pani ze mną o każdą odrobinę, o każdy kieliszek wina... Serwety czyste musiałem pani z rąk wyrywać. I co pani ma z tego? Nic ani przed panią, ani za panią... - Oni też już nic nie mają - próbowała bronić swoich chlebodawców Tekla. - Ale mieli - z jadem wyrzucił z siebie Wiewiórski. Złość wydzierała się z niego jak woda z przedziurawionego bukłaka. Panna Tekla znała go, wiedziała, że złośnik i śledziennik. Ale to nie była irytacja powierzchowna. Wychodziła ona z jakichś głębokich pokładów i oświetlała jego oko ogniem namiętności. Panna Tekla westchnęła. - A nie pamięta pan tych domów na Ukrainie? Jak to było, położą się już spać, cisza w pałacu, a nad ogrodem stoi księżyc jak młyńskie koło i robi się taka cisza. Dookoła cisza i na duszy cisza. Pamięta pan, panie Stanisławie? - Akurat tam, pamiętam! Nogi bolały, trzeba było srebro czyścić, nie czas było na księżyc zerkać... - Ale zerkał pan, zerkał - śmiała się Tekla dobrotliwie, przypominając sobie ciepłe letnie noce. - A skądże by się Jasio wziął, gdyby nie było księżycowej nocy? Stanisław usiadł na łóżku. Był oburzony. - Janek wcale nie stamtąd - powiedział gwałtownie. - Janek był z Warszawy. I śmierć była mu w Warszawie pisana - dodał. Ręka trzymająca papieros trzęsła mu się widocznie. Panna Tekla usiłowała go uspokoić. - Każdemu co innego, nie wszystkim jednakowo pisane na świecie... - Aż wreszcie wszystkim będzie jednakowo - powiedział jakby trochę już zrezygnowany Stanisław - jednakowo się wszystko kończy. Zakopią w dole i piaskiem zasypią. Łzy się pokazały w oczach Stanisława. Tekla nigdy nie widziała, żeby płakał. - Wszystkim pisano jednakowo - powtarzał prawie szeptem i znowu leżał płasko na niskiej poduszce. Wydał się Tekli bardzo blady. Policzki miał zapadnięte i wielkie rysy od nosa ku ustom. Spróbowała z innej beczki. - A ksiądz tu czasem przychodzi? - spytała. Stanisław poruszył się niecierpliwie. Popatrzył na Teklę, jakby się chciał jej pozbyć jak najprędzej. - A po co mi ksiądz? Mój Janek poszedł na tamten świat bez klechów... - Zawsze o tym myślę ze smutkiem - pokiwała głową panna Tekla - ile ich tak ginie. - Niepotrzebnie. - Nie, nie, potrzebnie - zaprotestowała głośniej panna Tekla. - Umierają dla nas wszystkich. - Dużo nam z tego przyjdzie. Stanisław przymknął oczy. Miał dosyć tej rozmowy. Panna Tekla nie dawała za wygraną. - A zresztą nie wiemy, jaka jest ostatnia ich minuta. Jeżeli wzbudzają w sobie ostateczny żal za grzechy... Stanisław leżał z zamkniętymi oczami. Mówił bardzo cicho: - A jakież on tam miał grzechy? Z samej młodości był taki inny niż wszyscy. Cichy jakiś, uczyć się nie bardzo chciał, ale taki był posłuszny: "zaraz, tatusiu", albo: "dobrze, tatusiu". Tylko potem niepotrzebnie na ten Śląsk poszedł. "Powstanie - powiada - powstanie". Im zawsze tylko powstania w głowie... i do komuny przystał. - Cieszyłeś się - panna Tekla nagle przeszła na mówienie po imieniu - cieszyłeś się, jak go do ciupy wsadzono. - A, myślałem, z mamra nie wylezie. Posiedzi parę lat i wyjdzie mądrzejszy. Głupi był, zawsze się pchał, gdzie nie trzeba. No i taką śmierć znalazł. Stanisław pomilczał chwilę. - Umarł - powiedział głośniej, nie otwierając oczu - ja wcale tego sobie nie mogę wyobrazić. Panna Tekla pokiwała głową. - I Janusza zabili. Stanisław podniósł jeszcze powieki. Badawczo popatrzył na Biesiadowską. - Tak - powiedział, i nagle dodał: - Lilek także poszedł... To był Janka wierny przyjaciel. - Chociaż komunista - westchnęła stara panna. Stanisław machnął ręką. Nie wiadomo, co to oznaczało, czy odganiał się od natrętnych słów i jeszcze bardziej natrętnych myśli panny Tekli, czy też dawał jej znak do odejścia. Panna Tekla tak zrozumiała właśnie ten gest i podniosła się z krzesła. - Dobrze - szepnęła - już pójdę. A pan niech pomyśli... Nie skończyła zdania. Ale oboje i tak wiedzieli, o czym ma pomyśleć schorowany Stanisław. Stary lokaj wyciągnął dłoń do swojej odwiecznej nieprzyjaciółki, uścisnęli sobie ręce w milczeniu. Od drzwi panna Tekla jeszcze się obejrzała. Stanisław leżał z zamkniętymi oczami i dyszał ciężko. Koc podnosił mu się na piersi. "już niedługo" - pomyślała stara gospodyni i cicho zamknęła za sobą drzwi. Przez chwilę stała nieruchomo na korytarzu. Przed oczami jej biegły nieskończone szeregi czystych talerzy i świeżych serwet, błyszczącego srebra - wszystkich obiadów i kolacji, które wydawała Stanisławowi. Przypomniały jej się święcone i wigilie, potrawy i ciasta, zabawy, chrzciny, wesela... wesele Marysi Myszyńskiej z księciem Bilińskim, i wszystkie kłótnie ze Stanisławem, i lękliwe samotne zerknięcia przez okna jadalni na kasztany w kwiecie, na lipy pachnące, na pożółkłe liście. Zerknięcia na śniegi i na kwiaty pustego i czynnego życia. Filozofką panna Tekla nie była. Kochała lub nienawidziła. A tutaj nagle westchnęła i przymknęła powieki. - Nic dla siebie - szepnęła - nie mieliśmy nic dla siebie. I małym, konwencjonalnym gestem przeżegnała drzwi, za którymi zostawiła Stanisława. Gdy wyszła na ulicę, znów uderzył ją niezwykły ruch. Trotuarem po przeciwnej stronie szła nieduża grupa chłopców. Zwróciła uwagę, że są jakby zorganizowani. Szli bezładną grupą, ale w ich sposobie bycia uderzało coś zespolonego. Panna Tekla zatrzymała się i obejrzała za nimi. Szli w stronę Marszałkowskiej. Do grupy przyłączyło się jeszcze trzech mężczyzn, którzy wyszli z bramy. Jeden z nich ruchem gwałtownym i patetycznym, zamachując się drzewcem jak kosą, rozwinął biało-czerwony sztandar. Panna Tekla otworzyła usta ze zdumienia. Nagle w stronie Marszałkowskiej rozległy się strzały. Jakiś starszy pan biegł stamtąd. - Niech pani ucieka - zawołał do Tekli mijając ją - niech pani stąd ucieka!... - Co się stało?! - zdumiona krzyknęła Tekla. - Powstanie! - zdołał zakrzyknąć starszy pan i w głosie jego było tyle zdumienia, ile przerażenia. Biegł w stronę Politechniki. Panna Tekla nie myśląc wiele poszła szybko za nim, chociaż to było jej zupełnie nie po drodze - miała wrócić na Bracką. Koło Politechniki było spokojnie. Nie widać było nikogo, ludzie stali w bramach. Panna Tekla przeszła na drugą stronę trotuaru i biegła w stronę pomnika Sapera. W głowie miała zupełną pustkę i nie wiedziała, dlaczego idzie w tę stronę. Ze szpitala zawołano do niej: "Pani, pani, niech pani zaczeka!". Ale ona leciała naprzód. - Powstanie, powstanie - powtarzała bezmyślnie. A pod powierzchnią tej bezmyślności kłębiły się gwałtowne uczucia. Wspomnienia i lęki. Przede wszystkim zaś myśl o "dzieciach". "Gdzie Andrzej? Nie wrócił na obiad. Gdzie jest Andrzej? Bije się? Ale gdzie?". Potem przyszła bezgłowa myśl o Helence. "Helenka, Helenka..." - powtarzała znowu, ale myśl się nie kończyła. Strach i niepokój mieszały się w jedno. I musiała gnać naprzód. Na rogu Alei Niepodległości szarpnęła ją za rękę jakaś kobieta. - Gdzie pani leci? Tam Niemcy strzelają z koszar! - Z jakich koszar? - zatrzymała się Tekla. - Nie wiem. Strzelają. Schowajmy się! Kobieta w białym płóciennym kostiumie była zupełnie nieprzytomna. Powtarzała: "schowajmy się", a stała na widoku i trzymała pannę Teklę. Nagle przebiegła przez puściutką jezdnię, pociągając za sobą Teklę, i przypadła do cokołu pomnika Sapera. Wydawało się, że pragnie wtulić się w kamień. Panna Tekla biegnąc za tą kobietą zdawała sobie sprawę z szaleństwa. - Co pani robi? Co pani robi? - wołała. Od strony Wawelskiej, trotuarem popod domami, biegł jakiś oddział. Rozległa się salwa, kule znaczyły okrągłymi, dymiącymi śladami asfalt ulicy. Obie kobiety krzyczały przenikliwie. - Pani, pani, ja dostałam! - zawołała przytomniej kobieta w płóciennym kostiumie. Osunęła się pod cokołem pomnika na trotuar. Panna Tekla pochyliła się nad nią. Spostrzegła, że białe płótno podpływa krwią. Plama rozszerzała się szybko. Panna Tekla widząc, jak czerwona farba obejmuje coraz dalsze nitki płótna, pochylała się coraz niżej nad obcą kobietą, która bladła coraz bardziej i zaciskała coraz mocniej powieki: cierpiała. Rozlegały się pojedyncze strzały karabinowe: strzelali Niemcy z głębi ulicy. Oddział w Alei zatrzymał się i coś się tam u nich działo. Mieniali się granatami czy co? Panna Tekla wyprostowała się i skinęła w stronę tamtego oddziału. - Chłopcy - wołała - tu ranna leży! Ale głos jej zabrzmiał słabo. Znowu rozległy się strzały. Panna Tekla zachwiała się, zatrzepotała rękami, jakby chciała wznieść się w powietrze, w stronę Sapera - i upadła na wznak uderzając głową o kant cokołu. Naokoło podniósł się kurz, kule uderzały bez przerwy o jezdnię i o trotuary. V Na Prudentialu powiewała biało-czerwona chorągiew, a na placu Napoleona leżały nie sprzątnięte trupy, pozostałe po dwóch odpartych atakach na Pocztę Główną. Pod wieczór zaczął padać deszcz i ściemniało się szybko. Na Szpitalnej dymiły i rozpalały się do czerwoności dwa zniszczone czołgi. Pachniało gorącym żelastwem. Andrzej zostawił swoich chłopców w bramie na parterze tego domu na Boduena, gdzie mieściła się restauracja "Pod Różą". Była to stała melina Andrzeja; przychodziło tu dużo lotników niemieckich, poczynił tu niejedną obserwację. Andrzej wbiegł na drugie piętro i pchnął nie zawarte drzwi. Hall był pusty, w następnym pokoju ujrzał, że Elżbieta krzywiąc się nieco i marszcząc swój wypukły nos, jakby sama była ranna, opatruje rękę jakiemuś powstańcowi obnażonemu do pasa. Młody człowiek obejrzał się na wchodzącego - był to Hubert. - Halo - powiedział Andrzej - dostałeś w łapę? Hubert uśmiechnął się i odpowiedział klasycznie, jak w Trylogii: - Głupstwo. Tylko draśnięcie. - Ładne draśnięcie - westchnęła Elżbietka - zakrwawił nam całą posadzkę. - I koszulę diabli wzięli - powiedział Hubert - to najgorsze. - Helenka poszła do łazienki, może ją wypłucze... - O ile będzie woda - zauważył Andrzej. - Co, nie ma już wody? - przestraszyła się Elżbieta. - Jeżeli jeszcze jest, to wkrótce już nie będzie. Nie wiadomo, co się dzieje na Filtrach. - Masz jakieś wiadomości? - spytał Hubert. - Żadnych. Łączności nie ma wcale. - Ładny kawał. - A ładny - potwierdził Andrzej. W tej chwili z głębi domu weszła Helenka, niosąc tacę z butelkami i zimnym mięsem. Zwróciła się do Elżbiety: - Zabrałam, ile mogłam. Wasza restauracja niewiele już będzie potrzebowała. Róża nie chciała mi dawać. - Ach, Róża - zasmuciła się Elżbietka. Po czym zwróciła się do Huberta: - No, już. Zrobiłam, jak umiałam. I przyklapnęła opatrunek, którym owinęła Hubertowi całe lewe przedramię. - Znakomicie - powiedział Hubert, wstał z krzesła i spróbował poruszyć ręką. Stęknął. - Nie bądź takim bohaterem - spojrzała na niego Helenka. Skierowała się do innego, małego pokoju, którego okna wychodziły na podwórze. Stała tam kanapka, a przed nią niski stolik. Helenka postawiła tackę na stoliku. - Posilajcie się. Myślę, że nieprędko dostaniecie taką kolację. Nago Hubert usiadł przy stoliku. Nie był w świetnym humorze, ale nalał sobie kieliszek wódki. Helenka patrzyła na niego przez chwilę. Twarz miał pociemniałą od kurzu czy od ognia, z cieniami pod oczami. Ciało wydawało się niezwykle białe w kontraście z zasmolonym obliczem. Loki miał potargane i opalone. - A koszulę znajdziesz u Henryka - dodała Helenka. - Kto to jest Henryk? - spytał Hubert, krając niezdarnie chleb. - To kelner tutejszy - objaśnił Andrzej, który dobrze znał stosunki w restauracji. Andrzej również usiadł przy stoliku. Helenka wyzierała przez okno, odchylając zaciemnienie. - Co twoi chłopcy robią? - spytała Andrzeja. - Czekają. Będą mieli jeszcze zadanie. - W nocy? - Prawdopodobnie. - Mieliśmy w nocy nie walczyć - zauważył Hubert. - Kto ich tam wie. Mieliśmy z początku tylko w nocy, potem tylko w dzień. - A potem okazało się, że i w nocy, i w dzień - powiedziała Helenka. Odeszła od okna, usiadła przy stole i nalała sobie kieliszek koniaku. Andrzej uśmiechnął się. - Dobrze zaopatrzona ta restauracyjka. Skąd oni mieli ten koniak? - Róża... - westchnęła Helenka. - Róża? Przez swojego Niemca? - To Róża ma Niemca? - spytał Hubert jedząc. - Miała. Wyjechał gwałtownie. Chyba go przestrzegła. - Przestrzegła? Przed akcją? No, to kula w łeb. - Daj spokój. Nie ciskaj się. Ona sama nie wie, co robi. Idiotka. - A może? - Takiś chętny do strzelania kobiet? Nie zgrywaj się. Andrzej w tej chwili spostrzegł, że prawa ręka Huberta, w której trzymał widelec, drży lekko. Nie dał poznać po sobie, że to zauważył. Ale Helenka nie była równie delikatna. - Coś ci graba dryga - powiedziała ironicznie, niskim swoim głosem. - A tobie głos się zmienił? - odrzucił Hubert. - Chyba dlatego, że widzę twoją nagość. - Niekompletna - zaśmiał się Hubert. - Niestety. Wszystko to, co mówili, było sztuczne i jakieś sztywne. Mówili jak nauczoną rolę. Niby na scenie, w amatorskim przedstawieniu. W tej chwili zgasła elektryczność. - Zaczyna się - powiedział Hubert. - Dawno już się zaczęło - odrzuciła Helenka jak we śnie. - One tu mają olbrzymi zapas świec w spiżarni. Przezorne gosposie - podniósł się Andrzej. - Zaraz wam przyniosę. Hubert i Helenka siedzieli przez chwilę w milczeniu. Nie widzieli siebie. Hubert poczuł, że Helenka przechyliła się i poczęła gładzić go po plecach. - Masz ładne ciało - powiedziała zdławionym głosem. - I tak zgnije - głos Huberta wydał się w ciemności niższy niż zwykle. Helenka cofnęła rękę. - Tyle tych ciał - szepnęła. Andrzej wrócił z dwiema świecami w podwójnym lichtarzu. Postawił to na półce przy ścianie. Świece słabo oświetlały pokój. - Przy świecach wyglądamy zupełnie inaczej - powiedział Andrzej, siadając na swoim miejscu i zabierając się do jedzenia. - Czy jak zwycięzcy? - spytał Hubert. Nikt mu na to nie odpowiedział. Kiedy nic nie mówili, panowała śmiertelna cisza. Wydawała się tym cięższa i bardziej martwa, że przeszli tylko co trzygodzinną nieustanną strzelaninę, która albo huczała, albo zacichała w miejskich murach. Do strzałów nie byli przyzwyczajeni i jeszcze po tych walkach dzwoniło im w uszach. - Gdzie cię rąbnęło? - spytał Andrzej. - Na placu? - Przed samą pocztą. - Dobrze, że tylko w rękę - zauważyła Helenka. - Co się odwlecze, to nie uciecze - westchnął Hubert. Zajrzała Elżbieta. - Macie tu światło? To dobrze - powiedziała. - Nie dałabyś moim czego do jedzenia? - spytał Andrzej. - Oni tam robią sobie herbatę w bramie. Rozpalili ognisko. - Świecą? - W bramie to nie widać. Oni mają jeszcze jakieś zapasy z domów. - Wycieczka - powiedziała Helenka. - Byłaś tam u nich? - spytał Andrzej. - Byłam. Mogę im dać chleba. My nie mamy dużych zapasów. - Elżbieta weszła do pokoju. - Przyniosłam wam to. - Położyła na stole trzy kawałki tortu na ozdobnym papierze. - Jedzcie, to pewno ostatnie. Andrzej z lekkim wstrętem spojrzał na ciasto. - Wolę wódkę - powiedział i nalał sobie duży kieliszek. Elżbieta wyszła znowu. - Co ci jest, Andrzej? - spytał Hubert. - Też masz pytania! - wzruszyła ramionami Helenka i znowu podeszła do okna i wyjrzała na podwórko. - Wiesz, widać blask od ognia - zwróciła się do Andrzeja. Ten wzruszył ramionami. - A, niech tam - powiedział - niech robią, co chcą. - Nie boisz się nalotów? - W nocy? Nie. - A w dzień? - Zobaczymy. Głupi byliby, żeby nie przylecieli. - A ty gdzie byłeś? - spytał Hubert. - Tutaj. Wstrzymywaliśmy te czołgi. - Wam się przynajmniej udało - zauważył Hubert z goryczą. - Pierwszy raz widziałem czołgi w akcji - powiedział cicho Andrzej - to potwory. Ale ci mali to wcale nie mieli stracha. - Dużo poszło? - Dużo. Znowu zrobiła się cisza. Nagle na podwórzu rozległ się pojedynczy strzał. W tej ciszy zabrzmiał jak wybuch. - Karabinowy - powiedział Hubert. - Marnują naboje. - To zdobyczny - z pewnym odcieniem dumy powiedział Andrzej. I znowu nalał kieliszek. Ale nagle rozległ się tupot. Do pokoju wpadł młodziutki chłopaczek z mokrą głową, w mokrej wiatrówce. Był widocznie przerażony. Stanął jednak w postawie na baczność. - Panie poruczniku - zawołał do Andrzeja - melduję... - i zająknął się - melduję... - i znowu się zatrzymał. Andrzej podniósł się, ale nie stał bardzo pewnie na nogach. - Kacuś, co się stało? - spytał. - Melduję - porwał się mały - że kobietę zabiło. - Jaką kobietę? - zirytował się Andrzej. Ale mały ciągnął już zupełnie po cywilnemu i prawie z płaczem: - Kobietę na podwórzu. Nie wiem, co za jedna. Kapral Żbik próbował zdobycznego karabinu. Padł strzał i kobietę zabiło... tam w kącie... - Zaraz, zaraz - bąknął Andrzej - wracajcie do kompanii. Zaraz tam przychodzę. Mały znikł tupocząc po drodze. A Andrzej wychylił jeszcze nalany kieliszek. - Czy ty jesteś pewien, że to jest kompania, ten twój oddział? - spytał Hubert. Poruszył nieopatrznie ręką i skrzywił się. Bolało go. - Nie jestem pewien - powiedział Andrzej i wyszedł. Helenka popatrzyła na Huberta. - Boli cię? - spytała. - Trochę - potwierdził. - Ale ty masz gorączkę. - Ja? Skąd? - Na pewno masz - dotknęła jego czoła. - Masz - powiedziała - ale niedużą. - Wspaniała z ciebie sanitariuszka: mierzysz gorączkę bez termometru. Hubert zjadł jeszcze kawałek mięsa. - Ale apetyt to masz. - Wiesz, ja zawsze tak. Im więcej mi nerwy grają, tym więcej jem. Na polowaniach, kiedy spudłowałem ze dwa razy, to żarłem jak wilk. - A dziś też spudłowałeś? - Hm - odpowiedział niechętnie. A potem się ożywił: - Wiesz, strzelać do ludzi to zupełnie inna emocja niż do zajęcy - powiedział. - Spodziewam się - z fałszywą pewnością siebie stwierdziła Helenka. Potem zamyśliła się. - Zauważyłeś - spytała po chwili - że Andrzej jest jakiś dziwny? - Zauważyłem - mruknął Hubert. - Stracił połowę swego ciepła. - Wypaliło się. - I pije. Nigdy nie pił. - Co chcesz? Chcesz, aby w takim dniu ludzie zachowywali się normalnie? - Jeszcze dziś rano był zupełnie inny. - Taki dzień. A jaki wróci z podwórza? Na jednej ze świec narósł grzybek i płomień wydłużył się niepomiernie. Blask światła upadł na dwa oszklone rysunki w prostych drewnianych ramach. Przedstawiały one nagie kobiety. Hubert mimo woli spojrzał na te obrazki. Spostrzegłszy je, przyjrzał się im z uwagą. - To Bronka rysunki? - Tak - odpowiedziała Helenka patrząc przed siebie. - Bardzo lubię jego prace - przyznał się Hubert - uważam, że był o wiele zdolniejszy od Ala. - Pewnie - Helenka mówiła martwo, jak we śnie - ale ostatecznie dwóch artystów trudno jest porównywać. - Właśnie. A dla mnie Bronek był artystą. - Miał obsesje. - Tak. Ale właśnie w tych obsesjach był artystą. Te jego rysunki nagich kobiet... Bo przecie on nic innego nie robił? - Trochę malował. - Czy wszystko zginęło? - Zginęło. Albo zginie - powiedziała Helenka. Hubert chrząknął. Tymczasem Andrzej zszedł na podwórze. Zastał swoją "kompanię" stłoczoną w bramie. Chłopcy byli bardzo speszeni i patrzyli na Andrzeja z ciekawością i strachem. Ten strach w oczach młodych żołnierzy przykro uderzył Andrzeja. Kapral Żbik nic nie miał w sobie ze swego pseudonimu. Był to chuderlawy, wyciągnięty jak szparag młodzieniec z bezmyślnymi i bezbarwnymi oczami, które biegały mu niespokojnie. Oddział stłoczył się zupełnie po cywilnemu. - Co się stało? - spytał Andrzej. Żbik zająknął się. - Panie poruczniku... ja tylko... - Co to za kobieta? - Przyszła tutaj - powiedział jękliwie ten z mokrą głową, który meldował Andrzejowi o zajściu - pytała o nazwisko pana porucznika. Ale ja jej nie powiedziałem. Po co jej nazwisko pana porucznika? - Gdzie ona? Żbik wskazał niechętnie kąt podwórza. - Tam. Andrzej zbliżył się do wskazanego miejsca. Za nim poskoczył najmłodszy członek oddziału, Kacuś. - Ja panu porucznikowi pokażę. I sięgnął ręką w stronę worka, pod którym rysowały się zwłoki. Ale Andrzej odsunął rękę chłopca i sam odsłonił twarz ofiary. Poznał Kasię. Szarpnął worek dalej, odkrywając do pasa trupa kobiety. Leżała z otwartymi oczami, a prosta szkocka bluzeczka, jaką miała na sobie, była mocno zakrwawiona. Twarz jednak, nieruchoma i ściągnięta, nie była zniekształcona. Andrzej nachylił się bardziej i dotknął jej czoła. Jeszcze ciepłe. Strzał nastąpił przed kwadransem. Przesunął rękę z czoła na oczy i zamknął jej powieki. Potem wyprostował się i stał chwilę nieruchomo, patrząc na zmarłą. Wreszcie skinął na czatującego przed nim Kacusia, który szybko naciągnął worek na twarz Kasi. Wydawało się Andrzejowi, że przejście od podwórka do bramy trwa bardzo długo. Trzeba się było zdecydować, co robić ze Żbikiem. Tak sprawy nie wolno było zostawić. Kula w łeb - to byłoby najprostsze rozstrzygnięcie sprawy. Czy najprostsze? - Jest tu jaka piwnica? - zapytał. Kacuś wszystko wiedział. - Są - wyskoczył - są, tylko pozamykane. - Trzeba otworzyć - powiedział Andrzej - i dwóch niech zaprowadzi Żbika do piwnicy. Niech go pilnują. Rozumiał, jakim nonsensem było jego polecenie. Ale nic innego nie przychodziło mu do głowy, nie chciał rozwalać chłopca tutaj, na podwórzu. - Skąd się wzięła ta kobieta? - spytał jeszcze, również bezmyślnie. - Przyszła, niosła jakąś żywność. - Żywność? A co się z nią stało? Chłopcy spojrzeli po sobie i milczeli. Andrzej pomyślał, że lepiej już nie rozgrzebywać dalej całej sprawy, i zwrócił się do wyjścia. Wchodząc na schody odgonił od siebie myśl, że "kompania" zabiła naumyślnie Kasię. Teraz na pewno nie, ale za parę dni? Gdy wszedł do pokoju, Helenka i Hubert milczeli. Mimo słabego światła szybko wypalających się świec spostrzegł na czole Huberta drobne kropelki potu. Usiadł obok siostry, wyciągając swoje długie nogi. - Masz gorączkę, Hubert - powiedział. - Cóż tak milczycie? Hubert drgnął. - Mówiliśmy o Bronku - powiedział. - I o Alu - z przekąsem dodała Helenka. W gestach i głosie Andrzeja znać było działanie wódki. Zwrócił się do Huberta dosyć agresywnie. - Tego Ala to ci nie mogę wybaczyć - powiedział. - Co ty zawsze widziałeś w tym mydłku? - Był chwilami bardzo energiczny - przypomniał sobie Hubert. - Nosiłeś się z nim, jak Bóg wie z czym - wzruszył ramionami Andrzej. - Zwyczajny snob. I to całe jego malarstwo... - Nie zawsze tak o tym mówiłeś - zniecierpliwił się Hubert. - Pewnie, że nie. Uważałem Ala za przyjaciela. Ale te jego kicze! Najgorzej, jak przyjaciel jest niedowarzonym artystą, nie wiadomo, co mu powiedzieć. - Alo ma zdolności. - Co ty sobie myślisz? - fuknął nagle Andrzej. - Zdolności! Bronek to miał talent. W getcie malował jeszcze piękniej. To znaczy rysował, bo on nie malował. No, ale zginął... To był talent, to wszystko, co on robił, to było jakieś takie... no, zobacz tę kobietę. Podniósł świecę i oświetlił jeden z aktów Bronka. Przedstawiał on drobną, szczupłą dziewczynę o rozbiegających się jasnych oczach. Dopiero w świetle płomienia widać było, że to jest akt Helenki. Andrzej chrząknął i postawił lichtarz na swoim miejscu. Helenka siedziała nieporuszona. - Zginął - powtórzył Andrzej. - Czy ty rozumiesz to słowo? Hubert nie odpowiedział. Zabrała natomiast głos Helenka: - To była zbrodnia pozwolić tak wypalić się tamtym domom. Fajerwerki, a obok wesołe miasteczko. - Helenka uważa - tonem objaśnienia zwrócił się Andrzej do Huberta - że powinniśmy byli wystąpić wtedy, nie teraz. Że nie można było dopuścić do takiego wyniszczenia getta. Hubert popatrzył uważnie na Helenkę. - Nie od nas to zależało - powiedział. - A teraz? - Helenka wzruszyła ramionami. - Teraz także nie od nas. - A co od nas zależy? Andrzej wzruszył ramionami. - Nic. Hubert jak gdyby odpowiedział Andrzejowi na dawniej zadane pytanie: - Zginąć? Czy to nie wszystko jedno jak? Andrzej zastanowił się przez chwilę. - Dobrze. Oczywiście wszystko jedno. Tylko, że ci, co giną, zabierają zawsze z sobą część tego, co powinniśmy wiedzieć. Zatajają część własnego, a tym samym i naszego życia. Bronek zabrał ze sobą mnóstwo obrazów, aktów... Spojrzał na Helenkę, która siedziała ze zmarszczonymi brwiami i patrzyła uparcie na płomienie świec. - I potem nic nie wiemy - powiedział powoli. - Ta kobieta, którą tam zastrzelili na podwórzu moi chłopcy, to Kasia, dziewczyna z Pustych Łąk. Jakim cudem znalazła się tutaj, po co tu przyszła, skąd się wzięła, nie dowiem się już nigdy. Widziałem ją raz jeden w czasie wojny. I wszystko zabrała ze sobą... - Kasia? - zdziwiła się Helenka. - Jakim cudem? - Nie wiem - powtórzył Andrzej. - I jeżeli które z nas zginie - Andrzej rozgadał się na dobre - to zabierze ze sobą także takie mnóstwo rzeczy, których nigdy nie wypowiedziało. Myślę, że w głowie faceta, którego trafia kula, skupiają się wszystkie te rzeczy i przelatują jak film puszczony z szybkością trzystu kilometrów na sekundę; cały film tych spraw, które pozostały nie wypowiedziane. Ja mówię nie w znaczeniu takich rzeczy, które on sam sobie powinien był powiedzieć, ale w znaczeniu spraw, których nie powiedział nawet sam sobie. Mnie się zdaje, że największym przekleństwem człowieka jest to, czego nie mógł sam sobie powiedzieć. Helenka popatrzyła uważnie na Huberta: siedział z zamkniętymi oczami i pocił się coraz bardziej... Wzruszyła ramionami. W przerwach pomiędzy słowami Andrzeja - bo Andrzej nie mówił tego wszystkiego jednym ciągiem, ale urywał co chwila zdania i nawet poszczególne słowa - słychać było szum padającego deszczu i szelest wody w rynnie. Stwarzało to jakiś wiejski i spokojny nastrój. Helenka przeniosła wzrok z Huberta na Andrzeja. Patrzyła na niego zdziwiona: jeszcze go nigdy nie widziała takim. - Człowiek ma tyle tych "przekleństw" - powiedziała. - A największym jest chęć dowiedzenia się prawdy - powiedział nieoczekiwanie papierowym tonem Andrzej. Helenka zaśmiała się. - Prawda! Co to znaczy: prawda? Prawdę zabrała ze sobą twoja Kasia i galopuje na niej pomiędzy obłokami. Jakiś ty naiwny, Andrzeju. Wszyscy jesteśmy jak w matematycznym równaniu - i to nie my sami wyciągamy z siebie pierwiastki. Robi to za nas historia. - To ty jesteś naiwna - oburzył się Andrzej - ja nie jestem symbolem matematycznym, mnie nie można porachować. Ja jestem... Helenka wzruszyła ramionami. - Za chwilę można przestać być. - Na pewno. Ale jestem i będę, i będę czuł, że jestem, do ostatniej chwili. A jestem, to znaczy jestem człowiekiem. Czuję, że jestem. Tu Hubert otworzył powieki. - Szczęśliwy jesteś - powiedział, a głos miał zmieniony - bo ja właśnie nie czuję, że jestem. Nie czuję, że jestem. - Do czego prowadzi nierealność świata? - spytała jakby samą siebie Helenka. - Do nierealności czynów - zakonkludował Andrzej. - Chyba nie możesz powiedzieć, że moje czyny nie były realne? - Były żonglowaniem. Zabawą, nie realizmem. - W tej chwili są także zabawy: w policjantów i złodziei - powiedział Hubert. Helenka popatrzyła na niego z lękiem. Hubert wstał i przeszedł się po pokoju. - No, słuchaj, Andrzej. Co będziemy owijać w bawełnę - powiedział - przecież to zupełnie beznadziejne. No nie? Andrzej uważnie popatrzył w płomień świecy. I nagle zaczął monologować: - Ale za to przejdziemy do historii. Jak się przechodzi do historii? Nie wiemy. Co znaczy historia? - też nie wiemy. Tyle tylko, że nasza akcja spowoduje pewne zmiany w materialnej rzeczywistości. Człowiek o tyle przechodzi do historii, o ile zostawia po sobie ślad materialny. My zostawimy po sobie materialny ślad zniszczonego miasta. To wszystko. Hubert uśmiechnął się niepewnie, stojąc nieruchomo. Nie wiadomo, co ten uśmiech miał wyrażać. - Ja sobie inaczej wyobrażam historię - powiedział. - Możesz ją sobie wyobrażać, jak chcesz. W momencie kiedyśmy zaczęli walkę nie wyćwiczeni i nie uzbrojeni, jest mi już zupełnie wszystko jedno. Historia oparta na mistyfikacji to żadna historia. Lub smutna historia. - Smutna historia - powtórzyła Helenka. - I co będzie z nami? - zapytał nagle Andrzej. - Naród przetrwa - powiedział półgłosem Hubert. - Tak, ale co będzie ze mną? - Andrzej się zdenerwował. - Co będzie osobiście ze mną? Czym ja będę za dzień, za chwilę? Kawałkiem ścierwa. Więcej nic. I jakie to ma, jakie to może mieć znaczenie? Nie dla historii i nie dla narodu. To za wielkie słowa jak na moje głupie rozumienie. Dla mnie, dla Andrzeja Gołąbka, lat dwadzieścia trzy. Co będzie ze mną? I jakie to ma znaczenie dla świata? Dziura. Zupełna dziura. - Przestań histeryzować - zniecierpliwiła się Helenka - za chwilkę wyprowadzasz chłopców. - Nie bądź wiecznym Kordianem - monitował Hubert. - Nie. Jestem Faustem. Zawarłem pakt z diabłem. Helenka spojrzała na niego z niepokojem. - Właśnie że nie zawarłeś żadnego paktu. Jesteś sam. Hubert zatrzymał się w progu. - Poczekajcie - powiedział - może jeszcze coś wycyganię u Elżbietki. I poszedł w głąb mieszkania. - Słuchaj, Andrzej, tak nie można - zaczęła Helenka. Ale Andrzej jej przerwał. - Wiesz, rozmawiałem dzisiaj z matką - powiedział zupełnie rzeczowo. Helenka się zdziwiła. - Z matką? A o czym? - Jak to: o czym? - Andrzej wzruszył ramionami. - Też znalazłeś odpowiednią porę! - Właśnie odpowiednią. Matka powinna była się dowiedzieć o tym, jaki stosunek mają dzieci do tej sprawy. - Mam nadzieję, że mówiłeś tylko w swoim imieniu. - Za Antka mówić nie mogłem. - Powiedziałeś jej, dlaczego Antek nie wrócił do domu? Przecież mógł był nie zginąć, gdyby nie siedział w tych przeklętych Puławach. - A ty myślisz, że się w Warszawie nie ginie? Zamilkli. Gdzieś daleko wybuchł granat, a po chwili dwa, jeden po drugim. Andrzej wytężył słuch. - I widzisz, nigdy nie dowiemy się, kto teraz zginął. - Co cię to obchodzi? Jakiś ty dziwny dzisiaj, wszystko chciałbyś wiedzieć. - Oczywiście, wszystko chciałbym wiedzieć. Wszystko poznać, wszystko ogarnąć. A nie mam nic! - Andrzej nagle zacisnął pięści. Całe zwykłe opanowanie opuściło go zupełnie. - Pomyśl, ja mam dopiero dwadzieścia trzy lata. I muszę się wyrzec wszystkiego, całego świata. Zrozum, Helena, to okropne. - Przecież ty będziesz żył - bez przekonania powiedziała Helenka. - Nawet gdybym żył. Czy ty myślisz, że ja mogę się pogodzić z tym światem, z tym światem, jaki się naokoło nas rozciąga? Helena, zrozum, ja, gdybym nawet ocalał, z tym światem nie mogę się pogodzić. No, nie wyobrażam sobie, jak mógłbym żyć - po dzisiejszym dniu. Czy ty rozumiesz, co to za dzień? - Widziałam dzisiaj dużo entuzjazmu - jak replikę na próbie podała Helenka. - Właśnie, to najgorsze. Entuzjazm śmierci. Po co? Co jest warte naszego życia? - Prrr! - powiedziała Helenka - stój. Czy mam ci zrobić wykład z Plutarcha? Dulce et decorum est pro patria mori. * (* Miło i zaszczytnie jest umrzeć za ojczyznę.) - Źle to wymawiasz, Helenko. - A ty źle rozumujesz, to gorsze. - Ja nie rozumuję, ja czuję. Helenka nagle zmieniła się. Cała sztywność jej rysów zmiękła, wyraz twarzy się zmienił. Andrzej spojrzał na nią z przestrachem, obawiał się, że się Helenka rozpłacze. Ale nie - twarz jej przemieniła się jak pejzaż na wiosnę, i nagle Andrzej ujrzał narzucony na surowe rysy siostry dobry i nieśmiały uśmiech ojca. Zacisnął usta. A Helenka podeszła do niego bardzo blisko i kładąc mu rękę na ramieniu, pocałowała w pochyloną głowę, pocałowała krótkim pocałunkiem zmierzwione jego włosy i powiedziała: - Nie trzeba nic "czuć", mój Andrzeju. Wszystko jest za nas czute. VI Tymczasem goły Hubert odszukał Elżbietę. Siedziała w półciemnej jadalni skulona jak wróbel w deszcz, patrząc bezmyślnie w kąt pokoju. Prawie jej nie poznał. - Czego chcesz, Józiu? - spytała, gdy stanął w progu. Hubert uśmiechnął się. - Dlaczego mnie pani nazywa Józiem? - spytał. Elżbieta się zmieszała. - Nie, nie, to mi się tak tylko pomyliło - powiedziała szybko. W pokoju było ciemnawo i jakoś przykro. Świeca paliła się nierówno i nieprzyjemne cienie pełgały po ścianach. Hubert przez chwilę uparcie przypatrywał się Elżbiecie. Nie wiedziała, że on ma gorączkę i jest po paru dobrych kieliszkach, i była przykro zdziwiona tym wpatrywaniem się Huberta. Podniosła się z kąta i niepotrzebnie przestawiła świecę ze stolika na stolik. Przez chwilę odbicie jej postaci przesuwało się przez trzy płaszczyzny szerokiego lustrzanego tryptyku. Przed lustrem stały różowe flaszki zagranicznych kosmetyków. - Czy pani Róża jest w domu? - spytał po chwili Hubert. - Na szczęście - szybko odparła Elżbieta - co ona by robiła, gdyby została na mieście, jest taka niezaradna. - Czy ona rzeczywiście mogła coś powiedzieć jakiemuś Niemcowi? Elżbietka przestraszyła się. Odwróciła się gwałtownie ku Hubertowi. - Nie, skądże. Co panu przyszło do głowy? - Zdawało mi się, że pani to mówiła - powiedział Hubert. - Ale gdzież tam! Wzięła flaszkę wody kolońskiej sprzed lustra i polała sobie dłonie. Powąchała. Hubert podszedł do niej. - Pani da - powiedział. Elżbietka wyciągnęła ku niemu flaszeczkę, ale on podał jej otwartą dłoń. Skropiła ją wodą. Hubert wytarł sobie twarz, szyję i piersi. Elżbietka wolała na niego nie patrzeć. Przestawiała drobiazgi pod lustrem. Nagle zwróciła się do Huberta: - Ma pan pistolet? Hubert uśmiechnął się. Elżbietka dopiero z bliska zobaczyła, że chłopiec ma oczy zmętniałe od gorączki. Nie odpowiadał. - Ma pan pistolet? - powtórzyła. - Nie dowierza mi pani - odezwał się wreszcie. - Myślę, że na wszelki wypadek dam pani Róży w czapę. Elżbietka schwyciła się rękami za skronie. Syknęła. - Pan zabił Marysię Tatarską? Hubert wzruszył ramionami. - Nie ja, ale zasługiwała na to: - Pan się w niej kochał? Hubert odwrócił się do świecy. - Wszak zabijamy, kogo kochamy - powiedział powoli. Zdrową ręką przeciągnął przez swoje loki. Były posklejane osypanym tynkiem, kurzem, krwią rany. Wyglądały jak strączki. Elżbieta z nieufnością spojrzała na te włosy. - Jak to się robi? - spytała. - Co? - No... - Ach, to! Zwyczajnie. Zdrową ręką sięgnął do tylnej kieszeni i wyciągnął czarny matowy przedmiot. - Raz, dwa... - powiedział. Ale Elżbieta zauważyła, że ręka Huberta, trzymająca pistolet, drży dość mocno. Uśmiechnęła się. - Jeżeli panu będzie ta ręka tak drżała, to trudno będzie trafić - powiedziała. - Niech się pani nie boi. W takich momentach ręka nie drży. Schował pistolet. - Czy musicie zabijać? - jeszcze spróbowała zapytać Elżbietka. Ale Hubert nie odpowiedział. Zajął się świecą. Objaśnił knot, a sterczące dookoła płomienia resztki stearyny przegiął i zasilił nimi dołek powstały przy płomieniu. Robił to niezwykle starannie. Elżbieta pomilczała chwilę, a nie słysząc odpowiedzi na swoje pytanie, przeszła na inny temat. - Jak tam mój opatrunek? - powiedziała. - Trzyma się? - Trzyma się znakomicie. Nawet lepiej niż przedtem, bo mi gicoł spuchł. - Nie pasują do pana te wyrazy "w czapę", "rozwalić", "gicoł" - powiedziała Elżbieta. - Rzeczywiście? - uśmiechnął się Hubert. - Co pani powie? Chciałaby pani mnie znowu widzieć z lokami a la Byron. Widzi pani, jak mi się te loki "posklejali". Elżbieta zaśmiała się. - Niepotrzebnie, panie Hub, niepotrzebnie. Andrusa pan z siebie nie zrobi. Hubert poszedł do drzwi w głąb. - Gdzie mieszkał ten Henryk? - spytał. - Miałem wziąć koszulę. Ja zaraz muszę iść. - Dokąd pan chce iść? - z niepokojem zapytała Elżbietka. - Muszę być w PKO. Nie wiem, co tam zastanę. - Czy tam jest sztab? - Nie wiem, co tam zastanę - powtórzył Hubert z naciskiem. - Pokoik Henryka jest za kuchnią - powiedziała Elżbieta. Hubert wyszedł. Elżbieta podeszła do pianina, które stało w rogu pokoju, naprzeciwko lustra, i oparła się o wierzch instrumentu dłonią. Nuciła coś w zamyśleniu. Hubert wrócił po chwili. Niósł w ręku koszulę. - Niestety, nie ma dwóch guzików - powiedział - będzie mi się rozchylała w nieodpowiednim miejscu. Guzików brak od dołu. Elżbieta ożywiła się. - Ja panu przyszyję. Wyjęła Hubertowi koszulę z ręki. - O, i tutaj jest małe rozdarcie. Zaraz to panu doprowadzę do porządku. I zaczęła wysuwać szufladki toalety. - Ja zaraz wrócę - powiedział Hubert i poszedł do Andrzeja i Helenki. Andrzej stał pośrodku pokoju i zaciągał pasa. Był olbrzymi i wiotki, cień jego padał na ścianę i na sufit jak jakiś ornament. Umocnił czapkę na głowie i założył rzemyk pod brodę. - Wychodzicie? - spytał Hubert. - Zaraz idziemy - odrzucił Andrzej. - Poczekaj chwilkę, wyjdziemy razem - powiedział Hube i wypił jeszcze jeden kieliszek wódki, który stał nie zużyty na stole. - Zaszkodzisz sobie - warknęła Helenka - co ty wyrabiasz? I ona podniosła się z kanapki. - Ja muszę iść na plac. Tam na mnie czekają - powiedziała - ale mam czas do rana. - My nie. - Hubert postawił kieliszek na stole, ale niepewnie. Ręka mu w dalszym ciągu drżała. Kieliszek spadł ze stolika i rozsypał się w drobne okruchy. - To na szczęście - powiedział Andrzej. - Dobry był kryształ - zauważyła Helenka. - No, a gdzie twoja koszula? - spytał Gołąbek. - Zaraz, zaraz. Hubert wrócił do Elżbietki. Zatrzymał się w progu i spojrzał na pokój. Elżbietka siedziała na tapczanie i przyszywała guziki. Świecę postawiła tuż przed sobą, aby jej dobrze oświetlała robotę. Włożyła okulary i starannie wyciągała białą nitkę, która błyskała w świetle jak babie lato. Płomień odbijał się i w czarnej oprawie szkieł. Hubert spostrzegł, że biało połyskują na skroniach zaniedbane włosy wielkiej śpiewaczki. W tych okularach, zgarbiona, przejęta, wydawała się Hubertowi bardzo stara. Widział ją w tej chwili z profilu. Nos zarysował się nadto wyraźnie i posunął się ku przodowi, a usta miała jak gdyby zapadnięte, cofnięte. Duże niebiesko oko, powiększone jeszcze przez szkło, uważnie i z pewnym wysiłkiem śledziło robotę igły. Podbródek, ociężały, zwisał ku dołowi, a szyja najjaśniej z całej twarzy oświetlona świecą, ukazywała sieć zmarszczek i wyraźnie występujące żyły i ścięgna. Skóra na tej szyi nie przestawała być biała i... granulee. "Tak zawsze ojciec mawiał - przyszło do głowy Hubertowi - granulee". Przypomniał sobie ten wieczór, gdy czekał w samochodzie na ojca przed Filharmonią. Ojciec nie chciał go wziąć na koncert Szyllerówny. Pan Złoty go zniechęcał do zabierania syna na koncerty. A tu już nie ma ani ojca, ani pana Złotego... I Bronek zginął. Patrzył uważnie na ściągnięte w pracowitym wysiłku rysy Elżbiety przyszywającej guziki do koszuli. I pomyślał sobie: "naczej wyglądała wtedy na estradzie". Spoglądał uważnie na profil starzejącej się kobiety, a ona nie słyszała momentu jego wejścia. Zajęta była wyciąganiem nitki. Hubert pochylił się naprzód. Dopiero teraz zauważył: Elżbieta nuciła półgłosem. Podszedł do niej. Ona posłyszała jego kroki, ale nie odwróciła głowy. Teraz wierzchem paznokcia wygładzała materiał wokół przyszytego guzika. - Co pani nuci? - spytał Hubert. Elżbieta z wolna zwróciła głowę ku niemu. Położyła palec na ustach. - Cicho, cicho - powiedziała raptem - bo to po niemiecku. - Co to jest? - powtórzył również szeptem chłopak. - Verborgenheit - powiedziała Elżbieta. I nagle, odkładając szycie, podniosła się z kanapy. Hubert wziął koszulę i nałożył ją z trudem, bo zabandażowana ręka nie mogła przejść przez rękaw. Trochę go to bolało, ale "przyzwyczaił" się już do bólu przez tych parę godzin. Kiedy wynurzył głowę z otworu koszuli, ze zdziwieniem spostrzegł zupełnie inną Elżbietę. Stała bez okularów koło pianina, wydała się Hubertowi jak gdyby trochę wyższa. Dopiero potem spostrzegł, że unosiła się na końcach palców. Podniosła wieko klawiatury i cichutko dotykała klawiszy. Powstawały jakieś puste akordy, ale basy brzmiały wyraźnie. Hubert zbliżył się do niej. Posłyszał półgłosem wymawiane raczej niż śpiewane wyrazy: ... oft bin ich nur kaunt bewusst und die helle Freude zucket... Nagle niespodziewanym dla samego siebie gestem chwycił się za gardło. O mało co nie rozdarł świeżo naprawionej koszuli. "Boże drogi - pomyślał - die helle Freude zucket..." Przecież to dno, a ona śpiewa po niemiecku helle Freude. Ale nie miał siły powiedzieć Elżbiecie: "Niech pani przestanie!". Gorączka jego wzrosła i wszystko wydawało mu się przerysowane. Wszedł Andrzej. Wyprostowany i spokojny, przygotowany. Hubertowi wydawało się, że nawet uszy ma ostro nastawione. To ten rzemyk pod brodą. - Hubert - powiedział Andrzej - co ty robisz? Wychodzimy. Elżbietka odwróciła się ku niemu, przerywając na kwarcie (o lass) i nie zdejmując palca z klawisza powiedziała do Andrzeja: - Twoja matka to tak pięknie śpiewała. Andrzej podszedł do fortepianu. - Czy moja matka pięknie śpiewała? Naprawdę? - zapytał. - Miała bardzo ładny głos - odpowiedziała Elżbieta - i wszystko, co śpiewała, śpiewała z przejęciem. Wszystko wychodziło so innig*. (* tak głębokie.) - Innig! - powtórzył z ironią Hube. - Ach, pamiętam - mówiła Elżbietka (dla Huberta ciągle jak narysowana) - uczyłam ją tego zdania. - Zanuciła później: ... und die helle Freude zucket... Andrzej przechylił głowę jak pies słuchając, ale Elżbieta przerwała. - Zupełnie nie znałem mojej matki - odezwał się Andrzej tonem zakończenia rozdziału. - No, idziecie? - zawołała Helenka z głębi. - Już - powiedział Andrzej i stuknął obcasami przed Elżbietą. - Do widzenia - Elżbieta trochę teatralnym gestem podała rękę Andrzejowi. - Twoja matka to niezwykła kobieta - dodała. Zabrzmiało to fałszywie. - Hubert, weźże jaką marynarkę - powiedziała Helenka w przedpokoju - ta kelnerska koszula świeci w nocy jak gwiazda. - Zaraz zmoknie i zgaśnie - zaoponował Hubert - deszcz nie przestał padać. Wyszli. Chłopcy stali w bramie w dwuszeregu. Rozpalony ogień już zgasł. Było ciemno i zimno. Nie widać było poszczególnych twarzy. Andrzej wyprowadził ich i ustawił przed domem na trotuarze. Deszcz szumiał równo i spokojnie. Drobne krople osaczyły wychodzących i przemoczyły od razu koszulę Huberta. Czołgi na Szpitalnej mimo deszczu pałały. Rozpalone blachy to rozżarzały się mocniej, to przygasały. Oświetlało to trochę ciemną ulicę. - Gdzie ty ich prowadzisz? - spytał szeptem Hubert. Było mu to obojętne, ale odczuł gwałtowne pragnienie pochylenia się ku Andrzejowi, kontaktu z jego ciałem, z jego istnieniem. W pytaniu tym było i "przepraszam", i "do widzenia". Ale Andrzej pozostał wyprostowany. - Na gimnazjum Górskiego - odpowiedział. Hubert ruszył w lewo z bramy. Andrzej go zatrzymał. - Uważaj, jak skręcisz w Jasną - przestrzegł go. Helenka poszła przed siebie. - Do widzenia - powiedziała półgłosem i wyciągnęła w górę rękę. Ale tego gestu jej nikt już nie widział. Andrzej został sam. Było cicho i ciemno. Raz tylko ktoś strzelił w stronę Prudentialu. Chłopcy stali na deszczu w dwuszeregu. Andrzej wrócił do nich. Czuł, że jest im bardzo nijako. - No, chłopaki - powiedział - naprzód, za mną. Gdy podeszli Hortensją pod szkołę Górskiego, spotkała ich nagła salwa. Czekali na nich. VII Ledwie Hubert, Andrzej i Helenka zniknęli w niebieskim cieniu dżdżystej nocy, rozchodząc się w trzy różne strony, w restauracji na Boduena zjawił się Kazimierz Spychała. Drzwi od schodów były otwarte. Kazimierz przeszedł przez parę pokoi, ciemnych lub oświetlonych, i znalazł się wreszcie w sypialni Elżbiety. Śpiewaczka siedziała na tapczanie, bezmyślnie patrząc w płomień świecy, stojącej przed nią na małym stoliczku. Zdawała się zupełnie nieprzytomna. - Czy nie było tu Andrzeja albo Helenki? - zapytał Spychała. - I owszem - jakby się ze snu zbudziła Elżbieta - przed chwilą stąd wyszli. - Dokąd? - Nie wiem. W tej chwili rozległa się strzelanina w szkole Górskiego. - O, widzi pan - powiedziała Elżbietka, czyniąc niejasny gest ręką - pewnie poszli właśnie tam, gdzie strzelają. Andrzej był w mundurze. - Jakim mundurze? - z niechęcią powiedział Spychała. - Miał orzełka na czapce - odpowiedziała Elżunia. - Orzełka! - Spychała wzruszył ramionami. - Czy to nie wszystko jedno - powiedziała Elżunia - zawsze coś sobie przypinacie na czapce i strzelacie do siebie. Zawsze. - Kto: my? - zniecierpliwił się Spychała. - Wy, mężczyźni - powiedziała Elżbieta. Powoli podniosła się z tapczanu, wzięła do ręki świecę, przestawiła ją przed ogromne potrójne lustro i poczęła poprawiać na sobie zielony atłasowy szlafrok. Wyglądała jak Madame Butterfly. - Po co pan tu przyszedł? - spytała wreszcie. - To nie miejsce dla pana. - Przysłała mnie tu Ola. Niepokoi się o dzieci, wiedziała, że tu będą. - Ola? W tonie, jakim Elżbieta wypowiedziała to imię, było tyle zdziwienia, pogardy, niechęci. Spychała drgnął. - Domyślała się, że tu zajdą. Andrzej ostatnio tu często bywał. - Uważał naszą knajpę za swoją melinę. Spychała uważnie popatrzył na Elżbietę. W jej głosie, słownictwie niezwyczajnym było coś niepokojącego. Powziął podejrzenie, że piła. - Pani Elżbieto - powiedział - co pani jest? Elżunia odwróciła się od lustra. Niemym gestem pokazała na stolik, przy którym przed chwilą siedziała. Stała tam karafka wódki. - Pani piła? - upewnił się Kazimierz. - A co mam robić? - zaśmiała się śpiewaczka. - Pani Elżbieto! - zgorszył się Spychała. Elżbieta zwróciła się wprost ku niemu: - A co mam robić? Co mi zostało? Skąd się pan tu wziął? Powinien pan być w jakim sztabie. Wygodnie ukryty, gdy inni giną. - Jestem, gdzie trzeba - zimno powiedział Spychała. - Zaszedłem na chwilę na Bracką, aby się dowiedzieć o dzieci. - Ola jest na Brackiej? - O dzieci Oli. Ola jest na Brackiej. Jest sama, panna Tekla nie wróciła. W domu nie ma nikogo. - Tutaj też nie ma nikogo. Wszyscy poszli, nawet Henryk. Siedzimy tu, dwie stare kobiety. Przypuszczam, że zaczęła się nasza ostatnia spokojna noc. Ostatnia dla wielu ludzi. Co wyście narobili? - Ja? - spytał zimno Spychała. Sam dziwił się sobie, że tkwił tutaj i słuchał, co mu mówi ta nieprzytomna kobieta. - Ja nie lubię, kiedy pan do mnie przychodzi - powiedziała nagle Elżbietka zupełnie trzeźwo, zbliżając się powoli do Kazimierza - ja nie lubię, kiedy pan jest. Pan jest jak kruk. Włosy panu na skroniach siwieją, ale pan jest jak kruk. Kiedy wtedy przyjechałam do Odessy i zobaczyłam pana przy Józiu, pomyślałam sobie: o, niedobrze! Józio wtedy był bardzo piękny. Pamiętam, że wszedł do salonu, już kiedy śpiewałam, i usiadł na brzegu krzesła. I pamiętam, że nagle mój głos stał się czulszy. Rozumie pan? W tej kwarcie w górę: o lass, o lass, nagle poczułam większą łatwość, większą giętkość, coś, co się samo stało, z gardła, z uczucia. Rozumie pan? Nie, pan tego nie rozumie. Pan nigdy nie śpiewał. On już wtedy był piękny, a cóż on wtedy miał, piętnaście lat. Chyba piętnaście lat... A potem Ola śpiewała dla pana tę samą pieśń i pan słuchał, i pan płakał... Spychała uczynił przeczący ruch głową. - Nie płakał pan, to chciał pan płakać, wszystko jedno - ciągnęła dalej Elżbieta - a potem ją pan porzucił. I ona płakała. Wszyscy płaczemy. A teraz Andrzej, taki piękny, taki niebywały jej syn. Czy pan go dzisiaj widział? Czy pan widział, jaki on piękny? I to teraz do niego strzelają. On stoi w nocy, w ciemności, i do niego strzelają. Zabiją go. I kto go zabije? Niemcy? To pan go zabije. Bo pan i Józia zabił. Rozumie pan? Pan Józia zabił, zabił, zabił... Mojego Józia pan zabił!... Elżbieta znalazła się tuż przed Kazimierzem i mówiąc te słowa: "Pan Józia zabił" uderzyła swoim małym kułakiem Spychałę po ramieniu, gestem rozpaczliwym i histerycznym. Stojąca tak przed nim, z rozpaloną twarzą, z rozwianymi siwiejącymi włosami wydała się Spychale nieprzytomna. Uchwycił jej tłukący go kułak i utulił go w swoich wielkich, kościstych dłoniach. - Niech pani mnie nie bije - powiedział bez uśmiechu - nie zasłużyłem na to wcale. - Wszyscy zasłużyliście na to. To przecie straszne. - Konieczne - powiedział poważnie Spychała. - Jedyny skarb, jaki mamy, to życie. - Elżbietka cofnęła się znowu do lustra. - Życie własne - i może cudze? - znowu tonem Hamleta powiedział Spychała. - Pan jest okropny - Elżbieta usiadła na sofce - mam takie wrażenie, że pan nigdy nie jest prawdziwy. W tej chwili otworzyły się drzwi prowadzące w głąb mieszkania i stanęła w nich jakaś długa postać w jasnej bieliźnie. - Kto tu jest? - spytała. - Elżbieta, jesteś tutaj? Czemu tu tak ciemno? - Jestem, Różo! - Elżbietka postąpiła znowu ku lustru. Zaczęła przygładzać włosy. - Gdzie to tak strzelają? - spytała Róża. - Nie wiem, kochana, jest powstanie. - I kto to tak strzela? - Nie wiem. Nasi i Niemcy zapewne. - Kto tu jest jeszcze? - spytała hrabina Caserty, wytrzeszczając prawie zupełnie niewidzące oczy. - Pan Spychała przyszedł - niechętnie powiedziała Elżbieta. - Pan Spychała? To ten sam, co przyjeżdżał z Marysią Bilińską do Palermo? - Ten sam - basem odpowiedział Spychała. - O, a pan pamięta Palermo? Róża jak widmo posunęła się naprzód. Była w jasnym, błyszczącym szlafroku. - Pan pamięta mój dom w Palermo? - Nie bardzo. Byłem tam tak krótko. - Tak. To wtedy, jak mama zmarła. Byli wtedy termezje z tymi biżutami. Pan bardzo kochał Marysię... - skonstatowała hrabina. - Ależ, Różo - powiedziała Elżbieta. Róża stanęła w blasku świecy. Mimo poważnego wieku, mimo niewidzących wypukłych oczu wydała się Kazimierzowi piękna, piękna swoją arystokratyczną brzydotą. Była czymś niesamowitym. - A dlaczego pan nie pojechał z Marysią? - spytała nagle hrabina. Spychała milczał. - Dlaczego? Marysia jest teraz w Palermo. Alo pisał do tej - jakże ona tam się nazywa? - do panny Biesiadeckiej. - Biesiadowskiej - poprawiła Elżbieta. - Właśnie, Biesiadeckiej. Alo pisał, ale nie z Londynu. Już nie wiem skąd. A pan tu dlaczego? - nagle zwróciła się do Elżbiety o wyjaśnienie. - Szuka pan Andrzeja i Helenki... - Aha... - powiedziała Róża takim tonem, jak gdyby nie rozumiała z prostych zdań ani słowa. - Dobrze. A pan bardzo kochał Marysię? Szkoda, że pan nie mógł się z nią ożenić... - Jesteś bardzo niedyskretna, Różo - próbowała interweniować Elżbieta. - Nie, nie. Dlaczego? W czasie wojny wszyscy muszą być szczere - mówiła Róża tym swoim zabawnym cudzoziemskim akcentem. - Pan kochał Marysię. Cóż w tym złego? Ja kocham teraz. Nigdy w życiu nie kochałam, a kocham teraz. Nieprzytomna jestem z tej miłości. Elżbieta zniecierpliwiła się. - Moja Różo - powiedziała z gwałtownym gestem - naprawdę gadasz jak nieprzytomna. Idź lepiej do swojego pokoju. Połóż się. Andate in letto - dodała, zapewne słowa jakiejś arii operowej. - Hrabina ma odwagę okazywania swoich uczuć - powiedział Spychała i niespodziewanie dla samego siebie usiadł na krześle. Elżbieta się zaniepokoiła. - Naprawdę, Różo, musisz wypocząć. Nie wiadomo, co nas jutro czeka. Ale ona nie słuchała jej. Usiadła na tapczanie naprzeciwko Spychały i wzięła go za rękę. Miała palce spocone i zimne. - Niech pan powie - powiedziała - bijecie się? Bijecie. A czy to dla Niemców bardzo niebezpieczne? Elżbieta zgorszyła się. - Ależ, Różo, co ty mówisz! Spychała cofnął się instynktownie. - Jak się biją dwie strony w ciasnym miejscu, to dla obu stron to jest niebezpieczne. - Bo ja tu mam jednego przyjaciela Niemca, on jest z bawarskiej rodziny, Wittelsbach, pan wie. Ja się o niego boję. C'est un cousin de mon mari. * (* To kuzyn mego męża.) - Co to nas obchodzi, Różo? - powiedziała Elżbieta. - A mnie obchodzi. Mnie obchodzi, że strzelacie do Niemców. I to także, że Niemcy strzelają do was. Jak chcecie? To naturalna reakcja. Wszystko w życiu to naturalna reakcja. Natura to najważniejsze. Nie można sprzeciwiać się naturze - dodała tonem specjalnie ważnego odkrycia - a my zawsze sprzeciwiamy się naturze. Natura mnie tu popchnęła: po co ja tu przyjechałam? Pan pamięta, jak pięknie jest u nas w Palermo, na naszej ulicy, na via della Liberta. Pan pamięta? Na via della Liberta. Liberta - po naszemu wolność. Pan rozumie: della, della liberta. - Tu divagues * (* Bredzisz.) - powiedziała Elżbieta. - Bo wszyscy wariują - na temat tej liberta. U nas czarne koszule śpiewali: della, della liberta. Chciała odejść, ale Spychała ją zatrzymał. - Proszę pani - powiedział, robiąc krok w jej stronę - czy pani ma może jakąś wiadomość od Marysi? Róża stanęła i zmierzyła Kazimierza wzrokiem od głowy do stóp. - Ja nie koresponduję z panią Bilińską - powiedziała - uważam, że nie mogę robić tego z różnych względów. Elżbieta straciła cierpliwość. - Och, Różo - powiedziała - idź już do siebie, proszę cię. Nie można mówić takich rzeczy - dodała prawie płacząc. - Jak chcesz - powiedziała Róża - zaraz idę. Więc nie wiesz, gdzie to strzelali? - dodała na odchodnym. - Wiem - powiedziała ze złością Elżbieta - w szkole Górskiego. - Co za czasy - westchnęła wychodząc hrabina - w szkole strzelają z karabiny. - Panie Kazimierzu - zwróciła się Elżbieta do Spychały - niech mnie pan uwolni od tej kobiety. Spychała wyprężył się. - Czy mam ją zastrzelić? - Ach, nie. Hubert chciał ją zastrzelić. A ja, idiotka, nie dałam. - Trochę pani przesadza - próbował uśmiechnąć się Spychała. W stronie ulicy Hortensji wciąż słychać było strzały. W tej chwili w pustych pokojach rozległy się gwałtowne stąpania. Kroki błądziły po ciemku, wreszcie przybyły dopadł drzwi do pokoju Elżbiety i otworzył je naciskiem łokci. Drzwi rozchyliły się gwałtownie i mały Kacuś omal nie wywrócił się na progu. - Proszę pani, proszę pani! - wołał nie bardzo przytomny. Obie dłonie miał pokryte czerwoną, gęstą cieczą. Jakby rozdusił gołymi rękami słoik konfitur. Elżbieta i Spychała poskoczyli. - Co się stało? - jesteś ranny? - Nie, to nie moja krew. Kula mi czapkę zerwała. Ale niech pani idzie, niech pan idzie... - zwrócił się do Spychały. - Co? Dokąd? - Ja prowadziłem pana porucznika, ale on upadł i leży. Tu, koło Wedla. Ja go nie mogę ruszyć. Pan zaraz idzie. Spychała ruszył. - No, to idź przodem. Tylko uwaga, bo ciemno. - Na dworze jaśniej - powiedział Kacuś normalniejszym głosem - jeszcze się te czołgi palą. Elżbieta zdawała się trzeźwieć. - Czy to Andrzej? - spytała. - Tak, chyba Andrzej. - Spychała już szedł ku drzwiom. - Tak, porucznik Andrzej, ten co tu przed chwilą był - głos Kacusia rozległ się już w ciemności. - Przecież szedł, a teraz leży i nie mogę go ruszyć. Na schodach, w cieniu, siedzieli jacyś ludzie. Było ich sporo, Kazimierz musiał się przeciskać. - Co wy tu robicie? - spytał. - Czekamy - brzmiała odpowiedź. Głos odpowiadającego nabrzmiały był żalem i ironią. W rogu siedziało dwóch jakichś i przy świetle stajennej latarki ze wstawioną świecą, słaby blask rzucającą na ich pochylone twarze, grali w karty. W rękach ich szeleściły papierki, złota moneta z cichym brzękiem stuknęła o kamienny stopień. To byli handlarze walut z Wareckiego placu. - Na co czekacie? - spytał Kazimierz. - Na lepsze czasy - odezwał się jakiś głos w innym ciemnym zakątku. Dopiero na samym dole, w bramie, Kazimierz poczuł dotyk jakiegoś puszystego futra. Obok niego szła Elżbieta. Kazimierz nachylił się nad nią. Powiedział szeptem: - Niech pani wróci. Po co pani idzie? Ale Elżbieta zdawała się znów nieprzytomna. - Nie widziałam, jak upadł Józio - powiedziała - nie widziałam, jak upadł. Spychała zacisnął usta w ciemności. - Józio upadł na kupę lucerny - powiedział raczej do siebie - widziałem go już po bitwie. Kacuś biegł przodem, powtarzając w kółko, jak automat, żałosnym, płaczliwym głosem: - Pan idzie, pan idzie. Przeszli przez Szpitalną, nie zachowując ostrożności. Pod sklepem Wedla Kacuś przypadł do ziemi. - Panie poruczniku - powiedział ostrzejszym, przytomniejszym głosem - panie poruczniku! Spychała pochylił się. Na trotuarze leżał Andrzej twarzą do ziemi, bez czapki, włosy miał zmierzwione. Lekki blask gasnących już czołgów dochodził aż tutaj. Elżbietka upadła na kolana. - Co pani robi? - bez przekonania powiedział Spychała. Podsadził ręce pod ciało i odwrócił je twarzą do góry. Elżbieta pochyliła się nad nim. Andrzej nie żył. Spychała wyprostował się i chrząknął. Kacuś nie rozumiał. - Proszę pana - powtarzał - to trup? Nic już z niego nie będzie? Nic już z niego nie będzie? Spychała położył mu rękę na ramieniu. - Pan porucznik nie żyje - powiedział łagodnie. Elżbietka jeszcze niżej pochyliła się nad twarzą Andrzeja. Jego wielkie, szafirowe oczy były otwarte. Odbijał się w ich białkach różowy żar dogasających czołgów. Rozdział szesnasty Epilogi i dalsze ciągi I Była godzina szósta. Jak co dzień o tej porze, w Rio zapadł gęsty niebieski zmrok i nim zapaliły się latarnie, widać było daleką przestrzeń morza i wysokie fale oceanu, które z głębi wznosiły się i szły na brzeg. Było bardzo gorąco, choć przed chwilą padał deszcz. Pan Gołąbek siedział na ganeczku małego domku wznoszącego się na górze, ponad urwistym zwałem wspaniałych domów Copocabany, i dyszał ciężko, patrząc na siną przestrzeń za dachami. Nie rozumiał zresztą, na co patrzy, i nawet nie wiedział, co się z nim dzieje. Opanował się jednak, podniósł rękę i zapalił światło. Lampa wydobyła z mroku drewniane meble i maty ganku. Nikogo w domku nie było. Wyczerówna i Kołyszko przed chwilą wyszli na miasto, przygotowywali jakieś przedstawienie. Przed wyjściem nieznośnie się kłócili. Kołyszko tłumaczył Halinie, że nie powinna angażować do przedstawienia, które właśnie organizowała, pewnego polskiego aktora; skompromitował się on kolaboracją i od bardzo niedawna bawił w Brazylii. Halina drwiła ze skrupułów Cherubina. - Oszalałeś! - mówiła. - A co ja sobie robię z jego kolaboracji? A czy wiadomo, co byś ty robił, gdybyś został w kraju? - pytała swoim niskim głosem, wkładając w przedpokoju kapelusz i woalkę, jakby nie działał na nią potworny upał egzotycznego miasta. Kołyszko nie dawał za wygraną. - Nie będziesz mogła grać w kraju, jak wrócimy - powiedział zaperzony. Wyczerówna stanęła przed nim i zmierzyła go wzrokiem od głowy do stóp. - Dlaczego ty zawsze mówisz rzeczy, w które nie wierzysz? - spytała cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. - Wiesz przecie dobrze, że nie wrócimy do kraju. Co ja tam będę robiła? - Szyfman do ciebie pisał - rzucił już daleko mniej pewnie Cherubin. - Mam gdzieś jego pisanie, nie będę grała dla bolszewików - bezapelacyjnie powiedziała Wyczerówna - będę grała tu! - Nie umiesz po portugalsku - zauważył Kołyszko - cztery lata tu siedzimy, a nie nauczyłaś się ani słowa. - Ale się nauczę - z uporem powiedziała aktorka - za rok wystąpię w Elektrze po portugalsku. Oni tu jeszcze nigdy Elektry nie widzieli, zobaczysz, jak będą wyć... - Panie Franciszku - zwrócił się Cherubin do Gołąbka - my wychodzimy na chwilę do kawiarni, mamy ostatecznie omówić ten występ Haliny. Pan posiedzi w domu? Gołąbek mruknął: - A gdzie mam iść? - A co będzie na kolację? - spytała Halina pana Gołąbka, który widocznie pełnił w ich domu rolę intendenta. - Co ma być? - obojętnie odpowiedział pan Franciszek. - Będzie herbata, mięso suszone jest, owoce, ser... - Pieczywo pan przyniósł ze swojej piekarni? - Przede wszystkim nie mojej, tylko tej, gdzie ja pracuję - warknął Gołąbek wcale nie dawnym, łagodnym głosem. - A pieczywo przyniosłem. Nagle wyraz twarzy mu się zmienił, uśmiechnął się i powiedział już innym tonem: - Nie tylko pieczywo. Dzisiaj upiekłem parę tortów podług moich dawnych przepisów. Niech zobaczą... Tylko że mąkę tu mają niekonieczną... Ale dostałem trochę żytniej na warstwę chlebową... A masa w środku kawowa. Jeden taki torcik przyniosłem. Kawa rzeczywiście tutaj przyzwoita. Halina rozczuliła się i ucałowała pana Franciszka w oba policzki. - Poczciwy to pan jest z kościami - powiedziała - co byśmy bez pana robili? Trudno nawet sobie pomyśleć... Spostrzegła białą kopertę w ręku pana Gołąbka. - Co to jest? List? Dostał pan list, panie Franciszku? Od kogo? Pan Gołąbek jakoś nieprzytomnie i z roztargnieniem popatrzył na list trzymany w ręku i odpowiedział z pewnym wahaniem: - Od żony. - Od żony? - Halina się zdziwiła. - To pierwszy raz po wojnie? Prawda? - Pierwszy raz - odpowiedział niepewnie. - A cóż tam pisze? - całkiem już formalnie spytała aktorka. Widać było, że ją to ani trochę nie interesuje. Gołąbek się zmieszał. - Jeszcze nie przeczytałem - powiedział rumieniąc się - boję się otworzyć. - Boi się pan? - naiwnie zdziwiła się Halina i zaśmiała się krótko. - Ależ z pana prawdziwy dziwak! Przecież tam mogą być ważne wiadomości. - Zapewne, że mogą, pani szanowna - powiedział Franciszek, przestępując z nogi na nogę. Widać było, że się niecierpliwi. Chciał być sam. - No, to idziemy - powiedziała Wyczerówna, biorąc Kołyszkę pod ramię - ciekawa jestem, jak to się ostatecznie skończy z tym spektaklem. I wyszli. Gołąbek wyjrzał jeszcze przez balkon, aby się upewnić, że poszli sobie na pewno, że mu nie przeszkodzą w czytaniu listu. Zobaczył ich. Szli, trzymając się pod rękę, w dół ku Copocabanie. Stanowili dziwaczną parę, za którą biegły z ciekawością murzyńskie dzieci, wskazując ich palcami. Ona w półdługiej czarnej lekkiej sukni, z jakąś czarną mantylą haftowaną dżetami, którą narzuciła na spódnicę, w czarnym staroświeckim kapeluszu i w woalce gęstej, naciągniętej na olbrzymie, "wole" oczy, oczy Pałlas Atene. Źle widziała drogę i stąpała ostrożnie z góry - jak na scenie - kurczowo trzymając się ramienia Kołyszki. Cherubin w sztywnym kapeluszu, w letniej "narzutce", z laseczką w ręku, starannie zapięty pod szyję, w rękawiczkach, tak śmiesznie nie pasował do brazylijskiej ulicy, że nawet pan Gołąbek uśmiechnął się. Szli powoli, zupełnie jak czarne widma, w błękitnym zmierzchu i niezmierzonym upale, aż zniknęli tam w dole, skąd dochodziło górujące nad gwarem miasta i klaksonami samochodów klaskanie podłużnych fal oceanu. Tu w górze lepiej było słychać szum morza niż na samym wybrzeżu. - Nie z tej ziemi ludzie - mruknął do siebie Gołąbek. - Pewnie, że nie z tej - dodał po chwili, jakby objaśniał sam sobie - z tamtej ziemi, z mojej ziemi. I nagle przypomniał sobie, jak "pani Wyczerówna" przychodziła do niego "do interesu", jak kupowała u niego ciasteczka i basem mówiła: "Ja tego świństwa nigdy nie jadam, ale ci aktorzy to zupełnie jak dzieci", i brała pięknym gestem z jego rąk kartonowe pudełeczko, starannie owinięte w papier i owiązane kolorowym sznureczkiem. Mówiła "dziękuję panu" i szła ku ulicy, a za oknem był letni, słoneczny, nieupalny dzień. Miał jechać jutro do Pustych Łąk, do Andrzejka... "Do Andrzejka" - powtórzył sobie i wciąż jeszcze nie miał odwagi otworzyć listu żony. Wiedział, co ten list zawiera - ale nie chciał przeczytać tego wyraźnie, czarno na białym. Puste Łąki! Pójdzie na spacer z Andrzejkiem, który będzie go trzymał za rękę i będzie szedł trochę bokiem, wyciągając nogi, aby za nim nadążyć - i będzie zadawać pytania, na które bardzo trudno będzie odpowiedzieć. Bo potem już zupełnie nie umiał odpowiadać na pytania Andrzejka. Andrzej stał się mądrzejszy od niego. Ale naokoło szumią drzewa parku Pustych Łąk, a potem przez las idzie się do kościoła. I tęsknota za tym wszystkim minionym i nie do odzyskania zdusiła go za gardło tak, że ledwie oddychał. Poszedł na ganeczek od tyłu domu. Pomieszczenie to służyło mu za gabinet, za pokój wypoczynkowy. Usiadł bez siły w trzcinowym fotelu i powiedział do siebie prawie głośno: - Po co ja tu jestem? Co ja tu robię? Ostatecznie otrząsnął się i rozdarł kopertę. Przeczytał cały list, ale nic nie rozumiał. I tak właśnie siedział na tym balkoniku w potwornym upale i patrzył na fiołkowe niebo. - Nie - powiedział do siebie - to nieprawda. I znowu wyobraził sobie, że siedzi na ganku domu w Pustych Łąkach, także w trzcinowym fotelu, i Andrzejek usiadł u jego stóp. Jest zupełnie prawie ciemno, tak samo liliowo jak tu, tylko ciemniej, i wieje taki chłodny, odświeżający oddech nocy, jaki tylko w Polsce istnieje. I Andrzejek, tylko już starszy, powiada mu: - Tatek, musisz ten list jeszcze raz przeczytać. - Po co? - mówi głośno pan Franciszek. - Ja i tak wszystko wiem. - Przeczytaj, tatek - mówi Andrzejek - bo to wszystko prawda. - Nie, nieprawda - upiera się pan Franciszek - ja chcę jeszcze ciebie zobaczyć... - Hm, tatek, żeby to było można... I pan Franciszek zaczyna płakać. Łzy się leją bezgłośnie, napełniają powieki zasłaniając oczy, spływają po policzkach, które już nie są ani tak krągłe, ani tak rumiane jak dawniej. Trwa to długo. Wreszcie jedną ręką wyjmuje chustkę, wyciera twarz, oczy... Przytomnieje... W drugim ręku trzyma wciąż ten kawałek papieru. List był krótki. Przeciera chustką okulary i po raz drugi czyta nikłe słowa, skreślone na papierku: Warszawa, dnia 8 sierpnia 1945 Mój drogi Franiu! Stawiam datę w Warszawie, ale piszę ten list w Milanówku. Byłam dzisiaj w Warszawie na Czackiego, gdzie przez cały czas okupacji mieszkali Niemcy. Dopiero po powstaniu spalili ten dom. Miałam nadzieję, że tam jeszcze coś znajdę. Myślałam głównie o fotografiach, bo ja nawet nie mam fotografii moich dzieci. Nie będę na starość wiedziała, jak one wyglądały, bo czuję się mocna i silna i myślę, że będę długo żyła, jak ciocia Ewelina. Dostałam Twój adres od Szyfmana, bo wiem, że mieszkasz z Wyczerówną i Cherubinem. Nawet tego sobie wyobrazić nie mogę! Przypuszczam, że wiesz, iż wszystkie nasze dzieci nie żyją. Złe wieści dolatują zawsze na skrzydłach. Ale dlaczego się do mnie nie odzywasz? Dlaczego nie wytłumaczyłeś mi, z jakiego powodu porzuciłeś nas tam pod Siedlcami? Wiesz, że Antek przyszedł do babki w dziesięć minut po naszym wyjeździe? Później już nie wrócił do Warszawy, był tam za tajnego nauczyciela i zginął w 42 roku, nawet dotychczas nie mam dokładnych danych, w jakich okolicznościach. Anielcia od jakiegoś czasu jest tutaj. Twoja matka umarła dopiero niedawno, na wiosnę tego roku. Ale Anielcia nic nie wie o Antku, tylko kolega zawiadomił Anielcię i przyniósł jego portfel i zegarek. Nawet nie wiem, gdzie jest pochowany. Tamte nasze dzieci leżą na Powązkach. W maju była ekshumacja, bo leżały na podwórku na Brackiej 20, przed pałacykiem Bilińskich, gdzie mieszkaliśmy przez okupację. Ja przez całe powstanie byłam sama w domu, tylko z panią Szyllerową, która umarła śmiercią naturalną. Dzieci zginęły dzień po dniu, Andrzej pierwszego, a Helenka drugiego sierpnia, leżały przez parę dni na ulicy, dopiero potem Spychała je przyniósł i pochowaliśmy ich, razem pochowaliśmy, była pani Szyllerowa i Elżbietka, która też z nami się trzymała w tych okropnych dniach. Elżbietka znalazła się niespodziewanie w Polsce w ostatnich dniach sierpnia 39 roku i tak już została. Teraz pojechała do Londynu. Dzieci były zmienione, bo już parę dni leżały na słońcu. Spychała bardzo się udźwigał, zanim je przyniósł, było to w nocy i nie bardzo strzelali. Potem już go nie widziałam. Poszedł do obozu, a po wojnie pojechał podobno do Anglii. W parę dni po pogrzebie dzieci wyszliśmy wszyscy, to znaczy kobiety, bo mężczyźni jeszcze zostali. A pałacyk Niemcy podpalili. Helenka przed powstaniem ukrywała się jakiś czas u Janusza w Komorowie, ale tam ją Niemcy wyśledzili i musiała uciekać do Puszczy Kampinoskiej. Szkoda, że tam już nie została, ale ten oddział, przy którym była, rozproszono i musiała wracać do Warszawy, i była łączniczką. Jechała Bracką na rowerze i strzelił do niej Niemiec z dachu, dostała kulą w czoło, innej rany nie miała. Niemiec dobrze strzelał. Janusza wtedy zastrzelono w Komorowie. Jadwiga tam teraz rezyduje i czekają na powrót Ala, którego pan Szuszkiewicz uważa za jedynego "dziedzica". O jakich to rzeczach jeszcze myślą ludzie! Teraz mieszkam w Milanówku z Anielcią, i właściwie na jej utrzymaniu, bo ona pracuje w fabryce, w jedwabnictwie. Koszekowa także często tu przyjeżdża i mi pomaga, bo ich dom na Pradze ocalał, a on w dalszym ciągu przy meblach pracuje, a teraz mebli dużo potrzeba. Ja nie bardzo mogę się czym zająć, tak, sprzątnę tam, w pokoju, układam i ścieram kurze. Anielcia nie jest bardzo porządna. Ale mamy teraz radio - czasem słucham muzyki. Osiwiałam zupełnie. Zastanawiam się, co ty będziesz robił. Czy przyjedziesz do nas? Bardzo mi brak tutaj Ciebie, to prawda, ale jak przyjedziesz, to będziemy tutaj we dwoje się męczyć. Dziwi mnie bezcelowość każdej pracy. Andrzej to nam do końca nie mógł wybaczyć, żeśmy Ciebie po drodze "zgubiły". Ciągle nam wyrzucał, cośmy z ojcem zrobiły. Kłócili się o to z Helenką, bo przecież my nic nie byłyśmy winne. Wiedziałyśmy zresztą, że jesteś od 40 roku w Brazylii. Andrzej tak bardzo Ciebie kochał. W tym miesiącu skończyłby dwadzieścia pięć lat. Ciekawa jestem, czyby się ożenił. Helenka była bardzo, ale to bardzo ładna i mnóstwo chłopców się w niej kochało. Powiadają nawet, że Janusz... ale to może są plotki i wilcze oczy tej Jadwigi. Nic nie odszukałam w naszym dawnym mieszkaniu, ruina kompletna, tylko w tej ściennej szafie w przedpokoju znalazłam mały porcelanowy czajniczek, jeszcze nieboszczki mojej mamy. Wiesz, taki w niebieskie desenie. Ale niebieskie desenie się przepaliły i zrobiły brązowe. Ale czajniczek cały, nawet trochę herbaty wyschłej było w środku. To nam tylko zostało z naszego mieszkania. Co tam z mieszkania, z życia całego: tylko przepalony czajniczek. Czy to nie za mało? Wszystko wydaje mi się bardzo niesprawiedliwe. Wróć może, pójdziemy razem na groby. Może uda ci się odszukać grób Antka. Ale bo i po co? One wszystkie żyją w naszych sercach, takie malutkie, a potem większe, i potem całkiem dorosłe; ty już ich takich nie znałeś. To były bardzo dobre dzieci. Mężu, pozdrawiam Cię i całuję, i przepraszam, i dziękuję Twoja żona Ola Skończył i znowu popatrzył na niebieską przestrzeń za dachami Copocabany. Zgasił światło i wyszedł nie zamykając drzwi - minął ogródek, gdzie wszystko wydawało taki ciężki, mokry, przygnębiający zapach; białe gardenie pachniały tak mocno, że prawie cuchnęły. Wyszedł i małą uliczką zbiegającą od "faveli", mokrą od deszczu, zszedł w dół aż na samą Avenida Atlantica. Z tej jasno oświetlonej przestrzeni wspaniałej ulicy morze wydawało się ciemne i jeszcze groźniejsze niż zazwyczaj. Bardzo ostro odczuwało się kontrast pomiędzy cząstkami ludzkiej cywilizacji, zaklętej w latarnie, trotuary i domy, a niezmierzonym obszarem żywiołu. Pan Franciszek poszukał najbliższych schodków i zszedł na plażę. Duży srebrny pas piachu oddzielał go od fali, ale morze tu wydawało się naturalniejsze i nie tak straszne. W zagłębieniu ocembrowania plaży, jak gdyby Aida i Radames w podziemnej świątyni, całowała się jakaś młoda para. Pan Franciszek z wolna i bez jednej myśli w głowie przeszedł przestrzeń piasku i stanął w tym miejscu, gdzie języki piany płasko jak wachlarze układały się na brzegu. Spojrzał w daleki, ciemny horyzont. Nie widać było linii przedzielającej morze od nieba. Wzdymało się coś tam jak żagiel duże, sztywne, proste przesuwało się ku brzegowi. Przed samym piachem zjawiło się na żaglu białe obrzeżenie i fala załamywała się z prawa na lewo, z szelestem opadając i bijąc resztkami sił o piasek tuż przed nogami stojącego. Wzdymająca się woda przynosiła z sobą zapach zgniłych roślin, a także ten natrętny, brazylijski, nieco apteczny zapach, od którego się pan Franciszek nie mógł opędzić od chwili przybycia do tego kraju. Jednocześnie czuć było, że woda jest nagrzana, szło od niej równikowe ciepło. Pan Franciszek pochylił się i zanurzył rękę w wodzie. Była ciepła jak w wannie. Nie zauważył tego, że w dłoni, którą zanurzył w wodę, trzymał list Oli; gdy podniósł rękę, mokry list opadł w jego palcach jak motyl. Machinalnie otworzył dłoń, ale list nie wypadł. Zanurzył rękę znowu w wodzie, i list został na fali. - Co ja robię? - powiedział głośno pan Franciszek. List kołysał się na wodzie i odpływał od pana Franciszka. Nikł na chwilę w cieniu i znowu się pojawiał. - Niech sobie tonie - powiedział czy pomyślał - przecież w nim nic nie ma. W liście nie ma nic ważnego, bo wszystko nieprawda. Ale kiedy list znikł na dłużej w cieniu wodnego wyczerpu, porwał się i chciał go złapać. Zamoczył trzewiki. List łysnął w brzuchu nowej fali i znowu się cofnął. Pan Franciszek znowu poń sięgnął, ale list jak żywy umknął mu spod ręki. - Patrz - usłyszał za sobą wymówione prawdziwie kariockim akcentem - ten facet się upił i włazi w ubraniu do morza. Widocznie całująca się para wyszła ze swej nory i stała za nim na plaży. Resztę ich słów zagłuszyła nowa rozbijająca się fala. List znowu uskoczył jak żywy. - Nie, nie! - zawołał teraz już głośno, rozpaczliwie pan Franciszek, i skoczył dalej, zapadając w wodę do kolan. Machał rękami po wodzie, miarkując nagle, że tylko udaje pogoń za listem, że naprawdę nie chce go wyłapać. - Nie, nie, nie - powtórzył słabiej i szedł coraz dalej od brzegu, ale nie zapadał się głębiej w wodę; dno było jednakowe na dalekiej przestrzeni. - Nie, nie - powtarzał bezmyślnie, nawet wtedy kiedy złapał list. Idąc wciąż przed siebie, chlupocząc w płytkiej, ale wreszcie coraz głębszej wodzie, rozcierał mokry papier na wałek, na kulkę, na proch. Chciał zniszczyć ten list Oli całkiem, wykreślić go z życia, aby go zupełnie nie było. A potem, gdy już ani odrobiny mokrego papieru nie czuł na wymytych słoną falą dłoniach, podniósł ręce do włosów i po chłopsku obejmując palcami ciemię i skronie, począł miotać głową w prawo i lewo, powtarzając: - Nie, nie, nie. Dola, dola, dola... I tak trzymając się za głowę położył się na nadchodzącej fali, która go nagle ogarnęła, podniosła, podrzuciła w górę, a potem pociągnęła w głąb. Młoda para na brzegu dopiero teraz podniosła alarm: - Człowiek, człowiek, pijany człowiek się utopił! II Na wiosnę roku 1947 Alo wrócił do Polski. Chociaż z trudem przeforsował tę swoją decyzję, uważał, że jest ona słuszna. Do Gdyni przyjechał w ostatnich dniach kwietnia, i w pierwszych dniach maja, przeczekawszy majowe uroczystości nad morzem, wyruszył do Warszawy. Zima odchodziła niechętnie i wiosna, późna i chłodna, ciągnęła się jak ciężki poród. Liście ledwie pokazywały się na drzewach, poranne przymrozki okrywały brązowym nalotem więdnięcia późno rozkwitłe czereśnie, a zimny wiatr dął całymi dniami. Nic nie rozumiejąc i prawie nic nie odczuwając, oprócz zdziwienia, że wciąż słyszy wokół siebie język polski, wczesnym rankiem Alo wylądował w stolicy - znowu na dworcu tymczasowym. Całe swoje życie - od pierwszego przyjazdu do Warszawy, którego oczywiście nie pamiętał - lądował na "dworcu tymczasowym", wielkiej drewnianej budzie, skonstruowanej na parę lat, dopóki się nie zbuduje Dworca Głównego. Gdy wszedł do tej ogromnej i brudnej hali, serce mu się ścisnęło. "Tyle lat budowali ten dworzec i nic z tego nie wyszło - pomyślał - znowu, psiakrew, prowizorka". Przeszedł między tłumem podróżnych, który mu się wydawał tak egzotyczny jak gdzieś na Wschodzie, i z uczuciem Anglika przyjeżdżającego do najbardziej zapuszczonych kolonii wyszedł przez stację. Jeden z tragarzy podskoczył do niego. - Pan... wrócił? - zapytał. Widoczne było, że się zawahał, jak ma go tytułować. - A pan wciąż tragarzuje? - Niewiele się dla mnie zmieniło - powiedział tragarz. To on zawsze wsadzał Ala do jego "polowannego" pociągu. - Ja też wróciłem - dodał. - Z daleka? - Byłem w Mauthausen - odpowiedział tragarz. Alowi ta nazwa niewiele jeszcze mówiła. Tyle tylko wiedział, że była to nazwa jednego z obozów koncentracyjnych. Wsiadł do jakiejś okropnej dorożki, ale w gruncie rzeczy nie wiedział, dokąd ma jechać. W Warszawie nie miał nikogo. Miasto wydawało mu się jedną przerażającą, brudną ruiną. Jedyny adres, jaki posiadał, był to adres pani Royskiej w Milanówku. - Czy do Milanówka kolejka odchodzi? - spytał dorożkarza. - EKD? Chodzi. Dlaczego nie ma chodzić. Całą wojnę chodziła - odpowiedział sałata. - To niech pan jedzie na EKD, na róg Nowogrodzkiej. Kolejki do Milanówka akurat nie było, zresztą Alo nie chciał przyjeżdżać do pani Royskiej tak wcześnie, bał się, że ją obudzi. Zaszedł więc do jakiejś kawiarenki tuż przy stacji i chciał coś zjeść. Zapytał, co może dostać na śniadanie. Pani, która podawała, a której twarz znał dobrze skądś, sam nie wiedział skąd, uśmiechnęła się do Ala życzliwie. - Wszystko - odpowiedziała. - Jajka. Można? I kawałek szynki? I herbaty? - Alo wyliczał to wszystko jak coś niemożliwego. Mimo kilkudniowego pobytu nad morzem nie mógł się oswoić z tą łatwością dostania wszystkiego. W Anglii sprawy przedstawiały się inaczej. - Wrócił pan niedawno? - spytała kelnerka, patrząc na jego mundur z naszywką "Poland". - Dzisiaj - uśmiechnął się Alo. - A matka pana? - spytała tamta. Alo ze zdziwieniem spojrzał na nią. Tak, nie mylił się, to była Lila. Daleka ich kuzynka. Raz widział ją na polowaniu w Dawidgródku. Wstał i przywitał się z nią. - Comment ca va? * (* Jak ci się powodzi?) - spytał niedbale. - Comme tu vois - odpowiedziała. - Je suis contente. Je travaille. * (* Jak widzisz... Jestem zadowolona. Pracuję.) Wydała mu się bardzo ładna. Dawno już nie widział polskiej dziewczyny. - Lila, dawaj śniadanie - palnął nagle - bo głodny jestem jak wilk. - Myślę, że lepiej było jeszcze się pogłodzić - powiedziała Lila i zaraz poszła po śniadanie. - Masz tu kogo znajomego? Czy krewnych? Po coś przyjechał? - spytała przynosząc mu szynkę. - Nie, nikogo. Ale to zupełnie nikogo. Jadę do Milanówka do "cioci" Royskiej. Lila skrzywiła się. - Ty wiesz, Walerek... - Wiem, wiem. Ale sama Royska? - Ach, oczywiście. Jak wrócisz do Warszawy, zajdź do mnie. Mieszkam na Mokotowie - wymieniła adres. - No, widzisz, już mam jeden dom znajomy - powiedział Alo. - Tak, ale teraz na przyjaźń nie ma czasu - sentencjonalnie stwierdziła Lila idąc po jajka. Okno restauracji było otwarte. Wpadało przez nie brzmienie cudownego, wysokiego głosu śpiewającego arię z Madame Butterfly. Była to płyta, puszczona w położonym po przeciwnej stronie sklepie. I sklep, i restauracja sąsiadowały z wysokimi, odrapanymi ruinami. Jednocześnie, trochę dalej od stacji kolejki, brzmiały brzęczące dźwięki. To kapela inwalidów grała na banjach i gitarach Gwiazdy nad Rio, słodkie tango, które mu bardzo wiele rzeczy przypominało. Baby stały już pod oknem z ogromnymi koszami czerwonych rzodkiewek i polewając je wodą, powtarzały: "Rzadkiewki, rzadkiewki, jak róża rzadkiewki..." Chłopcy z gołymi nogami, postrojone panie, robotnicy i urzędnicy EKD przechodzili szybko ulicą. Było bardzo gwarno, pełno kurzu, słońca i ożywionego ruchu. Alo znowu z nagłym przypływem zdumienia uprzytomnił sobie, że nic nie rozumie - i że nie widzi tu miejsca dla siebie. Starał się otrząsnąć z tego osłupienia. - Tu nie zawsze będzie wesoło - powiedziała do niego Lila na pożegnanie, raz jeszcze zapraszając go do siebie. Wyszedł na ulicę. Od strony Marszałkowskiej doleciał go "dziarski" chór głosów. Żołnierze szli jezdnią i maszerując śpiewali. Piosenka była zupełnie nieznajoma. - Jak to? - powiedział sam do siebie - znów wojsko? Wszystko da capo? * (* od początku?) Na słupach i płotach widział duży, biały afisz: "Zespół pieśni i tańca pod dyrekcją Barbary Budnej". Uśmiechnął się. - Znowu znajome nazwisko - szepnął. Wsiadł do wagonu kolejki ze swoim niewielkim kuferkiem i żołnierskim workiem. O tej porze mało ludzi jechało w stronę Milanówka. Kolejka przetłukła się z hałasem przez aleje ruin i nieczystości i stanęła na granicy miasta. Widok ceglastych rozwalin ustąpił widokowi zielonego pola. Alo cały czas znajdował się jak we śnie, wszystko zdawało się jak twarz kuzynki widziana przed chwilą: bardzo znajome, ale przedzielone zasłoną tylu zdarzeń, że aż obce. Tak dojechał za Michałowice, gdzie pejzaż widziany przez okno kolejki przestaje być pejzażem podmiejskim, a staje się pejzażem wiejskim. Dopiero w Nowej Wsi nagle ujrzał długą zieloną łąkę, bardzo szmaragdową, ze strugą niebieskiej wody płynącej ku horyzontowi. Na jaskrawo oświetlonej łące pasły się brązowe konie. Wydawały się prawie czerwone w świetle promieni i na zielonym tle. "Malowałbym je cynobrem" - pomyślał nagle Biliński. Na brzegu łąki, tuż przy torze, stał olbrzymi indyk, rozcapierzał ogon, ciągnął skrzydłami po ziemi i ukazywał nadęte korale na gardle. Potupywał to w jedną, to w drugą stronę, a przed nim tkwiła zdumiona i przerażona, z głową trochę podniesioną w górę, jakby ta wizja wspaniałego i obcego samca potężnie ją zadziwiała, mała, szara, prosta kura domowa. Alo roześmiał się, lecz właśnie widok ten był wzruszający - i to słońce na łące, i te brązowe konie, i struga niebieską niteczką biegnąca w nieskończoność - wszystko tuż przy stacji elektrycznej kolei. Wagon ruszył, wszystko się ukazało w innej perspektywie i widok znikł, zmienił się. Zielono jednak było wszędzie i na rowach osiadły gęsto rozkwitłe, żółte kaczeńce. Od tego momentu coś się zmieniło w Alu: tu dopiero i zupełnie niespodziewanie poczuł się w Polsce. Bardzo go poruszyło to uczucie i powtarzał sobie: "W domu, w domu, w domu..." Nikt go nigdy nie uczył, że to jest jego dom. Nikt na niego nie czekał w tym "domu". Nie miał tu ani krewnych, ani przyjaciół. Nie miał się gdzie przespać. Matka została tam, w egzotycznym mas, folwarczku, który sobie kupiła za Tuluzą. Reszta wykończona, o śmierci wuja wiedział od dawna. Pałacyk na Brackiej, chociaż odbudowany, zajęty pod jakiś urząd. A jednak poczuł dopiero teraz, po zobaczeniu tej zielonej łączki z pasącymi się na niej końmi, że tylko tutaj może żyć. W Milanówku poszedł pod wskazany adres. Drzwi skromnej drewnianej wilii otworzyła mu młoda dziewczyna, lat może piętnastu, ale rozwinięta i bardzo ładna. Przedstawił się jej. - Royska - odpowiedziała podając mu rękę. Alo zastanowił się: jaka to może być Royska? Dziewczyna tymczasem mówiła, że babuni nie ma w domu, bo pracuje w fabryce, ale to o kilka domów, ona poprosi babunię, może ktoś mógłby ją zastąpić. "To pewnie córka Walerka - pomyślał Alo - odnalazła się". Dziewczyna wprowadziła go do niedużego pokoju, gdzie stały dwa żelazne łóżka i drewniane krzesła wokół prostego stołu. - Pan się nie dziwi, że tak mieszkamy, ale nam się wszystko spaliło. Alo usiadł. - Ja zaraz idę - powiedziała mała Royska. - Może i do cioci Oli zajść, dać znać, że pan przyjechał? To także niedaleko. Helenka także zginęła - uświadomiła Bilińskiego. - I chłopcy. Ja wiem - powiedział Alo. - Helenka i Andrzej zginęli w powstanie, Antek na wsi, w lesie. Alo nie chwytał nomenklatury, musiał sobie przetłumaczyć, co to znaczy "na wsi, w lesie". - Ciocia Ola mieszka tu z Anielcią - dodała mała. - Dobrze, niech pani zajdzie i do cioci Oli. Mała poleciała. Alo rozejrzał się po pokoju. Na starej drewnianej komodzie, za bukietem stokrotek, stała mała fotografia w białej ramce. Wyobrażała ona małego chłopca w koszuli i w gimnazjalnej rosyjskiej czapce. Twarz zatarła się prawie zupełnie na zżółkłym amatorskim zdjęciu i Alo nie mógł rozeznać jej rysów. Gdyby miał doświadczenie swego wuja, wiedziałby, że to jest ta sama fotografia, która stała na biurku pani Royskiej w willi Szyllerów w Odessie. "To się im widać nie spaliło - pomyślał Alo, stawiając fotografię na swoim miejscu - ale więcej nic tu nie ma z dawnych czasów". W tej chwili posłyszał pospieszne kroki i pani Royska weszła do pokoju. Miała już siedemdziesiąt lat, ale ruchy jej były żywe, była wysmukła, tylko bardzo schudła i lekko się w plecach pochylała. W oczach, pięknych i świetlistych, błyszczało wiele zapału. Objęła Ala za szyję. Kiedy go tak obejmowała, rzucił okiem na inną osobę, która weszła za panią Royską. Był to ktoś, zdawało mu się, zupełnie obcy. Zimne i spokojne rysy były jakoś przykro zaostrzone, a białe jak mleko włosy, gładko przyczesane, błyszczały jak metal. Podobna była do woskowej figury. Alo domyślił się tylko, że to Ola. - No, widzisz, ta mała Ziunia mówi mi, że jakiś Biliński przyjechał. Jaki Biliński? Alo, po prostu Alo - zwróciła się do wnuczki. - Siadajże, dziecko. Alo przywitał się z panią Gołąbkową. Potem usiadł. Czuł się trochę skrępowany wzrokiem Oli: patrzyła na niego bez przerwy. Mimo woli przeniósł wzrok na małą. Stała za krzesłem babki, na wpół zażenowana, na wpół roześmiana. Dopiero teraz spostrzegł, że jest tak ładna. Czarna i śniada, wyglądała jak rozwijający się kwiat. Miała małe, kształtne piersi. - Pani pracuje w fabryce? - spytał pani Royskiej. - Tutaj. Dwa kroki. W jedwabnictwie. Zwijam nitki na szpulki. To bardzo łatwa robota. Ona się jeszcze uczy w szkole - wskazała Ziunię - no, jakoś się żyje. Alo popatrzył uważnie na panią Royską. Wydawało mu się, że jakiś cień przemknął po jej twarzy. - Jak pani sobie radzi? Ale Royska nie odpowiedziała na pytanie. Puściła je mimo uszu. - To dobrze, że wróciłeś. Będzie ci z początku trudno. Bardzo trudno. - No, ale jestem w domu... - To prawda. Wróciłeś... a tylu innych... Janusz, mój Walerek... Ale mimo woli spojrzał na Ziunię. Zarumieniła się i odwróciła do okna. Ola siedziała na krześle wyprostowana i bez wyrazu. Oczy miała utkwione nieruchomo w jaśminowe krzaki rosnące przed domem. Ani jeden muskuł nie drgnął jej w twarzy. Pani Royska nie umilkła. Zasypywała Ala pytaniami: - A ty? Twoja matka? A jaki ten domek pod Tuluzą? Wiedziałam - tu zacięła się - że nie przyjedzie. Kiedy przyjechałeś? To i co będziesz robił? Byłeś w Paryżu na architekturze... Ale, ale, właśnie, ile ty masz teraz lat? - Prawie trzydzieści, moja ciociu. - Ohoho! to ty taki stary! - Antek był o dwa lata młodszy od Ala - powiedziała normalnym głosem i zupełnie spokojnie Ola. Lecz jakiś chłód przebiegł słuchających. Zamilkli. - Jak pani sobie radzi? - powtórzył nie znajdując innych słów Alo. - Jakoś tam idzie. Już niedługo trzeba będzie sobie radzić. Tylko kto się Ziunią zaopiekuje. Gdyby Józio żył... - Jaki Józio? - nierozważnie zapytał Alo. - Mój Józio - powiedziała pani Royska, gestem wskazując fotografię na komodzie. I z gestu, i z tonu głosu widać było, że Józio zawsze jest dla niej żywym młodzieńcem, takim, jakim zginął przed blisko trzydziestu laty. - Gdyby mój Józio żył - powtórzyła - ciekawa jestem, co on by robił? Ola odwróciła głowę od okna w tej chwili i wydawało się, że coś powie. Ale nie powiedziała nic. - On był bardzo postępowych przekonań - naiwnie powiedziała pani Ewelina i nagle przypomniała: - Ale ty pewnie jesteś głodny? Ziuniu, zrobimy dla Ala herbaty. - Woda się właśnie gotuje - powiedziała Ziunia i Alo pomyślał, że głos ma pełny, niski, piersiowy. Wyszła do kuchni po imbryk, a pani Royska otworzyła szufladę komody. Odwróciła się do Bilińskiego i Oli z serwetą w ręce i nagle się zatrzymała. Oczy jej zgasły. - To jeszcze z Pustych Łąk - powiedziała wskazując serwetę. - Nie - poprawiła się - jeszcze z Moliniec. Widzisz, tylu ludzi umarło, a serweta została. Przetrwała. Ola podniosła się. - Pomogę Ziuni - powiedziała i wyszła do kuchni. - Wiesz - zwróciła się nagle i znowu wesoło pani Royska do Bilińskiego - powiedziano mi, że można mnie będzie pochować w Pustych Łąkach, na granicy parku i cmentarza, koło Józia. Tam nawet jest miejsce w mauzoleum Józia, ale ja nie śmiem leżeć koło niego... - Dlaczego? - zdziwił się Alo. W tej chwili weszła Ziunia z imbrykiem, a za nią Ola. - Chcesz jajecznicy, Alu? - spytała pani Ola i nieznacznie, jakby ukradkiem, musnęła włosy młodego człowieka. Ala ścisnęło coś w gardle. - Dobrze, proszę - ledwie wymówił. Pani Royska wprawnie przykryła stolik serwetą. - Jedni ludzie umarli, a inni żyją. Trzeba żyć. To najważniejsze, Alu. Trzeba żyć. I stojąc nad stołem ogarnęła spojrzeniem czajnik, bułki, Ziunię, panią Olę, Ala i oczy jej na nowo rozświetliły się młodym blaskiem. - Ta serweta to jeszcze z Moliniec. - A potem dodała z uśmiechem: - Ja tylko tak mówię. Bo ona rzeczywiście jest zupełnie taka sama, jak była w Molińcach. Z Moliniec ja już nic nie mam. III Kiedy Ola wyszedłszy już pod wieczór od pani Royskiej przyszła do swojego mieszkania, Anielcia była u siebie. Pod pretekstem, że musi wcześnie wstawać, by zdążyć do fabryki, zawsze się zamykała u siebie wieczorem, nie jadła kolacji z panią Gołąbkową i w ogóle, zdaje się, nic nie jadała wieczorem, bo pomimo ciężkiej pracy zaczynała tyć. Tym razem pani Ola jednak nie mogła położyć się, nie zamieniwszy z nią chociażby paru zdań, i weszła do jej izdebki. Chciała coś powiedzieć o Alu czy też opowiedzieć dzieje tego młodego człowieka, którego znała przecież dawniej niż swoich chłopców. Weszła do pokoju bez pukania. Anielcia siedziała na łóżku i trzymała w ręku jakiś kartonik. Popatrzyła z niechęcią na panią Olę. Ola pożałowała, że tu przyszła, ale nie chciała się wycofywać bez żadnego powodu i nie powiedziawszy, co ją sprowadza. - Przepraszam cię, Anielo - powiedziała - ale chciałam z tobą porozmawiać... Nie, nawet nie porozmawiać, tylko zapytać się ciebie, jak ci się podobał Alo. Anielcia nic nie odpowiedziała, tylko schowała kartonik do szufladki w stoliku przy łóżku. Pani Ola zaniepokoiła się. - Co tam masz? - spytała. Anielcia wzruszyła ramionami. - Przecież pani widzi - powiedziała - fotografia. - Jaka fotografia? - zdziwiła się pani Ola. Anielcia bez słowa otworzyła szufladę i pokazała Oli mały, pożółkły kartonik. Na kartoniku widniała, trochę zatarta i odbita zresztą niewyraźnie, twarz młodego człowieka. Wyjrzały ku Oli wielkie, wyraziste oczy. Ola drgnęła. Przez jedną setną sekundy, przez malutki ułamek zawahała się: nie wiedziała, który to jest, Antek czy Andrzej. Trwało to naprawdę krótko, ale zamąciło zupełnie świadomość Oli. Zrobiło jej się straszno: już nie poznaje swoich dzieci. Milczała, trzymając fotografię w ręku. Pociemniało jej w oczach z wrażenia i nie mogła przez chwilę ochłonąć. Serce biło. Anielcia wzięła to wszystko za emocję na widok zdjęcia Antoniego. Wreszcie pani Gołąbkowa bez słowa podała Anielci fotografię i usiadła na jedynym krześle, jakie stało w pokoju. - Widzisz, Anielo - powiedziała po chwili, gdy już się uspokoiła - jaka ty jesteś niedobra. Nigdy mi nie powiedziałaś, że masz fotografię Antosia. Przecież wiesz, że ja nie mam ani jednego zdjęcia moich dzieci... Dlaczego mi nie powiedziałaś? Gdy to mówiła - dość sztucznym głosem i zupełnie bez patosu - myślała jednocześnie: "Boże, Boże, Boże, ja nie wiem już, jak moje dzieci wyglądały, nie poznałam Antka. Myślałam, że to Andrzej..." I poczuła w pewnej chwili coś w rodzaju rozczarowania, że to był "tylko" Antek, syn, który się zbuntował przeciwko niej, pożałowała przez chwilę, że to nie jest zdjęcie Andrzeja. Ach, cóż by dała za to, żeby zobaczyć twarz Andrzeja i jego ręce tak jak wtedy w kawiarni, kiedy się z nim żegnała... Anielcia uśmiechnęła się nieprzyjemnie. - Proszę pani - powiedziała - pani miała swoje dzieci przez tyle lat, a ja miałam Antka tylko przez parę miesięcy. Pani ma ich obraz w sercu, a ja czasami zapominam, jak on wyglądał. "Więc pamięć wszystkich się zaciera?" - pomyślała Ola i westchnęła. Popatrzyła na Anielcię życzliwiej. - I ostatecznie - powiedziała dziewczyna - mogę i ja mieć coś tylko dla siebie. Nie chciałam pani pokazać tej fotografii. - Właśnie to mam ci za złe - Ola wstała i zmierzała ku drzwiom - właśnie dlatego powiedziałam, że jesteś niedobrą dziewczyną. Anielcia porwała się nagle ze swojego miejsca i zabiegła pani Oli drogę do drzwi: - A żeby pani wiedziała, że jestem niedobra dziewczyna! Ja nigdy pani nie mówiłam. Ale to wszystko było przeze mnie. - Co było przez ciebie? Ola zatrzymała się i patrzyła na zmienioną twarz dziewczyny. Tych ściągniętych rysów nie widziała nigdy u Anielci. Było w nich cierpienie i zuchwalstwo, coś bardzo przykrego i wyzywającego. - Pani też dobra! - zawołała Anielcia. - To przez panią Antek nie chciał wrócić do Warszawy. To przez panią zabili go, zabili... - nagle zatrzymała się i zmieniła ton - i przeze mnie. - Jak to przez ciebie? - zaniepokoiła się Ola. - Co ty mówisz, głupia! - To ja wtedy dałam Niemcom znać. Żeby przyjechali. I przyjechali. Ola chwyciła ją za ramię. - Co ty pleciesz! Dlaczego? Jak ty możesz tak mówić... - A co miał się pętać z tą Krystyną! Lepiej w grób. Ola bezmyślnie szarpała dziewczynę za ramiona. - Gadaj - powtarzała bez sensu - gadaj. - I jeszcze przypilnowałam... - Na twarzy Anielci wszystkie rysy ściągnęły się jakimś ciężkim wysiłkiem. Wyglądała na szaloną. - Zwariowałaś! - krzyknęła Ola. - Zwariowałaś! - Ja wtedy zwariowałam. Ja wtedy zwariowałam. Pani nic nie wie, ja poleciałam za Antkiem do Targowskich. Ja tam byłam, aż do tego dnia, kiedy Niemcy przyjechali. Ja przypilnowałam... - Czegoś przypilnowała, idiotko? - powiedziała Ola i odepchnęła dziewczynę od siebie i od drzwi, chciała wyjść jak najprędzej. Lecz Anielcia jej nie dała. Podeszła do niej na palcach, jakby skradając się, i kiwając palcem przed nosem Oli, powoli mówiła: - Ja przypilnowałam, ja przypilnowałam, kiedy ich zakopywali, żeby jego nie zakopali razem z tą, z Krystyną. Jego zakopali osobno, to dla mnie Niemcy zrobili. Osobno, osobno. - I ty wiedziałaś, gdzie on leży? - Wiedziałam. - I cały czas nic, nic mi nie mówiłaś! I fotografię schowałaś! Ty, ty... Ola popchnęła Anielcię w stronę łóżka. - Kładź się. Uspokój się, idiotko. Sama nie wiesz, co mówisz, uspokój się. No, kładź się. I mocno uderzyła ją w plecy. Anielcia padła na łóżko i zaczęła ryczeć jak na wiejskim pogrzebie. - Co za dziewczyna! - zawołała jeszcze Ola i poszła do siebie. Nad podziw prędko się uspokoiła. Właściwie nic ją już nie obchodziły te sprawy. Wszystko było skończone, jak zamknięta książka. Antka nie było, zabili go Niemcy, a z jakiego powodu, to już wszystko jedno. - Paskudna dziewczyna - szepnęła do siebie rozbierając się - fotografii mi nie pokazała. Przecież mogłam sobie zrobić odbitkę... Zupełnie obojętnie rozebrała się i położyła do łóżka. Przez chwilę myślała o Alu. - Co on będzie tu robić? Zawsze brała pigułkę na sen, mocny środek, i zasypiała bardzo prędko. I tym razem pigułka podziałała szybko. Ola nie czuła, kiedy zasnęła. Tylko nagle stała przed dworem w Molińcach, przed gankiem z greckimi kolumnami. Dwór w Molińcach miał takie kolumny, ale te były wyższe, potężniejsze i kute w marmurze. Ola pomyślała: "Nigdy nie spostrzegłam, że te kolumny są tak wielkie". I potem zobaczyła, że na schodach, po obu stronach wejścia, u podstawy tych kolumn, tulą się jakieś postacie. - Kto wy? - zawołała trochę niepewna - My ścinamy drzewa - brzmiała odpowiedź. I wtedy rzeczywiście ujrzała pnie ściętych dębów jak tarcze porozrzucane po lesie. Bo kolumnada to było to samo co las. I zaczęła wchodzić po schodach. Drzwi były jak w Molińcach. Przypomniała sobie we śnie, jak w dzieciństwie huśtała się na nich. (W rzeczywistości nigdy tego nie czyniła i zresztą drzwi były tego kształtu i tej konstrukcji, że wykluczone było huśtanie się na nich). Ale za drzwiami były wielkie puste sale. Im dalej szła Ola, tym przemożniej ogarniało ją uczucie pustki i samotności. "Tutaj zupełne pustkowie - pomyślała - ależ to zupełnie naturalne, bo to Grecja". "Oczywiście Grecja. Zawsze mieszkałam w Grecji i nawet imię mam greckie: Helena". I Ola jednocześnie była sobą i jednocześnie Heleną, Helą, zmarłą córeczką cioci Royskiej, którą widziała raz tylko w życiu, i to w bardzo wczesnym dzieciństwie. I tak w podwójnej postaci szła długim korytarzem, potem amfiladą sal i wreszcie doszła do salonu mańkowieckiego. Pokój był zupełnie inny, podobny do jakiegoś pokoju hotelowego, ale Ola-Helena wiedziała, że to jest salon w Mańkówce. "Mój Boże - pomyślała - jak się ten pokój zmienił! Ale pokoje starzeją się jak ludzie!". W salonie był kominek. Przed kominkiem stał ekran, jak w Mańkówce u Myszyńskich. Ale ten ekran był jednocześnie starą Szyllerową. Ekran wyciągnął ręce, wykrzywił twarz i zawołał do Oli-Heleny: - Idź stąd. Idź stąd, zabiłaś Edgara. Ola odwróciła się. Ujrzała na wielkim piedestale, niby na pomniku, siedzącego Edgara naturalnej wielkości. Cały był z białego marmuru, ale żywy, i uśmiechał się do Oli tak ujmująco. Nie powiedział głośno, ale Ola zrozumiała bez słów, co do niej mówił: - Jestem Patrokles, przyjaciel Achillesa. I zobaczyła u stóp piedestału, na którym siedział Edgar, Patrokla i Achillesa. Stali przy sobie frontem do Oli i trzymali się za ręce. Prawa Achiłlesa była w lewej Patroklesa. Byli w zbrojach (czy w mundurach?), ale bez hełmów. Zaczęli się, jak na gimnastyce, to chować za siebie, to stawać frontem, czynili to bardzo szybko. Raz Achilles był z przodu, raz Patrokles. Coraz szybciej wykonywali ten ruch, tak że twarze ich zacierały się, stawały się czymś jednym, jakąś wspólną twarzą. - Antek, Andrzeju, przestańcie! - zawołała Ola. Bo Achilles i Patrokles to byli Antek i Andrzej. I wtedy oni znaleźli się koło niej i prowadzili ją pod ręce po wysokich schodach. - Zapomniałam, jak wyglądacie - powiedziała-pomyślała Ola. - To nic, mamo - powiedział Antek takim czułym i znajomym głosem - zaraz wszystko poznasz. - Tylko oddamy cię Spychale - dodał Andrzej. Na szczycie schodów stał rzeczywiście Spychała. On też miał kształt ekranu sprzed kominka w Mańkówce, tylko był o wiele większy i rósł z każdą chwilą. Co moment wyrzucał rękę w górę i miał na czole kosmyk, i wąsy w kształcie motylka. Ola starała się wyrwać ręce, ale chłopcy trzymali ją mocno. Zaczęła więc jęczeć. Ale wtedy Spychała-ekran popatrzył na nią i powiedział jak wtedy w Odessie: - A dlaczego by pani nie miała wyjść za mąż za pana Franciszka Gołąbka? - Ależ on mnie skaże na śmierć - powiedziała Ola do synów. - To nic nie szkodzi - odpowiedzieli. Ola gwałtownym ruchem wyrwała się chłopcom. I poczęła się staczać po schodach - była sobą i jednocześnie była własną ściętą głową. "Staczam się po schodach, jak głowa Marino Falieri - pomyślała głowa Oli - a przecież jestem Helena". I właśnie siedziała już w łodzi, a właściwie mówiąc, klęczała na dnie łodzi, która z wolna płynęła rzeką. Rzeka była szeroka, szeroka i spokojna. Na dziobie łodzi, przed Olą, siedziała w białej ślubnej sukni jej córka - także Helena. I oto Ola nie czuła granicy między sobą a córką. Podeszła, podczołgała się do niej na kolanach i spytała: - Za kogo ty idziesz za mąż? - Za Józia - powiedziała Helenka. - Za jakiego Józia? - Za Józia. Za Royskiego. - Za piękna jesteś dla niego. Ola złożyła głowę na kolanach Helenki i poczuła dziwną słodycz obcowania z dziećmi. Nic już nie widziała, tylko czuła, że łódź, w której płynie, posuwa się naprzód, a pod policzkami czuła dziecinne kolana Helenki. - Dzieci moje - powiedziała. Ale łódź zaczęła się ocierać o piasek, zwolniła biegu, i oto Ola siedziała sama na obszernej, spalonej pustyni. Przed nią stała łódź, a właściwie mówiąc, połamane koryto, parę zmurszałych desek - jakby rozbita trumna na płowym piasku. Ta płowość był to jedyny nikły kolor, jaki widziała w tym śnie. Schwyciła się za głowę i kołysząc się naprzód i w tył zaczęła powtarzać: - Nikogo, nikogo, nikogo. Rozpłakała się i obudziła. IV Alo dostał adres Szuszkiewicza od pani Royskiej i udał się z Milanówka do niego. Szuszkiewicz urządził się w jednym z nie zamieszkanych domków na Suchej, miał porządne mieszkanie i nawet dwa pokoje - tyle tylko, że nie umeblowane - na pięterku. Przyjął Ala z otwartymi ramionami. Alo nie bardzo lubił starego, ucieszył się jednak, że znalazł wreszcie coś konkretnego, kogoś, kto mógł mu opowiedzieć wiele, a także poradzić, jak ma się urządzić na przyszłość. Wszystko zdawało się dość jasne. Komorów był zabezpieczony. Janusz w czasie okupacji okroił i bez tego niewielki mająteczek, potrzebował bowiem pieniędzy na nowe oranżerie. Zostało wszystkiego dwadzieścia hektarów, nie podlegało to więc upaństwowieniu czy parcelacji. Nieduża ta przestrzeń nadawała się bardzo dobrze na hodowlę specjalistyczną roślin aptekarskich. Pan Fibich zresztą - jak to powiedział Szuszkiewicz - rozpoczął już to zielarstwo i szło mu ono bardzo dobrze. Okazało się, że i Jadwiga wróciła na stare śmiecie - brakowało więc w Komorowie tylko Janusza, musiał go zastąpić. Na razie nie bardzo wiedział, jak to będzie wyglądało, ale nie chciał się zastanawiać nad tym wszystkim. Poddawał się spokojnej i nad wszelki wyraz rzeczowej wymowie Szuszkiewicza i więcej słuchał, niż sam opowiadał. Przenocował na jakiejś kanapce w hallu - a od samego rana nazajutrz poddał się zabiegom pani Szuszkiewiczowej, zmierzającym do umeblowania dwóch pustych pokoików na mieszkanie dla niego. Zarówno sam Szuszkiewicz, jak i jego żona bardzo się zdziwili dowiadując się, że Biliński przyjechał bez grosza. Wydawało im się, że ze swego plecaka wydobędzie paczki dolarów grube jak Biblia, ale ostatecznie łatwo pogodzili się z jego ubóstwem. A może nie bardzo wierzyli w zapewnienia Ala? Być w wojsku podczas demobilu i nie zrobić pieniędzy - jakoś to nie mieściło się w głowie starego maklera. Zresztą od końca wojny minęło dwa lata - może pobyt w Paryżu, studia architektoniczne wyczerpały możliwości finansowe młodego człowieka? db7f0e 26d b 280a 0 1 p n c 0 c z 0 48 0 0 0 0 n n 12.00 0.0 12.0 --- d 1 8 1 1 1 66 0 0 108 1 ff 0 32 1 O dawnym pistolecie, który pan Szuszkiewicz kupił był dla Adasia Przebija-Łęckiego, nie było między nimi mowy. I dziwnym sposobem unikali mówienia o broni, i jeżeli rozmowa, najzupełniej obojętna, schodziła na ten temat, to stary Szuszkiewicz zaczynał mówić o czym innym. Nawet nie bardzo a propos. Ofiarował mu się od razu ze znaczną sumą. Twierdził, że były to dwuletnie dochody z Komorowa, Alo przyjął skwapliwie pieniądze i szybko urządził się na swej górce nad Szuszkiewiczami. Stare meble można było jeszcze wówczas tu i ówdzie znaleźć. Alo zauważył nie bez pewnej przykrości, że w całej serdeczności obojga Szuszkiewiczów, w całej nie podrabianej gotowości, aby mu we wszystkim pomóc, kryła się jakaś nutka niepokoju i skrępowania. Czuł, że nie wszystko jest powiedziane między nimi. Szuszkiewicz nie wiedział, jak ma do Ala mówić. Tytułować oczywiście nie mógł, na "pan" było nieco śmieszne. W końcu mówił mu po imieniu. - Słuchaj - powiedział mu zaraz pierwszego dnia - a kup sobie jakie ubranie. Chociażby na ciuchach. W takim mundurze z napisem "Poland" na ramieniu nie bardzo warto chodzić. Alo nie rozumiał. - Dlaczego? - spytał naiwnie. Szuszkiewicz uśmiechnął się, ale pod tym uśmiechem kryło się niejakie zniecierpliwienie. - No, wiesz. Nie wszyscy patrzą tutaj życzliwym okiem na takich, co byli u Andersa. Alo wzruszył ramionami. - Przeciwnie - powiedział - wydawało mi się, że społeczeństwo witało mnie serdecznie. Wszędzie na ulicy spotykam miłe uśmiechy. Szuszkiewicz chrząknął. - Społeczeństwo, może. Ale są inni, obok społeczeństwa czy ponad społeczeństwem. - To mnie nic nie obchodzi - mruknął Alo. - No, tak nie można mówić. W każdym razie będziesz mniej zwracał uwagi na siebie, jeżeli będziesz w normalnym ubraniu. - Pan myśli, że ja jestem obserwowany? Szuszkiewicz podniósł ręce do góry. - Oczywiście. Nie wątpię. Ale ty przecież masz czyste sumienie? - dodał. "Tu cię boli!" - pomyślał Alo i powiedział: - Proszę pana, sumienie to zbyt wielkie słowo. Ale mówię panu zupełnie szczerze, nie przyjechałem tutaj na żadną robotę. Chciałem wrócić... Tu wtrąciła się Szuszkiewiczowa: - Je vous comprends! * (* Ja pana rozumiem!) Alo zrozumiał, że to powiedzenie znaczyło coś przeciwnego; "Francuzica" nie rozumiała tego, że mogąc zostać we Francji, spieszył się do tej okropnej Polski. Ale powtórzyła raz jeszcze: - Entierement. * (* Całkowicie.) To francuskie zdanie wydawało się czymś niewłaściwym w ich rozmowie. Biliński zniecierpliwił się myśląc o tych nie domówionych sprawach, które przyczyniły się do skrępowania i fałszu, jaki brzmiał we wszystkim, co powiadał stary Szuszkiewicz. No, więc dobrze, jest śledzony. Będzie odpowiadał za to, że walczył w armii Andersa. Ale nie będzie mógł nigdy nikomu wytłumaczyć tego, co czuł po bitwie pod Monte Cassino. Napisał był to kiedyś w liście do panny Tekli, ale Tekla została zabita zaraz pierwszego dnia, wiedział to od dawna. Rozumiał, że takich rzeczy nie można mówić panu Szuszkiewiczowi ani tym bardziej pani Szuszkiewiczowej, która jako Greczynka nie mogła nic zrozumieć z tego polskiego galimatiasu. - To trudno - powiedział - muszę więc odpowiadać za to, co zrobiłem. Ale niech mi pan wierzy, panie Szuszkiewicz, nie mogłem inaczej. Nawet nie może tu być mowy o "powzięciu decyzji" - po prostu przyjechałem. - Ale co ty tu będziesz robił? - Na razie się rozejrzę. - Oczywiście nie ma mowy o tym, abym ja tobie przeszkadzał w Komorowie. Wyniosę się stamtąd natychmiast. Mamy przecie to mieszkanie, to jest nasz dawny domek, jednorodzinny, i mamy do niego pełne prawo. Moja żona zresztą bardzo dużo przebywa w Warszawie. Tak się Alo dowiedział, że Szuszkiewiczowie od powstania mieszkali w Komorowie i że jego przyjazd ich stamtąd wyganiał. Jednakże myślał, że nie to było przyczyną skrępowania, jakie Szuszkiewicz odczuwał wobec niego. Po dłuższej chwili rozmowy wywnioskował zwyczajnie, że Szuszkiewicz się go bał. Naprawdę bał. I to nie z tego względu, że może zażądać od niego rachunków. I Alo, i Szuszkiewicz bardzo dobrze wiedzieli, że nie czas teraz na rachunki, że rachunki utonęły na zawsze w morzu krwi i ognia. Biliński uśmiechał się słuchając Szuszkiewicza. Alo wreszcie chciał coś wiedzieć naprawdę. - Dlaczego się pan mnie boi? - przerwał ostrym pytaniem w pewnej chwili opowiadanie starego maklera. Pani Szuszkiewiczowa spojrzała zdziwiona na Ala. - Comme vous etes change! * (* Jak pan się zmienił!) - wyszeptała. Biliński spojrzał na końce swoich butów. Buty były ordynarne i dawno nie czyszczone. I rzeczywiście, pomyślał sobie, że się bardzo zmienił, że przyjechał tu jako zupełnie kto inny. Nie chodziło tu o fumy, dawne zadęcia, i fraki, i obiady w ambasadach, i o polowania. Tamte rzeczy odpadły niejako naturalnie, same z siebie. Alo zmienił się jako człowiek, stał się zupełnie kim innym. Jak po trzęsieniu ziemi, inne warstwy geologiczne wydobyły się z najgłębszych pokładów i umieściły teraz na wierzchu. Szuszkiewicz popatrzył na niego. Popatrzył uważnie i jak gdyby otworzył usta do powiedzenia czegoś, ale nic nie powiedział. Pytanie Ala zostało zawieszone w próżni. Ale chyba to w związku z pytaniem Szuszkiewicz przeszedł się po pokoju i jeszcze raz zerknąwszy na Bilińskiego, skonstatował: - Myślę, że się robisz podobny do Janusza. Alo uśmiechnął się. - Czy to bardzo źle? - Na nasze czasy to chyba bardzo źle. Źle dla ciebie osobiście, bo właśnie chciałem ci powiedzieć... ja nie boję się ciebie, ja się boję o ciebie. - To znaczy? - To znaczy, że lękam się. Nie dasz sobie tutaj rady, a co najważniejsze: nie będziesz miał teraz żadnego znaczenia. - Czy pan myśli, że ja chcę mieć jakieś znaczenie? - Każdy chce mieć jakieś swoje miejsce. - A ja nie będę miał miejsca? - Chyba. - Dlaczego? - Widzisz, bo ty się, zdaje się, nie orientujesz, że wszystko się teraz zmieniło. Że zaczęła się zupełnie inna epoka i że do tej epoki ty w najmniejszym stopniu nie jesteś przygotowany. Alo obruszył się. - Jeśli chodzi o mojego wuja, to nie był on przygotowany do żadnej epoki. Jeżeli dwudziestolecie międzywojenne należy zaliczyć do ancien regime'u * (* dawnego reżimu), to Janusz był i do tego nie przygotowany. - A propos - powiedziała pani Szuszkiewiczowa. - Ou est la lettre? * (* Ale, ale... Gdzie jest list?) - Tak, tak - opędził się stary - dam mu, jak będzie wychodził. - I niech mi pan opowie, jak nastąpiła ta nowa epoka. Szuszkiewicz uśmiechnął się. - Nowa epoka zaczęła się zupełnie zwyczajnie - powiedział - do Sochaczewa przyszły czołgi. I to od zachodu. I do Komorowa zawędrowało paru maruderów. - Były jakieś trudności? - Raczej skończyły się na strachu. W domu nic nie było, a oni chcieli jeść. Dostali kaszy na wodzie, ale bez omasty. - Jadwiga bała się, że ją zabiją - dodała pani. - I co? - Nic. Zjedli, podziękowali i poszli. Mieli bardzo małe wymagania. - Zadziwiające - powiedział Alo. - Ale to było prawdziwe wyzwolenie - poważnie powiedział Szuszkiewicz. - Pewnie inaczej słyszałeś o tym za granicą. Może inaczej było gdzie indziej. Ale u nas nie można tego inaczej nazwać, tylko wyzwoleniem. Entuzjazm był powszechny. - On a respire * (* Odetchnęliśmy.) - powiedziała dawna panna Potelos. - Atmosfera przygniecenia była prawie nie do zniesienia w ostatnich miesiącach. Tyle tylko, że była zawsze nadzieja. - Nie chciano pana usunąć z Komorowa? - Cóż, ja byłem uchodźcą z Warszawy. Tacy cieszyli się szacunkiem. Warszawa była pusta. Chodziliśmy tam piechotą. - Chodził pan piechotą? - No, ja nie. Ale ludzie od nas. Jadwiga biegała. Ocaliła dla pani Oli z Brackiej jakieś drobiazgi, ale nic tam nie było, choć dom nie był całkowicie spalony. - A z naszych rzeczy? - Nic. Jeszcze w czasie ewakuacji Warszawy wszystko rozgrabiono. - I nic? Ani jednego papierka? - Nic. - Jest tu dla pana jeden papier - powiedziała stara. - Jaki papier? - Aha - przypomniał sobie Szuszkiewicz i otworzył z klucza małą skrytkę starego sekretarzyka - jest tu dla ciebie coś. - Co to? - List. Ale bardzo osobliwy. To cała historia. W momencie kiedy Niemcy wchodzili do Janusza, wtedy kiedy go zabili, Jadwiga zobaczyła na biurku nie skończony list. Porwała go i wetknęła Helence, która uciekła przez ogród do lasu. Kiedy Helenka zjawiła się znowu w Warszawie, oddała mi go na przechowanie. I dobrze zrobiła, bo list ocalał, a Helenka... - Co to za list? - Janusz go pisał w dzień śmierci. Skierowany jest do ciebie. Szuszkiewicz wręczył mu otwartą kopertę. Aleksander wyciągnął z niej papiery, było tego cztery karty, a na piątej rękopis się urywał. Nietrudno było poznać drobne, równe i wbrew pozornemu spokojowi, nerwowe pismo Janusza. Ze wzruszeniem spojrzał na początek: "Mój drogi Alu..." Przez cały czas od chwili przyjazdu zachowywał się spokojnie, do głowy mu nie przychodziło wzruszać się specjalnie. Ale w tej chwili poczuł, jak mu się gardło ściska. Wstał i zabierając list poszedł do siebie na górkę. Już był mniej więcej umeblowany. V List Janusza Myszyńskiego do Ala: Komorów, w październiku 1943 Mój drogi Alu - Nie ma żadnych powodów obiektywnych, abym właśnie dzisiaj do Ciebie list pisał. Nie ma i nie może być. Nie wiem, gdzie się znajdujesz i czy jeszcze żywy jesteś, nie wiem, czy list ten Ciebie dojdzie, gdy może ja nie będę żył i papiery moje pójdą z ogniem, jak tyle innych rzeczy już poszło i jeszcze pójdzie. Sądzę poza tym i prawie pewien jestem, że list ten będzie niepotrzebny, gdyż czuję, że przeżyję to wszystko i jeszcze się na te tematy, które tu poruszę, nagadamy. Tak, nagadamy, ale jeżeli się jeszcze na tym świecie spotkamy, to będzie "po wszystkim" i zdarzenia, które są dzisiaj dniem powszednim, będą już czymś dalekim i mimo woli będziemy na nie patrzyli, jak się patrzy na historię. Nie będziemy ich odczuwać, ale będziemy je rozumieć i spostrzeżemy je w ogólnym pasmie rozwoju wypadków - i staną się one dla nas mniej prawdziwe, dlatego że jakiejś ogólnej zasadzie większej prawdy podporządkowane. Wiesz chyba dobrze albo się domyślasz, co się u nas dzieje. Jest to, jakby ucisk wielki o biblijnych rozmiarach spadł na nas, jakby to, co się dzieje, nie było ludzkim zarządzeniem, ale jakąś klęską żywiołową. I ja, i otaczający mnie ludzie nie widzą w naszych wrogach ludzi, tylko jakby wykonawców plag egipskich czy nocy bartłomiejskich. Tak mi strasznie trudno doszukać się w tych ludziach ludzi, i absolutnie niezrozumiałe są dla mnie sprężyny tych działań, reakcje tych działań - w i ogóle wszystko, co w tych ludziach się dzieje. Bo przecież musi się coś dziać. I jeżeli dotychczas nie rozumiałem świata, o czym Ci nawet kiedyś mówiłem (ale więcej Edgarowi), to cóż dopiero pojąć ten świat, jaki teraz nastał. Tego zrozumieć niepodobna. Ale mimo to, a może właściwie dlatego, że świata tego nie rozumiem i nie rozumiem ani rozstrzeliwujących, ani rozstrzeliwanych, pewna euforia, która od pewnego czasu się we mnie zrodziła, jest faktem niezaprzeczalnym i z którym się muszę liczyć. Euforia ta to jest upojenie, upojenie światem, dlatego zapewne, iż czuję, że mogę stracić ten świat każdej chwili. Rodzi się on naokoło mnie co chwila i co chwila może ulotnić się niespodziewanie i nieoczekiwanie, jak kurtyna podnosząca się i otwierająca scenę, zanim widzowie zebrali się na sali. Świat mnie otaczający, to znaczy Komorów, drzewa, kwiaty, Fibich, Jadwiga, Helenka stają przede mną co chwila jak gdyby w jakim bengalskim ogniu. Niemożliwym ogniu, i widzę ich za każdym razem osobno i na nowo, jakbym teraz dopiero spostrzegał, że istnieją. Jakby w każdym momencie rodziły się te komorowskie lipy i jabłonie, na które przecie spoglądam codziennie. I za każdym razem, gdy je widzę w tym bengalskim ogniu, patrzę na nie, jakby urodziły się one przed chwilą i jeszcze połączone były pępowiną z tym światem, z którego pochodzą. A pochodzą one nie z prawdziwego świata, tylko ze świata, w którym przebywa wszystko, czym żyje i czym żyła przez te wszystkie moje samotne lata moja najistotniejsza istota. Zadziwiające jest to, że w momencie kiedy człowiek osiągnął dno upodlenia, kiedy widzi się potęgę zbrodni i siłę strachu, kiedy świat wyszedł z orbit - i żadna rzecz, żadna śmierć, żadna walka i żadne zwycięstwo nie ma za sobą przesłanek logicznych - odczuwam tę pełnię życia, jaką odczuwają zapewne tonący na moment przed utratą przytomności. Pomyśl sobie, siedzę tu w Komorowie, gdzie każdej chwili może przyjść nieokreślone barbarzyństwo, potworne barbarzyństwo bez twarzy, coś jakby inwazja automatów niemych i bez czucia - i we wnętrzu odczuwam najprawdziwszą radość istnienia. Radość z tego, że myślę, że czuję, że za oknem jest dzień - promienny dzień polskiej jesieni, która jak zwykle jest taka cudowna - radość z tego, że mogę pisać te słowa do Ciebie, jedynego człowieka, którego "mam" na świecie, jedynego, który mniej więcej wie, kim ja jestem. Bo ostatecznie, jeżelibyś nawet tych słów nigdy nie przeczytał, to ważne jest to dla mnie, że ja je napisałem. Że tym samym skrystalizowało się wszystko, co było dotychczas moim dość głupim i bardzo pustym życiem. Dominującym uczuciem we mnie w tej chwili, kiedy do Ciebie piszę, jest wiara, że wszystko zaraz się skończy. Nie że się skończy subiektywnie dla mnie (np. jeżeli mnie dzisiaj zabiją), ale że skończy się obiektywnie. Nie myślę o żadnej metafizyce ani o żadnych symbolicznych sprawach. Myślę konkretnie i zupełnie zwyczajnie: skończy się wojna i hitlerowski terror, Niemców pobiją i będzie nowy świat, który będzie żył w pokoju. Mam wiarę głęboką, że to już niedługo i że potem będzie człowiek pracował dla siebie. Nie będzie zabijał, choć radość zabijania widzę na każdym kroku. Więc może będzie w dalszym ciągu zabijał? Mniejsza z tym. Nie wyobrażam sobie, mój kochany Aleksandrze, aby po tych wszystkich okropnościach zaczęła się jakaś era, jakiś nowy wspaniały świat. Człowiek jest zawsze człowiekiem, i oczywiście zmienia się i udoskonala, ale w bardzo ograniczonych rozmiarach. Ale już to samo, że odetchnie od mechanizmu okropności, wyzwoli w nim duże porcje siły. I o to właśnie, chciałem Ci powiedzieć, bardzo mi chodzi, aby i z Ciebie wyzwoliły się te siły, które pod presją niesłychanego ciśnienia wielkiej światowej przygody, która zwie się wojną, zbierały się i doskonaliły. Ja dobrowolnie wyrzekłem się tej presji. Uniknąłem walki. Ale wy, młodzi, musieliście zgodzić się na to ciśnienie, przyjąć je po to, aby ono uformowało to wasze wnętrze, które odtąd będzie wnętrzem ludzi walczących nie z przemocą, ale ludzi walczących o człowieka. Nie miałem sił ani możności porównania się z wami. Choć czasami bardzo tęsknię do oddania się żywiołowi bezrozumnej czy też nieoględnej walki. W każdym moim postępku widzę zawsze nieudolność i niemożność osiągnięcia chociażby najniższego stopnia doskonałości. I dlatego umówiłem się, że wy to za mnie zrobicie, wy, młodzi, wy, którzy wyjdziecie z tego piekła żywi. Żywi nie znaczy tylko: żyjący, ale żywi wewnątrz, to znaczy zdolni do tej odrobiny wiary, która potrafi być kiełkiem nowego życia. Z Andrzejem Gołąbkiem zawarłem rodzaj porozumienia. To jest chłopiec - chciałem powiedzieć: człowiek, bo to już jest człowiek - który rozumie moje wyrzeczenie i który przejął ode mnie moją możność działania. Trzeba nazwać rzeczy po imieniu: zawarłem z Andrzejem pakt, jak się zawiera pakt z diabłem, pakt o moją duszę. Oddałem mu ją i zostałem sam z moim brakiem duszy, to znaczy z oschłością, niewiarą, niemożnością działania. To nie jest brak duszy, to jest tylko moja bardzo niska dusza, to ten próg, którego już nie przekroczę. I może właśnie to skonstatowanie ostatecznego wyrzeczenia duszy sprawia, że pełen jestem radości i wszystko to, co przeżywam w mojej odwiecznej samotności, uważam za jakieś doskonałe wypełnienie. Termometr mój wskazuje sam dół, 35 stopni, i właśnie ten słupek rtęci, nie podniesiony (ale mogący się podnieść do 40 stopni!), sprawia wrażenie estetycznej i etycznej doskonałości. Nie mogę sobie wyobrazić, abyś będąc przy życiu nie powrócił do Polski. Każdy rozumny człowiek wie teraz, co będzie i kto zwycięży. Już raz jako niemowlę traciłeś majątek. Pamiętam, jak Cię zawiniętego w burki przywiózł kozak Bilińskich, zadziwiająca to była przygoda i zapamiętałem ją na całe życie. Byłeś rozczulająco malutki i chciałem Cię pokochać jak syna. Ale nie śmiej się, nie pokochałem. Takie mnóstwo rzeczy zajmowało mnie wtedy i później, a najważniejsze, mnóstwo rzeczy sprawiało, iż czułem się całkowicie wyczerpany, ekshaustowany, jakby mnie ktoś wciągnął w siebie, i już nie mogłem po prostu żyć i zajmować się sprawami ważnymi, nawet Tobą. Zajmowała się Tobą matka, i muszę się przyznać, byłeś okropny. Mówiłem o Tobie dużo z Twoją matką podczas naszej wspólnej podróży do Hiszpanii i to była jeszcze jedna okropna sprawa, która wisiała nade mną podczas tej koszmarnej podróży. To tam zobaczyłem, jak ludzie lubią zabijać, nawet swoich kochanków. Jeżeli piszę do Ciebie, to rzeczywiście przypuszczam, że się zmieniłeś. Nie mogłeś zostać tym małym Bilińskim, który maluje takie miłe obrazki. Pejzaży nigdy nie malowałeś, ale czy mógłbyś namalować pejzaż wojenny? Zwyczajny las, na przykład, ale żeby wiadome było, że w tym lesie popełniono zbiorowe morderstwo. Żeby to był taki las jak tu, pod Komorowem. Albo taki wysoki dąb i żeby wiadomo, że pod tym dębem leży mój zabity przyjaciel Jasiek Wiewiórski, tak jak on tam leży, syn lokaja twojej babki, księżnej Anny, Jasiek Wiewiórski, najlepszy człowiek, jakiego spotkałem na tej ziemi. Przypuszczam, że się zmieniłeś. Bo tylko zmieniwszy się potrafisz to ocenić, co tutaj zastaniesz: zgliszcza pobitej Polski. Polska została spalona i pobita czy też pobita i spalona. I jeszcze zapewne będzie się palić. To wszystko jest straszne i ciężkie, ale trzeba się bardzo zmienić, aby do tego wrócić. Myślę, że to pokochasz, jak ja pokochałem. Nie od razu, bo to trudno pokochać ten konglomerat absurdalnej histori, krwawych łowów, genialnych pasterzy poetyckich, zawsze chcących być czymś więcej niż rzemieślnikami, ludzi podłych, złych i bardzo nie przyzwyczajonych do szerokich horyzontów - mieszanina rzeczy nie tak złych czy podłych, ile po prostu odrażających. Zwłaszcza historia. Ale historia to jest to, co my przekształcamy, nawet wstecz przekształcamy, może uda Ci się przekształcić tak przyszłe czasy, że i minione się przekształcą. Nie brakowało nam nigdy ludzi, tylko że i najwięksi mieli w sobie podłość. A obok podłości czasami to quantum głupoty, które było większe, niż jest niezbędne dla twórczego człowieka. Czasami to nie była głupota, to była ślepota - a to znacznie gorsze. Drogi Alu, ale Ty to wszystko przezwyciężysz, bo Ty wiesz, co to jest Polska. Z tych balów i polowań niewiele się nauczyłeś, ale ja wiem, że Ty pokochasz, jak ja pokochałem, sam rdzeń tej polskości. Kiedy przyjechałem tutaj z Odessy, wszystko wydawało mi się ciasne i miałkie. Jedna Twoja babka nie wydawała mi się taka i nie wydawał mi się miałki mały, młodziutki chłopak, który spod schodów na Brackiej wyruszał na śląskie powstanie. Ja wiedziałem, że śląskie powstanie to jest siuchta. A on o tym nie wiedział. I może dlatego śląskie powstanie nie było siuchtą, chociaż było tam pełno naiwniaków i cwaniaków. Ale Jaś Wiewiórski wierzył. I ja nagle pokochałem Jasia. To było coś, co mi napełniło życie nieoczekiwaną treścią. Oczywiście ja wtedy o tym nie wiedziałem. Ja wiem to teraz, kiedy Jaś leży w piasku pod dębem w Komorowie i kiedy czekamy na koniec wojny, aby go z tego piachu wykopać i, "przyzwoicie" pochować. (Czy może być kiedykolwiek przyzwoicie dopełniony ten straszny obrządek?). I widzisz, od tego momentu, kiedy Jaś poszedł na powstanie, zacząłem trochę rozumieć, że jeżeli mi w Polsce za wąsko i za miałko, to ta wąskość i miałkość mieszka nie w Polsce, ale we mnie. Że Polski szerokość jest inna niż szerokość odeskiego stepu, ale że ona istnieje. Tylko trzeba otworzyć oczy. Ja tych oczu bardzo długo nie otwierałem. Ja te oczy dopiero otworzyłem teraz, w czasie wojny. Otworzyły mi się całkowicie, zupełnie niedawno, w Sochaczewie, kiedy zobaczyłem miejsce, gdzie Niemcy rozstrzelali (nad Bzurą) dwudziestu czterech Polaków. I to nie dlatego, że to byli Polacy, ale że jedni i drudzy byli ludźmi. To o nich myślałem, gdy Ci pisałem na początku, że nie rozumiem ani rozstrzelanych, ani rozstrzeliwujących. Widzisz, kiedy się tak myśli przelewa na papier, stają się one może i interesujące - ale słowa nie oddają ani tego, co się myśli, ani nawet tego, co się chce powiedzieć, co by się powiedziało viva voce. Nie wątpię ani chwili, że Ci to wszystko powiem. I to wszystko, co Ci powiem żywym głosem, może pod dębem w ogrodzie, nad grobem biednego Janka czy też gdzie indziej - tylko nie na Brackiej, bo to już by za bardzo ziało przeszłością, a ja chcę o przyszłości - nabierze przecie znaczenia, więcej wyrazu i znaczenia niż te czarne znaczki na papierze (który w dodatku ta idiotka Jadwiga obstalowała mi z koroną!). Chciałbym Cię przekonać do tej przyszłości. To znaczy, abyś się nie bał tej przyszłości. Przyszłości boi się człowiek i naród, jeżeli nie ma przeszłości, nie ma czegoś, co zdobył wieloletnim czy wielowiekowym doświadczeniem. Otóż uważam, że doświadczenie polskie jest tak osobliwe i tak wielkie, że nie może mu sprostać żadna akcja wyniszczania. Wiesz dobrze, że akcja wynaradawiania prowadzona przez trzy wielkie mocarstwa trzema odmiennymi sposobami nic nie dała. Tak samo małe rezultaty przyniesie akcja całkowitego wyniszczenia biologicznego, prowadzona metodą silną, barbarzyńską i bezwzględną, ale głupią. Między nami mówiąc, każde niszczenie jest głupie. Żałuję bardzo, że nie jesteś tu z nami. Trzeba ten naród widzieć w tej chwili, aby powziąć mniemanie, że przetrwa on wszystko. Nie chciałbym być patetyczny, ale pod pióro narzuca mi się słowo: wielki. Trzeba pójść na targ i posłuchać, co gadają baby, trzeba pójść na wykład filozofa Milbrandta (był tutaj u mnie, przyjeżdżał do Helenki), aby przekonać się, że ile bądź zetną barbarzyńcy, głębokie korzenie zostaną. Ja to wszystko wiem i ja w to wszystko wierzę, chociaż jestem tu jakby "na ustroniu" i przyczaiwszy się udaję, że nie żyję razem z nimi. Ale nie żyć razem z nimi niepodobna. Żyje się całym społeczeństwem, i teraz bardziej niż kiedy indziej. Teraz wszystkie kontakty na zewnątrz, tak jednostkowe, jak i zbiorowe, są przecięte. Jesteśmy sami, ale to właśnie okazuje całą miarę. Jesteśmy wobec zbrodni, cudzej i własnej, jesteśmy wobec niebosiężnych poświęceń, bohaterstw - niestety tylko własnych. Szkoda, że nie widzisz Andrzeja. Jest teraz bardzo piękny, właśnie tą prostotą, która się w nim umieściła jak łaska boża. Nie ma w nim gniewu, jest tylko postanowienie. (U innych jest gniew i rozżalenie - u Helenki na przykład, ale ona też jest nieskończenie piękna). Ale Andrzej nie jest sam, tysiące są takich Andrzejów. Zaraz po wojnie - a już to będzie niedługo, i wszystko wiadomo oczom, które umieją patrzeć, jak to będzie - powracaj mimo wszystko, mimo wszystkie czary, jakie roztoczy przed Tobą ta kraina, w której się w tym momencie znajdujesz. Oby to nie była kraina Persefony. Pomyśl sobie, jak będziemy się musieli wtedy utwierdzić w swym istnieniu, ile dać świadectw, jak każdy będzie potrzebny. A tamto to ginący świat. Znasz dobrze moje doświadczenia stamtąd, mówiłem Ci nieraz, choć oponowałeś. Myślałem jeszcze więcej, za mało z Tobą rozmawiałem i stąd ten list, który przelewa się przez brzegi jak Wisła na świętego Jana i niesie z sobą całe drzewa i drobne połamane gałęzie. Musimy stanąć twarzą w twarz z najważniejszymi zadaniami już nie historii, lecz historiozofii. A przede wszystkim musimy być sobą. Czy zastanawiałeś się kiedy nad naszym XVII wiekiem? Wiekiem baroku i klęsk? Nie bardzo się orientujemy w tym, że jeżeli w drugiej połowie tego wieku, mimo wszystko, coś zdziałali tacy magnaci, jak twoi przodkowie (moi nie, bo walczyli po stronie ukraińskiej), to dlatego że w pierwszej połowie tego wieku utwierdziliśmy się w posadach, wznowiliśmy największe humanistyczne tradycje, obejrzeliśmy się na Bolesława, na Kazimierza, na Jagiełłę, na Zygmunta Starego. Jeżeli wymieniam te imiona, to nie chodzi mi o poszczególnych ludzi. Nie wierzę we władców, władcy przemijają. Wierz mi i pamiętaj, niech to także ułatwi powrót do ojczyzny: władcy przemijają. Chodzi mi o zespoły, epoki, o świadectwa istnienia i tworzenia za każdym razem, gdy wszystko się w gruzy rozsypywało. Och, gdzie ja zabrnąłem od mojego smutnego Komorowa! Bardzo Cię przepraszam za rzecz, której w ciągu mojego życia nauczyłem się nienawidzić: za patos. Wystrzegałem się w moim życiu patosu jak ognia. Za to przeszło ono jak sen, nie zdziałałem nic. Gdybym umarł w tej chwili, nic by po mnie nie zostało. Ale jedno pochlebiam sobie: umiem rejestrować zjawiska, umiałem konstatować fakty i zatrzymywać je w sobie, szeregować, układać w logiczne związki. Ale co komu po tym? Wiesz co, jestem w tej chwili tak pełen tych zarejestrowań, że jestem jak roztwór nasycony. Wystarczy jeden fakt, jedna przepełniająca kropla, a wszystko się we mnie skrystalizuje. W co? Nie wiem. Zbyt długo byłem sennym obserwatorem, aby odrzucić ten długi koszmar. Zbyt wiele mam sobie do wyrzucenia, abym teraz zapomniał o moich skrupułach. Zdaje mi się jednak, że rodzi się we mnie jeszcze jedna pokusa: zmierzyć się z życiem, tak strasznym życiem, jakie się teraz panoszy nad wszystkimi. Zmierzyć się i... Tu list się urywał. VI Dopiero na jesieni Alo przeprowadził się ostatecznie do Komorowa. Przez całe lato Szuszkiewiczowie przenosili się "etapami" do Warszawy. Alo nie przeszkadzał im i nie niecierpliwił się. W Warszawie miał też zajęcia - w tym także parę przesłuchań, które na razie mu nic nie zaszkodziły. W objęciu Komorowa też mu nikt nie przeszkadzał. Wszystkie sprawy gospodarskie, rozmowy z Fibichem i z Żermeną, która wciąż tkwiła na starych śmieciach, także odłożył na później, na jesienne wieczory, które miały być tak nudne. Tymczasem odwiedzał dość często Milanówek i przesiadywał godzinami na rozmowach z panią Royską i jej wnuczką. Zaraz po ostatecznym przyjeździe do Komorowa Alo zdecydował się na ekshumację obu pochowanych w komorowskim ogrodzie przyjaciół. Jadwiga chciała Janka pochować na Bródnie, Janusza miano chować w rodzinnym grobie na Powązkach. Rozdzielono ich. W dzień ekshumacji, a był to zarazem pierwszy dzień pobytu Ala w nowym dla niego otoczeniu, Biliński obszedł całe gospodarstwo. Nie było tego wiele. Wreszcie zatrzymał się przy dębie. Myszyński i Wiewiórski leżeli po tamtej stronie dębu patrząc ze ścieżki. Zanim przybyli lekarz i pielęgniarka z Sochaczewa, przystąpiono do odkopywania. Groby były znaczne i odkopywanie nie przedstawiało większych trudności. Zajął się tą sprawą Ignac (dawno powrócił z Niemiec i miał już swoje gospodarstwo). Pluł mocno w garście i stukał nogą w łopatę. Pomagał mu "wysłaniec bogów", jego syn, który przez ten czas wyrósł na płowowłosego, wysmukłego młodzieńca. Przewyższał już o całą głowę ojca wzrostem. Przybyli z Sochaczewa urzędnicy wydawali się być trochę znudzeni przykrym obowiązkiem. Tylko pielęgniarka w białym fartuchu i gumowych rękawiczkach była pełna zapału. Podnosiła w górę ogumione ręce i powiadała do Ala prawie z zachwytem: - Ach, jak to dobrze, że ich wykopią... Biliński nie wiedział, dlaczego to ma być dobrze. Zarządził tę ekshumację, ale teraz żałował. Było mu dosyć ciężko na duszy, choć widział tyle trupów w swoim krótkim życiu. Zresztą rozumiał dobrze, że skoro miał zamieszkać w Komorowie, nie mógł mieć tych dwóch mogił pod samym domem. Koło dębu, opodal ławeczki, stały dwie jednakowe żółte trumny przygotowane na wykopki. Na wiekach obu widniał czarny krzyż i okrągłe empirowe wianuszki. Pierwszego wykopano Jasia. Leżał dość płytko, owinięty w jakiś koc czy brezent, który wcale nie rozpadł się na kawałki i zachował się zupełnie dobrze. Przy pomocy tego brezentu wydobyto resztki trupa, który, zdawało się, mocno się rozłożył. Leżał w piachu osiem lat. Mało cuchnął. Szybko ułożono te resztki na białym płótnie i pielęgniarka wprawnym gestem zawiązała płótno naokoło ciała. Janek wydawał się teraz taki nieduży, jak jaki węzełek podróżny, który pani Wiewiórska zabierała w drogę za dawnych czasów w podróż do Odessy. Alo jednak, przez krótką chwilę stojąc przy dole, ujrzał czaszkę, na której zachowały się resztki skóry; koniec nosa nie istniał i ziały puste oczodoły. Natomiast Janusz leżał o wiele głębiej, w czystym, białym piachu. Trup jego zachował się doskonale, wprawdzie trwał w ziemi krócej od Wiewiórskiego. Otulony był jakimś kraciastym pledem, który rozdarł się, gdy zań ujęli grabarze. Ignacy i jego syn musieli podłożyć pod szczątki świeże płótno, potem brezent przygotowany przez Fibicha, i tak dopiero wydobyli zwłoki Janusza na brzeg wykopanej jamy i ułożyli je na ziemi. Pielęgniarka znowu chciała zamienić wydobytego trupa w zgrabny węzełek, lecz Alo ją powstrzymał. Zbliżył się do jamy i przyjrzał się szczątkom wuja. I twarz było widać, i ręce wydobyte z pledu, złożone na piersiach, ściskające mały drewniany krzyżyk, i ubranie, w którym go pochowano, nie zetlało. Tylko wszystko to, i twarz, i ręce, i krzyżyk, i ubranie, było jednakowego szarozielonego koloru, jak gdyby wszystko wyrzeźbiono w jednej pleśni. Przez to trup nie robił wrażenia czegoś realnego, wyglądał jak koszmarne dzieło sztuki. Rysy twarzy, ściągnięte i wychudzone, odcinały się jak wykonane w drzewie przez średniowiecznego snycerza. Oczy zapadły, brwi nie było - i cała twarz wyrażała głęboki smutek, ale i głębokie uśpienie. Krótki nos Janusza stał się jeszcze krótszy, podkurczony, jak gdyby wciągał jakiś zapach, a cienkie wargi były również koloru pleśni, jak czoło, policzki, ręce i garnitur. Ciało to wydało się Bilińskiemu czymś tak obcym i przynależnym ziemi, iż serce jego napełnił podziw nad tym, jak śmierć może być tak bardzo skończona i nieodwołalna. To ciało nie było już ciałem. Było cieniem i ziemią. Biliński skinął ręką, ale ktoś go trącił lekko. Jadwiga stała koło niego, wpatrzona w szczątki chciwym i bolesnym wzrokiem. Alo się odwrócił. Zrobił parę kroków w stronę domu, a kiedy spojrzał z powrotem na scenę pod dębem, Ignacy, jego syn i Jadwiga składali do trumny długie białe zawinięcie. Zamknięto i zapieczętowano drugą trumnę i już miano ją odnieść na ciężarówkę, kiedy Biliński przypomniał sobie jeszcze o czymś. - Nie ma żadnych kwiatów? - spytał Fibicha, wypatrzywszy go w tłumie ciekawych czy chętnych do ostatniej posługi gapiów, parobków i dziewcząt. - Są chryzantemy w oranżerii. - Chodźmy naciąć, trzeba im trochę kwiatów. Trumny zaniesiono tymczasem na ciężarówki. Poszli więc do oranżerii: Alo, pan Fibich i Jadwiga. Alo jeszcze nie zdążył po przyjeździe obejrzeć cieplarni. Rozrosły się one niepomiernie w czasie wojny. Janusz co roku przez cały czas okupacji dobudowywał nowe skrzydła do istniejącej galerii. Biliński nie znał tych budowli. Kiedy dawniej przyjeżdżał do Komorowa, oranżerie były o wiele mniejsze. Po prostu stała tu mnożarka, potem zburzona. Dzisiaj widniały cztery rzędy szklarni połączonych jednym przejściem, z przewodami do ogrzewania. Z boku wznosił się komin i piec koksowy. W oranżerii było znacznie cieplej niż na dworze. Piece już działały. Ekshumowane ciała nie wydawały nieznośnego fetoru. Jednakże naokoło rozkopanych mogił utworzyła się przykra, ciężka aura. Mokrość przenikniętych ziemską wilgocią chust i ubrań, zsychające się w piasku ciała, resztki zgniłych wnętrzności wytwarzały woń natrętną a przenikliwą. Pod dębem śmierdziało śmiercią i ubóstwem. Alo poczuł to dopiero tutaj, w oranżerii, gdzie ogarnęła go świeża, kamforowa woń liści chryzantemowych. Jak gdyby chciał ów zapach w sobie umocnić, zerwał jeden ciemnozielony listek i roztarł go w palcach. Potem podniósł dłoń do twarzy i wchłaniał ten orzeźwiający aromat. Działał on nań od najdawniejszych lat jak jakieś przypomnienie lepszych czasów. Zrozumiał, że zapach chryzantem był zawsze związany dla niego z Komorowem. W tej dawnej mnożarce także znajdowały się na jesieni, w epoce polowań, doniczki białych i żółtych drobnych kwiatów, które teraz stały się dla niego kwiatami żałoby. I tak jak przed chwilą oglądany zewłok, mimo znajomych rysów spopielonej twarzy w niczym mu nie przypominał żywego Janusza, tak ów pieprzny aromat roztartego liścia wywołał przed jego oczami prawie dotykalny obraz wuja i jego żony, biednej, młodo zmarłej Zosi. Jadąc do Warszawy, będąc w Milanówku i teraz, w drodze z Warszawy do Komorowa - nie pamiętał Alo o Zosi. Ale w tej chwili wypłynął w jego pamięci obraz niedużej kobiety o pięknych, przepłoszonych oczach, tak jak ją kiedyś dawno temu widział na koncercie. Ujrzał ją stojącą na purpurowym dywanie, na schodach Filharmonii, zwracającą się do niego z jakimś pytaniem, na które nie odpowiedział. Dzisiaj nie pamiętał, jakie to było pytanie. Ale pamiętał, że nie odpowiedział ani słowem, tylko się zarumienił po same uszy. Nie umiałby i dziś odpowiedzieć na żadne pytanie umarłych. I ku swojemu wielkiemu zdziwieniu skonstatował w tej chwili, że twarz mu oblał gorący rumieniec, tak przenikliwy, że przywołał łzy na próg jego powiek. - Kwiaty mało rozwinięte - powiedział pan Fibich i wręczył mu sekator - bo my tu szykujemy dopiero na Zaduszki. Ale najwięcej jeszcze można znaleźć w tej czwartej cieplarni. Tam są te drobne, które pan Janusz lubił. Alo rozejrzał się. W każdym skrzydle oranżerii stały doniczki z innym gatunkiem nagrobnych kwiatów. W pierwszym były okrągłe, białe, podobne do kul śniegu, gdy przeszedł do drugiego, widział, że rozpękają tu ciemnopurpurowe o złocistych podszewkach. W trzeciej cieplarni rosły różowe o spiczastych, ostrych płatkach, a w ostatniej drobne, żółte, liliowe, brązowe. Ale najwięcej było tu białych. Trzymał sekator w ręce, lecz nie ścinał kwiatów. Lubował się widokiem tego morza roślin, którego fale miały barwy szlachetne i nieco przyćmione, jak spłowiały dywan. W czwartej oranżerii odczuł jakiś inny, bardzo mocny, pomarańczowy zapach. Przypomniał on mu Afrykę. Kiedy ujrzał na boku, na małym stoliku, cztery doniczki tuberoz, zrozumiał, skąd płynęła ta woń. - A te tuberozy? - spytał Fibicha. - Zostały z poprzedniego rzutu. Spóźniły się trochę. Były trudności z opałem. Bo my tu kolejno, proszę pana... Przed chryzantemami były tuberozy, po chryzantemach będą cyklameny. Widzi pan, już są przygotowane. I wskazał mu stojące pod stołami, na których piętrzyły się chryzantemy, nieduże doniczki. Wymykały się z nich zbite w gromadki, jasno poplamione, o mlecznej zieleni liście alpejskich fiołków. - Pan Janusz wybudował piękną oranżerię - z pewnego rodzaju rozrzewnieniem powiedziała Jadwiga, stojąc obok Ala z jedną dużą chryzantemą w ręku. I ona, i pan Fibich powiedli wzrokiem po wspaniałej szklarni, obejmującej jak gdyby w całość widok spienionych, dorodnych roślin. - Ładny nam stworzył warsztat - z uznaniem rzekł stary Fibich - tylko trzeba pilnować, żeby porządek tu był. Koniec