Senda Tomasz - Symbol
Szczegóły |
Tytuł |
Senda Tomasz - Symbol |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Senda Tomasz - Symbol PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Senda Tomasz - Symbol PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Senda Tomasz - Symbol - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tomasz Senda
Symbol
Szary budynek gdzieś w centrum miasta, otoczony siatką ulic, budynków, przejść dla pieszych. Każdego dnia mija go
wielu ludzi. Wielu ludzi udaje się też do niego po pomoc, z nadzieją, że ją otrzyma. Otrzymują ją, i owszem, nie
zawsze jednak jest to taka pomoc, jakiej chcieliby. Samochody zatrzymują się na przyszpitalnym parkingu, odjeżdżają
z niego. Każdego dnia z tą samą monotonią ratowane jest tam ludzkie zdrowie i życie. Każdego dnia - dziś również.
Dzisiaj jest jednak szczególny dzień.
Na sygnale zbliża się właśnie do szpitala karetka. Jej przejazd powołuje do życia fale w kałużach. Wczorajsza ulewa
ponownie unosi się w powietrzu i zmierza na nie spodziewających się niczego ludzi. Krople są jednak ciężkie i nie
rozbijają się o betonowe płyty tuż przy krawężniku.
Karetka zatrzymuje się. z jej wnętrza wysiada kilku ludzi. Dwóch odzianych na biało ludzi otwiera tylne drzwi wozu.
Sprawnie wyciągają nosze. Ich ciała przyzwyczajone są do tych rutynowych czynności. Równym krokiem kierują się
do wejścia, nawet wymijanie kałuż na nierównej jezdni nie sprawia im kłopotu. Inaczej jest z mężczyzną który właśnie
wysiadł z tyłu karetki. Jest chyba bardzo spięty. Nie zapiął płaszcza, mimo chłodnego, jesiennego dnia. w ręku ściska
niewielki pakunek. Stara się dogonić ludzi w fartuchach. Porusza się jednak niezbyt pewnie, jakby nie był całkiem
świadomy, tego co robi. w końcu jednak dociera do drzwi, gdzie czekają na niego biało odziani ludzie. z pewnym
wysiłkiem otwiera drzwi, przepuszcza ludzi z noszami, a następnie sam znika wewnątrz budynku.
Zwykła sala gdzieś wewnątrz szarego budynku. Poczekalnia. Nie ma tu tłumów ludzi jak przy rejestracji na dole. w
końcu to porodówka. Mężczyzna z karetki siedzi w wygodnym fotelu. Strzela nerwowo oczami po przechodzących
pielęgniarkach. Może liczy na to, że któraś powiadomi go o przebiegu operacji, a może tylko przygląda się ich ciałom
opiętym w białe stroje. Bez względu jednak na cel tych spojrzeń, nigdy nie zatrzymują się one na długo w jednym
miejscu. Teraz na przykład mężczyzna spogląda na niewielki stosik pism na stole obok. Kiedy rozpoczęła się operacja
przejrzał kilka z nich, nie znalazł jednak nic na tyle ciekawego, żeby rozpędzić czytaniem dręczące go myśli.
Kto wie o czym myśli ten mężczyzna? Może zastanawia się jak się w to wszystko wplątał, albo czy naprawdę jest
ojcem dziecka. Może po prostu nie może się doczekać swego własnego potomka, który wkrótce powinien pierwszym
krzykiem powitać ten świat. a może zastanawia się jaki będzie wynik jutrzejszego meczu. Kto wie?
Ciąg jego myśli, jaki by nie był ich temat, przerywa cichy głos:
- Pan Jastrzębski, prawda? - głos jest bardzo przyjemny, delikatny. Podobnie jak twarz młodej pielęgniarki, do której
należy. - Panie Jastrzębski?
- Przepraszam, zamyśliłem się. Pani zdaje się coś mówiła?
- Tak. Pan nazywa się Jastrzębski?
- Tak, to ja. o co chodzi? Czy już coś wiadomo? Wszystko w porządku?
- Właściwie to nie wiem. Pan doktor prosił żeby pan się u niego zjawił. To wszystko co wiem.
- Ach tak. Dziękuję. Do widzenia.
Pielęgniarka odeszła cicho postukując obcasami. Mężczyzna chwilę popatrzył za nią, po czym ruszył do pokoju
lekarza.
Serce arytmicznie, szybko biło mężczyźnie gdy pukał do drzwi. Jeszcze za nim padła odpowiedź nacisnął klamkę.
Wszedł do środka. Lekarz nie był już może najmłodszy z całą jednak pewnością dobrze się trzymał i miał dobry humor.
Nie mogło więc stać się nic strasznego - skoro się uśmiecha. a może jednak? Twarz lekarz dosyć gwałtownie zmieniła
się: przybrała zatroskany, niepokojący wyraz.
- Niech pan usiądzie. Niestety nie mam najlepszych wieści. - głos miał miły choć stosunkowo chłodny. Zapewne
niezbędny w sytuacjach krytycznych, gdy musiał...
- Czy coś się stało Marcie? - głos mężczyzny zadrżał wyraźnie.
- Nie. z pańską żoną jest wszystko w porządku. Tak to przynamniej wygląda, jeszcze nie przeprowadziliśmy
szczegółowych badań. Niestety dziecko...
- o mój Boże...
- Nie. To nie co pan myśli. Dziecko żyje i ma się nieźle biorąc pod uwagę jego stan. Dobrze... Powiem wprost, pańskie
dziecko nie jest zwykłym niemowlęciem. Ma szereg zmian w budowie... - głos doktora coraz słabiej docierał do
mężczyzny.
-Nie. To nie... Niemożliwe... To niemożliwe... - Cichy szept wydobył się z jego ust.
Po dłuższym czasie gabinet lekarza był już zupełnie pusty. Młody mężczyzna wyszedł stamtąd wolnym krokiem po
zażyciu tabletek uspokajających, a lekarz, chwilę po tym, wrócił do swoich powinności względem pacjentów. Nikt się
specjalnie nie przejął całą sprawą, mimo tego, że była to chyba najdziwniejsza sytuacja w całej historii szpitala.
Korytarzami nadal maszerowały słabo opłacane pracownice służby zdrowia, blade światło padało na czystą szpitalną
podłogę, a zwykły dla tego miejsca zapach nie stracił intensywności.
Kobieta wolno podniosła rękę, a właściwie tylko spróbowała to zrobić. Była osłabiona, okryta ciężkim kocem,
podłączona do kroplówki - jednym słowem unieruchomiona. Spróbowała coś powiedzieć. Później jeszcze raz. Środki
jakich użyto przed operacją nadal wywierały wpływ na osłabiony utratą krwi organizm. w końcu jednak z jej krtani
wydobył się dźwięk. Nie było to żadne słowo, wystarczyło jednak aby zwrócić uwagę pacjentki z sąsiedniego łóżka,
która najwyraźniej była w znacznie lepszej formie.
- Siostro - zawołała tamta.
Po chwili drzwi do pokoju otworzyły się i weszła do środka pielęgniarka. Rozejrzała się. Po czym, zauważywszy
otwarte oczy u młodej matki, wybiegła na zewnątrz. Kobieta ponownie straciła przytomność.
Lekarz, który przyjął poród ponownie wrócił do swego gabinetu. Otworzył okno, wciągnął w płuca trochę świeżego,
chłodnego powietrza. Rozsiadł się wygodnie na fotelu, wypił nieco zimnej herbaty. Splótł ręce, pomyślał chwilę o
dzisiejszym przypadku, kiwnął głową, chyba nigdy jeszcze nie miał do czynienia z czymś tak niezwykłym. Teraz
jednak musiał się zająć własnymi sprawami, przecież zadzwonił już do specjalisty od takich przypadków, a może
raczej od przypadków stosunkowo trudnych.
Miał do załatwienia coś znacznie trudniejszego, coś co dotyczyło jego własnej osoby, jego żony, dzieci i majątku.
Podział tego wszystkiego przed sprawą rozwodową wydawał się o wiele łatwiejszy. Kiedy jednak doszło już do
rozprawy, żona zażądała wszystkiego, razem z jego głową. Miała być może do tego jakieś podstawy, ale...
Kobieta budziła się jeszcze kilka razy w nocy, nic jednak nie wskazywało na to, że będzie mogła szybko zobaczyć
swoje dziecko. Nie wiedziała nawet czy to chłopczyk. Paweł tak bardzo chciał mieć syna, a oni nie pozwalają jej
niczego zobaczyć, niczego wiedzieć. Nikt z nią nawet nie rozmawiał.
Następnego dnia była już na tyle silna, że mogła dowiedzieć się wszystkiego. To ponownie spowodowało załamanie.
Omdlała.
Kobieta nerwowo wystukała szereg cyfr. Tylko nie to. Martwiła się. Tak bardzo się martwiła, że to odsunie od niej
Pawła. Że przekreśliło to szansę na wspólne szczęśliwe życie, na ślub. Ale to przecież nie była jej wina. Po prostu
przyszedł taki czas, tak się zdarza. Tak, a nie inaczej. Tak, a nie jak sobie wymarzyli podczas wspólnych rozmów w
ciepłym domu, przy gorącej kawie, albo w parku w trakcie spacerów. Nie tak to miało wyglądać...
- Halo! - odezwał się głos w słuchawce. Jego głos. Szorstki, nieprzyjemny. Przez chwilę nic nie mogła powiedzieć.
- Jastrzębski, słucham.
- Paweł, to ja. - wyszeptała.
Coś się stało, nie zrozumiała tego od razu. Po chwili tony sygnału dotarły do odpowiedniego ośrodka w mózgu.
Rozłączył się! Nie, to nie możliwe. Coś musiało się stać, coś ich po prostu rozłączyło. Tak przecież czasem bywa.
Zadzwoniła jeszcze raz, nikt nie podnosił słuchawki. Zadzwoniła jeszcze raz, jeszcze sześć razy. Nic. To był jednak
koniec.
Lekarz z ponurą twarzą gładził ubranie. Czarna słuchawka uniesiona przy jego uchu rzucała cień na tę twarz i wcale to
nie czyniło jej piękniejszą. Był rozdrażniony.
- Nie kochana, nic z tego - posłuchał przez chwilę głosu w słuchawce.
- Nie dostaniesz mojego samochodu - jeszcze panował nad sobą. Głos miał spokojny. Kolejny potok słów w słuchawce.
- Powtarzam po raz ostatni samochód jest tylko i wyłącznie mój. Boże ty nawet nie masz prawa jazdy. Tak, ten twój
nowy na pewno ma prawo jazdy i świetnie płatną pracę. Stać go więc do cholery na samochód - nerwy powoli
puszczają.
- Naprawdę jeszcze ci mało. Masz dzieci, dom... Cholera masz prawie połowę mojej pensji - spróbował się opanować,
jest przecież w pracy, a ściany nie są dźwiękoszczelne.
- Nie rozumiesz samochód to jedyne co mi pozostało. i choćbym miał cię nawet zabić z tym twoim... Nie dostaniesz go.
Nigdy. Słyszysz. Nigdy - ostatnie słowa przeszły we wrzask. Rzucił słuchawkę na widełki. Plastik wydał niepokojący
odgłos.
Otworzyły się z cichym skrzypnięciem drzwi. Głowa młodej pielęgniarki zajrzała do środka, otworzyły się usta i
popłynął melodyjny głos:
- Panie doktorze coś się stało matce tego małego.
- a co to mnie cholera obchodzi! Co mnie obchodzi... Mam własne kłopoty - ostatnie słowa wypowiedział szeptem gdy
wystraszona twarz pielęgniarki zniknęła za drzwiami.
Kobieta siedziała w łazience. w prawej dłoni ściskała żyletkę. Taka zwykła stalowa, ostra do granic możliwości
żyletka. Po prawym przedramieniu leniwie spływała krew. Kobieta cicho załkała, wciągnęła głębiej powietrze.
Powtórzyła ruch sprzed kilku chwil. Druga ręka pokryła się czerwienią. Zamknęła oczy. Nawet nie ujrzała swego
dziecka. Nie widziała sprawcy własnej śmierci.
W zwykłym szarym budynku, gdzieś w siatce ulic, chodników i linii tramwajowych, jest sala. w sali znajduje się
mnóstwo elektronicznego sprzętu, wydającego dziwne dźwięki i świecącego blaskiem ekranów kontrolnych. w małej
przestrzeni między masą drogocennego żelastwa leży malutkie ciałko.
Drobne rączki poruszają się leniwie, zaciśnięte piąstki próbują ułożyć ciało w wygodniejszej pozycji. Słaby organizm
nie ma siły wywalczyć sobie miejsca w sterylnym, szpitalnym świecie. Małe czarne oczka badają otoczenie - być może
szukając pomocy? Małe piąstki unoszą się w górę - próbując przyciągnąć uwagę?
Nagle nie wiedzieć w jaki sposób dziecko obraca się. Znajduje to, do czego dążyło, nie wiadomo czy sprawił to
wysiłek sinego ciałka, czy też wyższa wola przyszła z pomocą małemu człowiekowi. To nie jest już istotne. Istotne
jest, że teraz doskonale widać przyczynę całego zamieszania, dwa spore wyrostki na plecach niemowlęcia. Pokryte
drobnym puszkiem - zarysem piór. Kiedyś może miały się rozwinąć w potężne skrzydła? Kto wie?
W zwykłym szarym budynku przyszedł więc na świat symbol. Gdzieś w plątaninie uliczek, zapachów i dźwięków
narodził się symbol. Okazało się jednak, że jest niepotrzebny, a może raczej niechciany, z pewnością zapomniany.
Gdzieś w szarym budynku zmarło dziecko. Na jego tabliczce z imieniem widniało jedno tylko imię wpisane przez jakąś
litościwą duszę. Jedno imię: Amor.