Rodziewiczówna Maria - Na wyżynach
Szczegóły |
Tytuł |
Rodziewiczówna Maria - Na wyżynach |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Rodziewiczówna Maria - Na wyżynach PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Rodziewiczówna Maria - Na wyżynach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Rodziewiczówna Maria - Na wyżynach - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maria Rodziewiczówna
Na wyżynach
Notka od redakcji Bohaterem powieści jest Dyzma Kryszpin, wydziedziczony
przedstawiciel bogatej rodziny, któremu odpowiada życie prostego człowieka.
Pracuje jako zwykły robotnik, będąc człowiekiem wielkiego ducha, utalentowanym,
skorym do pomocy i bardzo skromnym. Jest to postać niezwykła, której
charakterystyka ma w sobie wiele z mitu, a Kryszpina kult chrześcijaństwa
doprowadza do poczucia misji apostolskiej i naśladowania Mistrza z Nazaretu.
Powieść ta należy do czołowych utworów autorki i jest zapewne najdojrzalszym
artystycznie i duchowo objawem literackim religijności Rodziewiczówny. I Pan
Fust, właściciel fabryki sukna, srodze się obruszył pewnego ranka, gdy mu poczta
przyniosła urzędowe zawiadomienie o śmierci siostry, z wezwaniem, aby się zajął
losem pozostałych po niej sierot, pozbawionych środków do życia. Obruszył się
pan Fust, bo siostra jego Anna wyszła za Filipa Kryszpina wbrew jego woli i
radom tak dalece, że on jej za karę nie wypłacił posagu, a ona, odjechawszy z
mężem, zerwała z nim stosunki i przez dwadzieścia lat nie dawała o sobie wieści.
Czuł się zatem zupełnie zwolniony od braterskich i rodzinnych obowiązków.
Obruszył się także i z tej racji, że będąc kupcem, przemysłowcem, a zarazem
człowiekiem pedantycznie porządnym i rozważnym, nie rozumiał, jak może ktoś, co
- jak Kryszpin - był zdolnym lekarzem, pozostawić rodzinę bez chleba na łasce
policji i krewnych. A wreszcie obruszył się, że niewinnie, Bóg wie po co i
dlaczego, na jego kark spada gromada dzieciaków, które on będzie musiał swym
kosztem utrzymywać i kształcić. Był zaś pan Fust od dawna wdowcem i bezdzietnym,
ale miał po żonie dwoje pasierbów, z którymi się też, bądź co bądź, musiał
rachować. Nawet rzetelnie był pan Fust zahukany w domu przez pasierbicę, Tony
Ulmównę, która mu prowadziła gospodarstwo, a w kantorze podobnież był zahukany
przez pana Rudolfa Ulma, pasierba, który właśnie, po zakończeniu nauk, zajął w
fabryce posadę dyrektora. Pan Fust dawał się za nos wodzić pozornie. Lubił
spokój w domu, a wyznać musiał, że Tony, pomimo swych osiemnastu wiosen, była
wzorową gospodynią. Lubił ład w interesach, a widział, że Rudolf jest bystry,
rzutki, energiczny, oszczędny i pracowity. Że zaś pan Fust pieniądze już miał,
na silnym gruncie stał, a ciężko się w życiu napracował - więc rad był odpocząć
i wyręczyć się, tym bardziej, że pasierbów uczynił od dawna swymi
spadkobiercami, nie posiadając bliższej rodziny. O siostrze dawno zapomniał.
Teraz nagle po dwudziestu kilku latach ożyła w jego wspomnieniu. Ojciec ich
przybył tu z Czech. Zrazu był tylko buchalterem w fabryce, potem dyrektorem.
Potem, odebrawszy niespodziany spadek, został wspólnikiem, nareszcie jedynym
właścicielem. Właściwie on tę fabrykę stworzył, udoskonalił, rozszerzył, murami
zabudował. Przed nim była to mała osada, odległa od świata i miasta. Teraz było
to spore miasteczko robocze, połączone bitą drogą z koleją żelazną, posiadało
moc czerwonych murów i kominów oraz kilkotysięczną ludność. Wyglądało to ładnie
w dolinie, nad rzeczką niewielką, okolone czarnymi borami, a zwało się Holendry.
Fust junior zastąpił Fusta seniora i dalej rozwijał, i tworzył. Wtedy to przybył
do osady doktór Kryszpin. Młody był, łagodny, zawsze zadumany. Odznaczał się
tym, że on pieniędzy, a pieniądze jego nie lubiły. Co zarobił na zamożniejszych,
to wydawał na lekarstwa dla ubogich i regularnie zawsze był bez grosza. Byłby i
bez chleba, ale miał przy sobie matkę, kobietę cichą i pracowitą, która
utrzymywała siebie i jego, szyjąc po dniach całych i nocach. I w takim to
niedołędze rozkochała się jedyna siostra Fusta. Dla niego wyrzekła się domu,
dostatków, brata, mowy i wiary. Był to obłęd, którego rozsądny Fust nigdy nie
zrozumiał. Kryszpin nazajutrz po ślubie osadę opuścił, nie wspominając o wianie
i wyprawie, rozpromieniony, jakby Bóg wie jakim stał się nagle magnatem. Fust
wszystko sobie teraz przypomniał i ramionami z pogardą ruszył. Wariat i basta!
Rozmyślania jego przerwała w tej chwili panna Tony, zdziwiona, że tak długo bawi
nad ranną korespondencją. - Ojciec niezdrów? - spytała niespokojnie. - Uchowaj
Boże. - Już dziesiąta godzina. - Doprawdy? Otrzymałem dziś zawiadomienie o
śmierci siostry, więc się zgryzłem. - Ojciec miał siostrę? zamężną? - zdziwiła
się panna Tony, nie przestając jednak okurzać sprzętów w gabinecie. - Zamężną, i
wdowę, i zostały dzieci, i nie mają chleba, i... cała chryja! - wyrzucił z
siebie desperacko Fust. - I pewnie chcą od ojca wsparcia? - Gorzej: każą mi je
zabrać. - Kto każe? - Urząd. Panna Tony stanęła nagle z trzepaczką podniesioną i
ze zgrozą na twarzy. - I musi ojciec to uczynić? - Naturalnie. Jestem przecie
ich prawowitym wujem i opiekunem. - Tego tylko brakowało! Mało mamy emerytów,
kalek i wdów po robotnikach. Dostaniemy ochronę do domu! Pan Fust umilkł. Wziął
laskę i kapelusz, i wyszedł śpiesznie do kantoru. Odbył już jedną burzę domową.
W kantorze zastał Rudolfa również nad ranną korespondencją; przy stołach w
milczeniu pisali urzędnicy. Fust spojrzał na twarz pasierba i ucieszył się,
widząc ją niezwykle pogodną. Usiadł przy nim i zagaił rozmowę. - Co nowego? -
Dobrze. Wełna spada. - Ile? - Osiemnaście. - Obstalunki są? - Bardzo dobre.
Kolejowe warsztaty. Wypadnie osługę w pakamerze powiększyć. A ojciec co dziś
dostał? - Same fraszki wobec tego. Podał mu urzędowy papier i zapalił cygaro,
spod oka śledząc grę twarzy czytającego. Ale rysy Rudolfa, piękne i zimne, nie
zdradzały żadnych wrażeń. Odczytał, spojrzał na datę, z nawyknienia sięgnął po
ołówek dla zrobienia na brzegu uwagi dla korespondenta, ale się zatrzymał. - Ile
tych dzieci? - zagadnął. - W jakim wieku? - Nic nie wiem. - Ano trzeba po nie
posłać którego z oficjalistów. Zobaczymy, do czego się zdadzą. - Cóż myślisz? -
Myślę, że jeśli są dorośli, pójdą do pakameru; jeśli malcy, trzeba będzie
czekać, aż podrosną. Fust oczy i usta otworzył, ale po chwili głową kiwnął. -
Ano, masz rację. Mój ojciec i twój w ten sposób zaczynali. Dobrześ zdecydował.
Dziś wyślemy Skina z pieniędzmi i adresem do Warszawy. - Dobrze się składa, bo i
bez tego Skin miał jechać po machiny. Na tym rozmowa się urwała. Fust pogawędził
godzinę jeszcze i ruszył do warsztatów. Wychodząc, rzekł do Rudolfa półżartem: -
A uspokój no Tony przy śniadaniu, że ochrony w domu mieć nie będzie. Rudolf za
całą odpowiedź brwiami poruszył, zajęty robieniem notatek w jakimś cenniku. Były
to dla niego tak marne sprawy - sieroty po siostrze ojczyma, własna siostra i
domowe kłopoty - wobec natłoku zajęć i obowiązków. Do wieczora zupełnie o tym
zapomniał, tak dalece, że wyprawiając Skina do Warszawy, nic mu o tym nie
wspomniał. Skin, trzydziestoletni oficjalista fabryczny, człek stary, zaufany,
używany zwykle do ważnych obstalunków i przewożenia grubych sum pieniężnych,
słuchał rozporządzeń zwierzchnika z namysłem, w milczeniu powtarzając jego
słowa, ucząc się ich na pamięć. Rudolf był pewny, że jest dobrze zrozumianym.
Skin wiedział dobrze, że dogodzić młodemu panu jest trudno, ze względu na jego
iście germańską bezwzględność. Fusta kochano w fabryce, ale bano się, jak ognia,
Rudolfa. Posłuchanie odbywało się w oszklonej klatce, w kantorze, gdzie zwykle
zasiadał dyrektor. - To już mogę odejść? - spytał wreszcie Skin, zbierając
papiery i pieniądze do wielkiej skórzanej torby. Rudolf pomyślał chwilę, oczy
jego padły na chłopaka, który stał w progu, czekając na wieczorną pocztę, i ta
postać drobna i blada przypomniała mu sieroty Kryszpina. - Jeszcze jedno. Oto
jest adres, sto rubli i list do komisarza cyrkułu. Znajdziesz pan pod tym
adresem jakieś dzieci po siostrze Fusta, które z sobą przywieziesz. Skin się
zdziwił, potem zesmutniał, wreszcie cały rozpromieniał. Zgarnął żywo papiery i
rzekł z uśmiechem: - Za ten ostatni komis dziękuję panu dyrektorowi. Rudolf
spojrzał na niego, zdziwiony niezwykłym tonem, ale słowa nie rzekł i zabrał się
do innej roboty. Godzina była późna i jesień ciemna. Pomimo to Skin dążył żwawo
do swego mieszkania i uśmiechał się sam do siebie na myśl nowiny, którą powita
żonę. Zajmował wespół z buchalterem niewielki domek na końcu osady, około
którego założył sobie ogródek. Wszedł i zaraz w progu zawołał: - Czy wiesz,
Zośka, po co jadę do Warszawy? Skinowa, kobieta chorobliwa i gderliwa,
przestraszyła się zrazu, nawykła do jego spokoju. - Rany Pańskie, czego ty
krzyczysz? - Bo ci coś powiem osobliwego. Albo zgadnij, po co jadę? - Po cóż? Po
machiny, z pieniędzmi. Jeszcze cię kiedy zarzną w drodze. - Aj, kobieto! Toć nie
osobliwość ani machiny, ani pieniądze, ani śmierć. Oto jadę po sieroty
Kryszpinów. A co? Skinowa splasnęła rękoma. - Umarła Anusia? - A pewnie; i
Kryszpin też, kiedy pan Fust dzieci zabiera. Nie ma Władka? - Jestem - odparł z
sąsiedniego pokoju Skin junior, zajęty zamianą swej roboczej odzieży na domową.
Zamiana ta bywała połączona z gruntownym szorowaniem, bo Skin junior był
farbiarzem w fabryce. - Żywo się okrzątnij i skocz po pana Balcera i po
Macińskiego. Powiedz, że ważna nowina. - Awantury, awantury! - wołała Skinowa
uśmiechając się, co dziwnie wyglądało na jej wiecznie skrzywionej twarzy. -
Umarła panna Anusia, skowroneczek nasz, a sieroty wracają... Oj, biedne one tu
będą, biedne! - Nie baj, kobieto. Przecie ich tu na fabrykantów nie sprowadzają.
Zabiorą do pałacu. Będą sobie hodować się i uczyć. Toć po sprawiedliwości ich
Holendry. - At, sprawiedliwość! Tobie zawsze mrzonki w głowie! Urządzą ich Ulmy
po swojemu. Skin popatrzył uważnie na żonę - nie przekonany, ale już zachwiany w
swej radości. Machnął ręką. - Jak będzie, to zobaczymy, ale przecie tym dzieciom
źle nie będzie, dopóki w fabryce żyją jeszcze ci, którzy pamiętają Anusię
Fustównę i Kryszpina. - To się wie! - potwierdziła stanowczo Skinowa, krzątając
się już około wieczerzy. Po chwili Władek już sprowadził gości, ale nie
wytrzymał i wypaplał po drodze, że ojciec jedzie po dzieci pańskiej siostry.
Więc stary buchalter Balcer i tkaczmajster Miciński już w progu wołali: - Dobra
nasza! Kryszpiny do nas wracają! I wszystkie te stare twarze uśmiechały się
życzliwie, a oczy były wilgotne. Przy herbacie zaczęto się nad tematem
rozszerzać. - Niebożęta, pewnie biedne i bez opieki, kiedy się Fust ich użalił.
- Może drobiazg bezradny, słaby? - Może Ulmy ich nie przyjmą? - Jakże? Toć młody
dawał dyspozycję. - A jakiż ten adres? - Szeroki Dunaj, numer 4. - U! to wielka
bieda! - westchnął Balcer, rodowity warszawianin. - Co z nimi zrobią? - pytał
każdy po kolei. Potem zaczęto wspominać stare dzieje. Szlachetność i
bezinteresowność Kryszpina, słodycz i dobroć panny Anusi Fustówny. Bryczka,
zajeżdżająca po Skina, przerwała gawędę. Gospodarz się pożegnał i odjechał, a
oni rozeszli się po domach, roznosząc po całej osadzie wieść niespodziewaną,
ciekawą, która rosła i zmieniała się, im dalej sięgała. Trzeciego dnia już całe
Holendry o tym wiedziały, tak dalece, że aż do panny Tony doszedł rumor
fabryczny. Szeptały o Kryszpinach i dziewki i garderobiane, szeptały
fabrykantki, którym co wieczór sprzedawała osobiście mleko, szeptali lokaje i
kucharze. Pannę Tony zaniepokoiły te szepty, raziła radość i ciekawość tłumu.
Wieczorem zainterpelowała brata czytającego dzienniki w gabinecie. - Czy wiesz,
że fabryka o niczym nie mówi, tylko o Kryszpinach? Rudolf ramionami wzruszył. -
Cóż z tego? - Uważają ich za spadkobierców. - Niech sobie!... Panna Tony
zbliżyła się jeszcze. - A jeżeli to stanie się prawdą? Fabryka ojca, a ojciec
ich wujem. - Na fabryce jest dwakroć naszych, a ojciec napisał testament. - Cóż
z tego? Może napisać nowy... - Nie napisze. Kryszpinów ja dopilnuję. - Pilnujże,
bo ja się boję! Rudolf powtórnie ramionami wzruszył. Nie kochał on siostry, jak
nie kochał nikogo, ale interesów jej pilnował jak własnych; ufała mu
bezgranicznie. Rozmowę przerwało wejście Fusta. Tony podała mu natychmiast fajkę
i piwo, Rudolf przysunął gazety. Wieczorne te godziny spędzali zwykle razem.
Mężczyźni rozmawiali o interesach i cyfrach, dziewczyna szyła słuchając uważnie.
Rzadko się wtrącała do rozmowy, ale cyfry rozumiała doskonale, stan interesów
fabryki umiała na pamięć. Praca i cyfry zajmowały jej życie, trzeźwość i proza
stanowiła treść istoty. Była boginią tego ogniska domowego, w którym chłód
panował - bogini nie miała skrzydeł u ramion ani aureoli nad piękną głową
młodzieńczą. Gwarzyli tak z godzinę, gdy lokaj drzwi otworzył i oznajmił: - Skin
powrócił z Warszawy. Fust się wyprostował i poczerwieniał, panna Tony obejrzała
się żywo, Rudolf spokojnie gazetę odłożył i rzekł: - Powiedz, że idę zaraz do
kantoru. - Może tu raczej? - mruknął Fust. Rudolf zaprzeczył głową. - Kantor
teraz pusty, będzie tam najswobodniej. - Więc chodźmy - odsapnął Fust jakby po
zmęczeniu. - Pójdę i ja - rzekła Tony, mimo woli niespokojna i bardzo ciekawa.
Noc była ciemna i do kantoru kroków kilkaset. Szli prędko, nic do siebie nie
mówiąc. Pomimo spóźnionej pory i deszczu snuły się po drodze ciemne postacie,
usuwając się śpiesznie na widok właścicieli. Kierowali się wszyscy jednakże w
stronę kantoru, który się w tej chwili oświetlał. Bryka, którą wożono towary,
stała pod gankiem, a na pół drogi znalazł się Skin i powitał z uszanowaniem
właścicieli. - Cóż, dużo tam tych dzieci? - spytał Fust. - Troje i stara babka.
- Jak to? a któż panu kazał zabierać babkę? - spytał ostro Rudolf. - Musiałem,
gdyż dzieci bez niej jechać nie chciały. - Dawno umarła ich matka? - zapytał
cicho Fust. - Temu trzy tygodnie. - A on... Kryszpin? - Już trzy lata minęły.
Fust odetchnął znów i kroku przyśpieszył. Weszli na ganek. Rudolf otworzył drzwi
do swego oszklonego sanktuarium i ustąpił z drogi ojczymowi. Kantor był
oświetlony. Bariera, o którą się opierały pulpity pisarzów i budka dyrektora,
dzieliła go na dwie części. W głębi była kasa. W szerszym obrębie, przeznaczonym
dla interesów, pod wiszącą olbrzymią lampą stała teraz grupa czworga ludzi, na
których spoczęły oczy wchodzących i patrzyły z ulicy przez okna tłumy
zbiegających się fabrykantów. Pośrodku stała stara, srebrnowłosa kobieta w
czarnym czepku i wytartej chustce pokrywającej zrudziałą czarną suknię. Ręce
białe i przezroczyste trzymała na dwóch złotych głowach: chłopaka
czternastoletniego i dziewczynki dwunastoletniej. Chłopiec był ubrany w zbyt
obszerne palto, a w ręku trzymał wytartą czapczynę z jakimś znakiem; dziewczynka
w krótkiej, żałobnej sukienczynie patrzyła smutnie zmęczonymi, czarnymi oczyma.
Obok babki stał chłopak najstarszy. Nie dziecko to już, ale wyrostek, tak
wybujały i chudy, że wyglądał na lat osiemnaście. Widać na nim było wielkie
wycieńczenie fizyczne a wielką siłę moralną. Trzymał się prosto, głowę nosił
wysoko, patrzył bystro i rozumnie. Ubrany był w kożuszek wytarty i dziurawe
buty, czapkę trzymał pod pachą, a ręce grzał w rękawach. Lampa oświetlała
wyraźnie, brutalnie ich wszystkich zmęczenie i troskę, ich łachmany i ich głowy
jednostajnie złotopłowe, wśród których czerniał żałobny czepiec babki. A ona to
dwoje najmłodszych wciąż ogarniała rękoma i patrzyła żałosnymi oczyma na tych
troje obcych ludzi, którzy mieli zdecydować o losie jej piskląt bez gniazda.
Milczenie trwało długą chwilę, aż je Fust przerwał: - Dlaczego mnie pani nie
uwiadomiła o chorobie mojej siostry? - Nie miałam czasu. Chorowała tylko tydzień
- odparła smutno staruszka. - Dzieci już mogą pracować. - Ja już od trzech lat
na chleb zarabiam - odparł starszy chłopak. Głos jego przypomniał Fustowi
siostrę tak żywo, że aż się poruszył. - Tyś najstarszy. Ileż ci lat? -
Siedemnaście. - Jakże ci na imię? - Dyzma. - A młodszemu ile lat? - Czternaście
- odpowiedziała babka. - Może już także być użytecznym. Uczyli się. Starszy
skończył cztery klasy, Franka zabraliśmy z drugiej po śmierci ojca, Elżunia od
roku chodziła do szkółki. Fust oparł się o pulpit i przyglądał się dziatwie.
Krew w nim gadała i gadała. Dyzma miał głos jego Anusi, Franek jego własne imię,
Elżunia płowy matczyny warkocz. Wszystkie przypominały mu dawne, dobre czasy i
młodość. Zapatrzył się w nie, zadumał i przestał się odzywać. Znów zapanowało
przykre, sztywne milczenie, bardzo męczące dla zmęczonej gromadki. Przerwał je
Rudolf, zwracając się do Skina: - Kazałem wczoraj oprzątnąć dla nich mieszkanie
w starym młynie. Tam ich pan zaprowadź, wieczerzę przyślą dziś z kuchni. Jutro
starszego można wziąć tu do pisania, młodszego do szpulowania. Zapłata wiadoma.
Skin milczał. Rozporządzenie to wstrząsnęło go, oburzyło. Spojrzał na Fusta, ale
ten, w myślach pogrążony, przyglądał się dzieciom i nic nie słyszał lub udawał
głuchotę. Babka pobladła na sekundę, ale wnet spuściła głowę zrezygnowana. Była
jak rozbitek, który do końca sił walczył z falą, aż się złemu losowi poddaje,
nie mając sił walczyć i płynąć, i wyglądać ratunku. Po chwili podniosła oczy na
Dyzmę. Stał prosty, spokojny i wzrokiem ją pocieszał. Potem spojrzał bystro na
Rudolfa i rzekł: - Proszę mi nie kazać pisać, ale przeznaczyć do machin. Znam
się na tym, bo byłem przy machinie u pana Schulza aż do Wielkiejnocy. - Czemuż
pisać nie chcesz? To miejsce lepiej płatne i stosowniejsze dla ciebie. - Nie
chcę, bom do tego się nie zdał i będę źle robił. A ja chcę robić dobrze. -
Bardzo chwalebny zamiar. Zostaniesz tedy przy machinie na własne żądanie. A ten
mały może też ma inne powołanie? Słyszysz, mały? Franek podniósł na mówiącego
błękitne jak niebo oczy i z cicha odrzekł: - Ja będę, jak Dyzma, zawsze dobrze
robił panu. Babka przesunęła ręką po jego głowie. - Podziękujcie teraz, dzieci,
że wam nie dano jałmużny, ale pracę - rzekła poważnie. Dyzma skłonił się w
milczeniu. Dwoje młodszych podeszło do bariery, a że była przymknięta, wsunęły
się za nią. Dzieci były senne i wystraszone, więc zamiast do Fusta, trafiły do
Rudolfa. On się usunął żywo i dzieci pocałowały rękę panny Tony, nim się
obejrzała i mogła zaprotestować. Panna pokraśniała jak róża, a wtem Fust się
ocknął, do Elżuni pochylił i ucałował ją w głowę po ojcowsku. Potem, nie
rzekłszy słowa, prędko wyszedł. Za nim ruszył Rudolf z siostrą. Na ich widok
gapie sprzed okien pierzchli i zaczęli się po domach rozchodzić, a w kantorze
pustym został Skin i Kryszpinowie. Stary już oburzenie swe pohamował, oblókł
maskę urzędową i żadnym słowem się nie zdradził. - Chodźmy! - rzekł. -
Przenocujecie państwo dziś u mnie. W młynie od roku nikt nie mieszkał. Chłód tam
pewnie i wilgoć. - Bóg zapłać panu, ale tak nie można. Przeznaczono nam młyn,
powinniśmy słuchać i pana nie narażać. Przenocujemy byle jak, ale u siebie.
Dzieci takie senne, a jutro chłopcy powinni iść do roboty. Niech się pan nami
nie trudzi po takim zmęczeniu. - Może pani ma słuszność. Młody pan nie znosi
nieposłuszeństwa. Jedźmy do młyna. Pojechali tedy powoli przez całą osadę, aż
nad rzekę, gdzie wśród czarnych olch ponury budynek się wznosił. Wewnątrz
świeciło się przecie i czuwał stróż nocny, oczekując na nowych lokatorów. Były
tam dwie izby bielone, kilka łóżek, stół, stołki, piec chlebowy, kilka ławek -
zwykłe fabryczne familijne pomieszczenie. Skin ze staruszką obejrzeli
mieszkanie, a tymczasem Dyzma wniósł na ręku śpiącą Elżunię, a Franek węzełki i
tobołki, które pomieściły się wszystkie na jednej ławce. Po chwili kuchta
przyniósł im wieczerzę na polewanej misie, dymiącą zupę mleczną. Para z niej
połechtała podniebienie dzieci, ale żadne nie zbliżyło się do stołu. Śmiertelnie
zmęczone, siadły przytulone do siebie przy ciepłym piecu, nie mając siły i
ochoty do posiłku. Skin, widząc, że im nic dziś nie pomoże, odszedł. Korciło go
podzielić się wrażeniami z żoną. Gdy zostali sami, Dyzma się ocknął, a widząc
krzątającą się babkę, skoczył jej do pomocy. Po chwili ułożyli do snu Elżunię i
kaszlącego Franka. - Może by ich nakarmić? - spytał Dyzma. - Dziś zasną i
zapomną, a jutro nie będzie dla nas śniadania. Rano bardzo wstać nam trzeba.
Chłopak siłą woli zdobył się na uśmiech. - Ale przecie babunia znów jest
gospodynią i, dzięki Bogu, my razem! - Nie straszno ci? Nie przykro? - Ani
trochę. Bałem się raczej, że nas wezmą na łaskę. Tak, dobrze. - Moje ty dziecko
kochane! - szepnęła staruszka obejmując go za głowę. On się jej do kolan osunął
i całując ręce patrzył śmiało w oczy i mówił: - Czegoż nam się buntować?
Pieniędzy ojciec nie lubił i ja nie pragnę. One przeklęte, bo kto je ma, ten
żąda i żąda bez końca. Gorzej nam być nie może niż było, smutniej też. Teraz ten
dach jest, i zdrowie, i siły. Babunia i Elżunia syte będą i spokojne, a ja oto
przysięgam, że jakom w spadku wziął tu rodzicielską serdeczną pamięć, tak ją
utrwalę sam na wieki, i starszym dogodzę, i równym każę siebie kochać i
szanować. - Spojrzał w oczy babki i spytał: - Babunia o mnie nigdy nie wątpiła i
nie wątpi? - Nie, moje dziecko. - Dziękuję babuni! Pocałował ją w rękę i wstając
dodał wesoło: - Ale babunia za nas wszystkich dziś pacierz odmówi, bo już i ja
nie mam siły mówić i myśleć. Zaraz się też ułożył na zydlu i usnął spokojnie. -
Staruszka pomimo zmęczenia usnąć nie mogła. Siedziała długo u pieca, na żar
dogasający patrząc i pacierze szepcząc. Potem jęła ważyć w swej głowie dziecinne
losy i rozmyślać, czy dobrze uczyniła przyjeżdżając do Holendrów. Może powinna
była zostać w mieście, nie zdradzać w urzędzie, że dzieci mają bogatego wuja. W
mieście mogli się przecie czegoś doczekać. Dyzma byle miał odzież możliwą,
dostałby przecież posadę. Cztery klasy skończył, był bardzo zdolny. Tu czego się
dobije, smarując i czyszcząc parową machinę? Czego się dobije Franek, zwijając w
pakamerze postawy sukna? Fust przyjął ich jak obcych; jego pasierb z siostrą
patrzyli na nich jak na intruzów. Będzie życie ciężkie, przygnębiające,
położenie trudne i dwuznaczne. Ale w mieście Dyzma w bezczynności schudł i
marniał, Elżunia płakała z głodu, Franek kaszlał w wilgotnej suterenie. I tu, i
tam nie widziała staruszka przyszłości i ratunku; i tu, i tam drżała o los
sierot, które jej Bóg zostawił w spadku po ukochanym synu. Wreszcie musiała
zasnąć. Drzwi się przymknęły i wszedł jej syn. Ubrany był odświętnie i uśmiechał
się patrząc na śpiące dzieci. Staruszka obejrzała się i ujrzała przy łóżkach
synową, pochyloną i równie jak on uśmiechniętą. Że się nikt we śnie niczemu nie
dziwi, więc i babka wcale się tym odwiedzinom nie dziwiła, owszem, zaczęła się i
ona uśmiechać. Uczyniło się jej na sercu bardzo lekko i bezpiecznie. Zmarli
obeszli posłania, a potem ku niej się zbliżyli i uczuła na swych rękach dwa
pocałunki. Wtedy uczyniła ruch, by te dwie głowy objąć i do siebie przygarnąć,
ale one usunęły się, rozpłynęły w powietrzu i znikły. Ocknęła się staruszka,
oprzytomniała i, bardzo uspokojona, jęła szeptać pacierze. Żar w piecu zupełnie
spopielał. II Nazajutrz rano Skin wstąpił po chłopców, ale już ich nie zastał.
Kryszpinowa krzątała się po izbie, porządkując swe mizerne ruchomości. Elżunia
głośno mówiła pacierz klęcząc na ławce u okna. - Niech się chłopcy zbierają -
rzekł Skin. - Już poszli na dzwonek. Dyzma mówił, że trafi do kantoru. Chcieli
być pierwsi. - Zuchy! Po takiej drodze, w tym wieku i nie zaspać! Jakże tu pani?
Moja żona zaraz przyjdzie do pani, a i od Balcera się wybierają. Gości nie
zabraknie. Ja zmykam, żeby chłopakom dopomóc. Do zobaczenia. Wyszedł poczciwiec,
bo się bał spóźnić. Dyzma nie zaspał, bo mu i we śnie roił się obowiązek i
ambicja pierwszeństwa. Wstał o świcie, zbudził brata, ubrali się jak do pracy,
przełknęli trochę mleka i pobiegli, gdy dzwon się odezwał. Szaro było, mglisto i
chłodno. Drżeli obadwaj w swych bluzach z niewywczasu, a trochę z niepokoju. Od
młyna szła ulica obok farbiarni, potem mijali warsztaty ślusarskie, potem
pałacyk właściciela. Dzwonek jeszcze dźwięczał. Oni byli pierwsi. - Patrz no,
nikt nas nie wyprzedzi nigdy! - rzekł Dyzma do brata. Tu się obejrzał na szelest
kroków za sobą i ujrzał pannę Tony wracającą z mleczarni. Usunęli się jej z
drogi, ona spojrzała mimochodem na nich i przeszła bez powitania. Może jej
trzeba się kłaniać! - szepnął Franek, który miał wielki respekt dla władzy. -
Nie, bo ona nas znać nie chce, a my nie jej podwładni. Ale przecie raniej
wstaje! To dla mnie upokorzenie. Jutro tego nie będzie. - Jak to? zbudzisz się
jeszcze raniej? - westchnął Franek żałośnie. - Zobaczymy. Patrz, patrz, machina
tu na wstępie. Może to będzie moja? Zapałały mu oczy i stanął na chwilę,
wpatrzony w potężny motor widoczny przez okno olbrzymiego gmachu. Potem żywo
naprzód pobiegł. Weszli do kantoru. Ucieszył się Dyzma niezmiernie, gdy zobaczył
pulpity nie zajęte. Myślał, że i tu wszystkich uprzedził, bo nie przypuszczał,
że w oszklonej klatce dyrektora siedział ukryty Rudolf z zegarkiem na biurku,
rachując minuty opóźnienia administracji i urzędników. Dzień ten właśnie wybrał
na lustrację kantoru. Chłopcy stanęli przy ścianie, oglądając próbki sukna w
oszklonych ramach i gwarząc swobodnie. Urzędnicy zaczęli się schodzić i zajmować
miejsca. Stary kasjer i buchalter powitali chłopaków po ojcowsku, pytali
życzliwie o rodziców, o przeszłość, o pracę. Wreszcie Skin wszedł ostatni, a
jednocześnie otwarto oszkloną klatkę Rudolfa i on się ukazał z zegarkiem w ręce.
- Pół godziny po dzwonku. Piękny przykład dla podwładnych, piękny ład i
ścisłość! - wybuchnął swym stentorowym głosem. Wszyscy milczeli zajmując
miejsca. - Miły dzień się zapowiada - szepnął Balcer. - Taki bezład i
nieakuratność będę karał na przyszłość. Może to w tym kraju jest przyjęte, ale
ja słowiańskiego porządku nie znoszę i nie zniosę. Czoła starszych urzędników
pomarszczyły się ponuro, młodsi poczerwienieli, nikt się nie odezwał, tylko
Skin, który tego dnia musiał iść na pierwszy ogień, zbliżył się do Jowisza i
rozpatrywał swą torbę. Przystąpił też i Dyzma pewny siebie. - Proszę pana
dyrektora o rozporządzenie, gdzie mamy się udać do pracy. Rudolf spojrzał na
niego i podał dwie kartki. - To dla twego brata, do magazyniera, a to dla ciebie
do starszego mechanika. Dyzma wziął kartki, ale widząc utkwione w siebie zimne
oczy Rudolfa, patrzył też na niego nieustraszenie. - Radzę ci uwag o swoim
chlebodawcy nie czynić - dodał ostro Rudolf. Chłopak jeszcze wyżej głowę
podniósł. - Ja, Kryszpin, mam prawo mówić o panu Fust memu bratu - odparł. - A
ja ci zabraniam, błaźnie! - wybuchnął Rudolf. - Więc niech pan nie podsłuchuje!
- odparł Dyzma zwracając się do drzwi. Rudolf podniósł rękę i usta otworzył, ale
się pohamował, a chłopcy tymczasem byli już na ulicy. Wszyscy obecni słyszeli
każde słowo, widzieli niebywałą scenę, martwieli z ciekawości i podziwu.
Milczeli, ale każdy drżał z radości nad tym pierwszym tryumfem Kryszpina, i
ledwie mogli usiedzieć i pracować dalej. Rudolf kipiał. Blady był i ledwie głos
mógł wydobyć z gardła. Burza szczęściem wylała się na głowę Skina, wytrawnego,
flegmatycznego pedanta. - Rachunek z Warszawy zrobiony? - Oto jest. Dyrektor
zaczął go przeglądać, spierać się o każdą cyfrę, napadać na każdą cenę. Skin
odpowiadał flegmatycznie, ocierając pot co chwila. - Co to? Na Kryszpinów wydano
sto dwadzieścia rubli. Jakim prawem? Przeznaczyłem sto. - Zabrakło. Komorne
zalegało, nie mieli odzieży, należności po sklepikach... - Mnie nic do tego.
Przeznaczyłem sto - powinno starczyć. Te dwadzieścia zapiszę na pańskie konto! -
Jeśli się panu słusznym zda, i owszem! - Zresztą można i na nich. Panie Balcer,
wystawić dwa konta. Dyzma Kryszpin, pomocnik maszynisty - trzydzieści rubli
rocznie i ordynaria, dano dziesięć rubli. Franciszek Kryszpin - dwadzieścia
rubli i ordynaria, dano dziesięć rubli. Gotowe? - Gotowe! - ponuro burknął
Balcer. - Wydać im dziś książki służbowe. - Wydam - mruknął Balcer, a w duchu
dodał: Niesmaczny ci Kryszpin, pludrze! Ale my mu zginąć nie damy, bo on
rodzony, nasz! A flegmatyczny Skin pomyślał: Łamać chcesz chłopaka. Oj, widzi mi
się, że rady nie dasz, boś już od niego pierwsze mydło zjadł. Awantura, słowo
daję, setna... Tymczasem przyszedł Fust, niczego nieświadom i w najlepszym
humorze. Dostrzegł zaraz zły humor pasierba i spytał dobrodusznie: - Pewnie
wełna podskoczyła? - Jeszczem nie czytał notowań! - odburknął Rudolf. Fust
gazety i listy zagarnął, i wnet się w nich zatopił. Miał zwyczaj nie zaczepiać
swego dyrektora, gdy sapał, więc milczał. Wreszcie obaj poszli na śniadanie. Po
drodze Rudolf się odezwał: - Mamy już tedy rozsadnik demagogii w fabryce. - A to
kto znów? - Starszy siostrzeniec ojca dziś w kantorze nauczał brata... - Nie
może być. A chłopak wydał mi się tak sympatyczny i dobry! - A bardzo! Gdym mu
zrobił wymówkę, skoczył jak kot do oczu, dowodząc, że sądzić ojca on, Kryszpin,
ma prawo! O, będę ja z nim miał! On siebie ma za spadkobiercę, a mnie za
intruza. - Patrzcie no go! Zawołam go do siebie i natrę uszu należycie. - Żeby
jeszcze większego nabrał o sobie rozumienia! Najlepiej właśnie, żeby ich ojciec
ignorował. Wrócą do opamiętania rychło! - Może to i racja. Dałem dach, pracę,
utrzymanie... zresztą, co mi do nich? Na starość nie będę zmieniał zasad i
postanowień. Niech dźwigają rodzicielskie brzemię. Zamiast wdzięczności, błazen
rezonuje i sądzi! Ojca natura! Zasapał się i Fust. Uczucie, które się w nim
wczoraj zbudziło, nagle zagasło. Obraz siostry znikł, zapanował znów chłód,
interes z dodatkiem niechęci i urazy. Ulmowie mogli być spokojni o swe
stanowisko. Dzwonek oznajmiający obiad zastał Kryszpinów już na stanowisku.
Franek gorliwie zwijał sukna, Dyzma gorliwie smarował i wycierał machinę. W
pakamerze rządził magazynier, stary Truski, który nowego rekruta powitał
serdecznie i zaopiekował się jak synem, a maszynistą był Tiede, Niemiec,
grubianin i impetyk, oburzony, że mu zmieniono dotychczasowego pomocnika, z
którym się znał od kilku lat. Więc okoliczności nierówne były dla braci. Ale
Dyzma był odważny, a Franek nieśmiały, więc los był tym razem sprawiedliwy.
Niemiec przyglądał mu się z boku, z ustami pełnymi klątw i wymysłów. Musiał je
połknąć rad nierad, bo nowy rekrut rzecz swą rozumiał, machinę znał i funkcję
swą podrzędną spełniał z ochotą i pilnością, z jaką Dyzma zwykł był czynić
wszystko. Nawet patrząc na drapieżną twarz starego maszynisty, pomyślał sobie w
duchu swawolnie: Nie ja będę, jeśli za tydzień ty się beze mnie obejść
potrafisz! Dzwonek dał hasło do obiadu; powtórzyły je dzwonki i sygnały po
warsztatach. Tiede zamknął parę, motor stanął. Dyzma, korzystając z
nieruchomości, zaczął czyścić i smarować ruchome części, wcale się do odejścia
nie zabierając. Tiede wtedy po raz pierwszy burknął: - Możesz iść. Ja zostanę. -
Dziękuję panu - odparł grzecznie i z uśmiechem. - Myśmy ledwie wczoraj
przyjechali, jeszcze i garnka pewnie babka nie ma. Po co jej o obiad dokuczać?
Niech się biedaczka zagospodaruje. Obejdę się. - No, to ja pójdę do domu - rzekł
Tiede z widoczną przyjemnością. - Gdyby dyrektor się natknął, powiedz, żem
poszedł do ślusarni. - Niech pan będzie spokojny! Dyzma tedy sam pozostał i
zajrzał do kotłów. Palacze posilali się też i w ogóle w całej fabryce o tej
porze była może tylko jego jedna para szczęk nie zajętych. Pozdrowił palaczów,
którzy przyglądali mu się ciekawie, i nareszcie jeden się ośmielił wyrazić to,
co inni mieli w myśli. - Może to być, żeby pan pracował, jak każdy z nas, będąc
siostrzanym synem pana Fusta? - A cóż mam robić, próżnować? A nigdy! MOje ręce
chcą chleb zapracowany krajać jak i każdy z was. Żeby mi pan Fust pracy nie dał,
lecz łaskę, tobym precz poszedł. A tak, będę tu z wami żył i umierał. - To ci
zuch! - zaśmiali się palacze. - Ojciec pana był taki - wtrącił najstarszy. -
Pamiętacie go? - A jakże, dobrodziejów swoich każdy pamięta. Jakem posłyszał, że
pan jego sierota, to pana chciałem uściskać. - Ano, to uściskajcie. - Kiedym
bardzo brudny. - A ja? Zaśmiał się i objąwszy starego za szyję, uścisnął jak
brata, śmiejąc się serdecznie. - Jakże wam na imię? - spytał. - Jakub. Jakub
Łysiak! O! ojciec wasz mnie leczył w tyfusie, znał mnie. - A mnie Dyzma. - A
czemu to pan na obiad nie poszedł? - zagadnął nagle któryś z palaczów. - Stary
poszedł. - To się pewnie strąbi i będzie pana beształ. - Niech tam! przed
starszym trzeba zamilczeć. - A to pan pewnie głodny? - Nie. Z ochoty do machiny
to się nasyciłem. - Oho, do siódmej daleko. Niech pan choć chleba przegryzie, bo
się mgło zrobi. - Mojego! - zawołał Jakub podając mu kawał czarnego chleba. -
Niech pan weźmie. Gdyby nie ojciec pański, tobym go dawno już nie jadł, i moje
dzieciska też! Dyzma wziął chleb, usiadł na schodkach i gryzł z humorem. - Czy
tu wypłata co sobotę? - spytał. - Gdzie zaś! Co miesiąc. - Oho! a jeść też dają
co miesiąc? - Do woli. W każdy piątek wydają ordynarię. - A ile też ja pobierać
będę? - Panu dadzą trzydzieści rubli pewnie. - Oho, to suma! Zamyślił się jednak
frasobliwie i westchnął: - A od siódmej nie można gdzie zarobić? - Zmęczy się
pan setnie w tym upale, że i życie obmierznie. W nocy ino mechanik i ślusarze
często pracują, jeśli się na razie co zepsuje w warsztatach, a rano ma być
gotowe. Nam dosyć dnia, aż nadto. To pewnie! pomyślał Dyzma patrząc na ich
spalone żarem twarze. - Czemu pan doktorem nie został? - zauważył stary
patriarcha kotłów. - Byłby pan jak ojciec. Dzwonek poobiedni się rozległ. Dyzma
poskoczył na górę z chlebem w garści. - Kim bym nie był, będziecie mnie jak jego
kochali i pamiętali! - rzucił im na pożegnanie. Ruch się uczynił poobiedni,
gwar, tupanie po schodach. Tiede się nie zjawiał. Po chwili z góry rozległ się
sygnał: - Puszczaj machinę! Dyzma odkręcił wentyl, motor ruszył prawidłowo.
Chłopak chleb schował w zanadrzu i objął kierunek, uważny na każdy rozkaz. Gdy
tak stał z ręką na wentylu, zapatrzony z lubością w ruchy ścisłe i lekkie
stalowego olbrzyma, nagle głos, już mu znany, rozległ się tuż za jego plecami: -
Gdzie jest Tiede? Dyzma służbowo się zwrócił i spojrzał w oczy dyrektora. -
Wyszedł na chwilę. - Zepsuj no tu cokolwiek, błaźnie! - Postaram się dobrze
zrobić. - Wolniej! - zakomenderowano z góry. Dyzma się zwrócił do kierownika, a
przy tym ruchu chleb mu się wysunął z zanadrza i upadł pod nogi Rudolfa.
Dyrektor rozdeptał go i poszedł dalej. Dyzma spojrzał żałośnie na ziemię. Ten
nie był nigdy głodny, kiedy miał serce mnie tak ukrzywdzić! pomyślał zbierając
skrzętnie okruszyny. Cóż robić? Piątek za trzy dni! I powrócił do swej roboty.
Po chwili wszedł Tiede, bardzo czerwony na twarzy, z fajką w zębach... - Du
Fratze! (niem. - Ty potworze!) - huknął. - Jak śmiałeś ruszać machinę? Będziesz
mi smarował, trutniu! Odepchnął go pięścią od wentyla. Dyzma skoczył zręcznie
poza zakres pięści i wziął oliwiarkę. - Był dyrektor - rzekł spokojnie. - Był?!
- Tiede w jednej chwili wytrzeźwiał. - Mówiłeś, żem poszedł do ślusarni? -
Powiedziałem, że pan wyszedł, a że machina była w ruchu, myślał, żeś pan ją
puścił. - To dobrze. Du bist brav! (niem. - Zuch z ciebie!) - Braw to jestem,
ale niech pan mi pięścią nie wygraża. To zbyteczne. Ton jego miał w sobie coś
tak stanowczego, że Tiede nagle przypomniał sobie wszystko, co od tygodnia
gadano w fabryce o Kryszpinach, i pohamował się. Zamruczał coś niewyraźnie, ale
do wieczora nie odezwał się już grubiańsko do swego pomocnika. Nareszcie dzwonek
oznajmił siódmą godzinę i rumor się rozpoczął radosnego powrotu do domów. Tiede
narzędzia swe sprzątnął do szafki, machinę zatrzymał i uciekł jak od pożaru.
Dyzma miał także ochotę drapnąć, ale przemógł się, aby być wiernym
postanowieniu: pierwszy do roboty, ostatni z roboty. Wytarł machinę jak lustro,
stancję zamiótł, ściany okurzył, krzątał się wciąż nucąc. Policjant fabryczny,
odbierający klucze od stróżów, zajrzał mu w oczy. - Skąd tak późno? -
Porządkowałem! - odparł wesoło, ruszając w stronę starego młyna. Droga szła mu
obok pałacu. Zwolnił kroku, bo ciemność zgęstniała poza oświetlonym pałacem, i
drogi dobrze nie znał. Trzymał się brukowej ścieżki i zaczął śpiewać śmielej,
pewien samotności. Wtem się natknął na jakąś postać kobiecą, usunął się
śpiesznie i umilkł. Słowo daję, pałacowa panna! pomyślał z urazą. Ona mi nie da
być pierwszym i ostatnim. Trudno ją ubiec. Poszedł dalej, struty na humorze; już
śpiewać mu się odechciało i znów opadły niepokoje, czym się przekarmić do
piątku. Młyn świecił na uboczu jak gwiazdka mglista. Wszedł do sieni i wnet
załechtał jego powonienie zapach pieczywa i pary herbatniej. Pewniem zbłądził w
tę czarną noc! Ostrożnie otworzył drzwi, zajrzał i wpadł z podziwu ociemniały.
Pierwszą izbę babka urządziła na kuchnię i jadalnię zarazem. Ale czyż to ta sama
była, dokąd ich wczoraj rzucono? Na kuchni palił się bujny ogień, ogrzewając dwa
garnki, w głębi pod oknem był stół nakryty ceratą, nad stołem lampa oświetlała
samowar, szklanki, koszyk bułek i wielką misę smażonych kartofli. - Babuniu! co
to? - wykrzyknął Dyzma. Staruszka w białym, domowym czepku krzątała się po
izbie, porządkując jakieś kuchenne statki, Franek przybijał na ścianie półki, a
Elżunia, z minką bardzo poważną, podawała mu talerze, z których każdy był innego
kształtu i gatunku. W izbie panowała atmosfera dobrego bytu i zadowolenia. -
Uczynili nas ludzie bogaczami z nędzarzy! - odparła babka całując go w głowę. -
Ledwieście odeszli do fabryki, do mnie zaczęły się zbierać kobiety, stare
znajome. Skinowa, Balcerowa, Micińska, Turska, a każda wniosła dar jakiś i
serdeczne rodziców wspomnienie. Do południa miałam spiżarnię pełną i całe
gospodarstwo zebrane. Patrz, o niczym nie zapomniały! Dyzma ku drzwiom się
zwrócił. - Pójdę im podziękować! - zawołał nie mogąc pohamować wdzięczności,
która mu rozpierała serce. - Dokąd lecisz w tę noc? Nie trafisz! Poczekaj, w
niedzielę razem pójdziemy. - Nie wytrzymam do niedzieli. O złoci dobrodzieje! A
toć my magnaci, babuniu, a ja dzień cały się gryzę, żeście głodni! - Myślałam
też, żeś pewnie obiadu się nie spodziewał, kiedyś do domu nie zajrzał. - A
właśnie! Alem chleba też dostał i teraz tom syt z radości. Siostrzyczkę wziął na
ręce i nosił po izbie całując i pieszcząc, potem Franka uściskał, wreszcie za
stołem siadł, śmiejąc się i rozglądając wokoło. - Jak u nas ładnie, jak wesoło.
Z nikim bym się nie zamienił! - wołał co chwila. - Przysłano tu wasze służbowe
książki - rzekła babka. - Pięćdziesiąt rubli bierzecie we dwóch, ale dwadzieścia
macie już długu. - Aha, za sprowadzenie. To słuszne. Babunia taki rachmistrz, że
i trzydzieści nam wystarczy, a ja sobie i Frankowi na książki muszę zarobić. -
Ja jutro pójdę do szkoły, wiesz? - wtrąciła Elżunia. - Dokądże to? - Balcerówna
prosiła, aby ją do nauki przysyłać; uczy sama dwie najmłodsze siostry. - Chwała
Bogu! Będzie dziecku weselej. Wieczerza upłynęła wśród śmiechów i radości, a
patrząc na niefrasobliwość i swobodę tych trojga dzieci, staruszka uśmiechała
się też, że w tym gnieździe nikt się nie czuł ukrzywdzonym i wydziedziczonym.
Biedni są i marni, a przecie szczęśliwi, myślała. Niech takimi pozostaną przez
życie! I widziała w Dyzmie siłę, uważała go za głowę i przodownika, wiedziała,
że on to czuje i poważnie, i głęboko. Ale Franek był bezpieczniejszy od Dyzmy ze
swym spokojem i łagodnością, a Elżunia była ich obu ukochaniem i aniołem
stróżem. Wtem gwizd stróżów nocnych ogłosił dziesiątą godzinę, a mijając stary
młyn, który miał złą renomę we dworze, bo w nim się młynarz powiesił, nocny
dozorca zajrzał do wnętrza. Ujrzał staruszkę i troje sierot na klęczkach,
odmawiających głośno wieczorne pacierze. Zaraz potem światło we młynie zagasło.
III Fust jakby zapomniał o dzieciach zmarłej siostry. Nie spytał o nie ani
wspomniał. Zwykłym trybem pracował i rachował, wieczorem czytywał gazety lub
gawędził o interesach z Rudolfem. W święta wertował "Biblię" i wypalał więcej
cygar; gdy w bardzo dobrym bywał humorze, swatał Tony lub żenił Rudolfa. Oni
szpiegowali go zrazu pełni trwogi, wreszcie uspokoili się co do ojczyma, żywiąc
tylko względem Kryszpinów niczym nie wytłumaczoną antypatię. Najsurowszy wszakże
krytyk nie mógłby znaleźć usterek w postępowaniu obu braci. Podrzędne swe
stanowiska znosili w milczeniu, dla starszych byli ulegli, każdemu posłuszni,
obowiązkowi na przykład. Rudolf, który zażarcie szukał okazji do nagany, nie
mógł znaleźć racji. Panna Tony, która śledziła ich życie domowe, milczała, bo
musiałaby chwalić. Spotykała ich przecie często, bo Dyzma nie potrafił jej
uprzedzić. Codziennie rano mijali się na brukowanej ścieżce, odwracając głowy,
żeby na się nie patrzeć, przy czym chłopcy uchylali w milczeniu czapki. Potem
wieczorem widywała babkę, która przychodziła do mleczarni z dzbanuszkiem i
miedzianą monetą. Targ się załatwiał w milczeniu i staruszka odchodziła,
rzucając z łagodnym uśmiechem: "Dziękuję pani!" Pannę Tony drażniło to wszystko;
i śpiewka Dyzmy, i podziękowanie staruszki, i ta moneta, której im nigdy nie
brakło. Ciekawam, czego oni tacy weseli? myślała czasem. Rudolf zaś, codziennie
o dziewiątej idąc do farbiarni, spotykał dziewczynkę. Szła i ona w tęż stronę z
miną pełną godności, dźwigając paczkę książek i zeszytów. Pomimo niechęci uznać
ją musiał za śliczną małą kobietkę, i z biegiem czasu tak nawykł do tej
codziennej twarzyczki, że dziwił się, gdy czasem chybiła godziny. Raz nawet
przemówili do siebie. - Dzień dobry! - rzekła jak zwykle, a potem bez żadnego
wstępu: - Pan mi może pozwoli tych saneczek, które stoją we młynie. Ja nie
połamię. Zdziwił się i nie zrozumiał na razie. - Czego chcesz? Jakich saneczek?
Wskazała poza siebie na młyn i drepcząc obok niego, tłumaczyła: - W tej
zamkniętej połowie stoją saneczki. Widziałam przez okno. Babunia mówi, że one
pańskie. - Więc cóż? - Gdybym miała saneczki, tobym w niedzielę nimi woziła po
rzece Marynię państwa Balcerów, a mnie by woził Janek Skowroński. - Obejdzie
się! - mruknął. Nie zrozumiała, bo spytała: - Więc można je wziąć? - Nie -
odparł lakonicznie, chociaż mu na razie przykro było odmawiać dziecku, ale
przecie nie pójdzie sam dawać tych saneczek, ani polecenia podobnego wydać nie
sposób w kantorze. Elżunia podniosła nań zdziwione oczy, smutne, milczała chwilę
i jakby odczuwała jego przykrość. - Niech się pan na mnie nie gniewa,
przepraszam - szepnęła. Nazajutrz spotkali się znów, ale już nie na ścieżce.
Przechodził rzekę po lodzie, prostując sobie drogę do szklarni leżącej wśród
ogrodów nad rzeką. Była to niedziela i lód okryty był dziatwą i młodzieżą na
łyżwach. Wśród tej rzeszy była Elżunia i miała saneczki. Ciągnął je chłopak
siedemnastoletni, ślusarz, Franek Sikorski, a opodal łyżwował Dyzma ze Skinem,
ścigając się i strojąc różne figle wśród śmiechu i żartów. Przed panem
dyrektorem otwarto drogę i zapanowało chwilowe posępne milczenie. Każdy unikał
jego wzroku, każdy mu z drogi się usuwał, każdy go się lękał, tylko Elżunia
spojrzała na niego jasno i uśmiechnęła jak do dobrego znajomego. Wtedy Rudolf
znów pożałował, że jej nie dał saneczek. W fabryce pierwsze wrażenie powrotu
Kryszpinów ucichło. Zdawało się, że zleli z szarą masą roboczą i wsiąkli w nią
bez śladu. Cóż zresztą znaczyć mogli na swych niskich posadach? Pewnego dnia
przecie Rudolf się zdziwił, przeglądając listy fabryczne. Znalazł list pieniężny
z pięćdziesięciu rublami na imię Stanisława Olekszyca w Warszawie, z nazwiskiem
wysyłającego: Dyzma Kryszpin. Było to tak szczególne, że aż zawołał Skina. - Co
to znaczy? Kryszpin rozporządza tylu pieniędzmi? - To składka - wyjaśnił Skin. -
Namówił nas do założenia wspólnej czytelni. Rudolf brwi zmarszczył. - I taki
błazen jest na jej czele! Winszuję! - Ma w Warszawie kolegę, który służy u pana
Schulza w fabryce machin. On to załatwi w księgarniach. Ufamy zresztą
Kryszpinowi. - Winszuję! - powtórzył z pogardą Rudolf, rzucając niechętnie list
na stos. Tego samego dnia Dyzma Kryszpin został przemieszczony na posadę
pomocnika mechanika, Franek na terminatora ślusarskiego. Zwierzchnikom ich,
Niemcom, wydano polecenie, aby chłopcom nie pozwolono próżnować. Rudolf był
pewien, że rozkaz podobny, bezprawny, wywoła protest ze strony Dyzmy, że ujrzy
go w kantorze i będzie miał sposobność zbesztać za czytelnię. Mylił się jednak.
Następnego dnia już zastał Dyzmę w sali warsztatów, noszącego za swym Niemcem
narzędzia, spełniającego rozkazy jak uciechę, a Franka ze zwykłą łagodną twarzą
przy warsztacie ślusarskim, znoszącego w milczeniu wymysły majstra. Tiede zaś
wskutek straty pomocnika, którego polubił jak syna, klął dyrektora za oczy, a w
oczy patrzył nań jak na wilka. Przyszły paki książek i rozeszły się po fabryce.
Były to książki poważne i specjalne; trochę podróży, swojskich powieści,
arcydzieła poetów. Rozeszły się, podobały, i znów Dyzma wysłał pięćdziesiąt
rubli na czasopisma. Fust, powiadomiony o tym, pomimo krytyki pasierba,
pochwalił. - Niech czytają i myślą, i owszem. I dla nas przecież książka i
gazeta stanowią odpoczynek i zabawę. - Obchodzili się dotychczas bez tego. Nie
brak im pieniędzy widocznie. - Tym lepiej. Nędza nie doskonali. Obchodzili się,
bo im nikt tej myśli nie poddał. Czasopisma zaczęły przychodzić, roznosić między
tę ludność kilkotysięczną, zapleśniałą, zacofaną, nowe odkrycia, nowe wieści,
budzić zajęcie, rozszerzać horyzont poza ciasny obręb Holendrów i maszynowej
pracy. Fust nic więcej o tej sprawie nie mówił, ale pewnego dnia zatrzymał się w
foluszu, gdzie mechanik coś narządzał, i fukał na Dyzmę, że mu niedobrze podaje
śruby. Chłopak znosił w milczeniu, wytężając całą swą dobrą wolę i uwagę, aby
dogodzić. Przyglądał mu się wuj uważnie. Chłopak urósł jeszcze przez te kilka
miesięcy i jeszcze bardziej schudł, a przecie jeszcze hartowniej wyglądał i już
nic dziecinnego nie miał w swej twarzy. Patrzyła mu z oczu powaga i rozum, a
zarazem taka pogoda i jasność, że pociągał nieprzepartym urokiem dobrej siły i
piękna. Przy tym młode jego usta miały uśmiech szczery, a bujna złotawa czupryna
odsłaniała czoło szerokie; cały piękny był, zuchowaty, wyróżniający się z
szarego tłumu na pierwszy rzut oka. Fustow