Steel Danielle - Podarunek
Szczegóły |
Tytuł |
Steel Danielle - Podarunek |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Steel Danielle - Podarunek PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Steel Danielle - Podarunek PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Steel Danielle - Podarunek - podejrzyj 20 pierwszych stron:
danielle steel
podarunek
Świat Książki
Warszawa 1996
Tom
Całość w tomach
$p$w$z$n
$print #f
$lublin #aiif
`pa
Adaptacja na podstawie
książki wydanej przez
Świat Książki
Warszawa 1996
Przełożył:
Tomasz Wyżyński
Redakcja techniczna
wersji brajlowskiej:
Piotr Kaliński
Skład, druk i oprawa:
$p$w$z$n ¬(¦Print 6Ϭ)¦
ul. Hutnicza 9
#bj-bah Lublin
tel. (#j-ha) #gf-ab-hj
$i$s$b$n #hc-heihg-gi-g
`st
podarunkom, które otrzymałam od życia,@ mojemu mężowi Johnowi, moim
dzieciom@ i aniołom, które zatrzymały się przy mnie@ na krócej lub na
dłużej,@ by obdarzyć mnie szczęściem.@ Z wyrazami miłości
d.s.
Rozdział pierwszy
Annie Whittaker ubóstwiała Boże Narodzenie - prószący śnieg, rozjarzone
choinki stojące na trawnikach przed domami, kolędy i dreszczyk emocji
towarzyszący oczekiwaniu na przybycie świętego Mikołaja, który miał się
wkraść do pokoju przez komin, zostawić prezenty i umknąć tą samą drogą.
Ubóstwiała chodzić na ślizgawkę i pić gorącą czekoladę, nawlekać wraz z
mamą na nitki ziarenka prażonej kukurydzy, a potem siedzieć w salonie i z
zachwytem wpatrywać się w ustrojoną choinkę, skrzącą się od bombek,
oświetloną kolorowymi lampkami.
Elizabeth Whittaker urodziła Annie w wieku czterdziestu jeden lat i była
to wielka radość, radosna niespodzianka. Kiedyś marzyła o drugim dziecku,
lecz po wielokrotnych nieudanych próbach traciła w końcu wszelką nadzieję.
Tommy miał już dziesięć lat i Liz pogodziła się z myślą, że pozostanie
jedynakiem. Wyrósł na wspaniałego chłopca, a Liz i John byli z niego bardzo
dumni. Grał nieźle w futbol i baseball, każdej zimy zaś okazywał się
gwiazdorem młodzieżowej drużyny hokejowej. Był grzeczny, posłuszny,
kochający i przynosił ze szkoły same dobre stopnie, lecz na szczęście
potrafił też łobuzować jak każde normalne dziecko. Nie był ideałem - po
prostu zwyczajnym dobrym chłopcem. Miał jasne włosy Liz i bystre niebieskie
oczy ojca. Odznaczał się inteligencją i poczuciem humoru i choć w pierwszej
chwili zaniemówił ze zdumienia, szybko się pogodził z myślą, że będzie miał
siostrzyczkę.
Pięcioletnia Annie, oczko w głowie rodziców, była drobną, chudą istotką o
zaraźliwym uśmiechu; gdy tylko ona i Tommy przebywali razem, w domu
nieustannie dźwięczał jej radosny śmieszek. Codziennie czekała
niecierpliwie, aż brat wróci ze szkoły, a później jedli w kuchni ciastka i
pili mleko. Po urodzeniu Annie Liz, pracująca jako nauczycielka w szkole
średniej, przeszła na zastępstwa. Twierdziła, że chce spędzać jak najwięcej
czasu z córeczką. I rzeczywiście, prawie się nie rozstawały.
Liz zaczęła również pomagać w zajęciach plastycznych w przedszkolu, do
którego chodziła Annie. Po południu piekły razem ciasteczka, herbatniki i
biszkopty albo siedziały w obszernej, przytulnej kuchni i Liz czytała
córeczce bajki. Żyli we czwórkę w ciepłej domowej atmosferze, czuli się
bezpiecznie i nie zagrożeni nieszczęściami spadającymi na innych. A John
zapewniał im dobrobyt materialny. Prowadził największą hurtownię artykułów
spożywczych w stanie, co dawało niezłe dochody. Miał łatwy start, bo
odziedziczył firmę po ojcu i dziadku. Mieszkali w ładnym domu, w lepszej
części miasta. Nie byli z pewnością milionerami, lecz nie zagrażały im
nagłe zmiany koniunktury, które dotykały farmerów i ludzi pracujących w
branżach bardziej podatnych na kaprysy mody. Wszyscy potrzebują dobrego
jedzenia, a John Whittaker zawsze potrafił je dostarczyć. Był czułym,
kochającym mężem i miał nadzieję, że w przyszłości Tommy przejmie po nim
interes. Najpierw jednak syn powinien skończyć college. Annie zresztą też,
bo John chciał, by córka była równie inteligentna i wykształcona jak matka.
Annie mówiła, że chce zostać nauczycielką, tak samo jak mamusia, ale John
wymarzył ją sobie w roli lekarki albo prawniczki. W tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym drugim roku były to śmiałe marzenia, lecz John zgromadził
już odpowiedni fundusz na edukację Annie. Kilka lat wcześniej przeznaczył
także sporą sumkę na wykształcenie Tommy'ego, toteż studia mieli oboje
zapewnione. John święcie wierzył w potęgę marzeń. Powtarzał, że jeśli ktoś
czegoś bardzo pragnie i jest dostatecznie pracowity, zawsze osiągnie cel.
Sam zresztą także odznaczał się wyjątkową pracowitością. Kiedyś Liz
pomagała mu w firmie, lecz teraz z radością pozwolił żonie zostać w domu.
Wracał późnym popołudniem i zastawał ją z Annie na kolanach albo
obserwował, jak bawią się lalkami w pokoju córki. Kiedy na nie patrzył,
czuł w sercu ciepło. Skończył czterdzieści dziewięć lat, miał cudowną żonę,
dwoje wspaniałych dzieci i był szczęśliwy.
- Gdzie jesteście? - zawołał, wróciwszy tego popołudnia do domu,
otrzepując z kapelusza i płaszcza płatki śniegu i odpychając sukę, która
merdała ogonem i ślizgała się w kałuży wody z roztopionego śniegu
ściekającego z jego butów. Była to duża seterzyca irlandzka, której nadali
imię żony prezydenta Trumana, Bess. Liz uznała to początkowo za afront
wobec ówczesnej pani prezydentowej, lecz imię pasowało i w końcu się
przyjęło, a w tej chwili nikt już nie pamiętał o jego pochodzeniu.
- Tu, w salonie! - odkrzyknęła Liz, a John wszedł do pokoju i zastał żonę
i córkę wieszające na choince ludziki z piernika.
Piekły je razem całe popołudnie, a gdy figurki leżały w piekarniku, Annie
kleiła papierowe łańcuchy.
- Cześć, tato! Jak ci się podoba choinka? Prawda, że ładna?
- Śliczna, kochanie!
Uśmiechnął się do córeczki, a później bez wysiłku uniósł ją i wziął na
ręce. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o rumianej cerze swoich irlandzkich
przodków, z kruczoczarnymi włosami, z których wciąż nie widać było siwizny,
choć zbliżał się już przecież do pięćdziesiątki. Czysty błękit jego oczu
odziedziczyli zarówno Tommy, jak i Annie. Liz, choć blondynka, miała oczy
piwne, czasami wręcz orzechowe. Ale oczy Annie były jasne, niemal białe.
Uśmiechała się do ojca i figlarnie pocierała swoim noskiem o jego nos,
śliczna jak aniołek. Postawił ją delikatnie na podłodze, a później
pocałował żonę, patrząc na nią rozkochanym wzrokiem.
- Coście dzisiaj robiły? - spytał ciepło.
Byli małżeństwem od dwudziestu dwu lat, lecz zazwyczaj, gdy nie dokuczały
im drobne codzienne kłopoty, wciąż wydawali się zakochanymi nowożeńcami,
którzy świata poza sobą nie widzą. Pobrali się dwa lata po uzyskaniu przez
Liz dyplomu. Pracowała już wówczas jako nauczycielka, a Tommy urodził się
dopiero siedem lat po ślubie. Stary doktor Thompson tak naprawdę nigdy nie
zdołał znaleźć jasnego wytłumaczenia, dlaczego Liz ma ciągle pecha i nie
może zostać matką. Zanim wydała na świat Tommy'ego, przeszła trzy
poronienia i to, że urodziła wreszcie zdrowego chłopca, graniczyło z cudem.
A gdy po kolejnych dziesięciu latach pojawiła się Annie, Elizabeth i John
uznali się za prawdziwych wybrańców losu. Byli niezmierni dumni z dzieci i
przyznawali bez skrępowania, że są one dla nich głównym źródłem radości i
treścią ich życia.
- Dostałem dziś pomarańcze z Florydy - oznajmił John, siadając i wyjmując
fajkę. Na kominku płonął wesoło ogień, a dom pachniał piernikami i prażoną
kukurydzą. - Jutro trochę wam przyniosę.
- Wspaniale! Przepadam za pomarańczami!
Annie klasnęła w rączki i wdrapała się ojcu na kolana, a tymczasem Bess
wspięła się na tylne łapy, próbując iść w ślady dziewczynki. John odsunął
łagodnie psa, Liz zaś zeszła z drabiny, pocałowała męża i zaproponowała mu
szklankę grzanego wina.
- Propozycja nie do odrzucenia!
Uśmiechnął się i trzymając Annie za rękę podążył za żoną do kuchni,
podziwiając w duchu jej zgrabną figurę. Wtem trzasnęły drzwi frontowe i do
domu wszedł Tommy, z zaczerwienionym nosem i łyżwami w ręku.
- Mmm... ładny zapach! Cześć, mamo!... Cześć, tato!... No i co dzisiaj
porabiałaś, smarkulo? Pewnie wyjadałaś mamie wszystkie ciasteczka!
Zmierzwił włosy Annie i ucałował ją, przytykając zimny policzek do jej
twarzy. Był mróz i padał coraz gęstszy śnieg.
- Nie zjadłam, tylko upiekłam ciasteczka razem z mamusią. Zjadłam tylko
cztery! - odpowiedziała rezolutnie siostra i oboje wybuchnęli śmiechem.
Annie celowała w takich zgrabnych ripostach i prawie nikt nie umiał się
oprzeć jej wdziękowi, a już na pewno nie brat ani zapatrzeni w nią rodzice.
Nie była jednak rozpieszczona. Po prostu wzrastała otoczona miłością,
dzięki czemu nabywała swobody w obcowaniu z ludźmi i naturalnej sympatii do
nich. Uwielbiała się śmiać, uwielbiała gry i zagadki, uwielbiała biegać po
polu z rozwianymi włosami, uwielbiała zabawy z Bess... ale najbardziej ze
wszystkiego uwielbiała starszego brata. Spoglądała nań w tej chwili
roziskrzonym wzrokiem, zerkając na stare, podniszczone łyżwy.
- Pójdziemy jutro na ślizgawkę, Tommy?
W pobliżu znajdował się zamarznięty staw i w sobotnie ranki brat często
zabierał tam Annie.
- Jeśli przestanie padać, bo inaczej nawet nie znajdziemy jeziorka pod
śniegiem - odpowiedział z ustami pełnymi pysznych ciasteczek.
Na ich widok pociekła mu ślinka i gdy Liz ostrożnie zdejmowała fartuch,
od razu się nimi poczęstował. Miała na sobie schludną bluzkę i szarą
spódnicę, a John po raz kolejny skonstantował z zadowoleniem, że ma ciągle
taką samą zgrabną figurę jak w szkole średniej, gdy ją poznał. Chodziła do
pierwszej klasy, on zaś do ostatniej; przez dłuższy czas wstydził się
przyznać, że się zakochał w takiej smarkuli, lecz w końcu wszystko i tak
się wydało. Koledzy z początku nabijali się z niego, lecz potem jakoś się
przyzwyczaili. W rok później rozpoczął pracę w hurtowni ojca, a Liz
skończyła najpierw szkołę, potem college, po czym pracowała dwa lata jako
nauczycielka. Ożenił się z nią dopiero po dziewięciu latach znajomości,
lecz ani przez chwilę nie wątpił, że warto tak długo czekać. Przez całe
życie realizował swoje plany bardzo powoli; tak samo było z dziećmi. Ale
cierpliwość sowicie się opłaciła. Byli szczęśliwi. Osiągnęli wszystko, co
sobie wymarzyli.
- Jutro po południu mam mecz - zauważył niedbale Tommy, wpychając do ust
dwa kolejne ciasteczka.
- Na dzień przed Wigilią?! - spytała ze zdziwieniem matka. - Nie wiem,
czy to najlepsza pora na grę w hokeja.
Rodzice zawsze chodzili na mecze Tommy'ego, chyba że przeszkodziło im coś
naprawdę ważnego. John również z pasją grywał kiedyś w hokeja i futbol i
cieszył się, że syn poszedł w jego ślady. Parę sezonów temu dwóch chłopców
wybiło sobie zęby podczas meczu, ale Tommy grał ostrożnie i dopisywało mu
szczęście. Żadnych złamań, żadnych poważniejszych urazów, tylko kilka
zwichnięć i mnóstwo siniaków, a John twierdził, że to nieodłączna część
frajdy.
- To przecież normalny chłopak, na litość boską! Nie możemy trzymać go
wiecznie pod kloszem!
Ale Liz nieraz przyznawała się w duchu, że chętnie trzymałaby Tommy'ego
pod kloszem. Głęboko kochała dzieci i męża, i nie była w stanie znieść
myśli, że mogłoby ich spotkać coś złego. Była kobietą, która czujnie
strzeże swojego szczęścia.
- Masz od jutra ferie? - spytała z ciekawością Annie, a Tommy kiwnął
głową, uśmiechając się szeroko.
Snuł bogate plany świąteczne dotyczące dziewczyny imieniem Emily, na
którą miał oko od Święta Dziękczynienia. Jej rodzice, matka pielęgniarka i
ojciec lekarz, przeprowadzili się do Drinnell dopiero w tym roku.
Przyjechali z Chicago i Emily była bardzo fajna. Na tyle fajna, że Tommy
zaprosił ją na kilka meczów hokejowych. Ale nie posunął się na razie dalej.
W przyszłym tygodniu zamierzał wybrać się z nią do kina, a może nawet
zaproponować wspólne spędzenie sylwestra, choć nie zdobył się jeszcze na
odwagę, by jej o tym wspomnieć.
Annie domyśliła się, że brat lubi Emily. Pewnego dnia, gdy wybrali się
razem na łyżwy, zauważyła, jak na nią patrzy, a oprócz tego raz zderzył się
z nią podczas jazdy i okropnie się zarumienił. Emily przyszła na ślizgawkę
ze starszą siostrą i dwiema koleżankami. Annie uważała ją za miłą, ale nie
rozumiała, dlaczego brat dostał takiego hopla na jej punkcie. Emily miała
długie, lśniące czarne włosy i całkiem nieźle radziła sobie na łyżwach.
Prawie nie odzywała się do Tommy;ego, tylko zerkała na nich kątem oka, ale
później, gdy zbierali się do odejścia, serdecznie wycałowała Annie.
- Zrobiła to, bo cię lubi - wyjaśniła rzeczowo siostra, wracając do domu
z Tommym, który niósł jej łyżwy.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytał, siląc się na chłód, choć widać
było, że jest zmieszany i trochę podenerwowany.
- Jak jeździłeś na łyżwach, przez cały czas gapiła się na ciebie
cielęcymi oczami - powiedziała Annie, odrzucając na ramiona swoje długie
jasne włosy i uśmiechając się chytrze.
- Jakimi oczami?
- Dobrze wiesz jakimi. Podkochuje się w tobie. Dlatego była dla mnie taka
słodka. Ona też ma młodszą siostrę, ale nigdy jej tak nie obściskuje. Lubi
cię, to jasne jak słońce.
- Nie bądź taka mądralińska, Annie. Lepiej zajmij się lalkami lub czymś w
tym rodzaju, dobrze?
Tommy próbował udawać, że słowa Annie nie robią na nim żadnego wrażenia,
a później powiedział sobie, że byłby skończonym głupcem, gdyby brał sobie
do serca paplaninę pięcioletniej siostry.
- Lubisz ją, prawda? - spytała prowokacyjnie Annie i zachichotała.
- Czy mogłabyś wreszcie przestać wścibiać nos w nie swoje sprawy? -
odparował ostro Tommy. Rzadko odzywał się do siostry takim tonem, ale Annie
wcale się tym nie przejęła.
- Jej starsza siostra wydaje mi się znacznie fajniejsza.
- Zapamiętam to sobie na wypadek, gdybym chciał się umówić z dziewczyną z
najstarszej klasy.
- Nie podobają ci się dziewczyny z najstarszej klasy? - zdziwiła się
Annie, nieco zaintrygowana.
- Jasne, że mi się podobają, ale siostra Emily skończyła już siedemnaście
lat - wyjaśnił Tommy, a Annie ze zrozumieniem skinęła głową, uśmiechając
się chytrze.
- Aha, jest dla ciebie za stara. To znaczy, że Emily jest w sam raz?
- Jakbyś zgadła, mała diablico!
- Dziękuję za komplement - odpowiedziała z powagą Annie, po czym weszli
do domu, podążyli do kuchni i wypili dla rozgrzewki po filiżance gorącej
czekolady.
Chociaż siostra często robiła różne uwagi na temat dziewcząt, które
spotykała w otoczeniu Tommy'ego, brat chętnie spędzał czas w jej
towarzystwie. Annie zawsze manifestacyjnie okazywała mu podziw i czuł się
przy niej strasznie ważny. Kochała go i wcale się z tym nie kryła.
Ubóstwiała go - a on ją.
Poprzedniego wieczoru, nim poszła spać, siedziała mu na kolanach, on zaś
czytał jej ulubione bajki. Najkrótszą przeczytał dwa razy, po czym matka
zabrała Annie do łóżka, a Tommy zaczął gawędzić z ojcem. Rozmawiali o
wyborach prezydenckich sprzed miesiąca, w których zwyciężył Eisenhower, i
zmianach, jakie może to spowodować. A później, jak zwykle, o hurtowni. John
chciał, żeby Tommy poszedł na ekonomikę rolnictwa. Whittakerowie wierzyli w
najbardziej podstawowe wartości: rodzinę, dzieci, świętość małżeństwa,
uczciwość, przyjaźń. Cieszyli się powszechną sympatią i szacunkiem. John
Whittaker uchodził zawsze za dobrego męża, fajnego chłopa i przyzwoitego
pracodawcę.
Tego wieczoru Tommy umówił się ze swoim najlepszym kolegą. Pogoda była
taka paskudna, że nie prosił nawet o pożyczenie auta, tylko poszedł na
piechotę i wrócił o wpół do dwunastej. Rodzice nigdy nie musieli się o
niego martwić. Zanim skończył piętnasty rok życia, miał już na koncie kilka
wybryków: dwa razy opił się piwem i wymiotował, gdy ojciec odwoził go
samochodem do domu. Whittakerom nie przypadło to szczególnie do gustu, ale
też nie robili z tego tragedii. Tommy był dobrym synem, a takie rzeczy
przytrafiają się większości dorastających chłopców. Johnowi również
zdarzyło się parę drobnych wyskoków, nawet znacznie gorszych, zwłaszcza gdy
Liz była na studiach. Niekiedy żartowała z niego na ten temat; upierał się,
że był wówczas wzorem cnót, ona zaś unosiła ironicznie brwi, po czym zwykle
całowała męża.
Tego wieczoru poszli wcześnie spać, a nazajurz rano, wyjrzawszy przez
okno, zobaczyli krajobraz jak ze świątecznej pocztówki. Wszystko pokrywał
nieskazitelnie biały puch i już o wpół do dziewiątej Annie zaciągnęła
Tommy'ego na dwór, by pomógł jej lepić bałwana. Włożyła ulubioną czapkę
hokejową brata, który powiedział, że po południu musi ją od niej pożyczyć
na mecz, na co odrzekła, że się zastanowi. Przewrócił ją na śnieg i leżeli
oboje na plecach, robiąc orła.
Po południu poszli całą rodziną na mecz, a chociaż drużyna Tommy'ego
przegrała, nie zepsuło im to humoru. Pojawiła się również Emily w
towarzystwie grupki rozchichotanych koleżanek; twierdziła, że to one
chciały przyjść, ona zaś przypadkowo się do nich przyłączyła. Była w
kraciastej spódnicy i ciepłych butach; długie ciemne włosy związała w
koński ogon, a Annie orzekła, że zrobiła sobie makijaż.
- Skąd wiesz? - spytał ze zdziwieniem i rozbawieniem Tommy, gdy opuścili
szkolne lodowisko i zmierzali w stronę domu. Emily i jej gadatliwe
przyjaciółki oddaliły się wcześniej w nieznanym kierunku.
- Ja też się czasami maluję, tak samo jak mama - odpowiedziała rezolutnie
Annie, a John i Tommy popatrzyli z uśmiechem na idącego między nimi
figlarnego gnoma.
- Mama się nie maluje! - zaprzeczył z przekonaniem brat.
- A maluje się! Używa pudru i różu, a czasem szminki.
- Doprawdy? - zdumiał się Tommy. Matka zwykle wyglądała bardzo ładnie,
lecz nie podejrzewał, że wspomaga naturę jakimiś sztucznymi środkami.
- Czasami nakłada też coś czarnego na rzęsy, ale ja od tego płaczę -
stwierdziła Annie, a Liz wybuchnęła śmiechem.
- Ja też płaczę, więc przestałam tego używać.
Później rozmawiali o meczu i innych sprawach. Wieczorem Tommy znów wybrał
się do kolegów, a jedna z jego koleżanek z klasy przyszła posiedzieć z
Annie, bo rodzice byli zaproszeni na przyjęcie bożonarodzeniowe u sąsiadów.
Wrócili do domu przed dziesiątą i położyli się spać o północy; kiedy się
zjawili, Annie spała jak suseł. Ale nazajutrz rano zerwała się skoro świt,
dziko podekscytowana. Była Wigilia i myślała tylko o prezentach, o które
prosiła świętego Mikołaja. Marzyła o lalce Madame Alexander i nie była
wcale pewna, czy znajdzie ją pod choinką. Chciała także dostać nowe sanki i
rower, choć zdawała sobie sprawę, że rower byłby stosowniejszym prezentem
na urodziny, przypadające na wiosnę.
W Wigilię pozostało jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia: przez cały ranek
uwijali się jak w ukropie. Zaprosili gości na pierwszy dzień świąt i Liz
musiała przygotować kilka wypieków. A wieczorem wybierali się na pasterkę.
Annie za tym przepadała, choć w istocie nie rozumiała jeszcze symbolicznego
znaczenia pasterki. Ale uwielbiała chodzić z rodzicami do kościoła późno w
nocy, siedzieć w ścisku na ławce, czuć ciepło i woń kadzideł, słuchać
kolęd. Przy ołtarzu stała piękna szopka ze żłobkiem, Marią i Józefem i
gromadką zwierząt. A dokładnie o północy do żłobka wkładano także
Dzieciątko Jezus. Przed wyjściem z kościoła Annie, choć senna, sprawdzała
zawsze, czy Dzieciątko tam jest, i cieszyła się, że zostaje w stajence
razem z tatą i mamą.
- To taka sama rodzina jak my, prawda, mamusiu? - spytała, przytulając
się do Liz, a matka pochyliła się i pocałowała ją w policzek.
- Tak, kruszynko, taka sama - odpowiedziała łagodnie, znów nie mogąc się
nadziwić swojemu szczęściu. - Kocham cię, Annie.
- J ciebie też - szepnęła córeczka.
Tej nocy Annie poszła jak zwykle na pasterkę i zdrzemnęła się, siedząc
wygodnie pomiędzy rodzicami. W przytulnym, pięknie przystrojonym kościele
było ciepło, a muzyka ukołysała ją do snu. Ale przed wyjściem jak zwykle
sprawdziła, czy w żłobku naprawdę leży Dzieciątko Jezus. Leżało. Annie
uśmiechnęła się na widok malutkiej postaci, a później popatrzyła na matkę i
ścisnęła mocno jej dłoń, Liz zaś spojrzała na córeczkę i do oczu napłynęły
jej łzy. Annie była prawdziwym skarbem zesłanym przez Boga, cudownym
podarunkiem, źródłem radości, ciepła i szczęścia.
Wrócili d domu tuż po pierwszej i położyli śpiącą Annie do łóżka. Kiedy
Tommy wszedł do jej pokoju, by pocałować ją na dobranoc, zapadła już w
głęboki sen; z jej ust dochodziło leciutkie pochrapywanie. Muskając wargami
jej czoło, zauważył, że jest dziwnie ciepłe, ale jakoś przeszedł nad tym do
porządku i nawet nie wspomniał o niczym matce. Wyglądała tak anielsko
spokojnie, że nie przyszło mu w ogóle do głowy, iż coś może być nie w
porządku.
W pierwszy dzień świąt Annie spała do późna, a gdy wreszcie się obudziła,
była jakby nieco oszołomiona. Poprzedniej nocy Liz własnoręcznie postawiła
na ganku talerz marchwi z solą dla reniferów i naszykowała ciasteczka dla
świętego Mikołaja, bo córeczka była zbyt senna, by to zrobić. Ale po
przebudzeniu Annie pobiegła sprawdzić, czy renifery zjadły marchewkę. Była
trochę senna i skarżyła się na ból głowy, ale nie miała gorączki i Liz
doszła do wniosku, że mogą to być początki lekkiej grypy. Ostatnio zaczęły
się mrozy i Annie mogła się przeziębić, gdy lepiła z Tommym bałwana. Ale
już wczesnym popołudniem dziewczynka odzyskała wigor. Cieszyła się z Madame
Alexander, z nowych sanek i pozostałych prezentów. Wyszła z bratem na dwór
i bawiła się przez godzinę, a gdy wróciła na gorącą czekoladę, była
zarumieniona, wesoła i wyglądała jak okaz zdrowia.
- No i jak ci się podobają prezenty, księżniczko? - spytał z uśmiechem
ojciec, pykając piękną holenderską fajką, którą dostał od Liz wraz z
rzeźbioną drewnianą podstawką na fajki.
- Są cudowne! - odpowiedziała Annie, uśmiechając się promiennie. - Moja
nowa lalka jest prześliczna, tatusiu!
Popatrzyła zmrużonymi oczami na ojca, jakby wiedziała, od kogo ją
naprawdę dostała, choć rzecz jasna tak nie było. Cała rodzina dokładała
starań, aby Annie w dalszym ciągu wierzyła w świętego Mikołaja. Kilka jej
koleżanek znało już prawdę, ale Liz powtarzała z uporem, że święty Mikołaj
zawsze daje dzieciom prezenty - grzecznym, bo są grzeczne, a tym mniej
grzecznym w nadziei, że się poprawią. Naturalnie nie było żadnych
wątpliwości, do której kategorii dzieci należała Annie. Rodzice, brat i
wszyscy, co ją znali, uważali ją za ideał.
Późnym popołudniem u Whittakerów zjawili się goście: trzy rodziny z
sąsiedztwa oraz dwaj pracownicy Johna z żonami i dziećmi. Dom szybko
wypełnił się gwarem i śmiechem. Wśród przybyłych znalazło się także dwóch
nastolatków w wieku Tommy'ego, który pokazał im z dumą swoją nową wędkę.
Marzył, by ją wypróbować, i nie mógł się wprost doczekać wiosny.
Przyjęcie było bardzo udane, a wieczorem, zostawszy sami, Whittakerowie
zjedli spokojnie kolację, złożoną z zupy z indyka, pieczeni pozostałej z
obiadu oraz smakołyków przyniesionych przez gości.
- Chyba nie tknę jedzenia przez miesiąc - oznajmił wreszcie John,
przeciągając się na krześle. Liz uśmiechnęła się i zauważyła, że Annie jest
blada i że ma nieco szklisty wzrok; na jej policzkach widać dwie
jasnoczerwone plamy. W pierwszej chwili pomyślała, że to róż, którym
dziewczynka tak lubiła się bawić.
- Znowu dobrałaś się do moich kosmetyków? - spytała z rozbawieniem, choć
poczuła lekkie ukłucie niepokoju.
- Nie... upadło na śnieg a ja potem...
Najwyraźniej mówiła od rzeczy, lecz po chwili popatrzyła ze zdziwieniem
na matkę, jakby sama nie była pewna, co powiedziała, i trochę ją o
przestraszyło.
- Co ci jest, kruszynko? - Liz pochyliła się i delikatnie położyła dłoń
na czole córki.
Mała była rozpalona i miała wypieki. Przez całe popołudnie śmiała się,
cieszyła, bawiła swoją nową lalką i biegała jak szalona po domu. - Źle się
czujesz, kochanie?
- Troszeczkę.
Annie wzruszyła ramionami i wydała się nagle bardzo krucha i bezbronna, a
Liz wzięła ją na kolana i przytuliła. Nie musiała sięgać po termometr, by
wiedzieć, że córeczka ma gorączkę. Znów przyłożyła jej dłoń do czoła i
zaczęła się zastanawiać, czy nie wezwać lekarza.
-Głupio zawracać mu głowę w pierwszy dzień świąt - odezwała się
niepewnie.
Oprócz tego panował siarczysty mróz, a na noc zapowiadano zamieć.
- Niech się porządnie wyśpi, to jutro będzie jak skowronek - rzekł
spokojnie John. Nie wpadał w panikę tak łatwo jak Liz. - Mieliśmy dziś za
dużo emocji jak na taką małą pannę.
Już od tygodnia żyli w nieustannym podnieceniu: spotkania z przyjaciółmi,
mecz hokejowy Tommy'ego, Wigilia, prezenty, przygotowania do świąt. Liz
doszła do wniosku, że mąż ma rację. Mała mogła rzeczywiście dostać gorączki
od tylu wrażeń.
- Chcesz, żeby tatuś zaniósł cię do łóżeczka na barana?
Propozycja przypadła Annie do gustu, ale kiedy John próbował ją podnieść,
pisnęła cicho i poskarżyła się na ból szyi.
- Co jej jest, jak myślisz? - spytała Liz, gdy wyszedł z pokoju córki.
- Przeziębiła się. Wszyscy w firmie mieli już grypę i dzieciaki w szkole
na pewno też chorują jedno po drugim. Nic jej nie będzie. - Pogładził żonę
po plecach. starając się ją uspokoić. Liz wiedziała, że John ma rację, choć
nie mogła się uwolnić od prześladującego ją irracjonalnego lęku przed
chorobą Heinego-Medina i gruźlicą. - Na pewno nic jej nie będzie, wierz mi
- powtórzył, znając skłonność żony do przesadnego niepokoju o dzieci.
Liz poszła pocałować córeczkę na dobranoc, a gdy ją ujrzała, trochę się
uspokoiła. Choć ciągle blada i rozpalona, Annie mówiła do rzeczy.
Prawdopodobnie była po prostu zmęczona i nadmiernie rozemocjonowana. John
miał rację. Przeziębiła się albo złapała grypę.
- Śpij, maleńka, a jakbyś się źle czuła, wstań i obudź nas - powiedziała,
otulając i całując Annie. - Bardzo, bardzo cię kocham, kruszynko, i dzięki
za ten śliczny obrazek, który dałaś na gwiazdkę mnie i tatusiowi.
Ponadto Annie zrobiła popielniczkę dla Johna; pomalowała ją na
jasnozielono, jego ulubiony kolor, jak twierdziła.
Mała prawie natychmiast zasnęła. Skończywszy zmywać, matka znów poszła do
niej na górę. Annie była jeszcze bardziej rozgorączkowana. Rzucała się pod
kołdrą, mamrotała coś przez sen i nie obudziła się, gdy Liz ją dotknęła.
Była dziesiąta i Liz zdecydowała się jednak zadzwonić do lekarza.
Zastała go w domu i powiedziała, że córeczka ma gorączkę. Nie chciała jej
teraz mierzyć, by się nie zbudziła, ale nim Annie poszła spać, termometr
wskazywał trzydzieści osiem stopni i trzy kreski. Wspominała o bólu szyi, a
doktor stwierdził, że bóle mięśni to normalny objaw grypy. Zgodził się z
Johnem: dziewczynka prawdopodobnie przeżyła zbyt wiele wrażeń, no i złapała
jakąś infekcję.
- Jeśli rano gorączka minie, przywieź ją do mnie, Liz; jeżeli nie, ja do
was wpadnę. Zadzwoń do mnie, jak się obudzi. Nic jej nie będzie. Miałem
ostatnio mnóstwo przypadków przeziębienia. To nic groźnego, choć oczywiście
mała trochę się nacierpi. Dobrze ją przykryj, gorączka może opaść już rano.
- Dzięki, Walt.
Doktor Walter Stone opiekował się rodziną Whittakerów od urodzenia
Tommy'ego i serdecznie się z nimi zaprzyjaźnił. Rozmowa z Waltem jak zawsze
podziałała na Liz uspokajająco. Miał rację. To na pewno nic groźnego.
Owego wieczoru siedziała długo z Johnem w salonie; rozmawiali o
przyjaciołach, o swoim życiu, o dzieciach; o tym, jak dobrze im się
wiedzie; ile lat upłynęło, odkąd się poznali; ile mięli szczęścia. Dokonali
obrachunku, z którego płynął tylko jeden wniosek: są wybrańcami losu.
Nim Liz poszła spać, zajrzała jeszcze raz do Annie; gorączka nie wzrosła,
a dziewczynka przestała się rzucać.
Leżała bez ruchu, oddychając miarowo. U stóp łóżka warowała swoim
zwyczajem Bess. Ani córeczka, ani suka nie poruszyły się, gdy Liz wyszła z
pokoju i wróciła do sypialni.
- Jak się czuje? - spytał John, wślizgując się do łóżka.
- Śpi spokojnie - uśmiechnęła się Liz. - Za bardzo się o nią martwię, ale
nie mogę nic na to poradzić.
- Troszczysz się o nas i właśnie dlatego cię kocham. Szczęściarz ze mnie;
sam nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem.
- Byłeś po prostu sprytny: poderwałeś mnie, jak miałam czternaście lat.
Liz nie kochała nigdy żadnego innego mężczyzny. Odkąd poznała Johna,
minęły trzydzieści dwa lata i w tym czasie jej miłość zmieniła się w
dojrzałą namiętność.
- Teraz też wyglądasz co najwyżej na czternaście - rzekł nieśmiało i
pociągnął ją łagodnie ku sobie. Nie opierała się, on zaś rozpiął jej powoli
bluzkę, po czym Liz wyślizgnęła się z aksamitnej świątecznej spódnicy.
- Kocham cię, Liz - szepnął jej do ucha, a ona poczuła wzbierające w niej
pożądanie.
Przesunął lekko dłońmi po jej nagich barkach, zmierzając ku wyczekującym
piersiom, i mocno pocałował ją w usta.
Leżeli długo razem, aż wreszcie zapadli w sen, zaspokojeni i szczęśliwi.
W ciągu długich lat małżeństwa pracowicie budowali swoje szczęście. Kochali
się, szanowali i wspierali w trudnych chwilach. Zapadając w sen, Liz
myślała o mężu. Przylgnął do niej, obejmując ramieniem jej kibić,
przytulony do pośladków, z twarzą zakopaną w pięknych jasnych włosach.
Spali spokojnie aż do rana.
Po przebudzeniu Liz pośpieszyła natychmiast do Annie. Weszła do jej
pokoju, zawiązując pasek od szlafroka; małą ciągle spała. Nie wyglądała na
chorą, ale zbliżywszy się, Liz spostrzegła, że jest śmiertelnie blada i
ledwo oddycha. Serce zatrzepotało jej w piersi, potrząsnęła lekko córeczką
czekając, aż się zbudzi, lecz w odpowiedzi rozległ się tylko cichy jęk.
Annie nie obudziła się nawet wtedy, gdy Liz mocno nią szarpnęła i zaczęła
wołać ją po imieniu. Po chwili usłyszał ją Tommy i przybiegł sprawdzić co
się dzieje.
- Co się stało, mamo? - spytał, jakby wyczuł, że zdarzyło się coś złego.
Był jeszcze w piżamie, zaspany i rozczochrany.
- Nie wiem. Powiedz ojcu, żeby wezwał doktora Stone'a. Nie mogę obudzić
Annie.
Liz rozpłakała się. Zbliżyła twarz do twarzy Annie i poczuła jej oddech,
ale dziecko było nieprzytomne; od razu się zorientowała, że od wczoraj
gorączka straszliwie wzrosła. Liz nie poszła jednak do łazienki po
termometr, bo nie chciała zostawiać córeczki ani na chwilę samej.
- Pośpiesz się! - zawołała za odchodzącym Tommym, po czym spróbowała
posadzić Annie. Tym razem dziewczynka lekko się poruszyła i wydała
przytłumiony okrzyk, ale nie odezwała się ani nie otworzyła oczu, jakby
pogrążona w śpiączce. Najwyraźniej nie wiedziała, co się wokół niej dzieje.
Liz usiadła na skraju łóżka, trzymając ją w ramionach i płacząc cicho.
- Proszę cię, dziecinko... proszę, obudź się... proszę... kocham cię...
proszę, Annie...
Ciągle płakała, gdy po chwili do pokoju wpadł John wraz z Tommym.
- Walt mówił, że nic jej nie będzie. Co się stało?!
John również wyglądał na przestraszonego, choć za nic w świecie nie
przyznałby się do tego przed żoną. Tommy płakał cicho, stojąc tuż za
plecami ojca.
- Nie wiem... ma chyba straszną gorączkę... Nie mogę jej obudzić... O
Boże!... Och, John... proszę...
Szlochała, przyciskając córeczkę do piersi i kołysząć nią, lecz tym razem
Annie nawet nie jęknęła. Leżała jak martwa w ramionach matki, a John i
Tommy przyglądali się temu bezradnie.
- Przejdzie jej. Dzieciom zdarzają się takie rzeczy, a potem, już po paru
godzinach czują się świetnie - rzekł uspokajająco John, usiłując ukryć
fakt, że sam również wpadł w panikę. - Dobrze o tym wiesz.
- Nie mów mi, co wiem, a czego nie wiem! Wiem tylko, że jest bardzo
chora! - zawołała nerwowo Liz.
- Walt powiedział, że w razie czego weźmie ją do szpitala - odparł John.
Cała rodzina zdawała już sobie sprawę z oczywistego faktu, że będzie to
konieczne.
- Dlaczego się nie ubierzesz? - zasugerował łagodnie. - Będę ją miał na
oku.
- Nie odejdę od niej ani na krok! - stwierdziła z determinacją Liz.
Położyła Annie z powrotem do łóżka i przygładziła włosy, gdy tymczasem
Tommy patrzył z trwogą na siostrę. Byłą taka bledziutka, że wyglądała jak
nieżywa, i na pozór prawie nie oddychała. Bardzo pragnął wierzyć, że za
chwilę się zbudzi, radosna i roześmiana jak na codzień, choć niestety nie
wydawało się to byt prawdopodobne.
- Jak mogła się tak szybko rozchorować? Przecież jeszcze wczoraj była
taka wesoła - spytał, czując zamęt w głowie.
- Źle się czuła, ale ja to zlekceważyłam. - Nagle Liz spojrzała gniewnym
wzrokiem na męża, jakby to on ponosił winę za niewezwanie lekarza.
Przypomniała sobie ze wstydem, że w nocy się kochali, gdy tymczasem Annie
leżała nieprzytomna w swoim pokoju. - Wczoraj powinnam była poprosić
Waltera, żeby przyszedł.
- Nie mogłaś wiedzieć, że jej stan się pogorszy - odpowiedział John.
Zapadło milczenie.
Wreszcie usłyszeli dzwonek do drzwi. John pobiegł na dół i wpuścił
lekarza. Na dworze panował trzaskający mróz i nadeszła zapowiadana zamieć.
Padał gęsty śnieg i świat wyglądał ponuro i nieprzytulnie.
- Co się stało? - spytał Walter, wchodząc szybko wraz z Johnem na górę.
- nie mam pojęcia. Liz nie może jej obudzić, a poza tym chyba wzrosła
gorączka.
Dotarli wreszcie do pokoju. Prawie nie zważając na Liz i Tommy'ego,
doktor podszedł szybko do łóżka Annie, dotknął jej czoła, zbadał sztywność
karku i obejrzał źrenice. Osłuchał ją, w absolutnej ciszy sprawdził kilka
odruchów, po czym odwrócił się i spojrzał zbolałym wzrokiem na rodziców.
- Muszę ją zabrać do szpitala i zrobić punkcję. Podejrzewam zapalenie
mózgu.
- O Boże!... - Liz nie wiedziała, co to może oznaczać, lecz na pewno nie
były to dobre nowiny, zwłaszcza biorąc pod uwagę wygląd Annie. -
Wyzdrowieje? - spytała ledwo dosłyszalnym szeptem, chwytając Johna za rękę
i zapominając na chwilę o Tommym, który stał na progu pokoju i płakał,
patrząc na uwielbianą siostrę. Liz czekała z bijącym sercem na odpowiedź
lekarza. Był od lat ich przyjacielem, ale teraz, gdy od jego słów zależał
los Annie, wydawał się nieomal wrogiem.
- Nie wiem - odpowiedział uczciwie. - Jest bardzo chora. Muszę ją
natychmiast zabrać do szpitala. Czy jedno z was może ze mną pojechać?
- Pojedziemy oboje - stwierdził zdecydowanie John. - Daj nam tylko chwilę
na ubranie się. Tommy, zostań z doktorem i Annie.
- Ja... Tato... - Chłopiec krztusił się i jąkał, a po policzkach spływały
mu łzy. - Ja też chcę pojechać... Ja... ja... muszę tam być...
John już zamierzał się sprzeciwić, lecz po chwili skinął głową. Rozumiał
syna. Wiedział, ile Annie dla niego znaczy, ile znaczy dla całej rodziny.
Nie mogli jej stracić.
- Idź się ubrać - rzekł, po czym zwrócił się w stronę lekarza. - Będziemy
gotowi za minutę.
Liz ubierała się już w sypialni. Błyskawicznie włożyła majtki, stanik,
pas i pończochy, wskoczyła w starą spódnicę i zimowe buty, wrzuciła na
siebie sweter, przyczesała włosy, chwyciła torebkę i płaszcz, po czym
pobiegła z powrotem do pokoju Annie.
- No i jak? - spytała bez tchu, wszedłszy do środka.
- Bez zmian - odpowiedział cicho lekarz. Nieustannie kontrolował stan
dziewczynki. Annie miała bardzo niskie ciśnienie, ledwo wyczuwalne tętno i
zapadła w jeszcze głębszą śpiączkę. Chciał czym prędzej przewieźć ją do
szpitala, choć wiedział aż za dobrze, że możliwości leczenia zapalenia
mózgu są bardzo ograniczone nawet w szpitalu.
Po chwili pojawił się także John w nie pasujących do siebie częściach
garderoby oraz Tommy w stroju hokejowym, który pierwszy wpadł mu w ręce.
- Chodźmy - odezwał się John, po czym uniósł Annie, Liz zaś opatuliła ją
dwoma grubymi kocami.
Główka dziewczynki była straszliwie gorąca, a wargi, suche i spękane,
miały sinawą barwę. Pobiegli do samochodu doktora; John z Annie na ręku
zajął miejsce na tylnym siedzeniu, Liz usiadła obok, Tommy zaś koło
lekarza. Gdy wsiedli, Annie poruszyła się lekko i westchnęła, ale podczas
jazdy do szpitala nie wydała żadnego dźwięku i wszyscy obecni milczeli. Liz
nie spuszczała wzroku z córki, odgarniała jej z oczu jasne włosy i parę
razy pocałował ją w czoło. Muskając je wargami, stwierdziła z przerażeniem,
że jest straszliwie gorące.
John wniósł Annie do izby przyjęć, gdzie czekały już pielęgniarki; nim
wyszli z domu, Walt zatelefonował do szpitala. Natychmiast przystąpił do
punkcji, gdy tymczasem Liz stała i trzymała dziewczynkę za rękę, cała
rozdygotana. Później kazano jej wyjść z pokoju, ale nie zgodziła się.
- Zostanę z nią! - rzekła z determinacją. Pielęgniarki popatrzyły po
sobie, lecz lekarz skinął przyzwalająco głową.
Późnym popołudniem diagnoza się potwierdziła. Annie naprawdę miała
zapalenie mózgu. Z upływem godzin gorączka jeszcze wzrosła. Termometr
wskazywał czterdzieści jeden stopni i sześć kresek; żadne próby obniżenia
temperatury nie dawały rezultatu. Annie leżała w separatce na oddziale
dziecięcym, nie odstępowana ani na krok przez rodziców i brata; od czasu do
czasu jęczała cichutko, ale nie odzyskiwała przytomności ani nie poruszała
się. Podczas badania okazało się, że ma zupełnie sztywny kark. Walter Stone
zdawał sobie sprawę, że rokowanie jest bardzo złe, chyba że gorączka
opadnie albo dziewczynka odzyska przytomność, lecz nie był w stanie
udzielić jej pomocy w walce z chorobą. Życie Annie wisiało na włosku. Pięć
lat temu otrzymali od Boga podarunek zwiastujący radość i szczęście, a
teraz mogli tylko błagać dziewczynkę, by nie umierała. Jednakże Annie
zdawała się nie słyszeć matki, która stała koło niej, całowała jej
twarzyczkę i gładziła rozpaloną małą rączkę. Drugą rączkę trzymali na
przemian John i Tommy, a później wyszli płacząc na korytarz. Żaden z nich
nie czuł się jeszcze nigdy równie bezradny. Jednakże Liz nie zrezygnowała,
nie chciała się poddać bez walki. Czuła, że gdyby opuściła córeczkę choćby
na chwilę, mogłaby przegrać bitwę. Nie zamierzała pozwolić Annie odejść w
milczeniu w ciemność. Postanowiła się jej uczepić, trzymać, walczyć o nią.
- Kochamy cię, maleńka... Wszyscy tak bardzo cię kochamy... tata, Tommy i
ja... Musisz się zbudzić... musisz otworzyć oczy... Spróbuj, dziecinko,
spróbuj... Wiem, że potrafisz... Będziesz zdrowa... To po prostu jakiś
głupi zarazek, który chce, żebyś chorowała, ale my mu nie pozwolimy,
prawda?... Spróbuj, Annie... spróbuj, maleńka...
Całymi godzinami niestrudzenie przemawiała do córeczki i nie zgodziła się
jej opuścić nawet pod wieczór. Usiadła na krześle, wciąż trzymając Annie za
rękę, to milcząc, to mówiąc do niej czule, John zaś musiał od czasu do
czasu wychodzić, bo nie mógł już na to patrzeć. W porze kolacji
pielęgniarki zabrały Tommy'ego, który widząc ukochaną siostrę leżącą bez
życia na łóżku i słuchając, jak matka błaga ją, by żyła, był bliski
załamania. Zdawał sobie sprawę, co się dzieje z ojcem i matką, i nie
potrafił tego znieść. Stał tylko i szlochał, a Liz nie miała sił go
pocieszać. Przytuliła go na chwilę, po czym wyszedł z pielęgniarkami na
korytarz. Nie mogła opuścić Annie i zająć się Tommym, bo dziewczynka za
bardzo jej potrzebowała. Porozmawia z synem później.
W godzinę po jego wyjściu Annie jęknęła cichutko i zatrzepotała rzęsami.
Przez chwilę zdawało się, że otworzy oczy, lecz tymczasem znów jęknęła
cichutko i delikatnie ścisnęła rękę matki. Wreszcie uniosła powieki i
spojrzała na Liz, jakby obudziła się wreszcie z długiego snu.
- Annie? - szepnęła Liz, głęboko wstrząśnięta. Dała znak Johnowi, by się
zbliżył; wszedł akurat do pokoju i stał przy drzwiach. - Witaj kruszyno...
Tata i ja jesteśmy przy tobie. Bardzo cię kochamy.
Ojciec dotarł już do łóżka i stanął po drugiej stronie. Annie nie mogła
obrócić głowy ku żadnemu z rodziców, choć na pewno ich widziała. Wydała im
się jakby zaspana; zamknęła na chwilę oczy, po czym znów je otworzyła i
uśmiechnęła się.
- Kocham was... - szepnęła tak cicho, że ledwo ją usłyszeli. - Tommy?...
- Jest tutaj.
Liz delikatnie pocałowała ją w czoło, płacząc jak bóbr. John także
płakał, zupełnie się tego nie wstydząc. Zrobiłby wszystko, byle tylko
córeczka wyzdrowiała.
- Kocham Tommy'ego... - znów szepnęła Annie. - Kocham was.
Uśmiechnęła się, skończenie pięknie, jeszcze bardziej urocza niż
kiedykolwiek. Z jasnymi włosami, z dużymi błękitnymi oczyma, z małymi
krągłymi policzkami, które tak uwielbiali całować, wyglądała niczym
aniołek. Uśmiechała się do nich, jakby poznała jakiś sekret, o którym oni
nie mieli pojęcia. W tej samej chwili do pokoju wszedł Tommy i zobaczył
siostrę, która spojrzała na drzwi usytuowane naprzeciw łóżka, i także go
zauważyła. Pomyślał, że czuje się lepiej, i rozpłakał się ze szczęścia. A
później Annie wypowiedziała jedno proste słowo, od którego serca im
stopniały w piersiach.
- Dziękuję... - szepnęła cichutko.
Zamknęła oczy i zasnęła, wyczerpana. Tommy wyszedł z pokoju, ciesząc się,
iż siostra wraca do zdrowia, ale Liz wiedziała, że to nieprawda. Wyczuwała,
że coś jest nie w porządku, że to tylko pozory poprawy. Patrząc na nią
miała wrażenie, że Annie się od niej oddala. Traciła ją. Odbierano im
największy skarb ich życia. Była z nimi tak krótko, zaledwie chwilę.
Siedziała trzymając córkę za rękę i patrząc na jej ukochaną twarzyczkę, gdy
tymczasem John wchodził i wychodził, a Tommy spał na krześle w korytarzu. A
tuż przed północą Annie ostatecznie odeszła. Nie otworzyła już oczu. Nie
obudziła się. Powiedziała, co chciała powiedzieć... Powiedziała matce, ojcu
i bratu, jak bardzo ich kocha... nawet im podziękowała... Dziękuję... za
pięć szczęśliwych lat, które minęły jak mgnienie oka... Dziękuję za miłość
i dobroć, które mi okazaliście... Kiedy umarła, Liz i John stali przy łóżku
i trzymali ją za ręce, nie tyle po to, by ją zatrzymać, ile podziękować za
to wszystko, co im dała. Wiedzieli już, że nie zdołają ocalić jej od
śmierci, i chcieli po prostu być przy niej, gdy odejdzie.
- Kocham was... - szepnęła, wydając ostatnie tchnienie. - Kocham was...
Było to zaledwie echo. Odleciała na anielskich skrzydłach. Skarb został
im odebrany. Dusza Annie Whittaker odłączyła się od ciała. A jej brat spał
na korytarzu, wspominając ją, myśląc o niej, wspominając dzień, gdy robili
orły na śniegu. Teraz Annie przemieniła się w anioła.
Rozdział drugi
Pogrzeb był katuszą, koszmarnym snem przeżywanym na jawie. Annie
pochowano na dwa dni przed sylwestrem i na cmentarz przyszli wszyscy
przyjaciele i znajomi Whittakerów: dzieci, rodzice, opiekunki Annie z
przedszkola, klienci i pracownicy Johna, nauczycielki ze szkoły Liz, a
także doktor Walter Stone. Lekarz zwierzył się Whittakerom, że ma wyrzuty
sumienia, iż nie przyjechał do nich wieczorem po telefonie Liz. Uznał
chorobę Annie za przeziębienie albo grypę, a nie powinien był zakładać
niczego z góry. Stwierdził jednak, że nawet gdyby przyjechał, niewiele by
to zmieniło. Statystyki umieralności na zapalenie mózgu u dzieci w tym
wieku przedstawiały się katastrofalnie. Whittakerowie odpowiedzieli
łagodnie, iż nie mają do niego żalu, choć Liz wyrzucała sobie, iż nie
wezwała go do domu, a John nie mógł sobie wybaczyć bagatelizowania choroby
córki. Oprócz tego oboje czuli głęboki wstyd na myśl, że kochali się tej
nocy, gdy Annie zapadła w śpiączkę. Tommy także obwiniał siebie za śmierć
siostry, choć nie umiał sobie tego wytłumaczyć. Powinien był coś zauważyć,
czegoś się domyślić. Nikt nie przewidział, jak może się skończyć jej
choroba.
Ksiądz, który wygłosił nad grobem krótkie kazanie, powiedział, że Annie
była darem zesłanym przez Boga, aniołem, który zatrzymał się na chwilę w
domu Whittakerów, aby dać im lekcję miłości. I osiągnęła swój cel. Wszyscy
obecni świetnie pamiętali jej figlarny uśmiech, wielkie błękitne oczy,
radosną małą twarzyczkę, dziecięcy wdzięk, któremu nikt nie potrafił się
oprzeć. Nikt nie wątpił, że Annie była darem Bożym, najcenniejszym skarbem,
znakiem miłości. Problem polegał na tym, jak żyć bez niej. Śmierć dziecka
to jakby kara za grzechy dorosłych, przypomnienie, co wszyscy możemy w
każdej chwili stracić. To utrata nadziei i marzeń, utrata przyszłości.
Utrata źródła radości i szczęścia. I tego mroźnego grudniowego poranka Liz,
John i Tommy Whittakerowie byli najbardziej samotnymi ludźmi na świecie.
Stali nad grobem Annie, otoczeni przez przyjaciół, i nie mogli się zdobyć
na to, by odejść i pozostawić córkę w małej białej trumience przybranej
kwiatami.
- Nie mogę - rzekła zduszonym głosem Liz, gdy ksiądz przestał mówić. John
natychmiast zrozumiał, co ma na myśli, i chwycił ją za ramię w obawie, że
może wpaść w histerię. Od wielu dni oboje byli tego bardzo bliscy, a Liz
wyglądała w tej chwili jeszcze gorzej niż zwykle.
- Nie mogę jej zostawić... Nie mogę...
Krztusiła się łzami, John zaś przyciągnął ją ku sobie, choć stawiała
opór.
- Już jej nie ma, Liz... Odeszła... Teraz jest jej dobrze.
- Nie jest jej dobrze. Należy do mnie... Chcę, żeby wróciła! -
odpowiedziała łkając Liz. Przyjaciele Whittakerów zaczęli się powoli
rozchodzić, nie wiedząc, jak jej pomóc. Żadne wypowiedziane przez nich
słowa nie mogły uśmierzyć bólu Liz ani dodać otuchy. A Tommy stał obok
rodziców i patrzył na nich, pełen żalu po Annie.
- Dobrze się czujesz, synu? - spytał trener hokejowy, ocierając łzy i nie
próbując nawet tego ukryć. Tommy chciał skinąć głową, gdy nagle padł z
płaczem w ramiona barczystego mężczyzny.
- Wiem, wiem... Jak miałem dwadzieścia jeden lat, sam straciłem
piętnastoletnią siostrę... To okropne... naprawdę okropne. Staraj się ją
pamiętać... Była wspaniałą dziewczynką - ciągnął trener płacząc wraz z
Tommym. - Nie zapominaj jej, synu. Przez całe życie będzie do ciebie wracać
i obdarzać radością. Anioły dają nam takie podarunki... choć my czasem
nawet tego nie zauważamy. Ale są przy nas. Annie też jest tutaj.
Porozmawiaj z nią czasami, jak będziesz sam... Usłyszy cię... I ty ją
usłyszysz... Nigdy się z tobą nie rozstanie.
Tommy spoglądał nań przez chwilę dziwnym wzrokiem, zastanawiając się, czy
trener postradał zmysły, po czym kiwnął głową. A ojcu z wielkim trudem
udało się wreszcie skłonić Liz, by odeszła od grobu. Słaniając się na
nogach dobrnęła do samochodu, po czym pojechali razem do domu, nie
zamieni