Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Vries Peter R. de - Porwanie Heinekena PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Strona 3
Rozdział 20
Proces
Epilog
Podziękowania
Strona 4
Strona 5
Tytuł oryginału
De ontvoering van Alfred Heineken
Wydawca
Magdalena Hildebrand
Redaktor prowadzący
Tomasz Jendryczko
Redakcja
Zuzanna Henel
Korekta
Marzenna Kłos
Dorota Wojciechowska
De ontvoering van Alfred Heineken © 1987/2007/2013 by Uitgeverij De Fontein/Peter R. de
Vries
Originally published by Uitgeverij De Fontein, Utrecht
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Diederen-Woźniak, 2015
Copyright © for the Polish translation by Krystyna van Eggermond-Krupa, 2015
Świat Książki
Warszawa 2015
Świat Książki Sp. z o.o.
02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl
Skład i łamanie
Laguna
Dystrybucja
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j.
05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91
e-mail:
[email protected] tel. 22 733 50 10
www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-8031-073-5
Skład wersji elektronicznej
[email protected]
Strona 6
Mojemu niezapomnianemu przyjacielowi
Robbiemu Offenbergowi
Cor van Hout – 1987
Strona 7
Któż z nas nie wie, że cesarze, królowie i książęta są potomkami
przestępców i że ich bogactwa oraz władza opierają się
na dobrach zdobytych w nieprawy sposób...?
(Papież Grzegorz VII, podczas ekskomuniki króla Henryka IV)
Strona 8
CORNELIS VAN HOUT
Urodzony 18 sierpnia 1957 roku w Amsterdamie. Podczas uprowadzenia
mieszkał przy Staalmeesterslaan 7 w Amsterdamie, razem z Sonją
Holleeder, młodszą siostrą wspólnika porwania Willema Holleedera. Miał
wtedy jedno dziecko. Używał pseudonimu Flip (Flipper). Jest narratorem tej
książki. W 1987 roku skazano go na jedenaście lat pozbawienia wolności.
Został zamordowany w Amstelveen 24 stycznia 2003 roku.
WILLEM HOLLEEDER
Urodzony 29 maja 1958 roku w Amsterdamie. Podczas uprowadzenia
mieszkał przy Staalmeesterslaan 348 w Amsterdamie. Nieżonaty. Używał
pseudonimu Nos (Neus). W 1987 roku skazano go na jedenaście lat
pozbawienia wolności.
FRANS MEIJER
Urodzony 16 maja 1953 roku w Amsterdamie. Podczas uprowadzenia
mieszkał przy Eikenlaan 7 i Den Helder Bestevaerstraat 15 w Amsterdamie.
Miał żonę i czworo dzieci. Używał pseudonimu Jeż (Stekel). W 1985 roku
skazano go zaocznie na dwanaście lat więzienia.
JAN BOELLAARD
Urodzony 23 października 1952 roku w Amsterdamie. Podczas
uprowadzenia mieszkał przy Dillenburg 15 w Zwanenburgu. Miał żonę
Strona 9
i dwoje dzieci. Używał pseudonimu Kot (Poes). W 1984 roku skazano go na
dwanaście lat pozbawienia wolności.
MARTIN ERKAMPS
Urodzony 27 kwietnia 1963 roku w Amsterdamie. Podczas uprowadzenia
mieszkał przy Hoofdweg 453 w Amsterdamie. Nieżonaty. Używał
pseudonimu Hamulec (Rem). Był przyrodnim bratem Cornelisa van Houta.
W 1984 roku skazano go na dziewięć lat więzienia. W 1985 roku po
odwołaniu zmniejszono karę do ośmiu lat.
Strona 10
Rozdział 1
R ok 1981 dobiegał końca. Szampan od popołudnia chłodził się w lodówce.
Trzy butelki dom pérignon, po jednej dla każdego. Jeszcze nie
wiedziałem, czy je wypijemy, ale nie o to chodziło. Zawsze należałem do
typów zapobiegliwych: strzeżonego Pan Bóg strzeże. Najchętniej
dołożyłbym jeszcze jedną butelkę, liczyłem bowiem na to, że pojawi się
również Jan Boellaard, ale niestety, po raz pierwszy od piętnastu lat zawiódł
nas w ten sylwestrowy wieczór. Zadzwonił do mnie po południu ze Stanów
z wiadomością, że tym razem nie możemy na niego liczyć. Za dziesięć
dwunasta, czyli w porze naszego tradycyjnego spotkania, będzie siedział
w samolocie wracającym do Holandii. Święta spędził wraz z żoną
i kilkorgiem znajomych na Florydzie. Nie miał zamiaru opuścić naszego
sylwestra i z żalem w głosie tłumaczył się przez telefon, że się pomylił
i bardzo przeprasza.
Zirytowałem się, coś takiego jeszcze się nigdy nie zdarzyło, fatalna
wiadomość. Nawet nie starałem się ukryć rozczarowania i powiedziałem
Janowi, że nie będzie go w kluczowym momencie, takim, w którym nie
powinno go zabraknąć.
Po drugiej stronie oceanu, Boellie, jak go często nazywaliśmy, zareagował
zgryźliwie.
– Cor, posłuchaj, możesz się na mnie wyładowywać, ale nie jestem
w stanie dotrzeć na czas! Nawet gdybym bardzo chciał!... Samolot wcześniej
nie odleci. Co, może mam go porwać? – zapytał poirytowanym głosem.
Roześmiałem się i zripostowałem:
– Gdybyś wiedział, o co chodzi, to wiem, że byłbyś do tego zdolny. Ale
dobrze, przyjacielu. Nic się nie da zrobić. Powiedz, czy wieczorem mogę
Strona 11
liczyć na twój głos...
Tym pytaniem wzbudziłem natychmiast ciekawość Boellaarda, czułem to.
Wiedział, że jeżeli wieczorem będzie głosowanie, to poruszane będą ważne
sprawy.
– Oczywiście, Cor, słuchaj, a nie mogłbyś już teraz uchylić rąbka
tajemnicy? – starał się jeszcze dowiedzieć czegoś więcej.
Odpowiedziałem mu, że nie możemy rozmawiać o tym przez telefon
i żeby dał znać, jak będzie w domu. Wtedy wszystkiego się dowie. Jan obiecał
na zgodę, że zamówi w samolocie butelkę szampana i dokładnie o godzinie
dwunastej wypije za nasze zdrowie i przyszłość. W ten sposób przynajmniej
myślami będzie z nami.
W blasku mijanych lamp na obwodnicy Amsterdamu spojrzałem na
zegarek, była za kwadrans dwunasta. Ułamek sekundy później nacisnąłem
lekko pedał gazu i sportowy mercedes 450 z pięciolitrowym silnikiem
przyśpieszył natychmiast. Wskazówka szybkościomierza skoczyła nagle
z osiemdziesięciu na sto czterdzieści kilometrów na godzinę. Przymiotnik
„sportowy” nie znajdował się w nazwie bez powodu. O tej porze nie
musiałem się obawiać mandatu. Na drodze nie było prawie nikogo, a już na
pewno nie było policji. Zdałem sobie sprawę, że muszę się spieszyć, inaczej
nie dotrę na czas. Dodałem gazu...
Właściwie co roku miałem ten sam problem. Do wpół do dwunastej byłem
na imprezie u rodziny mojej ówczesnej partnerki Anneke van der Bijl.
I chociaż od lat wszyscy wiedzieli, że przed północą muszę już wyjść, jak
zwykle i tym razem wywołało to niesnaski. Używano wszelkich sposobów,
żeby mnie zatrzymać:
– No co, Cor, nie bądź taki nietowarzyski, zostań jeszcze... chociaż
kwadrans.
Robili to z sympatii, ale bezskutecznie. Było to bardziej rytualne
pożegnanie niż poważne zamierzenie. Sami też o tym wiedzieli. Powitanie
nowego roku obchodziłem tradycyjnie z moimi starymi kumplami i nikim
więcej. Najczęściej w sekretnym miejscu, bez kobiet, rodziców i obcych. Po
prostu my czterej: Frans Meijer, Jan Boellaard, Wim Holleeder i ja. Znaczyło
to dla nas bardzo wiele.
Strona 12
Nie przesadzę, jeśli powiem, że sylwestra uważaliśmy za najważniejszy
dzień roku. Podsumowywaliśmy wtedy przeszłość i robiliśmy plany na
przyszłość. Pieczętowaliśmy naszą bliską przyjaźń na kolejny rok. Dlatego
szkoda, że Boellie nie mógł być z nami. Kilkaset metrów przede mną na
ciemnym niebie rozbłysły dwa fajerwerki. Spojrzałem odruchowo na
zegarek, dochodziła północ. Tak jak w zeszłym roku, mieliśmy się spotkać
w budynku przy Van Hallstraat w amsterdamskiej dzielnicy Oud-West.
Boellaard mieszkał tam, zanim przeprowadził się do Zwanenburga. Odtąd
zajmowała je często Sonja, młodsza siostra Willema Holleedera. Przy takich
okazjach korzystaliśmy z tego lokalu. Mieszkanie było urządzone: miało
lodówkę, telewizor i telefon. Zaszywaliśmy się w nim, nie wyjeżdżając
daleko. Lubiłem je, bo znajdowało się blisko dzielnicy, w której wyrosłem:
Van Beuningenstraat. Typowa amsterdamska dzielnica robotnicza. Jan,
Frans i Willem też stąd pochodzili.
Apartament pod numerem 99 mieścił się na pierwszym piętrze. Pod nim
znajdowała się kwiaciarnia o pięknej nazwie Het Groene Paradijs (Zielony
Raj). Kiedy mieliśmy na myśli to mieszkanie, mówiliśmy zazwyczaj: „Do
zobaczenia za chwilę, w Raju...”. Tamtego sylwestra przyjechałem na Van
Hallstraat ostatni. Czerwony saab turbo Willema Holleedera już stał
zaparkowany, zajmując połowę chodnika przed drzwiami wejściowymi do
budynku, a po drugiej stronie ulicy dostrzegłem brązowego mercedesa
Fransa Meijera. Na pierwszym piętrze paliło się światło.
Wszedłem szybko po schodach na górę. Drzwi były otwarte, Frans
z Willemem siedzieli, a raczej leżeli, rozparci na fotelach, czekając na mnie.
– A, dobrze, że raczyłeś przyjść... – próbował mi dociąć Frans. – Już cię
prawie spisaliśmy na straty.
W geście powitania uniosłem dłoń do Willema i odpowiedziałem,
nawiązując do słów Fransa:
– Ile razy mam powtarzać, że szefowi wolno więcej?...
Willem włożył już dwie butelki szampana do wiaderka z lodem i od razu
mogłem opaść na ostatni wolny fotel, żeby patrzeć, jak na zegarze
telewizyjnym upływają ostatnie sekundy 1981 roku. Zaczęliśmy opowiadać,
co każdy z nas robił tego wieczoru. Dało się zauważyć, że choć wszyscy trzej
Strona 13
bawiliśmy się przyjemnie, to jesteśmy szczęśliwi, będąc znowu razem.
Kiedy zegar wybił dwunastą i na zewnątrz słychać było fajerwerki,
wznieśliśmy na stojąco toast za nowy rok.
– Za tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi... i za Boelliego, który teraz
naprawdę siedzi bliżej raju... – zażartowałem, mając na myśli jego podróż
samolotem.
Zadźwięczały kryształowe kieliszki. Wypiliśmy porządny łyk bąbelkowego
napoju, a potem jeszcze jeden.
Tak wyglądała nieoficjalna część ceremonii, potem nastąpiła część
oficjalna. Powiedzmy, ważne sprawy. Od lat panował zwyczaj, że po wybiciu
dwunastej każdy z nas wygłaszał niedługie przemówienie, w którym
określaliśmy swoje życzenia, oczekiwania i plany na nadchodzący rok, oraz
wracaliśmy do najlepszych i najgorszych momentów minionego. Staraliśmy
się dobrze je przygotować. Kiedyś przeczytałem, że mafia tak robi,
spodobało nam się i też wprowadziliśmy ten zwyczaj.
Nigdy nie umawialiśmy się, kto zaczyna, ale po wyrazie oczekiwania na
twarzach Wima i Fransa widziałem, że zakładali, iż ja pierwszy mam ugryźć
temat. Nawet mi to pasowało. Miałem sporo do opowiedzenia i długo
rozmyślałem nad tą przemową. Nie chciałem mówić o byle czym. Mój temat
mógł zadecydować o całej naszej przyszłości. Nie tylko o 1982 roku, ale też
i następnych latach. Miało to być przemówienie przez duże P. Nigdy nie
byłem dobrym mówcą, ale przy Fransie i Willemie nie miało to znaczenia.
Nie chodziło o sformułowania ani sposób wypowiedzi. Znaliśmy się
dostatecznie długo, żeby rozumieć się w pół słowa, wystarczało jedno
spojrzenie. Zacząłem więc, zgodnie ze zwyczajem, na stojąco przy stole, na
którym stało wiaderko z szampanem.
– Słuchajcie, przyjaciele. Chcę z wami dzisiaj coś omówić i przedstawić
pewną propozycję. Chodzi o biznes, ale biznes, który nie ma nic wspólnego
z tym, co robiliśmy do tej pory...
Zamilkłem na chwilę i popatrzyłem na Willema i Fransa, żeby przekonać
się, czy mnie słuchają. Słuchali. Ciągnąłem dalej:
– W ostatnich lat robiliśmy razem interesy i czasami udało nam się
zarobić niezłe pieniądze. Jeździmy dobrymi samochodami, mamy grube
Strona 14
portfele, fundujemy sobie luksusowe wakacje i możemy stawiać kolejki
w knajpach. Na pozór niczego nam nie brakuje. Mimo to, nie wiem, czy się
ze mną zgodzicie, jeśli dobrze pomyśleć – a tak zrobiłem – to uważam, że
trochę chałturzymy. Bo jak sytuacja faktycznie wygląda? Wykupiliśmy
wszystkie nieruchomości na kilku ulicach. Brzmi fajnie, ale czy naprawdę
tak jest? Właściwie nie, bo wszystkie są obciążone hipoteką. Banki robią
trudności, urząd skarbowy również. Mieszkania wymagają remontów,
najemcy wiszą codziennie na telefonach i narzekają, do innych się włamują
i zakładają squaty, rynek się załamuje, oprocentowanie jest wysokie.
Właściwie to ciąg nieszczęść. Nędzny dochód. Jeszcze trochę i trzeba będzie
dokładać do interesu. Co się wtedy stanie, nie muszę wam mówić.
Powiedzcie sami: Mam rację czy nie?
Nikt nie zaprotestował. Willem i Frans przytaknęli skinieniem głowy. Nie
powiedziałem im niczego nowego. Rozumieli, że to jedynie wstęp do
właściwej części. Mieli rację, więc kontynuowałem:
– Stolarnia już nie działa tak jak przedtem, trzeba do niej dokładać.
Zleceń prawie nie ma. Biznes powoli się kończy. Przedsiębiorstwo
budowlane już zbankrutowało. Krótko mówiąc: zastanawiam się, co my
właściwie robimy? To nie jest dobry kierunek. Chyba że gotowi jesteśmy
zrezygnować ze wszystkiego w niedługim czasie: samochody sprzedać,
konie wycofać z wyścigów, jachty wydobyć z wody, i żyć ze stałej pensji kilku
tysięcy guldenów miesięcznie zamiast z wypchanych portfeli, które mamy
teraz. Wszystko stracić! Czy tego chcemy? Możemy? No, ja w każdym razie
nie, od razu to mówię. Już wolę umrzeć. Uważam, że nadszedł odpowiedni
moment, żeby powziąć poważną decyzję, zagrać va banque. Przygotować
plan, który za jednym zamachem rozwiąże wszystkie nasze problemy. Na
zawsze. Naprawdę na zawsze...
Poczekałem, żeby mieli czas przetrawić ostatnie słowa, i łyknąłem
bąbelkowego napoju. Nikt nic nie powiedział. Spojrzeli na mnie uważnie.
– Okej, mam przejść do rzeczy? Już to robię. W przeszłości
rozmawialiśmy wielokrotnie o porwaniu. Rozważaliśmy plusy i minusy.
Przygotowywaliśmy plan, a nawet byliśmy bliscy jego wykonania. Operacja
„Rolls-Royce”... pamiętacie jeszcze? Z wielu przyczyn nic z tego nie wyszło
Strona 15
i zajęliśmy się zwykłą pracą: nieruchomościami, stolarnią. Ale ten pomysł
nigdy mnie nie opuścił i jestem dalej przekonany, że potrafimy go
zrealizować. Proponuję, żeby tym razem nie skończyło się na gadaniu.
Popracujemy poważnie, zorganizujemy porwanie i wykonamy plan. Tym
sposobem urządzimy się za jednym zamachem. Przyjaciele... pomyślałem, że
trzeba to zrobić w tym roku...
Frans Meijer popatrzył na mnie w zamyśleniu. Na jego twarzy pojawił się
słaby, niezdecydowany uśmiech, jakby potrzebował czasu do przyswojenia
sobie tej wiadomości. Ze względu na jego roztargniony sposób reagowania
nazywaliśmy go czasem Profesorem. Willem Holleeder skinął prawie
niewidocznie głową. Dla niego ta historia nie była niespodzianką. Przez
ostatnie tygodnie często rozmawiałem z nim w samochodzie
o przestępstwach, a szczególnie o uprowadzeniach. Filozofowaliśmy na
temat naszej niedoszłej pierwszej próby. Rozmawialiśmy o ryzyku
i najtrudniejszych elementach takiej akcji. O tym dlaczego wtedy nic z tego
nie wyszło, chociaż włożyliśmy w przygotowania sporo trudu. Teraz
zrozumiał, że te rozmowy nie były przypadkowe, przynajmniej z mojej
strony.
Oto właśnie przyjemna strona przyjaźni – bezwarunkowe zaufanie do
siebie. Nigdy nie musieliśmy podkreślać, że coś jest tajemnicą. Śmiać mi się
chce, kiedy słyszę, jak ludzie chcą coś powiedzieć, ale ostrzegają słuchacza,
że nie może tego powtarzać. Dla mnie to dowód, że nie mają przed sobą
przyjaciela. Podobnie tamtego sylwestrowego wieczoru nie musiałem
tłumaczyć Fransowi i Willemowi, czy mówię poważnie, czy sobie żartuję.
Podniosłem kieliszek i spojrzałem na nich.
– Zgadzacie się? – zapytałem tylko. Frans i Willem zareagowali od razu
i stuknęli się ze mną kieliszkami.
– Tak jest! – odpowiedzieli prawie jednocześnie. To wystarczyło.
Propozycja została przyjęta.
Z przemówień Willema i Fransa nic tego wieczoru nie wyszło. Pochłonął
nas plan, który przedstawiłem, i on zdominował całe spotkanie. Porwanie
było przecież poważnym przedsięwzięciem. Wszyscy trzej byliśmy tym
trochę podekscytowani. Rozmawialiśmy przez pół godziny. Akcja w 1982
Strona 16
roku... organizacja... ofiara... pieniądze. Poruszyliśmy kilka spraw, nie
poświęcając żadnej więcej niż kilka minut. W tym momencie nie było takiej
potrzeby. Zanim się zorientowaliśmy, napoczęliśmy trzecią butelkę Dom
Pérignon.
– Kiedy zaczynamy? – zapytał Frans, jakby nie mógł się doczekać. Willem,
który reagował zawsze z rozmysłem, chciał wiedzieć, czy Boellie też w to
wchodzi.
– Z Kotem nie ma problemu, mam jego głos – odpowiedziałem. – Zgadza
się... Tylko planu jeszcze nie zna.
Boellaarda nazywaliśmy między sobą Kot. Kiedy słuchał, przechylał
zawsze nieco głowę, a gdy byliśmy czymś zajęci, łaził za nami jak ciekawski
zwierzak. Lubiłem pseudonimy. Są typowe dla robotniczych dzielnic
Amsterdamu, a także dla podziemia kryminalnego. W każdym razie
stopniowo wymyśliłem ksywki dla wszystkich moich przyjaciół, które potem
stały się popularne. Jan Boellaard był więc Kotem, Willema Holleedera
nazywaliśmy Nosem, z powodu – naszym zdaniem – pokaźnego organu
węchowego, jakim dysponował. Frans Meijer miał swego czasu krótko
ostrzyżone włosy, więc dostał ksywkę Jeż, ale niekiedy, jak już
wspomniałem, bywał Profesorem. Mojego młodszego brata zawsze
przezywałem Hamulec, bo wszystko hamował, wstrzymywał różne
działania, często pracował powoli, bez przekonania. Mnie przyjaciele
nazywali Flipperem albo Flipem, dlatego że wiecznie stałem przy
automatach do gier. Ksywka nie zawsze schlebia, ale wyjaśnia, ilustruje
osobowość, a przede wszystkim jest wygodna. O to mi właściwie chodziło.
Gdzieś o wpół do drugiej w nocy zakończyłem spotkanie, mówiąc, że nie
musimy omawiać całej sprawy teraz i że nasze rodziny czekają, aż wrócimy.
Zamknęliśmy Raj i zeszliśmy razem na dół. Kiedy otwierałem drzwi swojego
mercedesa, Willem zawołał:
– Cor! – Odwróciłem głowę, ale on tylko podniósł kciuk. To wystarczyło.
Usiadłem za kierownicą, nacisnąłem jeszcze klakson i odjechałem.
Umówiłem się z rodzicami w Amsterdamie Północnym. Cała rodzina miała
się tam spotkać. Po drodze ogarnęło mnie dziwne uczucie. Czułem
mrowienie w całym ciele. Czy to od szampana? Prawdopodobnie nie.
Strona 17
Miałem przeczucie, że umówiliśmy się tego wieczoru na coś konkretnego,
nie byliśmy cieniasami. Rok 1982 zapowiadał się ciekawie...
Strona 18
Rozdział 2
C hociaż ze wspomnianej w noworocznym przemówieniu operacji „Rolls-
Royce” nic nie wyszło, nie była to swego czasu czcza gadanina.
Mówiliśmy o „poważnej robocie”. Zarówno, jeśli chodziło o osoby, które
mieliśmy na oku, jak i pieniądze.
Oczywiście tak poważnego przestępstwa nie popełnia się ad hoc, jakby to
wynikało z tych kilku napisanych zdań. Przeciwnie, taką decyzję trzeba
przemyśleć z każdej strony. Właściwie to uważam, że na jej podjęcie ma
wpływ całe życie. Kiedy i gdzie się ktoś urodził, kim jest, z kim się zadaje,
kogo spotyka, co robi, a czego nie robi. Cały zespół czynników, które
w końcu określają, czy ktoś jest za, czy przeciw, i może najważniejsze – czy
nadaje się do tego. To jednak coś innego niż kradzież w sklepie czy
włamanie do stołówki klubu piłkarskiego. Jest mnóstwo spraw
dodatkowych. Nie tylko trzeba wymyślić plan, ale również go wykonać, na
czym większość projektów się załamuje. Teoria i praktyka nie zawsze idą ze
sobą w parze. Sztuką jest połączyć je ze sobą.
Uprowadzenie zawsze mnie fascynowało. Od młodości. Czytałem
wszystko, co można było na ten temat znaleźć. Od nierzeczywistych historii
z komiksów, po ekscytujące kryminały. Nie mówiąc już o gazetach,
w których czasami opisywano zagraniczne porwania. Nie przeoczyłem
żadnego filmu w telewizji i w kinie. Najchętniej oglądałem je po dwa razy.
Ciekawe, że podobne zainteresowania wykazywał mój kumpel Frans Meijer,
z którym zadawałem się od trzynastego roku życia. Jeśli o to chodzi,
„nadawaliśmy na tych samych falach”. Tym bardziej dziwne, że
uprowadzenie było do tamtego momentu nieznanym fenomenem w naszym
kraju. Takie rzeczy działy się tylko za granicą.
Przypominam sobie pierwszy raz, kiedy rozmawialiśmy poważnie na ten
Strona 19
temat. Był ciepły, letni wieczór i spacerowaliśmy z psami po pustym terenie
w Amsterdamie Zachodnim, tam gdzie wyrósł teraz dworzec Sloterdijk.
Miałem chyba ze czternaście lat, a Frans skończył wtedy osiemnaście.
Chodziliśmy jeszcze do szkoły. Pamiętam, że utrzymywałem, iż napad na
bank jest łatwiejszy, a ryzyko mniejsze. Napad to zdarzenie typu hit-and-run
(uderz i zwiewaj), ręce do góry, zabrać pieniądze i uciekać. Kidnaping składa
się z kilku etapów: porwanie ofiary, przewiezienie do kryjówki, kontakt
z negocjatorami, i last but not least otrzymanie okupu. Trzeba stanąć oko
w oko z policją, bo ona nie zostawi cię w spokoju.
Reakcja Fransa już wtedy pokazała, że częściej o tym myślał. Powiedział:
– To prawda, ale z drugiej strony przy napadzie nigdy nie wiadomo, jaki
będzie łup. Przy uprowadzeniu można samemu ustalić wysokość okupu.
Podejmuje się raz duże ryzyko, ale jeśli się uda, można wygrać wiele za
jednym zamachem. Napadów potrzeba przynajmniej z dziesięć, żeby się
urządzić. Czyli dziesięć razy podejmować ryzyko bycia złapanym...
W ten sposób odbywały się nasze rozmowy. Filozofowaliśmy trochę,
interesowały nas szczegóły, wysilaliśmy mózgi, żeby wychwycić słabe punkty
jakiegoś planu. Wtedy nie przyszło nam do głowy, że sami kiedyś się tym
zajmiemy. Myślę, że bardzo powoli dojrzewaliśmy do decyzji.
Patrząc wstecz, nasze rozmowy sięgały głębiej. Interesowały nas aspekty
„techniczne” porwania. Konsultowaliśmy, co można, a czego nie wolno
robić. Wtedy skończyło się na gadaniu. Nie widziałem w tym nic złego, tym
bardziej że wszyscy przyjaciele myśleli podobnie. Zresztą, który chłopak
w tym wieku nie puszcza czasem wodzy fantazji?
Temat po latach na nowo wzbudził wiele emocji, kiedy pod koniec 1977
roku z amsterdamskiego placu Profesora Tulpa uprowadzono potentata na
rynku nieruchomości Mauritsa Caransę. Właściwie było to pierwsze
porwanie dla okupu w Holandii, śledziłem na bieżąco wszystkie wydarzenia.
Działo się to naprawdę blisko mnie. Rzeczywistość, nie fikcja. Codziennie
kupowałem gazety i czytałem wszystkie wiadomości na ten temat, podobnie
jak Frans Meijer i Jan Boellaard. Już wtedy przyjaźniłem się z Willemem
Holleederem, ale nie tak blisko jak później. Sprawa Caransy sprawiła, że
rozmowa o „naszym porwaniu” wróciła.
Strona 20
– Widzisz, Jeż, może się udać – zagadnąłem Fransa Meijera. –
I zapamiętaj moje słowa, jeśli to się uda, porwań będzie więcej...
Myślałem o Włoszech, gdzie uprowadzenia stały się częścią normalnego
życia. Czytałem, że czasami dochodziło tam do dwóch, trzech porwań w tym
samym czasie.
Przypadek sprawił, że podczas uprowadzenia Caransy nasza firma Epan
zajmowała się w Vinkeveen remontem domu jego jugosłowiańskiego zięcia.
Mieliśmy wymienić kilka futryn i tym samym byliśmy blisko sprawy,
przynajmniej w naszym pojęciu. Pomyślałem wtedy nawet, że ten zięć ma
coś wspólnego z porwaniem, że to jest jakaś fiskalna sztuczka. Potem
dowiedziałem się, że detektyw sądził początkowo podobnie, ale odstąpił od
tej teorii.
Rozmawiając dużo na ten temat w trakcie całego wydarzenia i po nim,
doszliśmy do wspólnej konkluzji, że uprowadzenie Caransy było drobną
sprawą, chociaż dobrze przygotowaną. Sprawcy dostali po czterech dniach
negocjacji dziesięć milionów guldenów w banknotach po tysiąc i wypuścili
biznesmena. Z zeznań Caransy przytoczonych w gazetach można było
wywnioskować, że brało w nim udział przynajmniej czworo, może nawet
pięcioro ludzi. Musieli się podzielić okupem, a wtedy, naszym zdaniem,
niewiele przypadało na jednego. A trzeba jeszcze dorzucić do rachunku
poniesione koszty i czas włożony w przygotowanie porwania. Dziesięć
milionów nie było warte takiego ryzyka.
– Jeśli zdecydujemy się na coś takiego, to trzeba zrobić to raz, a dobrze.
Duże uderzenie za jednym zamachem – przekonywał Frans.
Przez następne miesiące powoli dojrzewaliśmy do tego, żeby spróbować
czegoś podobnego. Właściwie pomysł był szalony. Usiłowałem później
zrekonstruować moment, kiedy przekroczyliśmy granicę między zwykłym
gadaniem a poważnymi przygotowaniami. Nie można było jej dokładnie
określić. Odbyło się to niemal niepostrzeżenie, a my brnęliśmy dalej. Wydaje
mi się, że moment, w którym przygotowania zaczęły kosztować i musieliśmy
wyłożyć pieniądze na stół, był pod tym względem ważny. W ten sposób stało
się jasne, że porwanie przestało być tylko rozrywką umysłową.
Z perspektywy czasu uważam, że istotną rolę odgrywało przekonanie, iż