Rusch Kristine Kathryn - Obce wpływy

Szczegóły
Tytuł Rusch Kristine Kathryn - Obce wpływy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Rusch Kristine Kathryn - Obce wpływy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Rusch Kristine Kathryn - Obce wpływy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Rusch Kristine Kathryn - Obce wpływy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kristine Kathryn Rusch Obce wpływy I Korytarz cuchnął stęchlizną. John stał oparty niedbale przy tablicy rozdzielczej i wymieniał stare mikrochipy na najnowsze modele - z pojemniejszą pamięcią, bardziej funkcjonalne. Ważne, że przy tej pracy czuł się prawie jak robot: pociągnąć, chwycić, wymienić - pociągnąć, chwycić, wymienić. Do takiej roboty powinni byli wziąć androida, ale zlecili ją Johnowi - pewny znak, że jego kontrakt dobiega końca. Niezbyt się tym martwił. Spędził już blisko miesiąc na tym handlowcu i statek zaczynał działać mu na nerwy. Za dużo ludzi, za ciasno. Przyglądali mu się bacznie, jakby się spodziewali, że lada chwila wpadnie w szał i wszystkich wymorduje. Nie przejmowałby się, gdyby ta ich podejrzliwość wiązała się z jego zawodem - był przecież łowcą głów. Ale nie o to chodziło. Źródłem przesadnej ostrożności były wypadki, jakie zdarzały się na Dobrodziejce; coś, co zrobił - i za co zapłacił - kiedy był jeszcze dzieckiem. Po plastykowej podłodze zatupotały czyjeś kroki. Nawet nie drgnął w przekonaniu, iż ktokolwiek by to był, nie z nim chce rozmawiać. Lekki podmuch wody kolońskiej i zapach tytoniu z przemytu. To kapitan. - John, ktoś chce się z tobą widzieć. Podniósł wzrok. Kapitan stał po drugiej stronie korytarza. Światło lampek na tablicy nadawało jego skórze zielonkawy odcień. Kiedyś John wyobrażał sobie, że ten facet to jego przyjaciel, ale John nie miał prawdziwych przyjaciół. Od kiedy skończył piętnaście lat. Od dnia, kiedy zdradził go Harper. Od dnia, kiedy zabrali Beth. - Nie będę się z nimi widzieć - odpowiedział John. Czasem godził się na rolę, jaką mu przypisywano - dziecka Tancerzy, które nigdy nie używa czasu przeszłego, mówi wyłącznie w czasie teraźniejszym i przyszłym, i wstawia tryb łączący, gdzie się tylko da. Które zdolne jest wyrazić myślą jedynie emocje, bo oprócz uczuć nie ma w nim nic - ani pamięci, ani etyki, ani duszy. Kapitan nawet nie mrugnął. - Ta kobieta przyleciała specjalnym kursem z bazy na Rotanie. John wstał i zamknął drzwiczki tablicy. W takim razie to klientka. Pobyt na handlowcu skończy się prędzej niż przypuszczał. Podążył za kapitanem przez kręte korytarze. Wentylacja nie działała najlepiej. Cały statek cuchnął mokrymi skarpetami i ludzką ciżbą. Przy końcu jednego z korytarzy technicy dyskutowali zawzięcie, czy chce im się naprawić system wentylacyjny, czy też wolą poczekać z tym do następnego lądowania. John osobiście byłby za tym, żeby go naprawić. Kapitan zatrzymał się przy drzwiach swej prywatnej kabiny i wystukał kod wejściowy. John nigdy przedtem nie był w tym pomieszczeniu. Nie miał tu wstępu nikt prócz kapitana. John wszedł do środka, a kapitan został na zewnątrz. Drzwi zasunęły się płynnie. W tle przygrywała muzyka z komputera - doskonała technicznie i bezduszna. Pokój urządzono na biało, lecz oświetlenie nadawało wszystkiemu czerwonawy odcień. Stała obszerna, pluszowa kanapa, przez otwarte drzwi widział zawieszone w powietrzu łóżko, a na nim spiętrzony stos poduszek. Przeznaczenie pokoju było jasne: zbytkowna rozpusta. W głębi pomieszczenia stała jakaś kobieta; przez wysokie okna przyglądała się gwiazdom. Całą jej postać spowijały kosztowne jedwabie, a na plecach ścieliły się długie, czarne włosy. Wyglądała trochę jak potencjalna partnerka do rozpusty, choć to właśnie ona chciała zlecić mu robotę. John zatrudniał się wyłącznie jako łowca głów. Powie jej o tym, jeśli będzie musiał. - Chciałabym, żebyś dla mnie pracował, John. Nawet się nie odwróciła. Zjeżył się lekko. Stawiała siebie w pozycji osoby dorosłej, jego zaś w pozycji dziecka. Nie znosił, kiedy traktowano go jak dziecko. Poczuł mocny ucisk klaustrofobii, jakiego nie czuł już od miesięcy. Oparł się o drzwi, markując obojętność, choć czuł coś wręcz przeciwnego. Chciał, żeby się odwróciła, żeby na niego spojrzała. - Dlaczego miałbym dla ciebie pracować? - Wybacz. - Tym razem zwróciła się ku niemu, odgarniając dłonią włosy. Miała uderzająco piękną twarz: pełne wargi, wąski nos, ogromne oczy. Twarz ta wydała mu się znajoma. - Jestem Anita Miles. Prowadzę galerię sztuki w bazie na Rotanie. Specjalizujemy się w najbardziej niezwykłych obiektach. Przestał słuchać, bo nie potrzebował już dalszych wyjaśnień. Setki razy widział jej twarz na ekranie. Mogła być nawet jedną z najbardziej wpływowych osób w tym sektorze - sprawowała kontrolę nad wymianą handlową i towarami. Jej galeria handlowała wszystkim, co dało się podciągnąć pod sztukę. Raz nawet sprzedała komuś minarańskie dziecko, twierdząc, że skoro Minaranie są już właściwie rasą wymarłą, należy patrzeć na nich jedynie przez pryzmat sztuki. Nie pamiętał już: wygrała czy przegrała związany z tym proces sądowy. Handlarka sprzedająca dzieci. Cała galaktyka jako obiekt sztuki. Gdyby prowadziła ten swój interes, kiedy jeszcze był małym chłopcem, jak postąpiłaby z Tancerzami? - Dlaczego miałbym dla ciebie pracować? - powtórzył. Zamilkła i zmierzyła go krótkim spojrzeniem. Znał to: Jak wiele on zdoła zrozumieć? Chyba wyraziłam się dostatecznie jasno. To będzie trudniejsze niż myślałam. - Jesteś najlepszy - odezwała się w końcu, najwyraźniej stawiając na bezpośredniość. - A ja potrzebuję najlepszego. Często zastanawiał się, jak ludzie mogą wierzyć, że on nie ma pamięci, skoro jest łowcą głów. Otrząsnął się z tych myśli. Potrzebował pieniędzy. - Ile? - Zwrot wszystkich kosztów, statek do dyspozycji, bo chyba trzeba będzie trochę pojeździć, i potrójna stawka dzienna - a to, jak mi się zdaje, wyniesie jekieś czterysta rotańskich zepeatów. - Osiemset. Twarz stężała na mgnienie oka, a potem oblała się pełnym wdzięku rumieńcem. John skrzyżował ręce na piersiach. Zbyt wielu klientów próbowało go oszukać. Ale i tak przyjmował zlecenia. Gdyby unikał tych, którzy traktowali go jak Tancerza, nie miałby roboty. - Nie jestem Tancerzem - starał się, żeby zabrzmiało to łagodnie, lecz z wyczuwalną nutą sarkazmu. - Nawet mnie nie wychowywali. Byłem pod ich wpływem. Proces dawno się skończył, a ja odsiedziałem swoje. Kiedy mnie wypuszczali, orzekli, że jestem normalny, a normalny u istot ludzkich oznacza: taki, który rozumie pojęcie czasu i ma zdolność zapamiętywania. Zgodzę się pracować dla ciebie za nie mniej niż wynosi pięciokrotna stawka dzienna, plus zaliczka za miesiąc z góry. Rumieniec przybrał na sile i sprawił, że jej olśniewające oczy zapłonęły jeszcze silniejszym blaskiem. Lecz mimo wszystko nie z zakłopotania. Z gniewu. - Oszukałeś mnie. - Nic podobnego. - John nawet nie drgnął. Poczuł się pewniej, widząc, że coś może ją poruszyć. Z emocjami radził sobie świetnie, umiał na nich grać. Tego właśnie nauczył się od Tancerzy. - To ty robiłaś sobie jakieś nadzieje. Nie powinnaś wierzyć we wszystko, co usłyszysz. Przez chwilę wyglądało, że zamierza dać sobie z nim spokój i wyjść. Ale nie wyszła. Sięgnęła do kieszeni i wyjęła plakietkę kredytową. Widocznie bardzo go potrzebowała. Wręczyła mu dwa chipy z zapisem kredytu, które on natychmiast przelał na swoje konto. Sto dwadzieścia tysięcy zepeatów. Doskonale. Teraz pozwolił sobie na uśmiech. - Co mam zrobić? - zapytał. Znów spojrzała w okno, jak gdyby gwiazdy miały dodać jej sił. Wyglądało na to, że sprawa jest delikatnej natury. Może chodzi o przemyt albo może popełniła błąd. - Kilka tygodni temu - odezwała się - udało mi się zdobyć bodeańską rzeźbę wietrzną. Poczuł mimowolny podziw. Kiedyś widział bodeańskie rzeźby wietrzne na ich ojczystej planecie. Było ich pełno na każdej pustyni; wirowały prześlicznie wśród piasków. Nikt nie wiedział, jak je ujarzmić, więc pozostały odosobnioną formą sztuki na odludnej planecie. Widocznie ktoś wpadł na pomysł, jak schwytać prądy powietrzne i całą resztę. - Ale nie o to chodzi - powiedziała. Mówiła teraz innym tonem. Nadal nie traktowała go jak równego sobie, lecz dystans nieco zmalał. - Rzecz w tym, że odkryłam pewną tajemnicę. W środku rzeźby tkwi jakaś uwięziona forma życia. Nie, nie. Nie wolno opuszczać tego pokoju, tego skrzydła. Jeśli dorośniemy, będziemy mogli opuścić Dobrodziejkę i już nigdy jej nie zobaczymy. Jeśli dorośniemy... Otrząsnął się z dźwięczących w pamięci głosów, zmusił się do uważnego słuchania. Coś tkwi we wnętrzu rzeźby. Jakiś bodeański dżinn? Ależ to tylko legenda. Kupcy bywający na Bodeanie utrzymują, że rzeźby powstały jako pułapki na małe czarodziejskie istoty - pułapki, które miały uniemożliwić im zniszczenie pustyni. Kiedy Alians Ponadrasowy zajął się badaniem rzeźb, nie znalazł żadnych dowodów na istnienie życia, ani w środku, ani wokół nich. Jej dłonie drżały. Zakładała pułapki, a to, co schwytała, nazywała sztuką. - Nie potrzebujesz mnie - powiedział. - Potrzebujesz specjalisty od rzeźb. - Potrzebuję ciebie. - Odwróciła się gwałtownie, otaczając się spiralą włosów. Była piękna i pełna tragizmu. - Rzeźba wietrzna została skradziona. II Sen. Wąska koja na handlowcu, zbudowana dla kogoś o znacznie mniejszych wymiarach. We śnie na pół zapomniane głosy: ,..będziemy mogli opuścić... ,..Tancerze tak robią... ,..To będzie bolało, ale to nieważne. Urośniesz... ,..Proszę, przestań... ,..Jeszcze tylko chwilka... ,..Przestań!!! ,..Jeszcze druga ręka... ,..Przeeestaaaań... Obudził się siłą woli. Serce waliło mu jak młot, w ustach miał sucho. Wciąż jeszcze tkwiło w nim poczucie, że został schwytany w pułapkę. Kiedy to ostatnio nawiedzał go ten sen? Na kolonii karnej? Na ostatnim statku handlowym? Nie pamiętał. Próbował wyrzucić z pamięci tamte sprawy. Najwidoczniej nie udało się. Schwytany w pułapkę. Spirala zaczęła się nakręcać, kiedy Anita wymówiła słowo "uwięziona". Oparł się o drzwi, poczuł na czole chłodny plastyk. Zapamiętane głosy nadal dzwoniły mu w głowie. Gdyby ktoś wtedy posłuchał, to może... Ale nie. Przeszłość to przeszłość. Będzie pracował dla tej kobiety, ale z jemu tylko wiadomych powodów. III Galeria trochę go rozczarowała. Wciśnięta w róg handlowego skrzydła bazy na Rotanie, nie rzucała się w oczy. Część wystawowa mierzyła zaledwie parę metrów. Wewnątrz wisiały standardowe prace standardowych artystów: jakaś ashlejowska interpretacja galaktyki w czerniach i różach, jakiś portret pędzla D. B. przedstawiający sfyniksa - rude, podobne do kota stworzenie z Ysteru, jakiś Dugas - statuetka tańczącej dziewczyny. Nic nowego, nic oryginalnego, nawet w sposobie ułożenia ekspozycji. Wszystkie prace stały oświetlone własnym światłem na tle ciemnych ścian lub gablotek. Przy każdej z nich mała, czerwona lampka ukazywała miejsce, gdzie można dokonywać transakcji kredytowych. Galeria tym bardziej go zaskoczyła, że Anita, opowiadając o szczegółach całej historii, twierdziła, iż ma najlepszych strażników na całym Rotanie, a do tego skomplikowany system zabezpieczeń wraz ze specjalnym systemem kontrolnym. Nie dostrzegł tu po nich śladu. Część wystawowa galerii nie różniła się niczym od innych sklepów, uzupełniono ją tylko drucianą siatką, która co wieczór, po zamknięciu, opadała na okna. Powietrze w pomieszczeniu było suche i dokładnie oczyszczone z kurzu. John miał ochotę kichnąć, tylko po to, by zobaczyć wirujące w powietrzu drobiny. Czystość powietrza - przynajmniej to jedno było tu niezwykłe. Będzie musiał sprawdzić system filtrów. Najprawdopodobniej rzeźba wcale nie zniknęła. Pewnie jakiś nadgorliwy zwiedzający otworzył kontener, wiatr wydostał się na zewnątrz, a rzeźba wróciła do swej pierwotnej postaci - to znaczy ziaren piasku. Nie kryje się w tym żadna wielka tajemnica, a z pewnością nic, co warte byłoby sto dwadzieścia tysięcy zepeatów. Ale on jej tego nie powie. Anita lawirowała między eksponatami w kierunku zaplecza. Poczuł, jak się rozluźnia. To tam znajdzie dzieła, których oczekiwał - te bezcenne, te nielegalne - dzieła, które przyniosły jej sławę. Lecz kiedy drzwi rozsunęły się przed nimi, nadzieja prysła. Paki, kartony, holospedytory, przekaźniki, kolejne kredytowe wloty. Nikły zapach jedzenia. Biurko zasłane dyskietkami faktur i zapisów kredytowych. Mały, tajny zapasik wina za przesadnie pękatym fotelem i mikroprocesor do przyrządzania spóźnionych kolacji. Miejsce do pracy, nic więcej. Poczekała, aż drzwi zamkną się za nimi, jednocześnie mierząc go wzrokiem. Coś tu nie pasowało, Jeśli tego nie znajdzie, straci zlecenie. Zamknął oczy i oczyma wyobraźni ujrzał to, czego nie mógł odnaleźć wzrokiem. Nie zgadzały się rozmiary pomieszczeń. Sklep był dwa razy większy od zaplecza. Regulacje prawne w bazach narzucały pomieszczeniom sklepowym kształt kwadratu. Anita podzieliła swój kwadrat na trzy części - wystawową, roboczą i tę trzecią, galerię specjalną. Tylko gdzie ona jest? Tam, gdzie coś nie pasuje. Wino. Sprzedawała wino jako dzieło sztuki - nektar bogów. Sama nigdy go nie pijała, wyłącznie kolekcjonowała. Wino nie pasowało do faktur i pak. Otworzył oczy, przykucnął, przyjrzał się stojakowi z winem. Większość butelek pochodziła z Ziemi. Były wykonane z ciężkiego, masywnego szkła, o niezwykle starożytnym wyglądzie. Tylko jedna nie odstawała od reszty: cienka butelka z syntetykiem miejscowej produkcji. Pociągnął za nią, poczuł, że do ręki wpada mu jakiś drobiazg. zacisnął go w dłoni, a ściana przed nim rozsunęła się, tworząc przejście. Za nim znajdowała się galeria, której oczekiwał. Przy przeciwległej ścianie tańczyły holograficzne obrazy poprzednio sprzedanych artefaktów. Na jednym z nich pływało minarańskie dziecko. Na moment zamyślił się nad tym, gdzie ono może teraz być; czy czuje się szczęśliwe, czy wyzyskiwane. Przez chwilę nie mógł oderać odeń wzroku. W szklanej klatce przylgnął do szyby maleńki diablik z Frizos. Obok, pośród chłodnych świateł obracała się ruchoma rzeźba lodowa z Ngeli. Cztery puszki stojące w jakimś naczyniu wskazywały, że znajduje się w nim colleiciańskie malarstwo zapachowe. Tylko raz widział coś takiego; wystarczy dotknąć, by zatonąć w obcych wspomnieniach. W głębi widniały dalsze skarby. Niektóre wisiały na ścianach, albo spoczywały na postumentach, inne unosiły się w powietrzu. Przy żadnym nie było standardowego wlotu kredytowego. Tutaj wszystko stanowiło przedmiot negocjacji i targów. - Robi wrażenie? - Zabrzmiało to sarkastycznie, jak gdyby Anita zakładała, że ktoś z taką przeszłością musi być pod wrażeniem. Rzeczywiście, był pod wrażeniem, ale z innego powodu. Wiedział, ile trzeba umiejętności, by schwytać każdy z tych obiektów i przewieźć je na bazę mimo licznych barier celnych. - Masz własnych myśliwych. Dlaczego zatrudniasz mnie? - I tak musiałabym wynająć dodatkowego myśliwego - odrzekła. - Gdybym oderwała któregoś z moich ludzi od zwykłych zajęć, trzeba by zatrudnić zastępcę. Wolałam zrobić inaczej. Moi ludzie mają własne życie, własne ścieżki, własne upodobania. Ten wypadek wymaga kogoś o większych zdolnościach adaptacyjnych, wolnego strzelca. Kogoś takiego jak ty. Skinął głową, gdyż doszedł do wniosku, że nic ponad to od niej nie usłyszy. Być może przez kaprys wybrała właśnie jego, a nie któregoś z kolegów po fachu. Albo może miała nadzieję, że łatwiej będzie nim pokierować. Ostatecznie wychowali go Tancerze. Nieważne. Płaciła mu. A poza tym musiał uwolnić pewną istotę. IV Pracował do późna w nocy, żeby odsunąć od siebie tamte sny. Wykonywał rutynowe działania: obejrzał dokładnie galerię w poszukiwaniu jakichś fragmentów rzeźby, skontaktował się z technikami z bazy, żeby się dowiedzieć, czy gdzieś na filtrach nie osiadł piasek, przejrzał dokładnie materiał granulometryczny z cudzoziemskich odczytów. Wyglądało na to, że rzeźba zniknęła jak sen złoty. Jedyny ślad to ów drobiazg, który znalazł przy tajnym zapasie wina. Nalepka. Baza na Linie używała ich jako tymczasowych identyfikatorów. Właściwie nie były to nalepki, tylko małe, lekkie plakietki, które umożliwiały obcym wejście na tereny strzeżone. A nazywano je nalepkami dlatego, że większość kosmonautów przylepiała je sobie na czubkach butów. Nie miał tego w ręku od czasu, kiedy opuścił bazę na Linie - blisko dwadzieścia lat temu. Znów poczuł w głowie drażniącą obecność wspomnień: Beth, jej szeroko otwarte oczy i rozpaczliwie zaciśnięte dłonie, kiedy zabierali ją ludzie Harpera. I on sam, siedzi na łóżku - głowa schowana w ramionach, pod powiekami piekąca suchość - wpatruje się we własne, opatrzone nalepkami buty - symbol tymczasowości, choć przebywa tu już prawie dwa lata. Umysł Tancerza. Prychnął. Gdyby tylko potrafił zapomnieć! Mnogość wspomnień stała się jego przekleństwem. Odłożył nalepkę, zmusił się, by wstać. Trzeba sprawdzić rejestry przyjazdów, jacy przybysze pojawili wię w bazie na Linie. Wtedy będzie wiedział, kto zabrał rzeźbę. V Następnego ranka poszedł do galerii. Salę wystawową wypełniał tłum elegiańskich turystów, muskających pieszczotliwie każdy przedmiot. System zabezpieczeń musiał być naprawdę skomplikowany, skoro pozwalał na takie karesy, nie ujawniając przy tym własnej czujnej obecności. W sali cuchnęło zwierzęcym potem i mokrymi futrami. Nic dziwnego, że Anita zainstalowała sobie tak znakomite filtry. Przepchnął się przez tłumek i przeszedł na zaplecze. Anita wpisywała do katalogu przywiezione wczoraj gemmy wielkości chipa. Miała w oku jubilerską lupę. Kiedy wszedł, nie podniosła głowy. - Potrzebuję statku - odezwał się. - Znalazłeś coś? Przytaknął. - Ślad. To jacyś handlarze. Tym razem podniosła głowę. Jubilerska lupa sprawiała, że jej twarz wyglądała dziwnie obco. - Jacy handlarze? Mały statek o nazwie Runner z bazy na Linie. Jego właścicielem jest człowiek o nazwisku Minx. Pracował zwykle na zlecenie, podejmował się dziwnych robót, których nikt inny nie chciał wziąć - domowe koty z Ziemi dla kolonii górniczej na Cadmium, ładunek bezwartościowych kamieni księżycowych dla naukowców z bazy na Minie. Najstarsze zapisy pochodziły sprzed dwudziestu lat. Nie odnotowano przypadków przemytu. Ale o tym jej nie powiedział. Nie był jeszcze pewien, czy w ogóle ma ochotę o czymś jej powiedzieć. - Nikt, kogo mogłabyś znać - rzekł. - Jeżeli faktycznie okaże się, że to oni, przedstawię ci ich. Wyjęła lupę z oka. Bez niej wyglądała mniej groźnie. - Pracujesz dla mnie, więc mam prawo wiedzieć, co znalazłeś. - Wykupiłaś mój kontrakt - sprostował. - A ja mam prawo odejść, kiedy mi się spodoba - i zatrzymać zaliczkę. Ale do rzeczy. Dostanę ten statek? Przyglądała mu się przez chwilę, potem znów założyła lupę. - Zajmę się tym - powiedziała. VI Statek miał co najmniej dziesięć lat, a zaprojektowano go tak, by mógł przewieźć wygodnie nie więcej niż pięciu ludzi. John dostał do dyspozycji końcówkę do komputera, gry, holowizję oraz obfitość jedzenia i picia. Obowiązywała jedna zasada: nie przeszkadzać pilotce - bez względu na okoliczności. Domyślił się, że wiedziała o jego przeszłości i nie chciała mieć z nim nic do czynienia. Większość czasu przespał. Na statkach sen był jego ucieczką. Na jawie zbyt przypominały mu statek karny, chwytające go dłonie, ostre głosy, przemoc, smród i na koniec izolację, rzekomo dla jego własnego dobra. Inaczej kiedy spał: tylko na statkach mógł odpocząć od prześladujących go koszmarów. Budzik zadzwonił na godzinę przed lądowaniem. John spacerował nerwowo po całej kabinie. Od dwudziestu lat nie był w bazie na Linie. Wyjechał stąd jako chłopiec, samotnie, bez Beth, a nawet bez Harpera - człowieka, który najpierw go uratował, a później zdradził. Harpera, który uratował mu umysł i złamał serce. Kiedy statek wylądował, John nie ruszył się z miejsca. Musiał chyba stracić rozum, skoro tu wrócił. Chyba zwariował, chcąc spojrzeć w przeszłość, której dotąd skrzętnie unikał. Żadne zlecenie nie było tego warte, a już zwłaszcza zlecenie, które wyglądało tak podejrzanie. Musisz stawić czoło własnej przeszłości, musisz stawić czoło samemu sobie. A kiedy już ujrzysz wyraźnie, co się właściwie stało i dlaczego, musisz sobie wybaczyć. Dopiero wtedy staniesz się jednością. Głos Harpera. John otrząsnął się, jakby w ten sposób pragnął wygnać go z głowy. Przecież kiedy na statku karnym opuszczał bazę na Linie, obiecał sobie, że już nigdy więcej nie będzie słuchał Harpera. Miał zlecenie. Nie zabawi tu długo. Wyprostował się i wyszedł z kabiny. Pilotka stała przy wyjściu. Kiedy go zobaczyła, znieruchomiała, a jej oczy zabłysły czujnie. Skinął jej głową. Odpowiedziała tym samym gestem. John pierwszy opuścił statek. Dok miał błyszczące nowością ściany i nieskazitelne podłogi. Ale zapach nie zmienił się: woń kurzu przemieszana z ostrym smrodem chemikaliów. Złapał za poręcz barierki i poczuł w dłoni jej chłodny dotyk. ,..przycupnięty w głębi kabiny, schowany bezpiecznie za wysokimi oparciami foteli. Głosy, które nalegają, by wysiadł, a on wie, że oni chcą go zabić. Są przekonani, że zrobił coś złego i teraz otrzyma karę tak straszną, jakiej nigdy nie wymyśliliby rodzice... - Wszystko w porządku? - zapytała pilotka. Wskoczył z powrotem w rzeczywistość. Nie był dwunastolatkiem i to nie było jego pierwsze lądowanie na Linie. Był dorosły, był mężczyzną, który sam potrafi zatroszczyć się o siebie. Schody wiodły w dół, do wnętrza bazy. Tym razem nie było tam tłumów, ekip holowizyjnych ani reporterów. Nie było Harpera-zbawcy, nie było też przyjaciół. Tylko rozmaitej wielkości wahadłowce i statki. Baza na Linie rozrosła się od czasu, kiedy stąd wyjechał. Miała teraz trzy doki, a nie jeden. Obecnie była jednym z głównych ośrodków handlu w galaktyce, a zamiast zubożeć, kiedy władze zakazały wstępu na Dobrodziejkę, znacznie się wzbogaciła. Zatrzymał się, tknięty wspomnieniem: jeśli podszedłby do któregoś z wysokich okien, ujrzałby Dobrodziejkę. Góry i pustynie rzeźbiły jej powierzchnię jak malowidło, któremu piękna dodawała błękitna plamka Śpiewającego Morza. To dziwne, że teraz tęsknił za tym miejscem, podczas gdy jako dziecko jedyne, czego pragnął, to wyrwać się stamtąd. - Na pewno wszystko w porządku? - Tak - rzucił szorstko w nadziei, że jego złość osłabi zainteresowanie kobiety. Potem zdał sobie sprawę, że pytała tylko z obowiązku. Dopóki nie opuścił doku, pozostawał pod jej opieką, a ona wcale nie miała ochoty odpowiadać za to, co robił. - W takim razie przejdź na trzeci poziom, tam cię zbadają. Muszą oczyścić tę komorę dla następnych statków. Skinął głową, trochę zbity z tropu jej obojętnością. Procedura. Po wybuchu epidemii malańskiej grypy, prawie trzydzieści lat temu, baza na Linie niemal obsesyjnie pilnowała, by na stację nie przedostało się nic niepożądanego. Podczas swego pierwszego pobytu musiał spędzić w kwarantannie całe trzy ziemskie miesiące. Odwrócił się i poszukał windy, która przeniosła go na niewielki korytarzyk na trzecim poziomie. Migająca lampka wskazała mu pokój, z którego miał skorzystać. Wszedł do środka. Pokój prezentował się lepiej niż ten, który przydzielono mu, kiedy był dzieckiem. Stała tu kozetka, a także taca z napojami. Rozebrał się, oddał ubranie robotowi, a sam wszedł pod bladoniebieskie światła w kącie pokoju. Strumienie fotonów wdarły się w otwory jego ciała, łaskocząc ciepłym dotykiem. Zamknął oczy i stał nieruchomo. Wiedział, że na niektórych bazach ciągle jeszcze robią to ręcznie i zastanawiał się, czy mógłby znieść tak napastliwą ingerencję. Kiedy było po wszystkim, wszedł do autolekarza i poddał się badaniu, które miało wyszukać u niego wirusy, ślady obcej materii, obcych pierwiastków i - być może - obcej myśli. Obcych wpływów... Przeszył go dreszcz. Miał wtedy dwanaście lat. Miał tylko dwanaście lat i nie zdawał sobie sprawy, że ich postępowanie jest patologią. Czymś nieludzkim. A mimo to na tyle był człowiekiem, by czuć przerażenie, kiedy odrywano go od wszystkiego, co znał. Autolekarz zaczął buczeć i przez długą chwilę John obawiał się, że coś wykrył. Potem zdał sobie sprawę, że tylko daje mu znak, by opuścił małą komorę. John znalazł się z powrotem w pokoju, gdzie odebrał swoje ubranie - oczyszczone i wysterylizowane - ubrał się i przycisnął parę guzików przy mapie, żeby określić, gdzie się znajduje i gdzie chciałby się znaleźć. VII John stał zgarbiony w pomieszczeniu, gdzie prowadzono rejestr przylotów. Ciemne, zagracone, cuchnące potem i olejami, było mu tak znajome jak każde inne miejsce na tej bazie. Lecz z innego powodu. Na każdej bazie było pomieszczenie, gdzie prowadzono rejestr i w każdym z nich siedział operator taki jak Donnie. Był nieduży, kudłaty i tak kościsty, że nie odczuwał wcale ciasnoty. Fakt, że cuchnie, również niezbyt mu przeszkadzał - przyzwyczaił się, że pracuje sam. Kontrolował loty z i do bazy, przedłużał licencje a, jeśli zaszła potrzeba, odmawiał zezwolenia na lądowanie. - Wyjeżdżali akurat, jak dokowaliście - powiedział. Prawie nie otwierał przy tym ust, lecz i tak widać było zęby - zepsute na przemian ze sztucznymi. - Dosyć się spieszyli. Dostali ostatnie okienko na dzisiaj. Ostatnie okienko. To znaczy, że statek może być gotów do odlotu dopiero jutro rano. John zacisnął pięści. Był o włos. - Dokąd polecieli? Donnie sprawdził dyskietkę, potem przycisnął jakiś guzik. Odczyt na ekranie był bardzo niewyraźny. Przycisnął jeszcze jeden guzik, wysunął dolną wargę, brudne palce zadrżały. - Mieli ważną przepustkę - wymamrotał. Znowu dreszcz, coś tu jakby nie gra. - Dokąd? - Na Dobrodziejkę. To słowo zalśniło mu w środku. Upał, rozrzedzone i suche powietrze, zapach kwiatów, gumowy dotyk palców Tancerzy... - To wszystko? - zapytał Donnie. John wciągnął głęboko powietrze, opanował się. - Musisz załatwić mi wjazd na Dobrodziejkę. - Nic z tego - Donnie rozparł się w krześle. - Wiem, kim jesteś. Nawet gdyby Dobrodziejka nie była zamknięta, nie mógłbym cię tam puścić. Znów pułapka. Tym razem u samych wrót Dobrodziejki. John czuł, jak paznokcie wbijają mu się w dłonie. Ból przywrócił mu świadomość i rozsądek. Zmusił się, by jego głos zabrzmiał spokojnie. - Gdzie mogę dostać pozwolenie? Donnie patrzył mu prosto w oczy. Niełatwo było go zastraszyć, czuł się bezpiecznie w swoim światku rejestrów i przepustek. - Poziom piąty. Ale oni nie pomogą... - Pomogą - przerwał John. VIII Zamówił rozmowę z Anitą. Kazał jej się pospieszyć, bo inaczej nigdy nie zobaczy swojej rzeźby. Niech pociągnie za kilka sznurków i wysupła trochę gotówki. On sam tymczasem wyszpera jeszcze trochę informacji o tych handlarzach. Paranoidalna skrupulatność, z jaką traktowano na Linie przybywających tu kupców, zapewniła mu obfitość danych. Lina była dla tamtych główną bazą operacyjną. Byli dość znani, lecz niezbyt lubiani. Z Minxem pracowało dwóch mężczyzn: Dunnigan, z wykształcenia lingwista, i Carter, oficjalnie bez żadnego wykształcenia. Kobiety, Parena i Nox, dostarczały siły mięśni i niezbędnych kontaktów. Wszyscy byli poprzednio zatrudnieni w bazach na Cadmium i Minie. Wszyscy zwiali stamtąd dwadzieścia lat temu. Po tym, jak Dobrodziejkę zamknięto dla obcych. Kiedy Minx zaczął rozszerzać działalność. Kiedy zakazano handlu solnym sokiem. Solny sok. Ta jedna, drobna wiadomość przyprawiła Johna o dreszcz strachu. Coś do zjedzenia. Musi zdobyć coś do zjedzenia. Musiał sam zatroszczyć się o siebie. Stanął, niezdolny powstrzymać natłoku myśli. Wszystko zaczęło się od solnego soku. Sam jego zapach przyprawiał o drżenie, sprawiał, że John wracał do poprzedniego stanu, zatrzaskiwał w sobie wszystkie drzwi, pozostawiając na zewnątrz tylko tamte uczucia i tamten ból. Dla obrony skupi się na przyszłości, tak jak Tancerz, i nikt - z wyjątkiem Harpera, dziecięcego psychoanalityka z bazy - nie zdoła doń dotrzeć. To jedyny sposób na to, żeby zachować człowieczeństwo i czystość - zająć się własnym ciałem tak, by zniszczona część psychiki mogła wyzdrowieć. Poszedł do kafejki. Była rozległa i przestronna, pełna zwieszających się roślin, a szerokie okna ukazywały kosmos. John poczuł się tu bezpiecznie. Zamówił posiłek, wybrał stolik i wsunął w otwór voucher kredytowy. Jedzenie pojawiło się na stole natychmiast, kiedy skończył się odczyt. Podszedł do stolika, usiadł i powąchał. Pieczony kurczak, brokuły i pure ziemniaczane, a nie zwykła racja kosmonauty. Niebo w gębie. Zaczął jeść i poczuł, jak ciepły posiłek rozgrzewa jego wewnętrzny chłód. Kiedy skończył, pozwolił myślom bujać swobodnie. Solny sok był jednym z najpotężniejszych środków odurzających znanych w całej galaktyce. Produkowano go na Dobrodziejce z ziół uprawianych przez Tancerzy. Te zioła to był główny powód, dla którego w ogóle zechciano z nimi negocjować. A kiedy koloniści nauczyli się w końcu uprawiać je bez pomocy Tancerzy, próbowali się ich pozbyć. Użyli do tego dzieci. Nieszczęsnych, błądzących dzieci. Samotnych, małych istot, które chciały tylko wydostać się z tamtej piekielnej pułapki. Kiedy baza na Linie odkryła cały plan, Dobrodziejkę zamknięto. Najlepsi zielarze i chemicy próbowali odtworzyć solny sok z dala od planety, ale okazało się to niemożliwe. Całe szczęście. Później naukowcy przekonali się, że narkotyk, który miał nie wywoływać uzależnienia, ma fatalne w skutkach działanie uboczne. Minx handluje solnym sokiem. No a te kamienie księżycowe, te koty? I inne bezwartościowe ładunki? Zaraz, zaraz, przecież północny zbiornik wodny na Cadmium dostarczał narkotyku tak czystego jak kryształ metadonu. A skóra Minarańczyka była trucizną, która zażywana w niewielkich dawkach, wywoływała rodzaj niebezpiecznego upojenia. Ta piątka to handlarze narkotyków. Kompetentni, obeznani z fachem i sprytni handlarze narkotyków. Tak więc bodeański dżinn przedstawiał dla nich walor inny niż tylko estetyczny; widocznie był także pewnego rodzaju stymulantem. John rozparł się w krześle. Jakiego rodzaju, tego z pewnością jeszcze się dowie. IX Lecz sprawy potoczyły się zbyt szybko. Przyszła wiadomość od Anity. Wykupiła mu okienko - trzy ziemskie dni - i dała mu do zrozumienia, że kosztowało ją to majątek. Uśmiechnął się. Cieszyło go, kiedy mógł zrobić dobry użytek z jej pieniędzy. Zlokalizował swoją pilotkę i razem polecieli do miejsca, z którego zesłano go na dożywotnie wygnanie. X Znów siedział w swojej kabinie na statku, z dala od nietowarzyskiej pani pilot. Cieszył się samotnością, mimo że podróż miała trwać tak krótko. Opuścił Dobrodziejkę jako dwunastolatek. Wtedy nienawidził tej planety, jedyne, czego pragnął, to się od niej uwolnić. Lecz otrzymana wolność nie była taka, jakiej oczekiwał. ,..Plastykowa rama wbijała mu się w czoło. Przez wysokie okno widział wirującą w oddali Dobrodziejkę. Odizolowali go od reszty, ponieważ uznali ze przywódcę kręgu - i pewnie nim był. Nie rozumiał, dlaczego tak bardzo się gniewali. Przecież tylko eksperymentował, tak samo jak oni - tylko, że on próbował przy tym uratować innych... Westchnął i podszedł do okna. W dali widniała groźna Dobrodziejka, opustoszała i ciemna. A na całej planecie tylko pięć istot ludzkich. Pięciu ludzi, setki Tancerzy i tysiące przedstawicieli innych gatunków. Po odkryciu zabójstw władze uznały planetę za niebezpieczną i nie zezwalały na założenie kolonii. Nawet badacze potrzebowali specjalnego pozwolenia. Tancerze byli zbyt potężni, a ich myśl zbyt destrukcyjna. John potrząsnął głową. Przecież to nie Tancerze stanowili właściwy problem. Chodziło o solny sok. To z jego powodu Tancerze stali się ginącą rasą. To dzięki niemu kolonia zbiła fortunę, a potem, by jej nie stracić, nie zapobiegła dalszym nierozmyślnym morderstwom. Koloniści usiłowali obarczyć winą Tancerzy, żeby spowodować eksterminację całej rasy. Galaktyka doznała szoku, kiedy okazało się, że mordercami są dzieci. Solny sok. Dotąd pamięta tamte opary, szklisty wzrok swoich rodziców. Koloniści nie mieli prawa go zażywać - i w istocie nikt tego nie robił - lecz wszyscy zatruli się solnym sokiem, stykając się z nim podczas produkcji. Możliwe, że gdyby miał wtedy lepszego obrońcę i gdyby lepiej znano działanie solnego soku, udałoby mu się jakoś wywinąć. Może wtedy skierowano by go na rehabilitację, a nie do więzienia. Leciutkie dygotanie dało mu znać, że wahadłowiec podchodzi do lądowania. Grzebał przez chwilę w swoim worku, aż wyciągnął piaskowy szal i maść. Znajomy dotyk tkaniny był jak ciepłe dotknięcie przeszłości. Kiedy byli dziećmi, przestali używać szali piaskowych. Słońce Dobrodziejki tak zniszczyło mu skórę, że dotąd znać było na niej ciemniejsze smugi opalenizny. Teraz jest starszy i mądrzejszy. Przyjmie ofiarowaną ochronę. Wyschło mu w gardle. Trzy samotne dni na Dobrodziejce. Pilotka nie zaczeka - pewnie dlatego, że się go boi. John zapiął pasy. Wiedział, że już za późno na odwrót. Wahadłowiec przez chwilę podskakiwał i chybotał niepewnie, zanim w końcu znieruchomiał. Temperatura w środku już się zmieniła: z prawdziwego chłodu przeszła w swoisty prawie chłód, co oznaczało, że na zewnątrz jest bardzo gorąco. John odpiął pasy, włożył piaskowy szal, wysmarował maścią nie okryte fragmenty skóry. Potem przerzucił worek przez plecy, wstał i skierował się do kabiny pilota. Kobieta wydała poirytowany, pełen przestrachu okrzyk. John nie zwrócił na nią uwagi. Przez okna widział solne klify i Śpiewające Morze. Wahadłowiec wylądował tam, gdzie zwykle lądowano: na obrzeżu pustyni, o pół dnia drogi od kolonii. Z drżeniem zdał sobie sprawę, że nie mieszka tu już nikt prócz tubylców. Obcymi byli piątka handlarzy i wietrzna figura. Nie przygotował sobie żadnego planu. Za bardzo pogrążył się we wspomnieniach. - Znajomy widok, co? - zapytała pilotka. Zachowała czujny wyraz twarzy. Znała jego historię. Może myślała, że kiedy tylko postawi stopę na tej planecie, wyciągnie rytualny nóż Tancerzy i poodcina jej kończyny. Nie odpowiedział na zaczepkę. - Wrócisz za trzy dni? - zapytał. Przytaknęła skinieniem głowy. Oparte na konsolecie dłonie drżały. Ciekawe, jakich kłamstw władze nawymyślały, żeby trzymać ciekawskich z daleka? Że sam widok Tancerza popchnie ich do mordu? - Zaczekaj na mnie. Nawet jeśli jeszcze mnie nie będzie, przyjdę na pewno. - Słowa zabrzmiały pusto nawet dla niego. Pilotka znów skinęła głową, lecz w tej samej chwili zrozumiał, że ona nie będzie czekać. Musi zdążyć na czas, inaczej na zawsze pozostanie na Dobrodziejce. W pułapce. Dziecko w jego wnętrzu zadrżało. Szarpnięciem poprawił na ramieniu rzemień worka i wyszedł. Gorący, suchy wiatr musnął pieszczotliwie jego twarz. W powietrzu unosił się zapach kwiatów, zwiędłych kwiatów, które zbyt długo leżały na słońcu. Odezwało się w nim jednocześnie dwanaście lat wspomnień, poczucie swojskości i strach - i nagle poczuł, że nie chce tu być ani chwili dłużej. Zawrócił do wahadłowca, lecz drzwi komory wyjściowej już się zamknęły. Miał zamiar dać znać pilotce, by je otworzyła - ale tylko pomachał jej na pożegnanie. Nie był już dwunastolatkiem. Dorośli dawno stąd odeszli. Nie było też tamtej kolonii. To on jest teraz dorosłym i nie może zawieść samego siebie. XI To był bardzo błyskotliwy pomysł, żeby zabrać wietrzną rzeźbę na Dobrodziejkę. Handlarze mieli tutaj gotową, pustą kolonię, pustynię pełną piasku i wiatru do woli. Mogli eksperymentować tak długo, aż uzyskają efekty, o jakie im chodzi. Albo też mogli wykorzystać Dobrodziejkę jako bazę wypadową do dalszych lotów na Bodean. Nikt by się niczego nie domyślił, gdyby Anita nie zaczęła szukać swojej rzeźby. Kopuła kolonii lśniła w słońcu jak szkło. Droga okazała się znacznie krótsza niż ją zapamiętał. Niemniej żałował, że nie może lecieć jakimś pojazdem. Na Dobrodziejce zabroniono używania pojazdów; mogły zakłócić delikatną równowagę ekologiczną planety. Zatrzymał się tuż przy kopule. Zdumiał się widząc, że pokryta jest drobinami piasku. Jeszcze parę dziesiątków lat, a kopuła stanie się kopcem piasku i nie sposób będzie się domyślić, że coś się pod nim kryje. Pustynia odbierała swoją własność. Zmiótł piasek, czując, jak ziarna lepią się do pokrytej maścią skóry. Kopuła była tak gorąca, że nie miał ochoty jej dotykać, lecz mimo to szukał dłonią uchwytu, który spodziewał się tu znaleźć. I znalazł. Mniejszy niż go zapamiętał i wypełniony piachem, lecz był na swoim miejscu. Szarpnął i część ściany przesunęła się z jękiem. Wśliznął się do środka, zawadzając głową o górną krawędź. Był już dorosłym mężczyzną, a nie chłopcem, więc przeciskanie się przez niewielkie otwory sprawiało mu trudność. Kiedy tylko znalazł się w środku, zasunął za sobą właz i odetchnął głęboko. Powietrze nie było tak stęchłe, jak się spodziewał. Miało metaliczny posmak, nieco pylisty, jak powiew od maszyny, której przez długi czas nie włączano. Może nawet dziesiątki lat. Handlarze bywali tu przedtem. Na pewno wiedzą, że do kolonii można się bez problemu włamać z zewnątrz. Koloniści czuli obsesyjny lęk przed pustynią: bali się, że pewnego dnia schwyta ich w swoją pułapkę. Teraz przejdzie do budynku zarządu, żeby stamtąd zacząć poszukiwania. To proste. A potem będą musieli czekać razem przez całe trzy ziemskie dni, aż wróci pilotka wahadłowca. Skręcił w jakąś ulicę i ruszył nią. Doszedł do połowy pierwszego budynku, kiedy nagle dotarło do niego to, co widział i wyzwolone widokiem emocje kazały mu stanąć. Budynki były wciąż nienaruszone. Zbudowano je według starych przepisów regulacyjnych, tymczasowo, lecz używano ich później przez prawie sto lat. Trawniki obumarły. Pozostały brązowe szczątki roślin, które teraz, kiedy znów wpuszczono powietrze, zaczęły się rozsypywać. Te trawniki i te ogrody były jedyną radością kolonistów. Czuli się szczęśliwi, kiedy udało im się oswoić niewielki spłachetek gruntu i zamienić go w wyidealizowaną podobiznę Ziemi. Plastykowe domy bez okien, a dookoła ziemskie kwiaty. Kopuła zmieniała kolor w zależności od rodzaju światła: czasem była szara, niekiedy niebieska,a bywało też, że przybierała dość szczególny odcień sepii, kiedy chroniła mieszkańców przed promieniowaniem ultrafioletowym. Teraz nic już nie pozostało. Żadnych głosów ani szumu z fabryki solnego soku, żadnego ruchu. Tylko on na długiej, pustej ulicy, twarzą w twarz z duchami. Tam, koło domu po lewej, John i reszta dzieci położyli ciało Michaela Denglera. To był ich ostatni eksperyment i zarazem największa porażka. Wydawało się logiczne, że kiedy usuną jego głowę razem z dłońmi, płucami i sercem, Michael urośnie, stanie się większy i silniejszy nawet od dorosłych. Ale on, tak jak i reszta, wcale nie urósł. John osunął się na ziemię, ukrył głowę w ramionach, jakby w ten sposób mógł odgrodzić się od własnych wspomnień. Ani jego, ani reszty dzieci nie udało się podciągnąć pod Akt O Obcych Wpływach. Nie zwariowali. Byli - według słów prokuratora - na wskroś złymi dziećmi, które realizowały swoje na wskroś złe plany. A przecież oni tylko chcieli stąd uciec. I wydawało im się, że Tancerze posiedli sekret takiej ucieczki. Pamiętał, jak stali oparci o baldachimowe drzewa i przyglądali się rytuałowi przejścia Tancerzy. Wydawało im się, że to sensowne: trzeba usunąć dłonie, płuca i serca, żeby w ich miejsce mogły wyrosnąć nowe. Przecież byli teraz na innej planecie, należeli do trzeciego pokolenia, które urodziło się w nowym miejscu. A jednak Michael nie urósł. Tradycje nowego miejsca nie miały nań wpływu. Prokurator pytał go w kółko: jeżeli w to wierzył, to dlaczego nie poszedł na pierwszy ogień? Chciał być ostatni, bo wydawało mu się, że to z jego strony najwyższa ofiara. Dzieci Tancerzy nie ruszały się potem przez całe dnie. Nie rozumiał reakcji dorosłych - dzieci przecież nie umarły, tylko wyrastały im nowe kończyny. A przynajmniej tak mu się wydawało. Aż do Michaela Denglera. Wtedy zrozumiał, co zrobił. Długo klęczał. Potem powoli i z wysiłkiem wstał. Teraz jest łowcą głów. Podróżuje po całej galaktyce. Odsiedział swój wyrok. Było, minęło. Musi odzyskać wietrzną rzeźbę i ma tamtych w zasięgu ręki. Zmusił się do marszu i skupił myśli na przyszłości. XII Odkrył, którędy dostali się do środka. Zostawili otwarty właz. Oślepiające promienie słońca wdzierały się do wnętrza kopuły. Pył znaczyły ślady stóp, a kilka brązowych łodyg zostało niedawno złamanych. Będąc tak blisko celu zwykle odczuwał coś w rodzaju podniecenia, lecz tym razem czuł w środku pustkę. Oddech świszczał mu w gardle. Przez cały czas towarzyszyło mu dwoiste uczucie: że ktoś go obserwuje i jednocześnie, że jest tu całkiem sam. Włosy zjeżyły mu się na karku. Ślady stóp prowadziły do budynku zarządu. Drzwi były otwarte - prawie jak zaproszenie. Nie mógł podejść do okna, bo okien nie było; większość budynków nie miała także drugiego wejścia. Zebrał się w sobie i wśliznął do środka. Tutaj panowała jeszcze bardziej przytłaczająca cisza. Budynki kolonii wytwarzały zawsze rodzaj specyficznego hałasu - szmer wentylatora, czy szept powietrza ulatującego przez filtry na suficie. A teraz nic. Być może rozmyślnie zachowali taką ciszę, żeby mogli usłyszeć, jak się zbliża. Ściany i podłogi były tak nieskazitelnie czyste, że sprawiały wrażenie świeżo umytych. Ich biel znaczyły jedynie zakurzone ślady handlarzy - trop, który wiódł go naprzód, tak jak na ziemi pozostawiona smuga zapachu prowadzi psa. Ruszył za nim, z ochotą godząc się na odegranie wyznaczonej mu roli. Działanie odwróci jego myśli od tego, co pozostało po kolonii, od wydrążonych szczątków jego własnej przeszłości. Skręcił za róg - i znalazł pierwszego trupa. Siedział oparty o ścianę, skórę miał stwardniałą; zmumifikowany niemal do samego szkieletu. Przez chwilę John sądził, że ciało leży tu od czasu, kiedy zamknięto kolonię i odcięto dopływ powietrza. Potem zauważył broń w lewej dłoni. Mały ręczny laser, zaklinowany w zaciśniętych palcach. Zeszłoroczny model. Przełknął ślinę i pochylił się. To jeden z handlarzy. Przez chwilę nie potrafił określić który. Szarpnął za ubranie, rozpoznał płeć - mężczyzna - potem przyjrzał się uważnie pomarszczonej, wysuszonej twarzy. To nie był ten starszy, Minx, ten od handlu solnym solkiem. Raczej któryś z dwóch młodszych mężczyzn. John poczuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach. Starał się nie poruszać. Gdzieś już widział tak umierających ludzi, ale gdzie? Aby uzyskać odpowiedź, musiał pozbyć się kilku wewnętrznych tarcz ochronnych, sięgnąć do zasobów pamięci. Ociągał się, czuł zagrożenie, ogromny nacisk, jaki wywierała nań kolonia. Potem znalazł: górnik z Cadmium na jednym z przewoźników, gdzie John pracował. Górnik wśliznął się do ładowni. Chciał zapewnić sobie bezpłatny przelot. Nie zdawał sobie sprawy, że aby opuścić kopalnie, należało przyjąć serię zastrzyków, które chronią ciało górnika przed wyniszczającymi skutkami pracy pod ziemią. Śmiercionośne procesy zaczynały działać dopiero po wyjściu na powierzchnię. Kapitan transportowca pochylił się ku Johnowi i wyraził opinię całej załogi. - O Boże - powiedział wtedy - mam nadzieję, że ja nie skończę w ten sposób. John jeszcze raz dotknął ciała, doszedłszy do wniosku, że nawet jeśli się czymś zaraził, to i tak nic już na to nie może poradzić. To zdumiewające, że śmierć przyszła dopiero teraz, tutaj, w tym odległym miejscu i zaskoczyła go z bronią w ręku. Wyjął laser z dłoni trupa, przebiegł wzrokiem po wskaźnikach. Działał. Schował laser do kieszeni. Lepiej użyć tej broni niż własnej. W razie czego zatrze za sobą ślady. Znaczona odciskami stóp ścieżka prowadziła w głąb holu. Otrzepał dłonie i ruszył dalej. Wszystkie drzwi były pozamykane, a klamki lśniły jakby nie dotykano ich od czasu ewakuacji. Po śladach doszedł do następnego rogu, a tam znalazł kolejnego trupa. Tym razem była to kobieta. Leżała rozciągnięta na podłodze, zakrwawione ubranie miała w strzępach, a oczy szeroko otwarte z przerażenia. Jednak ciało nie było zmumifikowane. Wokół unosił się nadal wyczuwalny fetor śmierci i strachu. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że została zgwałcona, a potem zakatowana na śmierć. Lecz kiedy podszedł bliżej, okazało się, że na jej ciele nie ma ani jednego draśnięcia. Johnowi zaschło w gardle, trzęsły mu się ręce. Nigdy przedtem z niczym podobnym się nie spotkał. W jaki sposób ludzie umierają na tej martwej planecie? Nie było tu nic, co mogłoby ich uśmiercić w taki sposób i tak szybko. Poznał śmierć na Dobrodziejce i wiedział, że działa inaczej. Wyciągnął laser z kieszeni i ruszył dalej. Na ścieżce nie widział już śladów stóp. Tylko jednolity pas kurzu na niegdyś czystej podłodze. Miał poczucie, że za chwilę zza którychś drzwi wyskoczy na pół oszalały handlarz, choć wiedział, że to niemożliwe. Te morderstwa były zbyt niezwykłe, za bardzo się od siebie różniły, żeby być dziełem szaleńca. Zostały zaplanowane. A cichy, przestraszony głos w środku mówił mu, że zostały zaplanowane dla niego. XIII John dotarł do głównej dyspozytorni i ku swemu zaskoczeniu przekonał się, że jest tu cicho i pusto. Na blisko dwustuletniej tablicy rozdzielczej sieci zasilania błyskały i migotały lampki. Sprawdził wzory, częściowo zgadując, częściowo wykorzystując własne doświadczenia z nietypowymi sieciami, a częściowo odczytując na pół zatarty wykres pod sufitem, żeby się dowiedzieć, co oznacza. Instynkt podpowiadał mu, że w tym pomieszczeniu należy chłonąć wiedzę - i właśnie to robił, najprędzej jak mógł. Gdzieś w budynku trzasnęły drzwi. Zjeżył się cały. Obrócił się na pięcie. Nikogo nie widać. Nic nie słychać. Nic, prócz lekkiego powiewu, który wywołał nagłym ruchem. Przesuwał się powoli, z rozwagą, choć odczuwał coś wręcz przeciwnego. Sprawdził korytarz po obu stronach drzwi; był pusty. Potem wyszedł z dyspozytorni. Tu już nic nie pozostało mu do zrobienia. Poszedł w kierunku tamtych zatrzaskiwanych drzwi. Ktoś jeszcze pozostał przy życiu, więc John musi go znaleźć. Nie bardzo wiedział, co zrobi, kiedy to się stanie. Serce waliło mu w piersiach. Nigdy przedtem nie bał się śmierci. Dotąd traktował ją nie jak zagrożenie, raczej jak partnera w grze