Rodziewiczówna Maria - Na wyżynach

Szczegóły
Tytuł Rodziewiczówna Maria - Na wyżynach
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Rodziewiczówna Maria - Na wyżynach PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Rodziewiczówna Maria - Na wyżynach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Rodziewiczówna Maria - Na wyżynach - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maria Rodziewiczówna Na wyżynach Notka od redakcji Bohaterem powieści jest Dyzma Kryszpin, wydziedziczony przedstawiciel bogatej rodziny, któremu odpowiada życie prostego człowieka. Pracuje jako zwykły robotnik, będąc człowiekiem wielkiego ducha, utalentowanym, skorym do pomocy i bardzo skromnym. Jest to postać niezwykła, której charakterystyka ma w sobie wiele z mitu, a Kryszpina kult chrześcijaństwa doprowadza do poczucia misji apostolskiej i naśladowania Mistrza z Nazaretu. Powieść ta należy do czołowych utworów autorki i jest zapewne najdojrzalszym artystycznie i duchowo objawem literackim religijności Rodziewiczówny. I Pan Fust, właściciel fabryki sukna, srodze się obruszył pewnego ranka, gdy mu poczta przyniosła urzędowe zawiadomienie o śmierci siostry, z wezwaniem, aby się zajął losem pozostałych po niej sierot, pozbawionych środków do życia. Obruszył się pan Fust, bo siostra jego Anna wyszła za Filipa Kryszpina wbrew jego woli i radom tak dalece, że on jej za karę nie wypłacił posagu, a ona, odjechawszy z mężem, zerwała z nim stosunki i przez dwadzieścia lat nie dawała o sobie wieści. Czuł się zatem zupełnie zwolniony od braterskich i rodzinnych obowiązków. Obruszył się także i z tej racji, że będąc kupcem, przemysłowcem, a zarazem człowiekiem pedantycznie porządnym i rozważnym, nie rozumiał, jak może ktoś, co - jak Kryszpin - był zdolnym lekarzem, pozostawić rodzinę bez chleba na łasce policji i krewnych. A wreszcie obruszył się, że niewinnie, Bóg wie po co i dlaczego, na jego kark spada gromada dzieciaków, które on będzie musiał swym kosztem utrzymywać i kształcić. Był zaś pan Fust od dawna wdowcem i bezdzietnym, ale miał po żonie dwoje pasierbów, z którymi się też, bądź co bądź, musiał rachować. Nawet rzetelnie był pan Fust zahukany w domu przez pasierbicę, Tony Ulmównę, która mu prowadziła gospodarstwo, a w kantorze podobnież był zahukany przez pana Rudolfa Ulma, pasierba, który właśnie, po zakończeniu nauk, zajął w fabryce posadę dyrektora. Pan Fust dawał się za nos wodzić pozornie. Lubił spokój w domu, a wyznać musiał, że Tony, pomimo swych osiemnastu wiosen, była wzorową gospodynią. Lubił ład w interesach, a widział, że Rudolf jest bystry, rzutki, energiczny, oszczędny i pracowity. Że zaś pan Fust pieniądze już miał, na silnym gruncie stał, a ciężko się w życiu napracował - więc rad był odpocząć i wyręczyć się, tym bardziej, że pasierbów uczynił od dawna swymi spadkobiercami, nie posiadając bliższej rodziny. O siostrze dawno zapomniał. Teraz nagle po dwudziestu kilku latach ożyła w jego wspomnieniu. Ojciec ich przybył tu z Czech. Zrazu był tylko buchalterem w fabryce, potem dyrektorem. Potem, odebrawszy niespodziany spadek, został wspólnikiem, nareszcie jedynym właścicielem. Właściwie on tę fabrykę stworzył, udoskonalił, rozszerzył, murami zabudował. Przed nim była to mała osada, odległa od świata i miasta. Teraz było to spore miasteczko robocze, połączone bitą drogą z koleją żelazną, posiadało moc czerwonych murów i kominów oraz kilkotysięczną ludność. Wyglądało to ładnie w dolinie, nad rzeczką niewielką, okolone czarnymi borami, a zwało się Holendry. Fust junior zastąpił Fusta seniora i dalej rozwijał, i tworzył. Wtedy to przybył do osady doktór Kryszpin. Młody był, łagodny, zawsze zadumany. Odznaczał się tym, że on pieniędzy, a pieniądze jego nie lubiły. Co zarobił na zamożniejszych, to wydawał na lekarstwa dla ubogich i regularnie zawsze był bez grosza. Byłby i bez chleba, ale miał przy sobie matkę, kobietę cichą i pracowitą, która utrzymywała siebie i jego, szyjąc po dniach całych i nocach. I w takim to niedołędze rozkochała się jedyna siostra Fusta. Dla niego wyrzekła się domu, dostatków, brata, mowy i wiary. Był to obłęd, którego rozsądny Fust nigdy nie zrozumiał. Kryszpin nazajutrz po ślubie osadę opuścił, nie wspominając o wianie i wyprawie, rozpromieniony, jakby Bóg wie jakim stał się nagle magnatem. Fust wszystko sobie teraz przypomniał i ramionami z pogardą ruszył. Wariat i basta! Rozmyślania jego przerwała w tej chwili panna Tony, zdziwiona, że tak długo bawi nad ranną korespondencją. - Ojciec niezdrów? - spytała niespokojnie. - Uchowaj Boże. - Już dziesiąta godzina. - Doprawdy? Otrzymałem dziś zawiadomienie o śmierci siostry, więc się zgryzłem. - Ojciec miał siostrę? zamężną? - zdziwiła się panna Tony, nie przestając jednak okurzać sprzętów w gabinecie. - Zamężną, i wdowę, i zostały dzieci, i nie mają chleba, i... cała chryja! - wyrzucił z siebie desperacko Fust. - I pewnie chcą od ojca wsparcia? - Gorzej: każą mi je zabrać. - Kto każe? - Urząd. Panna Tony stanęła nagle z trzepaczką podniesioną i ze zgrozą na twarzy. - I musi ojciec to uczynić? - Naturalnie. Jestem przecie ich prawowitym wujem i opiekunem. - Tego tylko brakowało! Mało mamy emerytów, kalek i wdów po robotnikach. Dostaniemy ochronę do domu! Pan Fust umilkł. Wziął laskę i kapelusz, i wyszedł śpiesznie do kantoru. Odbył już jedną burzę domową. W kantorze zastał Rudolfa również nad ranną korespondencją; przy stołach w milczeniu pisali urzędnicy. Fust spojrzał na twarz pasierba i ucieszył się, widząc ją niezwykle pogodną. Usiadł przy nim i zagaił rozmowę. - Co nowego? - Dobrze. Wełna spada. - Ile? - Osiemnaście. - Obstalunki są? - Bardzo dobre. Kolejowe warsztaty. Wypadnie osługę w pakamerze powiększyć. A ojciec co dziś dostał? - Same fraszki wobec tego. Podał mu urzędowy papier i zapalił cygaro, spod oka śledząc grę twarzy czytającego. Ale rysy Rudolfa, piękne i zimne, nie zdradzały żadnych wrażeń. Odczytał, spojrzał na datę, z nawyknienia sięgnął po ołówek dla zrobienia na brzegu uwagi dla korespondenta, ale się zatrzymał. - Ile tych dzieci? - zagadnął. - W jakim wieku? - Nic nie wiem. - Ano trzeba po nie posłać którego z oficjalistów. Zobaczymy, do czego się zdadzą. - Cóż myślisz? - Myślę, że jeśli są dorośli, pójdą do pakameru; jeśli malcy, trzeba będzie czekać, aż podrosną. Fust oczy i usta otworzył, ale po chwili głową kiwnął. - Ano, masz rację. Mój ojciec i twój w ten sposób zaczynali. Dobrześ zdecydował. Dziś wyślemy Skina z pieniędzmi i adresem do Warszawy. - Dobrze się składa, bo i bez tego Skin miał jechać po machiny. Na tym rozmowa się urwała. Fust pogawędził godzinę jeszcze i ruszył do warsztatów. Wychodząc, rzekł do Rudolfa półżartem: - A uspokój no Tony przy śniadaniu, że ochrony w domu mieć nie będzie. Rudolf za całą odpowiedź brwiami poruszył, zajęty robieniem notatek w jakimś cenniku. Były to dla niego tak marne sprawy - sieroty po siostrze ojczyma, własna siostra i domowe kłopoty - wobec natłoku zajęć i obowiązków. Do wieczora zupełnie o tym zapomniał, tak dalece, że wyprawiając Skina do Warszawy, nic mu o tym nie wspomniał. Skin, trzydziestoletni oficjalista fabryczny, człek stary, zaufany, używany zwykle do ważnych obstalunków i przewożenia grubych sum pieniężnych, słuchał rozporządzeń zwierzchnika z namysłem, w milczeniu powtarzając jego słowa, ucząc się ich na pamięć. Rudolf był pewny, że jest dobrze zrozumianym. Skin wiedział dobrze, że dogodzić młodemu panu jest trudno, ze względu na jego iście germańską bezwzględność. Fusta kochano w fabryce, ale bano się, jak ognia, Rudolfa. Posłuchanie odbywało się w oszklonej klatce, w kantorze, gdzie zwykle zasiadał dyrektor. - To już mogę odejść? - spytał wreszcie Skin, zbierając papiery i pieniądze do wielkiej skórzanej torby. Rudolf pomyślał chwilę, oczy jego padły na chłopaka, który stał w progu, czekając na wieczorną pocztę, i ta postać drobna i blada przypomniała mu sieroty Kryszpina. - Jeszcze jedno. Oto jest adres, sto rubli i list do komisarza cyrkułu. Znajdziesz pan pod tym adresem jakieś dzieci po siostrze Fusta, które z sobą przywieziesz. Skin się zdziwił, potem zesmutniał, wreszcie cały rozpromieniał. Zgarnął żywo papiery i rzekł z uśmiechem: - Za ten ostatni komis dziękuję panu dyrektorowi. Rudolf spojrzał na niego, zdziwiony niezwykłym tonem, ale słowa nie rzekł i zabrał się do innej roboty. Godzina była późna i jesień ciemna. Pomimo to Skin dążył żwawo do swego mieszkania i uśmiechał się sam do siebie na myśl nowiny, którą powita żonę. Zajmował wespół z buchalterem niewielki domek na końcu osady, około którego założył sobie ogródek. Wszedł i zaraz w progu zawołał: - Czy wiesz, Zośka, po co jadę do Warszawy? Skinowa, kobieta chorobliwa i gderliwa, przestraszyła się zrazu, nawykła do jego spokoju. - Rany Pańskie, czego ty krzyczysz? - Bo ci coś powiem osobliwego. Albo zgadnij, po co jadę? - Po cóż? Po machiny, z pieniędzmi. Jeszcze cię kiedy zarzną w drodze. - Aj, kobieto! Toć nie osobliwość ani machiny, ani pieniądze, ani śmierć. Oto jadę po sieroty Kryszpinów. A co? Skinowa splasnęła rękoma. - Umarła Anusia? - A pewnie; i Kryszpin też, kiedy pan Fust dzieci zabiera. Nie ma Władka? - Jestem - odparł z sąsiedniego pokoju Skin junior, zajęty zamianą swej roboczej odzieży na domową. Zamiana ta bywała połączona z gruntownym szorowaniem, bo Skin junior był farbiarzem w fabryce. - Żywo się okrzątnij i skocz po pana Balcera i po Macińskiego. Powiedz, że ważna nowina. - Awantury, awantury! - wołała Skinowa uśmiechając się, co dziwnie wyglądało na jej wiecznie skrzywionej twarzy. - Umarła panna Anusia, skowroneczek nasz, a sieroty wracają... Oj, biedne one tu będą, biedne! - Nie baj, kobieto. Przecie ich tu na fabrykantów nie sprowadzają. Zabiorą do pałacu. Będą sobie hodować się i uczyć. Toć po sprawiedliwości ich Holendry. - At, sprawiedliwość! Tobie zawsze mrzonki w głowie! Urządzą ich Ulmy po swojemu. Skin popatrzył uważnie na żonę - nie przekonany, ale już zachwiany w swej radości. Machnął ręką. - Jak będzie, to zobaczymy, ale przecie tym dzieciom źle nie będzie, dopóki w fabryce żyją jeszcze ci, którzy pamiętają Anusię Fustównę i Kryszpina. - To się wie! - potwierdziła stanowczo Skinowa, krzątając się już około wieczerzy. Po chwili Władek już sprowadził gości, ale nie wytrzymał i wypaplał po drodze, że ojciec jedzie po dzieci pańskiej siostry. Więc stary buchalter Balcer i tkaczmajster Miciński już w progu wołali: - Dobra nasza! Kryszpiny do nas wracają! I wszystkie te stare twarze uśmiechały się życzliwie, a oczy były wilgotne. Przy herbacie zaczęto się nad tematem rozszerzać. - Niebożęta, pewnie biedne i bez opieki, kiedy się Fust ich użalił. - Może drobiazg bezradny, słaby? - Może Ulmy ich nie przyjmą? - Jakże? Toć młody dawał dyspozycję. - A jakiż ten adres? - Szeroki Dunaj, numer 4. - U! to wielka bieda! - westchnął Balcer, rodowity warszawianin. - Co z nimi zrobią? - pytał każdy po kolei. Potem zaczęto wspominać stare dzieje. Szlachetność i bezinteresowność Kryszpina, słodycz i dobroć panny Anusi Fustówny. Bryczka, zajeżdżająca po Skina, przerwała gawędę. Gospodarz się pożegnał i odjechał, a oni rozeszli się po domach, roznosząc po całej osadzie wieść niespodziewaną, ciekawą, która rosła i zmieniała się, im dalej sięgała. Trzeciego dnia już całe Holendry o tym wiedziały, tak dalece, że aż do panny Tony doszedł rumor fabryczny. Szeptały o Kryszpinach i dziewki i garderobiane, szeptały fabrykantki, którym co wieczór sprzedawała osobiście mleko, szeptali lokaje i kucharze. Pannę Tony zaniepokoiły te szepty, raziła radość i ciekawość tłumu. Wieczorem zainterpelowała brata czytającego dzienniki w gabinecie. - Czy wiesz, że fabryka o niczym nie mówi, tylko o Kryszpinach? Rudolf ramionami wzruszył. - Cóż z tego? - Uważają ich za spadkobierców. - Niech sobie!... Panna Tony zbliżyła się jeszcze. - A jeżeli to stanie się prawdą? Fabryka ojca, a ojciec ich wujem. - Na fabryce jest dwakroć naszych, a ojciec napisał testament. - Cóż z tego? Może napisać nowy... - Nie napisze. Kryszpinów ja dopilnuję. - Pilnujże, bo ja się boję! Rudolf powtórnie ramionami wzruszył. Nie kochał on siostry, jak nie kochał nikogo, ale interesów jej pilnował jak własnych; ufała mu bezgranicznie. Rozmowę przerwało wejście Fusta. Tony podała mu natychmiast fajkę i piwo, Rudolf przysunął gazety. Wieczorne te godziny spędzali zwykle razem. Mężczyźni rozmawiali o interesach i cyfrach, dziewczyna szyła słuchając uważnie. Rzadko się wtrącała do rozmowy, ale cyfry rozumiała doskonale, stan interesów fabryki umiała na pamięć. Praca i cyfry zajmowały jej życie, trzeźwość i proza stanowiła treść istoty. Była boginią tego ogniska domowego, w którym chłód panował - bogini nie miała skrzydeł u ramion ani aureoli nad piękną głową młodzieńczą. Gwarzyli tak z godzinę, gdy lokaj drzwi otworzył i oznajmił: - Skin powrócił z Warszawy. Fust się wyprostował i poczerwieniał, panna Tony obejrzała się żywo, Rudolf spokojnie gazetę odłożył i rzekł: - Powiedz, że idę zaraz do kantoru. - Może tu raczej? - mruknął Fust. Rudolf zaprzeczył głową. - Kantor teraz pusty, będzie tam najswobodniej. - Więc chodźmy - odsapnął Fust jakby po zmęczeniu. - Pójdę i ja - rzekła Tony, mimo woli niespokojna i bardzo ciekawa. Noc była ciemna i do kantoru kroków kilkaset. Szli prędko, nic do siebie nie mówiąc. Pomimo spóźnionej pory i deszczu snuły się po drodze ciemne postacie, usuwając się śpiesznie na widok właścicieli. Kierowali się wszyscy jednakże w stronę kantoru, który się w tej chwili oświetlał. Bryka, którą wożono towary, stała pod gankiem, a na pół drogi znalazł się Skin i powitał z uszanowaniem właścicieli. - Cóż, dużo tam tych dzieci? - spytał Fust. - Troje i stara babka. - Jak to? a któż panu kazał zabierać babkę? - spytał ostro Rudolf. - Musiałem, gdyż dzieci bez niej jechać nie chciały. - Dawno umarła ich matka? - zapytał cicho Fust. - Temu trzy tygodnie. - A on... Kryszpin? - Już trzy lata minęły. Fust odetchnął znów i kroku przyśpieszył. Weszli na ganek. Rudolf otworzył drzwi do swego oszklonego sanktuarium i ustąpił z drogi ojczymowi. Kantor był oświetlony. Bariera, o którą się opierały pulpity pisarzów i budka dyrektora, dzieliła go na dwie części. W głębi była kasa. W szerszym obrębie, przeznaczonym dla interesów, pod wiszącą olbrzymią lampą stała teraz grupa czworga ludzi, na których spoczęły oczy wchodzących i patrzyły z ulicy przez okna tłumy zbiegających się fabrykantów. Pośrodku stała stara, srebrnowłosa kobieta w czarnym czepku i wytartej chustce pokrywającej zrudziałą czarną suknię. Ręce białe i przezroczyste trzymała na dwóch złotych głowach: chłopaka czternastoletniego i dziewczynki dwunastoletniej. Chłopiec był ubrany w zbyt obszerne palto, a w ręku trzymał wytartą czapczynę z jakimś znakiem; dziewczynka w krótkiej, żałobnej sukienczynie patrzyła smutnie zmęczonymi, czarnymi oczyma. Obok babki stał chłopak najstarszy. Nie dziecko to już, ale wyrostek, tak wybujały i chudy, że wyglądał na lat osiemnaście. Widać na nim było wielkie wycieńczenie fizyczne a wielką siłę moralną. Trzymał się prosto, głowę nosił wysoko, patrzył bystro i rozumnie. Ubrany był w kożuszek wytarty i dziurawe buty, czapkę trzymał pod pachą, a ręce grzał w rękawach. Lampa oświetlała wyraźnie, brutalnie ich wszystkich zmęczenie i troskę, ich łachmany i ich głowy jednostajnie złotopłowe, wśród których czerniał żałobny czepiec babki. A ona to dwoje najmłodszych wciąż ogarniała rękoma i patrzyła żałosnymi oczyma na tych troje obcych ludzi, którzy mieli zdecydować o losie jej piskląt bez gniazda. Milczenie trwało długą chwilę, aż je Fust przerwał: - Dlaczego mnie pani nie uwiadomiła o chorobie mojej siostry? - Nie miałam czasu. Chorowała tylko tydzień - odparła smutno staruszka. - Dzieci już mogą pracować. - Ja już od trzech lat na chleb zarabiam - odparł starszy chłopak. Głos jego przypomniał Fustowi siostrę tak żywo, że aż się poruszył. - Tyś najstarszy. Ileż ci lat? - Siedemnaście. - Jakże ci na imię? - Dyzma. - A młodszemu ile lat? - Czternaście - odpowiedziała babka. - Może już także być użytecznym. Uczyli się. Starszy skończył cztery klasy, Franka zabraliśmy z drugiej po śmierci ojca, Elżunia od roku chodziła do szkółki. Fust oparł się o pulpit i przyglądał się dziatwie. Krew w nim gadała i gadała. Dyzma miał głos jego Anusi, Franek jego własne imię, Elżunia płowy matczyny warkocz. Wszystkie przypominały mu dawne, dobre czasy i młodość. Zapatrzył się w nie, zadumał i przestał się odzywać. Znów zapanowało przykre, sztywne milczenie, bardzo męczące dla zmęczonej gromadki. Przerwał je Rudolf, zwracając się do Skina: - Kazałem wczoraj oprzątnąć dla nich mieszkanie w starym młynie. Tam ich pan zaprowadź, wieczerzę przyślą dziś z kuchni. Jutro starszego można wziąć tu do pisania, młodszego do szpulowania. Zapłata wiadoma. Skin milczał. Rozporządzenie to wstrząsnęło go, oburzyło. Spojrzał na Fusta, ale ten, w myślach pogrążony, przyglądał się dzieciom i nic nie słyszał lub udawał głuchotę. Babka pobladła na sekundę, ale wnet spuściła głowę zrezygnowana. Była jak rozbitek, który do końca sił walczył z falą, aż się złemu losowi poddaje, nie mając sił walczyć i płynąć, i wyglądać ratunku. Po chwili podniosła oczy na Dyzmę. Stał prosty, spokojny i wzrokiem ją pocieszał. Potem spojrzał bystro na Rudolfa i rzekł: - Proszę mi nie kazać pisać, ale przeznaczyć do machin. Znam się na tym, bo byłem przy machinie u pana Schulza aż do Wielkiejnocy. - Czemuż pisać nie chcesz? To miejsce lepiej płatne i stosowniejsze dla ciebie. - Nie chcę, bom do tego się nie zdał i będę źle robił. A ja chcę robić dobrze. - Bardzo chwalebny zamiar. Zostaniesz tedy przy machinie na własne żądanie. A ten mały może też ma inne powołanie? Słyszysz, mały? Franek podniósł na mówiącego błękitne jak niebo oczy i z cicha odrzekł: - Ja będę, jak Dyzma, zawsze dobrze robił panu. Babka przesunęła ręką po jego głowie. - Podziękujcie teraz, dzieci, że wam nie dano jałmużny, ale pracę - rzekła poważnie. Dyzma skłonił się w milczeniu. Dwoje młodszych podeszło do bariery, a że była przymknięta, wsunęły się za nią. Dzieci były senne i wystraszone, więc zamiast do Fusta, trafiły do Rudolfa. On się usunął żywo i dzieci pocałowały rękę panny Tony, nim się obejrzała i mogła zaprotestować. Panna pokraśniała jak róża, a wtem Fust się ocknął, do Elżuni pochylił i ucałował ją w głowę po ojcowsku. Potem, nie rzekłszy słowa, prędko wyszedł. Za nim ruszył Rudolf z siostrą. Na ich widok gapie sprzed okien pierzchli i zaczęli się po domach rozchodzić, a w kantorze pustym został Skin i Kryszpinowie. Stary już oburzenie swe pohamował, oblókł maskę urzędową i żadnym słowem się nie zdradził. - Chodźmy! - rzekł. - Przenocujecie państwo dziś u mnie. W młynie od roku nikt nie mieszkał. Chłód tam pewnie i wilgoć. - Bóg zapłać panu, ale tak nie można. Przeznaczono nam młyn, powinniśmy słuchać i pana nie narażać. Przenocujemy byle jak, ale u siebie. Dzieci takie senne, a jutro chłopcy powinni iść do roboty. Niech się pan nami nie trudzi po takim zmęczeniu. - Może pani ma słuszność. Młody pan nie znosi nieposłuszeństwa. Jedźmy do młyna. Pojechali tedy powoli przez całą osadę, aż nad rzekę, gdzie wśród czarnych olch ponury budynek się wznosił. Wewnątrz świeciło się przecie i czuwał stróż nocny, oczekując na nowych lokatorów. Były tam dwie izby bielone, kilka łóżek, stół, stołki, piec chlebowy, kilka ławek - zwykłe fabryczne familijne pomieszczenie. Skin ze staruszką obejrzeli mieszkanie, a tymczasem Dyzma wniósł na ręku śpiącą Elżunię, a Franek węzełki i tobołki, które pomieściły się wszystkie na jednej ławce. Po chwili kuchta przyniósł im wieczerzę na polewanej misie, dymiącą zupę mleczną. Para z niej połechtała podniebienie dzieci, ale żadne nie zbliżyło się do stołu. Śmiertelnie zmęczone, siadły przytulone do siebie przy ciepłym piecu, nie mając siły i ochoty do posiłku. Skin, widząc, że im nic dziś nie pomoże, odszedł. Korciło go podzielić się wrażeniami z żoną. Gdy zostali sami, Dyzma się ocknął, a widząc krzątającą się babkę, skoczył jej do pomocy. Po chwili ułożyli do snu Elżunię i kaszlącego Franka. - Może by ich nakarmić? - spytał Dyzma. - Dziś zasną i zapomną, a jutro nie będzie dla nas śniadania. Rano bardzo wstać nam trzeba. Chłopak siłą woli zdobył się na uśmiech. - Ale przecie babunia znów jest gospodynią i, dzięki Bogu, my razem! - Nie straszno ci? Nie przykro? - Ani trochę. Bałem się raczej, że nas wezmą na łaskę. Tak, dobrze. - Moje ty dziecko kochane! - szepnęła staruszka obejmując go za głowę. On się jej do kolan osunął i całując ręce patrzył śmiało w oczy i mówił: - Czegoż nam się buntować? Pieniędzy ojciec nie lubił i ja nie pragnę. One przeklęte, bo kto je ma, ten żąda i żąda bez końca. Gorzej nam być nie może niż było, smutniej też. Teraz ten dach jest, i zdrowie, i siły. Babunia i Elżunia syte będą i spokojne, a ja oto przysięgam, że jakom w spadku wziął tu rodzicielską serdeczną pamięć, tak ją utrwalę sam na wieki, i starszym dogodzę, i równym każę siebie kochać i szanować. - Spojrzał w oczy babki i spytał: - Babunia o mnie nigdy nie wątpiła i nie wątpi? - Nie, moje dziecko. - Dziękuję babuni! Pocałował ją w rękę i wstając dodał wesoło: - Ale babunia za nas wszystkich dziś pacierz odmówi, bo już i ja nie mam siły mówić i myśleć. Zaraz się też ułożył na zydlu i usnął spokojnie. - Staruszka pomimo zmęczenia usnąć nie mogła. Siedziała długo u pieca, na żar dogasający patrząc i pacierze szepcząc. Potem jęła ważyć w swej głowie dziecinne losy i rozmyślać, czy dobrze uczyniła przyjeżdżając do Holendrów. Może powinna była zostać w mieście, nie zdradzać w urzędzie, że dzieci mają bogatego wuja. W mieście mogli się przecie czegoś doczekać. Dyzma byle miał odzież możliwą, dostałby przecież posadę. Cztery klasy skończył, był bardzo zdolny. Tu czego się dobije, smarując i czyszcząc parową machinę? Czego się dobije Franek, zwijając w pakamerze postawy sukna? Fust przyjął ich jak obcych; jego pasierb z siostrą patrzyli na nich jak na intruzów. Będzie życie ciężkie, przygnębiające, położenie trudne i dwuznaczne. Ale w mieście Dyzma w bezczynności schudł i marniał, Elżunia płakała z głodu, Franek kaszlał w wilgotnej suterenie. I tu, i tam nie widziała staruszka przyszłości i ratunku; i tu, i tam drżała o los sierot, które jej Bóg zostawił w spadku po ukochanym synu. Wreszcie musiała zasnąć. Drzwi się przymknęły i wszedł jej syn. Ubrany był odświętnie i uśmiechał się patrząc na śpiące dzieci. Staruszka obejrzała się i ujrzała przy łóżkach synową, pochyloną i równie jak on uśmiechniętą. Że się nikt we śnie niczemu nie dziwi, więc i babka wcale się tym odwiedzinom nie dziwiła, owszem, zaczęła się i ona uśmiechać. Uczyniło się jej na sercu bardzo lekko i bezpiecznie. Zmarli obeszli posłania, a potem ku niej się zbliżyli i uczuła na swych rękach dwa pocałunki. Wtedy uczyniła ruch, by te dwie głowy objąć i do siebie przygarnąć, ale one usunęły się, rozpłynęły w powietrzu i znikły. Ocknęła się staruszka, oprzytomniała i, bardzo uspokojona, jęła szeptać pacierze. Żar w piecu zupełnie spopielał. II Nazajutrz rano Skin wstąpił po chłopców, ale już ich nie zastał. Kryszpinowa krzątała się po izbie, porządkując swe mizerne ruchomości. Elżunia głośno mówiła pacierz klęcząc na ławce u okna. - Niech się chłopcy zbierają - rzekł Skin. - Już poszli na dzwonek. Dyzma mówił, że trafi do kantoru. Chcieli być pierwsi. - Zuchy! Po takiej drodze, w tym wieku i nie zaspać! Jakże tu pani? Moja żona zaraz przyjdzie do pani, a i od Balcera się wybierają. Gości nie zabraknie. Ja zmykam, żeby chłopakom dopomóc. Do zobaczenia. Wyszedł poczciwiec, bo się bał spóźnić. Dyzma nie zaspał, bo mu i we śnie roił się obowiązek i ambicja pierwszeństwa. Wstał o świcie, zbudził brata, ubrali się jak do pracy, przełknęli trochę mleka i pobiegli, gdy dzwon się odezwał. Szaro było, mglisto i chłodno. Drżeli obadwaj w swych bluzach z niewywczasu, a trochę z niepokoju. Od młyna szła ulica obok farbiarni, potem mijali warsztaty ślusarskie, potem pałacyk właściciela. Dzwonek jeszcze dźwięczał. Oni byli pierwsi. - Patrz no, nikt nas nie wyprzedzi nigdy! - rzekł Dyzma do brata. Tu się obejrzał na szelest kroków za sobą i ujrzał pannę Tony wracającą z mleczarni. Usunęli się jej z drogi, ona spojrzała mimochodem na nich i przeszła bez powitania. Może jej trzeba się kłaniać! - szepnął Franek, który miał wielki respekt dla władzy. - Nie, bo ona nas znać nie chce, a my nie jej podwładni. Ale przecie raniej wstaje! To dla mnie upokorzenie. Jutro tego nie będzie. - Jak to? zbudzisz się jeszcze raniej? - westchnął Franek żałośnie. - Zobaczymy. Patrz, patrz, machina tu na wstępie. Może to będzie moja? Zapałały mu oczy i stanął na chwilę, wpatrzony w potężny motor widoczny przez okno olbrzymiego gmachu. Potem żywo naprzód pobiegł. Weszli do kantoru. Ucieszył się Dyzma niezmiernie, gdy zobaczył pulpity nie zajęte. Myślał, że i tu wszystkich uprzedził, bo nie przypuszczał, że w oszklonej klatce dyrektora siedział ukryty Rudolf z zegarkiem na biurku, rachując minuty opóźnienia administracji i urzędników. Dzień ten właśnie wybrał na lustrację kantoru. Chłopcy stanęli przy ścianie, oglądając próbki sukna w oszklonych ramach i gwarząc swobodnie. Urzędnicy zaczęli się schodzić i zajmować miejsca. Stary kasjer i buchalter powitali chłopaków po ojcowsku, pytali życzliwie o rodziców, o przeszłość, o pracę. Wreszcie Skin wszedł ostatni, a jednocześnie otwarto oszkloną klatkę Rudolfa i on się ukazał z zegarkiem w ręce. - Pół godziny po dzwonku. Piękny przykład dla podwładnych, piękny ład i ścisłość! - wybuchnął swym stentorowym głosem. Wszyscy milczeli zajmując miejsca. - Miły dzień się zapowiada - szepnął Balcer. - Taki bezład i nieakuratność będę karał na przyszłość. Może to w tym kraju jest przyjęte, ale ja słowiańskiego porządku nie znoszę i nie zniosę. Czoła starszych urzędników pomarszczyły się ponuro, młodsi poczerwienieli, nikt się nie odezwał, tylko Skin, który tego dnia musiał iść na pierwszy ogień, zbliżył się do Jowisza i rozpatrywał swą torbę. Przystąpił też i Dyzma pewny siebie. - Proszę pana dyrektora o rozporządzenie, gdzie mamy się udać do pracy. Rudolf spojrzał na niego i podał dwie kartki. - To dla twego brata, do magazyniera, a to dla ciebie do starszego mechanika. Dyzma wziął kartki, ale widząc utkwione w siebie zimne oczy Rudolfa, patrzył też na niego nieustraszenie. - Radzę ci uwag o swoim chlebodawcy nie czynić - dodał ostro Rudolf. Chłopak jeszcze wyżej głowę podniósł. - Ja, Kryszpin, mam prawo mówić o panu Fust memu bratu - odparł. - A ja ci zabraniam, błaźnie! - wybuchnął Rudolf. - Więc niech pan nie podsłuchuje! - odparł Dyzma zwracając się do drzwi. Rudolf podniósł rękę i usta otworzył, ale się pohamował, a chłopcy tymczasem byli już na ulicy. Wszyscy obecni słyszeli każde słowo, widzieli niebywałą scenę, martwieli z ciekawości i podziwu. Milczeli, ale każdy drżał z radości nad tym pierwszym tryumfem Kryszpina, i ledwie mogli usiedzieć i pracować dalej. Rudolf kipiał. Blady był i ledwie głos mógł wydobyć z gardła. Burza szczęściem wylała się na głowę Skina, wytrawnego, flegmatycznego pedanta. - Rachunek z Warszawy zrobiony? - Oto jest. Dyrektor zaczął go przeglądać, spierać się o każdą cyfrę, napadać na każdą cenę. Skin odpowiadał flegmatycznie, ocierając pot co chwila. - Co to? Na Kryszpinów wydano sto dwadzieścia rubli. Jakim prawem? Przeznaczyłem sto. - Zabrakło. Komorne zalegało, nie mieli odzieży, należności po sklepikach... - Mnie nic do tego. Przeznaczyłem sto - powinno starczyć. Te dwadzieścia zapiszę na pańskie konto! - Jeśli się panu słusznym zda, i owszem! - Zresztą można i na nich. Panie Balcer, wystawić dwa konta. Dyzma Kryszpin, pomocnik maszynisty - trzydzieści rubli rocznie i ordynaria, dano dziesięć rubli. Franciszek Kryszpin - dwadzieścia rubli i ordynaria, dano dziesięć rubli. Gotowe? - Gotowe! - ponuro burknął Balcer. - Wydać im dziś książki służbowe. - Wydam - mruknął Balcer, a w duchu dodał: Niesmaczny ci Kryszpin, pludrze! Ale my mu zginąć nie damy, bo on rodzony, nasz! A flegmatyczny Skin pomyślał: Łamać chcesz chłopaka. Oj, widzi mi się, że rady nie dasz, boś już od niego pierwsze mydło zjadł. Awantura, słowo daję, setna... Tymczasem przyszedł Fust, niczego nieświadom i w najlepszym humorze. Dostrzegł zaraz zły humor pasierba i spytał dobrodusznie: - Pewnie wełna podskoczyła? - Jeszczem nie czytał notowań! - odburknął Rudolf. Fust gazety i listy zagarnął, i wnet się w nich zatopił. Miał zwyczaj nie zaczepiać swego dyrektora, gdy sapał, więc milczał. Wreszcie obaj poszli na śniadanie. Po drodze Rudolf się odezwał: - Mamy już tedy rozsadnik demagogii w fabryce. - A to kto znów? - Starszy siostrzeniec ojca dziś w kantorze nauczał brata... - Nie może być. A chłopak wydał mi się tak sympatyczny i dobry! - A bardzo! Gdym mu zrobił wymówkę, skoczył jak kot do oczu, dowodząc, że sądzić ojca on, Kryszpin, ma prawo! O, będę ja z nim miał! On siebie ma za spadkobiercę, a mnie za intruza. - Patrzcie no go! Zawołam go do siebie i natrę uszu należycie. - Żeby jeszcze większego nabrał o sobie rozumienia! Najlepiej właśnie, żeby ich ojciec ignorował. Wrócą do opamiętania rychło! - Może to i racja. Dałem dach, pracę, utrzymanie... zresztą, co mi do nich? Na starość nie będę zmieniał zasad i postanowień. Niech dźwigają rodzicielskie brzemię. Zamiast wdzięczności, błazen rezonuje i sądzi! Ojca natura! Zasapał się i Fust. Uczucie, które się w nim wczoraj zbudziło, nagle zagasło. Obraz siostry znikł, zapanował znów chłód, interes z dodatkiem niechęci i urazy. Ulmowie mogli być spokojni o swe stanowisko. Dzwonek oznajmiający obiad zastał Kryszpinów już na stanowisku. Franek gorliwie zwijał sukna, Dyzma gorliwie smarował i wycierał machinę. W pakamerze rządził magazynier, stary Truski, który nowego rekruta powitał serdecznie i zaopiekował się jak synem, a maszynistą był Tiede, Niemiec, grubianin i impetyk, oburzony, że mu zmieniono dotychczasowego pomocnika, z którym się znał od kilku lat. Więc okoliczności nierówne były dla braci. Ale Dyzma był odważny, a Franek nieśmiały, więc los był tym razem sprawiedliwy. Niemiec przyglądał mu się z boku, z ustami pełnymi klątw i wymysłów. Musiał je połknąć rad nierad, bo nowy rekrut rzecz swą rozumiał, machinę znał i funkcję swą podrzędną spełniał z ochotą i pilnością, z jaką Dyzma zwykł był czynić wszystko. Nawet patrząc na drapieżną twarz starego maszynisty, pomyślał sobie w duchu swawolnie: Nie ja będę, jeśli za tydzień ty się beze mnie obejść potrafisz! Dzwonek dał hasło do obiadu; powtórzyły je dzwonki i sygnały po warsztatach. Tiede zamknął parę, motor stanął. Dyzma, korzystając z nieruchomości, zaczął czyścić i smarować ruchome części, wcale się do odejścia nie zabierając. Tiede wtedy po raz pierwszy burknął: - Możesz iść. Ja zostanę. - Dziękuję panu - odparł grzecznie i z uśmiechem. - Myśmy ledwie wczoraj przyjechali, jeszcze i garnka pewnie babka nie ma. Po co jej o obiad dokuczać? Niech się biedaczka zagospodaruje. Obejdę się. - No, to ja pójdę do domu - rzekł Tiede z widoczną przyjemnością. - Gdyby dyrektor się natknął, powiedz, żem poszedł do ślusarni. - Niech pan będzie spokojny! Dyzma tedy sam pozostał i zajrzał do kotłów. Palacze posilali się też i w ogóle w całej fabryce o tej porze była może tylko jego jedna para szczęk nie zajętych. Pozdrowił palaczów, którzy przyglądali mu się ciekawie, i nareszcie jeden się ośmielił wyrazić to, co inni mieli w myśli. - Może to być, żeby pan pracował, jak każdy z nas, będąc siostrzanym synem pana Fusta? - A cóż mam robić, próżnować? A nigdy! MOje ręce chcą chleb zapracowany krajać jak i każdy z was. Żeby mi pan Fust pracy nie dał, lecz łaskę, tobym precz poszedł. A tak, będę tu z wami żył i umierał. - To ci zuch! - zaśmiali się palacze. - Ojciec pana był taki - wtrącił najstarszy. - Pamiętacie go? - A jakże, dobrodziejów swoich każdy pamięta. Jakem posłyszał, że pan jego sierota, to pana chciałem uściskać. - Ano, to uściskajcie. - Kiedym bardzo brudny. - A ja? Zaśmiał się i objąwszy starego za szyję, uścisnął jak brata, śmiejąc się serdecznie. - Jakże wam na imię? - spytał. - Jakub. Jakub Łysiak! O! ojciec wasz mnie leczył w tyfusie, znał mnie. - A mnie Dyzma. - A czemu to pan na obiad nie poszedł? - zagadnął nagle któryś z palaczów. - Stary poszedł. - To się pewnie strąbi i będzie pana beształ. - Niech tam! przed starszym trzeba zamilczeć. - A to pan pewnie głodny? - Nie. Z ochoty do machiny to się nasyciłem. - Oho, do siódmej daleko. Niech pan choć chleba przegryzie, bo się mgło zrobi. - Mojego! - zawołał Jakub podając mu kawał czarnego chleba. - Niech pan weźmie. Gdyby nie ojciec pański, tobym go dawno już nie jadł, i moje dzieciska też! Dyzma wziął chleb, usiadł na schodkach i gryzł z humorem. - Czy tu wypłata co sobotę? - spytał. - Gdzie zaś! Co miesiąc. - Oho! a jeść też dają co miesiąc? - Do woli. W każdy piątek wydają ordynarię. - A ile też ja pobierać będę? - Panu dadzą trzydzieści rubli pewnie. - Oho, to suma! Zamyślił się jednak frasobliwie i westchnął: - A od siódmej nie można gdzie zarobić? - Zmęczy się pan setnie w tym upale, że i życie obmierznie. W nocy ino mechanik i ślusarze często pracują, jeśli się na razie co zepsuje w warsztatach, a rano ma być gotowe. Nam dosyć dnia, aż nadto. To pewnie! pomyślał Dyzma patrząc na ich spalone żarem twarze. - Czemu pan doktorem nie został? - zauważył stary patriarcha kotłów. - Byłby pan jak ojciec. Dzwonek poobiedni się rozległ. Dyzma poskoczył na górę z chlebem w garści. - Kim bym nie był, będziecie mnie jak jego kochali i pamiętali! - rzucił im na pożegnanie. Ruch się uczynił poobiedni, gwar, tupanie po schodach. Tiede się nie zjawiał. Po chwili z góry rozległ się sygnał: - Puszczaj machinę! Dyzma odkręcił wentyl, motor ruszył prawidłowo. Chłopak chleb schował w zanadrzu i objął kierunek, uważny na każdy rozkaz. Gdy tak stał z ręką na wentylu, zapatrzony z lubością w ruchy ścisłe i lekkie stalowego olbrzyma, nagle głos, już mu znany, rozległ się tuż za jego plecami: - Gdzie jest Tiede? Dyzma służbowo się zwrócił i spojrzał w oczy dyrektora. - Wyszedł na chwilę. - Zepsuj no tu cokolwiek, błaźnie! - Postaram się dobrze zrobić. - Wolniej! - zakomenderowano z góry. Dyzma się zwrócił do kierownika, a przy tym ruchu chleb mu się wysunął z zanadrza i upadł pod nogi Rudolfa. Dyrektor rozdeptał go i poszedł dalej. Dyzma spojrzał żałośnie na ziemię. Ten nie był nigdy głodny, kiedy miał serce mnie tak ukrzywdzić! pomyślał zbierając skrzętnie okruszyny. Cóż robić? Piątek za trzy dni! I powrócił do swej roboty. Po chwili wszedł Tiede, bardzo czerwony na twarzy, z fajką w zębach... - Du Fratze! (niem. - Ty potworze!) - huknął. - Jak śmiałeś ruszać machinę? Będziesz mi smarował, trutniu! Odepchnął go pięścią od wentyla. Dyzma skoczył zręcznie poza zakres pięści i wziął oliwiarkę. - Był dyrektor - rzekł spokojnie. - Był?! - Tiede w jednej chwili wytrzeźwiał. - Mówiłeś, żem poszedł do ślusarni? - Powiedziałem, że pan wyszedł, a że machina była w ruchu, myślał, żeś pan ją puścił. - To dobrze. Du bist brav! (niem. - Zuch z ciebie!) - Braw to jestem, ale niech pan mi pięścią nie wygraża. To zbyteczne. Ton jego miał w sobie coś tak stanowczego, że Tiede nagle przypomniał sobie wszystko, co od tygodnia gadano w fabryce o Kryszpinach, i pohamował się. Zamruczał coś niewyraźnie, ale do wieczora nie odezwał się już grubiańsko do swego pomocnika. Nareszcie dzwonek oznajmił siódmą godzinę i rumor się rozpoczął radosnego powrotu do domów. Tiede narzędzia swe sprzątnął do szafki, machinę zatrzymał i uciekł jak od pożaru. Dyzma miał także ochotę drapnąć, ale przemógł się, aby być wiernym postanowieniu: pierwszy do roboty, ostatni z roboty. Wytarł machinę jak lustro, stancję zamiótł, ściany okurzył, krzątał się wciąż nucąc. Policjant fabryczny, odbierający klucze od stróżów, zajrzał mu w oczy. - Skąd tak późno? - Porządkowałem! - odparł wesoło, ruszając w stronę starego młyna. Droga szła mu obok pałacu. Zwolnił kroku, bo ciemność zgęstniała poza oświetlonym pałacem, i drogi dobrze nie znał. Trzymał się brukowej ścieżki i zaczął śpiewać śmielej, pewien samotności. Wtem się natknął na jakąś postać kobiecą, usunął się śpiesznie i umilkł. Słowo daję, pałacowa panna! pomyślał z urazą. Ona mi nie da być pierwszym i ostatnim. Trudno ją ubiec. Poszedł dalej, struty na humorze; już śpiewać mu się odechciało i znów opadły niepokoje, czym się przekarmić do piątku. Młyn świecił na uboczu jak gwiazdka mglista. Wszedł do sieni i wnet załechtał jego powonienie zapach pieczywa i pary herbatniej. Pewniem zbłądził w tę czarną noc! Ostrożnie otworzył drzwi, zajrzał i wpadł z podziwu ociemniały. Pierwszą izbę babka urządziła na kuchnię i jadalnię zarazem. Ale czyż to ta sama była, dokąd ich wczoraj rzucono? Na kuchni palił się bujny ogień, ogrzewając dwa garnki, w głębi pod oknem był stół nakryty ceratą, nad stołem lampa oświetlała samowar, szklanki, koszyk bułek i wielką misę smażonych kartofli. - Babuniu! co to? - wykrzyknął Dyzma. Staruszka w białym, domowym czepku krzątała się po izbie, porządkując jakieś kuchenne statki, Franek przybijał na ścianie półki, a Elżunia, z minką bardzo poważną, podawała mu talerze, z których każdy był innego kształtu i gatunku. W izbie panowała atmosfera dobrego bytu i zadowolenia. - Uczynili nas ludzie bogaczami z nędzarzy! - odparła babka całując go w głowę. - Ledwieście odeszli do fabryki, do mnie zaczęły się zbierać kobiety, stare znajome. Skinowa, Balcerowa, Micińska, Turska, a każda wniosła dar jakiś i serdeczne rodziców wspomnienie. Do południa miałam spiżarnię pełną i całe gospodarstwo zebrane. Patrz, o niczym nie zapomniały! Dyzma ku drzwiom się zwrócił. - Pójdę im podziękować! - zawołał nie mogąc pohamować wdzięczności, która mu rozpierała serce. - Dokąd lecisz w tę noc? Nie trafisz! Poczekaj, w niedzielę razem pójdziemy. - Nie wytrzymam do niedzieli. O złoci dobrodzieje! A toć my magnaci, babuniu, a ja dzień cały się gryzę, żeście głodni! - Myślałam też, żeś pewnie obiadu się nie spodziewał, kiedyś do domu nie zajrzał. - A właśnie! Alem chleba też dostał i teraz tom syt z radości. Siostrzyczkę wziął na ręce i nosił po izbie całując i pieszcząc, potem Franka uściskał, wreszcie za stołem siadł, śmiejąc się i rozglądając wokoło. - Jak u nas ładnie, jak wesoło. Z nikim bym się nie zamienił! - wołał co chwila. - Przysłano tu wasze służbowe książki - rzekła babka. - Pięćdziesiąt rubli bierzecie we dwóch, ale dwadzieścia macie już długu. - Aha, za sprowadzenie. To słuszne. Babunia taki rachmistrz, że i trzydzieści nam wystarczy, a ja sobie i Frankowi na książki muszę zarobić. - Ja jutro pójdę do szkoły, wiesz? - wtrąciła Elżunia. - Dokądże to? - Balcerówna prosiła, aby ją do nauki przysyłać; uczy sama dwie najmłodsze siostry. - Chwała Bogu! Będzie dziecku weselej. Wieczerza upłynęła wśród śmiechów i radości, a patrząc na niefrasobliwość i swobodę tych trojga dzieci, staruszka uśmiechała się też, że w tym gnieździe nikt się nie czuł ukrzywdzonym i wydziedziczonym. Biedni są i marni, a przecie szczęśliwi, myślała. Niech takimi pozostaną przez życie! I widziała w Dyzmie siłę, uważała go za głowę i przodownika, wiedziała, że on to czuje i poważnie, i głęboko. Ale Franek był bezpieczniejszy od Dyzmy ze swym spokojem i łagodnością, a Elżunia była ich obu ukochaniem i aniołem stróżem. Wtem gwizd stróżów nocnych ogłosił dziesiątą godzinę, a mijając stary młyn, który miał złą renomę we dworze, bo w nim się młynarz powiesił, nocny dozorca zajrzał do wnętrza. Ujrzał staruszkę i troje sierot na klęczkach, odmawiających głośno wieczorne pacierze. Zaraz potem światło we młynie zagasło. III Fust jakby zapomniał o dzieciach zmarłej siostry. Nie spytał o nie ani wspomniał. Zwykłym trybem pracował i rachował, wieczorem czytywał gazety lub gawędził o interesach z Rudolfem. W święta wertował "Biblię" i wypalał więcej cygar; gdy w bardzo dobrym bywał humorze, swatał Tony lub żenił Rudolfa. Oni szpiegowali go zrazu pełni trwogi, wreszcie uspokoili się co do ojczyma, żywiąc tylko względem Kryszpinów niczym nie wytłumaczoną antypatię. Najsurowszy wszakże krytyk nie mógłby znaleźć usterek w postępowaniu obu braci. Podrzędne swe stanowiska znosili w milczeniu, dla starszych byli ulegli, każdemu posłuszni, obowiązkowi na przykład. Rudolf, który zażarcie szukał okazji do nagany, nie mógł znaleźć racji. Panna Tony, która śledziła ich życie domowe, milczała, bo musiałaby chwalić. Spotykała ich przecie często, bo Dyzma nie potrafił jej uprzedzić. Codziennie rano mijali się na brukowanej ścieżce, odwracając głowy, żeby na się nie patrzeć, przy czym chłopcy uchylali w milczeniu czapki. Potem wieczorem widywała babkę, która przychodziła do mleczarni z dzbanuszkiem i miedzianą monetą. Targ się załatwiał w milczeniu i staruszka odchodziła, rzucając z łagodnym uśmiechem: "Dziękuję pani!" Pannę Tony drażniło to wszystko; i śpiewka Dyzmy, i podziękowanie staruszki, i ta moneta, której im nigdy nie brakło. Ciekawam, czego oni tacy weseli? myślała czasem. Rudolf zaś, codziennie o dziewiątej idąc do farbiarni, spotykał dziewczynkę. Szła i ona w tęż stronę z miną pełną godności, dźwigając paczkę książek i zeszytów. Pomimo niechęci uznać ją musiał za śliczną małą kobietkę, i z biegiem czasu tak nawykł do tej codziennej twarzyczki, że dziwił się, gdy czasem chybiła godziny. Raz nawet przemówili do siebie. - Dzień dobry! - rzekła jak zwykle, a potem bez żadnego wstępu: - Pan mi może pozwoli tych saneczek, które stoją we młynie. Ja nie połamię. Zdziwił się i nie zrozumiał na razie. - Czego chcesz? Jakich saneczek? Wskazała poza siebie na młyn i drepcząc obok niego, tłumaczyła: - W tej zamkniętej połowie stoją saneczki. Widziałam przez okno. Babunia mówi, że one pańskie. - Więc cóż? - Gdybym miała saneczki, tobym w niedzielę nimi woziła po rzece Marynię państwa Balcerów, a mnie by woził Janek Skowroński. - Obejdzie się! - mruknął. Nie zrozumiała, bo spytała: - Więc można je wziąć? - Nie - odparł lakonicznie, chociaż mu na razie przykro było odmawiać dziecku, ale przecie nie pójdzie sam dawać tych saneczek, ani polecenia podobnego wydać nie sposób w kantorze. Elżunia podniosła nań zdziwione oczy, smutne, milczała chwilę i jakby odczuwała jego przykrość. - Niech się pan na mnie nie gniewa, przepraszam - szepnęła. Nazajutrz spotkali się znów, ale już nie na ścieżce. Przechodził rzekę po lodzie, prostując sobie drogę do szklarni leżącej wśród ogrodów nad rzeką. Była to niedziela i lód okryty był dziatwą i młodzieżą na łyżwach. Wśród tej rzeszy była Elżunia i miała saneczki. Ciągnął je chłopak siedemnastoletni, ślusarz, Franek Sikorski, a opodal łyżwował Dyzma ze Skinem, ścigając się i strojąc różne figle wśród śmiechu i żartów. Przed panem dyrektorem otwarto drogę i zapanowało chwilowe posępne milczenie. Każdy unikał jego wzroku, każdy mu z drogi się usuwał, każdy go się lękał, tylko Elżunia spojrzała na niego jasno i uśmiechnęła jak do dobrego znajomego. Wtedy Rudolf znów pożałował, że jej nie dał saneczek. W fabryce pierwsze wrażenie powrotu Kryszpinów ucichło. Zdawało się, że zleli z szarą masą roboczą i wsiąkli w nią bez śladu. Cóż zresztą znaczyć mogli na swych niskich posadach? Pewnego dnia przecie Rudolf się zdziwił, przeglądając listy fabryczne. Znalazł list pieniężny z pięćdziesięciu rublami na imię Stanisława Olekszyca w Warszawie, z nazwiskiem wysyłającego: Dyzma Kryszpin. Było to tak szczególne, że aż zawołał Skina. - Co to znaczy? Kryszpin rozporządza tylu pieniędzmi? - To składka - wyjaśnił Skin. - Namówił nas do założenia wspólnej czytelni. Rudolf brwi zmarszczył. - I taki błazen jest na jej czele! Winszuję! - Ma w Warszawie kolegę, który służy u pana Schulza w fabryce machin. On to załatwi w księgarniach. Ufamy zresztą Kryszpinowi. - Winszuję! - powtórzył z pogardą Rudolf, rzucając niechętnie list na stos. Tego samego dnia Dyzma Kryszpin został przemieszczony na posadę pomocnika mechanika, Franek na terminatora ślusarskiego. Zwierzchnikom ich, Niemcom, wydano polecenie, aby chłopcom nie pozwolono próżnować. Rudolf był pewien, że rozkaz podobny, bezprawny, wywoła protest ze strony Dyzmy, że ujrzy go w kantorze i będzie miał sposobność zbesztać za czytelnię. Mylił się jednak. Następnego dnia już zastał Dyzmę w sali warsztatów, noszącego za swym Niemcem narzędzia, spełniającego rozkazy jak uciechę, a Franka ze zwykłą łagodną twarzą przy warsztacie ślusarskim, znoszącego w milczeniu wymysły majstra. Tiede zaś wskutek straty pomocnika, którego polubił jak syna, klął dyrektora za oczy, a w oczy patrzył nań jak na wilka. Przyszły paki książek i rozeszły się po fabryce. Były to książki poważne i specjalne; trochę podróży, swojskich powieści, arcydzieła poetów. Rozeszły się, podobały, i znów Dyzma wysłał pięćdziesiąt rubli na czasopisma. Fust, powiadomiony o tym, pomimo krytyki pasierba, pochwalił. - Niech czytają i myślą, i owszem. I dla nas przecież książka i gazeta stanowią odpoczynek i zabawę. - Obchodzili się dotychczas bez tego. Nie brak im pieniędzy widocznie. - Tym lepiej. Nędza nie doskonali. Obchodzili się, bo im nikt tej myśli nie poddał. Czasopisma zaczęły przychodzić, roznosić między tę ludność kilkotysięczną, zapleśniałą, zacofaną, nowe odkrycia, nowe wieści, budzić zajęcie, rozszerzać horyzont poza ciasny obręb Holendrów i maszynowej pracy. Fust nic więcej o tej sprawie nie mówił, ale pewnego dnia zatrzymał się w foluszu, gdzie mechanik coś narządzał, i fukał na Dyzmę, że mu niedobrze podaje śruby. Chłopak znosił w milczeniu, wytężając całą swą dobrą wolę i uwagę, aby dogodzić. Przyglądał mu się wuj uważnie. Chłopak urósł jeszcze przez te kilka miesięcy i jeszcze bardziej schudł, a przecie jeszcze hartowniej wyglądał i już nic dziecinnego nie miał w swej twarzy. Patrzyła mu z oczu powaga i rozum, a zarazem taka pogoda i jasność, że pociągał nieprzepartym urokiem dobrej siły i piękna. Przy tym młode jego usta miały uśmiech szczery, a bujna złotawa czupryna odsłaniała czoło szerokie; cały piękny był, zuchowaty, wyróżniający się z szarego tłumu na pierwszy rzut oka. Fustow