Robertson Garcia - Not fade away

Szczegóły
Tytuł Robertson Garcia - Not fade away
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Robertson Garcia - Not fade away PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Robertson Garcia - Not fade away PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Robertson Garcia - Not fade away - podejrzyj 20 pierwszych stron:

R. Garcia y Robertson Not Fade Away Buddy Holly'emu; również Fletcherowi Prattowi R.A. Heinleinowi, R.E. Howardowi i H. Beamowi Piperowi, którzy uważają, że ani przeszłość nie jest taka zła, ani przyszłość taka dobra, na jakie wyglądają. Postacie w płaskim krajobrazie Janet słyszała ostrzegawczy krzyk mew. Mewy to żarłoczne, złośliwe darmozjady, które zawsze zwiastują najgorsze, mimo to jednak spojrzała w górę zostawiając łopatę w świeżo skopanej ziemi. Poranne mgły oblizały czubki traw sprasowując wszystko: morze, ziemię i wiszącą w powietrzu wilgoć w jeden płaski, nieruchomy krajobraz - pastwiska, piaszczysto-żwirowatą plażę, bagniste równiny i gładką, metalicznie połyskującą zatokę. Faliste wzgórze Maine i garbate wyspy majaczyły w mglistej dali jakby oderwane od ziemi. Z mgły wyłoniły się dwie postacie. Myśliwy i ofiara - nasunęło się natychmiast Janet. Pierwsza postać, smukła, drobna, cały czas się potykała. Była tak niematerialna i srebrzysta jak otaczająca ją mgła. Padała i podnosiła się, ślizgała w błocie i znajdowała oparcie dla nóg na żwirowatej plaży brnąc przez słone trawy i burzany. Druga postać, bardziej odległa, ale zarazem i bardziej materialna, starannie stawiała duże kroki idąc przez bagna i wymachując czymś długim i masywnym. Janet patrzyła, jak obie sylwetki oddzielają się od stojących nieruchomo mgieł i zmierzają w jej stronę. Oceniała odległość spoglądając na jeepa, który stał nie opodal w pogotowiu. W górze nad jej głową mewy dalej skrzecząc zataczały koła. Mogłaby wyjechać intruzon naprzeciw. Zobaczyć, co się dzieje. Jakoś się zaangażować. Ci ludzie byli już na ich ziemi, a kiedy ktoś pyta: "Izalim ja stróżem brata mego?" - tata mówił, że Biblia odpowiada "Tak". Ale Janet nie lubiła jeździć po terenie wykopalisk jeepem, którego ciężkie koła miesiły ziemię nad indiańskimi domostwami i cmentarzyskami sprzed setek lat. Szpadel to co innego. Janet uważała go za narzędzie szacowne, delikatnie odsłaniające warstwę gleby jedynie po to, by poznać jej tajemnice. Skorupy naczyń i groty strzał zabierała do domu, ale wielką stertę kości zostawiła na plaży nietkniętą. Prawo do ojcowizny to jeszcze nie prawo do ograbiania zmarłych. Z takim uczuciem, jakby ją ukąsił wąż, obserwowała zbliżające się postacie. Z bliska pierwsza wydawała się niezupełnie ludzka, podobna do na pół tylko przepoczwarzonej ważki, szczupłej i kobiecej w srebrzystym kombinezonie ni to z metalu, ni ze skóry. Tam gdzie kombinezon był rozdarty, łyskało bladoróżowe ciało, z czerwonymi szramami, twarz zaś przypominała jasną błyszczącą maskę z płytkimi zagłębieniami w miejscu oczu, ust i nosa. Dziwny stwór wlókł za sobą po ziemi delikatne, mieniące się kolorami tęczy ciężkie od błota skrzydła. - O Jezu! - Janet wyciągnęła z ziemi ostry szpadel. Nie, na to nie jestem przygotowana - pomyślała. Srebrzysta kobieta-owad potknęła się na bruździe i wpadła do dołu. Szybko jednak stanęła na nogach i podciągnęła się do góry spoglądając Janet prosto w twarz i wyciągając ku niej błagalnym gestem lśniącą rękę zakończoną pięcioma metalowymi palcami. Zagłębienie ust otwarło się i kobiecy głos powiedział: - Pomóż mi. On chce mnie skrzywdzić. Ponad gołym metalowym ramieniem Janet widziała zbliżającą się drugą postać. Był to olbrzym o szerokich barach i czarnej brodzie. Wygolona górna warga ukazywała prostą, groźną krechę ust. Jedwabiste włosy spływały na kark, na którym spokojnie można by zaparkować półciężarówkę. Mężczyzna miał na sobie krótką tunikę, skórzane sztylpy i wełnianą pelerynę spiętą okrągłą miedzianą broszą. W jednej ręce trzymał topór o długim stylisku i nieprzyjemnym półkolistym ostrzu. Zbliżał się powoli, ale zdecydowanie, jak prymitywny kat, który odbył długą drogę i czekał zbyt długo. Obie postacie miały grube matowoczarne obręcze na rękach, ale poza tym różniły się między sobą, jak tylko mogą się różnić dwie ludzkie istoty. Z pewnością nie była to jeszcze jedna para zirytowanych turystów z Bay State * zagubionych w bagnistych równinach Maine. Srebrzysta postać sięgnęła ręką, złapała za materiał pod brodą i ściągnęła sobie przez głowę maskę. Spod maski ukazała się piękna twarz. Twarz kobieca. Jasnoszare oczy, wyraźne kości policzkowe, długi, prosty nos. Pełne wargi powiedziały: - Pomóż mi. On mnie porwał. - Głos zabrzmiał absurdalnie spokojnie. Srebrzysta postać równie dobrze mogłaby pytać, kiedy opadnie mgła albo jak się stąd dostać do Bar Harbor. Janet rzuciła szpadel, zerwała się na nogi i pomogła kobiecie wygramolić się z dołu. Metaliczna tkanina była w dotyku zimna, niemal elektryzująca. Janet czuła jakby kombinezon wyciągał z niej siłę. - Kto ty jesteś? Co się tu dzieje? - Jestem Deena. On mnie skrzywdził. I jeszcze może mnie skrzywdzić. - Chodź, wsiadaj do jeepa. - Janet poprowadziła kobietę do samochodu. Deena usadowiła się na krytym zielonym plastykiem siedzeniu bardzo zręcznie i fachowo. Janet obiegła wóz dokoła, żeby zająć miejsce kierowcy, i wsiadając nacisnęła klakson. Głośny sygnał przestraszył ją; poczuła się głupio. Kluczyki tkwiły w stacyjce. Tak daleko od miasta spokojnie zostawia się kluczyki w samochodzie. Jeszcze kilka kroków i szary, ponury olbrzym, który zbliżał się nieubłaganie, będzie przy nich. Janet zaczęła manipulować kluczykami, żeby jak najprędzej ruszyć. Mężczyzna ani nie przyśpieszył kroku, ani nie uniósł topora. Zachowywał się tak, jakby miał mnóstwo czasu. Srebrzyste palce pogłaskały Janet po ramieniu. Opuściła ją panika, spokojnie naciskając pedały uruchomiła jeepa. Buksujące koła opryskały skórzane sztylpy i wełnianą tunikę mężczyzny fontannami błota. Odjeżdżając z rykiem silnika Janet zdążyła jeszcze dostrzec w bocznym lusterku jego znikającą postać. Stał z szeroko otwartymi ustami, z kropelkami śliny lśniącymi na brodzie, jakby widok ruszającego samochodu wprawił go w osłupienie. Podskakując na wybojach Janet z trudem odnajdowała wiejską drogę, nie mówiąc o trzymaniu się jej. Poczuła się znacznie lepiej, kiedy wjeżdżając w zielony tunel świerków i sosen zobaczyła pod sobą asfalt szosy stanowej. Srebrna ręka dalej spoczywała na jej ramieniu. Janet spojrzała w chłodne, szare oczy. Tak, ta kobieta jest materialna. To wszystko dzieje się naprawdę. Wiatr szalał w otwartym jeepie z szybkością dwukrotnie przekraczającą prędkość jazdy, uniemożliwiając rozmowę. Zwolnij. To nie pora, żeby cię aresztowano. Dlaczego nie? Policja jest nam potrzebna. Czas najwyższy, żeby konna policja hrabstwa zaczęła na siebie zarabiać. Ta kobieta została skrzywdzona, pobita, grożono jej siekierą. Spojrzała na swoją pasażerkę. Jaka kobieta? Przecież ona wiezie białowłosą wróżkę ze zbrukanymi skrzydłami. W Eastport jest granica, a Janet dałaby sobie głowę uciąć, że Deena nie ma ważnej wizy. Instynkt domu kazał jej zjechać z asfaltu w żwirowany gościniec wiodący do farmy ojca, a następnie w drogę prowadzącą do samych drzwi. Potrzebne jej były własne cztery ściany i znajomy telefon, żeby się mogła połączyć z tatą. Podskakując na wybojach przydusiła pedał hamulca; jeep zatrzymał się gwałtownie, kiedy zdjęła nogę z gazu. Wnętrze drewnianej chaty stanowiło bezładne zbiorowisko rzeczy jej i ojca. Grzejniki naftowe, płaszcze nieprzemakalne i buty, wszystko to wisiało przy drzwiach. Na stole walały się porozrzucane papiery razem z wykopanymi kawałkami skorup, suchym chlebem i brudnymi naczynami. Stojące na dole łóżko pokrywały zmięte prześcieradła. Widać było, że ani ona, ani tata nie są domatorami. Wina mamy, że uciekła. Janet złapała za telefon i zaczęła nakręcać numer. Deena zapytała: - Czy to jest komunikator? - Jej głos zabrzmiał lekko, nawet z nutą rozbawienia, jakby była starą przyjaciółką zaintrygowaną nową zabawką Janet. - Tak. To zwykły telefon, nic szczególnego. - Stojąc ze słuchawką w ręku Janet stwierdziła, że na dobrą sprawę nie potrafiłaby właściwie dokładnie powiedzieć, czym jest telefon. Poza tym, że są to druty, przekaźniki, mikrofony i operatorka. To była cała jej wiedza na ten temat. - Proszę cię, nie porozumiewaj się z nikim. - Deena wyciągnęła rękę. I znów Janet poczuła lekki, zniewalający dotyk na ramieniu. Kombinezon sprawował nad nią jakąś dziwną władzę. - Zamierzałam zadzwonić do taty, do mojego ojca. - Położyła słuchawkę, ale nie wypuściła jej z ręki. Deena zaprosiła ją do stołu, za wszelką cenę starając się nie naruszać panującego na nim bałaganu. - Proszę cię, usiądź. Nie chciałabym wprowadzać zamieszania w twoje życie. - Uśmiechnęła się wiedząc, że jej słowa brzmią absurdalnie. Jak może nieznajoma o metalicznej skórze i tęczowych skrzydłach być czymkolwiek innym, jak tylko komplikacją? Jednak jej naturalny wdzięk i pogoda sprawiły, że to Janet poczuła się gościem, który wkroczył w świat Deeny. Unosząc białą brew nieznajoma głębiej wciągała Janet w konspirację. - Nie jestem upoważniona do nawiązywania kontaktów na większą skalę. Śmiech Janet był na granicy histerii. - Ja nie jestem nikim na większą skalę. - Dlaczego? - rzekła Deena. - Masz wielkie serce i jesteś szlachetna. Potrzebowałam pomocy i uzyskałam ją od ciebie. Jestem ci za to bardzo wdzięczna. Dłoń Janet dalej spoczywała na słuchawce. Wolną ręką zrobiła gest w kierunku drzwi. - Ten człowiek. Nie możemy pozwolić mu tak biegać w przebraniu Conana Barbarzyńcy i wymachiwać siekierą. Eastport to małe miasto. Ludzie m u s z ą to zauważyć. Roześmiały się obie. Napięcie prysło, błyskawicznie rozładowane. Denerwujący epizod wydał się nagle czymś humorystycznym. Janet przypomniało się, jak przekręciła kluczyk w stacyjce i jaką zaskoczoną minę miał mężczyzna, kiedy zobaczył, że jeep się od niego oddala. Wyobraziła sobie, jak olbrzym idzie przez miasto z siekierą w ręku, a ludzie pierzchają zamykając się w domach. - Ale powiedz mi, kim on jest? - Janet cisnęły się na usta tysiące pytań, mogła więc równie dobrze zacząć od tego. - Dzikus. Proszę cię bardzo, najpierw porozmawiaj ze mną. A zadzwonić zawsze zdążysz. - Deena podkreśliła subtelny kontrast pomiędzy dzikusem, który ją ścigał, a grzecznym zachowaniem, jakiego oczekiwała od Janet. Janet odłożyła słuchawkę i usadowiła się naprzeciwko Deeny, która wyglądała w sposób niezwykle realny z odrzuconym do tyłu srebrzystym kapturem i z uśmiechem na pięknej twarzy o delikatnych rysach. Wyciągnęła ręce przez stół i przykryła dłonie Janet swoimi w geście niemal modlitewnym, usprawiedliwiającym, znajomym. - Wiem, że muszę ci się wydawać niesamowita. - Ostatecznie w tym, że biegasz w srebrnych trykotach i ze skrzydłami i że cię goni kudłaty Schwarzenegger z wielkim toporem, nie ma jeszcze nic niesamowitego. To jest po prostu coś nie z tego świata. Coś, co się widuje na stoiskach w supermarketach. - Na stoiskach w supermarketach? - Rozumiesz, mam na myśli nagłówki w rodzaju: "Anioł przybywa w UFO - Najazd jaskiniowca na Maine - Dziewczyna prawie rodzi na plaży". Znów się roześmiały. Chichot Deeny zabrzmiał jak dzwonki na lekkim wietrze. - Nie, nie to, że nie z tego świata, ale tak dobrze jest być... - Deena jakby w zagraconej chacie szukała właściwego słowa. - W erze cywilizowanej. - Deena, musisz mi powiedzieć, skąd przychodzisz. Zapomnij o dzikusie z siekierą. Naprawdę ważne jest tylko to. - Szczerze mówiąc, pochodzę dokładnie stąd. - To niemożliwe. Ja znam prawie wszystkich w okolicach Eastport. Nie mogłaś tu być nawet przejazdem. Stąd, ale nie z t e r a z - odparła Deena powoli. - Urodziłam się trochę na północ od tego miejsca. Na terenach, które obecnie nazywają się Kanadą. Teraz jest dwudziesty pierwszy wiek, starego stylu, tak? - Ach nie, jeszcze nie - odrzekła Janet. - Musisz nam dać jeszcze trochę czasu. Do roku 2001 brakuje ładnych kilku lat. - Janet sięgnęła za siebie, wyjęła czajnik i postawiła na piecu, ciepłym jeszcze od rana. Nie zdziwiła się specjalnie słysząc sformułowanie: "Na terenach, które obecnie nazywają się Kanadą". To pasowało do Deeny. Przynajmniej nie upierała się, że pochodzi z Wenus czy jakiejś Andromedy. Do cholery, kupa Kanadyjczyków z Quebecu i Nowej Fundlandii gada, że w gruncie rzeczy Kanada wcale nie jest Kanadą. - Kilka lat temu - westchnęła Deena - no cóż, miał mnie. Rządził bramą i jedyne, co mogłam zrobić, to uciec. Powiem ci coś: najlepiej będzie, jak po prostu sobie pójdę. Tak będzie dla ciebie najlepiej. - Chyba bym zwariowała, gdybyś coś takiego zrobiła - odparła Janet. Umierała ze strachu, że mogłaby się nigdy nie dowiedzieć, na czym polegała jej poranna przygoda. Deena ponownie westchnęła. - Ja mieszkam i pracuję bardzo blisko stąd. Ty byś nazwała to "przyszłością". - Aha. A ty jakbyś to nazwała? - Domem. Z czajnika buchnęła para. Obie dziewczyny zignorowały ten fakt. Deena poprowadziła srebrzystym palcem linię przez stół. - Jadąc tu z plaży - powiedziała - poruszałyśmy się z szybkością mniejszą niż prędkość światła. - Starałam się trzymać mniej więcej w granicach dozwolonej szybkości. Deena położyła drugi palec. - Przeniosłyśmy się z jednego punktu w czasoprzestrzeni do drugiego. Poruszając się z szybkością mniejszą niż prędkość światła, poruszamy się tylko w przestrzeni. Gdy przekraczasz prędkość światła, twój ruch staje się jakby "czasowy". Tracisz zasadę przyczynowo-skutkową przeskakując między punktami w czasoprzestrzeni, których światło nigdy nie łączy. - Proszę cię, tylko mi tego nie demonstruj. - Janet była przekonana, że Deena mogłaby zniknąć bez najmniejszego trudu. - Nie obawiaj się. Chciałabym, żeby to było aż takie proste. - Potrząsnęła głową. Był to gest naturalny i dobrze znany, który niewiele się zmienił. - Kanały do podróży z szybkością ponadświetlną trzeba dopiero zbudować. A do tego potrzebna jest ogromna moc, ale kiedy już zostaną otwarte, wytwarzają własną materię i energię. Najlepsze porównanie to dziury, jakie drążą robaki, albo może nadprzewodniki, chociaż fizyka jest zupełnie inna. Macie nadprzewodniki? - Nie przy sobie. Tata mówi, że władze federalne używają ich do podsłuchiwania naszych telefonów. - To jest jak droga, którą przybyłyśmy. Jedne trasy są łatwe, inne nieprzejezdne. - A ten mężczyzna z siekierą? - Janet wydał się on dość pierwotny. Nie wyglądał na kogoś, czyje zainteresowania wykraczałyby poza własny punkt w czasoprzestrzeni. - Jestem archeologiem prowadzącym wykopaliska w terenie. Badam okresy szczególnej dzikości. Zrobiono na nas zasadzkę, a on mnie porwał i zmusił, bym go zaprowadziła do bramy. Poradził sobie jakoś z ukradzionym kluczem i zawlókł mnie w ten czas i w to miejsce. Przypuszczam, że mnie wykorzystał specjalnie w tym celu, żeby się tu dostać. Janet dotknęła czarnej matowej bransolety na ręce Deeny. - To jest klucz do bramy, tak? - Skąd wiesz? - Po raz pierwszy Deena wydawała się zdziwiona czymś z dwudziestego wieku, starego stylu. - My, dzikusy, mamy swoje sposoby. On też miał taki na ręce. Zupełnie nie pasował do reszty jego stroju. Co zamierzasz z nim zrobić? Deena spuściła oczy. - Nie chciałabym go zostawiać w waszej erze, ale jestem za słaba, żeby zarzucić na niego sieć i wciągnąć z powrotem w jego czas. Gdybym tylko mogła dostać się do domu, przysłałabym brygadę, która by go wytropiła i pojmała. I my mamy swoje sposoby. - A możesz się dostać do domu? - Z tym właśnie jest pewien problem. - Deena uniosła w górę swoje lśniące, szare oczy. - Potrzebna mi będzie twoja pomoc. Wszystko, cokolwiek Deena mówiła czy robiła, wydawało się takie słuszne. Janet nawet nie wyobrażała sobie, by mogła zadzwonić na policję miasta Eastport i powiedzieć, że ma gościa z przyszłości. Ich pomoc w takich sytuacjach sprowadzała się do przekazania obcych przybyszów biuru imigracyjnemu. Deena znalazłaby się w rękach władz, a ojciec ostrzegał Janet, czym to pachnie. Cholerni faceci z władz federalnych z pewnością by ją pokroili na kawałki. A ona, Janet, znalazłaby się na jakimś ekskluzywnym oddziale psychiatrycznym, naszpikowana narkotykami dla zatuszowania sprawy. Nie, wszelkiej niezbędnej pomocy musi udzielić Deenie sama. - Na przykład jaka? - Muszę się dostać do bramy, a jeśli on tam czeka, trzeba go przechytrzyć. Konfrontacja fizyczna byłaby najprawdopodobniej nieskuteczna. Czajnik zaczął gwizdać. Ponury olbrzym z siekierą był chyba ostatnią osobą, z którą Janet chciałaby się spotkać. Może to mimo wszystko jednak było zadanie dla policji. Znalazła dwa niezbyt czyste kubeczki i mało co się nie oparzyła próbując nalać do nich herbaty. - A jak byśmy go miały przechytrzyć? Deena dotknęła zębów srebrnym palcem. - Przede wszystkim musimy się stąd wynieść. Twój pojazd zostawił głębokie ślady w piasku, a ty wcale nie próbowałaś ukryć miejsca, w którym zjechałaś z twardej nawierzchni. Janet postawiła herbatę. - To on mógłby przyjść t u t a j? - Nie od razu. - Deena znów ujęła ją za rękę. - Jechałaś z lekkomyślnie dużą prędkością. Ale on w pogoni za mną pokonał piętnaście stuleci i ocean. To, że dotrze i tutaj, nie jest więc wykluczone. Janet pomyślała, że tata by wiedział, co robić w takiej sytuacji, i znów sięgnęła po telefon. Zawahała się jednak. Tata z pewnością wpadłby do domu ze strzelbą naładowaną najgrubszym śrutem. Tata atakował problemy jak cała cholerna dywizja pancerna. Może lepiej najpierw wysłuchać Deeny do końca. - Zostawimy mu fałszywe ślady, które go tak daleko odwiodą od bramy, że nie wróci przed zmrokiem. A po zmroku będę już miała nad nim przewagę. - Deena naciągnęła kaptur na głowę, tak żeby srebrne zagłębienia trafiły na oczy. - W ten sposób widzę po ciemku. Jeżeli odwaga jest umiejętnością zachowania elegancji w ogniu niebezpieczeństw, to Deena miała ją aż w nadmiarze. Pierwsza część planu wydawała się rozsądna, druga samobójcza, ale Janet aż się paliła do tego, żeby mylić ślady. Gdyby wezwała policję, to istniały równe szanse, że człowiek z siekierą zdąży na miejsce przed nimi. Janet krzątała się nalewając herbatę do aluminionwego termosu i szykując kanapki z serem. Przygotowała też ubranie i śpiwór na wypadek, gdyby przyszło im nocować pod gołym niebem, a następnie wrzuciła to wszystko do plecaka dodając jeszcze niezbędnik i jednopalnikową kuchenkę na butan. Pomyślała, czy by nie zrezygnować z kuchenki, ale ostatecznie parę kilo więcej czy mniej nie miało znaczenia, a gorąca herbata późną jesienią i do tego jeszcze w nocy, to naprawdę ważna sprawa. W liście, który zostawiła ojcu, napisała, że zamierza spać u przyjaciółki. A następnie zapędziła tę przyjaciółkę do jeepa. Na końcu piaszczystej drogi dojazdowej Janet zaparkowała samochód na żwirze i pobiegła zamazać ślady, jakie zrobiła jadąc do domu. Po czym ruszyła ku wzgórzom nie omijając ani jednego miękkiego miejsca, na którym można było pozostawić widoczne odciski opon. Po południu były już daleko na południe od Eastport, prawie na wysokości Bar Harbor, karmiąc po drodze kanapkami z serem żarłoczne wiewiórki i podziwiając, jak ukośne promienie słońca przebijają się przez rzędy świerków i srebrnych brzóz. Było to beztroskie popołudnie i Janet pozbyła się wszelkich podejrzeń co do tego, że Deena mogła być uciekinierką z jakiegoś stanowego szpitala. Wierzyła święcie, że ma do czynienia z kobietą, która była świadkiem budowy piramid i która suchą nogą przeszła przez Cieśninę Beringa. A do tego jeszcze widziała daleką przyszłość. Janet czuła, że każde słowo Deeny wypełnia luki, jakie pozostawiło wychowanie taty i edukacja szkolna. - A po co ci te skrzydła? Deena spojrzała na zwisające bezwładnie skrzydła. - To są ogniwa słoneczne, które stanowią napęd dla kombinezonu. A ten kombinezon to cudo, jeśli działa prawidłowo. Widzi w ciemności, grzeje w zimie i chłodzi w lecie. Bez niego ten człowiek zabiłby mnie z pewnością. - Pozawiązywała rozdarcia zapewniając Janet, że kostium również goi rany na ciele. - Ale nie może za ciebie zadzwonić do domu, co? - Dom nie będzie istniał jeszcze przez wiele wieków. - Deena poklepała ziemię. - To jest cały świat, jaki istnieje, tu i teraz. Myślę, że mogłabym wyryć na skale jakąś wiadomość podając obecną dokładną datę. Gdyby ktoś kiedyś znalazł ten kawałek skały, to z pewnością zgłosiłaby się po mnie jakaś drużyna. - W porządku - rzekła Janet. Wyglądało na to, że skała musi jeszcze jakiś czas poczekać. - A co to za historia z terenami, które "obecnie nazywają się Kanadą"? Przecież chyba nic złego z Kanadą się nie stało, nie ma mowy o żadnej wojnie, prawda? - Tata nauczył ją, że większość Kanadyjczyków to honorowi Amerykanie, którzy mówią po angielsku, ale nie płacą podatków. Deena zastanawiała się przez chwilę. - Pół Halifaxu wyleci w powietrze w wojnie światowej. - Ach, ale to się już stało. Wybuchł tam kiedyś statek z amunicją. Starzy ludzie do dziś wspominają ten huk. - Wobec tego Kanada nie ma się czego obawiać. Granice narodowe nie mają dla mnie większego znaczenia. Docieramy wszędzie i dlatego graniczymy ze wszystkimi. - Chryste - powiedziała Janet. - Całe szczęście, że cię nie przedstawiłam tacie. Uważa, że już samo graniczenie z Meksykiem jest wystarczającym złem. Mamy piwnicę zawaloną konserwami, na wypadek gdyby komuniści ogłosili rząd światowy albo demokraci oddali stan Maine Indianom. - Noga Sowietów nigdy nie postanie w Maine ani Indianie nie odzyskają tych terenów. - Tata w to nigdy nie uwierzy. - Czy twój ojciec jest takim niedowiarkiem? - Tata ma swoje poglądy, których się trzyma. Nie wierzy rządowi, odkąd z papierowych pieniędzy usunięto napis o równowartości w srebrze. Mam nadzieję, że nie będzie też żadnego kataklizmu nuklearnego? - W każdym razie o niczym takim nie słyszałam. - Do diabła. Straciliśmy masę czasu na te przygotowania. Całe weekendy spędzone w lesie tylko o jagodach i ziołach. - Zdaje się, że twój tata boi się cudzoziemców - rzekła Deena. Janet podniosła patyk i złamała go. - Ależ skąd. Niektórych wręcz podziwia. Na przykład takiego faceta, który powiedział, że Żydzi nie powinni żyć wśród innych narodów, tylko gdzieś się wynieść. - To twój ojciec popiera Hitlera? - Nie, ten człowiek nazywał się Mojżesz. Tata przypiął sobie na ścianie jego podobiznę. Wykapany Charlton Heston, tylko młodszy. Wzrok Deeny pobiegł gdzieś w dal pomiędzy brzozami. - I ty tak z nim jesteś w tej chacie przez całe życie? - spytała na koniec. - Przez całe życie. Od kiedy skończyłam dwadzieścia lat, sprawa stała się delikatna. Chciałam iść na studia i zostać archeologiem - Miała ochotę dodać: "Jak ty". Deena nie odwzajemniła jej uśmiechu. - A twoja matka? - Nie mam matki od czwartego roku życia. - Deena poruszyła bolesną strunę, ale rozmowa z tą przybyszką z przyszłości była stosunkowo łatwa. Jakby Janet rozmawiała z osobą dokonującą spisu ludności. Powiernica w srebrnym kombinezonie. Z wiekiem Janet odkryła, że jest coraz więcej spraw, o których nie może rozmawiać z tatą. - Mama od nas odeszła. Tata wziął mnie do pracy, bo mama powiedziała, że chce chociaż na jeden dzień zostać tylko z dwójką młodszych dzieci - Jimem juniorem i Sharon. Kiedy wróciliśmy, nie było żadnego listu, żadnego wyjaśnienia, nie było też mamy. - I nie wiedzieliście, dlaczego odeszła? - Wtedy nie. I przez długie lata nie. Teraz rozumiem, jak musiało jej być ciężko. Wyszła za mąż jako szesnastoletnia dziewczyna i w ciągu czterech lat urodziła trójkę dzieci. Tata uważa, że kontrola urodzin to spisek antychrześcijański. Jest zdania, że nie bez powodu w Biblii mówi się o tych wszystkich "zrodzonych". Mama rzeczywiście musiała potrzebować wytchnienia. Była swego rodzaju hippieską. Kłócili się jak wszyscy diabli, ale tata twierdzi, że rozwód to takie samo zło jak skrobanka. W ten sposób podzieliła się z nim rodziną. Widać nie zależało jej na mnie. - A chciałabyś się z nią zobaczyć? - Deena zapytała od niechcenia, jakby mówiła o zakupach w domu towarowym. - Chciałabym ci się jakoś odwdzięczyć. Jesteśmy bardzo dobrzy w tropieniu ludzi. Janet patrzyła wystraszona i zdziwiona. Było to coś bardziej realnego i osobistego od piramid czy nawet przyszłości Kanady. Porzucenie przez mamę i pozostawienie z tatą miało w życiu Janet decydujące znaczenie. Gdyby zdołała przebaczyć, to czy rzeczywiście chciałaby po tylu latach spotkać się z tą kobietą? - Nie mogę zmienić tego, że odeszła - rzekła Deena, jakby czytała myśli Janet. - Przeszłość to przeszłość. Doświadczony podróżnik w czasie nie próbuje tego, co niemożliwe. To tak jakbyś chciała wyjść przez okno na wysokim piętrze, żeby wypróbować prawo ciążenia. Nie można zmienić twego dotychczasowego życia. Ale możemy ją znaleźć dla ciebie teraz. Zabrzmiało to tak, jakby Deena miała na myśli jakieś czary. Jeżeli rzeczywiście chce coś dla niej zrobić, to czy jest sens, żeby traciła czas na wyśledzenie jej stukniętej matki? Przecież Janet nie jest adoptowanym dzieckiem, które poszukuje swojej "prawdziwej" mamy. Wie, że jej prawdziwa mama to zwykła szmata. - Może lepiej podaj mi numery wygranych na loterii. Deena spojrzała, jakby nie wiedziała, co to takiego loteria. Przez te podróże w czasie ci ludzie muszą tracić wiele przyjemności. - Ja naprawdę nie chciałabym ci komplikować życia. Najpierw pomóż mi dostać się do domu, a dopiero potem się nad tym zastanowisz. A jednak myśl o zobaczeniu matki jakoś Janet nie opuszczała. Może sprawiły to stanowczość i pewność w głosie Deeny, która mogła wiedzieć o przyszłości więcej niż mówiła, ale Janet postanowiła nie pytać. Przebyły kawał drogi, zanim dotarły, dobrze na południe, do autostrady federalnej nr 1, potem zaś z rykiem silnika pomknęły wzdłuż wybrzeża, już po ciemku, z zasuniętym dachem jeepa i podkręconymi oknami. Im bardziej zbliżały się do bramy, tym bardziej ożywiona i czujna stawała się Deena. I dobrze, bo perspektywa ponownego spotkania z wymachującym siekierą szaleńcem miała zupełnie odwrotny wpływ na Janet, która się nieźle spociła podczas jazdy. Srebrna ręka Deeny spoczęła na dźwigni biegów. - Nie masz się czego obawiać. Ze mną jesteś bezpieczna. - Deena, ja nie chcę opuszczać t u i t e r a z. - Nie ma potrzeby. Ja tylko pójdę skontaktować się z moją podstacją i zaraz wracam. Mogę nawet zadzwonić do bramy, gdzie jest mój zespół, zanim przyjedziemy. Niewykluczone zresztą, że zobaczysz dwie Deeny. Ale tym się nie przejmuj. - Potrafisz to zrobić? - To nie jest niemożliwe. Rano mogłam nie pójść po prostu na plażę i się nie uratować. Ta scena jest już przesądzona; coś mnie zatrzyma. - Na przykład co? - Kto wie? Po prostu wiem, że się nie uratuję. A poza tym gdybym się uratowała, straciłabym to popołudnie z tobą. Skręciły z asfaltowej szosy i Janet pochyliła się nad kierownicą, z lękiem myśląc o tym, co się czai poza zasięgiem jej świateł. Deena, z naciągniętym na głowę kapturem, prowadziła ją zapewniając, że ta ciemność przed nimi to jasny dzień. W swoim pełnym kostiumie znów była bajecznym robotem-widmem. Może to i było konieczne, ale na pewno nie dodawało otuchy. A jednak spod tej maski Deeny w dalszym ciągu emanował spokój i pewność siebie, które przywiodły je aż tutaj. - O, tu, prosto. Ten kawałek gołej plaży. - Ta brama wydaje się piekielnie niepewna. A co się stanie, jak się wyłonisz i plaża będzie pod wodą? - My tak nawet wolimy. Wyjść pod wodą to znacznie bezpieczniejsze i bardziej prywatne. Dzięki temu kombinezonowi mogę oddychać pod wodą. Deena miała więc odpowiedź na wszystko. Janet zachichotała, trochę histerycznie, wyobraziła sobie bowiem, jak brama zostaje otwarta i jak wody Zatoki Fundy wdzierają się do środka zalewając przyszłość. Ale Deena nie wydawała się tym zatroskana. Nadświetlne metro nie może działać w ten sposób. Nie było ani śladu powracającego do domu zespołu Deeny. Janet skierowała długie światła jeepa tam, gdzie według Deeny miała znajdować się brama. W zdenerwowaniu złapała za plecak, gotowa rozwalić każdego barbarzyńcę, jaki jej stanie na drodze. Tata zawsze starał się rozbudzić w niej zainteresowanie bronią. Na Boże Narodzenie zaskoczył ją nawet kupując na czarnym rynku colta AR-15, przerobionego na ogień ciągły. Tata nie wierzył w żadne Uzi ani broń NATO czy inne zagraniczne bzdury. Kałasznikow był dla niego cholernie nieamerykański. Czy Wyatt Earp używałby chińskiej wersji rosyjskiej spluwy? Ni cholery - dla Wyatta był dobry akurat właśnie colt. Teraz żałowała, że kazała ojcu tego colta zabrać; jego nie zaspokojone pragnienie syna było aż nazbyt oczywiste. Matka zabrała mu jedynego potomka męskiego, zostawiając córkę. Wysiadając z jeepa Janet słyszała szum fal i widziała migotliwą powierzchnię Atlantyku. Mgła uniosła się, za nimi wznosiła się czarna ściana sosen i widmowe zagłębienia znaczące bezkres plaży. Deena przemierzała mroczną przestrzeń lśniąc srebrem kombinezonu. Wpatrywała się w ciemność. - Nie ma nikogo. Pewnie dzikus się nie pokazał i dlatego nie było sensu wysyłać drużyny, chyba że... Chyba że stanie się coś potwornego i to bardzo szybko. I tak nieoczekiwanie, że nikt nie zdoła tego powstrzymać. Janet zaczynała rozumieć całą tę historię z punktami w czasoprzestrzeni. Żadna drużyna nie zjawi się po to tylko, żeby być świadkiem rzezi, której nie będzie w stanie zapobiec. W promieniach reflektorów Deena przypominała rzucony na piasek gigantyczny srebrny znaczek z maski samochodu. - Jeszcze kawałek możesz ze mną iść. Byłoby to nawet dla ciebie bezpieczniejsze. Janet potrząsnęła głową. Nie była przygotowana na przyszłość; sama myśl o ewentualnym zobaczeniu się z matką już ją wystarczająco zniechęcała. - Przynieś ze sobą numery wygranych na loterii albo zwycięzców w przyszłorocznych rozgrywkach Suffolk Downs. W swojej srebrnej masce Deena robiła wrażenie już bardzo odległej. - Dobrze, do zobaczenia. Dla ciebie nie potrwa to nawet sekundy. Dla mnie trochę dłużej, więc na razie... Janet dostrzegła podnoszący się cień. Z najbliższego zagłębienia poderwała się ociekająca piaskiem gigantyczna postać. W blasku reflektorów zobaczyła grubo ciosaną twarz dzikusa z rozwichrzonymi włosami i czarną brodą. Szedł prosto na nie wlokąc połyskliwe ostrze osadzone na długim drzewcu. Panika na wszystkich frontach. Zanim zdołała przyzwoicie krzyknąć, została zwalona potężnym ciosem. - To nie ja, ty kretynie! Ja jestem osobą postronną, kibicem siedzącym za blisko bramki. Chwileczkę! - Ale pod wpływem odrętwiającego ciosu Janet zrobiła salto lądując w oślepiającym blasku reflektorów. Światło i ciemność wymazały plażę. Nie mogąc złapać tchu, Janet klęczała na piasku i pluła żwirem w oczekiwaniu na uderzenie siekiery. Pochłonął ją gigantyczny ciężar; reflektory zgasły. Uczta umarłych Dławiąca ciemność trzymała ją jakby w cielesnym uścisku. Następnie Janet poczuła, że ktoś ją wlecze po gorącym piasku oślepioną przez jaskrawe światło dzienne. Słyszała, jak pod prażącym słońcem fale uderzają o brzeg. Ale i ona uderzała kogoś swoim plecakiem z całej siły, co jednak nie robiło na tym kimś najmniejszego wrażenia. Gałązki krzewów łapały ją za dżinsy i kurtkę, ale dopiero gdy znalazła się w chłodnym mroku pod drzewami, znów mogła widzieć. Poprzez krzewy, przesłaniające jej widok, odróżniała garbate wyspy u ujścia zatoki. Było to ponad wszelką wątpliwość wybrzeże Maine, Janet miała jednak niemiłe uczucie, że znajduje się w punkcie czasoprzestrzeni odległym od Eastport, USA. Uwięziona w mocnym uścisku barbarzyńcy, potykała się o korzenie drzew, porażona świadomością, że znajduje się z dala od domu, w mocy olbrzyma, który mógł z nią zrobić dosłownie wszystko. Nie było nikogo, kto by przyszedł jej z pomocą - ani policji, ani armii, ani gwardii narodowej - tylko ciemne ścieżki lasu. A najgorsze, że nie było taty. Jakaż okazała się głupia. Przecież miała w ręku telefon. Już tata dałby temu Conanowi Barbarzyńcy powąchać śrutu, ale nie, ona Deenie. Ufaj w przyszłość. "Ja po ciebie wrócę". Do diabła, jest skończoną idiotką! Ma to, na co zasłużyła. Kiedy dotarli tam, gdzie powinna była znajdować się asfaltowa szosa hrabstwa, Janet darła się jak opętana: - Puszczaj mnie, ty długowłosy, stuknięty sukinsynu! - Ale najwyraźniej angielszczyzna nie miała tu żadnego zastosowania. Był to prawdopodobnie jeszcze jeden nielegalny imigrant, który przyjechał obmacywać dziewczyny, ale nie nauczył się języka. Przeklinanie i miotanie się było całkowicie bezcelowe, więc Janet trzymając go na odległość wyciągniętego ramienia zaparła się obcasami. Dzikus zatrzymał się, usiadł, ale nie puścił jej ręki. Oparty o pień drzewa, z idiotycznym uśmieszkiem zadowolenia na twarzy, wyglądał jak pół kamienicy. Był tak groźny, jakim go zapamiętała z pierwszego spotkania: wielkie bicepsy, broda i rozczochrane włosy. Przypominał członków gangów motocyklowych, którzy przyjeżdżali w lecie naćpani z Portland autostradą federalną nr 1 poszukując piwa i okazji do gwałtu. Broszka, którą spięty był płaszcz mężczyzny, przedstawiała węża połykającego własny ogon - symbol wybitnie nieprzyzwoity. W ciężkim płaszczu, wełnianej spódnicy i skórzanych sztylpach wyglądał jak przebieraniec. Janet dosłownie konała z gorąca i marzyła o oswobodzeniu ręki już choćby po to, żeby móc zdjąć kurtkę. Czuła jak narasta w niej przerażenie. Po prostu było lato. W powietrzu roiło się od owadów, a słońce stało nieprawdopodobnie wysoko. Drzewa okrywało gęste zielone listowie. Ogromne dęby i klony, pomieszane ze znacznie wyższymi jodłami i cyprysami. Znikły młode sosny, wśród których się wychowała, znikły ciągnące się wzdłuż plaży równinne pastwiska. Patrzyła na wysoki las, który musiał mieć setki lat albo nigdy nie był karczowany. Spojrzała na dzikusa. - Kim jesteś? Jeżeli tkwili głęboko w przeszłości, zanim pierwsi osadnicy wykarczowali lasy, to co robił tutaj Conan? Nie był bliższy Hiawacie niż ona sama. Jeśli zaś znajdowali się daleko w przyszłości, kiedy już lasy zdążyły odrosnąć, to wobec tego przyszłość była znacznie nędzniejsza niż Janet sobie wyobrażała. Mężczyzna odpowiedział na pytanie, ale nie na wiele jej się to zdało. Jego język, wprawdzie melodyjny, nie był jednak ani hiszpańskim, ani francuskim, nie przypominał też Janet żadnego ze znanych jej słów indiańskich. W każdym razie dzikus nie mówił po angielsku. Byłoby to za łatwe. A przecież wypowiadane przez niego słowa miały w sobie coś odlegle znajomego, jakby zapamiętanego z filmu. Choć wydawało się to mało prawdopodobne. Tata uważał zagraniczne filmy za element zmowy antychrześcijańskiej. Monty Pythona musiała oglądać ukradkiem. Język mężczyzny wydał jej się jednak ładny, nie licujący z jego obrośniętą fizjonomią. Te niby znajome dziwne dźwięki podkreślał fakt, że mężczyzna powtarzał w kółko coś jakby "Ja-nant", chociaż dźwięk "j" wymawiany nieprawidłowo brzmiał jak "dż". - Tak - poklepała się po piersiach. - Ja Janet, ty Tarzan. - Chociaż dzikus przypominał Tarzana bardziej z muskułów niż z czystych rysów Lorda Greystoke'a. Czyżby on rzeczywiście znał jej imię? To chyba niemożliwe. Była przekonana, że nie spędził popołudnia w barze Eastport popijając piwko i przepytując chłopaków, kto to jest ta dziewczyna, która kopie na terenie starej indiańskiej osady. Tym razem mężczyzna poklepał się po piersiach i powiedział coś, co zabrzmiało jak "Bran". A następnie wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. Przeraziło ją to nie na żarty, ale się nie cofnęła. Dotykając jej powiedział "Ban". Ten "Bran" i "Ban" najwyraźniej go rozbawiły, bo roześmiał się z własnego dowcipu. Wszystko wskazywało na to, że świetnie się dogadują t e r a z. Mężczyzna był najwyraźniej przekonany, że nawiązali rozmowę... może nawet puści jej rękę... I rzeczywiście po chwili puścił, z taką miną, jakby chciał powiedzieć: "A teraz możesz sobie wrzeszczeć, ile wlezie, na cały las". Wstała niemal ze szlochem i rozglądając się dokoła stwierdziła w przerażeniu, że to, czy dzikus ją trzyma, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia, ponieważ i tak nie miałaby dokąd uciec. Mężczyzna bełkotał dalej usiłując ją uspokoić i nazywając "Ban-Ja-nant". W pewnym momencie sięgnął pod płaszcz, skąd wyjął coś w rodzaju skórzanego portfela wielkości mniej więcej damskiej torebki, otworzył go, wyjął coś ze środka i ofiarował jej. Janet spodziewała się chustki do nosa, ale był to kawałek naprawdę starożytnej suszonej wołowiny, znacznie gorszy niż te, które się widuje przy kasach sklepowych między czerstwymi pączkami a papierem toaletowym. - Zrób mi tę uprzejmość - powiedziała Janet. - Pocałuj mnie w dupę. Mężczyzna usiadł i zaczął żuć; Janet ocierając oczy bezwładnie osunęła się na ziemię. Wyciągnął w jej stronę do połowy zjedzoną wołowinę. Odepchnęła jego rękę. - Jedzenie starej końskiej skóry jest całkowicie w twoim stylu - rzekła Janet. - Ja jestem od trzynastego roku życia wegetarianką, a poza tym nie wezmę nic z twojej ręki, nawet gdybyś mi podawał najlepszy stek. Kto wie, w którym punkcie czasoprzestrzeni padła ta krowa? Jest w tym wystarczająco dużo złej karmy, żebyś dostał choroby pyska i racic. Bran nie wyglądał na takiego, co przebiera w towarach, więc Janet sięgnęła do plecaka i wyciągnęła kanapkę z serem, żeby mu pokazać. Na sam widok kanapki poczuła jednak potworny głód i zaczęła jeść. Od jej ostatniego posiłku musiały minąć całe wieki. Podczas jedzenia przeszukała swoje kieszenie i plecak. Solidnie przygotowała się do spędzenia nocy poza domem. Zabawne. Miała jeszcze jedną kanapkę z serem, nylonowy śpiwór, jednopalnikową kuchenkę gazową, niezbędnik, aluminiowy termos, małą wodoszczelną puszkę z zapałkami, parę gumiaków, zegarek na rękę, pięć dolarów w banknotach, trzy ćwierćdolarówki, dwie pięciocentówki, sześć pensów i monetę dolarową z głową Statui Wolności, na szczęście. To wszystko plus dżinsy i kurtka puchowa, nie licząc trykotowej bawełnianej koszulki, skarpetek i bielizny, stanowiło relikt cywilizacji przemysłowej, jaki jej pozostał. Jeśli ten koszmar miałby potrwać dłużej niż powiedzmy dzień, to z pewnością dostanie fioła. Powinna była przynajmniej wziąć derringera, którego tata dał jej specjalnie, żeby zabierała idąc na randki. Nie miała dosłownie nic, co by jej zapewniło bezpieczeństwo - ani penicyliny, ani prezerwatyw, ani nawet scyzoryka. Jeżeli Tarzan ją zgwałci, to po prostu będzie musiała urodzić jego dziecko. Przynajmniej AIDS jej nie grozi, no i może nie wynaleziono jeszcze syfilisu. Termos był już pusty i czerstwa kanapka z serem więzła jej w gardle. Bran przyniósł kudłaty bukłak, który kiedyś stanowił szatę zewnętrzną jakiejś kozy. Pociągnąwszy łyk poczęstował Janet. Kozia skóra miała tłuste wyłysiałe miejsca, tam, gdzie się ocierała pod pachą Brana, więc Janet wstrzymała oddech i szybko łyknęła z bukłaka. Ale równie szybko wypluła to, co miała w ustach. Nie była to bowiem woda. Napój przypominał wino, które właśnie zamieniało się w ocet. Bran roześmiał się. Co za szczęście, że trafił jej się porywacz, którego tak łatwo rozbawić. Pociągnął jeszcze raz i odwiesił bukłak na miejsce. Następnie wstał, wskazał ręką przed siebie, powiedział coś niezrozumiałego i zaczął iść. Zanim doszedł do trzeciego drzewa, Janet wrzasnęła: - Poczekaj, ty małpoludzie, idę z tobą! - W duchu powiedziała sobie, że nie idzie za nim, tylko za czarną obręczą na jego ręce. Klucz do bramy był jej jedyną nadzieją na powrót do domu. Las przypominał teraz park - drzewa rosły w znacznej odległości jedno od drugiego. W rzadkim poszyciu Janet widziała tłuste przepiórki i pomykającą drobną zwierzynę - być może, były to kuny. Idąc dalej natknęli się na dużego srebrzystego wilka. Nikt trzeźwy nie widział w Maine wilka co najmniej od pół wieku, ale zwierzę stało przed nimi namacalne i zupełnie nie spłoszone, gapiąc się, kiedy przechodzili. Kiedy minął szok, Janet zaczęła się martwić o różne głupstwa, jak na przykład o to, że zostawiła w jeepie zapalone światła. Rozładuje sobie akumulator. No cóż, będzie miała dość czasu, żeby coś z tym zrobić. Miną wieki, zanim ludzie wymyślą baterie, a co do samochodów, potrwa to jeszcze dłużej. Przeszli przez ostatnią strefę drzew i nagle otworzył się przed nimi widok na coś, co stanowiło połączenie ogrodu warzywnego z wykarczowanym lasem. Wszystkie drzewa, poza najwyższymi, zostały zredukowane do poczerniałych pieńków, pomiędzy którymi rysowały się wielobarwne wzgórki porośnięte kukurydzą, żółto-zielonym gąszczem słoneczników i dyni. Pośrodku tego wielkiego ogrodu wznosił się prymitywny ostrokół z cienkich pali poprzetykanych gałęziami, sponad którego łypały ku nim zaokrąglone dachy długich budynków z drewna i kory. Janet stała w palącym słońcu, oszołomiona widokiem obcego, a jednocześnie znajomego. Była to indiańska wioska, na której terenie jeszcze wczoraj prowadziła wykopaliska. Linia brzegu cofnęła się nieznacznie i nadłożyli kawał drogi, ale budynki nie budziły wątpliwości. Z osady dochodziła piekielna wrzawa - ludzie śpiewali i krzyczeli na całe gardło, ale Bran dalej szedł naprzód bez najmniejszego wahania. Janet szła za jego bransoletą. Przy bramie położył siekierę na ziemi i uniósł ręce przytykając wierzch dłoni do ust. Na ich powitanie wyszła grupa starszych mężczyzn, wymalowanych i wysmarowanych tłuszczem. Wygłaszali uroczyste mowy, których Janet zupełnie nie rozumiała. Ich poważny i dostojny sposób bycia nie licował ze strojami: okrywały ich jedynie naszywane paciorkami opaski biodrowe, które pozwalały wiatrowi igrać swobodnie z ich genitaliami. Żeby nie pozostawać w tyle, Bran wygłosił równie niezrozumiałą mowę w swoim własnym śpiewnym języku. Przekonawszy się, że strony nie mogą nawiązać porozumienia, nagi klub starszych panów zaprosił ich do środka. Ci dziadkowie o wytwornych manierach, spaleni na piernik, z kolczykami z muszelek w uszach i tatuowanymi ogonami, nadawali ton całej osadzie. Jeśli nie liczyć opasek biodrowych, które się tu i ówdzie trafiały, całe zbudowane z drewna i kory miasteczko wyglądało jaka obozowisko punkowych nudystów świętujących Halloween. Janet otoczył tłum podnieconych Indian: wzruszone kobiety, dzieciaki z oczami jak spodki, wychudzone psy i oswojone skunksy - wszystko to gapiło się na nią, jakby to ona była dziwolągiem. Po wygłoszeniu mów powitalnych wodzowie podjęli poważne próby nawiązania porozumienia. Ustawiwszy parę gości na zakurzonych trzcinowych matach mężczyźni zaczęli robić sugestywne ruchy oznaczające siadanie. Janet i Bran usiedli. Następnie starcy przeszli do pantomimy jedzenia i picia, brudnymi paluchami ładując wyimaginowane jedzenie do ust. Bran skłonił się lekko, co miało oznaczać przyzwolenie. Możliwe, że już wcześniej tu jadł. Kobiety postawiły przed nimi miski pełne delikatnej, ale sycącej papki z ziarna kukurydzy, z mięsem i suszonymi jagodami. W miarę jak Janet wyjadała mięso, nastrój świętowania wyraźnie się wzmagał. Wznoszono okrzyki i pojawiło się więcej nagich kobiet ze skórzanymi workami na plecach, pokrzykujących "Hajiii, haiii". Janet o mało nie zwróciła papki, którą i tak z trudem przełykała. Z każdego worka szczerzyła się czaszka. Skórzane worki zawierające ludzkie szczątki oparto rzędami w pobliżu mat tworząc w ten sposób galerię zmarłych. Następnie przed tymi nowymi gośćmi ustawiono miski z jedzeniem. Przerażona Janet siedziała skulona obejmując własne nogi. Całkowicie straciła zainteresowanie dla posiłku. Przeszłość jawiła jej się wielkim odrażającym domem wariatów, w którym silną ręką rządzą pacjenci. Bran jadł jak świnia. Uśmiechając się do wszystkich wymieniał niezrozumiałe dowcipy z obsługującymi ich nagimi kobietami. Kilka z nich miało na biodrach pasy naszywane muszelkami. Bezwstydne flądry. Odchodząc kręciły w stronę Brana wielkimi tyłkami. W tym samym czasie inne kobiety pochlipywały drąc się za włosy i rozbijając gliniane garnki, które Janet miała kiedyś wykopywać. Uczta umarłych trwała cały dzień, choć żaden z drogich nieobecnych nawet nie ruszył papki ani mięsa. W powietrzu dosłownie roiło się od niebieskich much, które obsiadły ciała i miski z jedzeniem. Niektóre usiadły nawet na porcji Janet. A, niech im będzie. Ogłupiała od upału i widoku tego, co się wokół niej działo, Janet powoli dostawała bzika. Późnym popołudniem zaprowadzili ją do dużej, chłodnej chaty, gdzie padła półprzytomna. Przebywszy okres od północy do południa w przeciągu kilku sekund Janet cierpiała na ciężki przypadek niedospania. Obudziła się, kiedy kobiety wtaszczyły na wieczór do chaty swoich zmarłych. Znów zaczął się ten sam koszmar, ale teraz już znosiła go lepiej. Spała dobrze, a jej zegarek wskazywał godzinę dziesiątą rano czasu wschodniego. Domyślała się nawet, dokąd wędrują kości zmarłych na noc. Zawsze zdumiewało ją wielkie cmentarzysko za wioską. Jakim cudem tyle osób mogło być pochowanych jednocześnie? Teraz już wiedziała. Całkowicie rozbudzona patrzyła, jak kobiety zamieniają chatę w jedną wielką koszmarną trupiarnię. W przyćmionym świetle ognisk czyściły i przystrajały całe pokolenia swoich zmarłych w różnych stadiach rozkładu, przemawiając do nich pieszczotliwie i popłakując. Wbrew swojej woli Janet zauważyła u siebie zrozumienie i akceptację dla tego, co robiły. Kobiety żegnały się z utraconymi rodzicami, dziećmi i kochankami, pełne współczucia i czułości, których nie były w stanie osłabić smród i robactwo. Oszołomiona, przyglądała się jak ich myją, ubierają w futra i naszyjniki i stroją tak, że na tle reszty mieszkańców osady wyróżniali się elegancją. Zapdając w niespokojny sen Janet ze łzami w oczach przysięgała sobie, że jeśli kiedykolwiek wróci do domu, to z całą pewnością wyrzuci szpadel. Nazajutrz o świcie Bran był gotów do dalszej drogi. Bóg jeden wiedział, dokąd zamierzał iść, ale Janet postanowiła mu towarzyszyć. Tej nocy miała straszne sny: wszędzie widziała czaszki - w ciemnych kątach, w ziemi, poprzez warstwę ludzkiego ciała. Mieszkańcy wioski wyposażyli