Iwaszkiewicz Jarosław - Opowiadanie szwajcarskie
Szczegóły |
Tytuł |
Iwaszkiewicz Jarosław - Opowiadanie szwajcarskie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Iwaszkiewicz Jarosław - Opowiadanie szwajcarskie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Iwaszkiewicz Jarosław - Opowiadanie szwajcarskie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Iwaszkiewicz Jarosław - Opowiadanie szwajcarskie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jarosław IWaszkiewicz
OPOWIADANIE SZWAJCARSKIE
Dziwi się pan, że usiadłem plecami do tego widoku? Jest
to najpiękniejszy widok na Jezioro Lemańskie, jaki istnieje,
znikąd nie ma tak obszernej panoramy, od samego Ville-
neuve aż do Genewy — wprawdzie dzisiaj Genewy nie wi-
dać, ale to tylko z powodu jesiennej mgiełki, która oznacza
długotrwałą pogodę — ale naprawdę mam czasem dosyć
tych piękności. Patrzę nań — a raczej patrzyłem przez tyle
lat, i w dzień, i w nocy, i o wszystkich porach roku, aż
wreszcie przestałem widzieć jego piękno, a zauważyłem
wszystkie słodkawe kolory, których nie powstydziłby się
Anzelm Feuerbach czy Bócklin, a których wstydziłby się
Hodler... Bo ja Hodlera uważam za bardzo dobrego mala-
rza, zwłaszcza jak na Szwajcara. Odwracam się więc tyłem
do tego widoku, który pan, panie Stanisławie, przed chwilą
podziwiał w takich poetyckich słowach. Ja wiem, wy się
zawsze zachwycacie tymi widokami, i to zawsze w taki
poetycki sposób. Jeżeli wyciągnę teraz prawą rękę, to
wskażę miejsce, gdzie powstała przepiękna wasza elegia:
„Pomiędzy nami lata blady gołąb smutku...", czy jak tam,
a jeżeli wyciągnę lewą, to wskażę miejsce, gdzie napisano te
niezapomniane i dla was także ważne słowa: „Polały się łzy
me czyste, rzęsiste." Dziwi się pan, że jeszcze pamiętam
te wyrazy i że je wymawiam, jak potrafię, po polsku?
Zamknięta w nich jest dla mnie niezapomniana muzyka,
zadziwiający ton waszego języka. Nie należę do cudzoziem-
ców, którzy narzekają na brzydkie brzmienia polszczyzny,
przeciwnie, zawsze znajduję w polskich wyrazach jakieś
tony, które przypominają mi... Co mi przypominają, to
oczywiście mniejsza o to. Pan przecie pamięta moje od-
wiedziny w Polsce. Przyczyniły się one do tego także, że
siedzę teraz plecami do tych wspaniałych Gór Sabaudzkich,
z prawdziwą radością spoglądam na oblicze pańskie, jak
i na oblicze mojej żony, która z przedziwną cierpliwością od
tylu lat wysłuchuje wszystkich moich dywagacji.
Widzi pan, ja zawsze pozostałem wierny moim polskim
przyjaźniom i dlatego tak się ucieszyłem z pańskich od-
wiedzin. Ja zupełnie zapomniałem, a przynajmniej staram
się zapomnieć, że z Polski wróciłem z tak zwanym „strzas-
kanym sercem". Kiedy człowiek jest młody, to mu się śnią
jakieś takie dziwne przywidzenia, zdaje mu się, że będzie
poetą czy muzykiem, że będzie pisał zadziwiające książki —
a między innymi także i to, że będzie przeżywał jakieś
niesłychane zdarzenia miłosne. Dopiero kiedy dochodzi do
czterdziestki i widzi, że nic z tego, że nie napisał żadnej
dobrej książki, że nie skomponował dwóch taktów, co
tam skomponować! — nie zagra dwóch taktów etiudy
Chopina tak, jak to należy uczynić — to ma jakieś takie
głupie przekonanie, pan wie, jak to bywa w rosyjskich
powieściach czy dramatach. Zwłaszcza u Czechowa, który
jest tak bardzo teraz w modzie — uczucie zmarnowanego
życia. Czy pan kiedy miewał takie uczucie? Nie? My z moją
żoną miewamy je bardzo często, a jeszcze częściej miewaliś-
my je dawniej, kiedy jeszcze mogliśmy coś z tym życiem
uczynić. Bo pan wie, moja żona jest córką rosyjskiego
generała, generał był lewicowych przekonań i przystał do
rewolucji, ale mimo to rozstrzelano go. Chyba nie bez
przyczyny — bo jakże to, generał carskiej armii i żeby był
rewolucjonistą? Podobno byli tacy, ale ojciec mojej żony nie
wzbudził zaufania swoimi przekonaniami. I moja żona
musiała uciekać — na szczęście znalazła się w Szwajcarii.
Co, kochana? Nudzi cię ten kraj? Oczywiście, mnie także
nudzi. A ja przecie jestem obywatelem Szwajcarii — cóż
dopiero ty, córka rosyjskiego generała, przyzwyczajona do
innych ludzi. Bo przyzna pan chyba, że ludzie w Rosji są
nadzwyczajni. Można tęsknić do nich i żona moja tęskni!...
Do koni? No właśnie, i do koni. Trójki i czwórki zaprzężone
do powozów, a tutaj auta liczone w tysiące przemykają się
szosami. Ale tutaj nie słychać ich klaksonów. Jedną z naj-
ważniejszych przyczyn, dla której zamieszkaliśmy w tym
szałasie, jest to, że nie dolatują tutaj wołania klaksonów; do
szosy głównej jest dosyć daleko — a ta nasza boczna szosa
nie jest tak ruchliwa, żeby trzeba było na niej trąbić. Nie
uważa pan naszego domu za szałas? Oczywiście, jest to
wcale solidny, zbudowany z mocnych kamieni dom, a mimo
wszystko był to kiedyś szałas pasterski. Mieszkiwali tutaj
przed dwustu laty pasterze wypasający owce ponad Vey-
toux, a może jeszcze i w czasach, kiedy ten wasz szalony
Julek... Skąd pan to wie? Skąd ja to wiem: być może, że dla
krainy, gdzie się przeżywało pewne uczucia, ma się tak
daleko idący sentyment, że się nawet poznaje jego zwario-
waną literaturę. Ale nie mówmy o mojej żonie, ona, jako
prawdziwa Rosjanka, nie czytała nigdy Słowackiego, a na
Mickiewicza spogląda oczyma Puszkina, to znaczy, bez
zbytecznej serdeczności. Tak jak zawsze prawdziwy przy-
jaciel patrzy na prawdziwego przyjaciela. Nie, nie, ja nie
żartuję — i ma rację moja żona, kiedy mnie przywołuje do
porządku, zaczynam mówić tak, jak dawniej mówiłem,
kiedy jeszcze tak myślałem. Dzisiaj myślę inaczej... Może
nie całkiem inaczej, ale trochę inaczej. Przynajmniej tak mi
się wydaje. Wydaje się nam, i mnie, i mojej żonie, że w życiu
naszym nastąpił przełom.
Niech pan mi powie, ale tak szczerze, czy pan wierzy
w przełomy w życiach ludzkich? Jak ja to rozumiem? No, że
pewnego dnia człowiek wyrzuca z głowy wszystkie te myśli
i uczucia, które tam hodował dotychczas, i wpuszcza
zupełnie inne. Tak jakby ci pasterze, którzy tu niegdyś
mieszkali, wpuścili do tego szałasu zupełnie inne zwierzęta,
wygnawszy uprzednio dawniej pieczołowicie pielęgnowane
owce. Na miejsce owiec wpuścili, na przykład, hipopotamy
albo nie, to jest zbyt brzydkie zwierzę, wpuścili tapiry...
Śmieje się pan? Moja Liii, i ty się śmiejesz? A przecież
doskonale wiesz, co ja chciałem przez to powiedzieć! No,
więc jak? Czy wierzy pan w takie gwałtowne, a może nawet
nie gwałtowne, lecz stopniowe, ale radykalne przełomy? Nie
wie pan? Nigdy pan nic podobnego nie przeżywał... To
bardzo dobrze, to bardzo szczęśliwie dla pana. A myśmy
taki. przełom przeżyli. Tak, ale aby pan zrozumiał, jak to
było, trzeba panu opowiedzieć całą naszą historię, historię
całego naszego małżeństwa.
Masz rację, może nawet nie całego, chodzi tylko o pewne
jego szczegóły, pewne epizody, które kazały nam się tutaj
osiedlić, zbudować ten składzik, obok kamiennego szałasu,
i w ogóle zacząć żyć „innym życiem".
Jeżeli mam być ścisły i opowiadać panu wszystko po
porządku, a właśnie mam ten zamiar z powodów, które
panu staną się jasne dopiero pod koniec tego opowiadania,
to muszę zaznaczyć, że właściwie w naszym życiu, moim
i mojej żony, były dwa przełomy. Musimy je ponumerować
dla jasności obrazu i sytuacji: przełom numer pierwszy
i przełom numer drugi. Otóż przełom numer pierwszy
nastąpił w moim życiu w roku 1935, zaraz po powrocie
z Polski. Nie wypada mi opowiadać panu jako Polakowi ani
też mojej żonie jako mojej żonie, dlaczego taki przełom
nastąpił. Nie był to może nawet przełom, tylko takie wielkie
zniechęcenie. O ile mogę się zorientować z biografii wielu
wielkich ludzi, wielu pisarzy, psychologów, a nawet zwy-
czajnych ludzi, moich znajomych czy przyjaciół, gdzieś
około roku czterdziestego ich życia następuje takie znie-
chęcenie. Nie chce się walczyć z tym światem i wszystko
wydaje się złe, niedobrze urządzone, a zarysowujący się
T
na horyzoncie brzask wschodzącej śmierci rzuca ponure
światło na wszystkie nasze poczynania. Oczywiście, więk-
szość ludzi w tym momencie bierze swoje losy w ręce,
nadrabia charakterem i nie daje się owemu taedium vitae,
które dla nich ostatecznie nie staje się groźnym zjawiskiem.
Ludzie się na ogół trzymają. Pan nawet nie wie, jak są
silne ludzkie charaktery, jak ludzie nie dają się swoim
strachom i fobiom, jak walczą o zachowanie swej równo-
wagi. Ja to trochę wiedziałem, gdy studiowałem medycynę,
bo i trochę medycyny liznąłem. A potem socjologia także mi
odkryła wielkie horyzonty sił ludzkich charakterów, przy-
wiązań, opanowań. Bo przecie gdyby nie ta siła charakteru,
toby wszyscy się już dawno powiesili albo gremialnie
wstąpili w fale Jeziora Genewskiego. Przy okazji, ciekawy
jestem wyliczenia, ilu ludzi by to jezioro mogło przyjąć
w swoje głębie nie występując gwałtownie z brzegów?
No, jednym słowem, ludzie jakoś przechodzą te lata, tę
„smugę cienia", jak nazywa to pański rodak, który tutaj,
w Genewie, umieścił akcję jednej ze swych najnadzwyczaj-
niej szych powieści...
Ale inni przeżywają tę smugę cienia bardziej głęboko,
bardziej przerażająco. Zwłaszcza jeżeli doznali nie tylko
zawodów, ale nawet upokorzeń. Bo niech mi pan wierzy,
najtrudniej jest przezwyciężyć upokorzenia. One najsilniej-
sze ślady zostawiają w duszach ludzkich, one jak najbar-
dziej sprzyjają jaskrawości najrozmaitszych „przełomów".
Zazdroszczę mojej żonie: ona po prostu przestraszyła się
rewolucji rosyjskiej i trzeba przyznać jej rację, że miała
powody do przestrachu. Kiedy jej ojca rozstrzelano, zabito
kilku kuzynów, kiedy jej siostra wyszła za mąż za rewolu-
cyjnego marynarza, wszystko to, czym żyła dotychczas na
spokojnej wsi, nabrało innego charakteru. Z tym nie mogła
się ona pogodzić, w tym nie mogła ona żyć. Musiała przejść
do innych form życia, do innych form pojmowania życia.
Przeszłość wyrzuciła ją z siebie jak niepotrzebną ingredien-
cję. Nie było tutaj żadnego „przełomu" właściwie mówiąc.
Była tylko zupełna zmiana wszystkich okoliczności życia,
było przerażenie potwornością i nieoczekiwanymi skokami
losu. Przestraszyła się lwa, bo myślała dotychczas, że to jest
zwyczajny domowy kotek.
I może pan sobie wyobrazić spotkanie tych dwojga ludzi?
Jak oni ucieszyli się do siebie, jak im było dobrze razem, jak
słodko przeżywali oni wspólny strach przed życiem i przed
wszystkim, co jest w nim takie nieoczekiwane i powiedzmy
to słowo: takie okropne.
Nie chmurz się. Liii, to tak wszystko wyglądało. Byliśmy
zniechęceni. I wie pan, co jeszcze sprzyjało temu nastro-
jowi — to klimat naszej ojczyzny. Nie mówię tu o klimacie
w sensie temperatury, opadów i wiatrów... Nie, mówię
o klimacie moralnym, który może zniechęcić takich ludzi
jak my. Szwajcaria to piękny kraj, nie ma co do tego wąt-
pliwości. Jest przy tym mądrym krajem, i jakim gospodar-
nym. Ale... Zawsze jest jakieś „ale", wszędzie jest to jakieś
„ale". A zwłaszcza dla nas, którzy urodziliśmy się pod
innym klimatem — nie tylko moralnym, ale i pod innym
niebem, i pod innym słońcem. Dla Liii, na przykład, jest
w tych najpiękniejszych górach, do których odwróciłem się
w tej chwili tyłem, w tych niebieskich, pan widzi, jakie one
są niebieskie, szafirowe i im dalsze, tym bardziej szafirowe...
otóż Liii jest w tych górach ciasno. Urodziła się na stepie na
południu Rosji i cóż dziwnego, że tutaj inaczej oddycha?
Mój ojciec był bałtyckim baronem, a moja matka Szwajcar-
ką. Ja też nie tutaj ujrzałem światło dzienne. Ale to
ostatecznie nic nie znaczy, chodzi tylko o to, że jakoś nie
bardzo pasujemy do tej naszej ojczyzny. Nudzimy się w niej,
ot co! Niech wreszcie padnie to słowo, tyle razy zresztą
wymawiane przez cudzoziemców w naszym kraju: nuda. Na
czym polega ta nuda, na przesycie dobrobytem, na spokoju,
na tej wspanialej szwajcarskiej organizacji? Czy ja wiem?
Ale nuda. To jest najwłaściwsze słowo, które działało na
nas, co do którego porozumieliśmy się natychmiast i od
którego chcieliśmy uciec. Może nawet nie od nudy chcieliś-
my uciec, ale od nas samych, rozumie pan to rozczarowanie
światem: kiedy świat staje się jak gdyby przejrzysty a niedo-
stępny, jakiś jakby opowiadany tylko w bajce, a nie rzeczy-
wisty, jakiś jakby śniony w koszmarnym śnie, w przywidze-
niu sennym, które nie jest ani piękne, ani dostatecznie
dramatyczne.
I ostatecznie wszystko jest jedno, czy jej rodzina została
wystrzelana podczas wielkiej rewolucji, czy to, że moja
wymarła na chorobę cywilizacji: na raka. Byliśmy sami
i strasznie do świata zniechęceni. A już najbardziej do ludzi.
Do najzwyczajniejszych, do codziennych ludzi. Do tych,
których spotykaliśmy w biurze, w pensjonacie, w redakcji,
w konserwatorium, na ulicy, w Genewie, w Lozannie,
w Zurychu... Ach, panie, jak mi się wydawali ci ludzie
nieznośni, obrzydliwi, a przede wszystkim strasznie, ale to
okropnie głupi. Dlaczego głupi? Bo o coś im chodziło, do
czegoś dążyli, czymś się przejmowali i działali tak, jak
gdyby mieli żyć nie te sześćdziesiąt czy pięćdziesiąt lat, ale
jak gdyby mieli żyć wiecznie. Znieść nie mogłem tego ich
zuchwalstwa, z którym projektowali to, co zrobią za ty-
dzień, za miesiąc, za dwa miesiące czy za dziesięć lat. Nie,
nie, nawet może nie ta pewność życia i trwania, ale to
pragnienie przedłużania swojej działalności jak najdalej, jak
najdłużej, jak najbardziej zwyczajnie, byle tylko mówiło się,
że byli. I po co byli? Po jakiego licha pracowali, zbierali
pieniądze, budowali, zakładali linie kolejowe i wyciągi na
wszystkie szczyty tych nieszczęsnych Alp?
Na szczęście nasi przodkowie także zajmowali się składa-
niem pieniędzy i budowaniem kolei, bardzo rentownych
kolei, jak wszystkie koleje szwajcarskie, i dzięki temu
mogliśmy z całą swobodą wzgardzić tym światem, jaki się
nam nie podobał, i odwrócić się do niego jak pies siedzący
przed budą, odwrócić się do świata ogonem.
27 Opowiadania
Rozumie pan? Zostaliśmy pustelnikami. Kupiliśmy tę
posiadłość. Była to chata pasterza, który tu kiedyś wypasał
swoje owce, już panu mówiłem. Chciałem dobudować tutaj
jeszcze parę pokoi i stąd pochodzi ów stos kamieni, złożony
u wejścia do posiadłości, ale nie zbudowałem. Odechciało
mi się, nie było mi potrzeba więcej pomieszczeń niż to, co
mamy. Tylko zbudowałem ten mały składzik na drzewo,
zaraz za domem, niech się pan obejrzy, zobaczy pan
czerwoną dachówkę jego pokrycia. Dolatuje stamtąd od-
głos rąbanego drzewa. Co mówisz, Liii? Nie dolatuje? Nie
ma tam nikogo? A prawda, nie ma nikogo, ale mnie się
zdawało, że ktoś tam rąbie drzewo... często miewam to
złudzenie, które może nie jest złudzeniem. Może się tak
zdarzyć i na pewno już się tak zdarzało, że ja słyszałem
prawdziwy odgłos rąbania drew, a Liii go nie słyszała.
Prawda? Nieprawda? To nie będę się spierał...
Otóż, kochany nasz gościu z dalekiej ukrytej we mgłach
i niedostępnej dla nas krainy, zamieszkaliśmy tutaj. Jest to
miejsce słynne w całym świecie, turyści specjalnie przy-
chodzą do nas, aby spojrzeć na jezioro z tarasów naszej
winnicy, ale ja ich tutaj do nas nie puszczałem. I teraz
jeszcze nie puszczam, jeżeli jesteśmy w naszym domku,
chociaż coraz rzadziej tutaj przyjeżdżamy. Otóż zamiesz-
kaliśmy tutaj na dwa lata przed wojną. Może i to nas trochę
do tego zmusiło, że nie chcieliśmy nic wiedzieć o morder-
czych, haniebnych, przerażających przygotowaniach do tej
rzezi, jaka potem nastąpiła. Nie chcieliśmy widzieć wiel-
kiego narodu, jak poddał się sugestiom garści szarlatanów
i jak ta szarlataneria pomału przemieniała się w zbrodnię.
Odwracaliśmy się od tego, ku czemu szła ludzkość, i nie
widzieliśmy innego sposobu zareagowania na to, jak to
zamieszkanie tutaj. Nie mieliśmy tutaj ani telefonu, ani
radia, a do poczty jest, jak na stosunki szwajcarskie, bardzo
daleko, i nie mieliśmy samochodu. Po sprawunki schodzi-
łem dwa razy na tydzień, ja sam, do tego miasteczka, co leży
trochę niżej i trochę mniej obszerny ma widok — gotowa-
łem ja także, a niewiele nam było potrzeba, nauczyliśmy się
obchodzić byle czym, odrobiną jarzyn, chleba, owoców...
Jednym słowem żyliśmy jak najskromniej. Niech pan się
zresztą nie obawia o naszą dzisiejszą kolację, teraz to się już
poniekąd zmieniło — a jeszcze w dodatku, kiedy mamy
takiego rzadkiego gościa, który nam tyle opowiadał i które-
mu chcieliśmy tyle opowiedzieć.
Właściwie chcemy panu opowiedzieć jedną tylko historię,
historię pańskiego rodaka. Ale to jest zarazem nasza his-
toria i bardzo ciekawa historia... Kiedyśmy tutaj siedzieli
przez dwa lata przed wojną, tośmy sobie, nic nie mając
lepszego do roboty — rozmyślali trochę. Bo ostatecznie jak
długo można czytać głośno Szekspira albo grać Chopina?
Można bardzo długo — ale wreszcie nadchodzi koniec, ma
się tego dosyć, chciałoby się czego innego. No więc się czyta
głośno Agatę Christie i nastawia płyty z Edith Piaff... aż
kiedy i to obrzydnie, to się czyta Heinego i słucha, jak
Elisabeth Schwarzkopf śpiewa Schuberta i Schumanna.
I potem znowu wszystko od początku. Ale ostatecznie
człowiek się nasłuchał tych pięknych rzeczy, do syta napat-
rzył na ten nieprawdopodobny pejzaż i już wiedział, jak
wygląda droga na Simplon i dolina Rodanu o każdej porze
dnia i nocy, o każdej porze roku, co prawda nigdy one nie
wyglądają jednakowo, zawsze inaczej, ale już mniej więcej
człowiek wiedział, jak wyglądają, napracował się w winnicy,
nazbierał czarnych czereśni na kirsch, pokręcił się po
piwnicy, narąbał drew... przyznam się panu, że najmniej
lubiłem to zajęcie, które niektórzy tak bardzo chwalą —
rąbanie drew... no i nasapał się człowiek, a potem przyszedł
okres bezsenności i nocnych rozmyślań. Jak pan wie z włas-
nego doświadczenia, takie nocne rozmyślania nigdy do
niczego nie doprowadziły. Wobec tego zaczęły się wspo-
mnienia... I nie najmniejszy udział w tych wspomnieniach
miała pańska ojczyzna...
27*
No, tak się jakoś złożyło. Nie będziemy więcej o tym
mówić.
Ale myślami zawsze wracałem do pewnego dworu nieda-
leko Opatowa, wspaniałego starego dworu, który, jak mi
pan to dzisiaj powiedział, nie istnieje już od dziesięciu lat...
I chciałem jakoś utrzymać kontakt z pańską ojczyzną, ale
ponieważ z nikim wówczas nie utrzymywałem kontaktu,
więc nie bardzo mi się to udawało. Utrzymywałem tylko
kontakt z jednym człowiekiem, z doktorem L. z Genewy.
Jeżeli czasami, raz na trzy miesiące, zdarzało mi się jechać
do tego miasta — a musiałem odwiedzać je z tego względu,
że tam mieliśmy swojego bankiera i te różne połączone
z pieniędzmi afery i trudności — ile razy bywałem w Gene-
wie, zawsze zachodziłem do niego, do jego cichego miesz-
kania na pierwszym piętrze naprzeciwko spokojnego gma-
chu uniwersytetu. Staruszek mnie zawsze witał rozpromie-
niony i opowiadał zaraz o listach, które otrzymywał od
swoich sióstr zamieszkałych w Polsce. Siedziałem u niego
godzinkę lub trzy kwadranse, częstował mnie herbatą i wia-
domościami (ostatnio nie bywały one dobre) i żegnał mnie
serdecznie, odbierając obietnicę, że odwiedzę go koniecznie
w następnym miesiącu. Ale zazwyczaj upływało znacznie
więcej czasu, zanim się znowu zjawiłem pomiędzy jego
staroświeckimi gierydonami i fotelami.
To był jedyny mój kontakt ze światem. Nie miałem więcej
znajomości, a z rodziny miałem tylko dalekiego kuzyna,
który był intendentem sanatorium w Leysin.
No, i wie pan, żeśmy się o wojnie dowiedzieli w trzy dni
po jej wybuchu! Zaszedłem po sprawunki trzeciego wrześ-
nia i sklepikarz mi powiedział: ładnie się urządziła ta pańska
Polska! Na razie nie rozumiałem, o co mu chodzi, a potem
zrozumiałem i przyznam się, że nie rozpytywałem więcej.
Wcale nie chodziło mi o szczegóły, wiedziałem, że to, co się
stało, jest straszne, i nie chciałem o tym myśleć. Powiedzia-
łem też do żony: Liii, nie mówmy o tej sprawie, to jest zbyt
420
okrutne. No, i staraliśmy się nie mówić. To nie było takie
łatwe. W miasteczku huczało z początku. Ale potem, gdy
zaczęły się silne mrozy tamtorocznej zimy, przestali mówić
na ten temat, mówili o chłodach, śniegach i zamarzłych
ludziach.
Do Polski było daleko, prędko się o niej zapomniało.
To znaczy oczywiście zapomnieli o niej moi rodacy, którzy
mieli teraz na głowie ważniejsze, to znaczy bliższe kło-
poty — ja nie zapomniałem. Kochałem bardzo wasz kraj
i zawsze w nocnych wizjach przychodziły do mnie obrazy
popalonych wsi i miast. A także bardzo niepokoił mnie los
wszystkich i niektórych moich polskich znajomych — ale to
było w czasie rozmyślań nocnych. W dzień dotrzymywaliś-
my sobie słowa danego z moją żoną — nigdy nie roz-
mawialiśmy o wojnie. Wiedzieliśmy, że nie możemy nic
pomóc w tej sprawie — a takie strzępienie sobie języków
i psucie humoru rozpamiętywaniem strasznych perypetii tej
klęski nie na wiele się przecie przydało.
Inna była sprawa, kiedy ta wojna przeniosła się
w nasze najbliższe sąsiedztwo, kiedy zaczęła strzelać
pociskami i krwawymi łunami się palić tam za tym szczy-
tem, od którego odwróciłem się teraz. Niedaleko to od
nas przecie, w naszym najbliższym sąsiedztwie, widzie-
liśmy prawie owe samoloty lecące z Niemiec do Francji,
słyszeliśmy prawie strzały armatnie dochodzące zza tych
gór... mówię prawie, gdyż słyszeliśmy je i widzie-
liśmy w naszej wyobraźni, ale dreszcz nas przejmował na
samą myśl o wojnie. Moi krajanie z miasteczka na dole
bardzo się niepokoili, łatwo przecie wojna mogła się prze-
nieść i do nas i zanieczyścić swoim smrodem nasze wspa-
niałe i czyste od tylu wieków powietrze. Teraz i tam
na dole, gdzie chodziłem po bułki, zaczęto rozmawiać
o wojnie i coraz gorzej było z zaopatrywaniem się w te
bułki... No, nigdy ich nie zabrakło, ale pan wie, jak to
w czasie wojny...
Ale myśmy w dalszym ciągu z moją małżonką dotrzymy-
wali przyrzeczenia. Nie rozmawialiśmy z sobą o wojnie.
Wiedzieliśmy dobrze, że nie ruszymy się z naszego szaletu,
cokolwiek by się stało, i obiecywaliśmy sobie wytrwanie.
Obiecywaliśmy na milcząco, oczywiście. Nigdy nie padły
jakieś takie słowa jak: Trzymaj się! Nie lękaj się! Francja
jeszcze pokaże, co znaczy jej potęga, itd.
Zresztą co do tego ostatniego, to w bardzo prędkim
czasie przekonaliśmy się, że nie można liczyć na wspaniałe
niegdyś wojsko naszej wielkiej i umiłowanej sąsiadki, że nie
ma co liczyć na jej heroizm czy na jej moralność. Pan wie
dobrze, czym był dla nas wszystkich, przyjaciół Francji,
czerwiec roku 1940. Myślę, że i wy przeżywaliście to
w straszny sposób, tę klęskę, od której tyle w waszych
losach zależało. Zresztą źle powiadam: „myślę", wiem
doskonale i zaraz się dowiedziałem, coście przeżywali.
Dowiedziałem się jesienią tegoż roku i to w bardzo za-
dziwiających okolicznościach.
W październiku 1940 roku zrobiło się bardzo chłodno
i spadły pierwsze śniegi, jeszcze zielono, a już naokoło
naszego szaletu gromadziły się całe góry lodowe, bo to
i rozmarzło, i zamarzło, jak to w jesieni. Pewnego dnia
o zmroku zadzwonił ktoś do naszej furtki. Bardzo nas to
zdziwiło. Nikt nigdy nie dzwonił do niej, nie pozwalaliśmy
przychodzić nawet żadnemu dostawcy i okoliczni mieszkań-
cy od dawna wiedzieli, że dobijanie się do naszej bramy
będzie bezskuteczne.
Tym razem jednak dzwonek przy furtce był do tego
stopnia zastanawiający, rozległ się zresztą dosyć na-
tarczywie trzy razy, że Lila powiedziała do mnie: Idź,
otwórz, to może być coś ważnego. Przeżywamy przecież
wojnę.
Od wielu dni po raz pierwszy groźne słowo padło między
nami — i przekonałem się, że cały nasz zewnętrzny spokój
i nieprzejmowanie się były zupełnie sztuczne i że naprawdę
nie zażywaliśmy spokoju, tak upragnionego spokoju, w ca-
łym znaczeniu tego słowa.
Gdy poszedłem do oblodzonej furtki ścieżką przetartą
przeze mnie tego rana, a już w części zasypaną nowymi
opadami — ujrzałem za kratą stojącego niedużego i szczup-
łego młodego mężczyznę. Powiedział on mi skromnie „bon-
jour" i przez kratę w bramie wyciągnął do mnie list w dużej,
staroświeckiej białej kopercie. Na kopercie był nadruk
doktora L. z Genewy, wziąłem więc szybko list do ręki i nie
czekając na jego przeczytanie otworzyłem furtkę chłopcu.
Stanął przede mną i niemym gestem wskazał list.
Otworzyłem natychmiast, jeszcze na śniegu, ten list i od-
czytałem z pewną trudnością starcze pismo doktora.
Pisał mi, że oddawca niniejszego listu, młody Polak,
Zygmunt Więcierzak, należy do tych żołnierzy, którzy
walczyli we Francji i przeszli granicę szwajcarską. Że
znajdował się on pod opieką polskiej kolonii w Genewie, że
zaczął pracować, niestety jednak lekarze skonstatowali
u niego zagrożenie gruźlicą i zalecili pobyt w jakiejś wysoko
położonej miejscowości. Oczywiście polska kolonia Gene-
wy nie miała najmniejszych możliwości umieszczenia tego
żołnierza w sanatorium — zresztą stan jego zdrowia nie był
alarmujący i leczenia sanatoryjnego nie wymagał — przeto
doktor zwracał się do nas z prośbą, abyśmy Więcierzaka
wzięli na jakiś czas do siebie i dali mu jakieś zajęcie
u nas, w naszym szalecie, który odznaczał się swym świet-
nym położeniem i znakomitym powietrzem, które zapewne
chłopcu w szybkim czasie wróci zdrowie i pozwoli na
powrót do ojczyzny, jak tylko wojna (za dwa czy trzy
miesiące) skończy się ostatecznie.
Poprosiłem młodego człowieka do mieszkania, zostawi-
łem go w hallu na dole, a sam poszedłem do żony, aby ją
zawiadomić o niezwykłym fakcie, który mógł całkowicie
zburzyć naszą wymarzoną samotność. Nie znaliśmy go, nie
wiedzieliśmy, jaki on jest, jak się życie nasze z nim może
ułożyć, jak będzie sprawował swoje obowiązki i czy nie
okaże się natrętem, i czy nie zniszczy naszego spokoju
i naszego odosobnienia.
Ja przyjąłem przybycie młodego człowieka jak prawdziwą
katastrofę. Naruszało ono cały nasz porządek, do którego
przywykliśmy, skazywało nas na codzienne przebywanie
z nieznajomym. Przecież odzwyczailiśmy się już od rozmów
z ludźmi, od przebywania w ich towarzystwie, od zwracania
uwagi na ich potrzeby czy kaprysy — a tutaj spadał nam na
głowę nieznajomy młodzieniec, żołnierz (rozumie pan, jak
wyobrażaliśmy sobie żołnierzy i w dodatku polskich żoł-
nierzy) — i to jeszcze z początkami gruźlicy, a więc chory
i wymagający może starań. W dodatku po niemym za-
chowaniu młodzieńca — powiedział mi tylko nieśmiało
„bonjour" — można było wywnioskować, że nie mówi ani
po francusku, ani po niemiecku i że najmniejsze porozumie-
nie z nim będzie bardzo utrudnione.
Moja żona była w rozpaczy — jednak w końcu to ona
powiedziała:
— Cóż robić — nie możemy odmówić doktorowi L. Nie
możemy nie przyjąć tego biedaka. Spróbujmy, może to nie
będzie takie trudne, jak się to nam w tej chwili wydaje.
Uspokoiło mnie trochę to stanowisko mojej żony. W grun-
cie rzeczy zgadzałem się z nim zupełnie, tylko nie śmiałem
powiedzieć głośno tego, co myślę, i zdecydować się ostatecz-
nie na zgwałcenie naszej samotności, ciszy i spokoju. Obcy
człowiek w naszym domu wydawał się nam nie do zniesie-
nia.
Jednakże zszedłem z powrotem do tego chłopca. Siedział
skromnie na krzesełku w przedpokoju. Zatrzymałem się na
schodach nie zauważony przez niego i przypatrywałem się
mu pierwszy raz dokładnie.
Przyznam się, że kiedy siedzę tak tutaj zwrócony ku wam,
a odwrócony od szczytów i od jeziora, przed oczami mam
jego postać, tak jak wtedy ją widziałem. Została mi ona
w oczach jak żywa. Niech się pan nie dziwi, panie Stani-
sławie, był to bardzo osobliwy moment — może dlatego
zapamiętałem go na zawsze.
Zygmunt siedział spokojnie, nie zanadto skromnie, ale
nie rozglądał się na boki, nie obserwował moich trofeów,
rozwieszonych po ścianach, ani obrazów, zdawał się być
jakiś skupiony i na jego chudej twarzy widniał niezwykły,
poważny i bardzo jasny uśmiech.
Dlatego mogę tak opisać ten uśmiech, że stał się on na
parę lat jakby nicią przewodnią naszego życia i że do
dziś dnia widzimy go — i ja, i, jestem tego pewien, moja
żona — na twarzy tego chłopca, chociaż nie bardzo umiał-
bym wyłożyć znaczenie tego uśmiechu. Ten człowiek miał
odegrać bardzo dużą rolę w naszym życiu. Najlepszym
dowodem jest, że zapamiętaliśmy od razu jego nazwisko
i potrafimy je wymówić, choć brzmi ono bardzo trudno dla
naszego ucha. Zygmunt Więcierzak stał się dla nas kimś.
Siedział spokojnie i wstał bez pośpiechu, kiedy się do
niego zbliżyłem. Okazało się na szczęście, że mówi wcale
możliwie — oczywiście okropnym akcentem — po francu-
sku, gdyż był jeszcze przed wojną przez dłuższy czas
w Paryżu. Przynajmniej więc porozumienie się z nim nie
przedstawiało dla nas większej trudności.
Na pierwszy ogień kazałem mu narąbać drew. Mówiłem
już panu, że nie miałem predylekcji do tej roboty i cieszyłem
się, że ktoś potrafi mnie w niej zastąpić. Zygmunt zostawi-
wszy w małym pokoiku na dole, któryśmy przeznaczyli dla
niego, swoją „teczkę" z kilkoma niezbędnymi przedmiota-
mi, zaraz poszedł do składziku na dole.
Lila ugotowała właśnie herbatę i siedzieliśmy w jej poko-
ju popijając gorący płyn — w mieszkaniu było dosyć
chłodno — kiedy doleciał nas z drewutni odgłos rąbania
drzewa. Nie umiem panu opisać, co to było i na czym
dokładnie polegało. Może na wybitnym poczuciu rytmu,
jaki miał ten człowiek, który zapewne w swojej ojczyźnie
tańczył nieraz te wasze niesłychane tańce, nie mające sobie
równych w Europie.
Otóż to, co dobiegało nas z tego miejsca, gdzie Zygmunt
Więcierzak rąbał drzewo, było podobne do muzyki, do
koncertu, do jakiegoś dramatycznego tańca. To pukanie
było rytmiczne i radosne, wesołe do niemożliwości i jakby
opowiadające jakąś zabawną historyjkę. Zygmunt uderzał
sobie spokojnie, raz, raz, raz, raz — a potem nagle, jak
gdyby wybuchał śmiechem, jego uderzenia rozsypywały się
drobnymi i szybkimi ciosami, jak gdyby jakimś niepo-
wstrzymanym chichotem.
Uderzenia to zwalniały, to przyśpieszały swój rytm,
zachowując stale to samo „tempo" — coś jak w mazurkach
Chopina. No, mówię panu, to było niebywałe. Nieraz
potem słuchaliśmy przecie tego z żoną — ale ten pierwszy
raz to był koncert niezapomniany.
Odstawiliśmy nasze filiżanki z herbatą i popatrzyliśmy na
siebie zdziwieni. Nigdy nic podobnego nie słyszałem ani ja,
ani moja żona.
— Słyszysz? — spytałem tylko.
A ona odpowiedziała:
— Widzisz, ja od razu mówiłam, że będziemy mieli
z niego pożytek.
I rzeczywiście mieliśmy z niego pożytek.
Przede wszystkim był uosobieniem wdzięku. Nie chciał
za nic w świecie jadać z nami przy stole, jadał w kuchni,
a przy tym chciał nam pomagać w gotowaniu, nie mając
o tym najmniejszego pojęcia. Ruszał się zresztą po kuchni
z wielką swobodą i chociaż raczej przeszkadzał, niż poma-
gał, nie chciało się go wypędzać. Jednakże niedługo praco-
wał w kuchni, w krótkim czasie uciekał z domu do sąsiadów
i do wioski na dole. Czasami wiedzieliśmy, gdzie przebywał
rankami, zdradzało go rytmiczne pukanie przy rąbaniu
drzewa — czasami znikał na wiele godzin i nigdy go nie
można było nauczyć, żeby przychodził regularnie na po-
siłki. Podobno to u was powszechny zwyczaj, owa nie-
punktualność w jedzeniu. Przypisywałem to tylko temu
domowi, który w Polsce znałem, ale Zygmunt okazał się
i w tym prawdziwym Polakiem.
Kiedy mu się zadawało pytanie, gdzie był, nie chciał
odpowiadać po prostu. Mówił, że chodził na wieś, do
miasteczka. Czasami widać było, że wracał zmęczony.
Gdy mu mówiłem, że powinien zwracać uwagę na swoje
zdrowie, odpowiadał zawsze: „II fo tużur fer kiełk szoz pur
lie żans." Owo „pur lie żans" — to znaczy „dla ludzi" —
stało się zupełnie przysłowiowe. Śmieliśmy się z tego okrut-
nie. A potem już nie śmieliśmy się i sami powtarzaliśmy owo
„pour les gens" z pewnego rodzaju melancholią.
Krótko powiedziawszy, stopniowo przyzwyczailiśmy się
do tego, że ktoś się kręcił po podwórzu, w składzie na
drzewo, w pokoiku na dole i w kuchni, przyzwyczailiśmy
się do tego uśmiechu, który nas niezmiennie spotykał, gdy
tylko stykaliśmy się z jego szczupłą i drobną osobą. Nic
o nim nie wiedzieliśmy i nic nam o sobie nigdy nie
opowiadał, nie otrzymywał i nie wysyłał listów, słowem
wyglądało tak, jakby nam ten chłopak spadł z nieba.
Nocami kaszlał w swoim pokoiku. Z początku prze-
szkadzało nam to spać. Cisza tu w górach panuje niebywa-
ła, w nocy Góry Sabaudzkie leżą jak wielkie zwierzęta
naprzeciwko naszych okien i zdaje się, że kamieniem do
nich dorzucisz przez jezioro. Fal przecie także nie słychać,
statki w nocy nie chodzą, a jeżeli chodzą, to prześlizgują się
tak cicho po lustrze wody, że po prostu się ich nie zauważa.
To przecie jest bardzo nisko w dole. I cisza niczym nie
naruszona zapada tu o zachodzie słońca, jak na szczytach.
I w tym milczeniu kaszel tego małego brzmiał bardzo ostro,
naruszał nie tylko nasze obyczaje, ale odwieczny sen tutej-
szych gór.
Ale i do tego kaszlu przyzwyczailiśmy się pomału, a może
to i klimat działał na zdrowie żołnierza, może przestał
kaszlać, i przyznam się, że czasem nie śpiąc w nocy,
nasłuchiwałem, czy w pokoiku na dole nasz Zygmunt śpi
spokojnie. Spał.
Czego to się nie przemyśli w takie ciemne, martwe noce.
Życie prowadziliśmy tak spokojne — w dalszym ciągu nie
rozmawiając o wojnie — było tak zupełnie dobrze nam
dwojgu, że się nie chciało wierzyć, że jest komuś źle.
I wyspani przez całe miesiące, wreszcie przestaliśmy sypiać.
Ja zwłaszcza zacząłem cierpieć na bezsenność — i nawet
poszedłem do aptekarza w miasteczku, żeby mi dał jakieś
pigułki nasenne. Ofiarował mi nawet w podarku po zna-
jomości całą puszkę kolorowych pastylek, trzeba było brać
co dzień jedną zieloną, drugą różową, a raz na tydzień do
tego białą. Miało to mnie uspokajać. I rzeczywiście przez
pierwszy okres zażywania tych pastylek spałem jak suseł,
przez drugi budziłem się około trzeciej i siedziałem do
jakiej szóstej — jeszcze było ciemno — śledziłem przelot
chmur nad tym lwim grzbietem szczytu Grammont — ale
zasypiałem. Po niejakim jednak czasie budziłem się koło
trzeciej godziny na dobre. Już nie zasypiałem do rana.
W te bezsenne noce myślałem Bóg wie o czym. Oczywi-
ście wtedy już myślałem o wojnie. Zaczął się atak na Rosję,
wyobrażałem sobie te krainy, zdewastowane, spalone, roz-
orane pociskami. Znałem tamte kraje. Znałem i Polskę.
I właśnie w owym czasie począłem nasłuchiwać kaszlu
Więcierzaka. Z początku — jak powiadam — kaszlał.
Potem mu to przeszło. I gdzieś już zupełnie zimą, następ-
nego roku, kiedy już przestały działać owe kolorowe pasty-
lki, posłyszałem dolatujące z dołu, z pokoiku Zygmunta,
bardzo dziwne dźwięki. Coś tam siorbało i chlipało, jakby
woda wydobywała się z pękniętego kranu czy jakby w za-
mkniętym kranie gotowała się pod dużym ciśnie-
niem. Trochę się zaniepokoiłem, a kiedy dźwięki nie
ustawały, włożyłem nocne pantofle, narzuciłem szlafrok
i cichutko, aby nie obudzić żony, zeszedłem schodami na
sam dół i stanąłem w ciemności przed drzwiami pokoju
Zygmunta.
Z bliska dźwięki te nabrały i rytmu, i znaczenia. Zro-
zumiałem, co się działo w pokoju młodego żołnierza.
Płakał.
Płakał jak dziecko; szloch jego brzmiał zagłuszony, wido-
cznie płakał w poduszkę. Nie śmiałem wejść do jego pokoju
i poszedłem do siebie cichutko z powrotem. Gdy położyłem
się znowu, płacz umilkł. Tym razem szybko zasnąłem. Ale
nazajutrz znowu doleciał mnie ten sam dźwięk. Postanowi-
łem wejść do pokoju Zygmunta.
Drzwi nie były zamknięte, wszedłem więc z łatwością.
Przy łóżku paliła się lampka, oświetlająca tylko czarne
włosy chłopca rozrzucone w nieładzie. Twarz miał wtuloną
w poduszkę i płakał. No, płakał po prostu jak dziecko. Na
pierwsze moje pytanie nie odpowiedział ani słówka. Po
chwili dopiero odwrócił do mnie zapłakaną twarz i zapytał
dosyć opryskliwie:
— Czego pan chce?
Zacząłem mu wykładać, czego chcę: przede wszystkim nie
chcę, aby płakał, on, dorosły mężczyzna, aby zachowywał
się z godnością, jeżeli nawet odczuwa jakąś tęsknotę czy
chęć powrotu do ojczyzny. Zygmunt wysłuchał mojego
kazania z pewną uwagą i — o dziwo — na zakończenie
uśmiechnął się. Wie pan, zupełnie już teraz podobny był
do dziecka: spod łez na zarumienionej twarzy ukazał się
z początku nieśmiały, potem coraz wyraźniej szy uśmiech.
Obruszyłem się i zadałem mu pytanie:
— Dlaczego się śmiejesz?
Odpowiedział mi swoim łamanym językiem, że on wcale
nie płacze z tęsknoty. Do kogo ma tęsknić?
— A czy ja wiem, do kogo czy do czego? Przecież ja nic
o tobie nie wiem.
— A bo nic nie ma do wiedzenia — odpowiedział mi. —
Ja nie mam nikogo na świecie i do niczego nie mogę tęsknić.
Polski już prawie nie pamiętał, a Francję uważał za obcy
sobie kraj. Więc dlaczego płakał?
Bardzo się zdziwił temu mojemu pytaniu. Jak to dlaczego?
Czy nie ma powodów do płaczu, teraz kiedy na świecie
szaleje ta straszna wojna, kiedy tysiące ludzi ginie od jednego
razu i takie okrutne rzeczy dzieją się we wszystkich krajach.
Zaczął mi tłumaczyć, jaka to straszna rzecz jest wojna.
Chociaż sam niewiele z niej widział, ale powtarzał ciągle, że
to przerażające, kiedy ludzie do ludzi strzelają; a jeszcze
straszniejsze, kiedy strzelają na niewidzialne i kiedy wielkie
i ślepe pociski lecą, gdzie chcą, trafiają, w kogo chcą... To
straszne — powtarzał — to straszne. I jakże ja nie mam
płakać? Wyobrażał sobie swoją ojczyznę i całą Rosję,
i Ukrainę — jego rodzice pochodzili gdzieś z tamtych
dalekich okolic i tam mieszkali, nim wywędrowali do
Francji — i uważał, że to jest nie do zniesienia. I co pan
myśli, mówił także o Niemcach — i ich także żałował,
i także powiadał, że dzieci niemieckie giną od pocisków, że
całe rodziny zasypane gruzami domów tracą życie. I powia-
dał, że nie może się uspokoić, kiedy sobie wyobrazi te
zniszczone miasta i te unicestwione istoty. I na zakończenie
tej zadziwiającej diatryby — która, może to pan sobie
wyobrazić, jak brzmiała w jego francuszczyźnie — powie-
dział do mnie:
— A panu nie jest straszno, kiedy pan myśli o wojnie?
Wytłumaczyłem mu, że my mamy inny środek na uspo-
kojenie, że staramy się nigdy nie mówić o wojnie, że
myślimy o różnych pięknych i dobrych rzeczach, że gramy
dlatego na fortepianie, że czytamy piękne książki, żeby być
bardziej przekonanymi o wartości życia ludzkiego i warto-
ści największej kultury świata, kultury europejskiej. Naresz-
cie dodałem na zakończenie, że moim zdaniem, za mało
tych kilku lub kilkunastu bomb, które spadną na Europę,
nie zniszczą one jej niezwykłych, starodawnych i tradycyj-
nych wartości.
Próbował mi jeszcze coś wyjaśnić, ale na razie nie mogłem
go zrozumieć. Dopiero potem, kiedy wróciłem do swo-
jego pokoju i powtarzałem sobie w myśli jego słowa —
o spaniu oczywiście nie było mowy — potrafiłem sobie
zrekonstruować szkielet jego myśli. Chodziło mu o to, że
ludzie staną się, jak on powiadał, „niedobrzy". „Lie
żans sera mowę — powiadał — ii sera tużur mowę, ii
aprandron kom a lekol." I tego właśnie nie mogłem zro-
zumieć, co on mówił wciąż o tej szkole: „Mowez ekol" —
powtarzał, a ja nie wiedziałem, co on przez to chce powie-
dzieć.
Trochę się irytował na mnie, bo chociaż mu tego wyraź-
nie nie powiedziałem, zorientował się, że go nie rozumiem.
Taki wzburzony, z potarganymi włosami, nagi, bo sypiał
nago, wydawał mi się nieco śmieszny i szalenie dziecinny.
Widocznie wyczytał w moich oczach ironiczne myśli, spo-
strzegł iskierki szyderstwa, bo się zabawnie cisnął i kazał mi
iść spać. Oczywiście było to najrozsądniejsze, co mogliśmy
obaj zrobić, postarać się zasnąć. Tym bardziej, że obu nas
czekała nazajutrz praca. Ja musiałem pojechać do Genewy,
dokąd wzywał mnie mój przyjaciel dr L. — a Zygmunt miał
iść na dół do wioski, do pewnej wdowy, która nie mogła
sobie poradzić bez mężczyzny w gospodarstwie i u której
często teraz bywał. Miał rąbać drzewo. Na tę robotę miał
dużo zamówień w całej naszej okolicy, bo wszyscy po-
dziwiali, jak prędko i ładnie ją wykonuje.
Wdowa ta nazywa się Rafaela i jeszcze o niej panu
opowiem.
Porzuciłem więc Zygmunta na łożu, uspokoił się.
W swoich retorycznych wysiłkach znalazł wyładowanie dla
nerwów i myślę, że prędko zasnął. Chociaż słyszałem, że
jeszcze mocno kaszlał.
Ze mną było zupełnie inaczej. Nie mogłem zasnąć do
samego rana i przyznam się, że nagle z przerażeniem
spostrzegłem o świcie ciemny i obojętny widok przed moimi
oknami. Góry po przeciwnej stronie jeziora wznosiły się
groźne. Wydawało mi się, że mają pewien wyraz twarzy,
wyraz, jaki ma człowiek posiadający nie wyznaną tajem-
nicę. Jednym słowem, widzi pan, że taka jedna nocna
rozmowa z pańskim rodakiem wzbudziła we mnie jakieś
bardzo nieodpowiednie romantyczne myśli. Czułem się
jakiś rozbity i stęskniony za dniem i przypomniał mi się
Mickiewicz w Lozannie. Musiałent wstać i jechać.
Odzwyczaiłem się kompletnie od ludzi i bardzo nie
lubiłem takich wyjazdów. Gdyby nie szacunek, jaki miałem
dla doktora L., tobym nigdy w życiu nie odważył się na taką
wycieczkę.
Moi krajanie, chociaż niby to nic o wojnie nie wiedzieli,
wydawali mi się jacyś zaniepokojeni i bardzo nieprzyjemni.
Chyba czekali na hitlerowski atak w kierunku Zurychu —
czy na coś takiego. Zima była surowa i nawet nasze pociągi
kursowały nie bardzo regularnie. Porządnie zmarzłem cze-
kając na połączenie i dojechałem do Genewy w kształcie
sopla lodu. Nie, nie, przesadzam, ale bardzo zmarzłem —
i dlatego być może nie byłem tak uprzejmy dla doktora L.,
jak to miałem we zwyczaju. Po prostu zirytowała mnie jego
propozycja. Namawiał mnie, abym stanął na czele genew-
skiego komitetu pomocy polskim żołnierzom. Ja?
Rozumie pan, panie Stanisławie, że mnie bardzo to
obruszyło. Doktor pociągnął mnie na jakieś zebranie, które
się odbywało w górnej części starego miasta na ulicy des
Granges, i koniecznie, prezentując zebranym, chciał, abym
zaraz wyraził zgodę na zajęcie się tymi żołnierzami. Przy-
znam się panu, że byłem oburzony.
Powiedziałem wszystko, co myślałem o wojnie. Powie-
działem, że najlepiej każdy z nas może rozstrzygnąć te
sprawy w swoim własnym wnętrzu, że nasze doskonalenie
się duchowe winno rozstrzygać takie sprawy, że to są rzeczy
osobiste — i że w ogóle najlepiej będzie, jeżeli na razie wcale
o wojnie nie będziemy rozmawiali.
Trochę się na mnie krzywiło to całe towarzystwo, składa-
jące się z dobroczynnych matron i bardzo surowych panów.
Ale ostatecznie moje stanowisko ułatwiło sytuację wszyst-
kim, którzy się nie chcieli angażować w niezmiernie absor-
bujące i niepewne sprawy — niektórzy panowie mnie
podtrzymywali, niektórzy fukali na mnie groźnie, lecz ja
postawiłem na swoim i wróciłem do siebie bardzo późnym
wieczorem, przemarznięty całkowicie, ale zadowolony, że
się nie dałem pociągnąć do akcji, która była całkowicie
obca mojemu charakterowi.
Wracałem przez zaśnieżone wzgórza, przez zawianą śnie-
giem dróżkę, prowadzącą do naszego szaletu, i po drodze
spotkałem Więcierzaka. Wracał od Rafaeli. Zdziwiłem się,
że tak późno przychodzi do domu, ale powiedział mi, że
było dużo drzewa do rąbania i że wdowa zatrzymała go na
kolację. Jednak rachując i z kolacją — było bardzo późno.
Popatrzyłem na niego nieco podejrzliwie. Wdowa zresztą
była kobietą już w latach i cieszyła się bardzo solidną
opinią — więc jednak odgoniłem nieprzystojne myśli, jakie
mnie opanowały po spotkaniu z Zygmuntem.
Niestety, zauważyłem, że bardzo mu było trudno iść pod
górę. Przyszedł pan do nas tą samą ścieżką — i nie
widziałem, żeby panu sprawiło to jakąkolwiek trudność.
Trzeba przyznać, że ścieżka jest bardzo stroma i na tej
wysokości niektórzy już poczynają odczuwać rozrzedzenie
powietrza — ale ani ja, ani pan nie zasapaliśmy się, gdyśmy
szli od autobusu. Niestety, jak powiadam, Zygmunt uczynił
na mnie wrażenie chorego, kaszlał nieco, tym nieprzyjem-
nym małym kaszelkiem wszystkich zagrożonych gruźlicą.
Ogromnie nie lubię tego kaszlu. Jest niby to chrząknięcie
tylko, jakby poprawienie sobie stanu strun głosowych, ale
zawsze wywołuje u mnie nieprzyjemne skojarzenia. Otóż
biedny chłopak chrząkał raz po raz w ten sposób — a czasa-
mi kaszlał i raz nawet splunął z głębi piersi. Zaniepokoił
mnie ten stan chłopca i spytałem go, jak się czuje. Od-
28 Opowiadania
powiedział, że bardzo dobrze, tylko że się dzisiaj niepo-
miernie zmęczył przy rąbaniu drzewa. Były to twarde karpy
i musiał się nad nimi porządnie nabiedzić.
Próbowałem go wtajemniczyć w cel dzisiejszej mojej
podróży do Genewy i powiedziałem mu parę słów o dok-
torze L. Zainteresował się stanem zdrowia staruszka i mam
wrażenie, że się rozczulił, kiedy mu powiedziałem, że się
doktor o niego rozpytywał i że w ogóle interesuje się
sytuacją polskich żołnierzy internowanych w Szwajcarii.
Większość z nich miała już zajęcie, budowali szosy aż koło
Chur — ale niektórzy chorowali i tęsknili do kraju. I właś-
nie tymi doktor chciał się zainteresować specjalnie i stwo-
rzyć towarzystwo, które by miało na celu roztoczenie opieki
nad tymi biedakami. Powiedziałem Zygmuntowi, że doktor
chciał, abym to ja został przewodniczącym tego towarzyst-
wa, ale że szczęśliwie wykręciłem się od tego. Zygmunt
spojrzał na mnie trochę zdziwiony. Spytał mnie „pourquoi"
ale widać było, że niedostateczna znajomość naszego języka
uniemożliwiła mu bardziej szczegółowe pytania.
Pokręcił tylko głową, jak gdyby był bardzo zdziwiony czy
też zawiedziony. Przyznam się, że sprawiło mi to pewnego
rodzaju przykrość, i chociaż już nie mówiliśmy więcej na
ten temat, opowiedziałem wszystko żonie, która zaaprobo-
wała moje stanowisko. W momencie kiedy tak bardzo
oddaliliśmy się od spraw, które interesowały ludzi, i kiedy
doznawaliśmy z tego powodu czegoś w rodzaju szczęścia,
nie miałoby sensu branie na barki ciężaru zajęć, które
mogły się stać uciążliwe i zabierać wiele czasu.
Przykro mi było tylko, że nie zyskałem potwierdzenia tej
myśli u młodego żołnierza.
Zresztą zdawałem sobie sprawę, iż nie rozumie on nas
zupełnie i w ogóle nie ma pojęcia, czym jest i czym było
nasze życie. Cóż on mógł wiedzieć? Wiecznie zaganiany
robociarz, żołnierz bijący się nie na swojej ziemi o sprawy,
które niejasno pojmował, schronił się do miejscowości,
której na pewno by nie umiał pokazać na mapie — cóż by
miał do powiedzenia w naszych skomplikowanych spra-
wach ten mały Polaczek?
Przyznam się, że z pewnego rodzaju irytacją myślałem
o jego powątpiewającym ruchu głowy. Rozmyślałem o tym,
kiedy już leżałem w łóżku, i pomimo całego mojego zmęcze-
nia podróżą i przemarznięcia na mroźnym powietrzu — nie
mogłem, jak codziennie, zasnąć. Stawał mi ciągle przed
oczami ten smarkacz wracający od wdowy Rafaeli i mający
mi za złe, że nie chciałem zająć się sprawą jego pobratym-
ców. Widocznie uważał, że to, co zrobiłem dla niego, było
jeszcze mało. Ale nie... przecież zawsze mówił takie rzeczy...
A może uważał, że nie potrafiłem nic zrobić „pur lie
żans", jak powiadał?
No, i w ten sposób zaczęły się pojawiać dysonanse
pomiędzy nami a naszym lokatorem. Dysonanse, niech mi
pan wierzy, zupełnie niedostrzegalne i nie wyrażające się
niczym na zewnątrz. Zawsze byliśmy w największej przyja-
źni — tyle tylko, że ja zdawałem sobie sprawę z tego, iż
Więcierzak gdzieś w głębi swego dziecinnego serca hodował
coś w rodzaju niedowierzania. Niedowierzaniem tym ob-
darzał nie tylko nas dwoje, przenosił je i na całą naszą
ojczyznę. Kiedyśmy mu mówili, że po wojnie Szwajcaria
niechy