Puste Krzeslo - DEAVER JEFFERY
Szczegóły |
Tytuł |
Puste Krzeslo - DEAVER JEFFERY |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Puste Krzeslo - DEAVER JEFFERY PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Puste Krzeslo - DEAVER JEFFERY PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Puste Krzeslo - DEAVER JEFFERY - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jeffery Deaver
Puste Krzeslo
PUSTE KRZESLO
Skanowal i bledy poprawil Roman WalisiakPrzylgnelo do niego przezwisko Pajak, bo wszyscy wiedza, jak bardzo interesuje sie zyciem owadow. Wie, jak zyja i jak umieraja. Wie, jak unikaja swych przesladowcow. Lecz przede wszystkim wie, jak zabijaja. Rozdzial pierwszy.
PRZYSZLA zlozyc kwiaty w miejscu, w ktorym zabito chlopaka i po rwano dziewczyne.
Przyszla tu, bo jest przyciezka mloda kobieta o dziobatej twarzy i nie ma zbyt wielu przyjaciol.
Przyszla tu, bo tego od niej oczekiwano.
Przyszla tu, bo chciala.
Niezgrabna i spocona, dwudziestoszescioletnia Lydia Johansson przebyla pare metrow poboczem szosy numer 112, na ktorym zaparkowala swoja honde accord. Nastepnie zeszla ostroznie w dol skarpy na podmokly brzeg, w miejscu, gdzie kanal Blackwater wpada do rzeki Paauenoke.
Bylo wczesnie rano, ale rownie upalnego sierpnia nie pamietali nawet najstarsi mieszkancy Karoliny Polnocnej, wiec zanim Lydia dotarla na brzeg rzeki, jej bialy fartuch pielegniarski byl juz calkiem przepocony. Z latwoscia znalazla miejsce, ktorego szukala. Mimo lekkiej mgielki zolta policyjna tasme widac bylo z daleka wyraznie.
Odglosy wczesnego ranka. Trele ptakow, jakies zwierze kryjace sie w pobliskich krzakach, goracy wiatr szumiacy w zaroslach i bagiennych trawach.
Boze, az strach! - pomyslala.
Przed oczami stanely jej najbardziej po nure sceny z powiesci Stephena Kinga i Deana Koontza, ktore czytywala wieczorami w towarzystwie wiernej przyjaciolki -szklanki piwa BenJerrys.
-Hej!
-uslyszala nagle meski glos.
Zaskoczona, az podskoczyla w miejscu, o malo co nie wypuszczajac z rak kwiatow. Odwrocila sie.
-Och, Jesse, przestraszyles mnie!
-Przepraszam - rzekl Jesse Corn, stojacy pod placzaca wierzba, w poblizu otoczonej zolta tasma polanki.
Lydia zorientowala sie, ze oboje wpatruja sie w to samo - lsniacy bialy kontur na ziemi, w miejscu, gdzie znaleziono cialo Billyego Staila. Dojrzala ciemna plame. Jako pielegniarka bez trudu odgadla, ze to krew.
-To tutaj sie stalo - wyszeptala.
-Zgadza sie - potwierdzil Jesse, wycierajac czolo i poprawiajac nie sforny kosmyk blond wlosow. Mial na sobie pomiety i przepocony
bezowy mundur policji hrabstwa Paauenoke. Jesse mial trzydziesci kilka lat i byl bardzo przystojny.
-Dawno tu jestes?
-spytala.
-Nie wiem. Chyba od piatej.
-Widzialam jeszcze jeden samochod. To Dzima?
-Nie, Eda Shaeffera. Jest na drugim brzegu rzeki - wyjasnil Jesse, po czym spojrzal na kwiaty.
-Sliczne.
Lydia popatrzyla na pek stokrotek, ktore trzymala w reku.
-Zebralam je wczoraj wieczorem - rzekla, rozgladajac sie naokolo.
-Nie wiadomo, gdzie moze byc Mary Beth?
-Nie mamy pojecia.
-Jesse pokrecil glowa.
-To znaczy, ze jego tez nie znalezliscie?
-Tez nie - potwierdzil Jesse, po czym spojrzal na zegarek, a nastepnie na ciemna ton rzeki, geste trzciny, trawe i gnijacy pomost.
Lydii nie podobalo sie, ze policjant stojacy tu z wielkim pistoletem jest rownie podenerwowany jak ona sama. Jesse zaczal wspinac sie po rosnietym trawa zboczem w strone szosy.
-Bede kolo swojego samochodu - powiedzial.
Lydia Johansson podeszla do miejsca zbrodni.
W tym miejscu rzeka byla gleboka, o brzegach porosnietych wierzbami oraz cedrami
i cyprysami.
Na polnocny wschod rozciagaly sie moczary Great Dismal Swamp, a Lydia swietnie
znala wszystkie legendy zwiazane z tym miejscem: o Pani z Jeziora, o Bezglowym
Maszyniscie.
Jednak to nie te zjawy martwily ja.
Blackwater Landing mialo swojego wlasnego po twora - chlopaka, ktory porwal Mary
Beth McConnell.
Lydia nie mogla przestac rozmyslac o tym wszystkim, co o nim slyszala. O tym, jak uganial sie samotnie po tutejszych wrzosowiskach i lasach, blady i cienki jak trzcina.
Jak zaczajal sie na kochankow, ktorzy parkowali samochody nad rzeka. Jak przykucal na poboczu przed domem i wpatrywal sie w okna, majac nadzieje, ze zobaczy dziewczyne, za ktora wciaz chodzil.
Lydia przeszla sie wzdluz brzegu i zatrzymala przy kepie wysokich traw. Cos poruszylo sie w zaroslach.
Zupelnie jak gdyby ktos tu byl, przyczajony, przywarty do ziemi. Pocieszyla sie, ze to tylko wiatr.
Z po waga ulozyla kwiaty pod sekata czarna wierzba, stojaca w poblizu przerazajacego, bialego rysunku na ziemi.
EDOWI Schaefferowi ze zmeczenia az krecilo sie w glowie. Podobnie jak wiekszosc jego kolegow policjantow byl na nogach juz prawie cala dobe, prowadzac poszukiwania Mary Beth McConnell i chlopaka, ktory ja uprowadzil.
Podczas jednak gdy pozostalym udalo sie przez ten czas wpasc do domu i wykrasc choc kilka godzin snu, Ed nie przerwal wykonywania obowiazkow ani na chwile. Byl nie tylko najstarszym, ale i najpotezniejszym policjantem w wydziale (piecdziesiat jeden lat i sto dwadziescia kilo wagi). Mimo wyczerpania i glodu nie zamierzal przerywac poszukiwan dziewczyny.
Schaeffer przykucnal, by zbadac sciolke lesna, po czym wlaczyl radio.
-Jesse, to ja - wyszeptal.
-Znalazlem slady stop.
Sa swieze.
-Wyglada na to, ze miales racje - rzekl Jesse Corn.
Ed glosil wczesniej teorie, ze chlopak tu wroci.
Blackwater Landing to zawsze byl jego teren.
Przez ostatnie lata czesto mozna go bylo tutaj spotkac.
Schaeffer podniosl sie i ruszyl wzdluz sladow w kierunku, z ktorego
biegly, czyli w glab lasu, oddalajac sie od rzeki.
Okolo stu metrow dalej znalazl stary szalas mysliwski, na tyle duzy, by dac
schronienie trzem, czterem lowcom.
Otwory strzelnicze byly puste, a miejsce robilo wrazenie opuszczonego.
Mimo to...
Dyszac ciezko, Ed Schaeffer wyciagnal rewolwer z kabury. Czy chlopak moze byc uzbrojony, zastanawial sie. Ogarnal go lekki strach.
Skulony, podbiegl do bocznej sciany szalasu. Przywarl do sprochnialego drewna, nasluchujac. Poza slabym brzeczeniem owadow wewnatrz panowala cisza.
Zanim wrocila mu odwaga, wyprostowal sie i zajrzal do srodka przez otwor strzelniczy. Pusto. Zerknal na podloge i na widok tego, co zobaczyl, usmiechnal sie z ulga.
-Jesse!
-zawolal do mikrofonu podekscytowanym glosem.
-Jestem kolo szalasu mysliwskiego, jakies czterysta metrow na polnoc od rzeki. Zdaje sie, ze chlopak spedzil tutaj noc.
Zostawil puste opakowania po jedzeniu i butelki po wodzie. Co tu mamy?
Rolka szerokiej tasmy klejacej. Sluchaj! Jest jeszcze mapa.
-Mapa?
-Wlasnie. Ide o zaklad, ze dowiemy sie z niej, gdzie chlopak trzyma Mary Beth.
Niestety, Edowi Schaefferowi nie dane bylo uslyszec reakcji kolegi na te rewelacje.
Las bowiem wypelnil sie przerazliwym krzykiem Lydii Johansson, a radio Jesseego Corna zamilklo.
NA WIDOK wyskakujacego z zarosli chlopaka Lydia potknela sie, upadla ciezko do tylu i krzyknela raz jeszcze. Chwycil ja za ramiona.
-Boze, blagam, zostaw mnie!
-jeknela.
-Zamknij sie!
-krzyknal z wsciekloscia w glosie.
Byl wysoki, chudy i silny.
Skore mial pokryta czerwonymi plamami, pewnie od trujacego bluszczu. Jego wlosy wygladaly tak, jakby sam je sobie przycial.
Dlugie brudne paznokcie chlopaka wbily sie bolesnie w ramie Lydii. Krzyknela, na co on zatkal jej usta dlonia. Sprobowala wykrecic glowe w bok.
-Blagam, nie rob mi krzywdy...
-Mowilem zamknij sie!
-syknal.
Odruchowo probowala mu sie wyrwac. Przycisnal jej twarz do goracej ziemi. Poczula won gnijacej roslinnosci.
Podczas zmagania sie z Lydia spadl mu jeden but, ale nie zwrocil na to uwagi i znow zatkal jej usta dlonia.
-Lydio, gdzie jestes?
-zawolal Jesse ze szczytu skarpy.
-Milcz...
-nakazal jej chlopak. W jego szeroko otwartych oczach czail sie obled.
-Ruszaj sie, idziemy stad.
Sprobuj wrzasnac, a zobaczysz, co ci zrobie. Rozumiesz?
-Siegnal do kieszeni i wyciagnal noz.
Lydia skinela glowa. Pociagnal ja w strone rzeki.
-Szybko!
-Hejze!
-krzyknal Jesse, ktory wreszcie ich zauwazyl.
Zaczal biec w dol zbocza.
Oni jednak byli juz w malej lodzi, ktora chlopak ukryl w szuwarach. Doslownie wrzucil Lydie do lodki, odepchnal sie od brzegu i zaczal szybko wioslowac w strone drugiego brzegu rzeki.
Dobil do niego gwaltownie, wyciagnal Lydie z lodzi i powlokl ja do lasu, gdzie w gestwinie znalazl sciezke.
-Dokad idziemy?
-jeknela przez lzy.
-Do Mary Beth. Zostaniesz z nia - wyjasnil, po czym pstryknal bez wiednie paznokciami i pociagnal ja w glab lasu.
-ODEZWIJ sie! Ed! - krzyknal zdenerwowany Jesse Corn przez radio - O rany, ale sie porobilo!
-Co sie stalo?
-zawolal Ed Schaeffer i zaczal biec w strone rzeki, skad dobiegl go krzyk.
-Porwal Lydie! Poplynal na drugi brzeg i pobiegl w twoja strone.
-Cholera!
-zaklal Ed i zebral mysli.
-W porzadku.
Pewnie bedzie chcial zabrac swoje rzeczy z szalasu. Schowam sie w srodku i zlapie go, kiedy bedzie chcial wejsc. Jest uzbrojony?
-Nie wiem. Ed westchnal.
-Coz... Postaraj sie tu szybko dotrzec. I wezwij Dzima na pomoc.
Schaeffer zwolnil czerwony przycisk krotkofalowki i spojrzal przez zarosla w strone brzegu.
Nie widac bylo nawet sladu chlopaka i jego nowej ofiary. Dyszac z wysilku, Ed pobiegl do szalasu.
Kopnal drzwi.
Zaskrzypialy ciezko, a on wskoczyl do srodka.
Byl tak rozgoraczkowany, ze poczatkowo nie zwrocil uwagi na zolto-czarne punkciki, ktore lataly mu przed oczami.
Ani na lekkie mrowienie, ktore zaczelo rozprzestrzeniac sie od karku wzdluz kregoslupa.
Nagle jednak mrowienie przerodzilo sie w dotkliwy bol, ktory przeszyl mu barki, ramiona i boki.
-Boze! - krzyknal rozpaczliwie, nadal dyszac, patrzac w przerazeniu na dziesiatki os, ktore oblepialy mu skore.
Sprobowal strzepnac je z siebie, ale tym gwaltownym ruchem tylko rozdraznil owady.
Wylatywaly z wielkiego gniazda, ktore zmiazdzyly kopniete przez niego drzwi. Atakowaly go juz setki owadow.
Rzucil sie do wyjscia, zrywajac z siebie koszule.
Z przerazeniem zobaczyl, ze caly jego brzuch i klatka piersiowa pokryte sa osami. Wrzasnal przerazliwie.
W glowie galopowaly mu mysli. Uciekaj!
Biegnij do rzeki i wskocz do wody. Uda ci sie!
Tak tez zrobil, pedzac na oslep przez las i zarosla, ktore jawily mu sie jako nieostra plama.
Zaraz, zaraz! Co sie dzieje?
Ed Schaeffer uswiadomil sobie nagle, ze wcale nie biegnie. Lezy na ziemi zaledwie dziesiec metrow od szalasu.
Nogi wcale nie niosa go w strone rzeki, lecz wstrzasane sa drgawkami. Przez chwile slyszal jeszcze pulsujace bzykania os, ktore cichly coraz bardziej, az wreszcie zapadla cisza.
TERAZ UZDROWIC go mogl tylko Bog. Lecz Bog najwyrazniej nie mial na to ochoty.
Zreszta mniejsza z tym, poniewaz Lincoln Rhyme byl czlowiekiem nauki, a nie teologiem.
Dlatego nie udal sie ani do Lourdes, ani do zadnego uzdrowiciela baptysty. Przyjechal za to tutaj, do szpitala w Karolinie
Polnocnej, w nadziei, ze stanie sie na powrot normalnym czlowiekiem. Byc moze nie w pelni sprawnym, ale przynajmniej czesciowo.
Siedzial w swym wozku inwalidzkim z motorkiem, czerwonym jak sportowa corvetta.
Wyjezdzal nim po opuszczanej platformie z vana, ktorym wraz ze swym pielegniarzem Thomem i Amelia Sachs przyjechali wlasnie z odleglego o osiemset kilometrow Manhattanu.
Trzymajac w ustach przewod kierowniczy, sprawnie skrecil na chodnik i przyspieszyl, kierujac sie w strone wejscia do Instytutu Badan Neurologicznych Wydzialu Medycznego Uniwersytetu Polnocnej Karoliny w Avery.
Thom schowal platforme do lsniacego czarnego chryslera grand rollx, specjalnie przystosowanego do przewozu pasazerow na wozkach.
-Zaparkuj go na miejscu dla inwalidow - zawolal Rhyme, chichoczac przy tym. Amelia Sachs uniosla brew, spogladajac na Thoma.
-Jest w dobrym nastroju. Wykorzystaj to, bo dlugo nie potrwa - rzekl w odpowiedzi, po czym odjechal.
Amelia pobiegla za Rhymeem, dzwoniac jednoczesnie z telefonu komorkowego do miejscowej wypozyczalni samochodow.
Przez na stepny tydzien Thom bedzie spedzal wiekszosc czasu w pokoju szpitalnym Rhymea, a ona nie moze sie juz doczekac odrobiny swobody. Pozwiedza sobie okolice.
Przyzwyczajona jest do samochodow sportowych, a nie do vanow. Unika aut, ktorych maksymalna predkosc wynosi ponizej 150 kilometrow na godzine.
Po chwili, z rezygnacja, wylaczyla telefon.
-Moglabym jeszcze troche poczekac, ale muzyczke na centrali maja okropna.
Sprobuje pozniej - rzekla, spogladajac na zegarek.
-Do piero wpol do jedenastej, a skwar nie do zniesienia.
Rhyme nie zwracal uwagi na upal, pochloniety myslami o tym, co go tutaj
czeka.
Automatyczne drzwi otwarly sie przed nimi. Znalezli sie w chlodnym korytarzu. Thom dogonil ich, gdy byli juz w windzie. Kilka minut pozniej znalezli drzwi, ktorych szukali.
Rhyme zauwazyl interkom, ktorego obsluga nie wymagala rak.
-Sezamie, otworz sie!
-powiedzial glosno i rzeczywiscie, drzwi otwarly sie na osciez.
-Nie pan jeden wpadl na ten pomysl - wycedzila zgryzliwie sekretarka,
kiedy znalezli sie w srodku.
-Pan Rhyme, prawda?
Powiem pani doktor, ze juz pan przyjechal.
-Bardzo pani laskawa, odparl zadowolony.
DOKTOR Cheryl Weaver byla schludnie wygladajaca, elegancka,
czterdziestokilkuletnia kobieta.
Rhyme natychmiast zauwazyl, ze jest bardzo bystra, a jej silne dlonie wyraznie
zdradzaja profesje chirurga.
Wstala zza biurka, uscisnela rece Amelii i Thomowi, skinela glowa swemu
pacjentowi i rzekla:
-Witam serdecznie.
-Dzien dobry. Po miesiacach poszukiwan i zasiegania opinii, Rhyme doszedl do wniosku, ze
prowadzony wlasnie przez doktor Weaver instytut neurologiczny jest najlepszym osrodkiem badania i leczenia uszkodzen rdzenia kregowego.
-Milo cie wreszcie poznac osobiscie, Lincolnie - rzekla.
-Rozmawialismy wiele razy przez telefon, wiec przepraszam, jesli powtorze cos,
o czym juz wiesz, ale bardzo mi zalezy, bys mial pelna jasnosc, w czym ta
eksperymentalna metoda moze ci pomoc, a w czym nie.
-Rozumiem - powiedzial Rhyme.
-Prosze mowic.
-Uklad nerwowy zbudowany jest z aksonow, ktore przewodza impulsy nerwowe.
W wyniku urazu rdzenia kregowego aksony te ulegaja zerwaniu lub zmiazdzeniu, a
nastepnie obumieraja.
W rezultacie nie przewodza impulsow, przez co informacje z mozgu nie docieraja
do reszty ciala.
Slyszales pewnie wielokrotnie, ze nerwy nie regeneruja sie.
Nie jest to do konca prawda.
W obwodowym ukladzie nerwowym, na przyklad w konczynach, zniszczone aksony moga
sie odtworzyc, natomiast w osrodkowym ukladzie nerwowym, czyli w mozgu i rdzeniu
kregowym - nie.
Przynajmniej nie same z siebie.
Na szczescie jednak poznajemy metody, ktore moga pomoc w ich regeneracji.
Nasze podejscie do tego jest kompleksowe. Stosujemy tradycyjne, chirurgiczne metody, majace na celu odbudowanie struktury kostnej kregow oraz odbarczenie miejsca, w ktorym nastapil uraz. Nastepnie dokonujemy dwoch przeszczepow. Jeden to przeszczep wlasnych tkanek nerwowych z ukladu obwodowego...
-Poniewaz potrafia sie regenerowac?
-domyslil sie Thom.
-To oczywiste.
-Rhyme skarcil go wzrokiem.
Thom byl jedynym z szesciu pielegniarzy, ktory wytrzymal z Lincolnem Rhymeem dluzej niz pare miesiecy.
Pozostalym nie podobal sie jego sarkazm i obrazliwe uwagi. Albo rezygnowali sami, albo wczesniej zostali wyrzuceni przez Rhymea.
-Druga rzecza, ktora przeszczepiamy - kontynuowala doktor Cheryl Weaver -
sa komorki embrionalnego osrodkowego ukladu nerwowego, ktore...
-Mowa oczywiscie o rekinie - wtracil Rhyme.
-Tak, o zarlaczu blekitnym, zgadza sie.
-Lincoln opowiadal nam o tym - wlaczyla sie Amelia.
-Ale dlaczego musi to byc akurat rekin?
-Wzgledy immunologiczne, zbieznosc z ukladem nerwowym czlowieka -wyjasnila doktor Weaver, po czym dodala ze smiechem:
-A poza tym jest to wielka ryba, wiec od jednej sztuki mozna uzyskac mnostwo materialu embrionalnego.
-A dlaczego musza to byc komorki embrionu?
-spytala Amelia.
-Tylko komorki doroslego ukladu nerwowego nie regeneruja sie w sposob naturalny - mruknal Rhyme, poirytowany ich pytaniami.
-To oczywiste, ze uklad nerwowy plodu wciaz sie rozwija.
-Wlasnie. Material embrionalny zawiera komorki macierzyste, zwane tez prekursorowymi. Stymuluja one wzrost tkanki nerwowej.
Poza chirurgia odbarczajaca i mikroprzeszczepami stosujemy jeszcze jedna metode, z ktora wiazemy ogromne nadzieje.
Stworzylismy nowe leki, ktore moga w znaczny sposob pobudzic regeneracje nerwow. Aksony osrodkowego ukladu nerwowego nie regeneruja sie, poniewaz w otaczajacej je oslonce mielinowej znajduja sie bialka, ktore to blokuja. Stworzylismy wiec przeciwciala, ktore atakuja te bialka.
Jednoczesnie podajemy pacjentowi substancje odzywiajaca komorki nerwowe i po budzajaca ich wzrost.
Leki te sa bardzo obiecujace, ale jeszcze nigdy dotad nie podawalismy ich ludziom.
-Czy to jest ryzykowne?
-spytala Amelia Sachs.
Rhyme zerknal na nia, majac nadzieje, ze ich wzrok sie spotka. Znal ryzyko. Nie mial ochoty, by Amelia przepytywala jego lekarke.
-Leki same w sobie nie sa specjalnie niebezpieczne - odparla doktor
Weaver.
-Istnieje jednak pewne niebezpieczenstwo zwiazane z terapia.
U co czwartego pacjenta z porazeniem wszystkich czterech konczyn w wyniku urazu rdzenia w obrebie kregow szyjnych dochodzi do oslabienia pracy pluc. Przy znieczuleniu ogolnym istnieje niebezpieczenstwo niewydolnosci oddechowej. Poza tym stres zwiazany z leczeniem moze doprowadzic do znacznego podwyzszenia cisnienia tetniczego, co z kolei grozi wylewem.
Operacja i wynikajace z niej gromadzenie plynow moga spowodowac dodatkowe uszkodzenia.
-Czyli moze byc z nim jeszcze gorzej?
-spytala Amelia.
Doktor Weaver skinela glowa i spojrzala na karte Rhymea.
-Kontrolujesz jeden miesien glistowaty, dzieki czemu mozesz poruszac
palcem serdecznym lewej dloni oraz panujesz nad miesniami barkow i szyi.
Mozesz stracic nawet to, co ci zostalo, przynajmniej czesciowo.
Mozesz tez przestac samodzielnie oddychac. Musisz rozwazyc te zagrozenia i zdecydowac, czy gra jest warta swieczki. Jesli masz nadzieje, ze znow bedziesz chodzil, to musze cie rozczarowac - to sie nigdy nie stanie.
Podobne metody przynosza tylko niewielka poprawe pacjentom z uszkodzeniem na wysokosci kregow szyjnych, a zadna w przypadku uszkodzenia ich na poziomie C4.
-Jestem hazardzista - odparl szybko Rhyme.
Amelia Sachs spojrzala na niego z niepokojem.
Wiedziala doskonale, ze Lincoln Rhyme w ogole nie jest hazardzista.
-Decyduje sie na zabieg - dodal.
Doktor Weaver skinela glowa.
-Konieczne sa rozne badania, ktore zajma kilka godzin.
Zaczniemy terapie pojutrze.
Musisz jednak najpierw wypelnic tysiace kwestionariuszy - rzekla, po czym spojrzala na Amelie Sachs.
-Pani jest jego pelnomocnikiem?
-spytala.
-Ja jestem - rzekl Thom.
-Zostalem upowazniony do podpisywania dokumentow w jego imieniu.
-Dobrze.
Poczekajcie tu na mnie, a ja zalatwie wszystkie papiery.
Amelia Sachs wstala i wyszla za doktor Weaver z gabinetu.
Rhyme uslyszal jeszcze, jak mowi: "Pani doktor, mam jedno...", po czym drzwi
zamknely sie za nia.
-Konspiracja - mruknal Rhyme do Thoma.
-Bunt w szeregach.
-Martwi sie o ciebie.
-Martwi sie? Ta kobieta jezdzi dwiescie piecdziesiat na godzine i bawi sie w Rambo w poludniowym Bronksie. Ja tylko mam miec wszczepione komorki plodu rekina.
-Wiesz dobrze, o czym mowie.
Rhyme niecierpliwie potrzasnal glowa.
Drzwi otwarly sie i Amelia wrocila do gabinetu.
Za nia wszedl ktos jeszcze, ale nie byla to doktor Weaver, lecz wysoki, zadbany
mezczyzna w policyjnym mundurze.
-Masz goscia - rzekla Amelia.
Na widok Rhymea gosc zdjal kapelusz kowbojski.
-Pan Rhyme?
Nazywam sie Dzim Bell.
Jestem bratem stryjecznym Rolanda Bella. Powiedzial mi, ze ma pan tu byc, wiec przyjechalem z Tanners Corner.
Roland byl kolega Rhymea z policji nowojorskiej i wspolpracowal z nim przy kilku sprawach.
Podal mu tez numery telefonow kilku swoich krewnych mieszkajacych w Karolinie Polnocnej, na wypadek, gdyby czegos potrzebowal po operacji. Dzim Bell byl jednym z nich.
Rhyme od razu dostrzegl podobienstwo: ta sama szczupla sylwetka, dlugie rece, przerzedzone wlosy, ten sam swobodny styl bycia.
-Milo mi pana poznac - rzekl z roztargnieniem. Bell usmiechnal sie smutno.
-Prawde mowiac, nie wiem, czy tak milo. Mamy powazny problem
-wyznal, po czym usiadl na krzesle obok Thoma.
-Jestem szeryfem hrabstwa Paauenoke.
To trzydziesci dwa kilometry na wschod stad.
Moj brat stryjeczny tak bardzo sobie pana ceni.
W kazdym razie...
ten problem...
Pomyslalem, ze przyjade tu i zorientuje sie, czy nie poswiecilby nam pan troche czasu. Rhyme zasmial sie gorzko.
-Jestem tuz przed operacja.
-Och, doskonale to rozumiem. Nie mam najmniejszego zamiaru w tym przeszkadzac. Chodzi mi tylko o pare godzin.
Roland opowiadal mi o niektorych pana dochodzeniach.
Wiekszosc odnalezionego materialu wysylamy do ekspertyzy laboratoryjnej do Elizabeth City
-tam jest najblizsza komenda policji - albo do Raleigh. Zanim dostaniemy od nich odpowiedz, mijaja tygodnie. A my nie mamy do dyspozycji tygodni. Tu decyduja godziny.
-W czym wiec rzecz?
-Chodzi o odnalezienie dwoch uprowadzonych kobiet.
-Kidnaping to sprawa FBI - zauwazyl Rhyme.
-Powiadomcie ich.
-Zanim oni zbiora sie do kupy i dotra tutaj, dziewczyny beda juz w niebie.
-Niech pan nam opowie, co sie stalo - zaproponowala Amelia. Rhyme zauwazyl z niezadowoleniem, ze wyglada na bardzo zainteresowana.
-Wczoraj zamordowano ucznia szkoly sredniej i porwano dziewczyne, studentke - zaczal opowiadac Bell.
-Dzis rano sprawca uprowadzil inna mloda kobiete.
-Rhyme zauwazyl gniew na jego twarzy.
-Zastawil pulapke, a jeden z moich ludzi zostal ciezko ranny. Lezy tu, w tym szpitalu, nieprzytomny.
-Czy dziewczyny pochodza z bogatych rodzin?
-spytala Amelia.
-Byly jakies zadania okupu?
-Tu wcale nie chodzi o pieniadze - rzekl szeryf, znizajac glos.
-Tlo jest seksualne.
Chlopak napastuje dziewczyny.
Byl juz pare razy aresztowany.
Rhyme zauwazyl, ze Amelia slucha Bella z ogromna uwaga. Wiedzial doskonale, co jest powodem jej zainteresowania sprawa, na ktora nie maja czasu, i bardzo mu sie to nie spodobalo.
-Amelio!
-odezwal sie, spogladajac na zegar wiszacy na scianie gabinetu doktor Weaver.
-O co ci chodzi, Rhyme? Przeciez mozemy wysluchac szeryfa - od parla, odgarniajac dlugie rude wlosy z ramienia, gdzie spoczywaly jak nieruchomy wodospad.
-Zrobilismy wszystko, co w naszej mocy - kontynuowal Bell.
-Kazdy z moich ludzi byl na nogach cala noc, ale nie udalo nam sie znalezc zadnych sladow.
-Spojrzal Rhymeowi blagalnie w oczy.
-Bardzo nam zalezy na tym, zeby zapoznal sie pan z materialami i powiedzial, gdzie, w pana opinii, nalezy szukac sprawcy. To wszystko przekracza nasze mozliwosci.
Rhyme nie zrozumial. Byl ekspertem kryminologiem. Jego zadaniem byla analiza materialow zebranych w sledztwie w celu pomocy w
zidentyfikowaniu sprawcy, a nastepnie skladanie zeznan na jego procesie.
-Wiecie, kim jest porywacz, wiecie, gdzie mieszka. Wasz oskarzyciel bedzie mial wyjatkowo prosta sprawe.
-Nie, nie. Nie chodzi nam o proces, panie Rhyme.
Musimy znalezc obie porwane dziewczyny, zanim porywacz je zabije. Albo przynajmniej, zanim zabije Lydie. Podejrzewamy, ze Mary Beth juz nie zyje.
Kiedy to sie zdarzylo, wlasnie czytalem ksiazke o dochodzeniu w sprawach kryminalnych.
Przeczytalem tam, ze kiedy ofiara zostala wykorzystana seksualnie, zazwyczaj zostaja dwadziescia cztery godziny na jej odnalezienie.
Pozniej w oczach sprawcy staje sie ona jakby "odczlowieczona", wiec nie ma zadnych problemow z jej zabiciem.
-Mowi pan o porywaczu "chlopak".
Ile ma lat?
-spytala Amelia.
-Szesnascie. Ale szkoda, ze go nie widzieliscie. Jest wyrosniety, a na sumieniu ma wiecej niz niejeden dorosly.
-Szukaliscie go u jego rodziny?
-spytala.
-Rodzice nie zyja.
Ma przybranych.
Przeszukalismy jego pokoj, ale nie znalezlismy zadnych tajemnych drzwi, ani pamietnikow; niczego.
Jak to zwykle bywa - pomyslal Lincoln Rhyme, pragnac goraco, by szeryf wrocil do swego hrabstwa o trudnej do zapamietania nazwie i zabral ze soba wszystkie swoje problemy.
-Dwie ofiary jednego dnia?
-zadumala sie Amelia.
-Moze jest przestepca progresywnym.
Przestepcy progresywni sa jak nalogowcy. Aby zaspokoic swoj rosnacy glod zbrodni, popelniaja, coraz czesciej, coraz potworniejsze czyny.
Bell skinal glowa.
-Ma pani racje.
Jest jeszcze cos, o czym nie wspomnialem.
W ciagu ostatnich paru lat w hrabstwie Paauenoke popelniono trzy inne morderstwa.
Uwazamy, ze nasz podejrzany mogl brac w nich udzial, chociaz nie znalezlismy dostatecznych dowodow przeciwko niemu.
Rhyme poczul z niechecia, ze mozg zaczyna mu szybciej pracowac, zaintrygowany uslyszana historia.
To, ze zachowal zdrowie psychiczne po wypadku, zawdziecza tylko podobnym wyzwaniom intelektualnym.
Gdyby mial wybierac miedzy odzyskaniem zdolnosci do poruszania sie a utrzymaniem sprawnosci umyslu, w jednej chwili zrezygnowalby z wszczepienia komorek rekina i wybralby umysl.
Mimo to operacja, bez wzgledu na ryzyko, byla dla niego bardzo wazna. Byla jego swietym Graalem.
-Operacje masz dopiero pojutrze, Rhyme - zauwazyla Amelia.
-Przedtem czeka cie tylko pare badan.
Racja. Ma przed soba mnostwo wolnego czasu.
Mnostwo wolnego czasu bez swej ulubionej osiemnastoletniej whisky. Najwiekszym wrogiem Lincolna Rhymea nie sa skurcze czy bole fantomowe, ktore za zwyczaj dokuczaja pacjentom z uszkodzonym rdzeniem kregowym, lecz zwykla nuda.
-Daje panu jeden dzien - rzekl w koncu.
-Pod warunkiem, ze w zaden sposob nie opozni to mojej operacji.
Czekalem na nia czternascie miesiecy.
-Zgoda!
-wykrzyknal rozpromieniony Bell.
-Kiedy mialo miejsce drugie porwanie?
-Kilka godzin temu. Przysle tu do pana jednego z moich ludzi. Przekaze panu wszystkie nasze dotychczasowe ustalenia i przywiezie mape okolicy.
Rhyme zmarszczyl czolo i pokrecil glowa.
-Nie, nie. To my przyjedziemy do was. Gdzie macie siedzibe?
-W Tanners Corner.
-Bede potrzebowal pomocy laboranta. Macie u siebie laboratorium, prawda?
-Niestety, nie - odparl zmieszany szeryf.
-Nie szkodzi. Podamy wam liste niezbednego sprzetu. Sprobujcie go pozyczyc od policji stanowej.
-Rhyme zerknal na zegar.
-Mozemy tam byc za pol godziny, prawda, Thom?
-Za pol godziny...
-mruknal pielegniarz.
-Musze ci przypomniec, Lincolnie, ze przyjechalismy tu po to, zebys sie poddal leczeniu.
-Wez papiery od doktor Weaver.
Zabierzemy je ze soba.
Wypelnisz je, podczas gdy ja i Amelia bedziemy zaznajamiac sie ze sprawa.
Amelia Sachs zapisala na kartce liste podstawowego sprzetu laboratoryjnego i wreczyla Bellowi. Ten przeczytal ja, po czym rzekl:
-Zajme sie tym.
Ale naprawde nie chcialbym wam sprawiac zbytniego klopotu...
-Dzim, chyba moge mowic otwarcie?
-Oczywiscie, panie Rhyme.
-Mow mi Lincoln. Zapoznanie sie z nielicznymi materialami nic tu nie da.
Jesli cos ma z tego wyjsc, Amelia i ja bedziemy w stu procentach kierowac poszukiwaniami. Czy to moze stanowic dla kogos problem?
-Dopilnuje, zeby nie stanowilo - obiecal Bell.
-Doskonale. A teraz idz zalatwic sprzet. Musimy szybko zabrac sie do roboty.
Szeryf Bell postal przez chwile z kapeluszem w jednej rece, a lista w
drugiej, po czym ruszyl do wyjscia.
-Aha, jeszcze jedno - powiedziala Amelia, gdy byl juz w drzwiach. - Jak nazywa sie porywacz?
-Garrett Hanlon. Ale wszyscy nazywaja go tu Pajakiem.
PAaUENOKE to male hrabstwo w polnocno-wschodniej czesci Karoliny Polnocnej.
Tanners Corner, lezace mniej wiecej w srodku hrabstwa, jest jego najwiekszym miastem, otoczonym kilkoma mniejszymi osiedlami mieszkalnymi i przemyslowymi. Jednym z nich jest Blackwater Landing, lezace nad rzeka Paauenoke, nazywana przez miejscowych Paauo, kilka kilometrow na polnoc od stolicy hrabstwa.
Niemal wszyscy mieszkancy osiedlili sie na poludniowym brzegu rzeki. Na polnocnym teren jest zdradliwy.
Bagna Great Dismal Swamp wciaz sie rozszerzaja, polykajac coraz wiecej terenow mieszkalnych.
Moczary zajely miejsce stawow i pol, a lasy sa tak geste, ze trudno przez nie przejsc.
Na polnocnym brzegu rzeki koczuja tylko bimbrownicy i narkomani oraz kilku szalencow. Nawet mysliwi omijaja te strony.
Podobnie jak wiekszosc miejscowych, Lydia Johansson rzadko zapuszczala sie na polnoc od Paauo.
Dotarla do niej porazajaca mysl, ze oto przekroczyla tajemna granice, wkraczajac w kraine, z ktorej nie ma juz powrotu, nie tylko w sensie fizycznym, lecz rowniez duchowym.
Przestraszona, dala sie ciagnac tej potwornej kreaturze. Byla przerazona sposobem, w jaki na nia spoglada, i tym, ze moze umrzec od ukaszenia weza lub od udaru slonecznego.
Najbardziej jednak przerazala ja mysl, ze na zawsze utracila swoje dotychczasowe ustabilizowane zycie - nielicznych znajomych, kolezanki pielegniarki, wyjscia do pizzerii, ulubione seriale, horrory z wypozyczalni filmow.
Zatesknila nawet za swa trudna przeszloscia - walka z nadwaga, samotnymi nocami, godzinami ciszy w oczekiwaniu na telefon od tamtego chlopaka, ktory nigdy jednak nie zadzwonil. Tu, gdzie sie znalazla, nic nie kojarzylo sie ze stabilizacja.
Przypomnial jej sie potworny widok kolo szalasu - lezace na ziemi cialo nieprzytomnego Eda Schaeffera, groteskowo napuchniete od uzadlen os.
-Sam sobie winien, ze z nimi zaczynal - mruknal wtedy Garrett.
-Te osy atakuja tylko wtedy, gdy ich gniazdo jest w niebezpieczenstwie
-dodal, po czym wszedl do szalasu po mape, wode i jedzenie. Unieruchomil jej rece tasma i zrzucil drugi but.
Nastepnie zaciagnal ja do lasu, ktorym przemaszerowali juz kilka dobrych kilometrow.
Lydia wiedziala, kim jest. Wszyscy w Tanners Corner znali Pajaka. Nigdy jednak dotad nie widziala go z bliska.
Nie przypuszczala, ze jest tak silny, ze ma takie bicepsy, dlugie zylaste rece i ogromne dlonie.
Zrosniete brwi sprawialy, ze wygladal na niezbyt rozgarnietego, ale zdawala sobie sprawe, ze to nieprawda. Byl sprytny jak lis.
-Dokad idziemy?
-spytala.
-Nie chce mi sie z toba gadac - odburknal.
Bagienne zarosla gestnialy, a woda stawala sie coraz glebsza.
Kiedy juz wydawalo jej sie, ze dalej nie zrobia ani kroku, Garrett skrecil w sosnowy las, w ktorym, ku uldze Lydii, bylo chlodniej niz posrod ogoloconych z drzew moczarow.
Garrett zwolnil kroku, pstrykajac paznokciami, rozgladal sie, jakby wypatrywal poscigu, rzucajac glowa na boki w gwaltowny sposob, ktory przerazal ja nie na zarty.
W taki sam sposob zachowywali sie psychicznie chorzy pacjenci w bloku E jej szpitala.
Boze, jak ja go nienawidze!
-pomyslala.
CZARNY rolbe minal cmentarz.
Odbywal sie wlasnie pogrzeb.
Rhyme, Amelia Sachs i Thom zerkneli na procesje zalobnikow.
-Spojrzcie na trumne - rzekla Amelia.
Byla bardzo mala.
Kroczylo za nia niewielu zalobnikow, samych do roslych.
Rhyme podniosl oczy do gory i rozejrzal sie po okolicznych wzgorzach porosnietych rozlozystymi drzewami, zatrzymal wzrok na ciagnacej sie kilometrami niewyraznej linii lasow, ktora ginela w oddali.
-Calkiem przyzwoity cmentarz - stwierdzil.
-Nie mialbym nic przeciwko temu, zeby pochowali mnie w takim miejscu.
Amelia spojrzala na niego chlodno.
Teraz, kiedy wyznaczona byla juz data operacji, nie chciala slyszec o niczym, co kojarzylo sie ze smiercia.
Thom skrecil w slad za samochodem policyjnym Dzima Bella i lekko przyspieszyl.
Zgodnie z tym, co powiedzial im Bell, Tanners Corner znajdowalo sie dokladnie trzydziesci dwa kilometry od szpitala w Avery.
Tablica powitalna informowala, ze mieszka w nim 3018 dusz, co pewnie bylo prawda, choc tego upalnego sierpniowego przedpoludnia nielatwa do uwierzenia, sadzac po wyludnionej glownej ulicy. Wszyscy mieli wrazenie, ze trafili do miasta duchow.
-Jaki tu spokoj - zauwazyl Thom.
-Mozna to i tak nazwac - zgodzila sie z przekasem Amelia, na ktorej ta pustka sprawila upiorne wrazenie.
Przy ulicy Glownej, o starej, podupadajacej zabudowie, miescily sie dwa niewielkie centra handlowe.
Rhyme odnotowal w pamieci jeden supermarket, dwie apteki, dwa bary, jedna restauracje, bank, agencje ubezpieczeniowa oraz jeden lokal, w ktorym znajdowal sie sklep ze sprzetem elektronicznym, cukiernia i gabinet kosmetyczny.
Rhyme niechetnie zdal sobie sprawe z tego, gdzie go przynioslo jako kryminologa.
Mogl skutecznie rozpracowywac sprawy w Nowym Jorku, w ktorym mieszkal przez tyle lat, ktorego tyloma ulicami chadzal oraz ktorego historie, flore i faune znal jak malo kto.
Nie mial natomiast najmniejszego pojecia o tutejszej glebie, wodzie, o zwyczajach mieszkancow, ani o tym, jak zarabiaja na zycie.
Thom zaparkowal vana i rozpoczal rytual opuszczania platformy. Lincoln dmuchnal w rurke kierownicza.
Sterowanie wozkiem polegalo na umiejetnym dmuchaniu w nia i wciaganiu z niej powietrza.
Sprawnie ruszyl w strone stromego podjazdu prowadzacego do budynku wladz miejskich hrabstwa Paauenoke.
Z bocznych drzwi posterunku policji wyszlo trzech mezczyzn ubranych w dzinsy i koszule robocze. Podeszli do wisniowej furgonetki.
Najszczuplejszy z nich stuknal w ramie najpotezniejszego, postawnego mezczyzne z kucykiem i broda, pokazujac mu Rhymea. Wszyscy trzej spojrzeli z rozmarzeniem na smukla sylwetke Amelii. Nastepnie ten najwiekszy przyjrzal sie uwaznie Thomowi, jego krociutkim wlosom, nienagannemu ubiorowi i zlotemu kolczykowi w uchu. Po chwili jednak stracili zainteresowanie przybyszami i wsiedli do furgonetki.
Idac obok wozka Rhymea, Bell powiedzial:
-Ten najwyzszy to Rich Culbeau, a dwaj pozostali to Sean OSarian, ten chudzielec, i Harris Tomel. Culbeau tylko wyglada na takiego zbira.
Lubi uchodzic za skrajnego prawicowca, ale zazwyczaj nie sprawia nam zadnych klopotow.
Szeryf poszedl wraz z goscmi rampa dla inwalidow. Musial chwile pomocowac sie z drzwiami, gdyz zostaly zamalowane.
-Nie zauwazylem tu zbyt wielu podejrzanych typkow - rzekl Thom.
-Jak sie czujesz?
Zbladles - zwrocil sie do Rhymea.
-Nic mi nie jest.
Weszli do budynku, wybudowanego, jak to ocenil Rhyme, w latach
piecdziesiatych.
Korytarze byly pomalowane na urzedowy zielony kolor i udekorowane zdjeciami stanowiacymi przeglad historii Tanners Corner.
-Czy ten pokoj bedzie wam odpowiadac?
-spytal Bell, otwierajac drzwi.
-Na co dzien przechowujemy tu materialy dowodowe, ale wla snie przenosimy je w inne miejsce.
Wzdluz scian ustawione byly kartony. Jakis policjant z trudem cia gnal wozek z wielkim telewizorem. Inny niosl dwa pudla z butelkami po soku, wypelnionymi przezroczysta ciecza. Rhyme spojrzal na nie ze zdziwieniem, a Bell parsknal smiechem.
-Oto zwiezla synteza przestepczosci, z ktora mamy zazwyczaj do czynienia w Tanners Corner: kradzieze sprzetu elektronicznego i bimbrownictwo.
-Bimber marki Bryza Oceanu?
-spytal Rhyme kasliwie, pokazujac ruchem glowy butelki.
-Ulubione opakowania szklane bimbrownikow. Maja szerokie szyj ki. Pijesz czasami alkohol?
-Wylacznie szkocka.
-To, co najlepsze - stwierdzil Bell i spojrzal za policjantem z butel kami, ktory mijal wlasnie drzwi.
-FBI i stanowy urzad podatkowy martwia sie o utracone dochody.
Nas zas martwi to, ze tracimy naszych obywateli.
To, co widziales przed chwila, nie bylo jeszcze takie zle.
Ale czesto do bimbru dodaje sie formaldehyd albo rozcienczalnik do farb, a nawet nawozy sztuczne.
Rocznie po wypiciu takiej ksiezycowki umie ra kilku mieszkancow naszego hrabstwa.
-Dlaczego na bimber mowi sie ksiezycowka?
-spytal Thom.
-Bo dawniej pedzili go przy pelni ksiezyca.
Nie palili swiatel, zeby nie przyciagac uwagi poborcow podatkowych - wyjasnil
Bell, po czym powiedzial, ze skontaktowal sie juz z laboratorium policji
stanowej i zlozyl pilne zamowienie na sprzet, ktorego zazyczyl sobie Rhyme.
Wszystko powinno dotrzec na miejsce za kilka godzin.
Rhyme spojrzal na sciane i zmarszczyl brwi.
-Bedzie mi potrzebna mapa okolicy i tablica. Duza.
-Zalatwione - rzekl Bell.
-Pozatym chcialbym sie spotkac z twoim zespolem.
-Koniecznie musicie przyniesc tu klimatyzator - zazadal Thom.
-Lincoln nie powinien siedziec w takim upale.
Tu musi byc chlodniej.
-Zaraz sie tym zajme - obiecal Bell, po czym podszedl do drzwi i za
wolal: - Steve, pozwol tu na chwile.
Do pokoju wszedl mlody, nieslychanie wysoki policjant, o wlosach obcietych na jeza.
-To moj szwagier, Steve Farr - przedstawil go Bell i zlecil mu zalatwienie klimatyzatora do tego prowizorycznego laboratorium.
-Juz sie robi - zameldowal Steve i zniknal na korytarzu. Do pokoju zajrzala jakas kobieta.
-Dzim, Sue McConnell na trojce. Odchodzi od zmyslow.
-Okay, powiedz jej, ze zaraz podejde do telefonu - rzekl Bell, po czym wyjasnil: - To matka Mary Beth. Biedna kobiecina.
Ledwie rok temu jej maz umarl na raka, a teraz to. Mowie wam...
-Sluchaj, Dzim, czy mozesz znalezc nam te mape? - spytal Rhyme. - I zalatw tablice. Bell zamrugal oczami.
-Jasne, Lincoln. Sluchaj, jesli bedziemy dzialac nieco za wolno jak na was, jankesow, to pogoncie nas do roboty, dobrze?
-Zapewniam cie, Dzim, ze to zrobimy.
JEDEN z trzech.
Tylko jeden z trzech wyzszych ranga policjantow z ze spolu Dzima Bella wydawal
sie zadowolony ze spotkania z Lincolnem Rhymeem i Amelia Sachs.
A przynajmniej z Amelia.
Dwaj pozostali najwyrazniej woleliby, zeby ta dziwna para nigdy sie tu nie
pojawila.
Zadowolonym byl trzydziestoparoletni Jesse Corn.
Jednym z tych, ktorzy chlodno przyjeli obecnosc nowojorczykow, byl Mason Germain, niski mezczyzna po czterdziestce, o ciemnych oczach, gladko zaczesanych wlosach i zbyt doskonalej sylwetce.
Pachnialo od niego mocno tanim plynem po goleniu o pizmowym zapachu. Powital Rhymea chlodnym skinieciem glowy. Amelia Sachs, jako kobieta, zasluzyla tylko na zdawkowe "Dzien dobry pani".
Trzecim policjantem byla Lucy Kerr, wcale nie bardziej zadowolona z ich obecnosci niz Mason.
Byla bardzo wysoka kobieta, nieco tylko nizsza od Amelii. Miala sportowa sylwetke, ladna buzie i jasne wlosy splecione w warkocz.
Rhyme rozumial doskonale, ze to chlodne przyjecie jest jedynie od ruchowa reakcja na przybycie intruzow, obcych policjantow, kaleki i kobiety, a do tego jeszcze z Polnocy.
Nie mial jednak zamiaru tracic czasu na zdobywanie ich sympatii. Porywacz oddalal sie z kazda minuta, a on sam mial wyznaczony termin operacji.
Atletycznie zbudowany policjant, jedyny Murzyn, jakiego Rhyme dostrzegl wsrod pracownikow Bella, wwiozl do pokoju duza tablice szkol na, po czym rozpostarl szczegolowa mape hrabstwa Paauenoke.
-Powies ja tam, Troy.
-Bell wskazal mu miejsce na scianie.
Policjant przymocowal mape pineskami, po czym wyszedl.
-Opowiedzcie mi dokladnie, co sie wydarzylo - poprosil Rhyme.
-Zacznijmy od pierwszej ofiary. Glos zabral Mason.
-Nazywa sie Mary Beth McConnell. Ma dwadziescia trzy lata.
Studentka, mieszkajaca w campusie w Avery. Zdarzylo sie to wczoraj dosc wczesnie rano. Mary Beth wlasnie...
-Mozesz mowic nieco konkretniej?
-przerwal mu Rhyme.
-O ktorej dokladnie?
-Musialo byc przed osma - wtracil Jesse Corn.
-Billy, ten chlopak, ktory zginal, jak zwykle rano wyszedl pobiegac.
Miejsce zbrodni jest oddalone o pol godziny drogi od jego domu, gdzie musial byc
najpozniej o osmej trzydziesci, by wziac prysznic i zdazyc do szkoly.
Niezle!
-pomyslal Rhyme, kiwajac glowa, po czym polecil Masonowi, by kontynuowal swoja
relacje.
-Mary Beth byla w Blackwater Landing.
-Co to jest, miasto?
-spytala Amelia Sachs.
-To po prostu kilkukilometrowy obszar na polnoc stad, nad rzeka.
-Mason pokazal na mapie.
-Dwadziescia kilka domow, jedna fabryka.
Zadnych sklepow.
W wiekszosci lasy i bagna.
Nasza wersja wydarzen wyglada nastepujaco: pojawia sie Garrett i porywa Mary Beth.
Ma zamiar ja zgwalcic, ale widzi to z szosy Billy Stail. Usiluje mu przeszkodzic. Garrett chwyta lopate i zabija go. Potem uprowadza Mary Beth.
-Mason dokonczyl relacje z zacisnietymi zebami, po czym dodal: - Billy byl
dobrym chlopakiem.
Co niedziela chodzil do kosciola.
-Z pewnoscia byl wspanialym dzieciakiem - rzekl Rhyme niecierpliwie.
-Czy Garrett ma jakis srodek transportu?
-Nie - odpowiedziala Lucy Kerr.
-Garrett nie umie prowadzic samochodu.
Nie nauczyl sie, bo ma uraz -jego rodzice zgineli w wypadku drogowym.
-Jakie slady znalezliscie?
-Mamy narzedzie zbrodni - rzekl chelpliwie Mason.
-Lopate.
-Przeszukaliscie miejsce zbrodni?
-spytal Rhyme.
-Oczywiscie - odparl Jesse Corn.
-Nic nie znalezlismy.
Nic nie znalezli?
W miejscu, gdzie ktos zabija jedna ofiare i porywa druga, jest z pewnoscia tyle sladow, ze mozna by nakrecic caly film o tym, kto i co komu zrobil. Zdaje sie, ze musimy stawic czolo dwom wrogom: Pajakowi i niekompetencji miejscowej policji, zadumal sie Rhyme. Napotkal spojrzenie Amelii Sachs. Wyczytal z jej oczu, ze mysli podobnie.
-Kto prowadzil poszukiwania sladow?
-spytal.
-Ja - odparl Mason.
-Dotarlem tam pierwszy po informacji o morderstwie, ktora otrzymalismy o
dziewiatej trzydziesci.
Jakis kierowca ciezarowki dostrzegl cialo Billyego z szosy i zadzwonil do nas.
A chlopiec zostal zamordowany przed osma. Rhyme byl bardzo niezadowolony.
Sladow nie zabezpieczono przez poltorej godziny. To zbyt dlugo.
-Czy moge spytac, skad wiecie, ze to Garrett go zabil?
-spytala Amelia.
-Widzialem go dzis rano - odpowiedzial Jesse.
-Na moich oczach porwal Lydie.
-To chyba jeszcze nie znaczy, ze zamordowal Billyego i porwal Mary Beth.
-Zdjelismy odciski palcow z lopaty - dodal Bell. Rhyme pokiwal glowa i zwrocil sie do szeryfa:
-Mieliscie juz odciski chlopaka w kartotekach, bo wczesniej byl aresztowany, prawda?
-Zgadza sie.
-Co stalo sie dzis rano?
-spytal Rhyme.
Tym razem relacje zdal Jesse.
-Doszlo do tego wkrotce po wschodzie slonca.
Razem z Edem Schaefferem bylismy na miejscu zbrodni, spodziewajac sie, ze
Garrett moze tam wrocic.
Po jakims czasie przyjechala Lydia, zeby zlozyc kwiaty w miejscu smierci Billyego.
Zostawilem ja sama i poszedlem na chwile do samochodu.
Nagle uslyszalem jej krzyk i zobaczylem, jak oboje znikaja na drugim brzegu Paauo.
Ed nie odpowiadal na moje wezwania przez radiostacje, a kiedy dostalem sie na druga strone, znalazlem go nieprzytomnego. Garrett zastawil pulapke w szalasie.
Glos zabral Bell.
-Podejrzewamy, ze Ed zorientowal sie, gdzie sprawca przetrzymuje Mary
Beth.
Zdazyl obejrzec mape, ktora Garrett zostawil w szalasie. Ale zostal zaatakowany przez roj i stracil przytomnosc, zanim zdazyl nam cokolwiek powiedziec, a chlopak najwyrazniej zabral mape ze soba po uprowadzeniu Lydii.
-W jakim stanie jest ten policjant?
-spytala Amelia.
-Jest wciaz nieprzytomny.
Nikt nie wie, czy z tego wyjdzie.
To znaczy, ze musimy polegac na odnalezionych sladach - pomyslal Rhyme z zadowoleniem, bo zawsze przedkladal je nad zeznania po szczegolnych swiadkow.
-Czy znalezliscie jakies slady na miejscu dzisiejszego porwania?
-spytal.
-Tylko to - odparl Jesse, otwierajac teczke i wyjmujac z niej sportowy but w plastikowej torebce.
-Garrett zgubil go, kiedy rzucil sie na Lydie.
-Poloz go na stole - polecil mu Rhyme.
-Cos jeszcze?
-Nic.
-Opowiedzcie mi o innych zabojstwach, gdzie byl podejrzanym
-poprosil Rhyme, walczac ze soba, by nie okazac niezadowolenia. Odpowiedzial mu Bell.
-Wszystkie mialy miejsce w Blackwater Landing i okolicach. Dwie ofiary utonely w kanale.
Patolog sadowy powiedzial, ze mogly zostac najpierw uderzone w glowe, a potem wepchniete do wody.
Garrett krecil sie wokol ich domow nieco wczesniej, ale nie mielismy zadnych do wodow.
W zeszlym roku mloda kobieta zostala pozadlona przez osy i zmarla. Zupelnie jak Ed. Wyglada nam to na robote Garretta.
-To psychopata - syknal Mason.
-Schizofrenik? Tym razem glos zabrala Lucy.
-Wedlug psychologow szkolnych nie jest schizofrenikiem.
Twierdza, ze ma antyspoleczna osobowosc, ale i bardzo wysoki iloraz
inteligencji.
Na swiadectwie mial same najlepsze oceny, tyle ze pare lat temu zaczal wagarowac. Dzim ma jego zdjecie.
Szeryf otworzyl skoroszyt i wyciagnal fotografie. Przedstawiala szczuplego, krotko ostrzyzonego chlopaka, o gestych, zrosnietych brwiach i zapadnietych oczach. Na policzku mial slady wysypki.
-Jest jeszcze jedno - rzekl Bell, rozwijajac wycinek z gazety.
Na zdjeciu widac bylo czteroosobowa rodzine przy stole piknikowym.
Podpis glosil: "Panstwo Hanlonowie podczas pikniku z okazji Swieta
Niepodleglosci, na tydzien przed tragicznym wypadkiem drogowym na szosie 112, w
ktorym zgineli 39-letni Stuart Hanlon i 37-letnia Sandra Hanlon oraz ich 10-
letnia coreczka Kaye.
Zdjecie przedstawia tez 11-letniego Garretta, ktorego w chwili wypadku nie bylo w samochodzie".
-Czy moglbym przejrzec raport z przeszukania miejsca wczorajszych
wydarzen?
-spytal Rhyme.
Bell wyjal go ze skoroszytu i podal Thomowi, ktory przewracal kartki przed oczami szefa.
Miejsce zbrodni zostalo przeszukane bardzo niestarannie. Nie po brano probek gleby.
Zrobiono wprawdzie kilka zdjec polaroidowych przedstawiajacych slady stop, ale nie polozono przy nich linijek, by mozna bylo okreslic ich rozmiary. Poza tym raport podawal tylko ogolnikowy opis lokalizacji i ulozenia ciala. Rhyme od razu zauwazyl, ze kontury ciala zaznaczono farba w sprayu, ktora, jak wiadomo, niszczy slady i zanieczyszcza miejsce zbrodni niepozadanymi substancjami chemicznymi.
Nieco lepszy byl raport mowiacy o odciskach palcow. Znaleziono ich dwadziescia jeden, z czego cztery pelne i wyrazne. Wszystkie bez najmniejszych watpliwosci nalezaly do Garretta i Billyego. Mimo to Mason byl bardzo nieostrozny na miejscu zbrodni.
Slady jego lateksowych rekawiczek zakryly wiele odciskow mordercy na trzonku lopaty.
Sprzet laboratoryjny byl juz w drodze.
Rhyme spojrzal na Bella.
-Bede potrzebowal do pomocy laboranta.
Najlepiej, zeby to byl gliniarz, ale niekoniecznie.
Wazne, zeby byl dobrym specjalista i znal okolice.
Masz kogos takiego?
Odpowiedziala za niego Lucy Kerr.
-Syn mojego brata, Ben. Studiuje nauki scisle. To studia doktoranckie. Zadzwonie do niego.
-Swietnie - rzekl Rhyme.
-Chcialbym, zeby Amelia przeszukala miejsca zbrodni oraz pokoj Garretta i
Blackwater Landing.
-Ale przeciez juz to zalatwilismy. Przeczesalismy wszystko dokladnie - zaprotestowal Mason.
-Chce, zeby Amelia jeszcze raz to zrobila - ucial krotko Rhyme, po czym spojrzal na Jesseego.
-Znasz dobrze teren.
Moglbys tam pojechac z nia?
-Jasne. Z przyjemnoscia.
-Wolalbym, zeby Amelia miala przy sobie bron - dorzucil Rhyme. Kiedy policjanci stanowi przekraczaja granice swojego stanu, traca automatycznie prawo do prowadzenia dzialan sluzbowych, a zazwyczaj tez prawo noszenia broni. Amelia Sachs zostawila swoja w mieszkaniu na Brooklynie.
-Nie ma problemu - powiedzial Bell.
-Zalatwimy jej rewolwer Smith Wesson.
-I kajdanki - poprosila Amelia Sachs.
-Jasne.
Bell zauwazyl, ze Mason wpatruje sie w mape z niezbyt zadowolona mina.
-O co chodzi?
-spytal.
-Chcesz poznac moja opinie?
-spytal Mason.
-Wydaje mi sie, ze nie mamy czasu na kolejne przeszukiwania miejsca zbrodni. Musimy przeczesac ogromny teren. Powinnismy ruszyc w poscig za Garrettem. Trzeba sie spieszyc.
Odpowiedzial mu, rowniez spogladajac na mape, Lincoln Rhyme:
-Nie mamy czasu na pospiech.
CHCIELISMY wlasnie jego - rzekl Hal Babbage, rozgladajac sie po ogrodzie.
-Zglosilismy sie do agencji adopcyjnej konkretnie w sprawie Garretta.
Znalismy jego historie i ogromnie mu wspolczulismy.
Ale, prawde mowiac, sprawial nam klopoty od samego poczatku.
A teraz boimy sie.
Strasznie sie boimy.
Hal Babbage stal na naruszonej zebem czasu werandzie swojego domu na polnocnych obrzezach Tanners Corner, rozmawiajac z Amelia Sachs i Jesseem Cornem.
Dzim Bell byl juz tu z kilkoma innymi policjantami wczoraj, by przeszukac dom i spytac przybranych rodzicow Garretta, czy przypadkiem nie wiedza, gdzie go mozna znalezc.
Nic to jednak nie dalo.
Amelia przyjechala tu wylacznie w celu przeszukania pokoju chlopaka, lecz mimo braku czasu pozwolila Babbageowi mowic, majac nadzieje, ze dowie sie nieco wiecej o poszukiwanym.
Nie do konca zgadzala sie z teoria Rhymea, ze slady i dowody rzeczowe sa wystarczajacym kluczem do zrozumienia sposobu myslenia przestepcy i schwytania go.
Niestety, z rozmowy tej dowiedziala sie tylko tyle, ze panstwo Bab bage zyja w strachu, iz chlopak wroci i pozabija ich lub ich pozostale dzieci. Podczas calej rozmowy Halowi towarzyszyla jego zona Margaret, otyla kobieta o kreconych rudych wlosach.
-Nigdy go nawet nie uderzylem - opowiadal dalej Hal Babbage.
-Ale utrzymywalem dyscypline.
Na przyklad jadalismy o stalych porach.
Tylko Garrett nigdy nie pojawial sie przy stole.
Miedzy posilkami zamykalem jedzenie na klucz, wiec czesto chodzil glodny. Poza tym pilnowalem, zeby sprzatal ten chlew w swoim pokoju. Normalne rzeczy, jakich sie wymaga od dzieciakow. Ale wiem, ze on mnie za to nienawidzi.
-Skinal glowa w kierunku lezacych na werandzie gwozdzi.
-Zabijamy okna na wypadek, gdyby chcial sie wlamac. Jesli jednak na nas napadnie, bedziemy sie bronic. Nasze dzieci wiedza, gdzie jest strzelba.
Czyzby zachecal je do zastrzelenia Garretta? Amelia byla zaskoczona.
Zauwazyla w domu kilkoro dzieci, wygladajacych z zaciekawieniem przez siatke w drzwiach. Zadne z nich nie mialo wiecej niz dziesiec lat.
-Hal, nie bierz spraw w swoje rece - odezwal sie Jesse Corn z po waga w
glosie.
-Jesli zobaczysz Garretta, zadzwon do nas.
-Czy moge rozejrzec sie po