Rusch Kristine Kathryn - Obce wpływy
Szczegóły |
Tytuł |
Rusch Kristine Kathryn - Obce wpływy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Rusch Kristine Kathryn - Obce wpływy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Rusch Kristine Kathryn - Obce wpływy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Rusch Kristine Kathryn - Obce wpływy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kristine Kathryn Rusch
Obce wpływy
I Korytarz cuchnął stęchlizną. John stał oparty niedbale
przy tablicy rozdzielczej i wymieniał stare mikrochipy na
najnowsze modele - z pojemniejszą pamięcią, bardziej
funkcjonalne. Ważne, że przy tej pracy czuł się prawie jak
robot: pociągnąć, chwycić, wymienić - pociągnąć, chwycić,
wymienić. Do takiej roboty powinni byli wziąć androida, ale
zlecili ją Johnowi - pewny znak, że jego kontrakt dobiega
końca.
Niezbyt się tym martwił. Spędził już blisko miesiąc na
tym handlowcu i statek zaczynał działać mu na nerwy. Za dużo
ludzi, za ciasno. Przyglądali mu się bacznie, jakby się
spodziewali, że lada chwila wpadnie w szał i wszystkich
wymorduje. Nie przejmowałby się, gdyby ta ich podejrzliwość
wiązała się z jego zawodem - był przecież łowcą głów. Ale
nie o to chodziło. Źródłem przesadnej ostrożności były
wypadki, jakie zdarzały się na Dobrodziejce; coś, co zrobił
- i za co zapłacił - kiedy był jeszcze dzieckiem.
Po plastykowej podłodze zatupotały czyjeś kroki. Nawet
nie drgnął w przekonaniu, iż ktokolwiek by to był, nie z nim
chce rozmawiać. Lekki podmuch wody kolońskiej i zapach
tytoniu z przemytu. To kapitan.
- John, ktoś chce się z tobą widzieć.
Podniósł wzrok. Kapitan stał po drugiej stronie
korytarza. Światło lampek na tablicy nadawało jego skórze
zielonkawy odcień. Kiedyś John wyobrażał sobie, że ten facet
to jego przyjaciel, ale John nie miał prawdziwych
przyjaciół. Od kiedy skończył piętnaście lat. Od dnia, kiedy
zdradził go Harper. Od dnia, kiedy zabrali Beth.
- Nie będę się z nimi widzieć - odpowiedział John.
Czasem godził się na rolę, jaką mu przypisywano - dziecka
Tancerzy, które nigdy nie używa czasu przeszłego, mówi
wyłącznie w czasie teraźniejszym i przyszłym, i wstawia tryb
łączący, gdzie się tylko da. Które zdolne jest wyrazić myślą
jedynie emocje, bo oprócz uczuć nie ma w nim nic - ani
pamięci, ani etyki, ani duszy.
Kapitan nawet nie mrugnął.
- Ta kobieta przyleciała specjalnym kursem z bazy na
Rotanie.
John wstał i zamknął drzwiczki tablicy. W takim razie to
klientka. Pobyt na handlowcu skończy się prędzej niż
przypuszczał.
Podążył za kapitanem przez kręte korytarze. Wentylacja
nie działała najlepiej. Cały statek cuchnął mokrymi
skarpetami i ludzką ciżbą. Przy końcu jednego z korytarzy
technicy dyskutowali zawzięcie, czy chce im się naprawić
system wentylacyjny, czy też wolą poczekać z tym do
następnego lądowania. John osobiście byłby za tym, żeby go
naprawić.
Kapitan zatrzymał się przy drzwiach swej prywatnej kabiny
i wystukał kod wejściowy. John nigdy przedtem nie był w tym
pomieszczeniu. Nie miał tu wstępu nikt prócz kapitana. John
wszedł do środka, a kapitan został na zewnątrz. Drzwi
zasunęły się płynnie.
W tle przygrywała muzyka z komputera - doskonała
technicznie i bezduszna. Pokój urządzono na biało, lecz
oświetlenie nadawało wszystkiemu czerwonawy odcień. Stała
obszerna, pluszowa kanapa, przez otwarte drzwi widział
zawieszone w powietrzu łóżko, a na nim spiętrzony stos
poduszek. Przeznaczenie pokoju było jasne: zbytkowna
rozpusta.
W głębi pomieszczenia stała jakaś kobieta; przez wysokie
okna przyglądała się gwiazdom. Całą jej postać spowijały
kosztowne jedwabie, a na plecach ścieliły się długie, czarne
włosy. Wyglądała trochę jak potencjalna partnerka do
rozpusty, choć to właśnie ona chciała zlecić mu robotę.
John zatrudniał się wyłącznie jako łowca głów. Powie jej
o tym, jeśli będzie musiał.
- Chciałabym, żebyś dla mnie pracował, John.
Nawet się nie odwróciła. Zjeżył się lekko. Stawiała
siebie w pozycji osoby dorosłej, jego zaś w pozycji dziecka.
Nie znosił, kiedy traktowano go jak dziecko. Poczuł mocny
ucisk klaustrofobii, jakiego nie czuł już od miesięcy.
Oparł się o drzwi, markując obojętność, choć czuł coś
wręcz przeciwnego. Chciał, żeby się odwróciła, żeby na niego
spojrzała.
- Dlaczego miałbym dla ciebie pracować?
- Wybacz. - Tym razem zwróciła się ku niemu, odgarniając
dłonią włosy. Miała uderzająco piękną twarz: pełne wargi,
wąski nos, ogromne oczy. Twarz ta wydała mu się znajoma. -
Jestem Anita Miles. Prowadzę galerię sztuki w bazie na
Rotanie. Specjalizujemy się w najbardziej niezwykłych
obiektach.
Przestał słuchać, bo nie potrzebował już dalszych
wyjaśnień. Setki razy widział jej twarz na ekranie. Mogła
być nawet jedną z najbardziej wpływowych osób w tym sektorze
- sprawowała kontrolę nad wymianą handlową i towarami. Jej
galeria handlowała wszystkim, co dało się podciągnąć pod
sztukę. Raz nawet sprzedała komuś minarańskie dziecko,
twierdząc, że skoro Minaranie są już właściwie rasą wymarłą,
należy patrzeć na nich jedynie przez pryzmat sztuki. Nie
pamiętał już: wygrała czy przegrała związany z tym proces
sądowy.
Handlarka sprzedająca dzieci. Cała galaktyka jako obiekt
sztuki. Gdyby prowadziła ten swój interes, kiedy jeszcze był
małym chłopcem, jak postąpiłaby z Tancerzami?
- Dlaczego miałbym dla ciebie pracować? - powtórzył.
Zamilkła i zmierzyła go krótkim spojrzeniem. Znał to: Jak
wiele on zdoła zrozumieć? Chyba wyraziłam się dostatecznie
jasno. To będzie trudniejsze niż myślałam.
- Jesteś najlepszy - odezwała się w końcu, najwyraźniej
stawiając na bezpośredniość. - A ja potrzebuję najlepszego.
Często zastanawiał się, jak ludzie mogą wierzyć, że on
nie ma pamięci, skoro jest łowcą głów. Otrząsnął się z tych
myśli. Potrzebował pieniędzy.
- Ile?
- Zwrot wszystkich kosztów, statek do dyspozycji, bo
chyba trzeba będzie trochę pojeździć, i potrójna stawka
dzienna - a to, jak mi się zdaje, wyniesie jekieś czterysta
rotańskich zepeatów.
- Osiemset.
Twarz stężała na mgnienie oka, a potem oblała się pełnym
wdzięku rumieńcem. John skrzyżował ręce na piersiach. Zbyt
wielu klientów próbowało go oszukać. Ale i tak przyjmował
zlecenia. Gdyby unikał tych, którzy traktowali go jak
Tancerza, nie miałby roboty.
- Nie jestem Tancerzem - starał się, żeby zabrzmiało to
łagodnie, lecz z wyczuwalną nutą sarkazmu. - Nawet mnie nie
wychowywali. Byłem pod ich wpływem. Proces dawno się
skończył, a ja odsiedziałem swoje. Kiedy mnie wypuszczali,
orzekli, że jestem normalny, a normalny u istot ludzkich
oznacza: taki, który rozumie pojęcie czasu i ma zdolność
zapamiętywania. Zgodzę się pracować dla ciebie za nie mniej
niż wynosi pięciokrotna stawka dzienna, plus zaliczka za
miesiąc z góry.
Rumieniec przybrał na sile i sprawił, że jej olśniewające
oczy zapłonęły jeszcze silniejszym blaskiem. Lecz mimo
wszystko nie z zakłopotania. Z gniewu.
- Oszukałeś mnie.
- Nic podobnego. - John nawet nie drgnął. Poczuł się
pewniej, widząc, że coś może ją poruszyć. Z emocjami radził
sobie świetnie, umiał na nich grać. Tego właśnie nauczył się
od Tancerzy. - To ty robiłaś sobie jakieś nadzieje. Nie
powinnaś wierzyć we wszystko, co usłyszysz.
Przez chwilę wyglądało, że zamierza dać sobie z nim
spokój i wyjść. Ale nie wyszła. Sięgnęła do kieszeni i
wyjęła plakietkę kredytową. Widocznie bardzo go
potrzebowała.
Wręczyła mu dwa chipy z zapisem kredytu, które on
natychmiast przelał na swoje konto. Sto dwadzieścia tysięcy
zepeatów. Doskonale. Teraz pozwolił sobie na uśmiech.
- Co mam zrobić? - zapytał.
Znów spojrzała w okno, jak gdyby gwiazdy miały dodać jej
sił. Wyglądało na to, że sprawa jest delikatnej natury. Może
chodzi o przemyt albo może popełniła błąd.
- Kilka tygodni temu - odezwała się - udało mi się zdobyć
bodeańską rzeźbę wietrzną.
Poczuł mimowolny podziw. Kiedyś widział bodeańskie rzeźby
wietrzne na ich ojczystej planecie. Było ich pełno na każdej
pustyni; wirowały prześlicznie wśród piasków. Nikt nie
wiedział, jak je ujarzmić, więc pozostały odosobnioną formą
sztuki na odludnej planecie. Widocznie ktoś wpadł na pomysł,
jak schwytać prądy powietrzne i całą resztę.
- Ale nie o to chodzi - powiedziała. Mówiła teraz innym
tonem. Nadal nie traktowała go jak równego sobie, lecz
dystans nieco zmalał. - Rzecz w tym, że odkryłam pewną
tajemnicę. W środku rzeźby tkwi jakaś uwięziona
forma życia.
Nie, nie. Nie wolno opuszczać tego pokoju, tego skrzydła.
Jeśli dorośniemy, będziemy mogli opuścić Dobrodziejkę i
już nigdy jej nie zobaczymy. Jeśli dorośniemy...
Otrząsnął się z dźwięczących w pamięci głosów, zmusił się
do uważnego słuchania. Coś tkwi we wnętrzu rzeźby. Jakiś
bodeański dżinn? Ależ to tylko legenda. Kupcy bywający na
Bodeanie utrzymują, że rzeźby powstały jako pułapki na małe
czarodziejskie istoty - pułapki, które miały uniemożliwić im
zniszczenie pustyni. Kiedy Alians Ponadrasowy zajął się
badaniem rzeźb, nie znalazł żadnych dowodów na istnienie
życia, ani w środku, ani wokół nich.
Jej dłonie drżały. Zakładała pułapki, a to, co schwytała,
nazywała sztuką.
- Nie potrzebujesz mnie - powiedział. - Potrzebujesz
specjalisty od rzeźb.
- Potrzebuję ciebie. - Odwróciła się gwałtownie,
otaczając się spiralą włosów. Była piękna i pełna tragizmu.
- Rzeźba wietrzna została skradziona.
II Sen. Wąska koja na handlowcu, zbudowana dla kogoś o
znacznie mniejszych wymiarach. We śnie na pół zapomniane
głosy:
,..będziemy mogli opuścić...
,..Tancerze tak robią...
,..To będzie bolało, ale to nieważne. Urośniesz...
,..Proszę, przestań...
,..Jeszcze tylko chwilka...
,..Przestań!!!
,..Jeszcze druga ręka...
,..Przeeestaaaań...
Obudził się siłą woli. Serce waliło mu jak młot, w ustach
miał sucho. Wciąż jeszcze tkwiło w nim poczucie, że został
schwytany w pułapkę. Kiedy to ostatnio nawiedzał go ten sen?
Na kolonii karnej? Na ostatnim statku handlowym? Nie
pamiętał. Próbował wyrzucić z pamięci tamte sprawy.
Najwidoczniej nie udało się.
Schwytany w pułapkę. Spirala zaczęła się nakręcać, kiedy
Anita wymówiła słowo "uwięziona". Oparł się o drzwi, poczuł
na czole chłodny plastyk. Zapamiętane głosy nadal dzwoniły
mu w głowie. Gdyby ktoś wtedy posłuchał, to może...
Ale nie. Przeszłość to przeszłość. Będzie pracował dla
tej kobiety, ale z jemu tylko wiadomych powodów.
III Galeria trochę go rozczarowała. Wciśnięta w róg
handlowego skrzydła bazy na Rotanie, nie rzucała się w oczy.
Część wystawowa mierzyła zaledwie parę metrów. Wewnątrz
wisiały standardowe prace standardowych artystów: jakaś
ashlejowska interpretacja galaktyki w czerniach i różach,
jakiś portret pędzla D. B. przedstawiający sfyniksa - rude,
podobne do kota stworzenie z Ysteru, jakiś Dugas - statuetka
tańczącej dziewczyny. Nic nowego, nic oryginalnego, nawet w
sposobie ułożenia ekspozycji. Wszystkie prace stały
oświetlone własnym światłem na tle ciemnych ścian lub
gablotek. Przy każdej z nich mała, czerwona lampka ukazywała
miejsce, gdzie można dokonywać transakcji kredytowych.
Galeria tym bardziej go zaskoczyła, że Anita, opowiadając
o szczegółach całej historii, twierdziła, iż ma najlepszych
strażników na całym Rotanie, a do tego skomplikowany system
zabezpieczeń wraz ze specjalnym systemem kontrolnym. Nie
dostrzegł tu po nich śladu. Część wystawowa galerii nie
różniła się niczym od innych sklepów, uzupełniono ją tylko
drucianą siatką, która co wieczór, po zamknięciu, opadała na
okna.
Powietrze w pomieszczeniu było suche i dokładnie
oczyszczone z kurzu. John miał ochotę kichnąć, tylko po to,
by zobaczyć wirujące w powietrzu drobiny. Czystość powietrza
- przynajmniej to jedno było tu niezwykłe. Będzie musiał
sprawdzić system filtrów. Najprawdopodobniej rzeźba wcale
nie zniknęła. Pewnie jakiś nadgorliwy zwiedzający otworzył
kontener, wiatr wydostał się na zewnątrz, a rzeźba wróciła
do swej pierwotnej postaci - to znaczy ziaren piasku. Nie
kryje się w tym żadna wielka tajemnica, a z pewnością nic,
co warte byłoby sto dwadzieścia tysięcy zepeatów. Ale on jej
tego nie powie.
Anita lawirowała między eksponatami w kierunku zaplecza.
Poczuł, jak się rozluźnia. To tam znajdzie dzieła, których
oczekiwał - te bezcenne, te nielegalne - dzieła, które
przyniosły jej sławę. Lecz kiedy drzwi rozsunęły się przed
nimi, nadzieja prysła.
Paki, kartony, holospedytory, przekaźniki, kolejne
kredytowe wloty. Nikły zapach jedzenia. Biurko zasłane
dyskietkami faktur i zapisów kredytowych. Mały, tajny
zapasik wina za przesadnie pękatym fotelem i mikroprocesor
do przyrządzania spóźnionych kolacji. Miejsce do pracy, nic
więcej.
Poczekała, aż drzwi zamkną się za nimi, jednocześnie
mierząc go wzrokiem. Coś tu nie pasowało, Jeśli tego nie
znajdzie, straci zlecenie.
Zamknął oczy i oczyma wyobraźni ujrzał to, czego nie mógł
odnaleźć wzrokiem. Nie zgadzały się rozmiary pomieszczeń.
Sklep był dwa razy większy od zaplecza. Regulacje prawne w
bazach narzucały pomieszczeniom sklepowym kształt kwadratu.
Anita podzieliła swój kwadrat na trzy części - wystawową,
roboczą i tę trzecią, galerię specjalną. Tylko gdzie ona
jest?
Tam, gdzie coś nie pasuje. Wino. Sprzedawała wino jako
dzieło sztuki - nektar bogów. Sama nigdy go nie pijała,
wyłącznie kolekcjonowała. Wino nie pasowało do faktur i pak.
Otworzył oczy, przykucnął, przyjrzał się stojakowi z
winem. Większość butelek pochodziła z Ziemi. Były wykonane z
ciężkiego, masywnego szkła, o niezwykle starożytnym
wyglądzie. Tylko jedna nie odstawała od reszty: cienka
butelka z syntetykiem miejscowej produkcji. Pociągnął za
nią, poczuł, że do ręki wpada mu jakiś drobiazg. zacisnął go
w dłoni, a ściana przed nim rozsunęła się, tworząc
przejście.
Za nim znajdowała się galeria, której oczekiwał.
Przy przeciwległej ścianie tańczyły holograficzne obrazy
poprzednio sprzedanych artefaktów. Na jednym z nich pływało
minarańskie dziecko. Na moment zamyślił się nad tym, gdzie
ono może teraz być; czy czuje się szczęśliwe, czy
wyzyskiwane. Przez chwilę nie mógł oderać odeń wzroku.
W szklanej klatce przylgnął do szyby maleńki diablik z
Frizos. Obok, pośród chłodnych świateł obracała się ruchoma
rzeźba lodowa z Ngeli. Cztery puszki stojące w jakimś
naczyniu wskazywały, że znajduje się w nim colleiciańskie
malarstwo zapachowe. Tylko raz widział coś takiego;
wystarczy dotknąć, by zatonąć w obcych wspomnieniach.
W głębi widniały dalsze skarby. Niektóre wisiały na
ścianach, albo spoczywały na postumentach, inne unosiły
się w powietrzu. Przy żadnym nie było standardowego wlotu
kredytowego. Tutaj wszystko stanowiło przedmiot negocjacji i
targów.
- Robi wrażenie? - Zabrzmiało to sarkastycznie, jak gdyby
Anita zakładała, że ktoś z taką przeszłością musi być pod
wrażeniem.
Rzeczywiście, był pod wrażeniem, ale z innego powodu.
Wiedział, ile trzeba umiejętności, by schwytać każdy z tych
obiektów i przewieźć je na bazę mimo licznych barier
celnych.
- Masz własnych myśliwych. Dlaczego zatrudniasz mnie?
- I tak musiałabym wynająć dodatkowego myśliwego -
odrzekła. - Gdybym oderwała któregoś z moich ludzi od
zwykłych zajęć, trzeba by zatrudnić zastępcę. Wolałam zrobić
inaczej. Moi ludzie mają własne życie, własne ścieżki,
własne upodobania. Ten wypadek wymaga kogoś o większych
zdolnościach adaptacyjnych, wolnego strzelca. Kogoś takiego
jak ty.
Skinął głową, gdyż doszedł do wniosku, że nic ponad to od
niej nie usłyszy. Być może przez kaprys wybrała właśnie
jego, a nie któregoś z kolegów po fachu. Albo może miała
nadzieję, że łatwiej będzie nim pokierować. Ostatecznie
wychowali go Tancerze. Nieważne. Płaciła mu. A poza tym
musiał uwolnić pewną istotę.
IV Pracował do późna w nocy, żeby odsunąć od siebie tamte
sny. Wykonywał rutynowe działania: obejrzał dokładnie
galerię w poszukiwaniu jakichś fragmentów rzeźby,
skontaktował się z technikami z bazy, żeby się dowiedzieć,
czy gdzieś na filtrach nie osiadł piasek, przejrzał
dokładnie materiał granulometryczny z cudzoziemskich
odczytów. Wyglądało na to, że rzeźba zniknęła jak sen złoty.
Jedyny ślad to ów drobiazg, który znalazł przy tajnym
zapasie wina. Nalepka. Baza na Linie używała ich jako
tymczasowych identyfikatorów. Właściwie nie były to nalepki,
tylko małe, lekkie plakietki, które umożliwiały obcym
wejście na tereny strzeżone. A nazywano je nalepkami
dlatego, że większość kosmonautów przylepiała je sobie na
czubkach butów.
Nie miał tego w ręku od czasu, kiedy opuścił bazę na
Linie - blisko dwadzieścia lat temu. Znów poczuł w głowie
drażniącą obecność wspomnień: Beth, jej szeroko otwarte oczy
i rozpaczliwie zaciśnięte dłonie, kiedy zabierali ją ludzie
Harpera. I on sam, siedzi na łóżku - głowa schowana w
ramionach, pod powiekami piekąca suchość - wpatruje się we
własne, opatrzone nalepkami buty - symbol tymczasowości,
choć przebywa tu już prawie dwa lata.
Umysł Tancerza. Prychnął. Gdyby tylko potrafił zapomnieć!
Mnogość wspomnień stała się jego przekleństwem.
Odłożył nalepkę, zmusił się, by wstać. Trzeba sprawdzić
rejestry przyjazdów, jacy przybysze pojawili wię w bazie na
Linie. Wtedy będzie wiedział, kto zabrał rzeźbę.
V Następnego ranka poszedł do galerii. Salę wystawową
wypełniał tłum elegiańskich turystów, muskających
pieszczotliwie każdy przedmiot. System zabezpieczeń musiał
być naprawdę skomplikowany, skoro pozwalał na takie karesy,
nie ujawniając przy tym własnej czujnej obecności. W sali
cuchnęło zwierzęcym potem i mokrymi futrami. Nic dziwnego,
że Anita zainstalowała sobie tak znakomite filtry.
Przepchnął się przez tłumek i przeszedł na zaplecze.
Anita wpisywała do katalogu przywiezione wczoraj gemmy
wielkości chipa. Miała w oku jubilerską lupę. Kiedy wszedł,
nie podniosła głowy.
- Potrzebuję statku - odezwał się.
- Znalazłeś coś?
Przytaknął.
- Ślad. To jacyś handlarze.
Tym razem podniosła głowę. Jubilerska lupa sprawiała, że
jej twarz wyglądała dziwnie obco.
- Jacy handlarze?
Mały statek o nazwie Runner z bazy na Linie. Jego
właścicielem jest człowiek o nazwisku Minx. Pracował zwykle
na zlecenie, podejmował się dziwnych robót, których nikt
inny nie chciał wziąć - domowe koty z Ziemi dla kolonii
górniczej na Cadmium, ładunek bezwartościowych kamieni
księżycowych dla naukowców z bazy na Minie. Najstarsze
zapisy pochodziły sprzed dwudziestu lat. Nie odnotowano
przypadków przemytu. Ale o tym jej nie powiedział. Nie był
jeszcze pewien, czy w ogóle ma ochotę o czymś jej
powiedzieć.
- Nikt, kogo mogłabyś znać - rzekł. - Jeżeli faktycznie
okaże się, że to oni, przedstawię ci ich.
Wyjęła lupę z oka. Bez niej wyglądała mniej groźnie.
- Pracujesz dla mnie, więc mam prawo wiedzieć, co
znalazłeś.
- Wykupiłaś mój kontrakt - sprostował. - A ja mam prawo
odejść, kiedy mi się spodoba - i zatrzymać zaliczkę. Ale do
rzeczy. Dostanę ten statek?
Przyglądała mu się przez chwilę, potem znów założyła
lupę.
- Zajmę się tym - powiedziała.
VI Statek miał co najmniej dziesięć lat, a zaprojektowano
go tak, by mógł przewieźć wygodnie nie więcej niż pięciu
ludzi. John dostał do dyspozycji końcówkę do komputera, gry,
holowizję oraz obfitość jedzenia i picia. Obowiązywała jedna
zasada: nie przeszkadzać pilotce - bez względu na
okoliczności. Domyślił się, że wiedziała o jego przeszłości
i nie chciała mieć z nim nic do czynienia.
Większość czasu przespał. Na statkach sen był jego
ucieczką. Na jawie zbyt przypominały mu statek karny,
chwytające go dłonie, ostre głosy, przemoc, smród i na
koniec izolację, rzekomo dla jego własnego dobra. Inaczej
kiedy spał: tylko na statkach mógł odpocząć od
prześladujących go koszmarów.
Budzik zadzwonił na godzinę przed lądowaniem. John
spacerował nerwowo po całej kabinie. Od dwudziestu lat nie
był w bazie na Linie. Wyjechał stąd jako chłopiec, samotnie,
bez Beth, a nawet bez Harpera - człowieka, który najpierw go
uratował, a później zdradził. Harpera, który uratował mu
umysł i złamał serce.
Kiedy statek wylądował, John nie ruszył się z miejsca.
Musiał chyba stracić rozum, skoro tu wrócił. Chyba
zwariował, chcąc spojrzeć w przeszłość, której dotąd
skrzętnie unikał. Żadne zlecenie nie było tego warte, a już
zwłaszcza zlecenie, które wyglądało tak podejrzanie.
Musisz stawić czoło własnej przeszłości, musisz stawić
czoło samemu sobie. A kiedy już ujrzysz wyraźnie, co się
właściwie stało i dlaczego, musisz sobie wybaczyć. Dopiero
wtedy staniesz się jednością.
Głos Harpera. John otrząsnął się, jakby w ten sposób
pragnął wygnać go z głowy. Przecież kiedy na statku karnym
opuszczał bazę na Linie, obiecał sobie, że już nigdy więcej
nie będzie słuchał Harpera.
Miał zlecenie. Nie zabawi tu długo.
Wyprostował się i wyszedł z kabiny. Pilotka stała przy
wyjściu. Kiedy go zobaczyła, znieruchomiała, a jej oczy
zabłysły czujnie. Skinął jej głową. Odpowiedziała tym samym
gestem. John pierwszy opuścił statek.
Dok miał błyszczące nowością ściany i nieskazitelne
podłogi. Ale zapach nie zmienił się: woń kurzu przemieszana
z ostrym smrodem chemikaliów. Złapał za poręcz barierki i
poczuł w dłoni jej chłodny dotyk.
,..przycupnięty w głębi kabiny, schowany bezpiecznie za
wysokimi oparciami foteli. Głosy, które nalegają, by
wysiadł, a on wie, że oni chcą go zabić. Są przekonani, że
zrobił coś złego i teraz otrzyma karę tak straszną, jakiej
nigdy nie wymyśliliby rodzice...
- Wszystko w porządku? - zapytała pilotka.
Wskoczył z powrotem w rzeczywistość. Nie był
dwunastolatkiem i to nie było jego pierwsze lądowanie na
Linie. Był dorosły, był mężczyzną, który sam potrafi
zatroszczyć się o siebie.
Schody wiodły w dół, do wnętrza bazy. Tym razem nie było
tam tłumów, ekip holowizyjnych ani reporterów. Nie było
Harpera-zbawcy, nie było też przyjaciół. Tylko rozmaitej
wielkości wahadłowce i statki. Baza na Linie rozrosła się
od czasu, kiedy stąd wyjechał. Miała teraz trzy doki, a nie
jeden. Obecnie była jednym z głównych ośrodków handlu w
galaktyce, a zamiast zubożeć, kiedy władze zakazały wstępu
na Dobrodziejkę, znacznie się wzbogaciła. Zatrzymał się,
tknięty wspomnieniem: jeśli podszedłby do któregoś z
wysokich okien, ujrzałby Dobrodziejkę. Góry i pustynie
rzeźbiły jej powierzchnię jak malowidło, któremu piękna
dodawała błękitna plamka Śpiewającego Morza.
To dziwne, że teraz tęsknił za tym miejscem, podczas gdy
jako dziecko jedyne, czego pragnął, to wyrwać się stamtąd.
- Na pewno wszystko w porządku?
- Tak - rzucił szorstko w nadziei, że jego złość osłabi
zainteresowanie kobiety. Potem zdał sobie sprawę, że pytała
tylko z obowiązku. Dopóki nie opuścił doku, pozostawał pod
jej opieką, a ona wcale nie miała ochoty odpowiadać za to,
co robił.
- W takim razie przejdź na trzeci poziom, tam cię
zbadają. Muszą oczyścić tę komorę dla następnych statków.
Skinął głową, trochę zbity z tropu jej obojętnością.
Procedura. Po wybuchu epidemii malańskiej grypy, prawie
trzydzieści lat temu, baza na Linie niemal obsesyjnie
pilnowała, by na stację nie przedostało się nic niepożądanego.
Podczas swego pierwszego pobytu musiał spędzić
w kwarantannie całe trzy ziemskie miesiące.
Odwrócił się i poszukał windy, która przeniosła go na
niewielki korytarzyk na trzecim poziomie. Migająca lampka
wskazała mu pokój, z którego miał skorzystać. Wszedł do
środka.
Pokój prezentował się lepiej niż ten, który przydzielono
mu, kiedy był dzieckiem. Stała tu kozetka, a także taca z
napojami. Rozebrał się, oddał ubranie robotowi, a sam wszedł
pod bladoniebieskie światła w kącie pokoju.
Strumienie fotonów wdarły się w otwory jego ciała,
łaskocząc ciepłym dotykiem. Zamknął oczy i stał nieruchomo.
Wiedział, że na niektórych bazach ciągle jeszcze robią to
ręcznie i zastanawiał się, czy mógłby znieść tak napastliwą
ingerencję. Kiedy było po wszystkim, wszedł do autolekarza i
poddał się badaniu, które miało wyszukać u niego wirusy,
ślady obcej materii, obcych pierwiastków i - być może -
obcej myśli.
Obcych wpływów...
Przeszył go dreszcz. Miał wtedy dwanaście lat. Miał tylko
dwanaście lat i nie zdawał sobie sprawy, że ich postępowanie
jest patologią. Czymś nieludzkim. A mimo to na tyle był
człowiekiem, by czuć przerażenie, kiedy odrywano go od
wszystkiego, co znał.
Autolekarz zaczął buczeć i przez długą chwilę John
obawiał się, że coś wykrył. Potem zdał sobie sprawę, że
tylko daje mu znak, by opuścił małą komorę. John znalazł się
z powrotem w pokoju, gdzie odebrał swoje ubranie -
oczyszczone i wysterylizowane - ubrał się i przycisnął parę
guzików przy mapie, żeby określić, gdzie się znajduje i
gdzie chciałby się znaleźć.
VII John stał zgarbiony w pomieszczeniu, gdzie prowadzono
rejestr przylotów. Ciemne, zagracone, cuchnące potem i
olejami, było mu tak znajome jak każde inne miejsce na tej
bazie. Lecz z innego powodu. Na każdej bazie było
pomieszczenie, gdzie prowadzono rejestr i w każdym z nich
siedział operator taki jak Donnie.
Był nieduży, kudłaty i tak kościsty, że nie odczuwał
wcale ciasnoty. Fakt, że cuchnie, również niezbyt mu
przeszkadzał - przyzwyczaił się, że pracuje sam. Kontrolował
loty z i do bazy, przedłużał licencje a, jeśli zaszła
potrzeba, odmawiał zezwolenia na lądowanie.
- Wyjeżdżali akurat, jak dokowaliście - powiedział.
Prawie nie otwierał przy tym ust, lecz i tak widać było zęby
- zepsute na przemian ze sztucznymi. - Dosyć się spieszyli.
Dostali ostatnie okienko na dzisiaj.
Ostatnie okienko. To znaczy, że statek może być gotów do
odlotu dopiero jutro rano. John zacisnął pięści. Był o włos.
- Dokąd polecieli?
Donnie sprawdził dyskietkę, potem przycisnął jakiś guzik.
Odczyt na ekranie był bardzo niewyraźny. Przycisnął jeszcze
jeden guzik, wysunął dolną wargę, brudne palce zadrżały.
- Mieli ważną przepustkę - wymamrotał.
Znowu dreszcz, coś tu jakby nie gra.
- Dokąd?
- Na Dobrodziejkę.
To słowo zalśniło mu w środku. Upał, rozrzedzone i suche
powietrze, zapach kwiatów, gumowy dotyk palców Tancerzy...
- To wszystko? - zapytał Donnie.
John wciągnął głęboko powietrze, opanował się.
- Musisz załatwić mi wjazd na Dobrodziejkę.
- Nic z tego - Donnie rozparł się w krześle. - Wiem, kim
jesteś. Nawet gdyby Dobrodziejka nie była zamknięta, nie
mógłbym cię tam puścić.
Znów pułapka. Tym razem u samych wrót Dobrodziejki. John
czuł, jak paznokcie wbijają mu się w dłonie. Ból przywrócił
mu świadomość i rozsądek. Zmusił się, by jego głos zabrzmiał
spokojnie.
- Gdzie mogę dostać pozwolenie?
Donnie patrzył mu prosto w oczy. Niełatwo było go
zastraszyć, czuł się bezpiecznie w swoim światku rejestrów i
przepustek.
- Poziom piąty. Ale oni nie pomogą...
- Pomogą - przerwał John.
VIII Zamówił rozmowę z Anitą. Kazał jej się pospieszyć, bo
inaczej nigdy nie zobaczy swojej rzeźby. Niech pociągnie za
kilka sznurków i wysupła trochę gotówki. On sam tymczasem
wyszpera jeszcze trochę informacji o tych handlarzach.
Paranoidalna skrupulatność, z jaką traktowano na Linie
przybywających tu kupców, zapewniła mu obfitość danych. Lina
była dla tamtych główną bazą operacyjną. Byli dość znani,
lecz niezbyt lubiani. Z Minxem pracowało dwóch mężczyzn:
Dunnigan, z wykształcenia lingwista, i Carter, oficjalnie
bez żadnego wykształcenia. Kobiety, Parena i Nox,
dostarczały siły mięśni i niezbędnych kontaktów. Wszyscy
byli poprzednio zatrudnieni w bazach na Cadmium i Minie.
Wszyscy zwiali stamtąd dwadzieścia lat temu.
Po tym, jak Dobrodziejkę zamknięto dla obcych.
Kiedy Minx zaczął rozszerzać działalność.
Kiedy zakazano handlu solnym sokiem.
Solny sok. Ta jedna, drobna wiadomość przyprawiła Johna o
dreszcz strachu. Coś do zjedzenia. Musi zdobyć coś do
zjedzenia. Musiał sam zatroszczyć się o siebie. Stanął,
niezdolny powstrzymać natłoku myśli.
Wszystko zaczęło się od solnego soku.
Sam jego zapach przyprawiał o drżenie, sprawiał, że John
wracał do poprzedniego stanu, zatrzaskiwał w sobie wszystkie
drzwi, pozostawiając na zewnątrz tylko tamte uczucia i
tamten ból. Dla obrony skupi się na przyszłości, tak jak
Tancerz, i nikt - z wyjątkiem Harpera, dziecięcego
psychoanalityka z bazy - nie zdoła doń dotrzeć. To jedyny
sposób na to, żeby zachować człowieczeństwo i czystość -
zająć się własnym ciałem tak, by zniszczona część psychiki
mogła wyzdrowieć.
Poszedł do kafejki.
Była rozległa i przestronna, pełna zwieszających się
roślin, a szerokie okna ukazywały kosmos. John poczuł się tu
bezpiecznie. Zamówił posiłek, wybrał stolik i wsunął w otwór
voucher kredytowy. Jedzenie pojawiło się na stole
natychmiast, kiedy skończył się odczyt. Podszedł do stolika,
usiadł i powąchał.
Pieczony kurczak, brokuły i pure ziemniaczane, a nie
zwykła racja kosmonauty. Niebo w gębie. Zaczął jeść i poczuł,
jak ciepły posiłek rozgrzewa jego wewnętrzny chłód. Kiedy
skończył, pozwolił myślom bujać swobodnie.
Solny sok był jednym z najpotężniejszych środków
odurzających znanych w całej galaktyce. Produkowano go na
Dobrodziejce z ziół uprawianych przez Tancerzy. Te zioła to
był główny powód, dla którego w ogóle zechciano z nimi
negocjować. A kiedy koloniści nauczyli się w końcu uprawiać
je bez pomocy Tancerzy, próbowali się ich pozbyć.
Użyli do tego dzieci. Nieszczęsnych, błądzących dzieci.
Samotnych, małych istot, które chciały tylko wydostać się z
tamtej piekielnej pułapki.
Kiedy baza na Linie odkryła cały plan, Dobrodziejkę
zamknięto. Najlepsi zielarze i chemicy próbowali odtworzyć
solny sok z dala od planety, ale okazało się to niemożliwe.
Całe szczęście. Później naukowcy przekonali się, że
narkotyk, który miał nie wywoływać uzależnienia, ma fatalne
w skutkach działanie uboczne.
Minx handluje solnym sokiem.
No a te kamienie księżycowe, te koty? I inne
bezwartościowe ładunki? Zaraz, zaraz, przecież północny
zbiornik wodny na Cadmium dostarczał narkotyku tak czystego
jak kryształ metadonu. A skóra Minarańczyka była trucizną,
która zażywana w niewielkich dawkach, wywoływała rodzaj
niebezpiecznego upojenia.
Ta piątka to handlarze narkotyków. Kompetentni, obeznani
z fachem i sprytni handlarze narkotyków.
Tak więc bodeański dżinn przedstawiał dla nich walor inny
niż tylko estetyczny; widocznie był także pewnego rodzaju
stymulantem. John rozparł się w krześle. Jakiego rodzaju,
tego z pewnością jeszcze się dowie.
IX Lecz sprawy potoczyły się zbyt szybko. Przyszła
wiadomość od Anity. Wykupiła mu okienko - trzy ziemskie dni
- i dała mu do zrozumienia, że kosztowało ją to majątek.
Uśmiechnął się. Cieszyło go, kiedy mógł zrobić dobry użytek
z jej pieniędzy.
Zlokalizował swoją pilotkę i razem polecieli do miejsca,
z którego zesłano go na dożywotnie wygnanie.
X Znów siedział w swojej kabinie na statku, z dala od
nietowarzyskiej pani pilot. Cieszył się samotnością, mimo że
podróż miała trwać tak krótko. Opuścił Dobrodziejkę jako
dwunastolatek. Wtedy nienawidził tej planety, jedyne, czego
pragnął, to się od niej uwolnić. Lecz otrzymana wolność nie
była taka, jakiej oczekiwał.
,..Plastykowa rama wbijała mu się w czoło. Przez wysokie
okno widział wirującą w oddali Dobrodziejkę. Odizolowali go
od reszty, ponieważ uznali ze przywódcę kręgu - i pewnie nim
był. Nie rozumiał, dlaczego tak bardzo się gniewali.
Przecież tylko eksperymentował, tak samo jak oni - tylko, że
on próbował przy tym uratować innych...
Westchnął i podszedł do okna. W dali widniała groźna
Dobrodziejka, opustoszała i ciemna. A na całej planecie
tylko pięć istot ludzkich. Pięciu ludzi, setki Tancerzy i
tysiące przedstawicieli innych gatunków. Po odkryciu
zabójstw władze uznały planetę za niebezpieczną i nie
zezwalały na założenie kolonii. Nawet badacze potrzebowali
specjalnego pozwolenia. Tancerze byli zbyt potężni, a ich
myśl zbyt destrukcyjna. John potrząsnął głową. Przecież to
nie Tancerze stanowili właściwy problem. Chodziło o solny
sok.
To z jego powodu Tancerze stali się ginącą rasą. To
dzięki niemu kolonia zbiła fortunę, a potem, by jej nie
stracić, nie zapobiegła dalszym nierozmyślnym morderstwom.
Koloniści usiłowali obarczyć winą Tancerzy, żeby spowodować
eksterminację całej rasy. Galaktyka doznała szoku, kiedy
okazało się, że mordercami są dzieci.
Solny sok. Dotąd pamięta tamte opary, szklisty wzrok
swoich rodziców. Koloniści nie mieli prawa go zażywać - i w
istocie nikt tego nie robił - lecz wszyscy zatruli się
solnym sokiem, stykając się z nim podczas produkcji.
Możliwe, że gdyby miał wtedy lepszego obrońcę i gdyby lepiej
znano działanie solnego soku, udałoby mu się jakoś wywinąć.
Może wtedy skierowano by go na rehabilitację, a nie do
więzienia.
Leciutkie dygotanie dało mu znać, że wahadłowiec
podchodzi do lądowania. Grzebał przez chwilę w swoim worku,
aż wyciągnął piaskowy szal i maść. Znajomy dotyk tkaniny był
jak ciepłe dotknięcie przeszłości. Kiedy byli dziećmi,
przestali używać szali piaskowych. Słońce Dobrodziejki tak
zniszczyło mu skórę, że dotąd znać było na niej ciemniejsze
smugi opalenizny. Teraz jest starszy i mądrzejszy. Przyjmie
ofiarowaną ochronę.
Wyschło mu w gardle. Trzy samotne dni na Dobrodziejce.
Pilotka nie zaczeka - pewnie dlatego, że się go boi. John
zapiął pasy. Wiedział, że już za późno na odwrót.
Wahadłowiec przez chwilę podskakiwał i chybotał
niepewnie, zanim w końcu znieruchomiał. Temperatura w środku
już się zmieniła: z prawdziwego chłodu przeszła w swoisty
prawie chłód, co oznaczało, że na zewnątrz jest bardzo
gorąco. John odpiął pasy, włożył piaskowy szal, wysmarował
maścią nie okryte fragmenty skóry. Potem przerzucił worek
przez plecy, wstał i skierował się do kabiny pilota.
Kobieta wydała poirytowany, pełen przestrachu okrzyk.
John nie zwrócił na nią uwagi. Przez okna widział solne
klify i Śpiewające Morze. Wahadłowiec wylądował tam, gdzie
zwykle lądowano: na obrzeżu pustyni, o pół dnia drogi od
kolonii. Z drżeniem zdał sobie sprawę, że nie mieszka tu już
nikt prócz tubylców. Obcymi byli piątka handlarzy i wietrzna
figura.
Nie przygotował sobie żadnego planu. Za bardzo pogrążył
się we wspomnieniach.
- Znajomy widok, co? - zapytała pilotka. Zachowała czujny
wyraz twarzy. Znała jego historię. Może myślała, że kiedy
tylko postawi stopę na tej planecie, wyciągnie rytualny nóż
Tancerzy i poodcina jej kończyny.
Nie odpowiedział na zaczepkę.
- Wrócisz za trzy dni? - zapytał.
Przytaknęła skinieniem głowy. Oparte na konsolecie dłonie
drżały. Ciekawe, jakich kłamstw władze nawymyślały, żeby
trzymać ciekawskich z daleka? Że sam widok Tancerza popchnie
ich do mordu?
- Zaczekaj na mnie. Nawet jeśli jeszcze mnie nie będzie,
przyjdę na pewno. - Słowa zabrzmiały pusto nawet dla niego.
Pilotka znów skinęła głową, lecz w tej samej chwili
zrozumiał, że ona nie będzie czekać. Musi zdążyć na czas,
inaczej na zawsze pozostanie na Dobrodziejce. W pułapce.
Dziecko w jego wnętrzu zadrżało.
Szarpnięciem poprawił na ramieniu rzemień worka i
wyszedł. Gorący, suchy wiatr musnął pieszczotliwie jego
twarz. W powietrzu unosił się zapach kwiatów, zwiędłych
kwiatów, które zbyt długo leżały na słońcu. Odezwało się w
nim jednocześnie dwanaście lat wspomnień, poczucie
swojskości i strach - i nagle poczuł, że nie chce tu być ani
chwili dłużej. Zawrócił do wahadłowca, lecz drzwi komory
wyjściowej już się zamknęły. Miał zamiar dać znać pilotce,
by je otworzyła - ale tylko pomachał jej na pożegnanie. Nie
był już dwunastolatkiem. Dorośli dawno stąd odeszli. Nie
było też tamtej kolonii. To on jest teraz dorosłym i nie
może zawieść samego siebie.
XI To był bardzo błyskotliwy pomysł, żeby zabrać wietrzną
rzeźbę na Dobrodziejkę. Handlarze mieli tutaj gotową, pustą
kolonię, pustynię pełną piasku i wiatru do woli. Mogli
eksperymentować tak długo, aż uzyskają efekty, o jakie im
chodzi. Albo też mogli wykorzystać Dobrodziejkę jako bazę
wypadową do dalszych lotów na Bodean. Nikt by się niczego
nie domyślił, gdyby Anita nie zaczęła szukać swojej rzeźby.
Kopuła kolonii lśniła w słońcu jak szkło. Droga okazała
się znacznie krótsza niż ją zapamiętał. Niemniej żałował, że
nie może lecieć jakimś pojazdem. Na Dobrodziejce zabroniono
używania pojazdów; mogły zakłócić delikatną równowagę
ekologiczną planety.
Zatrzymał się tuż przy kopule. Zdumiał się widząc, że
pokryta jest drobinami piasku. Jeszcze parę dziesiątków lat,
a kopuła stanie się kopcem piasku i nie sposób będzie się
domyślić, że coś się pod nim kryje. Pustynia odbierała swoją
własność.
Zmiótł piasek, czując, jak ziarna lepią się do pokrytej
maścią skóry. Kopuła była tak gorąca, że nie miał ochoty jej
dotykać, lecz mimo to szukał dłonią uchwytu, który
spodziewał się tu znaleźć.
I znalazł. Mniejszy niż go zapamiętał i wypełniony
piachem, lecz był na swoim miejscu. Szarpnął i część ściany
przesunęła się z jękiem. Wśliznął się do środka, zawadzając
głową o górną krawędź. Był już dorosłym mężczyzną, a nie
chłopcem, więc przeciskanie się przez niewielkie otwory
sprawiało mu trudność.
Kiedy tylko znalazł się w środku, zasunął za sobą właz i
odetchnął głęboko. Powietrze nie było tak stęchłe, jak się
spodziewał. Miało metaliczny posmak, nieco pylisty, jak
powiew od maszyny, której przez długi czas nie włączano.
Może nawet dziesiątki lat.
Handlarze bywali tu przedtem. Na pewno wiedzą, że do
kolonii można się bez problemu włamać z zewnątrz. Koloniści
czuli obsesyjny lęk przed pustynią: bali się, że pewnego
dnia schwyta ich w swoją pułapkę.
Teraz przejdzie do budynku zarządu, żeby stamtąd
zacząć poszukiwania. To proste. A potem będą musieli czekać
razem przez całe trzy ziemskie dni, aż wróci pilotka
wahadłowca.
Skręcił w jakąś ulicę i ruszył nią. Doszedł do połowy
pierwszego budynku, kiedy nagle dotarło do niego to, co
widział i wyzwolone widokiem emocje kazały mu stanąć.
Budynki były wciąż nienaruszone. Zbudowano je według
starych przepisów regulacyjnych, tymczasowo, lecz używano
ich później przez prawie sto lat. Trawniki obumarły.
Pozostały brązowe szczątki roślin, które teraz, kiedy znów
wpuszczono powietrze, zaczęły się rozsypywać.
Te trawniki i te ogrody były jedyną radością kolonistów.
Czuli się szczęśliwi, kiedy udało im się oswoić niewielki
spłachetek gruntu i zamienić go w wyidealizowaną podobiznę
Ziemi. Plastykowe domy bez okien, a dookoła ziemskie kwiaty.
Kopuła zmieniała kolor w zależności od rodzaju światła:
czasem była szara, niekiedy niebieska,a bywało też, że
przybierała dość szczególny odcień sepii, kiedy chroniła
mieszkańców przed promieniowaniem ultrafioletowym.
Teraz nic już nie pozostało. Żadnych głosów ani szumu z
fabryki solnego soku, żadnego ruchu. Tylko on na długiej,
pustej ulicy, twarzą w twarz z duchami.
Tam, koło domu po lewej, John i reszta dzieci położyli
ciało Michaela Denglera. To był ich ostatni eksperyment i
zarazem największa porażka. Wydawało się logiczne, że kiedy
usuną jego głowę razem z dłońmi, płucami i sercem, Michael
urośnie, stanie się większy i silniejszy nawet od dorosłych.
Ale on, tak jak i reszta, wcale nie urósł.
John osunął się na ziemię, ukrył głowę w ramionach, jakby
w ten sposób mógł odgrodzić się od własnych wspomnień. Ani
jego, ani reszty dzieci nie udało się podciągnąć pod Akt O
Obcych Wpływach. Nie zwariowali. Byli - według słów
prokuratora - na wskroś złymi dziećmi, które realizowały
swoje na wskroś złe plany.
A przecież oni tylko chcieli stąd uciec. I wydawało im
się, że Tancerze posiedli sekret takiej ucieczki.
Pamiętał, jak stali oparci o baldachimowe drzewa i
przyglądali się rytuałowi przejścia Tancerzy. Wydawało im
się, że to sensowne: trzeba usunąć dłonie, płuca i serca,
żeby w ich miejsce mogły wyrosnąć nowe. Przecież byli teraz
na innej planecie, należeli do trzeciego pokolenia, które
urodziło się w nowym miejscu. A jednak Michael nie urósł.
Tradycje nowego miejsca nie miały nań wpływu.
Prokurator pytał go w kółko: jeżeli w to wierzył, to
dlaczego nie poszedł na pierwszy ogień? Chciał być ostatni,
bo wydawało mu się, że to z jego strony najwyższa ofiara.
Dzieci Tancerzy nie ruszały się potem przez całe dnie. Nie
rozumiał reakcji dorosłych - dzieci przecież nie umarły,
tylko wyrastały im nowe kończyny. A przynajmniej tak mu się
wydawało. Aż do Michaela Denglera. Wtedy zrozumiał, co
zrobił.
Długo klęczał. Potem powoli i z wysiłkiem wstał. Teraz
jest łowcą głów. Podróżuje po całej galaktyce. Odsiedział
swój wyrok. Było, minęło. Musi odzyskać wietrzną rzeźbę i ma
tamtych w zasięgu ręki.
Zmusił się do marszu i skupił myśli na przyszłości.
XII Odkrył, którędy dostali się do środka. Zostawili
otwarty właz. Oślepiające promienie słońca wdzierały się do
wnętrza kopuły. Pył znaczyły ślady stóp, a kilka brązowych
łodyg zostało niedawno złamanych. Będąc tak blisko celu
zwykle odczuwał coś w rodzaju podniecenia, lecz tym razem
czuł w środku pustkę.
Oddech świszczał mu w gardle. Przez cały czas
towarzyszyło mu dwoiste uczucie: że ktoś go obserwuje i
jednocześnie, że jest tu całkiem sam. Włosy zjeżyły mu się
na karku.
Ślady stóp prowadziły do budynku zarządu. Drzwi były
otwarte - prawie jak zaproszenie. Nie mógł podejść do okna,
bo okien nie było; większość budynków nie miała także
drugiego wejścia. Zebrał się w sobie i wśliznął do środka.
Tutaj panowała jeszcze bardziej przytłaczająca cisza.
Budynki kolonii wytwarzały zawsze rodzaj specyficznego
hałasu - szmer wentylatora, czy szept powietrza ulatującego
przez filtry na suficie. A teraz nic. Być może rozmyślnie
zachowali taką ciszę, żeby mogli usłyszeć, jak się zbliża.
Ściany i podłogi były tak nieskazitelnie czyste, że
sprawiały wrażenie świeżo umytych. Ich biel znaczyły jedynie
zakurzone ślady handlarzy - trop, który wiódł go naprzód,
tak jak na ziemi pozostawiona smuga zapachu prowadzi psa.
Ruszył za nim, z ochotą godząc się na odegranie
wyznaczonej mu roli. Działanie odwróci jego myśli od tego,
co pozostało po kolonii, od wydrążonych szczątków jego
własnej przeszłości.
Skręcił za róg - i znalazł pierwszego trupa.
Siedział oparty o ścianę, skórę miał stwardniałą;
zmumifikowany niemal do samego szkieletu. Przez chwilę John
sądził, że ciało leży tu od czasu, kiedy zamknięto kolonię i
odcięto dopływ powietrza. Potem zauważył broń w lewej dłoni.
Mały ręczny laser, zaklinowany w zaciśniętych palcach.
Zeszłoroczny model.
Przełknął ślinę i pochylił się. To jeden z handlarzy.
Przez chwilę nie potrafił określić który. Szarpnął za
ubranie, rozpoznał płeć - mężczyzna - potem przyjrzał się
uważnie pomarszczonej, wysuszonej twarzy.
To nie był ten starszy, Minx, ten od handlu solnym
solkiem. Raczej któryś z dwóch młodszych mężczyzn. John
poczuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach. Starał się nie
poruszać. Gdzieś już widział tak umierających ludzi, ale
gdzie?
Aby uzyskać odpowiedź, musiał pozbyć się kilku
wewnętrznych tarcz ochronnych, sięgnąć do zasobów pamięci.
Ociągał się, czuł zagrożenie, ogromny nacisk, jaki wywierała
nań kolonia. Potem znalazł: górnik z Cadmium na jednym z
przewoźników, gdzie John pracował.
Górnik wśliznął się do ładowni. Chciał zapewnić sobie
bezpłatny przelot. Nie zdawał sobie sprawy, że aby opuścić
kopalnie, należało przyjąć serię zastrzyków, które chronią
ciało górnika przed wyniszczającymi skutkami pracy pod
ziemią. Śmiercionośne procesy zaczynały działać dopiero po
wyjściu na powierzchnię.
Kapitan transportowca pochylił się ku Johnowi i wyraził
opinię całej załogi.
- O Boże - powiedział wtedy - mam nadzieję, że ja nie
skończę w ten sposób.
John jeszcze raz dotknął ciała, doszedłszy do wniosku, że
nawet jeśli się czymś zaraził, to i tak nic już na to nie
może poradzić. To zdumiewające, że śmierć przyszła dopiero
teraz, tutaj, w tym odległym miejscu i zaskoczyła go z
bronią w ręku.
Wyjął laser z dłoni trupa, przebiegł wzrokiem po
wskaźnikach. Działał. Schował laser do kieszeni. Lepiej użyć
tej broni niż własnej. W razie czego zatrze za sobą ślady.
Znaczona odciskami stóp ścieżka prowadziła w głąb holu.
Otrzepał dłonie i ruszył dalej. Wszystkie drzwi były
pozamykane, a klamki lśniły jakby nie dotykano ich od czasu
ewakuacji.
Po śladach doszedł do następnego rogu, a tam znalazł
kolejnego trupa. Tym razem była to kobieta. Leżała
rozciągnięta na podłodze, zakrwawione ubranie miała w
strzępach, a oczy szeroko otwarte z przerażenia. Jednak
ciało nie było zmumifikowane. Wokół unosił się nadal
wyczuwalny fetor śmierci i strachu.
Na pierwszy rzut oka zdawało się, że została zgwałcona, a
potem zakatowana na śmierć. Lecz kiedy podszedł bliżej,
okazało się, że na jej ciele nie ma ani jednego draśnięcia.
Johnowi zaschło w gardle, trzęsły mu się ręce. Nigdy
przedtem z niczym podobnym się nie spotkał. W jaki sposób
ludzie umierają na tej martwej planecie? Nie było tu nic, co
mogłoby ich uśmiercić w taki sposób i tak szybko. Poznał
śmierć na Dobrodziejce i wiedział, że działa inaczej.
Wyciągnął laser z kieszeni i ruszył dalej. Na ścieżce nie
widział już śladów stóp. Tylko jednolity pas kurzu na
niegdyś czystej podłodze. Miał poczucie, że za chwilę zza
którychś drzwi wyskoczy na pół oszalały handlarz, choć
wiedział, że to niemożliwe. Te morderstwa były zbyt
niezwykłe, za bardzo się od siebie różniły, żeby być dziełem
szaleńca. Zostały zaplanowane. A cichy, przestraszony głos w
środku mówił mu, że zostały zaplanowane dla niego.
XIII John dotarł do głównej dyspozytorni i ku swemu
zaskoczeniu przekonał się, że jest tu cicho i pusto. Na
blisko dwustuletniej tablicy rozdzielczej sieci zasilania
błyskały i migotały lampki. Sprawdził wzory, częściowo
zgadując, częściowo wykorzystując własne doświadczenia z
nietypowymi sieciami, a częściowo odczytując na pół zatarty
wykres pod sufitem, żeby się dowiedzieć, co oznacza.
Instynkt podpowiadał mu, że w tym pomieszczeniu należy
chłonąć wiedzę - i właśnie to robił, najprędzej jak mógł.
Gdzieś w budynku trzasnęły drzwi.
Zjeżył się cały. Obrócił się na pięcie. Nikogo nie widać.
Nic nie słychać. Nic, prócz lekkiego powiewu, który wywołał
nagłym ruchem. Przesuwał się powoli, z rozwagą, choć
odczuwał coś wręcz przeciwnego. Sprawdził korytarz po obu
stronach drzwi; był pusty. Potem wyszedł z dyspozytorni. Tu
już nic nie pozostało mu do zrobienia. Poszedł w kierunku
tamtych zatrzaskiwanych drzwi. Ktoś jeszcze pozostał przy
życiu, więc John musi go znaleźć. Nie bardzo wiedział, co
zrobi, kiedy to się stanie.
Serce waliło mu w piersiach. Nigdy przedtem nie bał się
śmierci. Dotąd traktował ją nie jak zagrożenie, raczej jak
partnera w grze