Solomou Emilios - Nienawiść to połowa zemsty
Szczegóły |
Tytuł |
Solomou Emilios - Nienawiść to połowa zemsty |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Solomou Emilios - Nienawiść to połowa zemsty PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Solomou Emilios - Nienawiść to połowa zemsty PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Solomou Emilios - Nienawiść to połowa zemsty - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Charisowi
Strona 4
Rozdziały oznaczone literą „E” przedstawiają zdarzenia
prawdziwe. Ze zrozumiałych względów zmieniono daty
oraz nazwy miejscowości.
Strona 5
1/A1
Dwie głowy były oparte na meblu obok telewizora Samsung LCD.
Pochylone nieznacznie w lewo, z wyrazem błogości na twarzach. Skóra
blada. Usta rozciągnięte niby w uśmiechu. Oczy zamknięte. Włosy
sterczące, potargane – za nie chwyciła ręka zabójcy, by podnieść głowy
wysoko niczym trofea, a potem umieścić je w widocznym miejscu. Krew
gęsta, czarna, sącząca się ostatnimi kroplami z poszarpanych żył tworzyła
niewielkie oka na obu krańcach drewnianego blatu. Błękitny dywan
wchłonął, co ściekło. Ciemna plama zastygała, schła. Jedna z głów miała
na czole ślad po kuli.
Bezgłowe ciała mężczyzn leżały na podłodze. W klatkę piersiową
strzelano prawie z przyłożenia – raz do pierwszej z ofiar, trzy razy
do drugiej. Gdy odcinano głowy, ofiary były martwe. Tam, gdzie szczerzyły
się otwory przerżniętych szyj, krew rozlewała się aż po ścianę, wnikała
w szpary drewnianego parkietu. Koszule oraz spodnie denatów zabarwiły
się na czerwono od strug bryzgających spod ostrza, które gwałtownie
i niedbale cięło mięśnie, nerwy i kości. Nóż uderzał z dużą siłą najpierw
w dźwigacz i obrotnik, dwa szczytowe kręgi łączące czaszkę
z kręgosłupem, oraz w nerwy rdzeniowe. Potem przesunął się ku przodowi
i trafiając raz za razem, byle jak i byle gdzie, rozcinał płaty tarczycy, krtań,
lewą i prawą tętnicę, nerw poprzeczny szyi, wewnętrzną i zewnętrzną żyłę
szyjną, nerw potyliczny.
Ciała znajdowały się w odległości paru metrów od siebie, jedno zwrócone
ku Akropolowi, drugie ku Pendeli1. Pomiędzy nie, w pustkę, upadł brelok
z hotelowymi kluczami. W kącie leżał telefon komórkowy iPhone 5,
a na fotelu opodal czarna teczka Moleskine Folio Professional wypchana
dokumentami. Krew ochlapała białą ścianę, obrazy, kanapę, stół, dwie
skórzane teczki Samsonite i papiery na biurku. W szklankach stojących
przy pustej butelce perriera była wcześniej woda mineralna o smaku
cytrynowym – teraz przez szklane ścianki przezierał płyn o różowawym
odcieniu. Wytworny salon hotelowego apartamentu na jedenastym piętrze
przypominał rzeźnię. Od trupów bił zapach śmierci, zapach strachu,
brzęczący w gęstej ciszy jak mucha nad zgniłym mięsem.
Na stole stała taca z owocami – banany, kiwi, gruszki – butelką
czerwonego wina i pasteli2. Przyćmione światło lamp w rogach salonu
wzmagało aurę niesamowitości. Telewizor był włączony. Na ekranie
Strona 6
pokrytym zaschniętymi, nieregularnymi czerwonymi pręgami korespondent
stacji NET w Stanach Zjednoczonych relacjonował ostatnie doniesienia
na temat ataku terrorystycznego podczas maratonu w Bostonie. Otwierały
się kolejne okienka z zaproszonymi do programu komentatorami. Potem
pokazano obrazki z Manolady3 – uprawa truskawek, szklarnie, strzały,
krew na drodze, ktoś coś mówi. Nie słychać. Ustawiono opcję „bez głosu”.
Zasłony falowały w podmuchach popołudniowego wiatru wdzierającego
się do wnętrza przez uchylone, przesuwne drzwi balkonu. Naprzeciw,
w oddali, widniał Akropol. Z dołu, od alej Michalakopulosa4 i Króla
Konstantyna, dochodził słaby szum samochodów. W łazience na podłodze
leżał biały zakrwawiony ręcznik. Nad umywalką, przed lustrem, w szklance
ze znakiem firmowym hotelu znajdowała się szczotka do zębów, a obok
pasta Colgate Max White, przyrządy do golenia, klasyczny Shulton Old
Spice w białej butelce z 1940. Kolekcjonerskiej.
Szkarłatna smuga ciągnęła się do sypialni, gdzie na dywanie leżało
jeszcze jedno ciało. Rzucone niedbale, lekko obrócone na bok. Twarzą
do góry. Szeroko otwarte oczy patrzyły na śmierć. Strzał w czoło. Krew już
stężała i zasklepiła otwór po kuli. Także ku sypialni prowadziły krwawe
ślady stóp na parkiecie i wykładzinie. Urywały się przed wielkim lustrem.
Do szklanej powierzchni przylepiony był arkusz papieru formatu A4.
Sporządzona na komputerze notatka brzmiała:
Zasada pierwsza:
Aste dua u!
Stać! Co strach wielki siało
w sercach podróżników.
21 kwietnia 2013
PS Klefci zrobili swoje w górach i zeszli do miast.
Jorgakisa dzieło!
1 Pendeli, Pentelejkon – góra leżąca częściowo w obrębie Wielkich Aten.
Z kamieniołomów na jej północnym stoku pochodzi słynny biały marmur pentelicki,
z którego zbudowano przetrwały do dziś kompleks świątyń na Akropolu. U stóp góry leży
miejscowość Pendeli z XVI-wiecznym monastyrem Zaśnięcia Bogurodzicy. Przypisy, jeśli
nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczek.
2 Pasteli – batoniki ze sprasowanych ziaren i orzechów słodzonych miodem, na przykład
sezamki.
Strona 7
3 Manolada – zagłębie truskawkowe Grecji na północno-zachodnim Peloponezie, opodal
Patras. Mowa o strzałach oddanych przez właścicieli upraw do tłumu paruset imigrantów,
głównie z Bangladeszu i Pakistanu, pracujących w nieludzkich warunkach, którzy
domagali się zaległych wynagrodzeń.
4 Patrz: Słowniczek nazw – Ateny.
Strona 8
2/D1
W Atenach dzisiaj, 23 dnia miesiąca kwietnia roku 1870, wezwany
do stawienia się przed nami niżej wymieniony, przesłuchany został, jak
następuje:
Pytanie: Nazwisko i tak dalej?
Odpowiedź: Periklís Lioris, ze wsi Wilia w Megaridzie5, dawniej rolnik
z zawodu, wyznania prawosławnego.
Pyt.: Od kiedy trudnisz się zbójectwem?
Odp.: Od 1856. Po powstaniu w Tesalii przystałem do bandy
Kalambalikisa. Tam poznałem Takosa Arwanitakisa. Potem, po zabójstwie
Kalambalikisa, poszłem za nim.
Pyt.: W jakim celu podejmujecie zbójecki żywot?
Odp.: Aby się wzbogacić.
Pyt.: Gdzie przebywaliście przed przybyciem do Attyki?
Odp.: W Liwadii.
Pyt.: I co tam robiliście?
Odp.: Mieliśmy tam kryjówkę. Posłaliśmy po zapasy i przynieśli nam
proch, tsaruchy6, lukumia, czterdzieści okad mąki, mięso, wino, gomółki
sera i inne podarki.
Pyt.: Kto przyniósł?
Odp.: Nie wiem. Takos wiedział.
Pyt.: Dlaczego opuściliście to miejsce?
Odp.: Zdradzili nas. Żandarmi nas wytropili, trza było uciekać.
Pyt.: I z Liwadii dokąd się udaliście?
Odp.: Poszliśmy do Teb, a potem napadli na nas w Ritsonie, i jeszcze raz
w Chimadiá. Tam nas ukryli pasterze, znajomi Takosa. Później poszliśmy
do Megaridy. Tam zoczyliśmy pościgi, tośmy ruszyli do Pendeli i skryli się
w Stamacie. Potem w Maratonie pięć dni kryli my się nad jakimś
strumieniem. Raz nawet pościg przeszedł obok, ale nas nie obaczyli. Tam,
w Maratonie, nazajutrz zasłyszeliśmy o lordach.
Pyt.: Po schwytaniu lordów poszedłeś z Christosem Arwanitakisem
do Kifisji? Co możesz nam o tym powiedzieć?
Odp.: Christos chciał się tam spotkać z lady. Dostał od niej list
i pierścień. On wysłał jej nóż wysadzany kamieniami i komboloi ze
srebrnych paciorków. Napisał do niej, że bardzo chce się spotkać,
Strona 9
porozmawiać. Obiecał to onemu Vynerowi. Rzekł o tym Takosowi. Tamten
ani chciał słyszeć. „Czyś oszalał?”, mówił. „Tam wszędzie żandarmi ukryci
będą. Jak pijawki przywrą do ciebie. Złapią cię”. Christos na to, że obiecał
dzieciakowi spotkać się z jego matką, że go nie złapią, że jak mają lordów,
to tamci się boją, by przypadkiem nie poszło co nie tak. Takos był
przeciwny, gotował się ze złości, jął wrzeszczeć. „Cała okolica zajęta przez
nich, w kajdanki cię zakują, nie będę mógł lordów zarżnąć, twoją głowę
wezmą, a mnie zmuszą, bym ich puścił wolno”.
Christos uparty był jak osioł. I w końcu dał się przekonać Takos, coby
tamten zrobił jak umyślił, niech się jeno strzeże, niech wyruszy przed świtem
i w wielkiej tajemnicy, bo miejsce nie jest bezpieczne. Takos posłał wieść
swoim szpiegom, pasterzom, by wsparcie dali Christosowi w razie potrzeby.
Mnie zabrał Christos ze sobą, do pomocy. A w ślad za nami ruszył
Chormowas, ubezpieczać z daleka. Takos nie chciał puścić Christosa
samego. Uzbroiliśmy się po zęby i tak zabezpieczeni ruszyliśmy przed
świtem.
Na miejscu byliśmy wcześniej niźli lady. Ukryliśmy się w leśnym gąszczu
niedaleko mostu, za skałą. Opodal stał pasterz specjalnie posłany, człowiek
Takosa.
Nasamprzód widać było w dali kurz, potem dosłyszeli my powóz. Stanął
na moście i czekał. A potem lady wysiadła z jakimś człowiekiem odzianym
po zachodniemu i jęła rozglądać się wkoło. Odziana była w długą, czarną
suknię, którą trzymała ręką, coby jej po ziemi nie włóczyć. W głębi powozu
obaczyliśmy jeszcze jakiś cień, ale kto zacz, nijak było dostrzec. Pomyśleli
my, że to ukryci żandarmi, tośmy nie wyszli. Wtenczas zbliżył się do nich
pasterz. Zapytali go – ten odziany po zachodniemu – czy widział gdzie
Christosa Arwanitakisa. A on odrzekł: „Arwanitakis nie przychodzi, kiedy
go czekają. Sam cię znajdzie, jak zechce”. Tamten rzekł to lady w jej języku.
Wtenczas znów otworzyły się drzwi powozu i wysiadła z niego młoda pani.
Podobna całkiem do dzieciaka, do Vynera, i do lady. Jak nic, jej córka.
Spojrzałem na Arwanitakisa, stał zatumaniony. Zaślepiło go. Wzroku od
niej nie odrywał. Od tej młodej, nie starej.
Wtenczas wsiedli wszyscy do powozu i pojechali do wioski. W kafenijach7
pod platanem, tego dowiedzieli my się później, lady rozpytywała
wieśniaków o Arwanitakisów. Miała pełną sakiewkę. Wyjęła grosiwo
i postawiła im flaszkę rakí. Ale nie dowiedziała się niczego. Takos miał tam
Strona 10
pewnych ludzi. Już wcześniej im zapowiedział, coby język za zębami
trzymali.
Siedzieli my w gąszczu jeszcze dwie godziny. Takos czekał nas w domu
u naczelnika. Jakeśmy wracali, Christos nie odezwał się słowem. Inny
człowiek był z niego, jak wrócił do Oroposu. Od tamtej chwili marzył tylko,
aby ją obaczyć. Nawet gdy dzieciaka zabijał, to o niej myślał. Znałem
to jego spojrzenie. Widziałem je już ongiś w Gardiki.
Wieczorem obaczyłem ich, jak gorzałkę pili i gadali, co mieli we zwyczaju,
gdy jedni na czaty szli, a inni spać. Ja niespokojny byłem, tom i nie spał.
Takos mówił, że ma ją zapomnieć. Straszył go rozmaicie. Oczy mu
błyszczały wściekle. Chciał, by mu Christos parol dał, a tamten nic – nie
chciał obiecać. Z dymem puści sprawę, teraz, gdy taka okazja się trafiła,
srożył się Takos. Potem wstali rozgniewani i rozeszli się. „Drogo zapłacimy
za te niesnaski, masz robić, co mówię”, rzekł jeszcze Takos. „Nie jestem
twoją własnością”, odkrzyknął Christos. Rano ja też mu rzekłem, że nie robi
dobrze. Zerknął ino wściekły i poszedł sobie. […]
5 Eparchía Megaridas (Mégara) – dawna prowincja w granicach obecnego nomosu
(województwa) Attyki, część obszaru Attyki Zachodniej, z centralną siedzibą
w historycznej Megarze.
6 Tsaruchy (gr. tsaruchia) – lekkie obuwie greckich wieśniaków i pasterzy
z charakterystycznym pomponem na czubkach butów.
7 Kafenijo – tradycyjny grecki lokal, w którym przesiadują głównie mężczyźni, przy kawie
i lokalnych trunkach, spędzając czas na dyskusjach lub grze w karty, tryktraka czy szachy.
Strona 11
3/D2
Dzisiaj przyszły wieści z Aten. Matka dzieciaka przysłała mi pierścień
z dyjamentami i napisała: „Zatrzymaj go, ale odeślij mi syna”. Ja też
wysłałem jej podarek i odpowiedziałem: „Nie martw się, Pani, syn ma się
dobrze i przesyła swój list. Zrób i ty, co możesz, żeby to skończyć jak
najszybciej. Dziękuję za podarek. Przyjdę obaczyć się z Tobą”.
Moje pozdrowienia
Christos Arwanitakis
Strona 12
4/A2
Nienawiść bez wątpienia nie tylko warunkuje wojnę, ale jest samą jej istotą.
Kornilios Kastoriadis
Oto, dlaczego to zrobiłem.
Nie żebym obudził się pewnego ranka i nagle ich znienawidził. Nienawiść
wzbierała we mnie powoli, zatruwała mi duszę po kropelce, długie lata, od
dzieciństwa. Od czasu… Nigdy nie przestanie mi brzmieć w uszach tamten
suchy trzask i jeszcze nieraz zerwę się ze snu przerażony. Trach! Byłem
przecież dzieckiem, do diabła, małym dzieckiem, nie miałem nawet
dziesięciu lat. Trach! Przeklęta chwila. Tak, nienawiść wzbierała we mnie
każdego dnia, ilekroć widziałem ich w telewizji, ilekroć słuchałem
wiadomości. Te ich markowe garnitury, ta wytworność, te złote spinki
u mankietów, kosztowne teczki. Gotowało się we mnie. Ich znienawidzony
obraz tkwił mi w mózgu, cokolwiek robiłem, uporczywy, coraz bardziej
natrętny.
Głodujące dzieci, samobójcy, bezdomni, których liczba rośnie w postępie
geometrycznym. Półtora miliona bezrobotnych, dwa miliony osiemset
tysięcy Greków żyjących poniżej progu ubóstwa, setki tysięcy
opuszczających kraj, głównie młodych, w poszukiwaniu szczęścia gdzie
indziej. Z powodu niedoli tych ludzi brzydzę się tamtymi i ich nienawidzę.
Nienawidzę ich, bo zniszczyli moje szczęśliwe dzieciństwo, a teraz
niweczą moje marzenia.
Nienawidzę ich za to, co reprezentują, kogo reprezentują. Bankierów,
cwaniaków uchylających się od płacenia podatków, maklerów giełdowych,
skorumpowanych polityków, wielkich szefów Międzynarodowego
Funduszu Walutowego, Europejskiego Banku Centralnego, trojki8.
Zbójców nad zbójcami. Wszyscy oni z jednego gniazda żmij się wywodzą.
I stamtąd atakują – kogo popadnie. Skutki ich nie obchodzą.
Mamy tu dwie rzeczywistości, dwa rodzaje ludzi, żyjących jedni obok
drugich, dobrze to wiem. Biedotę i bogaczy.
Czytam o samobójstwach, zbieram zapiski, wycinki z gazet. W jednej
teczce samobójstwa, w drugiej przestępstwa i morderstwa.
Próbuję zrozumieć ludzi, którzy z rozpaczy kładą kres swojemu życiu.
Wyobrażam ich sobie, stawiam się na ich miejscu, wnikam w ich mózgi,
staram się myśleć tak jak oni. Cierpienie, desperacja, krew i śmierć. Czytam
Strona 13
o przestępstwach i morderstwach. Chcę pojąć te tragedie, zanurzyć się
w ludzkiej niedoli. Chcę znienawidzić najsilniej jak się da, do granic
możliwości, tych drani, którzy doprowadzili kraj do takiego stanu.
„Polityka to systemowe zarządzanie nienawiścią”. Chcę nienawidzić, jak
jeszcze nigdy.
Tak, nienawidzę ich. Nienawidzę po tysiąckroć. Nienawiść to połowa
zemsty. Druga połowa…
8 Trojka – grupa złożona z przedstawicieli Komisji Europejskiej, Międzynarodowego
Funduszu Walutowego i Europejskiego Banku Centralnego uczestniczących w procesie
reformowania zadłużonych krajów strefy euro.
Strona 14
5/B1
W dni powszednie Romanós Sergidis całą duszą oddaje się uniwersytetowi
i studentom. W soboty i niedziele odpoczywa. Ogląda filmy gangsterskie,
najchętniej stare, czarno-białe. Amerykańskie. I czyta klasyczne kryminały,
głównie Georges’a Simenona. Człowieczek z Archangielska, Paryski
ekspres, Narzeczona pana Hire, Zniknięcie pana Monde – te podobają mu
się najbardziej.
Śpi do późnego ranka. A potem maraton filmów, książek i muzyki –
z krótkimi przerwami na drobne zajęcia oraz zaspokojenie podstawowych
potrzeb. Po południu półgodzinna gimnastyka. Rowerek i bieżnia
treningowa z widokiem na Hymet i lasy Kiesarianí przy dźwiękach muzyki
klasycznej. Barok: Bach, Vivaldi, Scarlatti. Każdej niedzieli w południe
odwiedza dom rodzinny i starych rodziców. Zwyczaj zapoczątkowany
po studiach w Szkocji stał się niepodważalną regułą. Ich dom – lokal
w starej kamienicy – znajduje się ledwie dziesięć minut taksówką od jego
mieszkania w dzielnicy Zografu.
Zawsze przychodzi z czymś słodkim i obowiązkową butelką wina. Oraz
z gazetą pod pachą. Zawsze koło dwunastej. Jakąś godzinkę czyta gazetę,
siedzi bez słowa w wygodnym fotelu i przekłada strony. Matka przygląda
mu się bacznie, gdy szurając pantoflami, przechodzi raz po raz przez salon.
Grymasy, powzdychiwania, szelest papieru. Ojciec siedzi naprzeciwko,
milczy, pali, przegląda przerzucone wcześniej pobieżnie szpalty.
Potem matka daje sygnał: „Gotowe!”. Podchodzą do stojącego w rogu
ciężkiego drewnianego stołu, dzieła ojca sprzed lat. Czas na wymianę
nowin. Matka o Andonisie, bracie Romanosa mieszkającym w Anglii,
„w tym roku też nas nie odwiedzi w wakacje, jadą podobno z żoną
do Francji”, o chorobach i drożyźnie. Ojciec o dawnych kolegach
budowlańcach, na przykład o Tripolitisie, którego spotkał przypadkiem
na ulicy, o piwie, które wypili razem w kafenijo, o domach, które wznosili
razem tu, nieopodal, „kiepska konstrukcja, tanie materiały, zawalą się przy
pierwszym trzęsieniu ziemi”. On o wyjeździe do Włoch na konferencję
w przyszłym tygodniu, „Zbójectwo w Grecji i we Włoszech w XIX wieku –
podobieństwa i różnice”, więc niech go na darmo nie szukają.
Później znowu siadają obaj, ojciec i syn, w fotelach przy szklanej ścianie
balkonu. Na starym gramofonie piosenki Kazandzidisa. Bezlitosne życie…
Od młodych lat… Palą, sączą resztki wina, zawsze czerwonego, ze szczepu
arikarás. Cyteryjskiego. Ze szczepu, który mieszkańcy Kuklutzás, wioski
Strona 15
leżacej na obrzeżach Smyrny, kitiryjczycy z pochodzenia, przywieźli
na rodzinną wyspę jeszcze przed katastrofą małoazjatycką9. Z kuchni
dochodzi odgłos wody lejącej się do zlewu, pobrzękiwanie garnków, talerzy
układanych jeden na drugim na suszarce. Romanós patrzy z piątego piętra
na nowe bloki, skamieniałe olbrzymy zasnute rzadką mgłą, te, które zawalą
się przy pierwszym trzęsieniu ziemi, na duże balkony, zaciągnięte zasłony,
na czerwoną dachówkę skromnych uchodźczych domostw. Dostrzega
czarne punkciki, stado szpaków lotem strzały przecinających niebo, by
pospiesznie zniknąć między drzewami parku, skryć się przed deszczem.
Później patrzy na deszcz, cienkie strużki zacinające ukosem, na krople
podskakujące na parapecie z atłasowym brzękiem. W dole, na ulicach,
szumią strugi wody spływającej z rynien i dookolnych wzgórz, liżą
rynsztoki, znikają na zakrętach i w kanałach ściekowych.
Dziadek Romanosa znalazł się w Atenach jako dwunastolatek, z matką
i siostrą. Wypędzeni ogniem i mieczem z Kuklutzás. Biedni jak myszy
kościelne. Ojca stracili. Amelé taburú10. Nigdy więcej go nie widzieli.
Dziadek, Romanós senior, żył i umarł w jednym z pobliskich domów,
ubogim, maciupeńkim. Tam też urodził się ojciec Romanosa. „Niech ich
Bóg pokarze tych oszustów, polityków. To ich robota. Interesom możnych
tylko służyć umieją. Zatroszczyli się kiedy o maluczkich? Ba… W ogień
ich rzucili, niech się spalą, niech cierpią”, mawia często. Pamięta okryte złą
sławą słowa księcia Andrzeja, syna króla Jerzego I11, z grudnia 1921 roku,
skierowane do Metaksasa12: „Warto oddać Smyrnę Kemalowi, niechby
wyrżnął całą tę hołotę”. Tak, często powtarza tę wypowiedź, słowo
w słowo, wypowiedź człowieka uczonego, wykształconego, wbił ją sobie
w pamięć, i kręci głową z goryczą.
Ojciec spędził życie na placach budowy. Praca mozolna, zwyczajna, ale
uczciwa, no i zawsze dniówkę płacili. Zawsze. Dzięki temu mógł
wykształcić synów. Romanosa i jego brata. „Bądź rzetelny i uczciwy.
Rzetelny i uczciwy, godny zaufania”, powtarzał starszemu synowi. „Żebyś
nikogo w życiu nie skrzywdził”. Taka jest jego spuścizna. Pieniędzy,
majątku nie zdobył. Nie miał wykształcenia, lecz o katastrofie czytał.
Różne rzeczy. Chciał się dowiedzieć o życiu ojca i dziada, o słynnych
różowych winogronach, o szczepie erp-kará – arikará – o winie
z Kuklutzás. O swoich korzeniach. O utraconym raju. I wreszcie zrozumieć.
Jak to się stało, jak mogło dojść do takiej tragedii? Kto za nią odpowiada?
Strona 16
Kto i co kryje się za oficjalną wersją historii? Rozumując najprościej,
wyrobił sobie własny pogląd. I jakimś dziwnym sposobem zamiłowanie
tego prostego człowieka do historycznych dociekań przeniosło się na syna.
Romanós Sergidis został historykiem, żeby badać przeszłość, odpowiadać
na zadane pytania i stawiać pytania do udzielonych już odpowiedzi. Żeby
sięgając w głąb czasu, nadać perspektywę własnemu, jakże krótkiemu,
doczesnemu życiu.
Parę miesięcy po przejściu ojca na emeryturę Sergidis dostał zaproszenie
na konferencję w Smyrnie. Chciał zabrać ze sobą rodziców. Bilety i pobyt
w hotelu – w prezencie. Od niego. Matka nie chciała, ojciec pojechał.
Odnaleźli rodzinną wioskę, dziś zwaną Altindağ, pytali o dom Sergidisów
trochę po angielsku, trochę po turecku, trochę na migi. Nikt nie wiedział.
Ojciec wiele słyszał od Romanosa seniora, drugie tyle wyczytał, ale tu,
w Kuklutzás, niestety, niczego nie znalazł. Ani kościołów, ani destylarni,
ani olejarni, ani ogromnych upraw słynnej winorośli. Tylko kamienny
budynek szkoły z 1921 roku na głównym placu. Spacerowali, weszli
do zrujnowanego kościoła, oglądali stare domy, pęknięcia na ścianach,
kamienie, dachówki, zbutwiałe drewniane okiennice, pewnie wszystko
greckie, usiedli na kawę przy placu. Tyle. Tylko tyle. W milczeniu wracali
taksówką do Smyrny. Przez następne dwa dni ojciec był w kiepskim
nastroju. Nie wychodził z hotelu. Zamknął się w sobie. Nawet na nabrzeże
nie chciał pójść, tam, gdzie zginęło tylu ludzi. Nie, nie chciał. Nie dawał
rady. „Bestie… bestie…”, powtarzał. Romanós wiedział, o kim ojciec
mówi. „Niech ich Bóg pokarze…”.
Tak zwykle spędzają niedziele. Siedząc w fotelach, paląc, pijąc wino,
przeplatając długie chwile milczenia komentarzami o bieżących
wydarzeniach – o trojce, nowych środkach zaradczych, obniżkach emerytur,
podatkowych haraczach. Potem dołącza do nich matka. Rozsiada się
na kanapie. W grubych kościanych okularach, z przyborami do szycia. Nici,
naparstek, igły, szpulki… Zaceruje skarpetkę, naprawi koszulę, obrzuci dół
starej spódnicy zapomnianej od lat w szafie, obszyje serwetki, obrus.
Sergidis patrzy na długie, krzywe palce, gdy uwijają się sprawnie, mimo
zaawansowanego wieku, i nadają kształt chaosowi, porządkują nitki, łączą
początek z końcem. Milczy i ona czas jakiś, wszyscy troje słuchają, jak
zegar na drewnianym meblu w rogu tyka, kołysząc ich do snu. Ojciec
ziewa, zamyka oczy, pochyla głowę.
Strona 17
Sergidis dobrze zna tę matczyną ciszę. Wie, jak walczy ze sobą, nim
rozpocznie rozmowę. Nim znajdzie słowa. Nim je ułoży w stosownej
kolejności. Ciągle ta sama śpiewka. Ona się zamartwia. Chciałaby go
widzieć na ślubnym kobiercu. Powinien mieć rodzinę, żonę, dzieci. A dla
niej wnuki. „Bo od tamtego pewnie się nie doczeka, nieudacznika jednego,
i tej jego angielskiej żony, tej… tej… Tyle ryb w morzu, tę musiał
wyłowić?”.
Sergidis senior otwiera oczy. „Dajże spokój, przesadzasz, sympatyczna
jest. Skoro synowi się podoba, tobie nic do tego”, strofuje żonę. A ona dalej
swoje. „Tej… tej…”.
„Lata lecą, chłopcze. Musisz się zdecydować. Znajdź sobie dobrą
dziewczynę z naszych stron”, sprowadza rozmowę na to, co ją trapi. Co jej
nie daje spokoju. Z początku Sergidis się denerwował. Ucinał rozmowę, nie
będzie słuchał wskazówek dotyczących spraw osobistych. Zrobi, co zechce,
z własnym życiem. Ojciec brał jego stronę. „Daj mu spokój. Dobrze
chłopak mówi. Czemu pchasz nos gdzie nie trzeba?”.
Żal mu jej. Wie, że się dręczy, więc jej żałuje. Widzi wilgotniejące oczy
matki i przykro mu, że się do niej odnosi szorstko. W końcu, niech tam,
niech robi, co do niej należy. Ona tymczasem zawsze znajdzie sposób, by
wrócić do tego samego, choćby i okrężną drogą. „Jorgos z szóstego piętra,
syn pani Lukii, ma już drugiego synka. W środę mu żona urodziła. Pewnie
Luká dadzą chłopcu na chrzcie, po babci”, powiada między jednym
a drugim nakłuciem tkaniny igłą.
Sergidis przyjmuje te słowa z uśmieszkiem – zaczynają go bawić –
z humorem, z cynizmem. „Wczoraj rano nie miałem zajęć, więc poszedłem
na nabożeństwo. Na św. Andrzeja. Przed nami sporo świąt. Jutro
wieczernia, nieszpory. Też pójdę. Blisko mam, po sąsiedzku”, mówi
najpoważniej jak umie.
Matka spogląda na niego podejrzliwie. Nie rozumie, do czego syn pije.
„Ty? Do kościoła? Co cię napadło? Chory jesteś? Do niedawna obok
przejść było ci za wiele…”.
On ciągnie dalej: „A w okresie wielkanocnym pojadę na parę dni na górę
Atos. Zajrzę do tamtejszego archiwum, poszukam kilku rzeczy do mojej
książki”. Jeden z hersztów zbójeckich skrył się swego czasu na górze Atos,
w „republice mnichów”, i tam zmarł samotnie w późnej starości,
zapomniany. Organy ścigania szukały go gdzie się dało, na darmo, ślad
po nim zaginął. Prawda wyszła na jaw, gdy od lat nie żył.
Strona 18
Matka upiera się przy swoim. „Musisz się wreszcie zdecydować,
chłopcze”, powiada. I mocuje się z igłą i nitką, i szyje… dary dla przyszłej
panny młodej.
On milknie, ona zerka na niego spod oka. Wtenczas on strzela z grubej
rury. „Wiesz, mamo… Zastanawiam się nad tym od dłuższego czasu.
Wstąpię do klasztoru. Rzucę uniwerek…”. Zemsta.
Ona wytrzeszcza oczy, otwiera usta. Powaga znika z twarzy syna,
Romanós wybucha śmiechem, a matczyne serce wraca na swoje miejsce.
Starsza pani unosi ręce, żegna się, dwa, trzy razy. Kocha ją, kocha matkę,
ma do niej słabość. Tak, widzi, że się zadręcza, ale co ma zrobić?
Wystarczy postanowić? Takie to proste?
Był naturalnie w różnych związkach przez te wszystkie lata. Przelotnych.
I paru poważniejszych, które trwały dłużej, lecz przepadły w rutynie
codzienności. Płomień zgasł w gmatwaninie uczuć, słów, wahań
i wątpliwości.
Ale w ostatnich miesiącach nastąpiła zmiana. I chyba po raz pierwszy
stanął przed dręczącym dylematem. Czy powinien wreszcie przekroczyć
granicę kawalerskiego życia i znaleźć się po drugiej stronie? Spotyka się
z pewną młodą kobietą. Ten związek go zadowala. Gdy są z sobą, niczego
mu nie brakuje, czuje się spełniony, mógłby nawet powiedzieć, że jest
szczęśliwy. Chce wierzyć, że i ona ma podobne odczucia. Ale czy łatwo
zerwać z rzeczywistością, którą tak dobrze zna i w której tkwił tak długo?
Nie wie.
9 Katastrofa małoazjatycka – klęska Grecji w wojnie z Turcją w latach 1919–1922,
wywołanej Wielką Ideą połączenia w jeden organizm państwowy ziem zamieszkiwanych
przez Greków, a będących ówcześnie pod administracją turecką. W wyniku przegranej
Grecję ogarnął kryzys polityczny i gospodarczy. Rozejm przewidywał między innymi
wymianę ludności. Z Turcji wysiedlono około półtora miliona Greków, z Grecji zaś paręset
tysięcy Turków.
10 Amelé taburú – bataliony pracy istniejące w Azji Mniejszej w czasie pierwszej wojny
światowej i katastrofy małoazjatyckiej. Do przymusowej pracy w skrajnie trudnych
warunkach kierowano mężczyzn w wieku 15–48 lat, głównie Greków i Ormian. Była
to jedna z metod czystek etnicznych stosowana przez młodoturków Kemala Atatürka.
W batalionach pracy straciły życie setki tysięcy Greków (przyp. autora).
11 Jerzy I (1845–1913) – król Greków w latach 1863–1913, z dynastii Glücksburgów.
12 Joanis Metaksás (1871–1941) – polityk prawicowy, generał, w latach 1936–
1941 premier, sprawował władzę dyktatorską.
Strona 19
6/C1
Apostolu siedzi u szczytu stołu. Naprzeciw żona Anna, po prawej i lewej
synowie. Rzadko się to zdarza. Zwykle go nie ma. Teraz też dopiero wrócił
z pracy. Jest niedziela. W trybie pilnym wezwano wszystkich na służbę,
odwołano urlopy. Nawet nie zdążył się przebrać. Siedzi w mundurze,
na naramienniku złota gwiazdka i znicz. Po zabójstwie przedstawicieli
trojki tuż przed południem całą policję postawiono na nogi. Wizja lokalna
na miejscu zbrodni w hotelu, zebranie za zebraniem do późnego
popołudnia. Dopiero pod wieczór rozdzielono zadania, powołano
odpowiedzialnych. Gdy sprawy zostały uporządkowane i gdy nadano im
właściwy tok, gdy każdy zajął się swoją działką, ci „bez teki” dostali
wolne – na razie.
Apostolu uśmiecha się. Usiłuje się uśmiechać. Synowie wypytują
o poczwórne morderstwo. Oglądali wiadomości w telewizji, słyszeli syreny
aut policyjnych i ambulansów niepokojących przez długie godziny centrum
miasta i pobliskie dzielnice. Pandemonium. Apostolu nie odpowiada, nigdy
nie odpowiada, nigdy nie rozmawia o sprawach służbowych w domu – gdy
zdarzy się, że jest w domu. Taka jego powinność.
„Wiem tyle co wy”, mówi. Zawsze ta sama odpowiedź. Zawsze to samo
kłamstwo. Chłopcy nie są głupi, kiwają głowami, wydymają usta
niezadowoleni. Kłamstwo nieszkodliwe. A pozwala uniknąć niezręcznych
sytuacji. Później zmienia temat. Zawsze tak robi, zmienia temat, wykręca
się, miga.
A więc znowu Andros, Ammólochos. Tęsknota. Natrętne myśli. Kocha
i wyspę, i rodzinną wioskę. Próbuje wpoić tę miłość dzieciom.
W następnym miesiącu spędzą tam tydzień, Wielkanoc, u babci i dziadka.
– Znowu do tych starych domów nas zaciągniesz, do Wieży Janulisa, albo
do źródła Jonakisa, albo do kapliczki Czterdziestu Męczenników. Znowu
będziemy latać po pustkowiach i robić zdjęcia – narzeka młodszy.
Apostolu się uśmiecha. Obiecuje, że tym razem pokaże im miejsca,
których jeszcze nie widzieli, jaskinię w Aladinú, Wieżę Bistisa, wodospady.
Niesamowite wodospady. Próbuje ich czymś pozyskać. Pozwoli im robić
zdjęcia swoją leicą. Mogą pojechać na plażę Zorkos, ustawić aparat
na trójnogu, obserwować i fotografować pięćsetką ptaki, mewy, sokoły,
a nawet rybołowy, jak szczęście dopisze.
– Nie chcecie? Zresztą… Zastanówcie się… Będą też furtalia, babcine
omlety.
Strona 20
– To tylko… nic więcej – powiada starszy, uczeń drugiej klasy liceum.
– Nie tylko. A wielkanocne petardy? Ognie bengalskie? Prawdziwa
wojna…
– Przestańcie marudzić – strofuje ich mama. – Od trzech lat nie byliśmy
razem na Andros. I to z waszego powodu. Chociaż taniej byłoby… Zresztą
babcia i dziadek mają prawo was zobaczyć od czasu do czasu. Nie możemy
im tego odmawiać. Są już przecież starszymi ludźmi…
Pochylają się nad talerzami naburmuszeni, zajadają. Pieczony kurczak
z ziemniakami. Coś mruczą, coś do siebie szepczą, wreszcie milkną.
Widelce stukają niezręcznie o talerze. Słychać plusk wody nalewanej
z karafki do szklanek.
– Byłam w biurze podróży. Kupiłam bilety – mówi Anna. – Zdrożały od
poprzedniego tygodnia. W sumie o sześćdziesiąt euro. Zwykłe naciąganie
ludzi.
Apostolu kręci głową. Żuje, przełyka. Ociera usta serwetką. Rozumie.
– Muszą wreszcie znaleźć jakiś sposób, żeby ukrócić te spekulacje –
komentuje.
Potem pyta dzieci o szkołę, chwyta okazję, skoro ma chłopców przed
sobą, jak im idzie, czy starszy nadal droczy się z nauczycielem historii?
– Nie znoszę go – odpowiada syn – nie wiem, co z tego wyniknie
na koniec roku. Ale on ciągle ma coś przeciw Bizancjum. Gdyby mógł,
nawet obecny kryzys zrzuciłby na Bizantyńczyków – skarży się i zaczyna
przedrzeźniać profesora, zmieniając barwę głosu i wymachując komicznie
rękoma. – „Wykorzystywali prostych ludzi, całe narody, sąsiednie kraje,
byli bezwzględni i bogobojni do obrzydzenia” – i ciągnie dalej,
niezmienionym już głosem, z pełną buzią. – A co najgorsze… To nie było
żadne imperium greckie, tylko wielonarodowa mozaika, która musiała się
rozpaść prędzej czy później.
Teraz Apostolu powstrzymuje śmiech. Bo wydaje mu się to śmieszne. Syn
jest czupurny. Całkiem niepodobny do niego. On idzie przez życie
z pochyloną głową. Tak było w szkole, na uniwersytecie, w szkole
policyjnej i teraz, w czasie służby. Zawsze. Cieszy się z syna, który jest
energiczny, wymagający. Podoba mu się taka postawa. Plus, który przyda
się chłopakowi w tej dżungli.
– Wczoraj, wyobraźcie sobie, mówił nam, że Bizantyńczycy przyjmowali
komunię świętą z dodatkiem farby zdrapanej z ikon albo rozdrobnionych
kości świętych. Pewnie z komunistami trzyma. Albo jeszcze gorzej –