Iwaszkiewicz Jarosław - Koronki Weneckie

Szczegóły
Tytuł Iwaszkiewicz Jarosław - Koronki Weneckie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Iwaszkiewicz Jarosław - Koronki Weneckie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Iwaszkiewicz Jarosław - Koronki Weneckie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Iwaszkiewicz Jarosław - Koronki Weneckie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jarosław Iwaszkiewicz KORONKI WENECKIE I W Wenecji w marcu bywa chłodno. Wiatr od Dalmacji przywiewa gwałtowne chmury i spada ulewny deszcz. Ale te niepogody niedługo trwają, zaraz nazajutrz powstaje dzień perłowy, przesycony mżącym blaskiem, rozproszo- nym różowym światłem, jakie tylko w Wenecji istnieje, i domy, i domki, hotele i pałace, wieże i wieżyce stają się rozrzuconą kupą różowawych kości, pobielonych grobów. Morze leży jasne i matowe, przesyłając płaskie, nieprzej- rzyste fale mlekiem zdawałoby się nalane, ku temu miejscu naprzeciwko Piazzetty, gdzie gmatwanina pionowych pali z poziomymi gondolami tworzy nawodną muzykę. Zawie- szona tutaj kapliczka z poczerniałą ikoną wydaje się czymś obcym ze swą nikłą lampką na tle różu i lazuru. A od przeciwnej strony, kiedy się jedzie na Murano lub za ogrodami miejskimi, widnieje dotykalne niemal, a nierze- czywiste, spiętrzone i zawieszone w powietrzu, jak koń stający dęba, szafirowe pasmo Alp poplamione płatami śniegu, które swym kolorem zlewają się z perłowymi obło- kami. W taki dzień z wierzchołka Campanilli miasto całe zdaje się koszyczkiem tkanym ze szkła, porzuconym na niebieski brzeg rzeki czy morza, a zielona równina, biegnąca ku Alpom, czymś bardzo pięknym, ale nadnaturalnym. Suche pasemka pajęczyny, kanały i uliczki, rozsypują się dokoła prostokątnego placu Świętego Marka i lekkie gruchanie gołębi na wieży miesza się z okrzykami, które dziwnie czysto dolatują z dołu na górę - o ile ich nie przygłuszają tak huczne w dnie świąteczne dzwony złotych i białych kościołów. Kwiatów w takie dnie jest jeszcze mało i czasami nawrót chłodnego podmuchu zmusza do schowania się we wnętrzu kawiarni Florianiego, do tych pokoików podobnych do cukierkowych pudełek, o niebieskawozielonych ścianach pokrytych sylwetkami w perukach. Uciekając pomiędzy ciężkimi marmurowymi stolikami o czerwonych blatach wpada się tam w objęcia starych ladies pijących ohydną czekoladę na wodzie i zajadających migdałowe ciastka. Ale jeżeli powiew dalmacki nie wraca, w pełne światła przedwieczerze miesza się człowiek z tłumem radosnym, rozkosznym, swobodnym, kroczącym rytmicznie w takt muzyki grającej na środku placu na żelaznej przejrzystej estradzie. Tego dnia jednak porywy wiatru i deszczu były bardzo uporczywe i zaraz z placu musiałem wrócić do hotelu. Z mojego pokoju rozciągał się widok na zielony kanał i na biały kościół Santa Maria delia Salute, wynurzający się z zieleni jak biała muszla. Zasłona biaława deszczu raz wraz zasłaniała ten budynek i na jego konwolutach zasiadły jak gdyby trytony lejące wodę i dmące w konchy. Widok był dość melancholijny, przyprawiający o głębo- kie rozczarowanie. Deszcz zamiast słońca płonącego na szarzyznach i bielach weneckiej architektury to naprawdę wielki smutek. Moja sąsiadka - zobaczyłem ją tego dnia w przelocie przechodząc korytarzem - nudziła się także widocznie. Była to starawa, bardzo chuda Angielka, ze śladami gruźlicy na zmęczonej twarzy. Przypuszczam, że była to jej ostatnia podróż w życiu. Któż zresztą może wiedzieć takie rzeczy? Osoby o najbardziej podejrzanym wyglądzie mogą żyć lata całe, podczas kiedy zdrowi... Nudziła się widocznie bardzo w swoim samotnym, po- dobnym do mojego pokoju, z widokiem na Santa Maria i na deszcz, i na niebieskozielonawe wody Adriatyku, i na Merkurego przy urzędzie celnym, i na te wszystkie banalno- ści weneckie, znane tak dobrze z pocztówek przysyłanych przez krewnych i znajomych, którzy wyjechali w podróż poślubną. Ponieważ miała z sobą gramofon, kręciła jego korbę przez dzień cały - i teraz ledwie przyszedłem, natychmiast posłyszałem, niedokładnie przez ścianę i przez jakieś zasłony - gramofon może stał na łóżku? - koncert f-moll Chopina w wykonaniu Rubinsteina. Puszczała oczywiście larghetto. Gdy się skończyło, nało- żyła płytę po raz drugi - potem po raz trzeci. Uparcie powtarzane frazy sentymentalnej muzyki przenikały do mnie w zniekształconej formie. Co prawda skonstatowałem, że Rubinstein starał się oddać koncert w formie "obiektyw- nej", modnej przed paru laty na bruku paryskim. Sen- tymentalizm wygnany kołatał raz po raz jednak do jego serca i wydobywał się od czasu do czasu z jakiegoś pasażu, dramatycznego trylu - a może po prostu silniej zagrane momenty przenikały bardziej przez zasłonę ściany i wstrzą- sały mną. Deszcz padał nieustannie i bardzo ulewny. Wtem przyszedł boy hotelowy i na srebrnej tacy podał mi małą ciemnożółtą depeszę. Nawet nie pomyślałem, że to może być coś nieprzyjemnego. Otworzyłem i prze- czytałem: "Lugano le 27 mars 193... Stanislas decede aujourd'hui matin. Enterrement apres demain Nanny." Wiadomość wydała mi się nieoczekiwana. Jak to? Staś? I co to znaczy? Przecież niedawno miałem od niego list? Wybierałem się do niego - wybierałem, nie znaczyło bynajmniej, że miałem pojechać - wybierałem się do niego do Lugano z Wenecji, czy może w powrotnej drodze... Był w sanatorium, to prawda, ale czy wszyscy, którzy są w sanatorium, umierają? Jak to? Więc nigdy... Pomimo deszczu zarzuciłem płaszcz nieprzemakalny i wyszedłem z hotelu. Przemykałem się pasażami i pod- cieniami, tak że unikałem prysznicu, zresztą gwałtowność ulewy zaczęła maleć. Wzmógł się hałas wodorzygów i ry- nien przesyłających nadmiar wody do kanałów. Szedłem w podcieniach Prokuratoryj i zobaczyłem przed wystawą pewnego sklepu stojącą parę w płaszczach podróżnych'. Od razu domyśliłem się, że to są Polacy. Ona wskazywała mu coś w jasno oświetlonym oknie, pełnym śnieżystych białości i kremowych porywów, on stał do mnie odwrócony pleca- mi, ale po tym samym, że był w sportowych spodniach - nikt nigdy nie podróżuje w sportowych spodniach, tylko Polacy - od razu wyobraziłem sobie jego sylwetkę na Nowym Świecie lub na Niecałej. - Patrz, jakie wspaniałe - powiedziała ona - to są weneckie koronki! Towarzysz jej mruknął z aprobatą. Głos jej wydał mi się znajomy. Przypatrzyłem się tej damie, była wyjątkowo piękna. Oczywiście dawna, jakaś bardzo dawna znajomość. Przeszedłem szybko koło nich. Nie poznali mnie i szczęśli- wie uniknąłem rozmowy, której bym teraz pewnie nie zniósł. Poszedłem do kościoła dei Frari po prostu dlatego, że leżał dość daleko, że był obszerny i pełny światła. Chciałem siąść sobie w ławce i wypocząć przez chwilę. Było to w Wielkim Tygodniu, pośrodku kościoła stała jakaś estrada; na niej ksiądz poświęcał medaliki i rozdawał je dzieciom, które się cisnęły do niego ze wszystkich stron. Wszystkie okna i wszystkie obrazy były zasłonięte fioł- kowymi całunami, jak zawsze w Wielkim Tygodniu. Ale jakiś kościelny oprowadzający małą grupę turystów usunął zasłonę z głównego ołtarza, aby pokazać im Assuntę Tyc- jana. Podniosłem głowę i w blasku przedpołudnia - widocznie niebo się rozchmurzyło - ukazała mi się wizja czerwona lecącej Madonny. Nie wiem, czy Słowacki widział ten obraz, ale przypomniał mi on w tej chwili jego widzenie, na pół krwawe, a na pół błogosławione. W czerwonym obłoku, w płomieniach wniebowstąpienia, w czerwonych purpuro- wych szatach, piękna dojrzała kobieta, matka, leciała w nie- bo. Zasłona odsłoniła się tak nieoczekiwanie; z miejsca, gdzie siedziałem, nie spodziewałem się widzieć obrazu w całym blasku; oświetlenie przesiane przez chmury czy załamane w kroplach deszczu było tak niezwyczajne, że się zaląkłem, jak gdyby przed jakimś objawieniem. Poza tym myślałem wciąż o wiadomości otrzymanej przed chwilą i nie mogłem sobie uprzytomnić, że się wszystko skończyło. Tyle jeszcze rzeczy mam powiedzieć Stasiowi, o tylu sprawach naradzić się z nim; odłożyłem tyle rzeczy do ustnego omówienia, a nawet i podczas ostatnich rozmów nie chciałem jego i siebie męczyć, nie chciałem wzbudzać podejrzeń, nie chciałem, aby myślał o tym, że nasze rozmowy są jakieś szczególnie ważne czy ostateczne. Pożegnałem się z nim, kiedy otaczało go tyle osób, chciałem czegoś od niego, jakiegoś kuferka, który zostawiłem u niego poprzednim razem, zirytował się na mnie, kiedy wróciłem już ze schodów po ten kuferek... Assunta płonęła przede mną przez chwilę jeszcze. Pa- trzyłem na to wspaniałe, odwieczne i wieczyste dzieło sztuki. Kiedy i ono rozpadnie się w popiół? Poczułem dokładnie, jak rzeka czasu przemija omywając mi palce, chłód wody skurczył mi nerwy dłoni. Starałem się zapano- wać nad sobą. Organy zaczęły grać. Nie było teraz żadnego nabożeń- stwa, więc może przyszedł kto się ćwiczyć? Znudzony koncertem Chopina wysłuchanym przez ścianę, przestałem chwytać wrażliwe dźwięki muzyki, zlały mi się one z innymi wrażeniami odbieranymi w tym kościele. Myśli się tłoczyły jak teatralni aniołowie i teatralni apostołowie na wielkim obrazie. Zasłona pomału zasunęła się i czerwony pożar Assunty zgasł. Pozostawił po sobie w moim sercu żal. Ale wiedzia- łem, że nie mam komu opowiedzieć o tym żalu ani o tym wszystkim, co przeżywam w tej chwili w dżdżystej, zimnej Wenecji, z żółtą depeszą w kieszeni, z twarzą spotkanej damy w oczach. Myślałem kiedyś, że bardzo ją kocham. Ale tak mi się to tylko wydawało, widać to teraz wyraźnie. Myślałem teraz o niczym. Przez chwilę o rzeczach co- dziennych, o hotelu, o rachunku, który trzeba będzie zapłacić. I wtedy uprzytomniłem sobie fakt, że zapomnia- łem numer pokoju, w jakim mieszkam. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Zapomnieć? Pamięć słabnie wyraźnie. Ostatnio łapałem siebie na drobnych zapomnieniach, na dystrak- cjach. Pierwszych oznakach rozkładu. Wyszedłem przed kościół. Potem przez mały podobny do empirowego salonu placyk Świętego Tomasza, gdzie już paliły się białe światła słoneczne na kredowych sztukate- riach małego kościoła. Teraz znowu nie przypominam sobie powrotnej drogi do hotelu. W weneckich uliczkach trudno się jest orientować i nie wiedziałem, czy mam iść na prawo, czy na lewo... Spytałem się jakiegoś chłopca, jak trzeba iść w kierunku placu Świętego Marka. Spojrzał na mnie zdziwiony, a potem uśmiechnął się. Uśmiech miał zupełnie podobny do uśmiechu Stasia. Więc Staś nie żyje? Nawet nie będę na jego pogrzebie. Nie mogę z Wenecji jechać do Lugano, nawet nie mam wizy szwajcarskiej. Zresztą, co komu po tym, że ja będę na pogrzebie? Staś niczego nie dokonał. Wszystko zostało nie wykoń- czone. Jeszcze mógł przecie pisać lata całe. Ale i to nie ma żadnego znaczenia. Iluż innych tak odeszło, nawet wśród moich najbliższych? Przeminęli. Bez śladu. Jeszcze mógł pisać. Mówił nawet o niektórych swoich planach. Zresztą są tacy, co go uważali za wielką zapo- wiedź. Dla tych to będzie wielkie rozczarowanie. Te parę tomików wierszy! Jakaż to realizacja? I czy po to się żyje? Te same słowa? Może i piękne. Ale nie jest to tak wielkie jak Assunta i nie trwa tak długo. Nie odbiją tego na płytach gramofonowych. Nie prze- mienia tego w weneckie koronki - i żadna dama z da- lekiej Polski, którą kiedyś kochał "sławny" pisarz, nie pokaże tego palcami i nie powie do zachwyconego nią męża: - Patrz: jakie to piękne! To są prawdziwe weneckie koronki! 19.40 KORONKI WENECKIE II Dla ludzi piszących, poetów, literatów, nie ma jak podróż. Nie tylko zmiana środowiska, ale sam ruch wago- nu, stuk kół o szyny już wywołują w umyśle pewnego rodzaju fermenty. Pomysły sypią się, rytm wiersza gada - i ostatecznie zamiast podziwiać i oglądać jakieś cudzoziem- skie cuda - podróżujący pogrąża się we wspomnieniach, a ze wspomnień powstają fikcje, nie mające nic wspólnego z otaczającą go rzeczywistością, a jednak dzięki tej rzeczy- wistości powstałe. Przyjechawszy zaś do obcego miasta, spotyka już w nim tylko dobrze znajome i dawno już o wcielenie proszące postacie. Tak było również ze mną. Wybrałem się w podróż, aby odpocząć po pracy, aby myśleć zupełnie o czym innym niż moja powieść, z którą nie mogłem sobie dać rady, i ledwo przyjechałem do Wenecji i zamieszkałem w ładnym pokoiku z widokiem na Santa Maria delia Salute, zaraz wyjąłem z kuferka - jeszcze przed bielizną i ubraniem - pakę papieru i gwałtownie zacząłem szkicować ostatnie, najtrudniejsze jej rozdziały. Schodziłem tylko na jedzenie i w rezultacie tak byłem zmęczony, że zasypiałem nad rękopisem, który powiększał się jednak pomału. Mimo usilnego sterczenia przy biurku i trudu, jaki sobie zadawałem stawiając słowo obok słowa i budując zdanie po zdaniu, mimo iż zacząłem przepisywać na maszynie gotowe już rozdziały - robota mi się nie kleiła. Każdy pisarz zna 16 Opowiadania te męki, kiedy pomiędzy głównymi fragmentami jego dzieła powstają nie dające się niczym napełnić luki, kiedy widzi się kawałki akcji, nie widzi się całości, kiedy trzeba się ratować oschłym remplissage'em, albo kiedy trzeba zamykać roz- wikłane działania paroma obojętnymi zdaniami, które stają się niemymi prawie świadkami naszej twórczej niemocy. Ale najgorszą przygodą pisarza jest ten moment, kiedy mu się z rąk zaczyna wymykać jedna z głównych postaci, stając się martwa i sztywna, kiedy znikają sprzed oczu jej gesty i uśmiechy, kiedy za każdym baczniejszym spojrzeniem przemienia się w sztywną lalkę, uśmiechającą się jakby z fryzjerskiej witryny. Przeżywałem teraz taki kłopot ze znalezieniem gestów, spojrzeń, uśmiechów głównej postaci kobiecej mojego ro- mansu. Uciekała ode mnie i kryła się poza kolumny opisów przyrody czy obojętnych zdarzeń. Wiedziałem, że istnieje ona poza wszystkim i spoziera na mnie spomiędzy równych rzędów mojego rękopisu - ale kiedy chciałem ją spotkać oko w oko, ująć bezpośrednio za ręce i wciągnąć w nie- skomplikowany wir mojej akcji, usuwała się uparcie jak tanecznica wstydząca się tańczyć pośrodku izby. Męka ta trwała długo, psuła mi cały pobyt w Wenecji, której zresztą prawie nie widziałem, pochłonięty swoimi myślami. Od czasu tylko do czasu wychodziłem na miasto. Nie zapuszczałem się gdzieś dalej, ale w najbliższym otocze- niu hotelu siadałem w jakiejś kawiarni - i zanim kelner przyniósł mi zamówione "espresso", znowu wracały do mnie porzucone przed chwilą twarze i osoby prawdziwego mojego życia: mojej powieści. Do takiego skupienia się na jednym przedmiocie przy- czyniało się i to także, że byłem zupełnie samotny w Wene- cji. Nikt mnie nie znał i ja nikogo nie znałem. Sezon był jeszcze bardzo wczesny, było zimno - i żadne znajomości z kraju nie przerywały mi swoim paplaniem prawdziwego szczęścia samotności. Miałem niejasne uczucie, że ktoś z moich znajomych - dawnych a dalekich znajomych - mieszka stale w Wenecji. Ale widocznie odsuwałem od siebie myśl o tym ukrytym przyjacielu, gdyż nie mogłem dokładnie zrealizować ani jego osoby, ani nazwiska. Tym szczęśliwsza była ta samotność, że otoczona weso- łym, barwnym, serdecznym i krzykliwym tłumem, snującym się po placu Świętego Marka i po malutkich uliczkach, czepiających się jak pajęczyna naokoło niego. Zmęczony pracą dałem wreszcie za wygraną, przerwałem pisanie i nawet odłożyłem rękopis z powrotem do kuferka. Nowym okiem spojrzałem na miasto wychodząc po tej decyzji - i nagle ujrzałem, że otacza mnie jakieś święto czy uroczystość niewiadomego rodzaju. Wielkie czerwono- -zielono-białe chorągwie powiewały na olbrzymich masz- tach przed kościołem, a zimny wiatr dalmatyński zwijał je i rozwijał, od czasu do czasu rozdymając jak żagle. Plac Świętego Marka zalegał zwarty tłum, chodzący tanecznym krokiem w takt muzyki, którą wykonywała wojskowa orkiestra, umieszczona na przejrzystej żelaznej konstrukcji pośrodku placu. Właśnie myślałem, że się bez reszty roztopiłem w tej anonimowej masie i rozstawałem się w głębi serca z całą indywidualizującą mnie twórczością, starając się jak najbar- dziej odczuwać, że jestem kimś z tłumu - kiedy nagle zawołał ktoś na mnie z nazwiska. Niestary jeszcze człowiek, w dziwacznym kapeluszu, wyszedł zza loggii wprost na mnie. Zdziwiony spojrzałem na niego. Przywołany do rzeczywistości, wahałem się przez chwilę, ale twarz tego pana nie wywołała żadnego echa w mojej pamięci. Jednakże odcinał się on tak egzotycznie od całego otoczenia, że od razu pojąłem, iż jest to ktoś z Polski. Mimo wysiłków, aby strój jego przypominał styl angielsko-amerykański, w nasunięciu na oczy kapelusza, w zarzuceniu płóciennego płaszcza, w jego dobrych warszawskich butach - mieszka- ło tyle naszego rodzimego szyku, że pochodzenie jego nie 16* mogło budzić wątpliwości. Na prostym wydatnym nosie miał krzywo osadzone binokle, a pod nosem wąskie czarne wąsiki. W oczach jego malowała się inteligencja i uśmiechał się bardzo życzliwie, nonszalancko podając mi rękę. Dopiero po kilku banalnych zdaniach zwyczajnej w ta- kich razach rozmowy: skąd, dokąd, na jak długo? zoriento- wałem się, że mam przed sobą właśnie owego dawnego znajomego, który mieszka stale w Wenecji. Spotykałem go kiedyś bardzo dawno na wsi, kiedy był jeszcze dziedzicem wielkiej fortuny i obracał się w magnacko-arystokratycz- nym świecie Ukrainy. Wiedziałem, że potem został dzien- nikarzem, ale nigdy już się z nim nie stykałem. Przyznam się, że zarówno on, jak cały okres mojego życia z nim związany wypadły niejako z mojej pamięci. I dopiero w miarę jak stałem z nim razem przed pałacem Dożów i wymieniałem pospolite frazesy, z głębi mojej pamięci zaczęły się wynurzać najprzód jego nazwisko - nazywał się Oswald Sosnowski - potem magnacki dom, w którym mieszkaliśmy razem przez dwa tygodnie, a potem... nic już nie pamiętałem. Sosnowski - był on dziennikarzem - zaczął mi od razu opowiadać o swoim weneckim mieszkaniu wynajętym w pa- łacu, który był własnością jakichś fabrykantów z Łodzi. Opowiadanie o tym mieszkaniu bardzo mnie zaciekawiło. Postanowiliśmy zjeść razem obiad, a potem miał mi poka- zać ów czarodziejski podług jego zapewnień pałac. Przyznam się, że mimo wspaniałości owego mieszkania, które zajmowało dwa piętra wielkiego pałacu w okolicy Świętego Eustachego, zrobiło ono na mnie wrażenie raczej ponure. Olbrzymie pokoje, niezmiernie wysokie, zapełnione jedynie wielkimi zagasłymi lustrami, podobnymi do okien wychodzących w nicość, były zimne. Gubiły się w nich nieliczne meble, zresztą bardzo piękne. Obok wielkich sal ciągnęły się małe pokoiki z rokokowymi szafkami i wątłymi połamanymi krzesłami, podobne do naszych wiejskich gra- ciarni. Całość robiła wrażenie czegoś bardzo nie zamiesz- kanego i opuszczonego. W chłodzie tego wilgotnego, wy- studzonego podmuchami zimowego wiatru mieszkania, wśród martwych, zniszczonych i zakurzonych mebli, parę współczesnych przedmiotów codziennego użytku raziło swoją wulgarnością. Pasiaste blezery i sportowe kurtki, niebieskie i różowe wełniane krawaty leżały porozrzucane w ciasnej sypialni, której głównymi meblami było mahonio- we łóżko a la Paulina Borghese tudzież wielki amerykański kufer szafowy. W stołowym pokoju stały wyplatane wie- deńskie krzesła, parę sportowych fotografii wisiało na ścianach, w tym duży portret oficera francuskiej marynarki, jakaś martwa natura drugorzędnego kresowego malarza - a wszystko to wydawało się jaskrawe i zbyteczne w tym umarłym muzeum. Nie wiem dlaczego, ale znudziła i roz- drażniła mnie ta cała wizyta. A w dodatku przy wyjściu z tego domu spotkała mnie niemiła przygoda. W czasie tego pobytu w Wenecji zauważyłem pierwsze oznaki starzenia się mojej doskonałej dotychczas pamięci. Orientowanie się w labiryncie weneckich uliczek jest zawsze rzeczą trudną, jakoś jednak dawałem sobie z tym radę. Ale teraz spostrzegłem, że pamięć moja, notująca i rozróż- niająca kilka rozmaitych przedmiotów, poczynała zawo- dzić, gdy należało zapamiętać wybór pomiędzy dwoma przedmiotami, nazwami, kierunkami. W Wiedniu miałem pokój numer 62, w Wenecji 26. Na próżno przez długie minuty pouczałem siebie: pamiętaj, w Wiedniu 62, w Wene- cji 26! Większy w Wiedniu, mniejszy w Wenecji! Gdy tylko wychodziłem na miasto, już nie pamiętałem, czy mieszkam w 26, czy w 62. Dobrze, że mnie portier hotelowy znał i na drugi już dzień wręczał z uśmiechem, ale bez pytania klucz od zapomnianego numeru. Tak samo oglądając w pokoju plan Wenecji, wiedziałem, że do doskonałej restauracji, której adres dostałem w Warszawie, trzeba było wysiąść przy Ponte Rialto, a potem przejść uliczką najpierw na prawo, a potem na lewo. Ledwie znalazłem się przy moście, kolejność kierunków zacierała się w mojej pamięci i dopóty mi się to "prawo" i "lewo" plątało, dopóki nie dodałem sobie jeszcze jednego kierunku zaraz po wyjściu z vaporetta. Owo "najpierw trochę na prawo", potem na prawo i wreszcie na lewo - zapamiętałem od razu i odtąd trafiałem z łatwością na weneckie ryby, sałaty i makarony. Przypuszczam, że owo pierwsze niepoznanie Oswalda Sosnowskiego było również figlem słabnącej pamięci, która rada, że mogła się pogrążyć w odmęty twórczej imaginacji, niezdolna była do wysiłku w otaczającej mnie rzeczywisto- ści. Chociaż krótkie stosunki moje z Oswaldem nie były nigdy bardzo zażyłe ani nawet w żadnym stopniu bliskie, przecież nasz wspólny pobyt pod jednym dachem jeszcze przed tamtą wojną powinien był wyryć jego dość dziwaczną postać dokładnie w mojej głowie. Wtedy wieczorem, wychodząc od Sosnowskiego, zamy- śliłem się bardzo - miałem powód do zamyślenia - i doznałem przez to grubszej krzywdy. Pośrodku wielkiej sali z lustrzanymi ścianami, które wydawały mi się za- wleczone pajęczyną, stał okrągły marmurowy stół, a na nim duża szklana misa pełna najrozmaitszych fotografij. Pod- czas kiedy Sosnowski podszedł do kredensu po wermut, przerzucałem bezmyślnie tę zbieraninę. Mnóstwo obcych twarzy, mnóstwo ludzi w pozach śmiesznych lub żałosnych, w postawach, które dla nieznajomych były niezrozumiałe, gdyż nie mogli pod nie podłożyć znanego sobie życia ani wyobraźnią uzupełnić niewytłumaczalnej ekspresji - prze- sypywało się w moich palcach, jak piasek w klepsydrze znaczącej nie znane mi godziny, l w całej tej górze żółtawych i szarawych kartoników, śmiesznych wysiłkach techniki pragnącej zatrzymać strumień czasu, raptem spostrzegłem twarz znajomą, ale od dawna przygaszoną w moim wspomnieniu. Sam nie posiadałem podobizny Zosi i może dlatego jej rysy nie tak plastycznie odbiły się w oku mojej duszy. Oglądanie starych fotografij należy do takich samych czynności, jak odczytywanie starych listów. W miarę gdy blakną - jedne i drugie - wlewamy w nie coraz inną treść najnowszych przeżyć i nawarstwiamy na ginących rysach minionego życia nowe pokłady. Nie widując jej od dawna nie pamiętałem twarzy Zosi, nie umiałem już teraz porów- nać piękności jej z urodą otaczającą mnie na co dzień. Czy była piękniejsza, czy brzydsza od mojej żony? Czy taka jak moje córki? Czy taka może, jak która z pięknych warszawskich aktorek? Czy się "dobrze ubierała"? Owo- czesne jej suknie byłyby dzisiaj śmieszne, jak śmieszne mi się wydało na tej odnalezionej w Wenecji fotografii jej uczesanie, skromne i wyszukane w tej skromności, uczesa- nie "estetyczne" a la Dante Gabriel Rossetti. Odłożyłem fotografię jak inne, ale twarz, która spojrzała na mnie nie z kryształowej misy, ale z odległości trzydziestu lat, poru- szyła we mnie wspomnienia bardzo odległe i zepchnięte głęboko w podświadomość, bo niewytłumaczone. Zacząłem rozmawiać z Sosnowskim, który powrócił z wermutem, i dopiero wychodząc przypomniałem sobie, że spotykałem go przecież po wyjeździe z Szapijowa w Warszawie. Spoty- kałem - to może źle powiedziane, spotkałem go raz jeszcze jeden, i to właśnie w towarzystwie Zosi, na scatingu. Zanurzyłem się we wspomnienia. Zamyślenie to, a także owo lekkie przyćmienie pamięci, o którym mówiłem, spra- wiło, że nie zapamiętałem, jak mi kazał wychodzić z domu w pożegnalnych swych słowach lewicowy hrabia i dzien- nikarz; powiedział mi: "Niech tylko pan uważa, żeby nie skręcić na dole"... na prawo czy na lewo? Nie miałem pojęcia. Olbrzymie marmurowe schody były zmurszałe i ciem- ne. Pachniało mchem i spadające krople wilgoci kapały dźwięcznie. Czarna Wenecja, martwa i cicha, leżała za kamiennymi ścianami. Schodziłem opierając się o wilgotny mur, a kiedy schody urwały się, skręciłem na lewo w ciemnej przestrzeni. Natrafiłem znowu na schody, leżące we wspa- niałym zajeździe, i bardzo powoli, nie mając już żadnego oparcia, posuwałem się naprzód. Szept spadających kropel stawał się wyraźniejszy, kamienne płyty pod nogami coraz bardziej śliskie i coś zamajaczyło przede mną niebieskawo- -szarego. W tej chwili obie moje stopy stanęły po kostki w wodzie. Chlusnęło mocno, kiedy wyrwałem się z jej oślizgłej pieszczoty i trochę przestraszony cofnąłem się w górę. Oczywiście trzeba było skręcić w prawo. . Oczy moje przyzwyczaiły się już nieco do ciemności i słabo rozróżniały kontury. Z łatwością wspiąłem się do głównych schodów i przeszedłszy parę stopni trafiłem na żelazną kutą bramę, a za nią znalazłem się na małym placyku, zaraz obok stacji vaporetta San-Stae. Ale obuwie miałem kompletnie przemoczone. Obejrzałem się na pałac Loredan-Schulz, z którego wy- szedłem, i ujrzałem wysoko na piętrze głowę Oswalda wychylającą się z okna. - Dlaczego pan tak długo nie wychodził? - zawołał. - Zaniepokoiłem się. - Oczywiście skręciłem na lewo i wlazłem w kanał. - Ajajaj! - zawołał Sosnowski - no, i co? - Nic. Mam mokre buty. - No, chwała Bogu. Z tym wyjściem tutaj to zawsze są kawały. Zdarzały się już różne biedy. A Schulzowie ze skąpstwa nie chcą zafundować latarni. - Do widzenia panu. - Do widzenia. Jutro o jedenastej koło kościoła Frari! - Dobrze, od strony San Rocco! Niech pan pamięta. Yaporetto nadszedł i pojechałem do swojego hotelu. Znowu wyciągnąłem papiery z kuferka. Nie pisałem już jednak tego wieczoru i niedobrze spałem w nocy. W sen- nych widzeniach mieszały mi się sceny z mojej powieści z pewną historią mojej młodości. Zapomniane sprawy wracały z dziwacznym uporem przed moje oczy - i wszyst- kie umarłe czasy, i wszyscy umarli ludzie. Bo Zosia umarła także, i to bardzo dawno. Nie wiem dokładnie, jakie były okoliczności jej przedwczesnego zgonu. Jedno tylko pamię- tałem, że umarła w Wenecji. Śniła mi się teraz pomieszana z postacią bohaterki, którą musiałem wymyślić, a której nie mogłem sobie wyobrazić. Wiedziałem, że jest dobra i ładna - a teraz mi się wyśniła jako ciemna brunetka z niebieskimi oczami. Obudziłem się znowu i zapaliłem światło. Patrzyłem na stos arkuszy, który się piętrzył na biurku. Chciało mi się ująć pióro, tęskniłem po prostu do mechanicznego procesu stawiania czarnych liter na białym tle. Ale z chwilą przebudzenia znowu znikły w mojej pamięci rysy dawnej przyjaciółki, które już się identyfikowały z rysami fikcyjnej kobiety. Taki brak plastyki wizualnej staje się męką nie do zniesienia. Począłem się obawiać, że książka moja nie posunie się ani na krok do szczęśliwego końca, o ile nie przytrzymam niknącego obra- zu Zosi, o ile nie ujmę jej za obie ręce i nie spojrzę głęboko w jej niebieskie oczy. W tej chwili wydawało mi się, że dlatego nie mogę sobie jej przypomnieć, iż ukrywała się przede mną ze smutku. Przez tak długie lata nie pamiętałem o niej, nie wspomina- łem jej, może nie chciałem sobie przypominać! A może właśnie cała moja podróż do Wenecji wynikała tylko z chęci przypomnienia sobie tej postaci? Z chęci odnalezienia naj- drobniejszego jej śladu na ziemi - nikłego śladu stopy na weneckich kamieniach? Wszak tutaj umarła. Nawet kiedy się jest nie bardzo starym, a i bez względu na kataklizmy wstrząsające bytem ludzkości, zadziwiająca się wydaje liczba istnień, które opadają jak liście niepotrzebne roślinie wzbijającej się w górę. Istnienia młode, które nagle gasną bez powodu i bez śladu. Pamięć o nich żyje czas jakiś, wreszcie ona ginie wraz z nami - i nic już więcej nie pozostaje. Na cmentarzach czasem napisy - ale i one się zacierają. Ani nazwiska tych osób, ani rodziny, ani przed- miotu przez nie stworzonego - czasem tylko taka foto- grafia. Ale i ją spalą usilni w sprawie robienia porządków spadkobiercy - i zgaśnie w ogniu ostatni cień istnienia. Mój Boże, sprawa zwyczajna, ludzka, którą trzeba trak- tować z wyrozumieniem, ale mnie wtedy w Wenecji długo nie dała zasnąć, aż przypomniałem sobie, a właściwie mówiąc opowiedziałem sobie po kolei wszystko, co o Zosi pamiętałem. Niewiele tego było - ale może dla mnie dużo? Poznałem Zosię w wielkim ukraińskim domu w Szapijo- w»e. Przyjechałem tam jako korepetytor jaśnie panicza, który wraz z matką przybył do tego domu w odwiedziny. Ona była miejscową nauczycielką przy miłej, ale brzydkiej hrabiance. Wtedy mi się zdawało, że była ode mnie dużo młodsza. W rzeczywistości była młodsza o jakie trzy, cztery lata, ale w tych czasach wydaje się to wielką różnicą. Ja byłem już wtedy przy końcu uniwersytetu, ona - skończyła zaledwie warszawską pensję. Oboje tkwiliśmy w środowisku nawet sympatycznych ludzi, z którymi jednak nic nas nie łączyło i łączyć nie mogło. Dla tych ludzi, którzy znali zamknięte kółka magnatów kresowych, jasne będzie, że i ubogi student, i panna z warszawskiej mieszczańskiej rodziny czuli się tam obco. Mimo woli musieliśmy zadowo- lić się własnym towarzystwem i po skończonych lekcjach, i równie długich i nudnych obiadach i kolacjach, dążyliśmy ku sobie, aby się wreszcie prawdziwie i po ludzku nagadać. Na sztucznym tle wspaniałego domu, wśród empirowych mebli i purpurowych dywanów, które mnie drażniły wów- czas jak czerwone płachty młodego byka, ,,panna Zosia" śmieszyła mnie nieco. Raziła mnie trochę swoimi mało- mieszczańskimi manierami, warszawskimi fiokami, pewną egzageracją, która ją różniła od prawdziwych hrabskich elegancji. Zwłaszcza irytowała mnie jej nieporadna nie- znajomość realiów ukraińskiego życia, zdziwienie wobec kresowych obyczajów i nieznajomość owego pysznego grand train, jakim się ten dwór odznaczał nawet wśród innych ukraińskich dworów. Mój uczeń dokuczał bardzo swojej kuzynce i jej nauczycielce, a kiedy mu czyniłem o to wyrzuty, powiedział najpoważniej w świecie: -- Cóż to za nauczycielka, proszę pana? Ona nie odróż- nia wiśni od czereśni! Ale wieczorem, kiedy już wszyscy szli spać albo kiedy nazjeżdżało się dużo gości i salony pałacu lśniły jasnymi lampami, spotykaliśmy się w małym szarym saloniku, z którego drzwi prowadziły do jej pokoju, i tam przed drzwiami sypialni siedzieliśmy nieraz parę godzin, komen- tując zdarzenia dnia albo mówiąc o sobie. Siadywaliśmy w tym saloniku nieraz bez światła, otworzywszy okno i patrząc na drzewa w parku, poruszane lekkim wiatrem od Czarnego Morza. Przyznam się, że traktowałem "pannę Zofię" z góry i przemówienia moje do niej nosiły raczej charakter pouczeń. Żartując z jej naiwności, tłumaczyłem jej, że całkiem bezbronnie wchodzi w życie, o którym, jak mi się wydawało - miałem dokładne pojęcie, i ostrzegałem ją przed wszelkimi zasadzkami, o których naczytałem się w rozmaitych książkach. Jak sam dzisiaj widzę, nie miałem o tym wszystkim najmniejszego pojęcia i nawet domyślam się, że Zosia w swoich dwudziestu latach była bardziej doświadczona niż ja w moich dwudziestu czterech. Pamiętam, siedzieliśmy kiedyś w tym szarym saloniku, z daleka od siebie, po dwóch stronach mahoniowego stołu, którego blat odbijał niepewny blask nocy. Powietrze ciężkie od słodyczy wdzierało się do pokoju. Światło zodiakalne świeciło prawie do północy, udzielając atmosferze tajem- niczego płowego cienia, który jest tylko właściwy letnim nocom na południu. Nie pamiętam szczegółów tej rozmowy, ale jej ogólny nastrój, a zwłaszcza tę nieoczekiwaną okoliczność, że moje półgębkiem mówione nauki moralne stwor/.yły w Zosi dla mnie pewnego rodzaju szacunek. Uważała mnie za "kogoś" i poczynała się radzić w sprawach życiowych, jak gdyby rzeczywiście moje doświadczenie było zasobnym skarbcem. Ze wszystkiego, co mi wówczas mówiła, wynikało, że miała do mnie głębokie zaufanie - nie jako do młodego człowie- ka, co wówczas uważałbym za pochlebniejsze, ale jako do człowieka w ogóle. Rozmowa ta stała się momentem przełomowym w naszym stosunku i początkiem krótkiej przyjaźni, która wyraziła się naprzód w bardzo długich rozmowach, dopókiśmy bawili pod jednym dachem, a po- tem w nieskończonej ilości listów, które krążyły pomiędzy Warszawą, gdzie mieszkała ona, a Kijowem, gdzie przeby- wałem ja. Mieszkanie moje w pałacu mieściło się w jednej z bocz- nych wieżyczek i składało się z okrągłego pokoiku i położo- nej za nim łazienki. Oprócz tego w wieżyczce znajdował się jeszcze jeden pokój, położony nad moim, do którego prowadziły kręcone schodki. W końcu sierpnia zjazd gości był olbrzymi i jednego z nowo przybyłych młodzieńców umieszczono w pokoju nade mną. Młody człowiek ten przechodząc co wieczora przez mój pokój, korzystając ze wspólnej łazienki, schodząc z rana - a wstawał nawet wcześniej ode mnie - stykał się wciąż ze mną i powoli zaczęliśmy z nim rozmawiać nie tylko o pogodzie lub o nowych gościach. Wydał mi się bardzo nieśmiały i jak gdyby trochę niewypierzony, pomimo iż był w moim wieku. Miał nie tylko niezgrabne poruszenia - ale nawet pewne odruchy w rozmowie świadczyły o tym, że nie umiał okazywać swoich uczuć. Wszelka serdeczność wydawała mu się obca i w momentach kiedy chciał okazać mi pewne zainteresowanie, formułował swe zdania w ten sposób, że gdybym intuicyjnie nie odczuwał jego intencyj, mógłbym się obrazić. Posiadał w najwyższym stopniu ową właściwą ludziom dobrze wychowanym cechę, że ich nieśmiałość lub zażenowanie przybiera formy impertynencji. Był to właśnie Oswald Sosnowski. Był krewnym pani domu - ale widocznie nudził się jak pies w studni, gdyż nie grał w karty, nie polował, a tenisistą, pomimo angielskiego wykształcenia, był nader słabym. Po kilku dniach widać było, że poczyna uciekać od swojego towarzystwa i że poszukuje wyraźnie mnie i mojej nowej przyjaciółki. Toteż w tydzień po przyjeździe był on już stałym gościem szarego saloniku i przesiadywał razem z nami prawie do świtu. Przypuszczam, że nasze rozmowy prowadzone tak długo w noc musiały się bardzo ujemnie odbijać na lekcjach, których udzielaliśmy naszej młodzieży - ale w tym mo- mencie nic nas nie obchodziło. Stopniowo utworzył się wyraźny triumwirat, stroniący od ogólnych zabaw, a urzą- dzający sobie własne spacery, wycieczki i przyjemności. Oswald, opierając się na swym uprzywilejowanym stanowi- sku, rozpoczął akcję zmierzającą do równouprawnienia nas w domu z resztą gości i do wysunięcia nas na plan pierwszy, jeżeli chodziło o jakieś zabawy, w które choć trochę trzeba było włożyć zainteresowań intelektualnych. Tak sprawy stały w momencie, kiedy miał się odbyć w pałacu wieczór, na który zaproszono całe sąsiedztwo, nie wyłączając mniej nobilnych członków społeczeństwa. Bal miał poprzedzić koncert, na którym Zosia miała deklamo- wać W Szwajcarii, a ja miałem grać na fortepianie. Przygotowania do tego balu zajmowały nas bardzo, a Zosia radziła się mnie wielokrotnie co do fragmentów, które trzeba było wybrać - umiała całe W Szwajcarii na pamięć - i nawet zasięgała mojej rady co do toalety. Wśród zaproszonych gości znajdowała się także rodzina doktora z miejscowego miasteczka. Sam doktor, wesoły brodaty człowieczek, był osobistością bardzo popularną i często przyjmowaną w pałacu, ponieważ - jak twierdziła legen- da - był naturalnym bratem hrabiego, właściciela pałacu. Na bal przybył z żoną i jej bratem, znanym warszawskim ekonomistą. Przypomniałem sobie Zosię w białej sukni stojącą na estradzie i mówiącą cichym na razie głosem strofy poematu. W miarę jak się zapalała, głos jej się podnosił, poczynał dominować nad salą i dźwięczał podobny do śpiewu skowronka, coraz wyżej wznoszącego się nad polem. Nie powiem, aby ta deklamacja była piękna ani tym bardziej uczona, ale jednakże coś w samej postawie Zosi, w błysku jej oczu, w westchnieniu, z jakim zakończyła wypowiadany fragment, a w którym był żal za uciekającą jak gdyby poe- zją - poddało jej czarowi całą salę. Potem przy kolacji apetites tables siedzieliśmy we trójkę z Oswaldem. Pod koniec nagle przysiadł się do nas ów brat doktorowej, profesor Żalwat, i począł Zosi prawić komplementy, takie jakieś nieprzyjemne w swojej zaokrąglonej formie, że mnie diabli brali. Oswald podzielał moją wściekłość, ale cóż było na to poradzić? Trzeba było przyjmować za dobrą monetę życzliwość starego uczonego. Wydawał się nam stary, był bowiem po czterdziestce. Pamiętny to wieczór. Noc była jasna, kiedy staliśmy na tarasie w pałacu szapijowskim i patrzyliśmy na staw, położony w dole. Wszystko tu było skazane na zagładę, a my jak gdyby odczuwając kruchość tego pięknego otocze- nia, nietrwałość delikatnych uczuć, jakie snuły się pomiędzy nami, wiążąc nas jak gdyby girlandami letnich kwiatów - uczuliśmy, jak grające w nas serca wznoszą się o pół tonu w górę. Modulacja ta, połączona z zapachem floksów, z brzękiem instrumentów, grających walca z Manewrów jesiennych, wycisnęła prawie łzy z moich oczu. Wracałem wielokrotnie do tego momentu, odtwarzając go w moich powieściach, ale zawsze usuwałem z niego Zosię, zapodzie- wała mi się gdzieś w tych chwilach, kiedy przypominałem sobie zapach letnich roślin, błysk stawu w dole i uścisk dłoni Oswalda, który, rozmarzony muzyką, szampanem, nocą, niezgrabnie usiłował być serdecznym. I profesor był z nami, ale o nim także zapomniałem - ale to z innych powodów. Krążył wkoło nas jak nietoperz, cicho przesuwając się z miejsca na miejsce, przytulając do kolumn, trzymając się cienia ustawionych na tarasie cyprysów i pomarańcz. Mówił do nas i za nas - i milczał widząc, iż nas wspo- mnienie wierszy Słowackiego rozmarza - że lękamy się samych siebie, że przeczucia naszej młodości zaczynają się zbijać w konkretne gruzły, które z trudnością przechodzą przez klapy naszych serc. Była to chwila "niezapomniana", a przecież o tym wszystkim zapomniałem! Przebacz, Zosiu, ale byłem taki młody. Ach, tak, i był jeszcze tego wieczora spacer po wodzie. Nie pamiętam go już dokładnie. Zlał mi się we wspomnieniu z tyloma innymi spacerami - tylko pamiętam, że doktor Żalwat dokuczał Zosi promienistymi słowami poematu: ...bo ona była jak wodne boginie, Miała powozy z delfinów, z gołębi I kryształowe pałace na głębi, I księżycowe korony w noc ciemną... A potem wszystko się urwało: Oswald wyjechał na trzeci dzień po balu, bardzo zresztą serdeczny. Moja pryncypałka także zebrała się już do odwrotu. Przyjaźń moja z Zosią przerzuciła się w sferę korespondencji. Rozstaliśmy się, poczęliśmy wymieniać z sobą listy, setki listów w ciągu dwóch lat. I rzeczywiście stało się, jak przeczuwałem. Ja zamykałem się w wieży z kości słoniowej, Zosia powoli wchodziła w życie. I tak trwało przez czas długi, wreszcie się skończyło. Formalnego zerwania naszej przyjaźni nie było. Ale wymiana listów przerwała się nagle, oto w jakich okoliczno- ściach. I jeżeli w tę noc wenecką, leżąc w zimnym pokoju, to zapalając, to gasząc lampę przy łóżku, przypominałem sobie z trudnością minione dzieje tej znajomości, to zakoń- czenie jej wypłynęło w mej głowie tak całkowicie, tak wyraźnie, tak plastycznie, jak mało który obraz mej młodo- ści. Zakończenie to to był może najosobliwszy tydzień, jaki mi owe czasy dały - i to nie dla zdarzeń zewnętrznych, których był pozbawiony, ale dla tego wewnętrznego napię- cia, tego uroku, jakim był przepełniony, prawdziwy pierw- szy tydzień życia odczuwanego. Są takie momenty, nie zaznaczone żadnym wielkim zdarzeniem, żadną wielką sprawą, a przepełnione tylko jak naczynie po brzegi odczuwaniem życia. I wtedy mała podróż, serdeczna rozmowa, widok nawet pięknego pejzażu czy nawet pojedynczego drzewa nabiera swoistego, jemu tylko właściwego znaczenia i świeci jak jasna plama we mgle naszego dalszego istnienia. Ja wówczas mieszkałem w Kijowie, a Zosia w Warszawie. Kończyłem niby to uniwersytet, ale w głowie miałem zupełnie co innego. Były to pierwsze czasy, kiedy zacząłem się oddawać twórczości i upajałem się nią jak alkoholem. Zosia chodziła już na jakieś kursy uniwersyteckie czy Wolną Wszechnicę. Zaraz po Bożym Narodzeniu listy Zosi zagęściły się, przychodziły co dwa dni i przynaglały gwał- townie, abym przyjechał do Warszawy. Na razie wydawało mi się to niemożliwe: przede wszystkim byłem zajęty pisa- niem, po drugie nie miałem pieniędzy. Zresztą zastanawia- łem się, czy rzeczywiście mój przyjazd jest taki niezbędny? Co się właściwie dzieje? Zosia nie precyzowała nic, tylko coraz gwałtowniej pisała, iż "wszystko" zależy od mojego przyjazdu. Nawet życie... itd., itd., jak to potrafią pisać egzaltowane kobiety. W zasadzie nie miałem nic przeciwko takiej eskapadzie. Nie widziałem Zosi od czasów Szapijowa prawie wcale, raz tylko jeden minionego lata przejeżdżała przez Kijów na nową jakąś posadę. Spędziłem z nią dwa dni na spacerach i rozmowach. Przechadzaliśmy się po Kupieckim Ogrodzie, patrzyliśmy na niebieską taflę Dniepru jak gdyby roz- szerzającą się ku górze i wciągaliśmy nozdrzami woń heliotropów, posadzonych po obu stronach ścieżek. Trzeba jednak przyznać, że w ciągu tych dwóch dni nie powróciliś- my do tonu dawnych rozmów ani nie odnaleźliśmy tego kontaktu, jaki - zdawało się - miały nasze myśli w listach. Istniała między nami jakaś tajemna przegroda. Przypisywa- łem to raczej pewnemu niezżyciu się naszemu i obcości, którą wprowadzało długie rozłączenie. Byłem wówczas zresztą bardzo przepracowany. To samo było teraz. Upadałem ze zmęczenia. Uczyłem się wiele, pracowałem zarobkowo - a ponadto budził mnie czasem w nocy gwałtowny zew. Siadałem do stołu i pisałem jakieś fantastyczne opowiadanie, na poły splecione z prze- żyć, na poły z lektury. Zima była mroźna, za oknami leżał głęboki śnieg. W moim pokoju było bardzo zimno i ręka marzła nad papierem. Cały tryb mojego życia więził mnie, zamykał, nie pozwalał na kontakty z ludźmi. Myśl o wyjeź- dzie na pewien czas do Warszawy była bardzo ponętna. Trzeba było tylko dostać gdzieś pieniędzy. Przypomnia- łem sobie bogatego kolegę, który mieszkał na wsi na drodze pomiędzy Kijowem a Warszawą i który na pewno zechce mi pożyczyć owe trzydzieści rubli, potrzebne mi na tygodniowy pobyt w Warszawie. Decyzje moje powziąłem trochę jak we śnie. Bawię się czasami, kiedy samotnie siedzę na jakiejś ławce, na ulicy lub w parku, chwytaniem momentu decyzji, która mnie do powstania z ławki zmusza, i przyznam się, że nigdy ułowić go nie potrafię. Tak samo nie mogłem zmiarkować, kiedy się na ten wyjazd zdecydowałem i jakim sposobem już wysiadałem przed gankiem domu mojego przyjaciela. Był zimny lutowy dzień, rozpoczęło się we mnie magiczne działanie owego tygodnia. Świadomość jak gdyby roz- szerzyła się czy pogłębiła i dokładniej przejmowały mnie wszelkie dane zewnętrzne, które przenikały do mojego wnętrza za pomocą zmysłów. W kilkugodzinnym pobycie 17 Opowiadania u mojego przyjaciela mieściło się już całe przeczucie Zosi, chociaż wszystko w zimnych i wysokich pokojach tego domu było inne niż w ciepłym szapijowskim dworze latem, kiedyśmy z nią i z Oswaldem spędzali wieczorne godziny w szarym saloniku. Obraz dwuletniej naszej przyjaźni rozwijał się w mej głowie, podczas kiedy rozmawiałem tu z obcymi ludźmi, żartowałem i śmiałem się. Dom mojego kolegi był domem wesołym - jednak obraz tej dziewczyny z czarnymi war- koczami, które upinała na głowie a la Dante Rossetti, przez cały czas nie znikał mi z oczu. Po raz pierwszy tutaj odczułem niepokój z powodu Zosi, po raz pierwszy - nagle wyrwany z krainy marzeń i wyobrażeń, w jakiej dotychczas przebywałem - zastanowiłem się nad powodami, dla jakich ona mnie wzywała, i zrozumiałem, że muszą one być dość ważne, skoro apel jej brzmiał tak gwałtownie. Kolega mój zatrzymał mnie na obiad, pożyczywszy oczywiście owe trzydzieści rubli, i obiecał mnie po obiedzie sam odwieźć na warszawski pociąg. Myśli widać moje, bo mówiłem mało, naprowadziły rozmowę na temat przyjaźni pomiędzy kobietą i mężczyzną. Sam nie wiedząc jak, stałem się gorącym obrońcą tego ideału i aczkolwiek kpiono sobie ze mnie, w żywych słowach opisywałem urok takiego stosunku. Kiedy mój kolega odprowadził mnie na stację - w futrzanej czapie i wspaniałej szubie - powiedział mi na zakończenie jako starszy i doświadczeńszy przyjaciel: "Na twoim miejscu nie wierzyłbym tak bardzo w tę czystą przyjaźń pomiędzy mężczyzną a kobietą!" Jadąc w wagonie rozmyślałem o tym powiedzeniu i uśmiechałem się z lekka. Nie wierzyć tym listom? Tym szczerym wypowiedziom Zosi? Przecież ona o wszystkim do mnie pisała, ja może byłem mniej szczery w stosunku do niej, ale ona? Nie pisałem jej, na przykład, nic o tym, że zacząłem pisać, ale co to ją obchodzi? Ona wspomniała mi parę razy o Oswaldzie, mówiła, że widuje w dalszym ciągu profesora Żalwata... dawała mi nawet do zrozumienia, że kocha się w profesorze... takie różne babskie sprawy... Zdrzemnąłem się. Powietrze w Warszawie było zupełnie inne: ani śladu mrozu, ani śladu śniegu. Na ulicach prawie wiosennie, stosownie do różnic kalendarza tam był jeszcze luty, tutaj zupełny marzec. Już sama ta przemiana atmosfery, powiew od szarej Wisły, poblask słońca na dachach i promienie padające przez żółte zasłony do niebieskiej kawiarni, sam dźwięk języka polskiego na wiosennych trotuarach upajał już mnie - a cóż dopiero Zosia. Zosia wydała mi się wtedy piękna, chmurna, ogromnie zajęta swoją osobą. Wbrew wszystkim gwałtownym listom, kiedy zatelefonowałem do niej po przyjeździe, wydała się lekko zdziwiona. Przez cały dzień nie mogła się ze mną zobaczyć i dopiero wieczorem na chwilkę wpadłem do niej. Wychodziła do teatru. Zastałem ją w domu samą, już ubraną w piękną suknię perłowopopielatego koloru, z kołnierzykiem z weneckich koronek u szyi. Siedziała jak gdyby zgnębiona w fotelu i nie wstała na moje powitanie. Kiedy ją pocałowałem w rękę, zarumieniła się, wyrwała dłoń z mojej i powiedziała szybko: - Po cóżeś przyjechał? Mnie już nic nie trzeba. Popatrzyłem na nią zdziwiony. - Zosiu, wzywałaś mię przecie? - Ty zawsze bierzesz wszystko dosłownie. - A potem jak gdyby przezwyciężała jakąś myśl, która ją tłoczyła, dodała bez uśmiechu: - No, doskonale, że przyjechałeś, będzie nam dobrze przez parę dni. Ale naprawdę, nie trzeba było przejmować się moimi listami. Wiesz, że jestem wariatka. Spojrzałem na nią uważnie. Twarz jej zmieniła się, oczy zaszkliły, brwi były stale ściągnięte w nieprzyjemny grymas, pobladła bardzo, ale i wypiękniała. - Chciałaś przecie, żebym był przy tobie?,Prawda? - zapytałem może czulej, niż sobie życzyłem. 17* - Tak, ale nie trzeba spełniać wszystkich moich za- chcianek - powiedziała poważnie i nie patrząc na mnie. To była pierwsza i ostatnia istotna rozmowa w ciągu tego tygodnia, który spędziłem przy niej. Reszta podobna była do bajki. Nagłe wyrwanie się z zamkniętej ki