Robertson Garcia - Not fade away
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Robertson Garcia - Not fade away |
Rozszerzenie: |
Robertson Garcia - Not fade away PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Robertson Garcia - Not fade away pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Robertson Garcia - Not fade away Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Robertson Garcia - Not fade away Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
R. Garcia y Robertson
Not Fade Away
Buddy Holly'emu; również Fletcherowi Prattowi
R.A. Heinleinowi, R.E. Howardowi i H. Beamowi
Piperowi, którzy uważają, że ani przeszłość nie
jest taka zła, ani przyszłość taka dobra, na
jakie wyglądają.
Postacie w płaskim krajobrazie
Janet słyszała ostrzegawczy krzyk mew. Mewy to żarłoczne,
złośliwe darmozjady, które zawsze zwiastują najgorsze, mimo
to jednak spojrzała w górę zostawiając łopatę w świeżo
skopanej ziemi. Poranne mgły oblizały czubki traw
sprasowując wszystko: morze, ziemię i wiszącą w powietrzu
wilgoć w jeden płaski, nieruchomy krajobraz - pastwiska,
piaszczysto-żwirowatą plażę, bagniste równiny i gładką,
metalicznie połyskującą zatokę. Faliste wzgórze Maine i
garbate wyspy majaczyły w mglistej dali jakby oderwane od
ziemi.
Z mgły wyłoniły się dwie postacie. Myśliwy i ofiara -
nasunęło się natychmiast Janet. Pierwsza postać, smukła,
drobna, cały czas się potykała. Była tak niematerialna
i srebrzysta jak otaczająca ją mgła. Padała i podnosiła się,
ślizgała w błocie i znajdowała oparcie dla nóg na żwirowatej
plaży brnąc przez słone trawy i burzany. Druga postać,
bardziej odległa, ale zarazem i bardziej materialna,
starannie stawiała duże kroki idąc przez bagna i wymachując
czymś długim i masywnym.
Janet patrzyła, jak obie sylwetki oddzielają się od
stojących nieruchomo mgieł i zmierzają w jej stronę. Oceniała
odległość spoglądając na jeepa, który stał nie opodal w
pogotowiu. W górze nad jej głową mewy dalej skrzecząc
zataczały koła. Mogłaby wyjechać intruzon naprzeciw.
Zobaczyć, co się dzieje. Jakoś się zaangażować. Ci ludzie
byli już na ich ziemi, a kiedy ktoś pyta: "Izalim ja stróżem
brata mego?" - tata mówił, że Biblia odpowiada "Tak". Ale
Janet nie lubiła jeździć po terenie wykopalisk jeepem,
którego ciężkie koła miesiły ziemię nad indiańskimi
domostwami i cmentarzyskami sprzed setek lat. Szpadel to co
innego. Janet uważała go za narzędzie szacowne, delikatnie
odsłaniające warstwę gleby jedynie po to, by poznać jej
tajemnice. Skorupy naczyń i groty strzał zabierała do domu,
ale wielką stertę kości zostawiła na plaży nietkniętą. Prawo
do ojcowizny to jeszcze nie prawo do ograbiania zmarłych.
Z takim uczuciem, jakby ją ukąsił wąż, obserwowała
zbliżające się postacie. Z bliska pierwsza wydawała się
niezupełnie ludzka, podobna do na pół tylko przepoczwarzonej
ważki, szczupłej i kobiecej w srebrzystym kombinezonie ni to
z metalu, ni ze skóry. Tam gdzie kombinezon był rozdarty,
łyskało bladoróżowe ciało, z czerwonymi szramami, twarz zaś
przypominała jasną błyszczącą maskę z płytkimi zagłębieniami
w miejscu oczu, ust i nosa. Dziwny stwór wlókł za sobą po
ziemi delikatne, mieniące się kolorami tęczy ciężkie od
błota skrzydła.
- O Jezu! - Janet wyciągnęła z ziemi ostry szpadel. Nie,
na to nie jestem przygotowana - pomyślała. Srebrzysta
kobieta-owad potknęła się na bruździe i wpadła do dołu.
Szybko jednak stanęła na nogach i podciągnęła się do góry
spoglądając Janet prosto w twarz i wyciągając ku niej
błagalnym gestem lśniącą rękę zakończoną pięcioma metalowymi
palcami. Zagłębienie ust otwarło się i kobiecy głos
powiedział:
- Pomóż mi. On chce mnie skrzywdzić.
Ponad gołym metalowym ramieniem Janet widziała zbliżającą
się drugą postać. Był to olbrzym o szerokich barach i
czarnej brodzie. Wygolona górna warga ukazywała prostą,
groźną krechę ust. Jedwabiste włosy spływały na kark, na
którym spokojnie można by zaparkować półciężarówkę.
Mężczyzna miał na sobie krótką tunikę, skórzane sztylpy i
wełnianą pelerynę spiętą okrągłą miedzianą broszą. W jednej
ręce trzymał topór o długim stylisku i nieprzyjemnym
półkolistym ostrzu. Zbliżał się powoli, ale zdecydowanie,
jak prymitywny kat, który odbył długą drogę i czekał zbyt
długo.
Obie postacie miały grube matowoczarne obręcze na rękach,
ale poza tym różniły się między sobą, jak tylko mogą się
różnić dwie ludzkie istoty. Z pewnością nie była to jeszcze
jedna para zirytowanych turystów z Bay State * zagubionych w
bagnistych równinach Maine.
Srebrzysta postać sięgnęła ręką, złapała za materiał pod
brodą i ściągnęła sobie przez głowę maskę. Spod maski
ukazała się piękna twarz. Twarz kobieca. Jasnoszare oczy,
wyraźne kości policzkowe, długi, prosty nos. Pełne wargi
powiedziały:
- Pomóż mi. On mnie porwał. - Głos zabrzmiał absurdalnie
spokojnie. Srebrzysta postać równie dobrze mogłaby pytać,
kiedy opadnie mgła albo jak się stąd dostać do Bar Harbor.
Janet rzuciła szpadel, zerwała się na nogi i pomogła
kobiecie wygramolić się z dołu. Metaliczna tkanina była w
dotyku zimna, niemal elektryzująca. Janet czuła jakby
kombinezon wyciągał z niej siłę.
- Kto ty jesteś? Co się tu dzieje?
- Jestem Deena. On mnie skrzywdził. I jeszcze może mnie
skrzywdzić.
- Chodź, wsiadaj do jeepa. - Janet poprowadziła kobietę
do samochodu. Deena usadowiła się na krytym zielonym
plastykiem siedzeniu bardzo zręcznie i fachowo.
Janet obiegła wóz dokoła, żeby zająć miejsce kierowcy, i
wsiadając nacisnęła klakson. Głośny sygnał przestraszył ją;
poczuła się głupio. Kluczyki tkwiły w stacyjce. Tak daleko
od miasta spokojnie zostawia się kluczyki w samochodzie.
Jeszcze kilka kroków i szary, ponury olbrzym, który zbliżał
się nieubłaganie, będzie przy nich. Janet zaczęła
manipulować kluczykami, żeby jak najprędzej ruszyć.
Mężczyzna ani nie przyśpieszył kroku, ani nie uniósł topora.
Zachowywał się tak, jakby miał mnóstwo czasu.
Srebrzyste palce pogłaskały Janet po ramieniu. Opuściła
ją panika, spokojnie naciskając pedały uruchomiła jeepa.
Buksujące koła opryskały skórzane sztylpy i wełnianą
tunikę mężczyzny fontannami błota. Odjeżdżając z rykiem
silnika Janet zdążyła jeszcze dostrzec w bocznym lusterku
jego znikającą postać. Stał z szeroko otwartymi ustami, z
kropelkami śliny lśniącymi na brodzie, jakby widok
ruszającego samochodu wprawił go w osłupienie.
Podskakując na wybojach Janet z trudem odnajdowała
wiejską drogę, nie mówiąc o trzymaniu się jej. Poczuła się
znacznie lepiej, kiedy wjeżdżając w zielony tunel świerków i
sosen zobaczyła pod sobą asfalt szosy stanowej. Srebrna ręka
dalej spoczywała na jej ramieniu. Janet spojrzała w chłodne,
szare oczy. Tak, ta kobieta jest materialna. To wszystko
dzieje się naprawdę. Wiatr szalał w otwartym jeepie z
szybkością dwukrotnie przekraczającą prędkość jazdy,
uniemożliwiając rozmowę. Zwolnij. To nie pora, żeby cię
aresztowano. Dlaczego nie? Policja jest nam potrzebna. Czas
najwyższy, żeby konna policja hrabstwa zaczęła na siebie
zarabiać. Ta kobieta została skrzywdzona, pobita, grożono
jej siekierą. Spojrzała na swoją pasażerkę. Jaka kobieta?
Przecież ona wiezie białowłosą wróżkę ze zbrukanymi
skrzydłami. W Eastport jest granica, a Janet dałaby sobie
głowę uciąć, że Deena nie ma ważnej wizy.
Instynkt domu kazał jej zjechać z asfaltu w żwirowany
gościniec wiodący do farmy ojca, a następnie w drogę
prowadzącą do samych drzwi. Potrzebne jej były własne cztery
ściany i znajomy telefon, żeby się mogła połączyć z tatą.
Podskakując na wybojach przydusiła pedał hamulca; jeep
zatrzymał się gwałtownie, kiedy zdjęła nogę z gazu. Wnętrze
drewnianej chaty stanowiło bezładne zbiorowisko rzeczy jej i
ojca. Grzejniki naftowe, płaszcze nieprzemakalne i buty,
wszystko to wisiało przy drzwiach. Na stole walały się
porozrzucane papiery razem z wykopanymi kawałkami skorup,
suchym chlebem i brudnymi naczynami. Stojące na dole łóżko
pokrywały zmięte prześcieradła. Widać było, że ani ona, ani
tata nie są domatorami. Wina mamy, że uciekła.
Janet złapała za telefon i zaczęła nakręcać numer. Deena
zapytała:
- Czy to jest komunikator? - Jej głos zabrzmiał lekko,
nawet z nutą rozbawienia, jakby była starą przyjaciółką
zaintrygowaną nową zabawką Janet.
- Tak. To zwykły telefon, nic szczególnego. - Stojąc ze
słuchawką w ręku Janet stwierdziła, że na dobrą sprawę nie
potrafiłaby właściwie dokładnie powiedzieć, czym jest
telefon. Poza tym, że są to druty, przekaźniki, mikrofony i
operatorka. To była cała jej wiedza na ten temat.
- Proszę cię, nie porozumiewaj się z nikim. - Deena
wyciągnęła rękę. I znów Janet poczuła lekki, zniewalający
dotyk na ramieniu. Kombinezon sprawował nad nią jakąś dziwną
władzę.
- Zamierzałam zadzwonić do taty, do mojego ojca. -
Położyła słuchawkę, ale nie wypuściła jej z ręki.
Deena zaprosiła ją do stołu, za wszelką cenę starając się
nie naruszać panującego na nim bałaganu.
- Proszę cię, usiądź. Nie chciałabym wprowadzać
zamieszania w twoje życie. - Uśmiechnęła się wiedząc, że jej
słowa brzmią absurdalnie. Jak może nieznajoma o metalicznej
skórze i tęczowych skrzydłach być czymkolwiek innym, jak
tylko komplikacją? Jednak jej naturalny wdzięk i pogoda
sprawiły, że to Janet poczuła się gościem, który wkroczył w
świat Deeny. Unosząc białą brew nieznajoma głębiej wciągała
Janet w konspirację. - Nie jestem upoważniona do
nawiązywania kontaktów na większą skalę.
Śmiech Janet był na granicy histerii.
- Ja nie jestem nikim na większą skalę.
- Dlaczego? - rzekła Deena. - Masz wielkie serce i jesteś
szlachetna. Potrzebowałam pomocy i uzyskałam ją od ciebie.
Jestem ci za to bardzo wdzięczna.
Dłoń Janet dalej spoczywała na słuchawce. Wolną ręką
zrobiła gest w kierunku drzwi.
- Ten człowiek. Nie możemy pozwolić mu tak biegać w
przebraniu Conana Barbarzyńcy i wymachiwać siekierą.
Eastport to małe miasto. Ludzie m u s z ą to zauważyć.
Roześmiały się obie. Napięcie prysło, błyskawicznie
rozładowane. Denerwujący epizod wydał się nagle czymś
humorystycznym. Janet przypomniało się, jak przekręciła
kluczyk w stacyjce i jaką zaskoczoną minę miał mężczyzna,
kiedy zobaczył, że jeep się od niego oddala. Wyobraziła
sobie, jak olbrzym idzie przez miasto z siekierą w ręku, a
ludzie pierzchają zamykając się w domach.
- Ale powiedz mi, kim on jest? - Janet cisnęły się na
usta tysiące pytań, mogła więc równie dobrze zacząć od tego.
- Dzikus. Proszę cię bardzo, najpierw porozmawiaj ze mną.
A zadzwonić zawsze zdążysz. - Deena podkreśliła subtelny
kontrast pomiędzy dzikusem, który ją ścigał, a grzecznym
zachowaniem, jakiego oczekiwała od Janet.
Janet odłożyła słuchawkę i usadowiła się naprzeciwko
Deeny, która wyglądała w sposób niezwykle realny z
odrzuconym do tyłu srebrzystym kapturem i z uśmiechem na
pięknej twarzy o delikatnych rysach. Wyciągnęła ręce przez
stół i przykryła dłonie Janet swoimi w geście niemal
modlitewnym, usprawiedliwiającym, znajomym. - Wiem, że muszę
ci się wydawać niesamowita.
- Ostatecznie w tym, że biegasz w srebrnych trykotach i
ze skrzydłami i że cię goni kudłaty Schwarzenegger z wielkim
toporem, nie ma jeszcze nic niesamowitego. To jest po prostu
coś nie z tego świata. Coś, co się widuje na stoiskach w
supermarketach.
- Na stoiskach w supermarketach?
- Rozumiesz, mam na myśli nagłówki w rodzaju: "Anioł
przybywa w UFO - Najazd jaskiniowca na Maine - Dziewczyna
prawie rodzi na plaży".
Znów się roześmiały. Chichot Deeny zabrzmiał jak dzwonki
na lekkim wietrze.
- Nie, nie to, że nie z tego świata, ale tak dobrze jest
być... - Deena jakby w zagraconej chacie szukała właściwego
słowa. - W erze cywilizowanej.
- Deena, musisz mi powiedzieć, skąd przychodzisz.
Zapomnij o dzikusie z siekierą. Naprawdę ważne jest tylko
to.
- Szczerze mówiąc, pochodzę dokładnie stąd.
- To niemożliwe. Ja znam prawie wszystkich w okolicach
Eastport. Nie mogłaś tu być nawet przejazdem.
Stąd, ale nie z t e r a z - odparła Deena powoli. -
Urodziłam się trochę na północ od tego miejsca. Na terenach,
które obecnie nazywają się Kanadą. Teraz jest dwudziesty
pierwszy wiek, starego stylu, tak?
- Ach nie, jeszcze nie - odrzekła Janet. - Musisz nam dać
jeszcze trochę czasu. Do roku 2001 brakuje ładnych kilku
lat. - Janet sięgnęła za siebie, wyjęła czajnik i postawiła
na piecu, ciepłym jeszcze od rana. Nie zdziwiła się
specjalnie słysząc sformułowanie: "Na terenach, które
obecnie nazywają się Kanadą". To pasowało do Deeny.
Przynajmniej nie upierała się, że pochodzi z Wenus czy
jakiejś Andromedy. Do cholery, kupa Kanadyjczyków z Quebecu
i Nowej Fundlandii gada, że w gruncie rzeczy Kanada wcale nie
jest Kanadą.
- Kilka lat temu - westchnęła Deena - no cóż, miał mnie.
Rządził bramą i jedyne, co mogłam zrobić, to uciec. Powiem
ci coś: najlepiej będzie, jak po prostu sobie pójdę. Tak
będzie dla ciebie najlepiej.
- Chyba bym zwariowała, gdybyś coś takiego zrobiła -
odparła Janet. Umierała ze strachu, że mogłaby się nigdy nie
dowiedzieć, na czym polegała jej poranna przygoda.
Deena ponownie westchnęła.
- Ja mieszkam i pracuję bardzo blisko stąd. Ty byś
nazwała to "przyszłością".
- Aha. A ty jakbyś to nazwała?
- Domem.
Z czajnika buchnęła para. Obie dziewczyny zignorowały ten
fakt. Deena poprowadziła srebrzystym palcem linię przez
stół.
- Jadąc tu z plaży - powiedziała - poruszałyśmy się z
szybkością mniejszą niż prędkość światła.
- Starałam się trzymać mniej więcej w granicach
dozwolonej szybkości.
Deena położyła drugi palec.
- Przeniosłyśmy się z jednego punktu w czasoprzestrzeni
do drugiego. Poruszając się z szybkością mniejszą niż
prędkość światła, poruszamy się tylko w przestrzeni. Gdy
przekraczasz prędkość światła, twój ruch staje się jakby
"czasowy". Tracisz zasadę przyczynowo-skutkową przeskakując
między punktami w czasoprzestrzeni, których światło nigdy
nie łączy.
- Proszę cię, tylko mi tego nie demonstruj. - Janet była
przekonana, że Deena mogłaby zniknąć bez najmniejszego
trudu.
- Nie obawiaj się. Chciałabym, żeby to było aż takie
proste. - Potrząsnęła głową. Był to gest naturalny i dobrze
znany, który niewiele się zmienił. - Kanały do podróży z
szybkością ponadświetlną trzeba dopiero zbudować. A do tego
potrzebna jest ogromna moc, ale kiedy już zostaną otwarte,
wytwarzają własną materię i energię. Najlepsze porównanie to
dziury, jakie drążą robaki, albo może nadprzewodniki,
chociaż fizyka jest zupełnie inna. Macie nadprzewodniki?
- Nie przy sobie. Tata mówi, że władze federalne używają
ich do podsłuchiwania naszych telefonów.
- To jest jak droga, którą przybyłyśmy. Jedne trasy są
łatwe, inne nieprzejezdne.
- A ten mężczyzna z siekierą? - Janet wydał się on dość
pierwotny. Nie wyglądał na kogoś, czyje zainteresowania
wykraczałyby poza własny punkt w czasoprzestrzeni.
- Jestem archeologiem prowadzącym wykopaliska w terenie.
Badam okresy szczególnej dzikości. Zrobiono na nas zasadzkę,
a on mnie porwał i zmusił, bym go zaprowadziła do bramy.
Poradził sobie jakoś z ukradzionym kluczem i zawlókł mnie w
ten czas i w to miejsce. Przypuszczam, że mnie wykorzystał
specjalnie w tym celu, żeby się tu dostać.
Janet dotknęła czarnej matowej bransolety na ręce Deeny.
- To jest klucz do bramy, tak?
- Skąd wiesz? - Po raz pierwszy Deena wydawała się
zdziwiona czymś z dwudziestego wieku, starego stylu.
- My, dzikusy, mamy swoje sposoby. On też miał taki na
ręce. Zupełnie nie pasował do reszty jego stroju. Co
zamierzasz z nim zrobić?
Deena spuściła oczy.
- Nie chciałabym go zostawiać w waszej erze, ale jestem
za słaba, żeby zarzucić na niego sieć i wciągnąć z powrotem
w jego czas. Gdybym tylko mogła dostać się do domu,
przysłałabym brygadę, która by go wytropiła i pojmała. I my
mamy swoje sposoby.
- A możesz się dostać do domu?
- Z tym właśnie jest pewien problem. - Deena uniosła w
górę swoje lśniące, szare oczy. - Potrzebna mi będzie twoja
pomoc.
Wszystko, cokolwiek Deena mówiła czy robiła, wydawało się
takie słuszne. Janet nawet nie wyobrażała sobie, by mogła
zadzwonić na policję miasta Eastport i powiedzieć, że ma
gościa z przyszłości. Ich pomoc w takich sytuacjach
sprowadzała się do przekazania obcych przybyszów biuru
imigracyjnemu. Deena znalazłaby się w rękach władz, a ojciec
ostrzegał Janet, czym to pachnie. Cholerni faceci z władz
federalnych z pewnością by ją pokroili na kawałki. A ona,
Janet, znalazłaby się na jakimś ekskluzywnym oddziale
psychiatrycznym, naszpikowana narkotykami dla zatuszowania
sprawy. Nie, wszelkiej niezbędnej pomocy musi udzielić
Deenie sama.
- Na przykład jaka?
- Muszę się dostać do bramy, a jeśli on tam czeka, trzeba
go przechytrzyć. Konfrontacja fizyczna byłaby
najprawdopodobniej nieskuteczna.
Czajnik zaczął gwizdać. Ponury olbrzym z siekierą był
chyba ostatnią osobą, z którą Janet chciałaby się spotkać.
Może to mimo wszystko jednak było zadanie dla policji.
Znalazła dwa niezbyt czyste kubeczki i mało co się nie
oparzyła próbując nalać do nich herbaty.
- A jak byśmy go miały przechytrzyć?
Deena dotknęła zębów srebrnym palcem.
- Przede wszystkim musimy się stąd wynieść. Twój pojazd
zostawił głębokie ślady w piasku, a ty wcale nie próbowałaś
ukryć miejsca, w którym zjechałaś z twardej nawierzchni.
Janet postawiła herbatę.
- To on mógłby przyjść t u t a j?
- Nie od razu. - Deena znów ujęła ją za rękę. - Jechałaś
z lekkomyślnie dużą prędkością. Ale on w pogoni za mną
pokonał piętnaście stuleci i ocean. To, że dotrze i tutaj,
nie jest więc wykluczone.
Janet pomyślała, że tata by wiedział, co robić w
takiej sytuacji, i znów sięgnęła po telefon. Zawahała się
jednak. Tata z pewnością wpadłby do domu ze strzelbą
naładowaną najgrubszym śrutem. Tata atakował problemy jak
cała cholerna dywizja pancerna. Może lepiej najpierw
wysłuchać Deeny do końca.
- Zostawimy mu fałszywe ślady, które go tak daleko
odwiodą od bramy, że nie wróci przed zmrokiem. A po zmroku
będę już miała nad nim przewagę. - Deena naciągnęła kaptur
na głowę, tak żeby srebrne zagłębienia trafiły na oczy. - W
ten sposób widzę po ciemku.
Jeżeli odwaga jest umiejętnością zachowania elegancji w
ogniu niebezpieczeństw, to Deena miała ją aż w nadmiarze.
Pierwsza część planu wydawała się rozsądna, druga
samobójcza, ale Janet aż się paliła do tego, żeby mylić
ślady. Gdyby wezwała policję, to istniały równe szanse, że
człowiek z siekierą zdąży na miejsce przed nimi. Janet
krzątała się nalewając herbatę do aluminionwego termosu i
szykując kanapki z serem. Przygotowała też ubranie i śpiwór
na wypadek, gdyby przyszło im nocować pod gołym niebem, a
następnie wrzuciła to wszystko do plecaka dodając jeszcze
niezbędnik i jednopalnikową kuchenkę na butan. Pomyślała,
czy by nie zrezygnować z kuchenki, ale ostatecznie parę kilo
więcej czy mniej nie miało znaczenia, a gorąca herbata późną
jesienią i do tego jeszcze w nocy, to naprawdę ważna sprawa.
W liście, który zostawiła ojcu, napisała, że zamierza
spać u przyjaciółki. A następnie zapędziła tę przyjaciółkę
do jeepa. Na końcu piaszczystej drogi dojazdowej Janet
zaparkowała samochód na żwirze i pobiegła zamazać ślady,
jakie zrobiła jadąc do domu. Po czym ruszyła ku wzgórzom nie
omijając ani jednego miękkiego miejsca, na którym można było
pozostawić widoczne odciski opon.
Po południu były już daleko na południe od Eastport,
prawie na wysokości Bar Harbor, karmiąc po drodze kanapkami
z serem żarłoczne wiewiórki i podziwiając, jak ukośne
promienie słońca przebijają się przez rzędy świerków i
srebrnych brzóz. Było to beztroskie popołudnie i Janet
pozbyła się wszelkich podejrzeń co do tego, że Deena mogła
być uciekinierką z jakiegoś stanowego szpitala. Wierzyła
święcie, że ma do czynienia z kobietą, która była świadkiem
budowy piramid i która suchą nogą przeszła przez Cieśninę
Beringa. A do tego jeszcze widziała daleką przyszłość. Janet
czuła, że każde słowo Deeny wypełnia luki, jakie pozostawiło
wychowanie taty i edukacja szkolna.
- A po co ci te skrzydła?
Deena spojrzała na zwisające bezwładnie skrzydła.
- To są ogniwa słoneczne, które stanowią napęd dla
kombinezonu. A ten kombinezon to cudo, jeśli działa
prawidłowo. Widzi w ciemności, grzeje w zimie i chłodzi w
lecie. Bez niego ten człowiek zabiłby mnie z pewnością. -
Pozawiązywała rozdarcia zapewniając Janet, że kostium
również goi rany na ciele.
- Ale nie może za ciebie zadzwonić do domu, co?
- Dom nie będzie istniał jeszcze przez wiele wieków. -
Deena poklepała ziemię. - To jest cały świat, jaki istnieje,
tu i teraz. Myślę, że mogłabym wyryć na skale jakąś
wiadomość podając obecną dokładną datę. Gdyby ktoś kiedyś
znalazł ten kawałek skały, to z pewnością zgłosiłaby się po
mnie jakaś drużyna.
- W porządku - rzekła Janet. Wyglądało na to, że skała
musi jeszcze jakiś czas poczekać. - A co to za historia z
terenami, które "obecnie nazywają się Kanadą"? Przecież
chyba nic złego z Kanadą się nie stało, nie ma mowy o żadnej
wojnie, prawda? - Tata nauczył ją, że większość
Kanadyjczyków to honorowi Amerykanie, którzy mówią po
angielsku, ale nie płacą podatków.
Deena zastanawiała się przez chwilę.
- Pół Halifaxu wyleci w powietrze w wojnie światowej.
- Ach, ale to się już stało. Wybuchł tam kiedyś statek z
amunicją. Starzy ludzie do dziś wspominają ten huk.
- Wobec tego Kanada nie ma się czego obawiać. Granice
narodowe nie mają dla mnie większego znaczenia. Docieramy
wszędzie i dlatego graniczymy ze wszystkimi.
- Chryste - powiedziała Janet. - Całe szczęście, że cię
nie przedstawiłam tacie. Uważa, że już samo graniczenie z
Meksykiem jest wystarczającym złem. Mamy piwnicę zawaloną
konserwami, na wypadek gdyby komuniści ogłosili rząd
światowy albo demokraci oddali stan Maine Indianom.
- Noga Sowietów nigdy nie postanie w Maine ani Indianie
nie odzyskają tych terenów.
- Tata w to nigdy nie uwierzy.
- Czy twój ojciec jest takim niedowiarkiem?
- Tata ma swoje poglądy, których się trzyma. Nie wierzy
rządowi, odkąd z papierowych pieniędzy usunięto napis o
równowartości w srebrze. Mam nadzieję, że nie będzie też
żadnego kataklizmu nuklearnego?
- W każdym razie o niczym takim nie słyszałam.
- Do diabła. Straciliśmy masę czasu na te przygotowania.
Całe weekendy spędzone w lesie tylko o jagodach i ziołach.
- Zdaje się, że twój tata boi się cudzoziemców - rzekła
Deena.
Janet podniosła patyk i złamała go.
- Ależ skąd. Niektórych wręcz podziwia. Na przykład
takiego faceta, który powiedział, że Żydzi nie powinni żyć
wśród innych narodów, tylko gdzieś się wynieść.
- To twój ojciec popiera Hitlera?
- Nie, ten człowiek nazywał się Mojżesz. Tata przypiął
sobie na ścianie jego podobiznę. Wykapany Charlton Heston,
tylko młodszy.
Wzrok Deeny pobiegł gdzieś w dal pomiędzy brzozami.
- I ty tak z nim jesteś w tej chacie przez całe życie? -
spytała na koniec.
- Przez całe życie. Od kiedy skończyłam dwadzieścia lat,
sprawa stała się delikatna. Chciałam iść na studia i zostać
archeologiem - Miała ochotę dodać: "Jak ty".
Deena nie odwzajemniła jej uśmiechu.
- A twoja matka?
- Nie mam matki od czwartego roku życia. - Deena
poruszyła bolesną strunę, ale rozmowa z tą przybyszką z
przyszłości była stosunkowo łatwa. Jakby Janet rozmawiała z
osobą dokonującą spisu ludności. Powiernica w srebrnym
kombinezonie. Z wiekiem Janet odkryła, że jest coraz więcej
spraw, o których nie może rozmawiać z tatą. - Mama od nas
odeszła. Tata wziął mnie do pracy, bo mama powiedziała, że
chce chociaż na jeden dzień zostać tylko z dwójką młodszych
dzieci - Jimem juniorem i Sharon. Kiedy wróciliśmy, nie było
żadnego listu, żadnego wyjaśnienia, nie było też mamy.
- I nie wiedzieliście, dlaczego odeszła?
- Wtedy nie. I przez długie lata nie. Teraz rozumiem, jak
musiało jej być ciężko. Wyszła za mąż jako szesnastoletnia
dziewczyna i w ciągu czterech lat urodziła trójkę dzieci.
Tata uważa, że kontrola urodzin to spisek
antychrześcijański. Jest zdania, że nie bez powodu w Biblii
mówi się o tych wszystkich "zrodzonych". Mama rzeczywiście
musiała potrzebować wytchnienia. Była swego rodzaju
hippieską. Kłócili się jak wszyscy diabli, ale tata
twierdzi, że rozwód to takie samo zło jak skrobanka. W ten
sposób podzieliła się z nim rodziną. Widać nie zależało jej
na mnie.
- A chciałabyś się z nią zobaczyć? - Deena zapytała od
niechcenia, jakby mówiła o zakupach w domu towarowym. -
Chciałabym ci się jakoś odwdzięczyć. Jesteśmy bardzo dobrzy
w tropieniu ludzi.
Janet patrzyła wystraszona i zdziwiona. Było to coś
bardziej realnego i osobistego od piramid czy nawet
przyszłości Kanady. Porzucenie przez mamę i pozostawienie z
tatą miało w życiu Janet decydujące znaczenie. Gdyby zdołała
przebaczyć, to czy rzeczywiście chciałaby po tylu latach
spotkać się z tą kobietą?
- Nie mogę zmienić tego, że odeszła - rzekła Deena, jakby
czytała myśli Janet. - Przeszłość to przeszłość.
Doświadczony podróżnik w czasie nie próbuje tego, co
niemożliwe. To tak jakbyś chciała wyjść przez okno na
wysokim piętrze, żeby wypróbować prawo ciążenia. Nie można
zmienić twego dotychczasowego życia. Ale możemy ją znaleźć
dla ciebie teraz.
Zabrzmiało to tak, jakby Deena miała na myśli jakieś
czary. Jeżeli rzeczywiście chce coś dla niej zrobić, to czy
jest sens, żeby traciła czas na wyśledzenie jej stukniętej
matki? Przecież Janet nie jest adoptowanym dzieckiem, które
poszukuje swojej "prawdziwej" mamy. Wie, że jej prawdziwa
mama to zwykła szmata.
- Może lepiej podaj mi numery wygranych na loterii.
Deena spojrzała, jakby nie wiedziała, co to takiego
loteria. Przez te podróże w czasie ci ludzie muszą tracić
wiele przyjemności.
- Ja naprawdę nie chciałabym ci komplikować życia.
Najpierw pomóż mi dostać się do domu, a dopiero potem się
nad tym zastanowisz.
A jednak myśl o zobaczeniu matki jakoś Janet nie
opuszczała. Może sprawiły to stanowczość i pewność w głosie
Deeny, która mogła wiedzieć o przyszłości więcej niż mówiła,
ale Janet postanowiła nie pytać.
Przebyły kawał drogi, zanim dotarły, dobrze na południe,
do autostrady federalnej nr 1, potem zaś z rykiem silnika
pomknęły wzdłuż wybrzeża, już po ciemku, z zasuniętym dachem
jeepa i podkręconymi oknami. Im bardziej zbliżały się do
bramy, tym bardziej ożywiona i czujna stawała się Deena. I
dobrze, bo perspektywa ponownego spotkania z wymachującym
siekierą szaleńcem miała zupełnie odwrotny wpływ na Janet,
która się nieźle spociła podczas jazdy.
Srebrna ręka Deeny spoczęła na dźwigni biegów.
- Nie masz się czego obawiać. Ze mną jesteś bezpieczna.
- Deena, ja nie chcę opuszczać t u i t e r a z.
- Nie ma potrzeby. Ja tylko pójdę skontaktować się z moją
podstacją i zaraz wracam. Mogę nawet zadzwonić do bramy,
gdzie jest mój zespół, zanim przyjedziemy. Niewykluczone
zresztą, że zobaczysz dwie Deeny. Ale tym się nie przejmuj.
- Potrafisz to zrobić?
- To nie jest niemożliwe. Rano mogłam nie pójść po prostu
na plażę i się nie uratować. Ta scena jest już przesądzona;
coś mnie zatrzyma.
- Na przykład co?
- Kto wie? Po prostu wiem, że się nie uratuję. A poza tym
gdybym się uratowała, straciłabym to popołudnie z tobą.
Skręciły z asfaltowej szosy i Janet pochyliła się nad
kierownicą, z lękiem myśląc o tym, co się czai poza
zasięgiem jej świateł. Deena, z naciągniętym na głowę
kapturem, prowadziła ją zapewniając, że ta ciemność przed
nimi to jasny dzień. W swoim pełnym kostiumie znów była
bajecznym robotem-widmem. Może to i było konieczne, ale na
pewno nie dodawało otuchy. A jednak spod tej maski Deeny w
dalszym ciągu emanował spokój i pewność siebie, które
przywiodły je aż tutaj.
- O, tu, prosto. Ten kawałek gołej plaży.
- Ta brama wydaje się piekielnie niepewna. A co się
stanie, jak się wyłonisz i plaża będzie pod wodą?
- My tak nawet wolimy. Wyjść pod wodą to znacznie
bezpieczniejsze i bardziej prywatne. Dzięki temu
kombinezonowi mogę oddychać pod wodą.
Deena miała więc odpowiedź na wszystko. Janet
zachichotała, trochę histerycznie, wyobraziła sobie bowiem,
jak brama zostaje otwarta i jak wody Zatoki Fundy wdzierają
się do środka zalewając przyszłość. Ale Deena nie wydawała
się tym zatroskana. Nadświetlne metro nie może działać w ten
sposób.
Nie było ani śladu powracającego do domu zespołu Deeny.
Janet skierowała długie światła jeepa tam, gdzie według
Deeny miała znajdować się brama. W zdenerwowaniu złapała za
plecak, gotowa rozwalić każdego barbarzyńcę, jaki jej stanie
na drodze.
Tata zawsze starał się rozbudzić w niej zainteresowanie
bronią. Na Boże Narodzenie zaskoczył ją nawet kupując na
czarnym rynku colta AR-15, przerobionego na ogień ciągły.
Tata nie wierzył w żadne Uzi ani broń NATO czy inne
zagraniczne bzdury. Kałasznikow był dla niego cholernie
nieamerykański. Czy Wyatt Earp używałby chińskiej wersji
rosyjskiej spluwy? Ni cholery - dla Wyatta był dobry akurat
właśnie colt. Teraz żałowała, że kazała ojcu tego colta
zabrać; jego nie zaspokojone pragnienie syna było aż nazbyt
oczywiste. Matka zabrała mu jedynego potomka męskiego,
zostawiając córkę.
Wysiadając z jeepa Janet słyszała szum fal i widziała
migotliwą powierzchnię Atlantyku. Mgła uniosła się, za nimi
wznosiła się czarna ściana sosen i widmowe zagłębienia
znaczące bezkres plaży.
Deena przemierzała mroczną przestrzeń lśniąc srebrem
kombinezonu. Wpatrywała się w ciemność.
- Nie ma nikogo. Pewnie dzikus się nie pokazał i dlatego
nie było sensu wysyłać drużyny, chyba że...
Chyba że stanie się coś potwornego i to bardzo szybko. I
tak nieoczekiwanie, że nikt nie zdoła tego powstrzymać.
Janet zaczynała rozumieć całą tę historię z punktami w
czasoprzestrzeni. Żadna drużyna nie zjawi się po to tylko,
żeby być świadkiem rzezi, której nie będzie w stanie
zapobiec.
W promieniach reflektorów Deena przypominała rzucony na
piasek gigantyczny srebrny znaczek z maski samochodu.
- Jeszcze kawałek możesz ze mną iść. Byłoby to nawet dla
ciebie bezpieczniejsze.
Janet potrząsnęła głową. Nie była przygotowana na
przyszłość; sama myśl o ewentualnym zobaczeniu się z matką
już ją wystarczająco zniechęcała.
- Przynieś ze sobą numery wygranych na loterii albo
zwycięzców w przyszłorocznych rozgrywkach Suffolk Downs.
W swojej srebrnej masce Deena robiła wrażenie już bardzo
odległej.
- Dobrze, do zobaczenia. Dla ciebie nie potrwa to nawet
sekundy. Dla mnie trochę dłużej, więc na razie...
Janet dostrzegła podnoszący się cień. Z najbliższego
zagłębienia poderwała się ociekająca piaskiem gigantyczna
postać. W blasku reflektorów zobaczyła grubo ciosaną twarz
dzikusa z rozwichrzonymi włosami i czarną brodą. Szedł
prosto na nie wlokąc połyskliwe ostrze osadzone na długim
drzewcu.
Panika na wszystkich frontach. Zanim zdołała przyzwoicie
krzyknąć, została zwalona potężnym ciosem.
- To nie ja, ty kretynie! Ja jestem osobą postronną,
kibicem siedzącym za blisko bramki. Chwileczkę! - Ale pod
wpływem odrętwiającego ciosu Janet zrobiła salto lądując w
oślepiającym blasku reflektorów. Światło i ciemność wymazały
plażę. Nie mogąc złapać tchu, Janet klęczała na piasku i
pluła żwirem w oczekiwaniu na uderzenie siekiery. Pochłonął
ją gigantyczny ciężar; reflektory zgasły.
Uczta umarłych
Dławiąca ciemność trzymała ją jakby w cielesnym uścisku.
Następnie Janet poczuła, że ktoś ją wlecze po gorącym piasku
oślepioną przez jaskrawe światło dzienne. Słyszała, jak pod
prażącym słońcem fale uderzają o brzeg. Ale i ona uderzała
kogoś swoim plecakiem z całej siły, co jednak nie robiło na
tym kimś najmniejszego wrażenia.
Gałązki krzewów łapały ją za dżinsy i kurtkę, ale dopiero
gdy znalazła się w chłodnym mroku pod drzewami, znów mogła
widzieć. Poprzez krzewy, przesłaniające jej widok,
odróżniała garbate wyspy u ujścia zatoki. Było to ponad
wszelką wątpliwość wybrzeże Maine, Janet miała jednak
niemiłe uczucie, że znajduje się w punkcie czasoprzestrzeni
odległym od Eastport, USA.
Uwięziona w mocnym uścisku barbarzyńcy, potykała się o
korzenie drzew, porażona świadomością, że znajduje się z
dala od domu, w mocy olbrzyma, który mógł z nią zrobić
dosłownie wszystko. Nie było nikogo, kto by przyszedł jej z
pomocą - ani policji, ani armii, ani gwardii narodowej -
tylko ciemne ścieżki lasu. A najgorsze, że nie było taty.
Jakaż okazała się głupia. Przecież miała w ręku telefon. Już
tata dałby temu Conanowi Barbarzyńcy powąchać śrutu, ale
nie, ona Deenie. Ufaj w przyszłość. "Ja po ciebie
wrócę". Do diabła, jest skończoną idiotką! Ma to, na co
zasłużyła.
Kiedy dotarli tam, gdzie powinna była znajdować się
asfaltowa szosa hrabstwa, Janet darła się jak opętana:
- Puszczaj mnie, ty długowłosy, stuknięty sukinsynu! -
Ale najwyraźniej angielszczyzna nie miała tu żadnego
zastosowania. Był to prawdopodobnie jeszcze jeden nielegalny
imigrant, który przyjechał obmacywać dziewczyny, ale nie
nauczył się języka. Przeklinanie i miotanie się było
całkowicie bezcelowe, więc Janet trzymając go na odległość
wyciągniętego ramienia zaparła się obcasami.
Dzikus zatrzymał się, usiadł, ale nie puścił jej ręki.
Oparty o pień drzewa, z idiotycznym uśmieszkiem zadowolenia
na twarzy, wyglądał jak pół kamienicy. Był tak groźny, jakim
go zapamiętała z pierwszego spotkania: wielkie bicepsy,
broda i rozczochrane włosy. Przypominał członków gangów
motocyklowych, którzy przyjeżdżali w lecie naćpani z
Portland autostradą federalną nr 1 poszukując piwa i okazji
do gwałtu. Broszka, którą spięty był płaszcz mężczyzny,
przedstawiała węża połykającego własny ogon - symbol wybitnie
nieprzyzwoity. W ciężkim płaszczu, wełnianej spódnicy i
skórzanych sztylpach wyglądał jak przebieraniec. Janet
dosłownie konała z gorąca i marzyła o oswobodzeniu ręki już
choćby po to, żeby móc zdjąć kurtkę.
Czuła jak narasta w niej przerażenie. Po prostu było
lato. W powietrzu roiło się od owadów, a słońce stało
nieprawdopodobnie wysoko. Drzewa okrywało gęste zielone
listowie. Ogromne dęby i klony, pomieszane ze znacznie
wyższymi jodłami i cyprysami. Znikły młode sosny, wśród
których się wychowała, znikły ciągnące się wzdłuż plaży
równinne pastwiska. Patrzyła na wysoki las, który musiał
mieć setki lat albo nigdy nie był karczowany.
Spojrzała na dzikusa.
- Kim jesteś?
Jeżeli tkwili głęboko w przeszłości, zanim pierwsi
osadnicy wykarczowali lasy, to co robił tutaj Conan? Nie był
bliższy Hiawacie niż ona sama. Jeśli zaś znajdowali się
daleko w przyszłości, kiedy już lasy zdążyły odrosnąć, to
wobec tego przyszłość była znacznie nędzniejsza niż Janet
sobie wyobrażała.
Mężczyzna odpowiedział na pytanie, ale nie na wiele jej
się to zdało. Jego język, wprawdzie melodyjny, nie był
jednak ani hiszpańskim, ani francuskim, nie przypominał też
Janet żadnego ze znanych jej słów indiańskich. W każdym
razie dzikus nie mówił po angielsku. Byłoby to za łatwe. A
przecież wypowiadane przez niego słowa miały w sobie coś
odlegle znajomego, jakby zapamiętanego z filmu. Choć
wydawało się to mało prawdopodobne. Tata uważał zagraniczne
filmy za element zmowy antychrześcijańskiej. Monty Pythona
musiała oglądać ukradkiem. Język mężczyzny wydał jej się
jednak ładny, nie licujący z jego obrośniętą fizjonomią.
Te niby znajome dziwne dźwięki podkreślał fakt,
że mężczyzna powtarzał w kółko coś jakby "Ja-nant", chociaż
dźwięk "j" wymawiany nieprawidłowo brzmiał jak "dż".
- Tak - poklepała się po piersiach. - Ja Janet, ty
Tarzan. - Chociaż dzikus przypominał Tarzana bardziej z
muskułów niż z czystych rysów Lorda Greystoke'a. Czyżby on
rzeczywiście znał jej imię? To chyba niemożliwe. Była
przekonana, że nie spędził popołudnia w barze Eastport
popijając piwko i przepytując chłopaków, kto to jest ta
dziewczyna, która kopie na terenie starej indiańskiej osady.
Tym razem mężczyzna poklepał się po piersiach i
powiedział coś, co zabrzmiało jak "Bran". A następnie
wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. Przeraziło ją to nie
na żarty, ale się nie cofnęła. Dotykając jej powiedział
"Ban". Ten "Bran" i "Ban" najwyraźniej go rozbawiły, bo
roześmiał się z własnego dowcipu. Wszystko wskazywało na to,
że świetnie się dogadują t e r a z. Mężczyzna był
najwyraźniej przekonany, że nawiązali rozmowę... może nawet
puści jej rękę...
I rzeczywiście po chwili puścił, z taką miną, jakby
chciał powiedzieć: "A teraz możesz sobie wrzeszczeć, ile
wlezie, na cały las". Wstała niemal ze szlochem i
rozglądając się dokoła stwierdziła w przerażeniu, że to, czy
dzikus ją trzyma, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia,
ponieważ i tak nie miałaby dokąd uciec. Mężczyzna bełkotał
dalej usiłując ją uspokoić i nazywając "Ban-Ja-nant". W
pewnym momencie sięgnął pod płaszcz, skąd wyjął coś w
rodzaju skórzanego portfela wielkości mniej więcej damskiej
torebki, otworzył go, wyjął coś ze środka i ofiarował jej.
Janet spodziewała się chustki do nosa, ale był to kawałek
naprawdę starożytnej suszonej wołowiny, znacznie gorszy niż
te, które się widuje przy kasach sklepowych między
czerstwymi pączkami a papierem toaletowym.
- Zrób mi tę uprzejmość - powiedziała Janet. - Pocałuj mnie
w dupę.
Mężczyzna usiadł i zaczął żuć; Janet ocierając oczy
bezwładnie osunęła się na ziemię.
Wyciągnął w jej stronę do połowy zjedzoną wołowinę.
Odepchnęła jego rękę.
- Jedzenie starej końskiej skóry jest całkowicie w twoim
stylu - rzekła Janet. - Ja jestem od trzynastego roku życia
wegetarianką, a poza tym nie wezmę nic z twojej ręki, nawet
gdybyś mi podawał najlepszy stek. Kto wie, w którym punkcie
czasoprzestrzeni padła ta krowa? Jest w tym wystarczająco
dużo złej karmy, żebyś dostał choroby pyska i racic.
Bran nie wyglądał na takiego, co przebiera w towarach,
więc Janet sięgnęła do plecaka i wyciągnęła kanapkę z serem,
żeby mu pokazać. Na sam widok kanapki poczuła jednak
potworny głód i zaczęła jeść. Od jej ostatniego posiłku
musiały minąć całe wieki.
Podczas jedzenia przeszukała swoje kieszenie i plecak.
Solidnie przygotowała się do spędzenia nocy poza domem.
Zabawne. Miała jeszcze jedną kanapkę z serem, nylonowy
śpiwór, jednopalnikową kuchenkę gazową, niezbędnik,
aluminiowy termos, małą wodoszczelną puszkę z zapałkami,
parę gumiaków, zegarek na rękę, pięć dolarów w banknotach,
trzy ćwierćdolarówki, dwie pięciocentówki, sześć pensów i
monetę dolarową z głową Statui Wolności, na szczęście. To
wszystko plus dżinsy i kurtka puchowa, nie licząc trykotowej
bawełnianej koszulki, skarpetek i bielizny, stanowiło relikt
cywilizacji przemysłowej, jaki jej pozostał. Jeśli ten
koszmar miałby potrwać dłużej niż powiedzmy dzień, to z
pewnością dostanie fioła.
Powinna była przynajmniej wziąć derringera, którego tata
dał jej specjalnie, żeby zabierała idąc na randki. Nie miała
dosłownie nic, co by jej zapewniło bezpieczeństwo - ani
penicyliny, ani prezerwatyw, ani nawet scyzoryka. Jeżeli
Tarzan ją zgwałci, to po prostu będzie musiała urodzić jego
dziecko. Przynajmniej AIDS jej nie grozi, no i może nie
wynaleziono jeszcze syfilisu.
Termos był już pusty i czerstwa kanapka z serem więzła
jej w gardle. Bran przyniósł kudłaty bukłak, który kiedyś
stanowił szatę zewnętrzną jakiejś kozy. Pociągnąwszy łyk
poczęstował Janet. Kozia skóra miała tłuste wyłysiałe
miejsca, tam, gdzie się ocierała pod pachą Brana, więc Janet
wstrzymała oddech i szybko łyknęła z bukłaka. Ale równie
szybko wypluła to, co miała w ustach. Nie była to bowiem
woda. Napój przypominał wino, które właśnie zamieniało się w
ocet.
Bran roześmiał się. Co za szczęście, że trafił jej się
porywacz, którego tak łatwo rozbawić. Pociągnął jeszcze raz
i odwiesił bukłak na miejsce. Następnie wstał, wskazał ręką
przed siebie, powiedział coś niezrozumiałego i zaczął iść.
Zanim doszedł do trzeciego drzewa, Janet wrzasnęła:
- Poczekaj, ty małpoludzie, idę z tobą! - W duchu
powiedziała sobie, że nie idzie za nim, tylko za czarną
obręczą na jego ręce. Klucz do bramy był jej jedyną nadzieją
na powrót do domu.
Las przypominał teraz park - drzewa rosły w znacznej
odległości jedno od drugiego. W rzadkim poszyciu Janet
widziała tłuste przepiórki i pomykającą drobną zwierzynę -
być może, były to kuny. Idąc dalej natknęli się na dużego
srebrzystego wilka. Nikt trzeźwy nie widział w Maine wilka
co najmniej od pół wieku, ale zwierzę stało przed nimi
namacalne i zupełnie nie spłoszone, gapiąc się, kiedy
przechodzili.
Kiedy minął szok, Janet zaczęła się martwić o różne
głupstwa, jak na przykład o to, że zostawiła w jeepie
zapalone światła. Rozładuje sobie akumulator. No cóż, będzie
miała dość czasu, żeby coś z tym zrobić. Miną wieki, zanim
ludzie wymyślą baterie, a co do samochodów, potrwa to
jeszcze dłużej.
Przeszli przez ostatnią strefę drzew i nagle otworzył się
przed nimi widok na coś, co stanowiło połączenie ogrodu
warzywnego z wykarczowanym lasem. Wszystkie drzewa, poza
najwyższymi, zostały zredukowane do poczerniałych pieńków,
pomiędzy którymi rysowały się wielobarwne wzgórki porośnięte
kukurydzą, żółto-zielonym gąszczem słoneczników i dyni.
Pośrodku tego wielkiego ogrodu wznosił się prymitywny
ostrokół z cienkich pali poprzetykanych gałęziami, sponad
którego łypały ku nim zaokrąglone dachy długich budynków z
drewna i kory.
Janet stała w palącym słońcu, oszołomiona widokiem
obcego, a jednocześnie znajomego. Była to indiańska wioska,
na której terenie jeszcze wczoraj prowadziła wykopaliska.
Linia brzegu cofnęła się nieznacznie i nadłożyli kawał
drogi, ale budynki nie budziły wątpliwości.
Z osady dochodziła piekielna wrzawa - ludzie śpiewali i
krzyczeli na całe gardło, ale Bran dalej szedł naprzód bez
najmniejszego wahania. Janet szła za jego bransoletą. Przy
bramie położył siekierę na ziemi i uniósł ręce przytykając
wierzch dłoni do ust. Na ich powitanie wyszła grupa
starszych mężczyzn, wymalowanych i wysmarowanych tłuszczem.
Wygłaszali uroczyste mowy, których Janet zupełnie nie
rozumiała. Ich poważny i dostojny sposób bycia nie licował
ze strojami: okrywały ich jedynie naszywane paciorkami
opaski biodrowe, które pozwalały wiatrowi igrać swobodnie z
ich genitaliami.
Żeby nie pozostawać w tyle, Bran wygłosił równie
niezrozumiałą mowę w swoim własnym śpiewnym języku.
Przekonawszy się, że strony nie mogą nawiązać porozumienia,
nagi klub starszych panów zaprosił ich do środka. Ci
dziadkowie o wytwornych manierach, spaleni na piernik, z
kolczykami z muszelek w uszach i tatuowanymi ogonami,
nadawali ton całej osadzie. Jeśli nie liczyć opasek
biodrowych, które się tu i ówdzie trafiały, całe zbudowane z
drewna i kory miasteczko wyglądało jaka obozowisko punkowych
nudystów świętujących Halloween.
Janet otoczył tłum podnieconych Indian: wzruszone
kobiety, dzieciaki z oczami jak spodki, wychudzone psy i
oswojone skunksy - wszystko to gapiło się na nią, jakby to
ona była dziwolągiem. Po wygłoszeniu mów powitalnych
wodzowie podjęli poważne próby nawiązania porozumienia.
Ustawiwszy parę gości na zakurzonych trzcinowych matach
mężczyźni zaczęli robić sugestywne ruchy oznaczające
siadanie. Janet i Bran usiedli. Następnie starcy przeszli do
pantomimy jedzenia i picia, brudnymi paluchami ładując
wyimaginowane jedzenie do ust. Bran skłonił się lekko, co
miało oznaczać przyzwolenie. Możliwe, że już wcześniej tu
jadł.
Kobiety postawiły przed nimi miski pełne delikatnej, ale
sycącej papki z ziarna kukurydzy, z mięsem i suszonymi
jagodami. W miarę jak Janet wyjadała mięso, nastrój
świętowania wyraźnie się wzmagał. Wznoszono okrzyki i
pojawiło się więcej nagich kobiet ze skórzanymi workami na
plecach, pokrzykujących "Hajiii, haiii". Janet o mało nie
zwróciła papki, którą i tak z trudem przełykała. Z każdego
worka szczerzyła się czaszka.
Skórzane worki zawierające ludzkie szczątki oparto
rzędami w pobliżu mat tworząc w ten sposób galerię zmarłych.
Następnie przed tymi nowymi gośćmi ustawiono miski z
jedzeniem. Przerażona Janet siedziała skulona obejmując
własne nogi. Całkowicie straciła zainteresowanie dla
posiłku. Przeszłość jawiła jej się wielkim odrażającym domem
wariatów, w którym silną ręką rządzą pacjenci.
Bran jadł jak świnia. Uśmiechając się do wszystkich
wymieniał niezrozumiałe dowcipy z obsługującymi ich nagimi
kobietami. Kilka z nich miało na biodrach pasy naszywane
muszelkami. Bezwstydne flądry. Odchodząc kręciły w stronę
Brana wielkimi tyłkami. W tym samym czasie inne kobiety
pochlipywały drąc się za włosy i rozbijając gliniane garnki,
które Janet miała kiedyś wykopywać.
Uczta umarłych trwała cały dzień, choć żaden z drogich
nieobecnych nawet nie ruszył papki ani mięsa. W powietrzu
dosłownie roiło się od niebieskich much, które obsiadły
ciała i miski z jedzeniem. Niektóre usiadły nawet na porcji
Janet. A, niech im będzie. Ogłupiała od upału i widoku
tego, co się wokół niej działo, Janet powoli dostawała
bzika.
Późnym popołudniem zaprowadzili ją do dużej, chłodnej
chaty, gdzie padła półprzytomna. Przebywszy okres od
północy do południa w przeciągu kilku sekund Janet cierpiała
na ciężki przypadek niedospania. Obudziła się, kiedy kobiety
wtaszczyły na wieczór do chaty swoich zmarłych. Znów zaczął
się ten sam koszmar, ale teraz już znosiła go lepiej. Spała
dobrze, a jej zegarek wskazywał godzinę dziesiątą rano czasu
wschodniego. Domyślała się nawet, dokąd wędrują kości
zmarłych na noc. Zawsze zdumiewało ją wielkie cmentarzysko
za wioską. Jakim cudem tyle osób mogło być pochowanych
jednocześnie? Teraz już wiedziała.
Całkowicie rozbudzona patrzyła, jak kobiety zamieniają
chatę w jedną wielką koszmarną trupiarnię. W przyćmionym
świetle ognisk czyściły i przystrajały całe pokolenia swoich
zmarłych w różnych stadiach rozkładu, przemawiając do nich
pieszczotliwie i popłakując. Wbrew swojej woli Janet
zauważyła u siebie zrozumienie i akceptację dla tego, co
robiły. Kobiety żegnały się z utraconymi rodzicami, dziećmi
i kochankami, pełne współczucia i czułości, których nie były
w stanie osłabić smród i robactwo. Oszołomiona, przyglądała się
jak ich myją, ubierają w futra i naszyjniki i stroją tak,
że na tle reszty mieszkańców osady wyróżniali się elegancją.
Zapdając w niespokojny sen Janet ze łzami w oczach
przysięgała sobie, że jeśli kiedykolwiek wróci do domu, to z
całą pewnością wyrzuci szpadel.
Nazajutrz o świcie Bran był gotów do dalszej drogi. Bóg
jeden wiedział, dokąd zamierzał iść, ale Janet
postanowiła mu towarzyszyć. Tej nocy miała straszne sny:
wszędzie widziała czaszki - w ciemnych kątach, w ziemi,
poprzez warstwę ludzkiego ciała. Mieszkańcy wioski
wyposażyli