Jeffery Deaver Puste Krzeslo PUSTE KRZESLO Skanowal i bledy poprawil Roman WalisiakPrzylgnelo do niego przezwisko Pajak, bo wszyscy wiedza, jak bardzo interesuje sie zyciem owadow. Wie, jak zyja i jak umieraja. Wie, jak unikaja swych przesladowcow. Lecz przede wszystkim wie, jak zabijaja. Rozdzial pierwszy. PRZYSZLA zlozyc kwiaty w miejscu, w ktorym zabito chlopaka i po rwano dziewczyne. Przyszla tu, bo jest przyciezka mloda kobieta o dziobatej twarzy i nie ma zbyt wielu przyjaciol. Przyszla tu, bo tego od niej oczekiwano. Przyszla tu, bo chciala. Niezgrabna i spocona, dwudziestoszescioletnia Lydia Johansson przebyla pare metrow poboczem szosy numer 112, na ktorym zaparkowala swoja honde accord. Nastepnie zeszla ostroznie w dol skarpy na podmokly brzeg, w miejscu, gdzie kanal Blackwater wpada do rzeki Paauenoke. Bylo wczesnie rano, ale rownie upalnego sierpnia nie pamietali nawet najstarsi mieszkancy Karoliny Polnocnej, wiec zanim Lydia dotarla na brzeg rzeki, jej bialy fartuch pielegniarski byl juz calkiem przepocony. Z latwoscia znalazla miejsce, ktorego szukala. Mimo lekkiej mgielki zolta policyjna tasme widac bylo z daleka wyraznie. Odglosy wczesnego ranka. Trele ptakow, jakies zwierze kryjace sie w pobliskich krzakach, goracy wiatr szumiacy w zaroslach i bagiennych trawach. Boze, az strach! - pomyslala. Przed oczami stanely jej najbardziej po nure sceny z powiesci Stephena Kinga i Deana Koontza, ktore czytywala wieczorami w towarzystwie wiernej przyjaciolki -szklanki piwa BenJerrys. -Hej! -uslyszala nagle meski glos. Zaskoczona, az podskoczyla w miejscu, o malo co nie wypuszczajac z rak kwiatow. Odwrocila sie. -Och, Jesse, przestraszyles mnie! -Przepraszam - rzekl Jesse Corn, stojacy pod placzaca wierzba, w poblizu otoczonej zolta tasma polanki. Lydia zorientowala sie, ze oboje wpatruja sie w to samo - lsniacy bialy kontur na ziemi, w miejscu, gdzie znaleziono cialo Billyego Staila. Dojrzala ciemna plame. Jako pielegniarka bez trudu odgadla, ze to krew. -To tutaj sie stalo - wyszeptala. -Zgadza sie - potwierdzil Jesse, wycierajac czolo i poprawiajac nie sforny kosmyk blond wlosow. Mial na sobie pomiety i przepocony bezowy mundur policji hrabstwa Paauenoke. Jesse mial trzydziesci kilka lat i byl bardzo przystojny. -Dawno tu jestes? -spytala. -Nie wiem. Chyba od piatej. -Widzialam jeszcze jeden samochod. To Dzima? -Nie, Eda Shaeffera. Jest na drugim brzegu rzeki - wyjasnil Jesse, po czym spojrzal na kwiaty. -Sliczne. Lydia popatrzyla na pek stokrotek, ktore trzymala w reku. -Zebralam je wczoraj wieczorem - rzekla, rozgladajac sie naokolo. -Nie wiadomo, gdzie moze byc Mary Beth? -Nie mamy pojecia. -Jesse pokrecil glowa. -To znaczy, ze jego tez nie znalezliscie? -Tez nie - potwierdzil Jesse, po czym spojrzal na zegarek, a nastepnie na ciemna ton rzeki, geste trzciny, trawe i gnijacy pomost. Lydii nie podobalo sie, ze policjant stojacy tu z wielkim pistoletem jest rownie podenerwowany jak ona sama. Jesse zaczal wspinac sie po rosnietym trawa zboczem w strone szosy. -Bede kolo swojego samochodu - powiedzial. Lydia Johansson podeszla do miejsca zbrodni. W tym miejscu rzeka byla gleboka, o brzegach porosnietych wierzbami oraz cedrami i cyprysami. Na polnocny wschod rozciagaly sie moczary Great Dismal Swamp, a Lydia swietnie znala wszystkie legendy zwiazane z tym miejscem: o Pani z Jeziora, o Bezglowym Maszyniscie. Jednak to nie te zjawy martwily ja. Blackwater Landing mialo swojego wlasnego po twora - chlopaka, ktory porwal Mary Beth McConnell. Lydia nie mogla przestac rozmyslac o tym wszystkim, co o nim slyszala. O tym, jak uganial sie samotnie po tutejszych wrzosowiskach i lasach, blady i cienki jak trzcina. Jak zaczajal sie na kochankow, ktorzy parkowali samochody nad rzeka. Jak przykucal na poboczu przed domem i wpatrywal sie w okna, majac nadzieje, ze zobaczy dziewczyne, za ktora wciaz chodzil. Lydia przeszla sie wzdluz brzegu i zatrzymala przy kepie wysokich traw. Cos poruszylo sie w zaroslach. Zupelnie jak gdyby ktos tu byl, przyczajony, przywarty do ziemi. Pocieszyla sie, ze to tylko wiatr. Z po waga ulozyla kwiaty pod sekata czarna wierzba, stojaca w poblizu przerazajacego, bialego rysunku na ziemi. EDOWI Schaefferowi ze zmeczenia az krecilo sie w glowie. Podobnie jak wiekszosc jego kolegow policjantow byl na nogach juz prawie cala dobe, prowadzac poszukiwania Mary Beth McConnell i chlopaka, ktory ja uprowadzil. Podczas jednak gdy pozostalym udalo sie przez ten czas wpasc do domu i wykrasc choc kilka godzin snu, Ed nie przerwal wykonywania obowiazkow ani na chwile. Byl nie tylko najstarszym, ale i najpotezniejszym policjantem w wydziale (piecdziesiat jeden lat i sto dwadziescia kilo wagi). Mimo wyczerpania i glodu nie zamierzal przerywac poszukiwan dziewczyny. Schaeffer przykucnal, by zbadac sciolke lesna, po czym wlaczyl radio. -Jesse, to ja - wyszeptal. -Znalazlem slady stop. Sa swieze. -Wyglada na to, ze miales racje - rzekl Jesse Corn. Ed glosil wczesniej teorie, ze chlopak tu wroci. Blackwater Landing to zawsze byl jego teren. Przez ostatnie lata czesto mozna go bylo tutaj spotkac. Schaeffer podniosl sie i ruszyl wzdluz sladow w kierunku, z ktorego biegly, czyli w glab lasu, oddalajac sie od rzeki. Okolo stu metrow dalej znalazl stary szalas mysliwski, na tyle duzy, by dac schronienie trzem, czterem lowcom. Otwory strzelnicze byly puste, a miejsce robilo wrazenie opuszczonego. Mimo to... Dyszac ciezko, Ed Schaeffer wyciagnal rewolwer z kabury. Czy chlopak moze byc uzbrojony, zastanawial sie. Ogarnal go lekki strach. Skulony, podbiegl do bocznej sciany szalasu. Przywarl do sprochnialego drewna, nasluchujac. Poza slabym brzeczeniem owadow wewnatrz panowala cisza. Zanim wrocila mu odwaga, wyprostowal sie i zajrzal do srodka przez otwor strzelniczy. Pusto. Zerknal na podloge i na widok tego, co zobaczyl, usmiechnal sie z ulga. -Jesse! -zawolal do mikrofonu podekscytowanym glosem. -Jestem kolo szalasu mysliwskiego, jakies czterysta metrow na polnoc od rzeki. Zdaje sie, ze chlopak spedzil tutaj noc. Zostawil puste opakowania po jedzeniu i butelki po wodzie. Co tu mamy? Rolka szerokiej tasmy klejacej. Sluchaj! Jest jeszcze mapa. -Mapa? -Wlasnie. Ide o zaklad, ze dowiemy sie z niej, gdzie chlopak trzyma Mary Beth. Niestety, Edowi Schaefferowi nie dane bylo uslyszec reakcji kolegi na te rewelacje. Las bowiem wypelnil sie przerazliwym krzykiem Lydii Johansson, a radio Jesseego Corna zamilklo. NA WIDOK wyskakujacego z zarosli chlopaka Lydia potknela sie, upadla ciezko do tylu i krzyknela raz jeszcze. Chwycil ja za ramiona. -Boze, blagam, zostaw mnie! -jeknela. -Zamknij sie! -krzyknal z wsciekloscia w glosie. Byl wysoki, chudy i silny. Skore mial pokryta czerwonymi plamami, pewnie od trujacego bluszczu. Jego wlosy wygladaly tak, jakby sam je sobie przycial. Dlugie brudne paznokcie chlopaka wbily sie bolesnie w ramie Lydii. Krzyknela, na co on zatkal jej usta dlonia. Sprobowala wykrecic glowe w bok. -Blagam, nie rob mi krzywdy... -Mowilem zamknij sie! -syknal. Odruchowo probowala mu sie wyrwac. Przycisnal jej twarz do goracej ziemi. Poczula won gnijacej roslinnosci. Podczas zmagania sie z Lydia spadl mu jeden but, ale nie zwrocil na to uwagi i znow zatkal jej usta dlonia. -Lydio, gdzie jestes? -zawolal Jesse ze szczytu skarpy. -Milcz... -nakazal jej chlopak. W jego szeroko otwartych oczach czail sie obled. -Ruszaj sie, idziemy stad. Sprobuj wrzasnac, a zobaczysz, co ci zrobie. Rozumiesz? -Siegnal do kieszeni i wyciagnal noz. Lydia skinela glowa. Pociagnal ja w strone rzeki. -Szybko! -Hejze! -krzyknal Jesse, ktory wreszcie ich zauwazyl. Zaczal biec w dol zbocza. Oni jednak byli juz w malej lodzi, ktora chlopak ukryl w szuwarach. Doslownie wrzucil Lydie do lodki, odepchnal sie od brzegu i zaczal szybko wioslowac w strone drugiego brzegu rzeki. Dobil do niego gwaltownie, wyciagnal Lydie z lodzi i powlokl ja do lasu, gdzie w gestwinie znalazl sciezke. -Dokad idziemy? -jeknela przez lzy. -Do Mary Beth. Zostaniesz z nia - wyjasnil, po czym pstryknal bez wiednie paznokciami i pociagnal ja w glab lasu. -ODEZWIJ sie! Ed! - krzyknal zdenerwowany Jesse Corn przez radio - O rany, ale sie porobilo! -Co sie stalo? -zawolal Ed Schaeffer i zaczal biec w strone rzeki, skad dobiegl go krzyk. -Porwal Lydie! Poplynal na drugi brzeg i pobiegl w twoja strone. -Cholera! -zaklal Ed i zebral mysli. -W porzadku. Pewnie bedzie chcial zabrac swoje rzeczy z szalasu. Schowam sie w srodku i zlapie go, kiedy bedzie chcial wejsc. Jest uzbrojony? -Nie wiem. Ed westchnal. -Coz... Postaraj sie tu szybko dotrzec. I wezwij Dzima na pomoc. Schaeffer zwolnil czerwony przycisk krotkofalowki i spojrzal przez zarosla w strone brzegu. Nie widac bylo nawet sladu chlopaka i jego nowej ofiary. Dyszac z wysilku, Ed pobiegl do szalasu. Kopnal drzwi. Zaskrzypialy ciezko, a on wskoczyl do srodka. Byl tak rozgoraczkowany, ze poczatkowo nie zwrocil uwagi na zolto-czarne punkciki, ktore lataly mu przed oczami. Ani na lekkie mrowienie, ktore zaczelo rozprzestrzeniac sie od karku wzdluz kregoslupa. Nagle jednak mrowienie przerodzilo sie w dotkliwy bol, ktory przeszyl mu barki, ramiona i boki. -Boze! - krzyknal rozpaczliwie, nadal dyszac, patrzac w przerazeniu na dziesiatki os, ktore oblepialy mu skore. Sprobowal strzepnac je z siebie, ale tym gwaltownym ruchem tylko rozdraznil owady. Wylatywaly z wielkiego gniazda, ktore zmiazdzyly kopniete przez niego drzwi. Atakowaly go juz setki owadow. Rzucil sie do wyjscia, zrywajac z siebie koszule. Z przerazeniem zobaczyl, ze caly jego brzuch i klatka piersiowa pokryte sa osami. Wrzasnal przerazliwie. W glowie galopowaly mu mysli. Uciekaj! Biegnij do rzeki i wskocz do wody. Uda ci sie! Tak tez zrobil, pedzac na oslep przez las i zarosla, ktore jawily mu sie jako nieostra plama. Zaraz, zaraz! Co sie dzieje? Ed Schaeffer uswiadomil sobie nagle, ze wcale nie biegnie. Lezy na ziemi zaledwie dziesiec metrow od szalasu. Nogi wcale nie niosa go w strone rzeki, lecz wstrzasane sa drgawkami. Przez chwile slyszal jeszcze pulsujace bzykania os, ktore cichly coraz bardziej, az wreszcie zapadla cisza. TERAZ UZDROWIC go mogl tylko Bog. Lecz Bog najwyrazniej nie mial na to ochoty. Zreszta mniejsza z tym, poniewaz Lincoln Rhyme byl czlowiekiem nauki, a nie teologiem. Dlatego nie udal sie ani do Lourdes, ani do zadnego uzdrowiciela baptysty. Przyjechal za to tutaj, do szpitala w Karolinie Polnocnej, w nadziei, ze stanie sie na powrot normalnym czlowiekiem. Byc moze nie w pelni sprawnym, ale przynajmniej czesciowo. Siedzial w swym wozku inwalidzkim z motorkiem, czerwonym jak sportowa corvetta. Wyjezdzal nim po opuszczanej platformie z vana, ktorym wraz ze swym pielegniarzem Thomem i Amelia Sachs przyjechali wlasnie z odleglego o osiemset kilometrow Manhattanu. Trzymajac w ustach przewod kierowniczy, sprawnie skrecil na chodnik i przyspieszyl, kierujac sie w strone wejscia do Instytutu Badan Neurologicznych Wydzialu Medycznego Uniwersytetu Polnocnej Karoliny w Avery. Thom schowal platforme do lsniacego czarnego chryslera grand rollx, specjalnie przystosowanego do przewozu pasazerow na wozkach. -Zaparkuj go na miejscu dla inwalidow - zawolal Rhyme, chichoczac przy tym. Amelia Sachs uniosla brew, spogladajac na Thoma. -Jest w dobrym nastroju. Wykorzystaj to, bo dlugo nie potrwa - rzekl w odpowiedzi, po czym odjechal. Amelia pobiegla za Rhymeem, dzwoniac jednoczesnie z telefonu komorkowego do miejscowej wypozyczalni samochodow. Przez na stepny tydzien Thom bedzie spedzal wiekszosc czasu w pokoju szpitalnym Rhymea, a ona nie moze sie juz doczekac odrobiny swobody. Pozwiedza sobie okolice. Przyzwyczajona jest do samochodow sportowych, a nie do vanow. Unika aut, ktorych maksymalna predkosc wynosi ponizej 150 kilometrow na godzine. Po chwili, z rezygnacja, wylaczyla telefon. -Moglabym jeszcze troche poczekac, ale muzyczke na centrali maja okropna. Sprobuje pozniej - rzekla, spogladajac na zegarek. -Do piero wpol do jedenastej, a skwar nie do zniesienia. Rhyme nie zwracal uwagi na upal, pochloniety myslami o tym, co go tutaj czeka. Automatyczne drzwi otwarly sie przed nimi. Znalezli sie w chlodnym korytarzu. Thom dogonil ich, gdy byli juz w windzie. Kilka minut pozniej znalezli drzwi, ktorych szukali. Rhyme zauwazyl interkom, ktorego obsluga nie wymagala rak. -Sezamie, otworz sie! -powiedzial glosno i rzeczywiscie, drzwi otwarly sie na osciez. -Nie pan jeden wpadl na ten pomysl - wycedzila zgryzliwie sekretarka, kiedy znalezli sie w srodku. -Pan Rhyme, prawda? Powiem pani doktor, ze juz pan przyjechal. -Bardzo pani laskawa, odparl zadowolony. DOKTOR Cheryl Weaver byla schludnie wygladajaca, elegancka, czterdziestokilkuletnia kobieta. Rhyme natychmiast zauwazyl, ze jest bardzo bystra, a jej silne dlonie wyraznie zdradzaja profesje chirurga. Wstala zza biurka, uscisnela rece Amelii i Thomowi, skinela glowa swemu pacjentowi i rzekla: -Witam serdecznie. -Dzien dobry. Po miesiacach poszukiwan i zasiegania opinii, Rhyme doszedl do wniosku, ze prowadzony wlasnie przez doktor Weaver instytut neurologiczny jest najlepszym osrodkiem badania i leczenia uszkodzen rdzenia kregowego. -Milo cie wreszcie poznac osobiscie, Lincolnie - rzekla. -Rozmawialismy wiele razy przez telefon, wiec przepraszam, jesli powtorze cos, o czym juz wiesz, ale bardzo mi zalezy, bys mial pelna jasnosc, w czym ta eksperymentalna metoda moze ci pomoc, a w czym nie. -Rozumiem - powiedzial Rhyme. -Prosze mowic. -Uklad nerwowy zbudowany jest z aksonow, ktore przewodza impulsy nerwowe. W wyniku urazu rdzenia kregowego aksony te ulegaja zerwaniu lub zmiazdzeniu, a nastepnie obumieraja. W rezultacie nie przewodza impulsow, przez co informacje z mozgu nie docieraja do reszty ciala. Slyszales pewnie wielokrotnie, ze nerwy nie regeneruja sie. Nie jest to do konca prawda. W obwodowym ukladzie nerwowym, na przyklad w konczynach, zniszczone aksony moga sie odtworzyc, natomiast w osrodkowym ukladzie nerwowym, czyli w mozgu i rdzeniu kregowym - nie. Przynajmniej nie same z siebie. Na szczescie jednak poznajemy metody, ktore moga pomoc w ich regeneracji. Nasze podejscie do tego jest kompleksowe. Stosujemy tradycyjne, chirurgiczne metody, majace na celu odbudowanie struktury kostnej kregow oraz odbarczenie miejsca, w ktorym nastapil uraz. Nastepnie dokonujemy dwoch przeszczepow. Jeden to przeszczep wlasnych tkanek nerwowych z ukladu obwodowego... -Poniewaz potrafia sie regenerowac? -domyslil sie Thom. -To oczywiste. -Rhyme skarcil go wzrokiem. Thom byl jedynym z szesciu pielegniarzy, ktory wytrzymal z Lincolnem Rhymeem dluzej niz pare miesiecy. Pozostalym nie podobal sie jego sarkazm i obrazliwe uwagi. Albo rezygnowali sami, albo wczesniej zostali wyrzuceni przez Rhymea. -Druga rzecza, ktora przeszczepiamy - kontynuowala doktor Cheryl Weaver - sa komorki embrionalnego osrodkowego ukladu nerwowego, ktore... -Mowa oczywiscie o rekinie - wtracil Rhyme. -Tak, o zarlaczu blekitnym, zgadza sie. -Lincoln opowiadal nam o tym - wlaczyla sie Amelia. -Ale dlaczego musi to byc akurat rekin? -Wzgledy immunologiczne, zbieznosc z ukladem nerwowym czlowieka -wyjasnila doktor Weaver, po czym dodala ze smiechem: -A poza tym jest to wielka ryba, wiec od jednej sztuki mozna uzyskac mnostwo materialu embrionalnego. -A dlaczego musza to byc komorki embrionu? -spytala Amelia. -Tylko komorki doroslego ukladu nerwowego nie regeneruja sie w sposob naturalny - mruknal Rhyme, poirytowany ich pytaniami. -To oczywiste, ze uklad nerwowy plodu wciaz sie rozwija. -Wlasnie. Material embrionalny zawiera komorki macierzyste, zwane tez prekursorowymi. Stymuluja one wzrost tkanki nerwowej. Poza chirurgia odbarczajaca i mikroprzeszczepami stosujemy jeszcze jedna metode, z ktora wiazemy ogromne nadzieje. Stworzylismy nowe leki, ktore moga w znaczny sposob pobudzic regeneracje nerwow. Aksony osrodkowego ukladu nerwowego nie regeneruja sie, poniewaz w otaczajacej je oslonce mielinowej znajduja sie bialka, ktore to blokuja. Stworzylismy wiec przeciwciala, ktore atakuja te bialka. Jednoczesnie podajemy pacjentowi substancje odzywiajaca komorki nerwowe i po budzajaca ich wzrost. Leki te sa bardzo obiecujace, ale jeszcze nigdy dotad nie podawalismy ich ludziom. -Czy to jest ryzykowne? -spytala Amelia Sachs. Rhyme zerknal na nia, majac nadzieje, ze ich wzrok sie spotka. Znal ryzyko. Nie mial ochoty, by Amelia przepytywala jego lekarke. -Leki same w sobie nie sa specjalnie niebezpieczne - odparla doktor Weaver. -Istnieje jednak pewne niebezpieczenstwo zwiazane z terapia. U co czwartego pacjenta z porazeniem wszystkich czterech konczyn w wyniku urazu rdzenia w obrebie kregow szyjnych dochodzi do oslabienia pracy pluc. Przy znieczuleniu ogolnym istnieje niebezpieczenstwo niewydolnosci oddechowej. Poza tym stres zwiazany z leczeniem moze doprowadzic do znacznego podwyzszenia cisnienia tetniczego, co z kolei grozi wylewem. Operacja i wynikajace z niej gromadzenie plynow moga spowodowac dodatkowe uszkodzenia. -Czyli moze byc z nim jeszcze gorzej? -spytala Amelia. Doktor Weaver skinela glowa i spojrzala na karte Rhymea. -Kontrolujesz jeden miesien glistowaty, dzieki czemu mozesz poruszac palcem serdecznym lewej dloni oraz panujesz nad miesniami barkow i szyi. Mozesz stracic nawet to, co ci zostalo, przynajmniej czesciowo. Mozesz tez przestac samodzielnie oddychac. Musisz rozwazyc te zagrozenia i zdecydowac, czy gra jest warta swieczki. Jesli masz nadzieje, ze znow bedziesz chodzil, to musze cie rozczarowac - to sie nigdy nie stanie. Podobne metody przynosza tylko niewielka poprawe pacjentom z uszkodzeniem na wysokosci kregow szyjnych, a zadna w przypadku uszkodzenia ich na poziomie C4. -Jestem hazardzista - odparl szybko Rhyme. Amelia Sachs spojrzala na niego z niepokojem. Wiedziala doskonale, ze Lincoln Rhyme w ogole nie jest hazardzista. -Decyduje sie na zabieg - dodal. Doktor Weaver skinela glowa. -Konieczne sa rozne badania, ktore zajma kilka godzin. Zaczniemy terapie pojutrze. Musisz jednak najpierw wypelnic tysiace kwestionariuszy - rzekla, po czym spojrzala na Amelie Sachs. -Pani jest jego pelnomocnikiem? -spytala. -Ja jestem - rzekl Thom. -Zostalem upowazniony do podpisywania dokumentow w jego imieniu. -Dobrze. Poczekajcie tu na mnie, a ja zalatwie wszystkie papiery. Amelia Sachs wstala i wyszla za doktor Weaver z gabinetu. Rhyme uslyszal jeszcze, jak mowi: "Pani doktor, mam jedno...", po czym drzwi zamknely sie za nia. -Konspiracja - mruknal Rhyme do Thoma. -Bunt w szeregach. -Martwi sie o ciebie. -Martwi sie? Ta kobieta jezdzi dwiescie piecdziesiat na godzine i bawi sie w Rambo w poludniowym Bronksie. Ja tylko mam miec wszczepione komorki plodu rekina. -Wiesz dobrze, o czym mowie. Rhyme niecierpliwie potrzasnal glowa. Drzwi otwarly sie i Amelia wrocila do gabinetu. Za nia wszedl ktos jeszcze, ale nie byla to doktor Weaver, lecz wysoki, zadbany mezczyzna w policyjnym mundurze. -Masz goscia - rzekla Amelia. Na widok Rhymea gosc zdjal kapelusz kowbojski. -Pan Rhyme? Nazywam sie Dzim Bell. Jestem bratem stryjecznym Rolanda Bella. Powiedzial mi, ze ma pan tu byc, wiec przyjechalem z Tanners Corner. Roland byl kolega Rhymea z policji nowojorskiej i wspolpracowal z nim przy kilku sprawach. Podal mu tez numery telefonow kilku swoich krewnych mieszkajacych w Karolinie Polnocnej, na wypadek, gdyby czegos potrzebowal po operacji. Dzim Bell byl jednym z nich. Rhyme od razu dostrzegl podobienstwo: ta sama szczupla sylwetka, dlugie rece, przerzedzone wlosy, ten sam swobodny styl bycia. -Milo mi pana poznac - rzekl z roztargnieniem. Bell usmiechnal sie smutno. -Prawde mowiac, nie wiem, czy tak milo. Mamy powazny problem -wyznal, po czym usiadl na krzesle obok Thoma. -Jestem szeryfem hrabstwa Paauenoke. To trzydziesci dwa kilometry na wschod stad. Moj brat stryjeczny tak bardzo sobie pana ceni. W kazdym razie... ten problem... Pomyslalem, ze przyjade tu i zorientuje sie, czy nie poswiecilby nam pan troche czasu. Rhyme zasmial sie gorzko. -Jestem tuz przed operacja. -Och, doskonale to rozumiem. Nie mam najmniejszego zamiaru w tym przeszkadzac. Chodzi mi tylko o pare godzin. Roland opowiadal mi o niektorych pana dochodzeniach. Wiekszosc odnalezionego materialu wysylamy do ekspertyzy laboratoryjnej do Elizabeth City -tam jest najblizsza komenda policji - albo do Raleigh. Zanim dostaniemy od nich odpowiedz, mijaja tygodnie. A my nie mamy do dyspozycji tygodni. Tu decyduja godziny. -W czym wiec rzecz? -Chodzi o odnalezienie dwoch uprowadzonych kobiet. -Kidnaping to sprawa FBI - zauwazyl Rhyme. -Powiadomcie ich. -Zanim oni zbiora sie do kupy i dotra tutaj, dziewczyny beda juz w niebie. -Niech pan nam opowie, co sie stalo - zaproponowala Amelia. Rhyme zauwazyl z niezadowoleniem, ze wyglada na bardzo zainteresowana. -Wczoraj zamordowano ucznia szkoly sredniej i porwano dziewczyne, studentke - zaczal opowiadac Bell. -Dzis rano sprawca uprowadzil inna mloda kobiete. -Rhyme zauwazyl gniew na jego twarzy. -Zastawil pulapke, a jeden z moich ludzi zostal ciezko ranny. Lezy tu, w tym szpitalu, nieprzytomny. -Czy dziewczyny pochodza z bogatych rodzin? -spytala Amelia. -Byly jakies zadania okupu? -Tu wcale nie chodzi o pieniadze - rzekl szeryf, znizajac glos. -Tlo jest seksualne. Chlopak napastuje dziewczyny. Byl juz pare razy aresztowany. Rhyme zauwazyl, ze Amelia slucha Bella z ogromna uwaga. Wiedzial doskonale, co jest powodem jej zainteresowania sprawa, na ktora nie maja czasu, i bardzo mu sie to nie spodobalo. -Amelio! -odezwal sie, spogladajac na zegar wiszacy na scianie gabinetu doktor Weaver. -O co ci chodzi, Rhyme? Przeciez mozemy wysluchac szeryfa - od parla, odgarniajac dlugie rude wlosy z ramienia, gdzie spoczywaly jak nieruchomy wodospad. -Zrobilismy wszystko, co w naszej mocy - kontynuowal Bell. -Kazdy z moich ludzi byl na nogach cala noc, ale nie udalo nam sie znalezc zadnych sladow. -Spojrzal Rhymeowi blagalnie w oczy. -Bardzo nam zalezy na tym, zeby zapoznal sie pan z materialami i powiedzial, gdzie, w pana opinii, nalezy szukac sprawcy. To wszystko przekracza nasze mozliwosci. Rhyme nie zrozumial. Byl ekspertem kryminologiem. Jego zadaniem byla analiza materialow zebranych w sledztwie w celu pomocy w zidentyfikowaniu sprawcy, a nastepnie skladanie zeznan na jego procesie. -Wiecie, kim jest porywacz, wiecie, gdzie mieszka. Wasz oskarzyciel bedzie mial wyjatkowo prosta sprawe. -Nie, nie. Nie chodzi nam o proces, panie Rhyme. Musimy znalezc obie porwane dziewczyny, zanim porywacz je zabije. Albo przynajmniej, zanim zabije Lydie. Podejrzewamy, ze Mary Beth juz nie zyje. Kiedy to sie zdarzylo, wlasnie czytalem ksiazke o dochodzeniu w sprawach kryminalnych. Przeczytalem tam, ze kiedy ofiara zostala wykorzystana seksualnie, zazwyczaj zostaja dwadziescia cztery godziny na jej odnalezienie. Pozniej w oczach sprawcy staje sie ona jakby "odczlowieczona", wiec nie ma zadnych problemow z jej zabiciem. -Mowi pan o porywaczu "chlopak". Ile ma lat? -spytala Amelia. -Szesnascie. Ale szkoda, ze go nie widzieliscie. Jest wyrosniety, a na sumieniu ma wiecej niz niejeden dorosly. -Szukaliscie go u jego rodziny? -spytala. -Rodzice nie zyja. Ma przybranych. Przeszukalismy jego pokoj, ale nie znalezlismy zadnych tajemnych drzwi, ani pamietnikow; niczego. Jak to zwykle bywa - pomyslal Lincoln Rhyme, pragnac goraco, by szeryf wrocil do swego hrabstwa o trudnej do zapamietania nazwie i zabral ze soba wszystkie swoje problemy. -Dwie ofiary jednego dnia? -zadumala sie Amelia. -Moze jest przestepca progresywnym. Przestepcy progresywni sa jak nalogowcy. Aby zaspokoic swoj rosnacy glod zbrodni, popelniaja, coraz czesciej, coraz potworniejsze czyny. Bell skinal glowa. -Ma pani racje. Jest jeszcze cos, o czym nie wspomnialem. W ciagu ostatnich paru lat w hrabstwie Paauenoke popelniono trzy inne morderstwa. Uwazamy, ze nasz podejrzany mogl brac w nich udzial, chociaz nie znalezlismy dostatecznych dowodow przeciwko niemu. Rhyme poczul z niechecia, ze mozg zaczyna mu szybciej pracowac, zaintrygowany uslyszana historia. To, ze zachowal zdrowie psychiczne po wypadku, zawdziecza tylko podobnym wyzwaniom intelektualnym. Gdyby mial wybierac miedzy odzyskaniem zdolnosci do poruszania sie a utrzymaniem sprawnosci umyslu, w jednej chwili zrezygnowalby z wszczepienia komorek rekina i wybralby umysl. Mimo to operacja, bez wzgledu na ryzyko, byla dla niego bardzo wazna. Byla jego swietym Graalem. -Operacje masz dopiero pojutrze, Rhyme - zauwazyla Amelia. -Przedtem czeka cie tylko pare badan. Racja. Ma przed soba mnostwo wolnego czasu. Mnostwo wolnego czasu bez swej ulubionej osiemnastoletniej whisky. Najwiekszym wrogiem Lincolna Rhymea nie sa skurcze czy bole fantomowe, ktore za zwyczaj dokuczaja pacjentom z uszkodzonym rdzeniem kregowym, lecz zwykla nuda. -Daje panu jeden dzien - rzekl w koncu. -Pod warunkiem, ze w zaden sposob nie opozni to mojej operacji. Czekalem na nia czternascie miesiecy. -Zgoda! -wykrzyknal rozpromieniony Bell. -Kiedy mialo miejsce drugie porwanie? -Kilka godzin temu. Przysle tu do pana jednego z moich ludzi. Przekaze panu wszystkie nasze dotychczasowe ustalenia i przywiezie mape okolicy. Rhyme zmarszczyl czolo i pokrecil glowa. -Nie, nie. To my przyjedziemy do was. Gdzie macie siedzibe? -W Tanners Corner. -Bede potrzebowal pomocy laboranta. Macie u siebie laboratorium, prawda? -Niestety, nie - odparl zmieszany szeryf. -Nie szkodzi. Podamy wam liste niezbednego sprzetu. Sprobujcie go pozyczyc od policji stanowej. -Rhyme zerknal na zegar. -Mozemy tam byc za pol godziny, prawda, Thom? -Za pol godziny... -mruknal pielegniarz. -Musze ci przypomniec, Lincolnie, ze przyjechalismy tu po to, zebys sie poddal leczeniu. -Wez papiery od doktor Weaver. Zabierzemy je ze soba. Wypelnisz je, podczas gdy ja i Amelia bedziemy zaznajamiac sie ze sprawa. Amelia Sachs zapisala na kartce liste podstawowego sprzetu laboratoryjnego i wreczyla Bellowi. Ten przeczytal ja, po czym rzekl: -Zajme sie tym. Ale naprawde nie chcialbym wam sprawiac zbytniego klopotu... -Dzim, chyba moge mowic otwarcie? -Oczywiscie, panie Rhyme. -Mow mi Lincoln. Zapoznanie sie z nielicznymi materialami nic tu nie da. Jesli cos ma z tego wyjsc, Amelia i ja bedziemy w stu procentach kierowac poszukiwaniami. Czy to moze stanowic dla kogos problem? -Dopilnuje, zeby nie stanowilo - obiecal Bell. -Doskonale. A teraz idz zalatwic sprzet. Musimy szybko zabrac sie do roboty. Szeryf Bell postal przez chwile z kapeluszem w jednej rece, a lista w drugiej, po czym ruszyl do wyjscia. -Aha, jeszcze jedno - powiedziala Amelia, gdy byl juz w drzwiach. - Jak nazywa sie porywacz? -Garrett Hanlon. Ale wszyscy nazywaja go tu Pajakiem. PAaUENOKE to male hrabstwo w polnocno-wschodniej czesci Karoliny Polnocnej. Tanners Corner, lezace mniej wiecej w srodku hrabstwa, jest jego najwiekszym miastem, otoczonym kilkoma mniejszymi osiedlami mieszkalnymi i przemyslowymi. Jednym z nich jest Blackwater Landing, lezace nad rzeka Paauenoke, nazywana przez miejscowych Paauo, kilka kilometrow na polnoc od stolicy hrabstwa. Niemal wszyscy mieszkancy osiedlili sie na poludniowym brzegu rzeki. Na polnocnym teren jest zdradliwy. Bagna Great Dismal Swamp wciaz sie rozszerzaja, polykajac coraz wiecej terenow mieszkalnych. Moczary zajely miejsce stawow i pol, a lasy sa tak geste, ze trudno przez nie przejsc. Na polnocnym brzegu rzeki koczuja tylko bimbrownicy i narkomani oraz kilku szalencow. Nawet mysliwi omijaja te strony. Podobnie jak wiekszosc miejscowych, Lydia Johansson rzadko zapuszczala sie na polnoc od Paauo. Dotarla do niej porazajaca mysl, ze oto przekroczyla tajemna granice, wkraczajac w kraine, z ktorej nie ma juz powrotu, nie tylko w sensie fizycznym, lecz rowniez duchowym. Przestraszona, dala sie ciagnac tej potwornej kreaturze. Byla przerazona sposobem, w jaki na nia spoglada, i tym, ze moze umrzec od ukaszenia weza lub od udaru slonecznego. Najbardziej jednak przerazala ja mysl, ze na zawsze utracila swoje dotychczasowe ustabilizowane zycie - nielicznych znajomych, kolezanki pielegniarki, wyjscia do pizzerii, ulubione seriale, horrory z wypozyczalni filmow. Zatesknila nawet za swa trudna przeszloscia - walka z nadwaga, samotnymi nocami, godzinami ciszy w oczekiwaniu na telefon od tamtego chlopaka, ktory nigdy jednak nie zadzwonil. Tu, gdzie sie znalazla, nic nie kojarzylo sie ze stabilizacja. Przypomnial jej sie potworny widok kolo szalasu - lezace na ziemi cialo nieprzytomnego Eda Schaeffera, groteskowo napuchniete od uzadlen os. -Sam sobie winien, ze z nimi zaczynal - mruknal wtedy Garrett. -Te osy atakuja tylko wtedy, gdy ich gniazdo jest w niebezpieczenstwie -dodal, po czym wszedl do szalasu po mape, wode i jedzenie. Unieruchomil jej rece tasma i zrzucil drugi but. Nastepnie zaciagnal ja do lasu, ktorym przemaszerowali juz kilka dobrych kilometrow. Lydia wiedziala, kim jest. Wszyscy w Tanners Corner znali Pajaka. Nigdy jednak dotad nie widziala go z bliska. Nie przypuszczala, ze jest tak silny, ze ma takie bicepsy, dlugie zylaste rece i ogromne dlonie. Zrosniete brwi sprawialy, ze wygladal na niezbyt rozgarnietego, ale zdawala sobie sprawe, ze to nieprawda. Byl sprytny jak lis. -Dokad idziemy? -spytala. -Nie chce mi sie z toba gadac - odburknal. Bagienne zarosla gestnialy, a woda stawala sie coraz glebsza. Kiedy juz wydawalo jej sie, ze dalej nie zrobia ani kroku, Garrett skrecil w sosnowy las, w ktorym, ku uldze Lydii, bylo chlodniej niz posrod ogoloconych z drzew moczarow. Garrett zwolnil kroku, pstrykajac paznokciami, rozgladal sie, jakby wypatrywal poscigu, rzucajac glowa na boki w gwaltowny sposob, ktory przerazal ja nie na zarty. W taki sam sposob zachowywali sie psychicznie chorzy pacjenci w bloku E jej szpitala. Boze, jak ja go nienawidze! -pomyslala. CZARNY rolbe minal cmentarz. Odbywal sie wlasnie pogrzeb. Rhyme, Amelia Sachs i Thom zerkneli na procesje zalobnikow. -Spojrzcie na trumne - rzekla Amelia. Byla bardzo mala. Kroczylo za nia niewielu zalobnikow, samych do roslych. Rhyme podniosl oczy do gory i rozejrzal sie po okolicznych wzgorzach porosnietych rozlozystymi drzewami, zatrzymal wzrok na ciagnacej sie kilometrami niewyraznej linii lasow, ktora ginela w oddali. -Calkiem przyzwoity cmentarz - stwierdzil. -Nie mialbym nic przeciwko temu, zeby pochowali mnie w takim miejscu. Amelia spojrzala na niego chlodno. Teraz, kiedy wyznaczona byla juz data operacji, nie chciala slyszec o niczym, co kojarzylo sie ze smiercia. Thom skrecil w slad za samochodem policyjnym Dzima Bella i lekko przyspieszyl. Zgodnie z tym, co powiedzial im Bell, Tanners Corner znajdowalo sie dokladnie trzydziesci dwa kilometry od szpitala w Avery. Tablica powitalna informowala, ze mieszka w nim 3018 dusz, co pewnie bylo prawda, choc tego upalnego sierpniowego przedpoludnia nielatwa do uwierzenia, sadzac po wyludnionej glownej ulicy. Wszyscy mieli wrazenie, ze trafili do miasta duchow. -Jaki tu spokoj - zauwazyl Thom. -Mozna to i tak nazwac - zgodzila sie z przekasem Amelia, na ktorej ta pustka sprawila upiorne wrazenie. Przy ulicy Glownej, o starej, podupadajacej zabudowie, miescily sie dwa niewielkie centra handlowe. Rhyme odnotowal w pamieci jeden supermarket, dwie apteki, dwa bary, jedna restauracje, bank, agencje ubezpieczeniowa oraz jeden lokal, w ktorym znajdowal sie sklep ze sprzetem elektronicznym, cukiernia i gabinet kosmetyczny. Rhyme niechetnie zdal sobie sprawe z tego, gdzie go przynioslo jako kryminologa. Mogl skutecznie rozpracowywac sprawy w Nowym Jorku, w ktorym mieszkal przez tyle lat, ktorego tyloma ulicami chadzal oraz ktorego historie, flore i faune znal jak malo kto. Nie mial natomiast najmniejszego pojecia o tutejszej glebie, wodzie, o zwyczajach mieszkancow, ani o tym, jak zarabiaja na zycie. Thom zaparkowal vana i rozpoczal rytual opuszczania platformy. Lincoln dmuchnal w rurke kierownicza. Sterowanie wozkiem polegalo na umiejetnym dmuchaniu w nia i wciaganiu z niej powietrza. Sprawnie ruszyl w strone stromego podjazdu prowadzacego do budynku wladz miejskich hrabstwa Paauenoke. Z bocznych drzwi posterunku policji wyszlo trzech mezczyzn ubranych w dzinsy i koszule robocze. Podeszli do wisniowej furgonetki. Najszczuplejszy z nich stuknal w ramie najpotezniejszego, postawnego mezczyzne z kucykiem i broda, pokazujac mu Rhymea. Wszyscy trzej spojrzeli z rozmarzeniem na smukla sylwetke Amelii. Nastepnie ten najwiekszy przyjrzal sie uwaznie Thomowi, jego krociutkim wlosom, nienagannemu ubiorowi i zlotemu kolczykowi w uchu. Po chwili jednak stracili zainteresowanie przybyszami i wsiedli do furgonetki. Idac obok wozka Rhymea, Bell powiedzial: -Ten najwyzszy to Rich Culbeau, a dwaj pozostali to Sean OSarian, ten chudzielec, i Harris Tomel. Culbeau tylko wyglada na takiego zbira. Lubi uchodzic za skrajnego prawicowca, ale zazwyczaj nie sprawia nam zadnych klopotow. Szeryf poszedl wraz z goscmi rampa dla inwalidow. Musial chwile pomocowac sie z drzwiami, gdyz zostaly zamalowane. -Nie zauwazylem tu zbyt wielu podejrzanych typkow - rzekl Thom. -Jak sie czujesz? Zbladles - zwrocil sie do Rhymea. -Nic mi nie jest. Weszli do budynku, wybudowanego, jak to ocenil Rhyme, w latach piecdziesiatych. Korytarze byly pomalowane na urzedowy zielony kolor i udekorowane zdjeciami stanowiacymi przeglad historii Tanners Corner. -Czy ten pokoj bedzie wam odpowiadac? -spytal Bell, otwierajac drzwi. -Na co dzien przechowujemy tu materialy dowodowe, ale wla snie przenosimy je w inne miejsce. Wzdluz scian ustawione byly kartony. Jakis policjant z trudem cia gnal wozek z wielkim telewizorem. Inny niosl dwa pudla z butelkami po soku, wypelnionymi przezroczysta ciecza. Rhyme spojrzal na nie ze zdziwieniem, a Bell parsknal smiechem. -Oto zwiezla synteza przestepczosci, z ktora mamy zazwyczaj do czynienia w Tanners Corner: kradzieze sprzetu elektronicznego i bimbrownictwo. -Bimber marki Bryza Oceanu? -spytal Rhyme kasliwie, pokazujac ruchem glowy butelki. -Ulubione opakowania szklane bimbrownikow. Maja szerokie szyj ki. Pijesz czasami alkohol? -Wylacznie szkocka. -To, co najlepsze - stwierdzil Bell i spojrzal za policjantem z butel kami, ktory mijal wlasnie drzwi. -FBI i stanowy urzad podatkowy martwia sie o utracone dochody. Nas zas martwi to, ze tracimy naszych obywateli. To, co widziales przed chwila, nie bylo jeszcze takie zle. Ale czesto do bimbru dodaje sie formaldehyd albo rozcienczalnik do farb, a nawet nawozy sztuczne. Rocznie po wypiciu takiej ksiezycowki umie ra kilku mieszkancow naszego hrabstwa. -Dlaczego na bimber mowi sie ksiezycowka? -spytal Thom. -Bo dawniej pedzili go przy pelni ksiezyca. Nie palili swiatel, zeby nie przyciagac uwagi poborcow podatkowych - wyjasnil Bell, po czym powiedzial, ze skontaktowal sie juz z laboratorium policji stanowej i zlozyl pilne zamowienie na sprzet, ktorego zazyczyl sobie Rhyme. Wszystko powinno dotrzec na miejsce za kilka godzin. Rhyme spojrzal na sciane i zmarszczyl brwi. -Bedzie mi potrzebna mapa okolicy i tablica. Duza. -Zalatwione - rzekl Bell. -Pozatym chcialbym sie spotkac z twoim zespolem. -Koniecznie musicie przyniesc tu klimatyzator - zazadal Thom. -Lincoln nie powinien siedziec w takim upale. Tu musi byc chlodniej. -Zaraz sie tym zajme - obiecal Bell, po czym podszedl do drzwi i za wolal: - Steve, pozwol tu na chwile. Do pokoju wszedl mlody, nieslychanie wysoki policjant, o wlosach obcietych na jeza. -To moj szwagier, Steve Farr - przedstawil go Bell i zlecil mu zalatwienie klimatyzatora do tego prowizorycznego laboratorium. -Juz sie robi - zameldowal Steve i zniknal na korytarzu. Do pokoju zajrzala jakas kobieta. -Dzim, Sue McConnell na trojce. Odchodzi od zmyslow. -Okay, powiedz jej, ze zaraz podejde do telefonu - rzekl Bell, po czym wyjasnil: - To matka Mary Beth. Biedna kobiecina. Ledwie rok temu jej maz umarl na raka, a teraz to. Mowie wam... -Sluchaj, Dzim, czy mozesz znalezc nam te mape? - spytal Rhyme. - I zalatw tablice. Bell zamrugal oczami. -Jasne, Lincoln. Sluchaj, jesli bedziemy dzialac nieco za wolno jak na was, jankesow, to pogoncie nas do roboty, dobrze? -Zapewniam cie, Dzim, ze to zrobimy. JEDEN z trzech. Tylko jeden z trzech wyzszych ranga policjantow z ze spolu Dzima Bella wydawal sie zadowolony ze spotkania z Lincolnem Rhymeem i Amelia Sachs. A przynajmniej z Amelia. Dwaj pozostali najwyrazniej woleliby, zeby ta dziwna para nigdy sie tu nie pojawila. Zadowolonym byl trzydziestoparoletni Jesse Corn. Jednym z tych, ktorzy chlodno przyjeli obecnosc nowojorczykow, byl Mason Germain, niski mezczyzna po czterdziestce, o ciemnych oczach, gladko zaczesanych wlosach i zbyt doskonalej sylwetce. Pachnialo od niego mocno tanim plynem po goleniu o pizmowym zapachu. Powital Rhymea chlodnym skinieciem glowy. Amelia Sachs, jako kobieta, zasluzyla tylko na zdawkowe "Dzien dobry pani". Trzecim policjantem byla Lucy Kerr, wcale nie bardziej zadowolona z ich obecnosci niz Mason. Byla bardzo wysoka kobieta, nieco tylko nizsza od Amelii. Miala sportowa sylwetke, ladna buzie i jasne wlosy splecione w warkocz. Rhyme rozumial doskonale, ze to chlodne przyjecie jest jedynie od ruchowa reakcja na przybycie intruzow, obcych policjantow, kaleki i kobiety, a do tego jeszcze z Polnocy. Nie mial jednak zamiaru tracic czasu na zdobywanie ich sympatii. Porywacz oddalal sie z kazda minuta, a on sam mial wyznaczony termin operacji. Atletycznie zbudowany policjant, jedyny Murzyn, jakiego Rhyme dostrzegl wsrod pracownikow Bella, wwiozl do pokoju duza tablice szkol na, po czym rozpostarl szczegolowa mape hrabstwa Paauenoke. -Powies ja tam, Troy. -Bell wskazal mu miejsce na scianie. Policjant przymocowal mape pineskami, po czym wyszedl. -Opowiedzcie mi dokladnie, co sie wydarzylo - poprosil Rhyme. -Zacznijmy od pierwszej ofiary. Glos zabral Mason. -Nazywa sie Mary Beth McConnell. Ma dwadziescia trzy lata. Studentka, mieszkajaca w campusie w Avery. Zdarzylo sie to wczoraj dosc wczesnie rano. Mary Beth wlasnie... -Mozesz mowic nieco konkretniej? -przerwal mu Rhyme. -O ktorej dokladnie? -Musialo byc przed osma - wtracil Jesse Corn. -Billy, ten chlopak, ktory zginal, jak zwykle rano wyszedl pobiegac. Miejsce zbrodni jest oddalone o pol godziny drogi od jego domu, gdzie musial byc najpozniej o osmej trzydziesci, by wziac prysznic i zdazyc do szkoly. Niezle! -pomyslal Rhyme, kiwajac glowa, po czym polecil Masonowi, by kontynuowal swoja relacje. -Mary Beth byla w Blackwater Landing. -Co to jest, miasto? -spytala Amelia Sachs. -To po prostu kilkukilometrowy obszar na polnoc stad, nad rzeka. -Mason pokazal na mapie. -Dwadziescia kilka domow, jedna fabryka. Zadnych sklepow. W wiekszosci lasy i bagna. Nasza wersja wydarzen wyglada nastepujaco: pojawia sie Garrett i porywa Mary Beth. Ma zamiar ja zgwalcic, ale widzi to z szosy Billy Stail. Usiluje mu przeszkodzic. Garrett chwyta lopate i zabija go. Potem uprowadza Mary Beth. -Mason dokonczyl relacje z zacisnietymi zebami, po czym dodal: - Billy byl dobrym chlopakiem. Co niedziela chodzil do kosciola. -Z pewnoscia byl wspanialym dzieciakiem - rzekl Rhyme niecierpliwie. -Czy Garrett ma jakis srodek transportu? -Nie - odpowiedziala Lucy Kerr. -Garrett nie umie prowadzic samochodu. Nie nauczyl sie, bo ma uraz -jego rodzice zgineli w wypadku drogowym. -Jakie slady znalezliscie? -Mamy narzedzie zbrodni - rzekl chelpliwie Mason. -Lopate. -Przeszukaliscie miejsce zbrodni? -spytal Rhyme. -Oczywiscie - odparl Jesse Corn. -Nic nie znalezlismy. Nic nie znalezli? W miejscu, gdzie ktos zabija jedna ofiare i porywa druga, jest z pewnoscia tyle sladow, ze mozna by nakrecic caly film o tym, kto i co komu zrobil. Zdaje sie, ze musimy stawic czolo dwom wrogom: Pajakowi i niekompetencji miejscowej policji, zadumal sie Rhyme. Napotkal spojrzenie Amelii Sachs. Wyczytal z jej oczu, ze mysli podobnie. -Kto prowadzil poszukiwania sladow? -spytal. -Ja - odparl Mason. -Dotarlem tam pierwszy po informacji o morderstwie, ktora otrzymalismy o dziewiatej trzydziesci. Jakis kierowca ciezarowki dostrzegl cialo Billyego z szosy i zadzwonil do nas. A chlopiec zostal zamordowany przed osma. Rhyme byl bardzo niezadowolony. Sladow nie zabezpieczono przez poltorej godziny. To zbyt dlugo. -Czy moge spytac, skad wiecie, ze to Garrett go zabil? -spytala Amelia. -Widzialem go dzis rano - odpowiedzial Jesse. -Na moich oczach porwal Lydie. -To chyba jeszcze nie znaczy, ze zamordowal Billyego i porwal Mary Beth. -Zdjelismy odciski palcow z lopaty - dodal Bell. Rhyme pokiwal glowa i zwrocil sie do szeryfa: -Mieliscie juz odciski chlopaka w kartotekach, bo wczesniej byl aresztowany, prawda? -Zgadza sie. -Co stalo sie dzis rano? -spytal Rhyme. Tym razem relacje zdal Jesse. -Doszlo do tego wkrotce po wschodzie slonca. Razem z Edem Schaefferem bylismy na miejscu zbrodni, spodziewajac sie, ze Garrett moze tam wrocic. Po jakims czasie przyjechala Lydia, zeby zlozyc kwiaty w miejscu smierci Billyego. Zostawilem ja sama i poszedlem na chwile do samochodu. Nagle uslyszalem jej krzyk i zobaczylem, jak oboje znikaja na drugim brzegu Paauo. Ed nie odpowiadal na moje wezwania przez radiostacje, a kiedy dostalem sie na druga strone, znalazlem go nieprzytomnego. Garrett zastawil pulapke w szalasie. Glos zabral Bell. -Podejrzewamy, ze Ed zorientowal sie, gdzie sprawca przetrzymuje Mary Beth. Zdazyl obejrzec mape, ktora Garrett zostawil w szalasie. Ale zostal zaatakowany przez roj i stracil przytomnosc, zanim zdazyl nam cokolwiek powiedziec, a chlopak najwyrazniej zabral mape ze soba po uprowadzeniu Lydii. -W jakim stanie jest ten policjant? -spytala Amelia. -Jest wciaz nieprzytomny. Nikt nie wie, czy z tego wyjdzie. To znaczy, ze musimy polegac na odnalezionych sladach - pomyslal Rhyme z zadowoleniem, bo zawsze przedkladal je nad zeznania po szczegolnych swiadkow. -Czy znalezliscie jakies slady na miejscu dzisiejszego porwania? -spytal. -Tylko to - odparl Jesse, otwierajac teczke i wyjmujac z niej sportowy but w plastikowej torebce. -Garrett zgubil go, kiedy rzucil sie na Lydie. -Poloz go na stole - polecil mu Rhyme. -Cos jeszcze? -Nic. -Opowiedzcie mi o innych zabojstwach, gdzie byl podejrzanym -poprosil Rhyme, walczac ze soba, by nie okazac niezadowolenia. Odpowiedzial mu Bell. -Wszystkie mialy miejsce w Blackwater Landing i okolicach. Dwie ofiary utonely w kanale. Patolog sadowy powiedzial, ze mogly zostac najpierw uderzone w glowe, a potem wepchniete do wody. Garrett krecil sie wokol ich domow nieco wczesniej, ale nie mielismy zadnych do wodow. W zeszlym roku mloda kobieta zostala pozadlona przez osy i zmarla. Zupelnie jak Ed. Wyglada nam to na robote Garretta. -To psychopata - syknal Mason. -Schizofrenik? Tym razem glos zabrala Lucy. -Wedlug psychologow szkolnych nie jest schizofrenikiem. Twierdza, ze ma antyspoleczna osobowosc, ale i bardzo wysoki iloraz inteligencji. Na swiadectwie mial same najlepsze oceny, tyle ze pare lat temu zaczal wagarowac. Dzim ma jego zdjecie. Szeryf otworzyl skoroszyt i wyciagnal fotografie. Przedstawiala szczuplego, krotko ostrzyzonego chlopaka, o gestych, zrosnietych brwiach i zapadnietych oczach. Na policzku mial slady wysypki. -Jest jeszcze jedno - rzekl Bell, rozwijajac wycinek z gazety. Na zdjeciu widac bylo czteroosobowa rodzine przy stole piknikowym. Podpis glosil: "Panstwo Hanlonowie podczas pikniku z okazji Swieta Niepodleglosci, na tydzien przed tragicznym wypadkiem drogowym na szosie 112, w ktorym zgineli 39-letni Stuart Hanlon i 37-letnia Sandra Hanlon oraz ich 10- letnia coreczka Kaye. Zdjecie przedstawia tez 11-letniego Garretta, ktorego w chwili wypadku nie bylo w samochodzie". -Czy moglbym przejrzec raport z przeszukania miejsca wczorajszych wydarzen? -spytal Rhyme. Bell wyjal go ze skoroszytu i podal Thomowi, ktory przewracal kartki przed oczami szefa. Miejsce zbrodni zostalo przeszukane bardzo niestarannie. Nie po brano probek gleby. Zrobiono wprawdzie kilka zdjec polaroidowych przedstawiajacych slady stop, ale nie polozono przy nich linijek, by mozna bylo okreslic ich rozmiary. Poza tym raport podawal tylko ogolnikowy opis lokalizacji i ulozenia ciala. Rhyme od razu zauwazyl, ze kontury ciala zaznaczono farba w sprayu, ktora, jak wiadomo, niszczy slady i zanieczyszcza miejsce zbrodni niepozadanymi substancjami chemicznymi. Nieco lepszy byl raport mowiacy o odciskach palcow. Znaleziono ich dwadziescia jeden, z czego cztery pelne i wyrazne. Wszystkie bez najmniejszych watpliwosci nalezaly do Garretta i Billyego. Mimo to Mason byl bardzo nieostrozny na miejscu zbrodni. Slady jego lateksowych rekawiczek zakryly wiele odciskow mordercy na trzonku lopaty. Sprzet laboratoryjny byl juz w drodze. Rhyme spojrzal na Bella. -Bede potrzebowal do pomocy laboranta. Najlepiej, zeby to byl gliniarz, ale niekoniecznie. Wazne, zeby byl dobrym specjalista i znal okolice. Masz kogos takiego? Odpowiedziala za niego Lucy Kerr. -Syn mojego brata, Ben. Studiuje nauki scisle. To studia doktoranckie. Zadzwonie do niego. -Swietnie - rzekl Rhyme. -Chcialbym, zeby Amelia przeszukala miejsca zbrodni oraz pokoj Garretta i Blackwater Landing. -Ale przeciez juz to zalatwilismy. Przeczesalismy wszystko dokladnie - zaprotestowal Mason. -Chce, zeby Amelia jeszcze raz to zrobila - ucial krotko Rhyme, po czym spojrzal na Jesseego. -Znasz dobrze teren. Moglbys tam pojechac z nia? -Jasne. Z przyjemnoscia. -Wolalbym, zeby Amelia miala przy sobie bron - dorzucil Rhyme. Kiedy policjanci stanowi przekraczaja granice swojego stanu, traca automatycznie prawo do prowadzenia dzialan sluzbowych, a zazwyczaj tez prawo noszenia broni. Amelia Sachs zostawila swoja w mieszkaniu na Brooklynie. -Nie ma problemu - powiedzial Bell. -Zalatwimy jej rewolwer Smith Wesson. -I kajdanki - poprosila Amelia Sachs. -Jasne. Bell zauwazyl, ze Mason wpatruje sie w mape z niezbyt zadowolona mina. -O co chodzi? -spytal. -Chcesz poznac moja opinie? -spytal Mason. -Wydaje mi sie, ze nie mamy czasu na kolejne przeszukiwania miejsca zbrodni. Musimy przeczesac ogromny teren. Powinnismy ruszyc w poscig za Garrettem. Trzeba sie spieszyc. Odpowiedzial mu, rowniez spogladajac na mape, Lincoln Rhyme: -Nie mamy czasu na pospiech. CHCIELISMY wlasnie jego - rzekl Hal Babbage, rozgladajac sie po ogrodzie. -Zglosilismy sie do agencji adopcyjnej konkretnie w sprawie Garretta. Znalismy jego historie i ogromnie mu wspolczulismy. Ale, prawde mowiac, sprawial nam klopoty od samego poczatku. A teraz boimy sie. Strasznie sie boimy. Hal Babbage stal na naruszonej zebem czasu werandzie swojego domu na polnocnych obrzezach Tanners Corner, rozmawiajac z Amelia Sachs i Jesseem Cornem. Dzim Bell byl juz tu z kilkoma innymi policjantami wczoraj, by przeszukac dom i spytac przybranych rodzicow Garretta, czy przypadkiem nie wiedza, gdzie go mozna znalezc. Nic to jednak nie dalo. Amelia przyjechala tu wylacznie w celu przeszukania pokoju chlopaka, lecz mimo braku czasu pozwolila Babbageowi mowic, majac nadzieje, ze dowie sie nieco wiecej o poszukiwanym. Nie do konca zgadzala sie z teoria Rhymea, ze slady i dowody rzeczowe sa wystarczajacym kluczem do zrozumienia sposobu myslenia przestepcy i schwytania go. Niestety, z rozmowy tej dowiedziala sie tylko tyle, ze panstwo Bab bage zyja w strachu, iz chlopak wroci i pozabija ich lub ich pozostale dzieci. Podczas calej rozmowy Halowi towarzyszyla jego zona Margaret, otyla kobieta o kreconych rudych wlosach. -Nigdy go nawet nie uderzylem - opowiadal dalej Hal Babbage. -Ale utrzymywalem dyscypline. Na przyklad jadalismy o stalych porach. Tylko Garrett nigdy nie pojawial sie przy stole. Miedzy posilkami zamykalem jedzenie na klucz, wiec czesto chodzil glodny. Poza tym pilnowalem, zeby sprzatal ten chlew w swoim pokoju. Normalne rzeczy, jakich sie wymaga od dzieciakow. Ale wiem, ze on mnie za to nienawidzi. -Skinal glowa w kierunku lezacych na werandzie gwozdzi. -Zabijamy okna na wypadek, gdyby chcial sie wlamac. Jesli jednak na nas napadnie, bedziemy sie bronic. Nasze dzieci wiedza, gdzie jest strzelba. Czyzby zachecal je do zastrzelenia Garretta? Amelia byla zaskoczona. Zauwazyla w domu kilkoro dzieci, wygladajacych z zaciekawieniem przez siatke w drzwiach. Zadne z nich nie mialo wiecej niz dziesiec lat. -Hal, nie bierz spraw w swoje rece - odezwal sie Jesse Corn z po waga w glosie. -Jesli zobaczysz Garretta, zadzwon do nas. -Czy moge rozejrzec sie po jego pokoju? -spytala Amelia. Babbage wzruszyl ramionami. -Prosze bardzo, ale ja tam nie wejde. Ciarki chodza mi po plecach. Margaret, zaprowadz panstwa - polecil zonie, po czym chwycil mlotek i zaczal wbijac gwozdzie w ramy okienne. -Jesse, ubezpieczaj dojscie do okna. Nie chce zadnych niespodzianek - poprosila Amelia. -Jasne - odparl Corn i zniknal za weglem. -Zaprowadze pania - rzekla pani Babbage. Amelia ruszyla za przybrana matka Garretta przez ciemny przedpokoj. -Naprawde boicie sie, ze wroci? Po chwili milczenia kobieta odpowiedziala: -Nie wiem, czy wroci, ale jesli tak, bedziemy mieli problem. Garrett potrafi krzywdzic ludzi. Kiedys, w szkole, kilku kolegow wciaz wlamywalo sie do jego szafki. Zostawiali w niej napisy, brudne majtki i tym podobne. Zwykle lobuzy. Garrett wstawil do szafki klatke, ktora otwierala sie, jesli ktos niepowolany otworzyl drzwi. Wsadzil do klatki jadowitego pajaka. Kiedy nastepnym razem wlamali sie do szafki, pajak ukasil jednego z chlopakow w twarz. Niewiele brakowalo, a stracilby wzrok. Zatrzymali sie przy zamknietych drzwiach. Widnial na nich napis: NIEBEZPIECZENSTWO. NIE WCHODZIC. Ponizej przylepiony byl rysunek wscieklej osy, niedbale nakreslony dlugopisem. W domu nie bylo klimatyzacji. Amelia poczula, ze poca jej sie dlonie. Wlaczyla radiostacje i zalozyla sluchawki, ktore wypozyczyla z wydzialu policji. Znalazla czestotliwosc, ktora podal jej Steve Farr. -Rhyme? -Jestem tu, Amelio. Cos znalazlas? -Wlasnie mam zamiar wejsc do srodka - odpowiedziala, naciskajac klamke. Drzwi byly zamkniete na klucz. Odwrocila sie do Margaret. -Moze mi pani otworzyc? Pani Babbage z wahaniem podala jej klucz. Amelia otworzyla zamek i pokazala kobiecie gestem, by wrocila do saloniku, a nastepnie kopniakiem popchnela drzwi. W pokoju panowal polmrok i cisza. Okay. Pistolet do gory. Uwaga! Wchodzisz. Amelia wskoczyla do srodka. -Boze! Przyjela pochylona pozycje i wymierzyla w postac, ktorej zarys zamajaczyl jej przed oczami. -Sachs? -zawolal Rhyme zaniepokojony. -Co sie dzieje? -Poczekaj chwile - wyszeptala, wlaczajac gorne swiatlo. Za celownikiem ujrzala potwora na plakacie z filmu "Obcy". Lewa reka otworzyla drzwi do szafy sciennej. -Wszystko w porzadku, Rhyme. Musze jednak powiedziec, ze nie jestem zauroczona wystrojem wnetrza. Poczula silny odor brudnego ubrania i potu. -Fuj! -mruknela z odraza. -Alez tu cuchnie. -Doskonale, Sachs. Widze, ze pamietasz moja zasade. -Zawsze najpierw powachaj przeszukiwane miejsce. W tym przypadku nie jest to zbyt przyjemne doznanie. -Mialam wlasnie posprzatac - tlumaczyla sie pani Babbage z przedpokoju. -Ale balam sie tam wejsc. Poza tym trudno sie pozbyc zapachu skunksa. To prawda. Nad smrodem brudnej bielizny gorowal odor skunksa. -Chcialabym tu zostac sama - rzekla Amelia do kobiety. Zamknela za soba drzwi i rozejrzala sie. Wzdrygnela sie na widok zszarzalych, poplamionych przescieradel, stert brudow, foliowych torebek wypelnionych okruszynami chrupkow. Poczula irytacje i zastanowila sie, co jest jej przyczyna. Byc moze to, ze widoczne niechlujstwo chlopaka dowodzilo absolutnego braku zainteresowania ze strony przybranych rodzicow. To z kolei moglo przyczynic sie do tego, ze Garrett stal sie porywaczem i morderca. Amelia dostrzegla mnostwo smug, sladow palcow i butow na parapecie. Najwyrazniej chlopak czesciej korzystal z okna niz z drzwi. Za stanowila sie, czy przypadkiem pan Babbage nie zamykal go na noc. Spojrzala na sciane naprzeciwko lozka i az poczula ciarki na plecach. -Zdaje sie, Rhyme, ze mamy do czynienia z kolekcjonerem. Przy scianie stalo kilkanascie wielkich slojow, terrariow wypelnionych owadami, stloczonymi wokol stojacych na dnie kazdego zbiorniczkow z woda. Wszystkie opatrzone byly nalepkami z odrecznym niestarannym opisem: WIOSLAKI. PAJAKI TOPIKI... Na pobliskim biurku, przy ktorym stal stary fotel biurowy, lezala wyszczerbiona miejscami lupa. Amelia Sachs poczula dreszcz odrazy.-Juz wiem, dlaczego nazywaja go Pajakiem - stwierdzila i opowiedziala Rhymeowi o slojach. -O, to dobrze dla nas. Rzadkie hobby. Gdyby zbieral numizmaty, trudniej byloby nam go dopasc. Szukaj dalej. W glosie Rhymea uslyszala nute zadowolenia. Pewnie w tej chwili wyobraza sobie, ze sam robi "obchod areny", jak czesto nazywal proces zbierania sladow. Zupelnie jakby ona byla jego oczami i nogami. Bedac swego czasu szefem wydzialu kryminologii policji nowojorskiej, Lincoln Rhyme potrafil spedzac wiecej czasu na "arenie" niz nawet szeregowi policjanci. Amelia wiedziala, ze "obchod areny" jest tym, czego najbardziej mu brakuje z jego dawnego zycia, zanim spadajaca belka na miejscu pewnej zbrodni zlamala mu kregoslup i skazala na zycie na wozku inwalidzkim. -Jakie wyposazenie dostalas od Jesseego? -spytal Rhyme. Amelia Sachs otworzyla zakurzona metalowa walizeczke. Nie za wierala nawet jednej dziesiatej tego sprzetu, ktory miala w swoim wlasnym zestawie w Nowym Jorku, ale przynajmniej bylo w niej to, co najwazniejsze: peseta, latarka, lateksowe rekawiczki i torebki na do wody rzeczowe. -Zestaw niskokaloryczny - zazartowala. Rozgladajac sie po pokoju, wciagnela na dlonie rekawiczki. Sypialnia Garretta byla tym, co w zargonie policyjnym nazywa sie "drugoplanowym miejscem zbrodni", czyli nie tym, gdzie dokonano samego przestepstwa, ale tym, w ktorym je na przyklad zaplanowano lub gdzie sprawca ukryl sie po jego dokonaniu. Amelia rozpoczela przeszukiwanie, chodzac w te i z powrotem tak, jak sie kosi trawnik, miejsce przy miejscu. -Ma tu rozne plakaty z kolejnych wersji "Obcego" i z innych krwawych filmow science fiction. Okropny tu brud. Resztki chrupkow, mnostwo ksiazek, ubran, sloje z robakami. -Ubrania sa brudne? -Tak. Mam tu cos odpowiedniego, okropnie poplamione spodnie. Pewnie jest na nich z milion sladow - rzekla i wrzucila je do jednej z toreb na dowody rzeczowe. -Jest tez kilka notatnikow - dodala, kartkujac je. -Nie, to nie pamietniki ani mapy. Tylko rysunki owadow, tych z terrariow. -Nie ma zadnych rysunkow dziewczyn albo kobiet? Moze cos o tematyce seksualno-sadystycznej? -Nie. -Zabierz je ze soba. A co z ksiazkami? -Pewnie kolo stu, o zwierzetach i owadach. Doroczna ksiega szkol na liceum w Tanners Corner. Sprzed pieciu lat. Uslyszala, ze Rhyme zadaje pytanie komus, kto mu towarzyszyl. Po chwili odezwal sie do niej: -Dzim twierdzi, ze Lydia ma dwadziescia szesc lat. To oznacza, ze skonczyla liceum osiem lat temu, ale na wszelki wypadek sprawdz strone ze zdjeciami uczniow i poszukaj Mary Beth McConnell. Amelia znalazla strone z nazwiskami na M. -Zgadza sie, zdjecie Mary Beth zostalo wyciete. Faktycznie, chlopak pasuje do profilu klasycznego maniaka seksualnego. -Sprawdz teraz ksiazki w biblioteczce. Ktora z nich sprawia wrazenie najczesciej czytanej? Zacznij od tych, ktore sa najblizej lozka. Amelia wybrala cztery noszace slady najczestszego przegladania: "Poradnik entomologa", "Leksykon owadow Karoliny Polnocnej", "Owady wodne Ameryki Polnocnej" i "Miniaturowy swiat". -Mam tu kilka. Wiele stron jest w nich zaznaczonych. -Doskonale. Wez je ze soba. Ale szukaj dalej, Sachs. Pamietaj, ze nasz Pajak ma szesnascie lat. Dla nastolatka wlasny pokoj jest centrum jego wszechswiata. Mysl jak szesnastoletni chlopak. Gdybys miala cos ukryc, gdzie bys to schowala? Przeszukala szuflady biurka, zajrzala tez pod nie. Sprawdzila szafe i podniosla materac. Na koniec poswiecila latarka pod lozkiem. -Rhyme, mam cos. -Co takiego? Amelia znalazla prosta ramke, w ktora wprawione bylo wyciete zdjecie Mary Beth. Obok lezal album z kilkunastoma innymi fotografiami dziewczyny. W wiekszosci przedstawialy ja na terenie jakiegos collegeu. Na dwoch byla w kostiumie bikini, gdzies nad jeziorem. W obu przypadkach fotograf skierowal obiektyw na jej majtki. Amelia powiedziala o tym Rhymeowi. -Dziewczyna jego marzen - mruknal. -Szukaj dalej. Moze jest mlody i stukniety, ale wyglada na to, ze umie starannie przygotowac sie do zbrodni. Jesli nawet dziewczyny jeszcze zyja, zaloze sie, ze juz przygotowal dla nich spokojne, przytulne mogily. Mimo ze tyle lat przepracowali wspolnie, Amelia wciaz nie mogla sie przyzwyczaic do jego gruboskornosci. Zdawala sobie sprawe, ze bez tego trudno byc kryminologiem, ze trzeba umiec dystansowac sie od hor rorow, z ktorymi ma sie do czynienia. Ale nadal szokowalo ja podejscie Rhymea. Byc moze obawiala sie, ze sama moze popasc w podobna znieczulice, to szczegolne odretwienie, ktore nawet najlepszy kryminolog musi wlaczyc jakims ukrytym guzikiem na miejscu zbrodni. Bala sie, ze jesli sie temu podda, jej serce nieodwracalnie zamieni sie w kamien. Raz jeszcze rozejrzala sie po pokoju. -Wiesz, co w tym jest dziwne? -spytala Rhymea. -Garrett to szesnastolatek, a nie ma tu ani jednego plakatu z "Playboya" albo "Penthousea". Zadnych plakatow muzykow rockowych. Nie ma tez ani magnetowidu, ani telewizora, ani radia, ani komputera. Zupelnie jak by obchodzily go tylko owady. -Moze to kwestia braku pieniedzy. W koncu wychowuja go przybrani rodzice. -Gdybym byla w jego wieku i chciala posluchac muzyki, to sama skonstruowalabym radio! Glos Lincolna Rhymea nigdy nie brzmial bardziej uwodzicielsko niz kiedy wyobrazal sobie miejsce zbrodni. -No, dalej, Sachs. Wciel sie w niego. Jestes Garrettem Hanlonem. Jak opisalabys swoje zycie? Amelia zamknela oczy. Rhyme zawsze jej mowil, ze najlepsi kryminolodzy sa jak utalentowani powiesciopisarze, ktorzy potrafia utozsamic sie ze swoimi bohaterami i wejsc w ich swiat. Usilowala zapomniec, ze jest policjantka z Brooklynu, o dlugich, prostych, rudych wlosach, byla modelka, mistrzynia w strzelaniu z pistoletu. Bardzo trudno jednak bylo wcielic sie w szesnastoletniego chlopca, ktory musi, albo lubi, brac kobiety sila. Ktory czuje potrzebe zabijania albo po prostu to lubi. Co czuje? - spytala sama siebie. -Nie obchodza mnie zwykle zwiazki. Ludzie sa jak owady. Prawde mowiac, interesuja mnie tylko owady. Tylko one daja mi przyjemnosc i rozrywke - rzekla na glos, chodzac w te i z powrotem obok slojow. W pewnej chwili spojrzala na podloge. -Slady fotela! -Co? -Slady fotela Garretta! Fotel ma kolka. Stoi na wprost polki ze slojami. Najwyrazniej caly czas tylko jezdzi wzdluz niej fotelem. Obserwuje owady i rysuje. Sa jego calym zyciem. Dostrzegla jednak, ze slady fotela nie dochodza do ostatniego sloja, najwiekszego i stojacego w oddaleniu od pozostalych. Znajdowaly sie w nim osy. Do scianki stojacej, od wewnatrz przylepione bylo szare gniazdo, wokol ktorego, wsciekle bzykajac, krecily sie czarno-zolte owady. Podeszla do sloja i przyjrzala mu sie uwaznie. -W jednym ze slojow sa osy. Podejrzewam, ze to jego sejf. -Dlaczego? -Stoi z daleka od pozostalych. Garrett nigdy nie przyglada mu sie. Widac to po sladach kolek fotela. Co wiecej, w pozostalych slojach sa zbiorniczki z woda. Wszystkie sa owadami wodnymi. Tylko w tym jednym sa owady latajace. Genialny pomysl, prawda? Ktoz odwazylby sie wlozyc reke do takiego sloja? Poza tym na dnie jest pewnie ze trzydziesci centymetrow ziemi. Pewnie cos w niej ukryl. -Zajrzyj i sprawdz. Amelia wysunela glowe do przedpokoju i poprosila pania Babbage o grube skorzane rekawice. Kiedy je otrzymala, wciagnela je na dlonie i obwiazala gole przedramie poszewka na poduszke. Powoli zdjela wieczko z gazy i wlozyla reke do srodka. Kilka os usiadlo na rekawicy, po czym odfrunelo. Pozostale nie zwracaly uwagi na intruza. Uwazajac, by nie dotknac gniazda, Amelia zaczela rozgrzebywac ziemie. Calkiem plytko natknela sie na plastikowa torebke. -Mam cie! -mruknela. Wyciagnela torebke i zamknela sloj. Otworzyla ja i wysypala zawartosc na lozko. byl tam zwoj cienkiej zylki wedkarskiej, okolo stu dolarow w banknotach i cztery srebrne monety, wyciete z gazety zdjecie przedstawiajace Garretta i jego rodzine na tydzien przed wypadkiem, w ktorym zgineli jego rodzice i siostra, a takze stary sfatygowany klucz. Nie bylo na nim zadnego znaczka firmowego, a jedynie wyryty numer. Amelia natychmiast powiedziala o tym Rhymeowi. -Swietnie, Sachs. Doskonala robota. Nie wiem jeszcze, co to oznacza, ale mamy od czego zaczac. A teraz jedz szybko na glowne miejsce zbrodni, do Blackwater Landing. -NIE moge za toba nadazyc - jeknela Lydia do Garretta. -Nie moge tak szybko isc. Struzki potu ciekly jej po twarzy, a fartuch pielegniarski byl caly mokry. Krecilo jej sie w glowie. Rozpoznala pierwsze objawy udaru cieplnego. Spojrzal na nia, zatrzymujac wzrok na jej piersiach i pstryknal paznokciami. -Prosze cie! -wyszeptala przez lzy. -Juz nie moge. Blagam! -Ucisz sie! Mowie to po raz ostatni. Otoczyla ja chmara komarow. -No, ruszaj sie, musimy zdobyc cos do picia - ponaglil. Powiodl ja inna sciezka, ktora prowadzila poza las. Nagle ujrzala przed soba wielkie wyrobisko. Byly to stare kamieniolomy. Dol wypelniala blekitnozielona woda. Garrett sciagnal koszule i ochlapal zaczerwieniona skore, by zmniejszyc swedzenie. Lydia usiadla obok i zmoczyla sobie twarz. -Nie pij tej wody. Mam tu czysta - ostrzegl ja i wyciagnal zza glazu jutowy worek. W srodku byly butelki z woda i krakersy z maslem fistaszkowym. Zjadl kilka i wypil cala butelke. Lydii zaproponowal tylko wode. Chwycila butelke zwiazanymi tasma rekami i wypila lapczywie. -Gdzie jest Mary Beth? -spytala, nieco odswiezona. -Nad oceanem. W starym domu jakiegos wyspiarza. Lydia od razu zrozumiala, co to oznacza. Chodzilo mu zapewne o wyspy ciagnace sie wzdluz wybrzeza Atlantyku. To dlatego ida na wschod. Ma tam pewnie lodz, ktora dostana sie na wyspy. -Dotarcie na wyspy zabierze nam caly dzien, a nawet dluzej! -Wcale nie zamierzam dotrzec tam dzisiaj. Ukryjemy sie tu, w po blizu, i poczekamy, az te wsciekle psy goncze mina nas. Dopiero potem pojdziemy do Mary Beth. Musimy tutaj spedzic noc. -Spedzic noc? -wyszeptala przerazona, nie majac pewnosci, co to ma oznaczac. Garrett nie powiedzial juz jednak ani slowa. Zaczal ja ciagnac po zboczu na szczyt stromego wyrobiska, gdzie rosl sosnowy las. Co TAKIEGO niezwyklego jest w miejscach zbrodni? To wlasnie pytanie zadawala sobie Amelia Sachs, stojac na poboczu szosy numer 112 w Blackwater Landing i spogladajac na miejsce, w ktorym Billy Stail zostal zamordowany, a dwie mlode kobiety porwane oraz za rzeke, gdzie policjant z wieloletnim stazem padl ofiara jadowitych os. Nawet w promieniach palacego slonca panowala tu ponura, niepokojaca atmosfera. Blackwater Landing byl to obszar o trudnych do ustalenia granicach, kilka kilometrow kwadratowych ziemi wokol miejsca, w ktorym kanal wpada do rzeki Paauenoke. W poblizu nie bylo zadnych domow, choc kiedy jechali tu-z Tanners Corner, Amelia dostrzegla kilka duzych nowych willi. Zauwazyla tez, ze nawet ta zamieszkana czesc Blackwater Landing, podobnie jak stolica hrabstwa, sprawia wrazenie wyludnionej. Dopiero po chwili zdala sobie sprawe z przyczyny. W ogrodkach nie widac bylo bawiacych sie dzieci, choc przeciez byl to czas wakacji. Ani sladu nadmuchiwanych basenow, rowerow, wozkow dziecinnych. Znow rozejrzala sie po miejscu zbrodni. Zolta tasma odgradzala dwa skrawki ziemi. Posrodku jednego z nich, znajdujacego sie blizej rzeki, lezal bukiet kwiatow. Domyslila sie, ze to tutaj Garrett porwal Lydie. Drugi byl piaszczysta polanka otoczona drzewami, gdzie Pajak zamordowal Billyego Staila i skad uprowadzil Mary Beth. W srodku tego miejsca dostrzegla w ziemi kilka plytkich zaglebien. Mary Beth, studentka archeologii, poszukiwala tu grotow strzal i innych reliktow. Mniej wiecej piec metrow dalej widac bylo wytyczony biala farba kontur, w miejscu, w ktorym znaleziono cialo Billyego. Na poboczu zatrzymal sie samochod policyjny. Wysiadla z niego Lucy Kerr. Amelie zastanowilo, po co tutaj przyjechala. Policjantka skinela glowa z nieukrywana rezerwa. -Bylo cos ciekawego w domu Garretta? -spytala. -Kilka rzeczy - odparla Amelia, nie wdajac sie w szczegoly, po czym spojrzala na blotnisty brzeg rzeki. -Czy to jest lodz, ktora uciekl? -Zgadza sie - rzekl Jesse Corn, ktory wlasnie do nich podszedl. -Ukradl ja jakims ludziom mieszkajacym w gorze rzeki. Chcesz ja obejrzec? -Pozniej. Na razie powiedzcie mi, z ktorej strony nie przyszedlby tutaj? -Nie przyszedlby? -Jesse pokazal palcem na wschod. -Stamtad. Tam nic nie ma, tylko bagna i trzciny. Nie ma mowy, zeby nawet przeplynac lodzia. Czyli albo dotarl tu droga 112 i zszedl po tym zboczu, al bo przyplynal lodzia. Amelia otworzyla walizke ze sprzetem dochodzeniowym. -Potrzebuje probek gruntu - zwrocila sie do Jesseego. -Jasne - odparl. -A do czego? -spytal po chwili. -Jesli znajdziemy drobiny ziemi, ktora nie wystepuje tu normalnie, moze sie okazac, ze pochodzi ona z miejsca, w ktorym Garrett przetrzymuje dziewczyny -wyjasnila. Wreczyla Jesseemu plastikowa to rebke, a on odmaszerowal, zadowolony, ze moze sie do czegos przydac. Amelia Sachs zajrzala do walizeczki. Nie bylo w niej gumowych opasek. Zauwazyla natomiast, ze Lucy Kerr ma warkocz zwiazany kilkoma gumkami. -Czy moge pozyczyc od ciebie dwie gumki? -spytala. Policjantka sciagnela je i podala niechetnie Amelii, a ta naciagnela je sobie na buty. -W ten sposob bede wiedziala, ktore slady sa moje. Jak gdyby sprawialo to jakakolwiek roznice w tym balaganie - po myslala. -Wiesz, Rhyme, trudno cos wywnioskowac na temat przebiegu wydarzen - rzekla do mikrofonu, uwaznie studiujac grunt. -Zbyt wiele sladow stop. W ciagu ostatniej doby musialo tedy przejsc z osiem, dziesiec osob. Wydaje mi sie jednak, ze wiem, co sie stalo. Mary Beth kleczala. Ktos, jakis mezczyzna, podszedl do niej od zachodu, od strony kanalu. To byl z pewnoscia Garrett. Pamietam wzor na podeszwie jego buta, ktory znalazl Jesse. Widac miejsce, w ktorym Mary Beth wstala i zrobila krok do tylu. Z poludnia ida slady innego mezczyzny. To Billy. Zszedl po skarpie w dol. Musial biec, bo slady palcow sa mocniej zaglebione. Garrett ruszyl w jego strone. Starli sie. Garrett najwyrazniej wyrwal mu lopate. Billy cofnal sie i oparl o wierzbe. Garrett podszedl do niego. Znow sie starli. Obok drzewa jest juz zarys lezacego ciala Billyego. Slady krwi na ziemi i na pniu... No dobrze, zaczynam przeszukiwac teren. Zrobila dokladny obchod areny, nie pomijajac najmniejszego skrawka ziemi. Od upalu krecilo jej sie w glowie. Nic jednak nie znalazla. Nastepnie poszla na brzeg rzeki, przeszukala lodke, ale nie bylo w niej nic godnego uwagi. -Jesse, moglbys mnie przewiezc na druga strone? Wyrazil na to ochote. Lucy Kerr tez wskoczyla do lodki. Na drugim brzegu Amelia Sachs znalazla slady w blocie: tenisowek Lydii oraz Garretta -jedna noge mial bosa, a druga w sportowym obuwiu, ktorego rysunek podeszwy znala juz doskonale. Poszli za sladami do lasu, w poblize szalasu, w ktorym Ed Schaeffer zostal pozadlony przez osy. -Rhyme, wyglada na to, ze ktos tu usunal slady - powiedziala Amelia do mikrofonu. Przestepcy czesto zacieraja slady na miejscu zbrodni miotlami lub nawet galeziami. -Nie, to byl helikopter pogotowia ratunkowego, ktory zabral stad Eda Schaeffera - wtracil Jesse Corn. -Okazuje sie, ze to smigla helikoptera wymiotly wszystko - sprostowala Amelia swa relacje. -Standardowa procedura przewiduje, ze helikopter powinien wyladowac w pewnej odleglosci od miejsca zbrodni, a rannego nalezy przeniesc. -Standardowa procedura? -podchwycila Lucy Kerr zaczepnie. -Przykro mi, ale przejelismy sie nieco stanem Eda. Staralismy sie uratowac mu zycie. Amelia Sachs nie odpowiedziala. Zajrzala do szalasu, starajac sie nie robic zadnych gwaltownych ruchow, by nie rozdraznic os wciaz latajacych wokol zmiazdzonego gniazda. Jesli nawet Ed Schaeffer cos tu znalazl, zostalo to juz zabrane z szalasu. -Wracamy - zarzadzila Amelia. Kiedy wysiadali z lodki na brzeg, z zarosli wyskoczyl nagle w ich strone jakis mezczyzna. Jesse Corn odruchowo chwycil za bron, zanim jednak odpial kabure, Amelia celowala juz z pozyczonego pistoletu, stojac na ugietych w kolanach nogach. Intruz stanal jak wryty. Wygladal znajomo. byl brodaty, wysoki, barczysty i mial wlosy zwiazane z tylu w kucyk. Amelia gdzies go juz widziala. -Rich! Dopiero kiedy Jesse wypowiedzial imie intruza, Amelia przypomniala sobie, skad go zna. Byl jednym z trzech mezczyzn, ktorych widzieli wychodzacych z budynku wladz hrabstwa. Rich Culbeau. Powoli schowala bron do kabury. -Przepraszam - rzekl Culbeau. -Nie chcialem nikogo przestraszyc. -Rich, to jest miejsce zbrodni - skarcil go Jesse Corn. -Pracujemy tu. Nie mozesz tu wchodzic. -Nie chce wam przeszkadzac, ale mam prawo starac sie o te dziesiec tysiecy nagrody, ktore wyznaczyla matka Mary Beth. -Cholera - wyrwalo sie Amelii. Sposrod wszystkich czynnikow, ktore najbardziej przyczyniaja sie do niszczenia sladow i przeszkadzaja w prowadzeniu sledztwa, najgorszym jest pojawienie sie lowcow nagrod i poszukiwaczy pamiatek. Culbeau spojrzal na nia. -Nie mam zamiaru sprawiac wam zadnych klopotow. -Chcialabym tylko, zebys nie zniweczyl szans na odnalezienie obu dziewczyn zywych - rzekla chlodno Amelia Sachs. -Nic takiego sie nie zdarzy - obiecal Culbeau i odszedl. Amelia opowiedziala Rhymeowi o spotkaniu, ale on nie przejal sie tym w najmniejszym stopniu. -Nie mamy czasu, zeby martwic sie miejscowymi ludzmi, Sachs. Wracaj tutaj ze wszystkim, co znalazlas. Wsiedli do lodki. Kiedy plyneli na drugi brzeg, Amelia spytala jeszcze Jesseego: -Moze nam narobic problemow? -Culbeau? -wtracila sie Lucy Kerr. -To straszny leniuch. Za duzo pije, ale nie zdarzylo sie, zeby powaznie narozrabial. Pare razy tylko pobil sie z kims w miejscu publicznym. -Czym on i jego dwaj koledzy sie zajmuja? -Nie maja stalego, uczciwego zajecia - rzekl Jesse. -Od czasu do czasu imaja sie jakiejs dorywczej roboty. Maja jednak pieniadze, co oznacza, ze pedza bimber. -Bimber? I nie dobraliscie sie im do skory? Tym razem zabrala glos Lucy. -Najpierw trzeba znalezc destylator. Przybili do poludniowego brzegu rzeki niedaleko miejsca zbrodni. Kiedy wysiadali z lodzi, minela ich czarna barka motorowa kilkunastometrowej dlugosci, ktora wplynela z kanalu do rzeki. Na jej burcie Amelia odczytala napis ZAKLADY WYTWORCZE DAYETTA. -Co to takiego? -spytala. -To firma pod miastem - odpowiedziala Lucy. -Przewoza ladunki kanalem az po Norfolk. Asfalt, smole i tym podobne. Rhyme uslyszal to przez radiostacje. -Sprawdzmy, czy przewozili cos tedy w czasie morderstwa - zaproponowal. Amelia powtorzyla jego slowa Lucy. -To byla jedna z pierwszych rzeczy, ktore zrobilismy z Dzimem - po wiedziala szybko. -Okazalo sie, ze nie. Rozpytywalismy tez wsrod ludzi, ktorzy dojezdzaja szosa 112 rano do pracy. Nikt nic nie widzial. -Czyli odwaliliscie kawal dobrej roboty - pochwalila Amelia. -Och, to tylko standardowa procedura - rzekla chlodno Lucy. LINCOLN Rhyme obejrzal sprzet otrzymany od policji stanowej. To zadziwiajace, jak bardzo chcialby znow moc cos wziac do reki. W lewym serdecznym palcu mial resztke czucia, ale zapomnial juz, jak to jest, kiedy chwyta sie cos mocno, czujac ksztalt, ciezar i temperature przedmiotu. Dawniej targala nim rozpacz i nie chcialo mu sie zyc. Teraz zjadala go wscieklosc. Dwie uprowadzone mlode kobiety, morderca na wolnosci - az go skrecalo, by popedzic na miejsce zbrodni, zrobic obchod areny, odnalezc slady, obejrzec je pod mikroskopem, wlaczyc komputer, a potem krazyc po pokoju, starajac sie wyciagnac wlasciwe wnioski. Znow pomyslal o swojej operacji i o cudotworczych dloniach doktor Weaver. -Czy moglbys wlaczyc chromatograf gazowy i go uruchomic? -po prosil Thoma. -Dosc dlugo sie nagrzewa. Thom podszedl do aparatu i wcisnal wlacznik. Nastepnie ustawil reszte sprzetu na blacie stolu. Do pokoju wszedl Steve Farr, niosac ogromny klimatyzator. -Ukradlem go z wydzialu planowania przestrzennego - rzekl sapiac. Po chwili przyszedl Dzim Bell. Pomogl Farrowi zamontowac klimatyzator w oknie. Chwile pozniej pokoj zaczal sie wypelniac chlodnym po wietrzem. Nagle w drzwiach pojawila sie ogromna postac. byl to mlodzieniec po dwudziestce, barczysty, o wysokim czole. Mial prawie dwa metry wzrostu i wazyl pewnie ze sto trzydziesci kilogramow. -Jestem bratankiem Lucy Kerr - przedstawil sie dziwnie wysokim, niesmialym glosem. -Mam na imie Ben. -Ach, moj laborant kryminolog! -zawolal Rhyme. -W sama pore. Ben zerknal na wozek Rhymea, chrzaknal i przelknal sline. -Ciocia Lucy nie wspominala nic o kryminologii. Jestem dopiero studentem na uniwersytecie w Avery. Dlaczego powiedzial pan "w sama pore"? -Podejdz do stolu. Za chwile przywioza mi probki, ktore pomozesz mi zanalizowac. -Probki... Dobrze. O jaka rybe chodzi? -Rybe? -powtorzyl Rhyme z zaskoczeniem w glosie. -Mam na mysli probki pobrane z miejsca zbrodni! -Lincoln jest ekspertem od kryminologii z Nowego Jorku - wyjasnil Benowi szeryf. -Pomaga nam w dochodzeniu. -Aha - mruknal mlodzian. Spojrzenie na wozek Rhymea. Cofniecie wzroku na podloge, tam gdzie bezpieczniej. Rhyme natychmiast doszedl do wniosku, ze nienawidzi tego faceta, ktory zachowuje sie tak, jakby kryminolodzy byli banda klaunow. Nagle zapragnal rozpaczliwie, by znalezc sie z powrotem w szpitalu, oczekujac na skalpel i komorki rekina. W pewnej mierze poczul tez wscieklosc na Amelie Sachs, bo przeciez ona do tego wszystkiego doprowadzila. -Chodzi o to, ze ja sie specjalizuje w socjozoologii oceanograficznej, czyli w zachowaniach zwierzat morskich. O nieba! -pomyslal Rhyme. Przydzielili mi na asystenta faceta, ktory jest nie tylko kalekofobem, ale do tego jeszcze zwierzecym psychiatra. -Wszystko jedno - rzekl zrezygnowanym tonem. -Grunt, ze jestes naukowcem. Uzywales kiedys chromatografu? -Tak - odparl Ben. -Ale problem polega na tym, ze ciocia Lucy prosila mnie tylko, zebym wpadl na chwile. Nie wiedzialem, ze mam panu pomagac. Zaraz zaczynaja sie zajecia... -Ben, musisz nam pomoc - przerwal mu Rhyme. Szeryf opowiedzial chlopakowi o uprowadzeniu przez Garretta Hanlona dwoch kobiet i zamordowaniu licealisty. -Sam widzisz, po prostu musisz nam pomoc - powtorzyl Rhyme. -Nie mamy innego wyboru. Przewaga Garretta nad nami wynosi juz trzy godziny. W kazdej chwili moze zabic ktoras ze swych ofiar, o ile juz tego nie zrobil. Mlody oceanograf rozejrzal sie po pomieszczeniu, szukajac jakiejs wymowki, ale nie znalazl zadnej. -No coz, chyba moge tu zostac jeszcze przez chwile - mruknal. -Bedziemy ci bardzo wdzieczni - powiedzial Rhyme. Ben skinal niepewnie glowa, z gracja perszerona podszedl do chromatografu i zaczal przygladac sie jego tablicy sterowniczej. AMELIA Sachs wbiegla do tymczasowego laboratorium. Za nia po dazal Jesse Corn. Lucy Kerr wpadla zziajana dopiero po chwili. Przy witala sie ze swym bratankiem Benem i przedstawila go Amelii Sachs oraz Jesseemu. Amelia wyciagnela kilka torebek foliowych. -To materialy zebrane w pokoju Garretta - powiedziala, po czym pokazala zgromadzonym inne torebki. -A to z Blackwater Landing -wyjasnila. Rhyme spojrzal na foliowe opakowania. Wcale nie podobalo mu sie to, ze ma analizowac znalezione slady, nie zobaczywszy na wlasne oczy miejsca zbrodni. -Ben, czy nie ma jakiegos geologa wsrod twoich kolegow? -Nie, wszyscy sa oceanografami. -Sluchaj, Rhyme. Kiedy bylismy nad kanalem, widzialam barke. Przewozila asfalt albo smole z jakiejs tutejszej firmy. -Chodzi o firme Henryego Davetta - wyjasnila Lucy. -Myslicie, ze maja w swoim zespole geologa? -spytal Rhyme. -Nie wiem, ale Davett jest inzynierem i mieszka tu od lat - powiedzial Bell. -Pewnie zna okoliczne gleby jak nikt inny. -W takim razie badzcie tacy mili i zadzwoncie do niego. -Robi sie, szefie - zawolal Bell i wybiegl z pokoju. Wrocil po chwili. -Rozmawialem z Davettem. Nie ma w swojej firmie geologa, ale po wiedzial, ze moze sam bedzie mogl nam pomoc. Bedzie tu za pol godziny - obwiescil, po czym spytal: - Jaka przyjmujemy teraz taktyke? -Ty, Ben, Thom i ja zostaniemy tutaj. Zbadamy wszystko, co znalazla Amelia. Kilku ludzi pojedzie do Blackwater Landing, tam gdzie zniknely Mary Beth i Lydia. Postaram sie nimi kierowac przez radiostacje, w zaleznosci od rozwoju sytuacji. -Kto ma wejsc do tej grupy? -Bedzie nia kierowac Sachs - odparl Rhyme. -Pojedzie z nia Lucy. -Chcialbym zglosic sie na ochotnika - pospiesznie wtracil Jesse Corn. Rhyme skinal glowa. -Moze ktos jeszcze - zaproponowal. -Tylko czworo? To wszystko? -zdziwil sie Bell, marszczac brew. -Moge zalatwic dziesiatki ochotnikow. Nawet stu ludzi. -Nie, w takiej sprawie jak ta, lepiej, zeby bylo ich mniej. -Kto w takim razie pojedzie jako czwarty? -spytala Lucy. -Moze Mason Germain? Rhyme znizyl glos. -Cos mi sie w nim nie podoba. -Chodzi ci o jego nastawienie? -spytal Bell. -Wlasnie. Odnosze wrazenie, ze sam z checia zastrzelilby Garretta. Dlaczego? -Mason jest czlowiekiem, ktory wyrwal sie z nizin. Jest strasznie ambitny, ale mieszka w miasteczku, w ktorym nie ma przestrzeni na zrealizowanie swoich ambicji. Blagal, zeby powierzyc mu dochodzenie w tej sprawie, o ktorej wam opowiadalem -dziewczyny, ktora osy za gryzly na smierc w Blackwater. Strasznie chcial dopasc Garretta, ale nie byl w stanie nic mu udowodnic. Kiedy moj poprzednik przechodzil na emeryture, nasze szefostwo wyciagnelo to przeciwko niemu. W rezultacie ja dostalem stanowisko, a nie on, choc dluzej sluzy w policji. Rhyme pokrecil glowa. -Nie potrzeba nam goracej glowy do takiej sprawy. Wyznacz kogos innego. -To moze Ned Spoto? -zaproponowala Lucy. Bell wzruszyl ramionami. -Czemu nie? To dobry policjant. Rhyme zwrocil sie do Amelii Sachs. -Dobrze, w takim razie ruszajcie. Kiedy dotrzecie do miejsca, w ktorym urywaja sie slady, poczekajcie, az skontaktuje sie z wami. Amelia, Lucy i Jesse wyszli z pokoju. Rhyme oparl glowe o podglowek wozka i wbil wzrok w torebki z ze branymi materialami. Tak bardzo chcial sie przeniesc myslami tam, gdzie nie mogly zaniesc go nogi, dotknac tego, czego nie mogly poczuc jego dlonie. POLICJANCI toczyli goraczkowa dyskusje. Mason Germain przysluchiwal sie im z zalozonymi rekami, oparty o sciane korytarza obok drzwi do pokoju szefow wydzialow. -Dlaczego siedzimy tu i nic nie robimy? -Nie wiecie? Dzim wyslal oblawe. Cztery osoby: Lucy, Neda, Jesseego i te babke z Nowego Jorku. Mason zaklal w mysli. On tego takze nie wiedzial. Wsciekly, ze Bell nie wlaczyl go do grupy, pobiegl korytarzem i o malo nie wpadl na szeryfa wychodzacego wlasnie z magazynu, w ktorym urzedowal ten kaleka na wozku, rzekomo pomagajac w sledztwie. Bell stanal w miejscu. -O, Mason, wlasnie cie szukam. Chcialbym, zebys odwiedzil Richa Culbeau. -Culbeau? Po co? -Sue McConnell wyznaczyla nagrode za odnalezienie Mary Beth, a on ma ochote ja zgarnac. Nie chcemy, zeby przeszkadzal nam w sledztwie. Miej na niego oko. -Dlaczego nie wlaczyles mnie do oblawy? Bell zlustrowal swego podwladnego od stop do glow. -Nie moglem wyslac was wszystkich. Culbeau krecil sie juz dzisiaj w Blackwater Landing. Nie moge pozwolic, by zepsul nam sledztwo. -Dzim, zrozum, przeciez ja scigam tego drania od trzech lat. Az trudno mi uwierzyc, ze zabrales mi sprawe i oddales ja temu dziwolagowi. -Ejze, opanuj sie! -Bell znizyl glos. -Twoj problem polega na tym, ze za bardzo chcesz dopasc tego chlopaka. To moze zle wplywac na twoj obiektywizm. Mason zasmial sie ironicznie. I dlatego mam nianczyc bimbrownika. Bell zamachal na innego policjanta. -Frank! Wysoki, tegi policjant podszedl do nich niespiesznie. -Posluchaj, Frank, pojedziesz z Masonem do Richa Culbeau. Mason opowie ci, w czym rzecz... Zrozumiano, Mason? Mason Germain nie odpowiedzial. Powoli ruszyl w kierunku pokoju szefow wydzialow, a Frank za nim. Mason podszedl do swojego biurka, otworzyl je, wyciagnal pistolet i zaladowal do niego szesc naboi. Nastepnie wlozyl bron do kabury i przytroczyl ja do paska. Odwrocil sie i rzekl do Nathana Groomera, policjanta w wieku okolo trzydziestu pieciu lat: -Groomer, chce, zebys pojechal ze mna do Richa Culbeau. -Przeciez to ja mialem z toba jechac - zaprotestowal Frank. -Wole Nathana - odparl Mason. -Do Richa Culbeau? -spytal Nathan. -Aresztowalem go juz trzy razy. Nie mozemy na siebie patrzec. Na twoim miejscu wzialbym Franka. Mason zmrozil Nathana wzrokiem. -Chce, zebys ty ze mna pojechal. Nathan wstal zza biurka, wzdychajac. -A co powiedziec Dzimowi? -spytal Frank. Mason wyszedl z pokoju bez slowa. Nathan wybiegl za nim. Obaj wsiedli do samochodu policyjnego. Kiedy zapieli pasy Mason spojrzal uwaznie na Nathana. -Gdzie jest twoj ruger? -Moja strzelba na jelenie? Mam ja w samochodzie, w domu. -Pojedziemy po nia. Opuscili parking i pedem wyjechali z miasta. -Ruger. Wiec dlatego chciales, zebym to ja z toba pojechal - domyslil sie Nathan. -Zgadza sie. Nathan Groomer byl najlepszym strzelcem w calym wydziale policji. -A kiedy juz wezme moja strzelbe, pojedziemy do domu Richa Cul beau? -spytal. -Nie, pojedziemy na polowanie. Po WYJSCIU z budynku wladz hrabstwa Amelia Sachs i Lucy Kerr pojechaly z powrotem do Blackwater Landing. Jesse Corn i Ned Spoto, krepy mezczyzna pod czterdziestke, pojechali za nimi drugim samochodem policyjnym. Lucy i Jesse zaparkowali samochody na poboczu szosy na wysokosci miejsca zbrodni. Cala czworka zeszla w dol nad rzeke i wsiadla do lodki. Jesse wioslowal. Po wyjsciu na drugi brzeg poszli sladami Garretta i Lydii do szalasu, a potem zaglebili sie na jakies pietnascie metrow w las. Tam slady konczyly sie. -Pamietasz sciezke, ktora uciekli ci handlarze narkotykow, kiedy Frank Sturgis zatrzymal ich samochod w zeszlym roku? -spytala Lucy Jesseego. Skinal glowa. -To najlepsza droga przez zarosla. -W takim razie sprawdzmy ja - zaproponowal Ned. Amelia Sachs zaczela sie zastanawiac, jak zazegnac grozacy konflikt. Doszla do wniosku, ze jest tylko jeden sposob: z podniesiona przylbica. -Powinnismy poczekac tu, az Rhyme odezwie sie do nas - powiedziala. Lucy pokrecila glowa. -Garrett musial pojsc ta sciezka. -Nie wiemy tego na pewno - zaoponowala Amelia. -Zaczekamy na Rhymea. -NAJPIERW glowna scena zbrodni, Blackwater - zawolal Rhyme do Bena, wskazujac glowa na material zgromadzony na stole. -Zacznijmy od buta Garretta. Tego, ktory zgubil, porywajac Lydie. Ben wzial do reki torebke foliowa i otworzyl ja. -Rekawiczki! Nie wolno dotykac dowodow golymi rekami. Tylko w rekawiczkach lateksowych! -Dobrze. Rozumiem - odparl Ben. Potrzasnal butem i zajrzal do niego. -Wyglada na to, ze w srodku jest zwir. -Cholera, zapomnialem poprosic, zeby zalatwili mi sterylne plytki! -Rhyme rozejrzal sie po pomieszczeniu. -Widzisz to czasopismo? Wydrzyj z niego formularz zamowienia prenumeraty. One zawsze wychodza z prasy drukarskiej czyste i niemal sterylne. Wykorzystamy ten jako miniplytki laboratoryjne. Ben zrobil, co mu polecono, i wysypal zawartosc buta na kartonik. -Wloz probke pod mikroskop i pokaz mi. -Rhyme podjechal do blatu, jednak okular mikroskopu znajdowal sie zbyt wysoko. -Moze podstawie go panu pod oczy - zaproponowal Ben. Rhyme rozesmial sie ironicznie. -Przeciez on wazy kilkanascie kilogramow. Lepiej, zebysmy... Nie skonczyl, bo Ben chwycil mikroskop swymi silnymi rekami i przytrzymal go pewnie przed oczami Rhymea, bez najlzejszego drgniecia. Rhyme nie mogl, rzecz jasna, nastawic ostrosci, ale to, co dojrzal, dalo mu wyobrazenie, z czym ma do czynienia. -Wapienne drobiny i kurz. Zbadaj to chromatografem. Chce sprawdzic, co tam jeszcze jest. Ben wlozyl probke do urzadzenia i nacisnal wlacznik. Chromatograf, marzenie kazdego kryminologa, analizuje takie substancje, jak produkty spozywcze, leki, krew i mikroelementy, oraz wyodrebnia z nich pierwiastki. Najczesciej dla celow analizy sadowej wykorzystuje sie chromatografy gazowe, ktore spalaja probke. Powstale w ten sposob opary sa identyfikowane. Chromatograf jest zazwyczaj polaczony z analizatorem widma masowego, ktory potrafi wyodrebnic z tych zwiazkow poszczegolne ich skladniki. Bylo jasne, ze odpryski skaly wapiennej nie spala sie. Jednak Rhyme nie byl zainteresowany ta skala, lecz sladowymi ilosciami substancji, ktore znajduja sie w kurzu i zwirze. To pozwoliloby mu ustalic miejsce, z ktorego pochodza. -Troche to potrwa - powiedzial Rhyme. -Tymczasem obejrzyjmy, co jest na podeszwie buta Garretta. Wiesz co, Ben? Uwielbiam podeszwy. I biezniki opon. Sa jak gabka. Zapamietaj to sobie. Zeskrob troche tego brudu. Sprawdzimy, czy pochodzi z Blackwater Landing, czy z innego miejsca. Ben zdrapal troche zaschnietego blota na kartonik i podsunal pod oczy Rhymeowi, ktory przyjrzal mu sie uwaznie. Jako kryminolog Rhyme docenial wage ziemi i blota. Osiada na ubraniu, zostawia slady na podlozu i wiaze przestepce z miejscem przestepstwa. Istnieje okolo 1100 odcieni koloru ziemi. Jesli probka pobrana z miejsca zbrodni pasuje do probki odnalezionej na przyklad w ogrodku podejrzanego, to jest niemal pewne, ze podejrzany byl na miejscu zbrodni. Jednak aby brud, kurz albo bloto znalezione przy podejrzanym mogly posluzyc jako material dowodowy, musza roznic sie nieco od tych, ktore wystepuja w miejscu zbrodni w stanie naturalnym. Dlatego pierwszym krokiem jest skonfrontowanie blota z miejsca zbrodni z probka, ktora pochodzi od podejrzanego. Rhyme wyjasnil to Benowi, a ten chwycil torebke opatrzona nalepka PROBKA GLEBY - BLACKWATER LANDING z dopisana data i godzina pobrania. Wysypal z niej troche na kartonik i polozyl go obok kartonika z blotem zeskrobanym z podeszwy buta Garretta. -Teraz porownaj je pod mikroskopem - polecil mu Rhyme. -Zobacz, czy obie probki roznia sie kolorem. Ben umiescil obie probki pod mikroskopem i przyjrzal sie im. -Trudno powiedziec... choc moze rzeczywiscie maja troche inny odcien. -Daj mi popatrzec. Raz jeszcze Ben podstawil mikroskop pod oczy Rhymea. -Zdecydowanie inny. Probka o nieznanym pochodzeniu ma jasniejszy kolor. Poza tym jest w niej wiecej krysztalow. Wiecej granitu, gliny i drobinek materialu roslinnego. Czyli ziemia ta nie pochodzi z Blackwater Landing. Jesli mamy szczescie, pochodzi z miejsca, w ktorym chlopak ma kryjowke -stwierdzil Rhyme. -Kiedy bedziesz juz mial wyniki analizy pierwszej probki, zbadaj rowniez druga chromatografem. -Tak jest. Po chwili ekran komputera podlaczonego do chromatografu rozblysnal. Pojawilo sie na nim okienko. Rhyme podjechal blizej monitora i przyjrzal mu sie. -Duzo azotanow, fosforanow i amoniaku. To go bardzo zastanowilo, ale nie chcial wyciagac pochopnych wnioskow. Postanowil poczekac na wynik badania blota z podeszwy. Polecil Benowi, by wlozyl probke do chromatografu. Wkrotce na ekranie pojawily sie wyniki drugiego badania. Rhyme westchnal. -Jeszcze wiecej azotanow, amoniaku i fosforanow. A do tego detergenty. I cos jeszcze... Komputer zidentyfikowal to jako kamfen. Slyszales kiedys o czyms takim? -Niestety, nie - odparl Ben. Rhyme zerknal na siedzacego w milczeniu pielegniarza. -Thom, czas na nasze tablice. Thom zaczal zapisywac to, co dyktowal mu Rhyme. Znalezione na glownym miejscu zbrodni - w Blackwater Landing: Pyl wapienny, Azotany, Fosforany, Amoniak, Detergenty, Kamfen. Rhyme przyjrzal sie liscie. Wiecej pytan niz odpowiedzi. Nagle jego wzrok padl na zwir, ktory Ben wysypal z wnetrza buta. Cos przyszlo mu do glowy. -Dzim! -zawolal. -Hej, Dzim! Szeryf wpadl biegiem do pokoju, zaniepokojony. -Co sie stalo? -Ilu ludzi pracuje w tym budynku? -Nie wiem, chyba ze dwudziestu. -A czy mieszkaja w roznych miejscach hrabstwa? -Owszem, niektorzy z nich w Paauotank, inni w Albemarle albo w Chowan. -Sciagnij ich tu wszystkich. Wszystkich, ktorych znajdziesz w calym budynku. Potrzebne mi sa probki brudu z ich butow. I z dywanikow w ich samochodach. Bell wyszedl z pokoju. -Ben, przynies mi ten stojak - polecil Rhyme studentowi. Ben podszedl do dlugiego stojaka z probowkami. -Ten przyrzad sluzy do okreslania gestosci wzglednej substancji, takich jak kurz. Ben pokiwal glowa. -Slyszalem o czyms takim, ale nigdy tego nie uzywalem. -To proste... -Rhyme spojrzal na dwie butelki z ciemnego szkla. Na jednej widnial napis TROJBROMOETAN, na drugiej zas ALKOHOL ETYLOWY. -Wymieszasz zawartosc tych butelek w proporcjach, ktore ci zaraz podam, i wlejesz mieszanine do probowek. Ben wymieszal obie ciecze zgodnie ze wskazowkami Rhymea, a na stepnie rozlal do wszystkich probowek. -A teraz nasyp nieco ziemi z buta Garretta do pierwszej probowki z lewej. Jej skladniki rozdziela sie. W ten sposob bedziemy mieli wzorzec. Potem zbierzemy probki od ludzi mieszkajacych w roznych za katkach hrabstwa. Jesli ktoras z nich bedzie podobna do probki Gar retta, bedzie to oznaczalo, ze wlasnie stamtad pochodzi bloto na jego butach. Bell przyprowadzil pierwszego czlowieka, a Rhyme wyjasnil, w czym rzecz. Szeryf usmiechnal sie z uznaniem. -Genialny pomysl - przyznal. Niestety, okazalo sie, ze czas poswiecony na to badanie byl zmarnowany. Zadna z probek nie pasowala do kurzu z buta Pajaka. Rhyme spojrzal na zegar. Garrett ucieka juz od blisko czterech godzin. -Thom, mam do ciebie prosbe - rzekl Rhyme. -Sachs zamowila polaroida. Znajdz go i zrob z bliska zdjecie kazdej probce. Z tylu zapisz nazwisko pracownika. Thom znalazl aparat i zabral sie do roboty. -A teraz zanalizujemy to, co Sachs znalazla w domu przybranych rodzicow Garretta - zarzadzil Rhyme. -Ben, wyciagnij te spodnie z torby. Sprawdz, czy nic nie ma w mankietach. Ben ostroznie otworzyl torbe i obejrzal spodnie. -Owszem, jest troche igiel sosnowych. -Swietnie. Jak myslisz, czy same spadly z galezi, czy tez wygladaja na uciete? -Chyba raczej na uciete. -Doskonale. To oznacza, ze ucial je w jakims celu. Byc moze mialo to zwiazek ze zbrodnia. Pewnie chodzi o kamuflaz - rozprawial Rhyme. -Dobrze. Teraz odetnij od spodni pare skrawkow i zbadaj je w chromatografie. Czekajac na wyniki, przejrzeli reszte zgromadzonego materialu. -Thom, pokaz mi jego notatnik - poprosil Rhyme, a pielegniarz podstawil mu go pod oczy i przekartkowal. Nie bylo tam nic poza nie wprawnymi rysunkami owadow. Nic, co mogloby sie przydac. -A teraz tamte ksiazki. -Rhyme wskazal ruchem glowy cztery tomy w twardej oprawie, ktore Amelia Sachs znalazla w pokoju Garretta. Jedna z ksiazek, "Miniaturowy swiat", byla przegladana tak wiele razy, ze niemal rozpadala sie na kawalki. Niektore strony oznaczono gwiazdkami, ale nic, co bylo tam napisane, nie naprowadzilo ich na slad chlopaka. Rhyme polecil Thomowi, by odlozyl ksiazki na bok. Nastepnie przejrzeli to, co Garrett ukryl pod lozkiem i w sloju z osami: pieniadze w pomietych banknotach piecio- i dziesiecio dolarowych oraz kilka srebrnych dolarowek, zdjecia Mary Beth i jego rodziny, stary klucz, zylka. -Bardzo cienka ta zylka - zauwazyl Rhyme. -Trudno byloby zlapac na nia nawet drobna rybke - zgodzil sie Ben. Na ekranie komputera pojawily sie wyniki analizy probek spodni. -Nafta, amoniak, azotany - odczytal Rhyme. - Znow ten kamfen. Thom, druga tablica - poprosil i podyktowal pielegniarzowi. Rzeczy znalezione w pokoju Garretta: Wydzielina skunksa, Obciete igly sosnowe, Rysunki owadow, Zdjecia Mary Beth i rodziny Garretta, Ksiazki o owadach, Zylka wedkarska, Pieniadze, Nieustalony klucz, Nafta, Amoniak, Azotany, Kamfen. Rhyme przyjrzal sie tablicom, po czym zwrocil sie do Thoma: -Zadzwon do Mela Coopera. Pielegniarz chwyciil sluchawke i wykrecil numer z pamieci. Cooper, ktory czesto wspolpracowal z Rhymeem, byl jednym z najlepszych laborantow sadowych w kraju. Thom przelaczyl telefon na glosnik i po chwili rozlegl sie miekki tenor Coopera: -Czesc, Lincolnie, wyswietlilo mi sie, ze dzwonisz z budynku wladz hrabstwa Paauenoke. Cos mi mowi, ze nie jestes wcale w szpitalu. -Pomagam tu w pewnej sprawie. Sluchaj, Mel. Chcialbym sie czegos dowiedziec o substancji, ktora nazywa sie kamfen. Slyszales cos o niej? -Nie, ale poczekaj chwile. Sprawdze w bazie danych. Rhyme uslyszal szybkie stukanie klawiszy komputera. -Juz mam - rzekl Cooper. -Jest to terpen. Weglowodor nienasycony. Pozyskiwany z roslin. Byl uzywany kiedys jako skladnik pestycydow, ale zostal wycofany na poczatku lat osiemdziesiatych. Stosowano go glownie pod koniec dziewietnastego wieku jako paliwo do lamp. Probujesz namierzyc jakiegos nieznanego sprawce? -Wrecz przeciwnie. Sprawca jest jak najbardziej znany, ale nie mozemy go znalezc. Czyli obecnosc kamfenu moze oznaczac, ze ukrywa sie w bardzo starym budynku. Posluchaj, Mel. Wysle ci faksem zdjecie kluczyka. Czy moglbys go dla mnie zidentyfikowac? -Jasne. To kluczyk od samochodu? -spytal Cooper. -Nie mam pojecia. -W takim razie moze to byc trudniejsze, niz przypuszczalem. Ale zrobie, co w mojej mocy. Kiedy rozlaczyli sie, Rhyme poprosil Bena o sfotografowanie klucza z obu stron i wyslanie Cooperowi faksem odbitek. Nastepnie zadzwonil na telefon komorkowy Amelii. -Rhyme, w ktora strone powinnismy pojsc? -spytala niecierpliwie. -Jestesmy na drugim brzegu rzeki, ale stracilismy slad. A poza tym, prawde mowiac - tu znizyla glos - miejscowi zaczynaja sie irytowac. Lucy najchetniej ugotowalaby mnie na obiad. -Zrobilem podstawowe badania, ale nie mam pojecia, co zrobic z wynikami. Czekam na tego faceta z fabryki w Blackwater Landing, Henryego Davetta. Powinien tu byc lada chwila. Posluchaj mnie uwaznie, Sachs. Znalazlem duze ilosci amoniaku i azotanow na ubraniu Garretta i na jego bucie. -Bomba? -spytala glosem zdradzajacym przerazenie. -Na to wyglada. Natomiast zylka jest za cienka jak na powazne wedkowanie. Podejrzewam, ze sluzy mu do zastawiania pulapek. Dlatego idzcie powoli i uwaznie patrzcie pod nogi. Jesli znajdziesz jakis podejrzany przedmiot, pamietaj, ze mogl zostac podlozony. Uwazaj na siebie, Sachs. Mam nadzieje, ze wkrotce bede mogl ci powiedziec cos wiecej. GARRETT i Lydia przeszli jeszcze z piec, siedem kilometrow. Zblizalo sie juz poludnie i skwar zrobil sie nieznosny. Posuwali sie po otwartym terenie. Niewielkie zagajniki, wrzosowiska. Zadnych zabudowan, zadnych drog. Sciezki tworzyly prawdziwy labirynt, rozchodzac sie w roznych kierunkach. Jesli nawet ktos podaza za nimi, nie bedzie w stanie ustalic, ktoredy poszli. Przebyli blisko kilometr waska sciezka miedzy skalami po lewej stronie, a kilkumetrowym parowem po prawej. W pewnej chwili Garrett zatrzymal sie. Dal nura w krzaki i wrocil, trzymajac w reku cieniutka nylonowa zylke, ktora rozciagnal tuz nad ziemia. Z pozycji stojacej nie sposob bylo jej dojrzec. Koniec przywiazal do kija, ktorym podparl kilkunastolitrowy szklany zbiornik, wypelniony mleczna ciecza. Lydia po czula jej won - amoniak. Przerazila sie nie na zarty. Jako pielegniarka czesto miala do czynienia z poparzeniami wywolanymi przez substancje zasadowe. Taka ilosc amoniaku mogla wyrzadzic powazne obrazenia kilkunastu osobom. -Nie zrobisz tego - wyszeptala. -Zamknij sie. -Garrett pstryknal paznokciami. Przykryl zbiornik galeziami, po czym ruchem glowy pokazal wzgorze. -Tutaj spedzimy noc. W strone oceanu ruszymy rano. Po kwadransie wyszli z lasu na polane. Przed nimi, na brzegu strumienia, ktory zamienial sie w bagno, stal stary mlyn, obrosniety trzcinami i wysoka trawa. Jedno ze skrzydel bylo spalone, a sposrod gruzow wystawal osmalony komin. Garrett doprowadzil Lydie do frontowej czesci mlyna, ktorej nie strawil ogien. Wepchnal ja do srodka, zamknal ciezkie debowe drzwi i zaryglowal je. Przez dluzsza chwile stal, nadsluchujac przy oknie, w ktorym nie bylo szyb. Kiedy uznal, ze nikt ich nie sledzi, podal jej butelke z woda. Lydia napelnila usta, po czym powoli przelknela. Kiedy skonczyla pic, Garrett zabral butelke, rozwiazal dziewczynie rece i skrepowal je tasma na nowo, tym razem z tylu. -Czy to konieczne? -spytala. Nie odpowiedzial, jedynie popchnal ja na podloge. -Siedz tu i nie otwieraj geby - warknal. Sam usiadl pod sciana na przeciwko i zamknal oczy. Siedzieli tak przez pol godziny w absolutnej ciszy. Lydia doszla w tym czasie do wniosku, ze opuscili ja wszyscy mieszkancy hrabstwa Paauenoke. WRAZ z Dzimem Bellem do pokoju wszedl ktos jeszcze. Byl to mezczyzna po piecdziesiatce, o przerzedzonych wlosach i okraglej twarzy. Mial na sobie nienagannie wyprasowana biala koszule, niebieski blezer narzucony na ramiona i krawat w paski ze spinka. Rhyme pomyslal, ze to Henry Davett, ale szybko doszedl do wniosku, ze musi to byc jednak ktos inny. Na szczescie jego oczy nie ucierpialy podczas wypadku i wciaz mial sokoli wzrok. Z trzech metrow byl w stanie odczytac monogram na spince do krawata: CBZJ. Charles? Carl? Christopher? -Henry, poznaj Lincolna Rhymea - przedstawil go Bell. A wiec to jednak jest Davett. Rhyme skinal glowa na powitanie i przedstawil mu Bena jako swojego asystenta. -Usiadz, Henry - zaproponowal Bell, podstawiajac mu fotel biurowy. Mezczyzna usiadl i pochylil sie do przodu. Jego postawa i bijaca z oczu pewnosc siebie tworzyly obraz uroczego, uczciwego czlowieka i twardego, zdecydowanego przedsiebiorcy. -Chodzi o te uprowadzone kobiety, prawda? Bell kiwnal glowa. -Obawiamy sie, ze mogl juz zgwalcic i zamordowac Mary Beth oraz pozbyc sie jej ciala. Wciaz mamy nadzieje uratowac Lydie i musimy go dopasc, zanim zamorduje kogos jeszcze - rzekl. -Jak on mogl zabic Billyego! -westchnal Davett. -Billy byl tylko dobrym samarytaninem, chcial pomoc Mary Beth, a sam stracil zycie. W czym moge wam pomoc? -spytal Rhymea. Rhyme pokazal ruchem glowy tablice. -Usilujemy powiazac te slady z konkretnymi miejscami. Czy moze nam pan w tym pomoc? Davett pokiwal twierdzaco glowa. -Dosc dobrze znam budowe geologiczna tych ziem. Poza tym jestem z wyksztalcenia inzynierem chemikiem - odparl, poczym zalozyl okulary i przyjrzal sie tablicy, na ktorej wypisane byly substancje znalezione na glownym i drugoplanowym miejscu zbrodni. -Azotany i amoniak? -Podejrzewam, ze zastawil na oblawe jakies wybuchowe pulapki. Ostrzeglem ich przed tym. Davett zmarszczyl brwi i wrocil do studiowania tablic. -Kamfen... Zdaje sie, ze wykorzystywany byl dawno temu w lampach. Podobnie jak nafta. -Zgadza sie. Dlatego podejrzewamy, ze przetrzymuje Mary Beth w jakims bardzo starym budynku. -W tej okolicy jest pewnie z tysiac bardzo starych budynkow. Co tu jeszcze mamy? Pyl wapienny. To nie zaweza specjalnie obszaru poszukiwan. Wiekszosc hrabstwa Paauenoke lezy na wapiennym podlozu. Kiedys bylo to miejscowe bogactwo. Ale fosforany to juz cos. Karolina Polnocna jest wielkim producentem fosforytow, chociaz nie wydobywa sie ich w tej okolicy, a nieco dalej na poludnie stad, co w polaczeniu z detergentami sugeruje, ze byl w poblizu zanieczyszczonej wody. Gdzie porwal druga kobiete? -W tym samym miejscu co pierwsza, w Blackwater Landing. -Bell pokazal miejsce na mapie. -Dostal sie na drugi brzeg rzeki, poszedl do szalasu mysliwskiego i ruszyl na polnoc, ale po niecalym kilometrze jego slady sie urywaja. -W takim razie wszystko jasne - stwierdzil Davett z pokrzepiajaca pewnoscia w glosie. -Musial przejsc przez rzeke Stone Creek. W tym miejscu. Widzicie? Sa tu kaskady, ktore wygladaja jak piana z piwa. Stone Creek ma zrodlo w okolicach Hobeth Falls, a po drodze wplywa do niej mnostwo sciekow. -Swietnie - rzekl Rhyme. -A gdzie mogl pojsc dalej, kiedy juz dostal sie na drugi brzeg Stone Creek? Ma pan jakis pomysl? Davett ponownie przyjrzal sie tablicom. -Igly sosnowe. Sosny rosna w wielu miejscach Karoliny Polnocnej, ale w tych okolicach dominuja deby i cyprysy. Najblizszy duzy sosnowy las, jaki znam, lezy na polnocny wschod. O, tutaj - wskazal na mapie. -Po drodze do bagien Great Dismal. Niestety, nic wiecej na razie nie potrafie powiedziec - rzekl, krecac glowa. -Ile grup wyslaliscie? -Jedna. Cztery osoby - odparl Rhyme. Davett spojrzal na niego z niedowierzaniem. -Co? Tylko jedna? To szalenstwo! -Pomachal dlonia w strone mapy. -Powinniscie wyslac piecdziesieciu ludzi, niech rozdziela sie i przeczesuja okolice Stone Creek tak dlugo, az go znajda. Zle sie do tego zabraliscie. Rhyme nie potrafil sobie wyobrazic, w jaki sposob piecdziesieciu laikow, amatorow nagrody, mogloby zrobic tu cokolwiek dobrego. Po krecil glowa. -Nie. Potrzebna jest nam wlasnie jedna mala grupa, dzialajaca z chirurgiczna precyzja. Znajdziemy go. -Henry, poprosilem pana Rhymea, by poprowadzil te sprawe - wtracil sie Bell. -Jestesmy mu bardzo wdzieczni za pomoc. Slowa szeryfa byly w rzeczywistosci skierowane do Rhymea i mialy byc forma przeprosin za uwagi Davetta. Jednak ze swojej strony Rhyme byl bardzo zadowolony z obecnosci przedsiebiorcy. Davett mial odwage spojrzec mu prosto w oczy i powiedziec, ze nie zgadza sie z nim. Nie zwrocil w ogole uwagi na niesprawne cialo Rhymea, a jedynie na jego decyzje i podejscie do sprawy. Rhyme z calej sily tesknil za tym, by ludzie znow go tak traktowali. Magiczne dlonie doktor Weaver byc moze wkrotce przybliza go do tego. -Doceniam pana zdanie - powiedzial szczerze. -Bedziemy jednak prowadzic te sprawe w taki sposob, w jaki ja zaczelismy. Davett najwyrazniej nie przyjal tego w sposob osobisty. -Coz, jest to twoj wybor - zwrocil sie do Bella. -Ja zrobilbym to inaczej, ale to tylko moja opinia. Bede sie modlil za te porwane kobiety - powiedzial, po czym spojrzal na Rhymea i dodal: I za pana tez. Rhyme zrozumial doskonale, ze ostatnie stwierdzenie Davetta wyplywalo z glebi jego serca, a nie bylo ironiczna uwaga, choc tak moglo zabrzmiec. -Ta jego spinka do krawata... Czy "J" to Jezus? -spytal Rhyme, kiedy Davett wyszedl z pokoju. Bell zasmial sie. -Sprytny jestes. Henry bez zmruzenia oka wykonczylby konkurenta w interesach, ale jest czlowiekiem bardzo religijnym. Litery na spince oznaczaja "Co By Zrobil Jezus". Ja osobiscie nie mam pojecia, co On by zrobil. Wiem tylko, ze powinnismy zadzwonic do Lucy i twojej przyjaciolki i powiedziec im, zeby ruszyly sladem Garretta. -STONE Creek? -zdziwil sie Jesse Corn, kiedy Amelia Sachs powtorzyla im, co uslyszala od Rhymea. -To prawie kilometr w te strone - wskazal palcem i zaczal przedzierac sie przez zarosla. Amelia i Lucy ruszyly za nim. Ned Spoto zamykal pochod. Po pieciu minutach wyszli z gestwiny na wydeptana sciezke. -To ta sciezka? -Amelia spytala Lucy. -Ta, o ktorej myslalas, ze na pewno nia uciekl? -Zgadza sie - odpowiedziala Lucy. -Mialas nosa - pochwalila Amelia. -Mimo to musielismy poczekac na instrukcje. -Nie, to ty musialas pokazac, kto tu rzadzi - odparowala Lucy. Amelia zgodzila sie z nia w duchu, po czym rzekla: -Ale teraz przynajmniej wiemy, ze na sciezce moze byc podlozona bomba. Wczesniej nie mielibysmy o tym pojecia. Po dziesieciu minutach doszli do Stone Creek, rzeczki tak zanieczyszczonej, ze jej woda byla az mleczna i pokryta brudna piana. Na brzegu znalezli dwie pary sladow stop: jedne glebokie, tenisowek malego rozmiaru, prawdopodobnie zostawione przez otyla kobiete, czyli pewnie przez Lydie, oraz drugie - bosych stop mezczyzny. Garrett najwyrazniej zrzucil drugi but. -Przejdzmy tutaj na drugi brzeg - zaproponowal Jesse. -Znam ten sosnowy las, o ktorym wspomnial pan Rhyme. Tedy dojdziemy do niego najszybciej. Przedostali sie w brod przez rzeczke, a nastepnie poszli dalej sciez ka. W powietrzu unosil sie zapach zywicy i roznosilo bzykanie owadow. Upal sprawial, ze zrobili sie senni. LINCOLN Rhyme studiowal z przymruzonymi oczami tablice, na ktorej wypisane byly rzeczy znalezione w pokoju Garretta. Nic nie potrafil z tego wywnioskowac. Znow zerknal na ksiazki o owadach. -Thom, czy moglbys mi przyniesc automat do czytania? Urzadzenie to, podlaczone do systemu sterowania wozkiem inwalidzkim, ktory Rhyme obslugiwal jedynym sprawnym palcem, przewracalo kartki czytanej ksiazki. -Jest w samochodzie. Zaraz po niego pojde. Po chwili Thom przyniosl urzadzenie. -Ben, czy moglbys podac mi te ksiazke z wierzchu, "Leksykon owadow Karoliny Polnocnej", i wlozyc ja w te maszyne? -poprosil Rhyme. Thom pokazal Benowi, jak umiescic ksiazke w specjalnej ramce, po czym przylaczyl biegnace od niej przewody do sterownika znajdujacego sie pod lewa dlonia Rhymea. Rhyme przeczytal pierwsza strone, ale nie znalazl nic ciekawego. Poruszyl lekko palcem. Popychacz ramki przesunal sie i przewrocil kartke. AMELIA Sachs i jej towarzysze przemierzali las, czujac w powietrzu sosnowa won. W pewnym momencie doszli do stromego skalnego zbocza. Lucy Kerr uswiadomila sobie nagle, ze juz od jakiegos czasu nie widzieli sladow Lydii i Garretta. Szybko wspiela sie na wzgorek, ale gdy stanela na jego szczycie, zatrzymala sie i zastanowila. Cos tu nie pasuje. Amelia dogonila ja i stanela obok. Chwile pozniej dolaczyli do nich Jesse i Ned. -O co chodzi? -spytala zaciekawiona Amelia, spostrzegajac zmarszczone czolo Lucy. -Garrett nie mogl tedy pojsc. To bez sensu. -Szlismy sciezka tak, jak nam polecil pan Rhyme - zauwazyl Jesse. -Slady Garretta prowadzily w tym kierunku. -Prowadzily. Nie widzielismy ich juz od kilku kilometrow. -Dlaczego uwazasz, ze nie poszedl tedy? -spytala Amelia. -Spojrz, co tu rosnie - pokazala palcem Lucy. -Bagienna roslinnosc. Zobaczcie, grunt staje sie coraz bardziej podmokly. Zblizamy sie do moczarow Great Dismal. Tu nie ma sie gdzie schronic. Nie ma zadnych domow ani drog. Jedyne, co moglby zrobic, to brodzic w bagnie az do Wirginii. Ale to zajeloby mu wiele dni. Uwazam, ze powinnismy zawrocic. Spodziewala sie, ze uslyszy od Amelii jakas kasliwa uwage, lecz ta wyciagnela telefon komorkowy i wykrecila numer. -Rhyme? Jestesmy w lesie sosnowym. Idziemy sciezka, ale nie widac na niej zadnych sladow. Lucy mowi, ze dalej na polnocny wschod stad jest juz tylko bagno. Na pewno tedy nie poszedl. Nie mial po co. -Podejrzewam, ze zawrocil na poludnie i znow przeszedl na tamten brzeg rzeki - dorzucila Lucy. Amelia Sachs powtorzyla jej slowa Rhymeowi, wysluchala, co ma do powiedzenia, po czym wylaczyla telefon. -Rhyme kazal nam isc dalej. Z zebranych sladow nie wynika, by mogl pojsc na poludnie. To szalenstwo, pomyslala Lucy. Dwoje ludzi, ktorzy zupelnie nie znaja tych okolic, mowi urodzonym tu policjantom, co maja robic! Mimo to ruszyla szybko sciezka, zostawiajac pozostala trojke daleko za soba. Amelia uslyszala dzwonek telefonu, odebrala i zwolnila. Lucy niemal biegla po sosnowym igliwiu. Niemozliwe, by Garrett Hanlon poszedl tedy. To strata czasu. Poza tym powinni byli zabrac ze soba psy. Powinni... Nagle swiat zawirowal dookola niej. Upadla ciezko na sciezke i wydala z siebie krotki okrzyk. -Nie ruszaj sie! -polecila jej Amelia Sachs, podnoszac sie z kleczek po sprawdzeniu, co dzieje sie z Lucy. -Ned i Jesse! Wy tez sie teraz nie ruszajcie! Ned i Jesse zamarli w miejscu, nie wiedzac, o co chodzi. Amelia znalazla miedzy drzewami dlugi kij i podniosla go. Ruszyla przed siebie powoli, probujac podloze kijem. Pol metra dalej, kiedy juz miala zrobic nastepny krok, kij zniknal wsrod sosnowych galezi ulozonych na ziemi. -To pulapka! -Ale przeciez nigdzie nie bylo zadnej linki. Patrzylam uwaznie -rzekla Lucy. Amelia ostroznie podniosla galezie. Spoczywaly na siatce z cieniutkiej zylki, zakrywajac dol o glebokosci ponad pol metra. -Zylka nie miala uruchomic pulapki - domyslil sie Ned. -To po prostu dol zakryty galeziami. Lucy, niewiele brakowalo, a wpadlabys do niego. -A czy przypadkiem w srodku nie ma bomby? -spytal Jesse. -Podaj mi swoja latarke - poprosila go Amelia, a gdy jej podal, po swiecila do wnetrza dolu, po czym szybko cofnela sie. -Nie ma bomby, ale za to jest gniazdo szerszeni. Ned zerknal w dol. -Co za dran! Amelia ostroznie zdjela reszte galezi. Oczom pozostalych ukazalo sie gniazdo wielkosci pilki do futbolu amerykanskiego. -O rany - zamruczal Ned, zamykajac oczy i najwyrazniej wyobrazajac sobie setki zadel wbijajacych sie w jego nogi. Lucy podniosla sie. -Skad wiedzialas? - spytala. -Nie wiedzialam. Lincoln zadzwonil. Czytal jedna z ksiazek Garretta. Znalazl w niej podkreslony akapit o owadach zwanych mrowkolwami. Draza one nory i zadla na smierc wszystko, co w nie wpadnie. Rhyme skojarzyl sobie uciete igly sosnowe i zylke. Doszedl do wniosku, ze chlopak pewnie wykopal dol i przykryl go galeziami sosnowymi, a w srodku umiescil bombe. -Powinnismy spalic to gniazdo - stwierdzil Jesse. -Nie - zaprotestowala Amelia, a Lucy zgodzila sie z nia. -Ogien i dym moglyby zdradzic nasza obecnosc tutaj. Zostawimy dol odkryty, zeby zaden przypadkowy przechodzien nie wpadl do niego. Znow ruszyli sciezka przed siebie. Przeszli dobre pol kilometra, za nim Lucy zdobyla sie, by podziekowac Amelii. -Mialas racje, ze poszedl tedy. To ja sie mylilam - zawahala sie, po czym dodala: - Dzim dobrze zrobil, ze sprowadzil was tu z Nowego Jorku. Poczatkowo niezbyt mi sie to podobalo, ale udowodniliscie, ze byl to swietny pomysl. Amelia zmarszczyla brwi. -Dzim wcale nas tu nie sprowadzil z Nowego Jorku. Przyjechalismy do szpitala w Avery. Rhyme bedzie tam operowany pojutrze. Dzim po prostu dowiedzial sie, ze tu jestesmy, wiec przyszedl dzis rano i poprosil, bysmy sie przyjrzeli zebranemu materialowi. To wszystko. Sadzilas, ze on uznal, iz nie poradzisz sobie z ta sprawa, prawda? Lucy zasmiala sie. -Pewnie zaczelam wpadac w paranoje... Czyli przyjechaliscie do szpitala w Avery? Tam pracuje Lydia Johansson. -Tak? Nie wiedzialam - rzekla Amelia. Dziesiatki wspomnien ogarnely Lucy. -Dlatego chce uratowac Lydie. Kilka lat temu mialam klopoty ze zdrowiem, a ona byla jedna z opiekujacych sie mna pielegniarek. Najlepsza. -Uratujemy ja - obiecala Amelia. -A ta operacja, ktora twoj przyjaciel ma miec pojutrze, to w zwiazku z ta jego... sytuacja? -spytala Lucy. -Zgadza sie. Ale pewnie nic nie pomoze. To na razie eksperymentalna metoda. -A ty nie chcesz, by sie jej poddal, prawda? -Nie, nie chce. Boje sie, ze to go zabije. Albo jeszcze pogorszy jego stan. Moze nie odzyskac juz nigdy przytomnosci. Albo stracic zdolnosc samodzielnego oddychania i porozumiewania sie z otoczeniem. -Rozmawialas z nim o tym? -spytala Lucy. -Tak, ale to na nic. Lucy pokiwala glowa. -Tak mi sie wydawalo. Pewnie jest uparty jak osiol... -To malo powiedziane - odparla Amelia. ZADZWONIL telefon. Rhyme odebral go ruchem palca lewej reki. W sluchawkach uslyszal glos Amelii Sachs. -Rhyme, nie wiemy, co dalej robic. Sciezka rozchodzi sie w czterech albo pieciu kierunkach, a my nie mamy pojecia, ktoredy poszedl Garrett. -Nic wiecej nie moge ci podpowiedziec, Sachs. Ale jego ksiazki sa naprawde fascynujace. To dosc powazna lektura jak na szesnastolatka. Jest inteligentniejszy, niz przypuszczalem. Gdzie dokladnie jestescie? -spytal, podnoszac wzrok. -Ben, podaj mi mape! -Okolo szesciu kilometrow na polnocny wschod od miejsca, w ktorym przekroczylismy Stone Creek. Rhyme powtorzyl te informacje Benowi, ktory dotknal mapy palcem. -To chyba sa stare kamieniolomy - powiedzial. -Cholera - zaklal Rhyme. -Dlaczego nikt mi nie powiedzial, ze tu sa kamieniolomy. Oczywiscie mogl winic tylko siebie. Henry Davett powiedzial mu wyraznie, ze swojego czasu wapien byl tutejszym bogactwem. Jakze inaczej mozna pozyskiwac wapien, jesli nie w kamieniolomach? Rhyme powinien byl zapytac o nie, gdy tylko uslyszal te informacje. A azotany wcale nie mialy byc uzyte do zrobienia bomby, tylko pochodzily z materialow wybuchowych, ktorymi rozsadzano skaly. Tego typu od pady sa bardzo trwale. -Sachs, jakies czterysta metrow od was na zachod sa opuszczone kamieniolomy. Nastapila pauza. -Jesse wie o ich istnieniu - dobiegl go ledwie slyszalny glos Amelii. -Garrett byl w nich, ale nie wiem, czy jeszcze tam jest. Badzcie bardzo ostrozni. SIEDZAC pod sciana ze skrepowanymi tasma rekami, Lydia byla w najwyzszym stopniu przerazona. Jej przesladowca wstawal co chwila, krazyl po pomieszczeniu, wygladal przez okno, po czym siadal po turecku, pstrykajac paznokciami, lustrujac ja od stop do glow i mruczac cos pod nosem do samego siebie. Potem znow wstawal i krazyl. Pomieszczenie, w ktorym siedzieli, bylo pewnie kiedys kantorem mlyna. Za czesciowo spalonym korytarzem widac bylo stad inny budynek, w ktorym prawdopodobnie dawniej miescil sie magazyn. Nagle zauwazyla w poblizu cos pomaranczowego. Mruzac oczy, zorientowala sie, ze to paczki chrupkow. Obok niej opakowanie masla fistaszkowego, kilka puszek napojow i butelek z woda mineralna. Po co ta cala zywnosc? Jak dlugo tu beda? Garrett mowil, ze zostana tylko na noc. -Co sie dzieje z Mary Beth? Nie zrobiles nic zlego? -spytala Lydia. -A co, uwazasz, ze moglbym ja skrzywdzic? -oburzyl sie. -Ukrylem ja tylko po to, zeby nic sie jej nie stalo. Zdenerwowany, rozdarl paczke chrupkow i zaczal jesc je garsciami. Po chwili podsunal torbe w jej kierunku. -Jesli chcesz troche chrupkow, rozwiaze ci rece. Ale bede musial zwiazac ci je z przodu. Pokrecila przeczaco glowa, walczac z nudnosciami. Garrett wypil cala puszke coli i zjadl jeszcze kilka garsci chrupkow. Nagle podniosl sie, podszedl do niej i kucnal blisko. Lydia az sie skrzywila, czujac zapach jego potu. Zamknela oczy w oczekiwaniu, ze zacznie ja obmacywac. Jednak Garrett najwyrazniej nie byl nia zainteresowany. Przesunal duzy kamien i wyjal cos spod niego. -Stonoga - usmiechnal sie. Byla dluga, zoltozielona. Polozyl ja sobie na dloni. -Lubie je - powiedzial. -Jesli probujesz im zrobic krzywde, moga byc niebezpieczne. Kiedy stonoga przestraszy sie, wydziela trucizne i ucieka. Napastnik wdycha opary i ginie. Niesamowite, prawda? -dodal, przygladajac sie, jak robak maszeruje w strone jego lokcia. Lydia poczula narastajace przerazenie. Wiedziala, ze powinna za chowac spokoj, nie narazac sie Garrettowi i robic to, co jej kaze. Jednak widzac, jak lazi po nim ten obrzydliwy robak, widzac jego przekrwione, wilgotne oczy, zadrzala ze strachu. Obrzydzenie i strach doslownie sie w niej gotowaly. Z wysilkiem przekrecila sie na plecy. Garrett spojrzal na nia ze zdziwieniem. W tym momencie kopnela go obiema nogami, jak tylko mogla najsilniej, prosto w piers. Garrett przewrocil sie do tylu. Uderzyl glowa w sciane i opadl na ziemie, kompletnie zaskoczony. Lydia z trudem dzwignela sie na nogi i zaczela uciekac na slepo. Z rekami zwiazanymi z tylu, wciaz czujac zawroty glowy z odwodnienia, wypadla na korytarz. Zauwazyla schody prowadzace na pietro. Zaczela wspinac sie po nich, z trudem lapiac oddech i obijajac sie o sciane i porecz z kutego zelaza. Slyszala, ze Garrett biega po pomieszczeniu ponizej, szukajac jej. Poczula fale paniki i az pozalowala swojego odruchu odwagi. Uznala jednak, ze nie ma juz odwrotu. Teraz nie moze sie poddac. Jesli ja do padnie, zrobi jej cos zlego. Pomieszczenie na gorze bylo bardzo przestronne. Na srodku znajdowaly sie dwa kamienie mlynskie. Drewniany mechanizm dawno juz sprochnial, ale kolo wodne, zasilane nurtem strumienia, wciaz powoli sie obracalo. Woda o rdzawym kolorze splywala z niego do waskiego rowu. Nie byla w stanie dojrzec jego dna. -Stoj! -krzyknal nagle Garrett. Stal w drzwiach. Lydia az podskoczyla z przerazenia. Patrzyl na nia z nienawiscia. -Wracaj na dol. Teraz bede musial ci tez zwiazac nogi. Ruszyl w jej kierunku. Spojrzala na koscista twarz chlopaka i jego rozwscieczone oczy. Przed oczami stanely jej rozne obrazy: Mary Beth w nie znanym nikomu miejscu. Stonoga na jego rece. Pstrykajace paznokcie. To przekraczalo jej mozliwosci. Z lodowatym spokojem Lydia minela kamienie mlynskie i majac rece wciaz skrepowane z tylu, skoczyla na glowe w mroczna otchlan wypelniona woda. MASON Germain z ciekawoscia przygladal sie przez celownik optyczny dlugim rudym wlosom nowojorskiej policjantki, opadajacym jej az na ramiona. Ale grzywa! -pomyslal. Wraz z Nathanem Groomerem stali na wzgorzu nad starymi kamieniolomami, okolo stu metrow od zblizajacych sie tropicieli. Nathan spojrzal na widocznych z oddali policjantow i Amelie. -Dlaczego celujesz w Lucy Kerr? Mason oddal mu karabin. -Wcale nie celuje w Lucy. Patrze przez celownik, bo nie zabralem ze soba lornetki. Zaczeli isc skrajem wyrobiska. Mason wciaz rozmyslal o rudej policjantce. I o slicznej Mary Beth McConnell. I o Lydii. Rozmyslal tez o zyciu, ktore czasami toczy sie zupelnie nie tak, jak by sie chcialo. Wiedzial, ze powinien juz piastowac znacznie wyzsze stanowisko. Powinien byl inaczej rozegrac sprawe swojego awansu. Podobnie jak winien byl inaczej poprowadzic pierwsze dochodzenie dotyczace Garretta Hanlona. Teraz musi placic za te wszystkie bledy. -Moze mi w koncu powiesz, o co tu chodzi? -spytal Nathan. -Jesli Dzim zapyta, przyjechalismy tu szukac Culbeau - odparl Mason. -A tak naprawde, to co robimy? -Polujemy na Pajaka - rzekl krotko Mason. -Oni nam go znajda i wystawia - dodal, robiac glowa gest w kierunku tropicieli. -A ty go ustrzelisz. Tylko dopilnuj, zeby byl martwy. -Mam go zastrzelic? Zaraz, zaraz! Chyba nie zamierzasz zmarnowac mi kariery, tylko dlatego, ze masz obsesje na punkcie tego chlopaka? -Ty nie robisz kariery - syknal Mason. -Ty masz tylko posadke. I jesli chcesz ja utrzymac, masz robic to, co ci mowie. Uwierz mi, przesluchiwalem Garretta, kiedy byl zatrzymany za poprzednie morderstwa. Wiesz, co mi powiedzial? -Nie, co? Mason zastanawial sie, czy to, co powie, zabrzmi wiarygodnie. -Powiedzial, ze zabije kazdego policjanta, ktory sprobuje go zatrzymac. I ze nie moze sie tego doczekac. -Mowiles o tym Dzimowi? -Jasne, ze mowilem. Ale on w ogole sie tym nie przejal. Widzisz, nikt nie uswiadamia sobie zagrozenia tak jak ja. Ten gowniarz zabil juz czworo ludzi. Nathan nawet nie przypuszczalby, ze Mason moze miec inne powody, by nienawidzic Garretta. -Poczekaj, Mason, ale chyba nie chcesz ze mnie zrobic snajpera? -Wiesz, co zrobi sad - kontynuowal Mason, jak gdyby nie uslyszal pytania Nathana. -Ma tylko szesnascie lat. Powiedza: "biedne dziecko, sierota, wsadzimy go do zakladu poprawczego". A potem on wyjdzie za pol roku i zamorduje nastepna dziewczyne z naszego miasta, ktora nigdy nie skrzywdzila nawet muchy. -Rzecz w tym, ze jesli go ustrzelimy, nie odnajdziemy Mary Beth. Mason zasmial sie ironicznie. -Mary Beth? Masz jeszcze nadzieje, ze ona zyje? Nie licz na to. Garrett zgwalcil ja i zamordowal. Teraz naszym obowiazkiem jest dopilnowanie, by nie przydarzylo sie to juz nikomu innemu. Rozumiesz? Nathan nic juz nie odrzekl, ale odglos ladowanej broni odpowiedzial za niego. NAD oknem znajdowalo sie duze gniazdo szerszeni. Wycienczona Mary Beth przygladala im sie, opierajac czolo o brudna szybe swojego wiezienia. Z powodu tego gniazda, szarego i przerazajacego, za czela tracic nadzieje. Jego widok byl bardziej przygnebiajacy niz kraty w oknach, ktore Garrett dodatkowo starannie zabil gwozdziami. Bardziej nawet niz grube debowe drzwi, zamkniete na trzy wielkie zamki. Bardziej niz wspomnienie koszmarnej wedrowki z Blackwater Landing w towarzystwie Pajaka. Kiedy obudzila sie dzis rano, czujac zawroty glowy i nudnosci z goraca, Garretta juz nie bylo. Pierwsza rzecza, ktora zauwazyla, bylo gniazdo za oknem, w poblizu jej poslania. Sam umiescil tam to gniaz do, w rozwidleniu galezi, ktora oparl o okno. Poczatkowo nie wiedziala, po co to zrobil, jednak w pewnej chwili zrozumiala: Garrett Hanlon, jej przesladowca, powiesil je tam jak flage zwyciestwa. Mary Beth znalazla gumke w swoim plecaku i zwiazala nia wlosy w kucyk. Pot splywal jej po karku i czula przemozne pragnienie. W dusznym pomieszczeniu az trudno bylo oddychac. Przez chwile chciala sciagnac gruba dzinsowa koszule (zawsze nosila dlugie rekawy podczas wykopalisk w krzakach i wysokiej trawie, jako ochrone przed wezami i pajakami). Nie wiedziala jednak, kiedy Garrett Hanlon powroci, a nie chciala w zaden sposob sprowokowac go pod tym wzgledem. Mary Beth zerknela raz jeszcze na gniazdo, po czym odeszla od okna. Ponownie okrazyla skladajacy sie z trzech pomieszczen domek, bezskutecznie poszukujac drogi ucieczki. Budynek byl solidny, bardzo stary, o grubych drewnianych scianach. Przed frontowym oknem rozciagala sie laka porosnieta wysokimi trawami, ktora mniej wiecej sto metrow dalej zamykal rzad drzew. Sam domek tez byl otoczony drzewami. Przez okno z tylu, poprzez galezie o gestym listowiu, ledwie bylo widac polyskujace lustro jeziorka, ktorego brzegiem doszli tu wczoraj. Pokoje domku byly male, choc zadziwiajaco czyste. W najwiekszym stala dluga, zloto-brazowa kanapa, kilka starych krzesel przy zniszczonym stole i drugi stolik, zastawiony kilkunastoma wielkimi slojami po sokach, zakrytymi gaza i pelnymi owadow. W nastepnym pokoju znajdowalo sie poslanie i pozbawiona przyborow toaletka. Trzeci byl pusty, jedynie w kacie stalo kilka oproznionych do polowy puszek z brazowa farba. Jej kolor byl ciemny i przygnebiajacy. Zastanawiala sie, dlaczego wybral wlasnie taki. Doszla do wniosku, ze to forma kamuflazu - kora drzew otaczajacych domek miala taki sam odcien. Nagle uswiadomila sobie, ze chlopak jest bardziej przebiegly i niebezpieczny, niz wczesniej przypuszczala. W duzym pokoju bylo mnostwo paczek z chrupkami, lecz rowniez puszki z owocami i warzywami, opatrzone etykieta, na ktorej widnial usmiechniety farmer. Mary Beth zaczela poszukiwac czegokolwiek do picia, ale nic nie znalazla. W domku nie bylo tez zadnego narzedzia, ktorym moglaby otworzyc ktoras z puszek, by wypic sok. Pod duzym pokojem znajdowala sie piwniczka, do ktorej mozna bylo sie dostac przez wlaz w podlodze. Juz wczesniej zdobyla sie na od wage i zeszla do niej trzeszczacymi schodkami, z nadzieja, ze byc moze znajdzie tam droge ucieczki. Niestety, z piwniczki nie bylo innego wyjscia. Wszedzie za to poniewieraly sie dziesiatki starych skrzynek, slojow i workow. Nie wiedziala sama, co napawalo ja wiekszym przerazeniem - czy wczesniej jego obecnosc, czy teraz obawa, ze zostawil ja w tym domku na pastwe losu i ze umrze tu z pragnienia. Na zewnatrz szerszenie klebily sie wsciekle wokol szarego gniazda. ZACHLYSTUJAC SIE woda, z rekami wciaz zwiazanymi z tylu, Lydia wyladowala w bagiennym stawie kilkanascie metrow od mlyna. Wierz gnela silnie nogami, by odzyskac rownowage i poczula silny bol. Musiala zwichnac, albo nawet zlamac noge w kostce, kiedy spadajac w otchlan, uderzyla o drewniane kolo mlynskie. Tu, w stawie, woda byla gleboka. Nie miala innego wyjscia. Zeby utrzymac sie na powierzchni, musiala ruszac nogami. Bol byl nie do zniesienia, jednak Lydia zdolala utrzymac sie na wodzie. Zorientowala sie, ze jesli nabierze powietrza w pluca i polozy sie na plecach, moze swobodnie unosic sie na powierzchni, a odpychajac sie zdrowa noga, poplynie w strone brzegu. W pewnej chwili poczula pod stopa mulisty grunt. Z trudem weszla na stromy blotnisty brzeg, pokryty gnijacymi liscmi, i upadla w trawe. Lezala tam przez chwile, dyszac ciezko, po czym rozejrzala sie dookola. Ani sladu Garretta. Najwiekszym wysilkiem woli podniosla sie na nogi. Sprobowala oswobodzic rece, ale byly zbyt mocno zwiazane. Widac stad bylo mlyn. Nie miala watpliwosci, ktoredy uciekac. Wiedziala, gdzie jest sciezka. Biegnij, biegnij! -przykazala sobie. Pomimo strachu i bolu pokustykala w kierunku sciezki. WOREK znalazl Jesse Corn. -Spojrzcie, cos tu jest. Worek. Amelia Sachs zeszla stromym zboczem wyrobiska kamieniolomow do miejsca, w ktorym stal Jesse, pokazujac palcem stary worek jutowy. -Rhyme, jestesmy w kamieniolomach - zameldowala Amelia przez telefon. -Znalezlismy tu jakis worek. Wyglada na to, ze cos w nim jest. -Zostawil go Garrett? -spytal Rhyme. Amelia Sachs spojrzala na ziemie. -Sa tu slady stop, bez watpienia Garretta i Lydii. Prowadza z kamieniolomow w gore. -Powinnismy isc dalej - rzekl Jesse. -Jeszcze nie - odparla Amelia. -Musimy najpierw zorientowac sie, co to za worek. -Opisz mi go - poprosil Rhyme. -Wojlok. Stary. Mniej wiecej szescdziesiat centymetrow na dziewiecdziesiat. Cos jest w srodku. Worek jest zawiazany, a raczej, jest skrecony na koncu. -Amelia uniosla lekko rog worka i zerknela do srodka. -W porzadku, to nie jest pulapka. Podeszli do nich Lucy i Ned. Wszyscy czworo staneli nad workiem. -Co w nim jest? -spytal Rhyme. Amelia Sachs zalozyla lateksowe rekawiczki. -Puste butelki po wodzie, bez zadnych nalepek z cena. Opakowania po dwoch paczkach krakersow serowych z maslem fistaszkowym. Na nich tez nie ma zadnych nalepek. Podac ci numery z kodow kreskowych, zeby sprawdzic, skad moga pochodzic? -Nie ma na to czasu - powiedzial Rhyme. -Macie jakis pomysl, do czego mogl sluzyc ten worek? Amelia Sachs wysypala z niego wszystko. Na ziemie wypadlo kilka wysuszonych i pomarszczonych ziaren kukurydzy. -Kukurydza - rzekla do telefonu. -Sa tu jakies farmy w okolicy? -spytal Rhyme. Amelia Sachs przekazala pytanie kolegom. -Tak, ale mleczne. Nikt tu nie uprawia kukurydzy - stwierdzil Jesse. -Chociaz zaraz, uzywa sie jej jako paszy dla bydla. -Oczywiscie - zgodzil sie Ned. -Worek pewnie pochodzi ze sklepu z paszami. Albo z magazynu. -Slyszales, Rhyme? -Pasza. Slyszalem. Zajme sie tym. Cos jeszcze? Amelia spojrzala na swoje dlonie. Byly zabrudzone czyms czarnym. Wywrocila worek na zewnatrz. -Wyglada na to, ze na worku jest sadza. Sam nie jest nawet nadpalony, ale najwyrazniej dotykal czegos spalonego. Wyglada na wegiel drzewny - orzekla, po czym spojrzala na slady Garretta i Lydii. -Rhyme, ruszamy za nimi. -Zadzwonie, jesli bede mial jakies pytania. -Wracamy na gore - powiedziala Amelia kolegom, po czym, czujac bol w kolanach, spojrzala na krawedz wyrobiska. -Kiedy schodzilismy, nie wydawalo sie tak daleko - mruknela pod nosem. -To normalne - zauwazyl Jesse Corn. -Kazde wzgorze jest dwa razy wyzsze, kiedy wchodzi sie na nie, niz kiedy sie schodzi. LYDIA szla jak tylko mogla najszybciej w kierunku sciezki, ale bolaca kostka bardzo jej w tym przeszkadzala. Zatrzymala sie i rozejrzala dookola. Czyzby Garrett uciekl? Czyzby zrezygnowal z niej i poszedl nad ocean, do Mary Beth? Jeszcze dziesiec metrow... i juz jest. Sciezka! W tym samym momencie spod gestego krzewu wysunela sie zylasta dlon Pajaka i chwycila ja za zdrowa kostke. Z trudem balansujac ze wzgledu na zwiazane z tylu rece, Lydia mogla tylko obrocic sie, by upasc nie na twarz, a na niezle zaokraglone biodro. Garrett rzucil sie na nia, przytlaczajac ja do ziemi. Twarz mial czerwona ze zlosci. Lezal tam pewnie z pietnascie minut nieruchomo, az po deszla mu pod sam nos. Zupelnie jak modliszka czyhajaca na ofiare. -Blagam - jeknela Lydia. -Nie rob... -Cicho! -Spojrzal na nia tak, jakby zastanawial sie, czy nie zgwalcic jej i nie zabic od razu. Jednak dosc brutalnie poderwal ja na nogi i pociagnal za soba w strone mlyna, nie zwracajac uwagi na jej pochlipywanie. RHYME postanowil wrocic do lektury ksiazki o owadach. Wszystko, co do tej pory w niej znalazl, nalezalo do dosc powszechnego kanonu wiedzy i niewiele mozna bylo z tego wywnioskowac. Lekkimi ruchami palca lewej dloni Rhyme przekartkowal "Miniaturowy swiat", zatrzymujac sie na fragmentach zaznaczonych przez Garretta. Informacja o mrowko lwie uratowala tropicieli przed wpadnieciem do dolu z szerszeniami. Jak to wyjasnil Rhymeowi Ben, ludzie czesto nasladuja zachowanie zwierzat, szczegolnie wtedy, kiedy chodzi o przetrwanie. Modliszka trze odwlokiem o skrzydla, wydajac w ten sposob dziwaczny odglos, ktory dezorientuje napastnika... Owady w ogromnym stopniu wykorzystuja narzad wechu. Jest to dla nich wielowymiarowy zmysl. Kiedy mrowka znajdzie pokarm, wraca do gniazda, zostawiajac za soba zapachowy slad, dotykajac od czasu do czasu odwlokiem ziemi. Kiedy inne mrowki znajda ten zapach, podazaja za nim az do miejsca, w ktorym znajduje sie pozywienie. Wiedza, w ktorym kierunku isc, poniewaz w zapachu tym odbieraja informacje, kierujaca je we wlasciwa strone. Owady wykorzystuja tez zapachy jako ostrzezenie przed zblizajacym sie na pastnikiem. Tylko jaki to ma zwiazek ze sprawa? Piekna, zielono-czarna mucha szamotala sie po pokoju z rozpacza, ktora dorownywala desperacji Rhymea. AMELIA Sachs i jej towarzysze posuwali sie bardzo powoli, wyszukujac ledwie widoczne slady Garretta. Caly tez czas uwazali na ewentualne pulapki. Zostawili juz za soba sosny. Amelia rozejrzala sie dookola. Teraz otaczaly ich drzewa przypominajace raczej roslinnosc tropikalna. Lucy powiedziala, ze to cyprysy i cedry. Wsrod nich rosly mchy i liany, wyciszajace dzwieki jak gesta mgla. W powietrzu unosila sie nieznosna won zgnilizny. Przystaneli na rozstaju, gdzie sciezka rozchodzila sie w trzech kierunkach. Amelia doszla do wniosku, ze tym razem nikt, nawet Rhyme, nie bedzie w stanie ustalic, ktoredy nalezy pojsc. Jesse napil sie wody, po czym powiedzial z zastanowieniem: -Tutaj czlowiek czuje sie zupelnie inaczej. Moze to zabrzmi smiesz nie, ale tu wydaje sie, ze zycie ma inna, mniejsza wartosc. Wolalbym raczej aresztowac kilku nastolatkow na ulicy za posiadanie narkotykow, niz byc tu. Tam przynajmniej wiem, czego moge oczekiwac. A tu... Zadzwonil telefon Amelii. Odebrala, wysluchala uwaznie, pokiwala glowa i rozlaczyla sie. Wziela gleboki oddech i spojrzala na trojke policjantow. -Wlasnie dzwonili do szeryfa ze szpitala. Ed Schaeffer odzyskal na chwile przytomnosc, ale zdazyl tylko powiedziec: "kocham moje dzieci" i umarl. Przykro mi. Lucy opuscila glowe, a Jesse objal ja ramieniem i spytal: -Co teraz robimy? Lucy podniosla wzrok. W oczach miala lzy. -Jak to co? Musimy dopasc tego drania - rzekla z determinacja w glosie. -Zgadzasz sie ze mna? -spytala Amelie. -Jak najbardziej - odparla Sachs. LYDIA Johansson i Garrett wrocili do mlyna. Znow byli w ciemnym kantorze. Lydia usiadla pod sciana z rozrzuconymi bezwladnie nogami. Garrett pozeral wzrokiem jej cialo. Podczas upadku do stawu rozerwal jej sie fartuch. Chlopak z fascynacja wpatrywal sie w jej nagie piersi. Lydia odwrocila sie bokiem do niego, syczac z bolu i walczac z przemoznym wstretem. Garrett nie byl juz dla niej Pajakiem, lecz po stacia z najokropniejszego horroru. -Sama jestes sobie winna - rzekl. -Nie trzeba bylo uciekac. Daj, obejrze ci noge. -Usiadl obok. Chwycil jej kostke dlugimi palcami i obejrzal dokladnie. -Nie zranilas skory, ale zrobil sie okropny siniak. Co to moze oznaczac? -Pewnie zlamanie. Nie powiedzial nic. Poruszyl jej noga, po czym zamarl. Gwaltownie odwrocil glowe i gleboko wciagnal powietrze przez nos. Lydia tez poczula ten zapach. Amoniak. Chlopak zerwal sie na rowne nogi. -Pulapka! Wpadli na nia! Beda tu za dziesiec minut! W jaki sposob udalo im sie dotrzec tak szybko? -Pochylil sie nad Lydia. -Zostawialas jakies slady? Lydia skulila sie, pewna, ze za chwile ja zabije. -Nie! Przysiegam! -Musze dostac sie do Mary Beth! -krzyknal z szalenstwem w glosie Garrett. -Ale ja nie moge chodzic - zawyla Lydia, polykajac lzy. -Co masz zamiar ze mna zrobic? Garrett podbiegl do drzwi, wyjrzal na zewnatrz i schowal sie do srodka. Z kieszeni spodni wyciagnal scyzoryk. Rozlozyl go i odwrocil sie w strone Lydii. -Nie, blagam! -Nie mozesz chodzic. Nie ma szansy, zebys nadazyla za mna. Lydia spojrzala na zmatowiale ostrze. Zaczela sie goraczkowo modlic. Chlopak zrobil krok w jej kierunku. W JAKI sposob udalo im sie tu dotrzec tak szybko, zastanawial sie Garrett Hanlon, biegnac od mlyna w kierunku strumienia. Serce kasal mu paniczny strach, podobnie jak jego blada skore piekl jad trujacego bluszczu. Przesladowcy zdolali dotrzec z Blackwater Landing do mlyna w ciagu zaledwie kilku godzin. Byl kompletnie zaskoczony. Przewidywal, ze trafienie na jego slad zajmie im przynajmniej caly dzien, a moze nawet dwa. Uspokoj sie, uspokoj sie! -powtarzal sobie. Teraz, kiedy butla z amoniakiem rozbila sie o kamienie, policjanci beda poruszac sie znacznie wolniej. Beda sie bac innych pulapek. Daje mu to pewnie z pol godziny przewagi. Za kilka minut dotrze do moczarow, a tam nigdy go nie znajda. Nawet z psami. Za osiem godzin bedzie juz z Mary Beth. A potem... Nagle zatrzymal sie. Przy sciezce lezala pusta butelka po wodzie mineralnej. Wygladala tak, jakby ktos upuscil ja doslownie przed chwila. Podniosl butelke i powachal. Amoniak! Nie! Tylko nie to! -krzyknal w myslach. Nagle uslyszal stanowczy kobiecy glos: -Nie ruszaj sie, Garrett. Z krzakow wyszla ladna, ruda kobieta w dzinsach i czarnej koszulce. W reku trzymala pistolet wycelowany wprost w jego piers. Spojrzala na noz, ktory trzymal w reku, a nastepnie na jego twarz. -Jest tu! -zawolala. -Mam go! Spojrzala Garrettowi prosto w oczy. -Rob, co ci kaze, a nic ci sie nie stanie. Rzuc noz daleko od siebie i poloz sie na brzuchu. Jednak chlopak nawet niedrgnal. Stal nadal niezdarnie. Byl najwyrazniej zrozpaczony i przerazony. Amelia Sachs znow spojrzala na scyzoryk w jego dloni. Wciaz trzymala go na muszce. -Garrett, poloz sie na ziemi. Jesli zrobisz to, co ci kazemy, nikt nie zrobi ci krzywdy. -Znalazlem Lydie - zawolal Ned Spoto. -Jest cala i zdrowa, ale Mary Beth nie ma tutaj. -Garrett, odrzuc noz od siebie i poloz sie - powtorzyla Amelia Sachs. Wpatrywal sie w nia wilgotnymi oczami. -Sluchaj, Garrett, jest nas czworo. Nie dasz rady uciec. -Jak mnie znalezliscie? -jeknal. Nie powiedziala mu, ze to Lincoln Rhyme doprowadzil ich do mlyna i pulapki z amoniakiem. Kiedy z rozwidlenia podazyli srodkowa sciezka, zadzwonil do Amelii. -Dzim Bell rozmawial z kims z magazynu pasz. Facet nie znal nikogo w okolicy, kto kupowalby kukurydze na pasze. Powiedzial, ze worek pochodzi pewnie z mlyna. Dzimowi przypomnial sie mlyn, ktory splonal w zeszlym roku. To wyjasnia slady sadzy - dodal. Wtedy do telefonu podszedl Bell, ktory wytlumaczyl im, jak dojsc do mlyna. Potem jeszcze raz sluchawke wzial Rhyme. -Cos mi przyszlo do glowy w zwiazku z amoniakiem - rzekl. W jednej z ksiazek Garretta znalazl zakreslony paragraf o tym, jak owady ostrzegaja sie zapachami. Domyslil sie, ze Garrett pewnie przy wiazal do butelki z amoniakiem zylke i rozpostarl ja nad sciezka, liczac, ze kiedy policjanci potkna sie o nia, w powietrzu rozejdzie sie zapach amoniaku, ostrzegajac go o niebezpieczenstwie. Gdy znalezli pulapke, Amelia Sachs wpadla na pomysl, by napelnic amoniakiem butelke po wodzie, a potem wylac go na ziemie w poblizu mlyna, i wyploszyc w ten sposob Garretta. Tak tez sie stalo. -MASZ go na muszce? Strzelaj! -wyszeptal Mason Germain. Wraz z Nathanem Groomerem znajdowal sie na szczycie niewielkiego wzgorza, sto metrow od miejsca, w ktorym ta ruda suka z Nowego Jorku dopadla morderce. Mason stal, natomiast Nathan lezal na rozgrzanej ziemi. Oparl lufe karabinu o ulozone w stos kamienie. -Mason, przeciez chlopak nic nie robi! Celujac w Garretta, zobaczyli Lucy Kerr i Jesseego Corna, ktorzy wlasnie wychodzili na polanke. -Wszyscy trzymaja go na muszce. A on ma tylko noz i wyglada na to, ze zaraz sie podda - ciagnal Nathan. -Nie podda sie - syknal Mason. -Udaje. Zabije ich, gdy choc na chwile spuszcza go z oka. -Co ty wygadujesz, Mason. Przeciez Lucy i Jesse sa zaledwie dwa metry od niego. -Nikt nie strzela tak jak ty. Rabnij go, Nathan. Mason czekal na huk wystrzalu. Zamiast tego uslyszal westchnienie. -Nie moge - rzekl Nathan, spuszczajac wzrok. -Daj mi ten cholerny karabin! -Nie, Mason, daj spokoj! Wyraz twarzy Masona tak przerazil Nathana, ze wstal i poslusznie podal mu karabin. -Ile masz naboi w magazynku? -spytal stanowczym glosem Mason, kladac sie na brzuchu. -Piec, ale - nie obraz sie - nie jestes najlepszym strzelcem na swiecie, a w polu strzalu stoja trzy niewinne osoby. Mason doskonale o tym wiedzial. Nie obchodzily go jednak trzy nie winne osoby. Pajak musi zginac, i to zaraz. Oddychajac miarowo, objal palcem spust i powoli wycelowal w twarz Garretta. W tym momencie ruda policjantka zrobila krok w strone chlopaka i przez chwile jej bark znalazl sie na linii strzalu, ale zaraz odslonila Garretta. Mason opuscil celownik na piers chlopaka. Wiedzial, ze spust nalezy nacisnac delikatnie. Jednak, jak czesto w innych sytuacjach w jego zyciu, gore wziela zlosc. Gwaltownie szarpnal cyngiel. KEPKA ziemi wzbila sie w powietrze tuz za Garrettem. W sekunde pozniej powietrze wypelnil huk wystrzalu. Amelia Sachs odwrocila sie blyskawicznie. Z poglosu huku wywnioskowala, ze strzalu nie oddala Lucy ani Jesse, ale ktos stojacy okolo stu metrow dalej. Stojac wciaz w rozkroku, Sachs zerknela na Garretta. Zobaczyla jego oczy, pelne zaskoczenia i strachu. Przez chwile nie byl morderca ani gwalcicielem, lecz przerazonym malym chlopcem, kwilacym "nie, nie! Pozostali policjanci tez rozgladali sie goraczkowo, usilujac dostrzec napastnika. -Culbeau, to ty? -krzyknela nagle Lucy. Znow rozlegl sie strzal. Tym razem spudlowal jeszcze bardziej. -O Boze! Spojrzcie! -zawolal Jesse Corn. -To Mason i Nathan Groomer, tam, na tym pagorku. Rozwscieczona Lucy chwycila swe loki-toki i krzyknela: -Mason, co ty tam robisz? Slyszysz mnie? A niech to wszyscy diabli, nie mam zasiegu! Sachs wyciagnela telefon komorkowy i zadzwonila do Rhymea. -Mamy go, Rhyme. Ale tu, blisko, na pagorku, jest Mason Germain i strzela do chlopaka. Nie mozemy skontaktowac sie z nim przez radio. -Sachs, nie! Nie moze go zabic! -krzyknal Rhyme. -Jesli Garrett zginie, nigdy nie znajdziemy Mary Beth! Kolejny strzal wzbil w powietrze chmure pylu. -Rhyme, spytaj Bella, czy Mason ma przy sobie telefon komorkowy. Niech do niego zadzwoni i kaze mu przestac strzelac! -krzyknela Amelia Sachs. -Jasne - rzekl Rhyme i rozlaczyl sie. Amelia podjela blyskawiczna decyzje. Rzucila pistolet na ziemie, po czym zaslonila Garretta swoim cialem. Wstrzymala oddech. Minelo kilka chwil. Strzal nie padl. -Garrett, musisz rzucic noz na ziemie! -Chcialas mnie zabic! Wrobilas mnie! -Nie! Nie mam z tym nic wspolnego. Zobacz! Stoje przed toba i za slaniam cie przed strzalami. Teraz juz nie strzeli. Jesse Corn rzucil sie biegiem w strone pagorka, krzyczac: -Mason, nie strzelaj, nie strzelaj! Garrett uwaznie przygladal sie Amelii. Po chwili rzucil noz na ziemie i zaczal nerwowo pstrykac paznokciami. Kiedy Lucy podbiegla do nich i zakula chlopaka w kajdanki, Amelia odwrocila sie w strone pagorka, z ktorego strzelal Mason. Zobaczyla, ze stoi, rozmawiajac przez telefon komorkowy. Po chwili schowal aparat do kieszeni i zaczal schodzic. -Coz ty, do cholery, wyobrazales sobie? -ryknela Amelia Sachs, gdy zblizyl sie do niej. -Ratowalem twoj tylek, paniusiu - odparowal Mason ironicznie. Jesse staral sie zalagodzic sytuacje. -Mason, ona probowala uspokoic chlopaka. Sklonila go do tego, zeby sie poddal. Amelia Sachs nie potrzebowala jednak adwokata. Podeszla prosto do Masona. -Od lat aresztuje przestepcow. Nie rzucilby sie na mnie. Jedynym zagrozeniem byles ty. Mogles trafic kogos z nas. -Pewnie! -Mason zwrocil sie w jej strone. Poczula ciezki zapach wody po goleniu, ktora chyba wylewal na siebie litrami. -Zupelnie nie wiem, co ty tutaj w ogole robisz. -Mason! -wtracila sie Lucy. -Gdyby nie ona i pan Rhyme, nigdy nie znalezlibysmy Lydii. Uspokoj sie. -To ona nie chce sie uspokoic. -Kiedy ktos naraza mnie na to, ze zostane postrzelona, powinien miec powazne powody - oswiadczyla Amelia stanowczo. -A ty najwyrazniej nie miales powodow, by strzelac do Garretta, bo nie byles nawet w stanie znalezc nic przeciwko niemu. -Helikopter! -zawolal Jesse. Smiglowiec pogotowia ratunkowego usiadl w poblizu mlyna. Pielegniarze wyniesli Lydie na noszach. Miala wykrecona noge w kostce. Przed wyjsciem z mlyna Garrett zblizyl sie do niej z nozem i choc ucial nim tylko kawalek tasmy, by zakleic jej usta, wciaz byla w stanie histerii. Zdolala sie jednak uspokoic na tyle, by powiedziec im, ze Garrett ukryl Mary Beth gdzies na wyspach u wybrzezy oceanu. Lucy i Mason starali sie wyciagnac z chlopaka, gdzie dokladnie, ale on siedzial bez slowa ze wzrokiem wbitym w ziemie. -Posluchaj, Mason, ty, Nathan i Jesse pojdziecie z chlopakiem do szosy - zarzadzila Lucy. -Zadzwonie do Dzima, by wyslal tam samochod. Bedzie na was czekal przy skrecie na Possum Creek. Amelia chce przeszukac mlyn. Pomoge jej. Przyslijcie po nas drugi samochod za pol godziny. Mason, zly jak osa, podszedl do Garretta i szarpnal go mocno za ramie. Kiedy razem odchodzili sciezka, chlopak obejrzal sie i spojrzal na Amelie z rozpacza. Nathan ruszyl za nimi. -Uwazaj na Masona - rzekla Amelia do Jesseego. -Byc moze nie zdolamy bez wspolpracy ze strony Garretta odnalezc Mary Beth. A jesli bedzie zbytnio przerazony, nie wyciagniemy z niego zadnej informacji. -Dopilnuje tego, Amelio - obiecal, po czym spojrzal na nia z podziwem. -Masz nerwy. To wymagalo mnostwa odwagi, zeby zaslonic chlopaka wlasnym cialem. Ja bym tak nie potrafil. -Coz, czasami dzialamy odruchowo - odparla skromnie Amelia. Jesse pokiwal glowa. -Wiesz, mialem cie zapytac - dodal. -Masz jakis przydomek, jakis pseudonim? -Nie. -Nie szkodzi. Amelia podoba mi sie. Przez chwile, nie wiadomo dlaczego, miala wrazenie, ze Jesse pocaluje ja w ramach uczczenia zwyciestwa. Jednak on odwrocil sie i ruszyl w slad za Masonem, Nathanem i Pajakiem. Ale numer, pomyslala Amelia. Jeden tutejszy policjant probuje mnie zastrzelic, a drugi chyba sie we mnie zabujal! SACHS zrobila "obchod areny" w mlynie, koncentrujac sie na po mieszczeniu, w ktorym Garrett przetrzymywal Lydie. Znalazla mape, ktora zdazyl jeszcze zauwazyc biedny Ed Schaeffer. Byla na niej zaznaczona trasa, ktora Garrett dotarl do mlyna, ale nic wiecej. -Mam tu cos! -zawolala Lucy z sasiedniego pomieszczenia. Weszla do kantoru, taszczac pudlo. -Znalazlam to za kamieniem mlynskim. W srodku znajdowala sie para starych butow, kapok, kompas i mapa wybrzeza Karoliny Polnocnej. Sachs zauwazyla bialy pyl na butach i w zgieciach mapy. Lucy zaczela ja rozkladac. -Nie! -zawolala raptem Amelia. -W srodku moga byc slady! Po czekaj, az zawieziemy ja Lincolnowi. Jesli teraz stracimy jakis slad, nigdy go juz nie odzyskamy - rzekla, po czym dodala: - Chodz, pojdziemy sprawdzic sciezke, ktora biegl, kiedy go dopadlam. Prowadzi do wody. Moze ukryl tam lodz. Moze znajdziemy tam jeszcze jakas mape albo cos ciekawego. Wyszly z mlyna i ruszyly w kierunku strumienia. -Trzeba bedzie wyslac kogos do lasu, zeby zniszczyl gniazdo szerszeni i zasypal dol. -Dzim wyslal juz jednego z naszych ludzi, Troya Williamsa. Ale szerszeni tam nie bylo. Samo gniazdo. Czyli nie byla to pulapka, a tylko sposob na opoznienie ich marszu. Sachs zorientowala sie, ze amoniak tez nie mial wyrzadzic nikomu krzywdy. Garrett mogl przeciez ustawic butle tak, by wylal sie na policjantow, oslepiajac ich i ciezko parzac. Zamiast tego umiescil ja na malej polce skalnej. Gdyby nawet potkneli sie o zylke, amoniak wylal by sie na skalki okolo trzech metrow ponizej sciezki, ostrzegajac Garretta o zblizaniu sie poscigu, ale nie czyniac nikomu nic zlego. Wciaz stal jej przed oczami obraz ogladajacego sie za nia, przerazonego chlopaka. MARY Bethy McConnell znow stanela przed brudnym oknem domku. Czula sie okropnie z powodu goraca i pragnienia. Zdawala sobie sprawe, ze w tych warunkach przezyje nie dluzej niz dzien lub dwa. Och, Garrett! Wiedzialam, ze beda z toba tylko same problemy - po myslala z rozdraznieniem. Przypomniala sobie stare powiedzenie, ze za wszystko w zyciu trzeba zaplacic. Nie powinna byla mu pomagac. Ale jak mogla nie probowac obronic go przed tymi chlopakami ze szkoly? Przypomniala sobie tamta scene. Stali nad nim, kiedy w zeszlym roku lezal nieprzytomny na ulicy. Jeden z nich, wysoki chlopak, chcial sie na niego wysikac. Musialam go powstrzymac... Ale kiedy cie uratowalam, od tego momentu bylam twoja... Poczatkowo, wkrotce po tym zajsciu, Mary Beth byla zaskoczona tym, ze chodzi za nia wszedzie jak niesmialy wielbiciel. Machal do niej reka na ulicy, dzwonil do domu, zostawial prezenty - zielonego zuka w malenkim pudeleczku, wazke na uwiezi. W pewnej chwili zorientowala sie jednak, ze zbyt czesto sie wokol niej kreci. Potrafil, zobaczywszy ja na ulicy, podbiec do niej, pozerajac wzrokiem jej piersi, nogi oraz wlosy i opowiadajac: "Mary Beth, wiesz, ze gdyby owinac cala kule ziemska pajeczyna, wazylaby ona tylko kilkadziesiat gramow? A poza tym pajeczyna jest mocniejsza niz stal i bardziej elastyczna niz nylon". Musiala tak zmienic swoje zycie, by jak najrzadziej na niego wpadac. Jednak wtedy zdarzylo sie cos, co zblizylo ich do siebie bardziej, nizby kiedykolwiek przypuszczala. Dokonala waznego odkrycia nad rzeka Paauenoke. W zeszlym tygodniu, spacerujac wzdluz jej brzegu w Blackwater Landing, dojrzala cos wystajacego z blota. Uklekla i zaczela odgarniac je rekami. Nagle jej oczom ukazalo sie cos, co stanowilo dowod jej wlasnej teorii, co moglo zmienic cale spojrzenie na historie Ameryki. Podobnie jak wszyscy mieszkancy Karoliny Polnocnej i calych Stanow Zjednoczonych, uczyla sie w szkole o zaginionej kolonii Roanoke. Pod koniec XVI wieku na wyspie Roanoke, w poblizu wybrzeza dzisiejszej Karoliny Polnocnej, wyladowali angielscy osadnicy. Poczatkowo ich stosunki z miejscowymi Indianami ukladaly sie poprawnie, lecz wkrotce zaczely sie pogarszac. Poniewaz nadciagala zima, a kolonistom konczyla sie zywnosc, gubernator John White postanowil udac sie do Anglii po zapasy. Kiedy powrocil do Roanoke, okazalo sie, ze wszyscy mieszkancy kolonii, ponad stu mezczyzn, kobiet i dzieci, w tym pierwsze angielskie dziecko narodzone na ziemi amerykanskiej, Virginia Dare, przepadli bez wiesci. Jedynym sladem po nich bylo slowo "Croatoan" wyryte na kilku drzewach w poblizu fortu. Byla to indianska nazwa wyspy Hatteras, znajdujacej sie okolo osiemdziesieciu kilometrow na poludnie od Roanoke. Wiekszosc historykow jest zdania, ze kolonisci utoneli po drodze na Hatteras lub, po dotarciu tam, zostali zabici. Mary Beth nigdy nie przykladala zbytniej wagi do tej podrecznikowej opowiesci az do czasu, kiedy uslyszala ja ponownie na uniwersytecie. Po przeczytaniu starych zapiskow z XVI i XVII wieku doszla do wniosku, ze kolonisci wyryli na drzewach napisy "Croatoan", by zmylic swych przesladowcow, a w rzeczywistosci uciekli nie na poludnie, lecz na zachod i osiedlili sie nad rzeka Paauenoke, w miejscu zwanym obecnie Blackwater Landing. Tam ich kolonia rosla w sile az do czasu, gdy miejscowi Indianie zaatakowali ich i wymordowali. Jednak Mary Beth nigdy nie znalazla zadnego dowodu na poparcie tej teorii. Spedzala cale dnie, wedrujac po Blackwater Landing ze starymi mapami, usilujac ustalic, gdzie mogla znajdowac sie osada kolonistow. Az wreszcie w zeszlym tygodniu dokonala odkrycia. Doszla do wniosku, ze natrafila na slady zaginionej kolonii. Wczoraj rano zapakowala swoje pedzle, szczotki, sloje, worki oraz lopate i udala sie do Blackwater Landing, by kontynuowac wykopaliska. I co sie stalo? Zostala porwana przez Garretta Hanlona, Pajaka. A teraz siedziala sama w tym dusznym, okropnym domku, gniazdku milosci uwitym przez nastolatka psychopate. Poczula, ze traci nadzieje. Usiadla i zaczela plakac. -MAMY go! -obwiescil Rhyme Dzimowi Bellowi i Steveowi Farrowi. -Udalo sie, wiec teraz moge spokojnie wrocic do szpitala - dodal. Chcial juz zaczac przygotowania do operacji. -Problem w tym, ze chlopak milczy jak grob - rzekl ostroznie Bell. -Nie wyjawil nam, gdzie jest Mary Beth. Lydia powiedziala im tylko, ze Mary Beth zyje i znajduje sie na jednej z wysepek lezacych w poblizu wybrzeza. Ben Kerr stal przed komputerem polaczonym z chromatografem. Najwyrazniej zalowal, ze jego misja dobiega konca. W prowizorycznym laboratorium znajdowala sie tez Amelia Sachs. Nie bylo natomiast Masona Germaina. I dobrze, bo Rhyme byl na niego wsciekly za to, ze omal nie zabil Amelii. Ona sama nieoczekiwanie poparla szeryfa. -Wiesz, Rhyme, znalezlismy w mlynie troche sladow. Wlasciwie to Lucy je znalazla. Dobry material. -Skoro jest to dobry material, ktos inny moze zbadac, dokad on prowadzi odparl Rhyme kwasno. -Posluchaj, Lincolnie - rzekl Bell. -Jestes tu jedyna osoba, ktora ma doswiadczenie w tego typu powaznych sprawach. Dla nas to czarna magia - stwierdzil, pokazujac ruchem glowy chromatograf. Rhyme dostrzegl blagalne spojrzenie Amelii. Westchnal z rezygnacja. -Garrett nie powiedzial ani slowa? -Owszem, mowi, ale tylko w kolko zaprzecza, jakoby mial zamordowac Billyego i twierdzi, ze zabral Mary Beth z Blackwater Landing dla jej dobra. Nie chce sie przyznac, gdzie ja przetrzymuje. -Thom, zadzwon do pani doktor Weaver i powiedz jej, ze bede tu chwile dluzej - poprosil Rhyme. -Tylko o to nam chodzi - powiedzial Bell z wyrazna ulga. -Godzina albo dwie na pewno wystarcza. Bedziemy ci ogromnie wdzieczni. -Jak sie czuje Lydia? -spytal Rhyme. -W porzadku. Powiedziala, ze uratowalismy ja w ostatnim momencie. Twierdzi, ze Garrett chcial ja zgwalcic - odparl Bell. -Okay... Ben, musimy cos sprawdzic. Ben skinal glowa i wciagnal na dlonie lateksowe rekawiczki. Na stepnie otworzyl karton, ktory Lucy znalazla w mlynie, i wyjal z niego mape. -Sprawdzmy, czy w zgieciach nie ma jakichs sladow. Rozwin ja nad gazeta - polecil mu Rhyme. Z mapy wysypal sie piasek. Rhyme zauwazyl, ze jest to piasek z plazy nad oceanem, taki jaki spotyka sie na przybrzeznych wyspach. Jego ziarna byly przezroczyste, a nie metne, jak to bywa z piaskiem z glebi ladu. -Zbadaj go na chromatografie. Moze trafimy na cos ciekawego. Ben wlaczyl halasliwa maszyne, obslugujac ja jak ekspert. Kiedy czekali na rezultaty, rozlozyl mape na blacie. Byla to mapa wschodniego wybrzeza Karoliny Polnocnej. Jednak Garrett nic na niej nie zaznaczyl. Na ekranie pojawily sie wyniki. Rhyme zerknal na nie. -Niewiele nam to daje. Chlorek sodu, czyli sol, jod i material organiczny. Wszystko to pochodzi z wody morskiej. Znalazles cos w butach? -spytal Bena. Student obejrzal je dokladnie, nawet rozwiazal, uprzedzajac prosbe Rhymea, ktory od razu pomyslal, ze chlopak ma zadatki na doskonalego kryminologa. Moze nie powinien marnowac talentu na ryby z problemami osobowosci. -Kawalki suchych lisci. Moim zdaniem to klon i dab - rzekl Ben. Rhyme pokiwal glowa, po czym spojrzal na tablice. Zatrzymal wzrok na kamfenie. -Amelio, czy w mlynie widzialas jakies stare lampy? -Nie - odparla. Rhyme pokrecil glowa. -Przepraszam, Dzim - rzekl do Bella. -Jedyne, co moge ci powiedziec, to tylko to, ze prawdopodobnie przetrzymuje ja w jakims domu w poblizu oceanu, ale skoro sa tam lisciaste drzewa, nie moze to byc nad samym oceanem. Deby i klony nie rosna na piasku. Poza tym dom musi byc bardzo stary, biorac pod uwage kamfen. To wszystko, co jestem w stanie wywnioskowac. Rhyme odczuwal ulge z powodu zakonczenia zadania, choc przykro mu bylo, ze nie rozwiazal zagadki miejsca pobytu Mary Beth. Nie mozna uratowac calego swiata, jak to mawiala jego eks-zona, ilekroc wychodzil z domu o pierwszej lub drugiej w nocy, by pojechac na miejsce kolejnej zbrodni. Czul, ze nadszedl juz czas, by stad odejsc. -Zycze ci szczescia, Dzim. -Porozmawiam jeszcze raz z Garrettem - obiecal Bell. -Moze zacznie z nami wspolpracowac. Posluchaj, Lincolnie, zrobiles dla nas bardzo duzo. Nie wiem, jak ci dziekowac. -Czy moge pojsc z toba? -Amelia Sachs zwrocila sie do Bella. -Oczywiscie - odpowiedzial szeryf. POSZLI nierownym chodnikiem do aresztu, ktory znajdowal sie dwie przecznice dalej. Znow uderzylo Amelie to, ze Tanners Corner sprawia wrazenie wymarlego miasta. Jakas starannie ufryzowana kobieta zatrzymala mercedesa na pustym parkingu, wysiadla z niego i weszla do salonu pieknosci. Elegancki samochod zupelnie nie pasowal do tego miasteczka. Na ulicach nie bylo zywej duszy. Gdzie podzialy sie wszystkie dzieci? Weszli do parterowego budynku aresztu. Pracujaca glosno klimatyzacja utrzymywala wewnatrz przyjemny chlod. Bell poprosil Amelie, by zostawila bron w zamykanej na klucz szafce i sam swoja rowniez zostawil. Nastepnie weszli do pokoju przesluchan. Garrett Hanlon pojawil sie w pomieszczeniu w niebieskim dresie stanowiacym wlasnosc hrabstwa. Usiadl przy stole naprzeciwko Jesseego Corna. Amelie uderzyla jego zrozpaczona mina. -Czy pani Lucy Kerr odczytala ci twoje prawa? -spytal Bell lagodnym tonem. -Tak. -Jedzie do nas obronca z urzedu, pan Fredericks. Nie masz obowiazku odpowiadania na nasze pytania przed jego przybyciem. Rozumiesz? Chlopak skinal glowa. Sachs zobaczyla lustro weneckie. Ciekawe, kto po drugiej stronie obsluguje kamere wideo. -Wolelibysmy jednak, bys z nami porozmawial, Garrett - kontynuowal Bell. -Po pierwsze, czy to prawda, ze Mary Beth zyje? -Oczywiscie. -Czy zgwalciles ja? -W zyciu bym tego nie zrobil - odparl z oburzeniem. -Ales ja uprowadzil - nie ustepowal Bell. -To niezupelnie prawda. Ona nie rozumiala, ze w Blackwater Landing jest dla niej niebezpiecznie. Dlatego musialem ja zabrac w bez pieczne miejsce. To wszystko. Po prostu ja uratowalem. -Mary Beth jest gdzies w poblizu oceanu, prawda? Gdzie dokladnie? Chlopak wbil wzrok w stol. -Nie moge panu tego powiedziec. -Synu, jestes w powaznych tarapatach. Jestes podejrzany o dokonanie morderstwa. -Nie zabilem Billyego! -Skad wiesz, ze mowilem o Billym? -spytal Bell. Garrett pstryknal paznokciami. -Caly swiat wie, ze Billy zostal zamordowany - odpowiedzial, patrzac na Amelie Sachs. -Na lopacie, ktora go zabito, znalezlismy twoje odciski palcow. -Zostal zamordowany lopata? -Najwyrazniej staral sie przypomniec sobie przebieg wypadkow. -Pamietam, ze lopata lezala na ziemi. Byc moze podnioslem ja. -W jakim celu? -Nie wiem, nie myslalem o tym. Czulem sie kompletnie zaskoczony, widzac Billyego na ziemi w kaluzy krwi. -W takim razie, skoro to nie ty zabiles Billyego, czy wiesz, kto to zrobil? -Jakis facet. Mary Beth powiedziala mi, ze kopala wlasnie w ziemi, kiedy nadbiegl Billy i zaczal z nia rozmawiac. Wtedy pojawil sie ten facet. Przyszedl za Billym. Zaczeli sie klocic i bic, az w koncu tamten chwycil lopate i zabil Billyego. Potem przyszedlem ja i facet uciekl. -O co sie klocili? -spytal Bell sceptycznie. -Mary Beth powiedziala, ze o prochy. Zdaje sie, ze Billy sprzedawal prochy dzieciakom z druzyny futbolowej. Chyba chodzilo o sterydy. -Posluchaj, Garrett! -przerwal mu Bell. -Dobrze znalem Billyego. Na pewno nie handlowal prochami. -Zdaje sie, ze Billy Stail bardzo ci dokuczal - wtracil Jesse Corn. -Przezywal cie Pajakiem. Kiedys rzuciles sie na niego, a on wraz z kolegami niezle ci dolozyli. Garrett wbil wzrok w stol. -Moze tak, moze nie. Ale nie zabilem go. -Wiesz, ze Ed Schaeffer nie zyje? Zostal zazadlony na smierc przez osy w szalasie. -Przykro mi z tego powodu. To nie moja wina. Nie umiescilem tam gniazda. Kiedy pierwszy raz tam poszedlem, ono juz bylo, pewnie od bardzo dawna. Czesto chodzilem do szalasu, ale nigdy nie zrobily mi nic zlego. -Opowiedz nam o tym czlowieku, ktory, jak twierdzisz, zabil Billyego - poprosil szeryf. -Czy widziales go wczesniej w tej okolicy? -Tak. Ze dwa, trzy razy w ciagu ostatnich paru lat. -Bialy, czarny? -Bialy. I wysoki. Pewnie w wieku mojego ojczyma. -Po czterdziestce? -Chyba tak. Mial blond wlosy. Ubrany byl w brazowy kombinezon. I biala koszule. -Ale na lopacie sa tylko odciski palcow twoje i Billyego - powiedzial z naciskiem Bell. -Nikogo wiecej. -Zdaje sie, ze byl w rekawiczkach - przypomnial sobie Garrett. -Po coz mialby nosic rekawiczki o tej porze roku? -spytal Jesse. -Pewnie po to, zeby nie zostawic odciskow palcow - odparowal Garrett. Amelia Sachs zastanowila sie nad odciskami. Szkoda, ze to nie ona je zdjela. Albo Rhyme. Czasami slady pozostawione przez rekawiczki sa bardzo charakterystyczne. -Coz, Garrett, to, co powiedziales, moglo miec miejsce, ale najwyrazniej nikt nie wierzy w twoja wersje. -Billy juz nie zyl. Podnioslem tylko lopate i spojrzalem na nia. -A Lydia? -spytal Bell. -Dlaczego ja uprowadziles? -Tez sie o nia balem. -Bo byla w Blackwater Landing? -Zgadza sie. -Ale chciales ja zgwalcic, prawda? -Nie! -Garrett zaczal plakac. -Nie chcialem jej zrobic nic zlego. Nikomu nie chcialem zrobic krzywdy. I nie zabilem Billyego. Dlaczego wszyscy chca mnie zmusic, zebym przyznal sie do czegos, czego nie zrobilem? -Spojrzal blagalnie na Amelie. Bell wyciagnal chusteczke higieniczna i podal ja chlopcu. Drzwi otwarly sie gwaltownie. Do pokoju wszedl Mason Germain. To pewnie on przygladal sie im zza lustra weneckiego. Po wyrazie jego twarzy widac bylo, ze stracil cierpliwosc. -Posluchaj mnie, chlopcze - wycedzil. -Powiedz nam natychmiast, gdzie jest dziewczyna. Bo jesli nie, wyslemy cie do Lancaster. A jesli nie slyszales nigdy o Lancaster, to powiem ci, ze... -W porzadku, juz wystarczy! -rozlegl sie wysoki glos. Do pokoju wszedl niski mezczyzna w szarym garniturze, blekitnej koszuli, krawacie w paski i butach na dziesieciocentymetrowych obcasach. -Ani slowa wiecej - rzekl do Garretta. -Czesc, Cal - powital go Bell, wyraznie niezadowolony z przybycia goscia. Szeryf przedstawil Amelii Calvina Fredericksa, obronce Garretta. -Dlaczego przesluchujecie mojego klienta pod moja nieobecnosc? -Cal, on wie, gdzie jest dziewczyna - wymamrotal Mason. -Nie chce nam powiedziec. Odczytalismy mu jego prawa, a on... -Szesnastoletni chlopak? Cos mi mowi, ze zalatwie te sprawe szybko i zdaze jeszcze na wczesna kolacje - rzekl, po czym spojrzal na Garretta. -Jak sie masz, mlody czlowieku. -Swedzi mnie skora na twarzy. -Bili cie tu? -Nie, prosze pana. To trujacy bluszcz. -Zajmiemy sie tym. Zalatwcie mu jakas masc. Posluchaj. Jestem twoim obronca, wyznaczonym z urzedu przez wladze stanowe. Nie bedziesz musial placic. Uprzedzili cie, ze nie musisz odpowiadac na ich pytania? -Tak, ale ja zgodzilem sie rozmawiac z szeryfem Bellem. -Pieknie! Cos ty sobie myslal, Dzim? -zwrocil sie do Bella adwokat. -Czterech policjantow na jednego przesluchiwanego? -Mamy na celu dobro Mary Beth McConnell, ktora on porwal i chcial zgwalcic - wtracil Mason. -Wcale nie chcialem! -wrzasnal Garrett. -Ciii, Garrett - poprosil go Fredericks, po czym powiedzial ostro do Bella: - To przesluchanie jest juz zakonczone. Prosze odprowadzic chlopaka do celi. Kiedy Jesse Corn wyprowadzal Garretta z pomieszczenia, ten za trzymal sie gwaltownie, odwrocil i rzekl do Amelii Sachs: -Musi pani cos dla mnie zrobic, bardzo pania prosze! W moim po koju, w domu, sa szklane sloje. -Chodzi ci o te z owadami? Chlopak przytaknal. -Czy moglaby pani wlac do nich wody? Bardzo prosze. Amelia poczula, ze wszyscy na nia patrza. -Tak, oczywiscie. Obiecuje. Wychodzac, Garrett usmiechnal sie do niej blado. Obronca chcial wyjsc za swoim klientem, ale Bell zatrzymal go, stukajac go palcem w piers. -Ty, Cal, nigdzie nie pojdziesz. Zostaniemy tu wszyscy, dopoki nie przyjedzie McGuire. -Nie dotykaj mnie, Bell - mruknal Fredericks, ale usiadl z powrotem. -O co tu chodzi? Przesluchujecie szesnastolatka bez... -Zamknij sie, Cal. Wcale nie probowalem go zmuszac do przyznania sie. Mamy wiecej niz wystarczajaco duzo dowodow, by posadzic go na zawsze. Chodzi mi tylko o odnalezienie Mary Beth. Wiemy jedynie, ze jest na ktorejs z wysepek. Ale to jak poszukiwanie igly w stogu sia na, jesli nie sklonimy go do wspolpracy. -Nie ma mowy. Nie powie juz ani slowa. -Cal, ona moze umrzec z pragnienia i z glodu! Obronca nie odezwal sie. -Zrozum, Cal, ten chlopak to jeden wielki problem. Mielismy na niego juz mnostwo skarg - powiedzial szeryf. -Glownie za opuszczanie lekcji. Aha, i za podgladanie. Tyle tylko, ze wcale nie byl w ogrodzie skarzacej sie na niego pary, a jedynie przechodzil w poblizu. -Tym razem jest inaczej. Cal. Mamy swiadkow, mamy dowody, a do tego jeden z moich policjantow nie zyje. Do pokoju przesluchan wszedl w tym momencie szczuply mezczyzna w lekko pomietym, niebieskim garniturze, o siwiejacych skroniach i wygladzie piecdziesieciopieciolatka. -Z tego, co sie dowiedzialem, bedzie to chyba najlatwiejsza sprawa o zabojstwo, porwanie i gwalt, jaka mialem w zyciu - powiedzial. Bell przedstawil Amelii Bryana McGuirea, prokuratora tutejszego hrabstwa. -Chlopak ma szesnascie lat - zwrocil uwage Fredericks. -W tym stanie moze byc sadzony jak dorosly i dostac wyrok dwustu lat wiezienia. -Chcesz mi zaproponowac ugode? -spytal Fredericks. McGuire pokiwal twierdzaco glowa. -Mozemy sie nad tym zastanowic. -Sluchajcie - wtracil Bell. -Jest szansa, ze dziewczyna wciaz zyje. Chcemy ja znalezc, zanim bedzie za pozno. -Mamy mu do przedstawienia tyle zarzutow, Cal, ze bedziesz zdziwiony nasza ustepliwoscia. -Juz jestem zdziwiony - rzekl zaczepnie adwokat. -Po pierwsze, zabojstwo Billyego - wyjasnil McGuire. -A po drugie, nieumyslne zabojstwo Eda Schaeffera. Fredericks zastanowil sie. -Musze pomyslec - rzekl po chwili, po czym poszedl do celi porozmawiac ze swym klientem. Wrocil po pieciu minutach z niezadowolona mina. -Jak sie sprawy maja? -spytal Bell. -Jest twardy jak skala. Twierdzi, ze tylko chroni dziewczyne. Mowi, ze powinniscie poszukac tego faceta w brazowym kombinezonie i bialej koszuli. -On go zwyczajnie wymyslil - machnal reka Bell. -Skad ta pewnosc - odburknal adwokat. McGuire przygladzil sobie wlosy dlonia. -Posluchaj, Cal. Dowiedz sie, gdzie jest dziewczyna i czy jeszcze zyje. Ja zrezygnuje z drastycznego oskarzenia. Jesli nic nie wyciagniesz od chlopaka, ide na calosc i zalatwie mu dozywocie. Wiemy obaj do skonale, ze sa wystarczajace dowody, by do konca zycia nie wyszedl juz zza kratek. Zapadla cisza. W koncu Fredericks powiedzial: -Mam pomysl. Jakis czas temu prowadzilem sprawe w Albemarle. Chodzilo o kobiete, ktora twierdzila, ze jej syn uciekl z domu. Ale wszystko wygladalo zbyt podejrzanie. Opowiadala przedziwne historie, a poza tym kiedys leczyla sie psychiatrycznie. Zalatwilem psychologa, majac nadzieje, ze wyda opinie o niepoczytalnosci. Zrobil jej jakies badania. W ich trakcie babka otworzyla sie calkowicie przed nim i powiedziala, co naprawde sie stalo. -Hipnoza? -spytal McGuire. -Sieganie do podswiadomosci? -Nie. On nazywal to terapia pustego krzesla. Naprawde sklonil ja do mowienia. Jesli nie macie nic przeciwko temu, zadzwonie do faceta i poprosze, zeby porozmawial z Garrettem. Moze chlopak cos mu wyjawi. Ale - tym razem to on zaczal stukac Bella w piers - masz mi obiecac, ze nie bedziesz im przeszkadzac i nie bedziesz sie odzywac, dopoki ci nie pozwole. Bell spojrzal na McGuirea, po czym skinal glowa. -Dobrze, dzwon do niego - zgodzil sie prokurator. -A co sie stalo z tamtym chlopakiem? -Amelia zwrocila sie do Fredericksa. -Rzeczywiscie uciekl z domu? -Nie. Matka zabila go. Przywiazala mu glaz do szyi i utopila w stawie kolo domu. Dzim, jak sie stad dzwoni na miasto? AMELIA zauwazyla Lucy Kerr po drugiej stronie ulicy. Siedziala na lawce przed delikatesami i popijala mrozona herbate z puszki. Amelia przeszla przez ulice. Pomachaly do siebie, po czym Sachs weszla do delikatesow. Wyszla z nich po chwili z piwem w duzym styropianowym kubku i przysiadla obok Lucy. Opowiedziala jej o rozmowie miedzy McGuireem a Fredericksem i o psychologu. -Mam nadzieje, ze to cos da - westchnela Lucy. Przez kilka minut obie milczaly. Jakis nastolatek przejechal obok nich na deskorolce, robiac przy tym mnostwo halasu. Amelia wyrazila uwage, ze w miescie w ogole nie widac dzieci. -To prawda - odparla Lucy. -Najwyrazniej wiekszosc mlodych ludzi wyjechala stad. W Tanners Corner trudno zrobic kariere. -A ty masz dzieci? -spytala Amelia. -Nie, nie mielismy z Buddym dzieci. A potem rozstalismy sie i nigdy juz nie spotkalam nikogo, kto by mi sie podobal. Bardzo zaluje, ze ich nie mam. -Od dawna jestes rozwiedziona? -Od trzech lat. Amelie zdziwilo, ze Lucy nie wyszla ponownie za maz. Byla bardzo atrakcyjna kobieta, o przepieknych oczach. Zanim Sachs poszla w slady ojca i wstapila do policji, byla profesjonalna modelka w Nowym Jorku. Wciaz otaczali ja urodziwi ludzie, ale najczesciej w ich oczach widziala pustke. Doszla w koncu do wniosku, ze nie mozna byc pieknym, jesli nie ma sie pieknych oczu. -Och, na pewno jeszcze spotkasz kogos interesujacego i zalozysz rodzine - pocieszyla ja. -Na szczescie mam swoja prace - odparla Lucy pospiesznie. -Nie mozna miec wszystkiego w zyciu - dodala i zamilkla na chwile. -Szczerze mowiac, rzadko spotykam sie z facetami. -Naprawde? Znow zapadla cisza. Lucy przerwala ja po chwili, jakby pod wplywem impulsu. -Pamietasz, jak ci mowilam, ze lezalam w szpitalu? Amelia Sachs skinela glowa. -Rak piersi. Nie byl zbytnio zaawansowany, ale lekarze uznali, ze musza usunac obie piersi. To bylo trzy i pol roku temu. A teraz, ilekroc spotkam jakiegos sympatycznego faceta, ide z nim na kawe i juz po dziesieciu minutach zaczynam sie zastanawiac, jak on to przyjmie. Po tem po prostu do niego nie oddzwaniam. -Ogromnie mi przykro - rzekla Amelia glosem pelnym wspolczucia. -Mialas chemioterapie? -Tak. Bylam przez jakis czas lysa. Wygladalam bardzo interesujaco - odparla, po czym pociagnela lyk mrozonej herbaty. -Moze kiedy bede starsza, poznam jakiegos wdowca z dziecmi. Powiedziala to w bardzo naturalny sposob, ale Amelia od razu zorientowala sie, ze Lucy stale wmawia to sobie. Moze nawet codziennie. -Zawsze chcialas miec dzieci? -spytala. Lucy spuscila wzrok. -Oddalabym bez zastanowienia swoja odznake za dziecko. Ale coz, zycie nie zawsze toczy sie tak, jak bysmy tego chcieli. -Twoj maz zostawil cie po operacji? -Nie natychmiast, ale wkrotce. Trudno mi go winic. W koncu zmienilam sie drastycznie. Jestem inna. -Lincoln tez jest inny - rzekla cicho Amelia po dluzszej chwili milczenia. Lucy zastanowila sie nad tym, co uslyszala. -Czyli laczy was cos wiecej, niz tylko praca? -Zgadza sie. -Przemknelo mi to przez mysl - zasmiala sie Lucy. -A ty, jaki masz stosunek do dzieci? -Chcialabym byc matka. Moj ojciec bardzo pragnal miec wnuki. Tez byl policjantem. Podobaly mu sie rodziny, w ktorych w kazdym pokoleniu byli policjanci. -Dlaczego mowisz o nim w czasie przeszlym? -Zmarl kilka lat temu. Lucy spojrzala uwaznie na Amelie. -A Lincoln moze miec dzieci? Amelia lyknela piwa. -Teoretycznie tak - odparla. Postanowila nie mowic Lucy, ze rano, kiedy jeszcze byli w szpitalu, wymknela sie za doktor Weaver, by spytac ja, czy operacja moze odebrac Rhymeowi szanse na ojcostwo. Lekarka pocieszyla ja, ze na pewno nie, i zaczela wyjasniac jej, w jaki sposob moglaby zajsc w ciaze. Niestety, wlasnie w tym momencie pojawil sie Dzim Bell z prosba o pomoc. Nie powiedziala tez Lucy, ze Rhyme zawsze zbywal temat dzieci i nigdy nie powiedzial jej, skad bierze sie jego niechec. Powodow moglo byc kilka. Obawa przed tym, ze potomstwo bedzie przeszkadzac mu w karierze kryminologa, bez ktorej z pewnoscia by zwariowal. Swiadomosc, ze ludzie sparalizowani zyja przecietnie krocej niz inni. -Zawsze zastanawialam sie nad tym, czy zostalabym w policji, gdybym miala dzieci. A ty? -spytala Lucy. -Wprawdzie nosze przy sobie bron, ale glownie zajmuje sie badaniem miejsca zbrodni. Zrezygnowalabym z ryzykownych zadan. Pewnie tez jezdzilabym wolniej samochodem. W domu mam sportowe camaro, trzysta szescdziesiat koni mechanicznych. Trudno byloby w nim zamontowac fotelik dla dziecka - zasmiala sie. -Pewnie musialabym je zamienic na volvo kombi. Zapadla miedzy nimi szczegolna cisza. Taka, jaka nastaje miedzy obcymi sobie ludzmi, ktorzy zwierzyli sie sobie z sekretow, ale doszli do wniosku, ze na tym nalezy poprzestac. Lucy spojrzala na zegarek. -Musze wracac do pracy - rzekla. Wrzucila pusta puszke do smietnika i pokrecila glowa. -Wciaz mysle o Mary Beth. Zastanawiam sie, gdzie moze byc, czy nic jej nie jest i czy sie nie boi -powiedziala, po czym zamilkla. -Mam nadzieje, ze zobaczymy sie jeszcze, zanim stad wyjedziesz - dodala po chwili, wstajac. -Spedze tu troche czasu - odparla Amelia. -Lincoln bedzie mial operacje za dwa dni, a potem pewnie zostanie jeszcze w szpitalu przynajmniej tydzien. Po drugiej stronie ulicy zatrzymal sie samochod, z ktorego wysiadlo dwoch mezczyzn. Jednym z nich byl adwokat Garretta Cal Fredericks, a drugim otyly mezczyzna po czterdziestce. Ubrany byl w koszule z podwinietymi rekawami i krawat, zarzucona na ramie sportowa marynarke w kolorze granatowym oraz niemilosiernie wygniecione, brazowe spodnie. Mial lagodny wyraz twarzy i sprawial wrazenie nauczyciela ze szkoly podstawowej. Obaj weszli do budynku aresztu. Amelia Sachs wrzucila pusty kubek do smietnika, przeszla na druga strone ulicy i podazyla za nimi. W srodku Cal Fredericks przedstawil jej doktora Elliotta Pennyego. Uscisneli sobie dlonie, po czym Amelia zwrocila sie do adwokata: -Czy moge o cos spytac? -Prosze bardzo - odparl ostroznie. Teoretycznie Amelia Sachs jest przeciez po przeciwnej stronie. -Co to jest Lancaster? -Wiezienie o zaostrzonym rygorze. -Dla mlodocianych? -Nie, dla doroslych. -Przeciez on ma szesnascie lat. -Ale McGuire bedzie go oskarzal tak jak doroslego. -Bardzo zle jest w tym Lancaster? Adwokat wzruszyl ramionami. -Na pewno go tam skrzywdza. Nie ma co do tego watpliwosci. Taki mlody chlopak znajdzie sie tam na samym dole hierarchii wieziennej. Mozemy miec tylko nadzieje, ze straznicy beda na niego uwazac. -Moze wypuszcza go za kaucja? -Zaden sedzia na tym swiecie nie wypusci go za kaucja - stwierdzil Fredericks, po czym skinal glowa na doktora Pennyego. -Nasza jedyna szansa jest sklonienie Garretta do wspolpracy. -A czy jego przybrani rodzice nie powinni byc tutaj? -spytala Amelia. -Powinni. Juz do nich dzwonilem. Powiedzieli, ze nie chca miec z nim nic wspolnego. -Ale przeciez Garrett nie moze sam podejmowac decyzji, to jeszcze dziecko. -Sad wyznaczy mu opiekuna - wyjasnil Fredericks. -Prosze sie nie obawiac, bedzie otoczony opieka. -A co pan zamierza zrobic? -zwrocila sie Amelia do doktora Pennyego. -Na czym polega test pustego krzesla? -To nie jest test - odparl doktor Penny. -Jest to metoda, ktora po zwala szybko i skutecznie zrozumiec pewne typy zachowan. Postaram sie sklonic Garretta, by wyobrazil sobie, ze Mary Beth siedzi przed nim na krzesle i by zaczal z nia rozmawiac. Mam nadzieje, ze wyjasni jej, dlaczego zrobil to, co zrobil. Postaram sie, by zrozumial, ze ona jest przerazona i ze pomoze jej, jesli powie nam, gdzie ja ukryl. Adwokat zerknal na zegarek. -Jest pan gotow, doktorze? Doktor Penny skinal glowa. -W takim razie chodzmy - rzekl Fredericks. Obaj znikneli za drzwiami pokoju przesluchan. AMELIA rozejrzala sie po korytarzu. Podeszla do dystrybutora i nalala sobie wody do plastikowej szklanki. Kiedy oficer dyzurny wrocil do lektury gazety, udala sie do pomieszczenia za lustrem weneckim, z ktorego nagrywano przesluchanie kamera wideo. W srodku nie bylo nikogo. Zamknela za soba drzwi i usiadla przy lustrze. Po drugiej stronie, na srodku pokoju przesluchan, siedzial Garrett. Doktor Penny usiadl na krzesle przy stole. Fredericks stanal w kacie z zalozonymi rekami. Przed Garrettem stalo puste krzeslo. Z kiepskiej jakosci glosnika umieszczonego nad lustrem dobiegl ja glos psychologa. -Nazywam sie Elliott Penny. Jak sie miewasz, chlopcze. Zadnej odpowiedzi. Garrett wbil wzrok w podloge, pstrykajac przy tym paznokciami. -Doktor Penny przyjechal tu, by ci pomoc - rzekl Fredericks. -Chce z toba porozmawiac i dowiedziec sie paru rzeczy. Jednak wszystko, co powiesz tutaj, pozostanie miedzy nami. Bez twojej zgody nikt sie o tym nie dowie. Rozumiesz? Chlopak skinal glowa. -Pamietaj, Garrett, ze jestesmy po twojej stronie - powiedzial doktor Penny. -Widzisz to krzeslo? To bedzie taka gra. Wyobrazisz sobie, ze siedzi tu ktos bardzo wazny. -Na przyklad prezydent? -Nie, ktos bardzo wazny dla ciebie. Chcialbym, zebys porozmawial z ta osoba. I chcialbym tez, zebys porozmawial z nia bardzo szczerze. Jesli masz pretensje do tej osoby, powiedz jej o tym. Jesli ja kochasz, tez to powiedz. Mozesz jej powiedziec wszystko, co tylko przyjdzie ci do glowy. Nikomu nie bedzie to przeszkadzac. -Mam mowic do krzesla? -spytal Garrett. -Po co? -Po pierwsze, to ci pomoze pogodzic sie z tymi wszystkimi zlymi rzeczami, ktore sie dzis wydarzyly - powiedzial doktor Penny, podsuwajac puste krzeslo blizej do Garretta. -Wyobraz sobie, ze siedzi tu Mary Beth. A ty masz jej cos bardzo waznego do powiedzenia. Cos, czego nigdy wczesniej jej nie wyjawiles, bo albo bylo ci bardzo trudno to powiedziec, albo bylo to zbyt straszne. -Ale ja nie mam jej nic do powiedzenia - rzekl Garrett. -Juz jej po wiedzialem wszystko, co mialem powiedziec. -Coz, moze chcialbys dodac, ze zrobila ci przykrosc albo ze cie za wiodla. Albo ze cie czyms zdenerwowala. Mozesz powiedziec wszystko, co tylko zechcesz. Garrett wzruszyl ramionami. -Czy to moglby byc ktos inny? -Na razie wolalbym, bysmy poprzestali na Mary Beth. -No dobrze. Pewnie powiedzialbym jej, ze ciesze sie, ze jest teraz bezpieczna. Doktor Penny rozpromienil sie. -Doskonale! Zacznijmy od tego. Powiedz jej, ze ja uratowales. Po wiedz jej, dlaczego - poddal mysl psycholog, wskazujac puste krzeslo ruchem glowy. Garrett spojrzal na to krzeslo z zaklopotaniem. -Mary Beth byla w Blackwater Landing i... -zaczal. -Nie, nie! Zwracaj sie bezposrednio do niej. Wyobraz sobie, ze ona tu siedzi. Garrett chrzaknal. -Bylas w Blackwater Landing. Grozilo ci wielkie niebezpieczenstwo. Ludzie umieraja w Blackwater Landing. Nie chcialem, zeby facet w kombinezonie skrzywdzil i ciebie. -Facet w kombinezonie? -spytal psycholog. -Ten, ktory zabil Billyego. Doktor Penny spojrzal na adwokata, ktory pokrecil glowa. -Garrett, nawet jesli uratowales Mary Beth, jej moze sie wydawac, ze zrobila cos, czym wywolala twoja zlosc - zasugerowal psycholog. -Zlosc? Nie zrobila niczego, co by wywolalo moja zlosc. -Przeciez uprowadziles ja. -Zabralem ja po to, zeby byla bezpieczna. -Spojrzal z powrotem na puste krzeslo. -Zabralem cie po to, zebys byla bezpieczna - powtorzyl. -Wciaz odnosze wrazenie, ze masz jeszcze cos waznego do powiedzenia, ale nie chcesz tego wyjawic - rzekl doktor Penny lagodnym glosem. Garrett spojrzal na swoje dlugie, brudne paznokcie. -No, moze jest cos takiego, ale... to bardzo trudne. -Mary Beth chcialaby, zebys jej to powiedzial. -Tak pan mysli? -Owszem - zapewnil go psycholog. -Czy chcesz jej opowiedziec o miejscu, w ktorym teraz sie znajduje? Jak ono wyglada? -Nie - odparl Garrett. -Nie o tym chce mowic. -W takim razie, o czym? -Ja... -Glos zamarl mu w gardle, a dlonie zaczely dygotac. Mow! Amelia Sachs zaczela zachecac Garretta w myslach. Mow! Chcemy ci pomoc! Doktor Penny kontynuowal hipnotyzujacym glosem. -No, powiedz jej to, Garrett! Mary Beth siedzi tu przed toba. Co to takiego? Co tak bardzo chcesz jej powiedziec? Nagle, ku zaskoczeniu obu mezczyzn, Garrett pochylil sie w strone pustego krzesla. -Bardzo cie lubie Mary Beth. Naprawde. Chyba nawet cie kocham - wyrzucil z siebie, po czym opuscil wzrok, czerwony jak burak. -To chciales jej powiedziec? -spytal psycholog. Garrett pokiwal glowa. -Cos jeszcze? -Tak, jest cos, co chcialbym tu miec. Cos ode mnie z domu. To ksiazka pod tytulem "Miniaturowy swiat". Moglibyscie mi ja przywiezc? -Zobaczymy, czy bedzie to mozliwe - obiecal doktor Penny. Spojrzal nad glowa Garretta na Fredericksa, ktory przewrocil oczami z rozpaczy. Psycholog wstal i wlozyl marynarke. -To na razie wszystko - rzekl do Garretta. Sachs szybko wyszla na zewnatrz. Kiedy chlopaka odprowadzono do celi, obaj mezczyzni podeszli do niej. W drzwiach stanal Dzim Bell. Fredericks przedstawil mu psychologa. -Udalo sie cos z niego wyciagnac? -spytal szeryf. Fredericks pokrecil glowa. -Nic a nic. -Bylem wlasnie przed chwila w prokuraturze. O szostej postawia go w stan oskarzenia i jeszcze dzisiaj wieczorem przewioza do Lancaster. -Jeszcze dzis? -spytala Amelia. -Lepiej bedzie dla niego, jesli wywioza go z miasta. Jest tu za duzo ludzi, ktorzy chcieliby wziac sprawy w swoje rece. Aha, Cal. Jesli chcesz sie targowac, lepiej zacznij teraz. McGuire ma zamiar oskarzyc go o zabojstwo pierwszego stopnia. AMELIA Sachs znalazla Rhymea w budynku wladz hrabstwa. Zgodnie z jej przewidywaniami byl okropnie zirytowany. -Szybko, Sachs, pomoz Benowi spakowac sprzet i jedzmy juz stad. Obiecalem doktor Weaver, ze dotre do szpitala jeszcze w tym roku. -Ben, moglbys na chwile zostawic nas samych? -poprosila Amelia. -Nie, nie moglby - syknal Rhyme. -Nie mamy na to czasu. -Piec minut. Ben popatrzyl na Rhymea, a nastepnie na Amelie, po czym wyszedl z pokoju. Sachs spojrzala blagalnie. Usilowal ja uprzedzic. -Sachs, zrobilismy wszystko, co w naszej mocy. Garrett pojdzie z nimi na uklad i powie im, gdzie jest Mary Beth. -Podejrzewam, ze on tego nie zrobil. -Nie zabil Mary Beth? Moze nie, ale... -Nie zabil Billyego. -Wierzysz w te historie z facetem w brazowym kombinezonie? -Owszem, wierze. -Amelio, chlopak ma problemy i wzbudza twoja litosc, ale... -To nie ma z tym nic wspolnego. -Oczywiscie, ze ma! -powiedzial z ironia. -Jedyne, co sie liczy, to material dowodowy. Ten zas pokazuje wyraznie, ze nie ma zadnego czlowieka w kombinezonie, a Garrett jest winny morderstwa. -Dowody tylko to sugeruja, Rhyme, a nie pokazuja wyraznie. Po za tym mam swoje wlasne dowody. -Na przyklad? -Poprosil mnie, zebym zajela sie jego owadami. Nie wydaje ci sie dziwne, ze czlowiek, ktory popelnil morderstwo z zimna krwia, tak bardzo przejmuje sie owadami? -To nie sa dowody, Sachs. To wojna psychologiczna. Probuje w ten sposob zdezorientowac nas. Pamietaj, ze ten chlopak ma bardzo wysoki iloraz inteligencji. W szkole mial swietne stopnie. Bardzo wiele na uczyl sie od owadow. A jedna z rzeczy, ktora je charakteryzuje, jest brak skrupulow. Wazne dla nich jest tylko przezycie. Taka lekcje pobral od nich. -Powinienes byl posluchac, jak mowil o Mary Beth. On naprawde troszczy sie o nia. -Udaje. Pamietasz moja zasade numer jeden? -Masz mnostwo zasad numer jeden. -Niewolno ufac swiadkowi - odpowiedzial niezbity z tropu. -Posluchaj, on ja kocha. Naprawde wydaje mu sie, ze ja chroni. -Rzeczywiscie, chroni ja - odezwal sie nagle meski glos. Sachs i Rhyme spojrzeli w strone drzwi. Byl to doktor Elliott Penny. -Chroni ja przed samym soba - dodal, wchodzac do srodka. Amelia przedstawila go Rhymeowi. -Chcialem sie z panem zobaczyc - rzekl doktor Penny. -Specjalizuje sie w psychologii sadowej. -Co pan mial na mysli, mowiac, ze Garrett chroni ja przed samym soba? -spytala Amelia Sachs. -Jakis rodzaj podwojnej osobowosci? - Nie - odparl psycholog. -Ale z pewnoscia mamy do czynienia z jakims zaburzeniem psychicznym lub emocjonalnym. Garrett doskonale wie, co zrobil Mary Beth i Billyemu Stailowi. Jestem prawie pewien, ze probuje ja trzymac z daleka od Blackwater Landing, gdzie prawdopodobnie zabil tez innych ludzi. Podejrzewam tez, ze planowal zgwalcic i zabic Mary Beth w tym samym czasie, kiedy zabil Billyego, ale nie pozwolila mu na to ta jego czesc, ktora ja kocha. Mimo to wciaz cos kazalo mu ja zabic, wiec wrocil do Blackwater Landing na stepnego dnia i porwal ofiare zastepcza. Niewatpliwie mial zamiar zabic ja zamiast Mary Beth. -Mam nadzieje, ze nie wystawi pan rachunku obronie, skoro chce pan zeznawac w taki sposob - rzekla Amelia Sachs zgryzliwie. Psycholog wzruszyl ramionami. -To moja zawodowa opinia. Oczywiscie nie przeprowadzilem kompleksowych badan, ale chlopak wykazuje wyrazne zachowanie dysocjacyjne i socjopatyczne. Ma wysoki iloraz inteligencji. Mysli strategicznie. Nie ma wyrzutow sumienia. To bardzo niebezpieczny osobnik. -Posluchaj, Sachs, to juz nie nalezy do nas - powiedzial Rhyme. Amelia zignorowala jego karcace spojrzenie. -Alez, panie doktorze... Psycholog przerwal jej gestem dloni. -Czy ma pani dzieci? -spytal. -Nie - odparla Amelia po chwili wahania. -Dlaczego pan pyta? -To zrozumiale, ze czuje pani wspolczucie dla Garretta. Wszyscy mu wspolczujemy, ale byc moze myli je pani z jakims utajonym instynktem macierzynskim. -Co pan ma na mysli? -najezyla sie. -Mam na mysli to, ze jesli czuje pani potrzebe posiadania wlasnych dzieci, byc moze nie jest pani w stanie zdobyc sie na obiektywizm w kwestii winy lub niewinnosci szesnastoletniego chlopca. -Jestem absolutnie obiektywna - warknela Amelia. -Po prostu w jego sprawie roi sie od niekonsekwencji. Opis jego rzekomych motywow brzmi bezsensownie. -Motywy to nie dowody, Sachs. Wiesz o tym doskonale. Motywy sa najslabszym ogniwem lancucha dochodzeniowego. -Rhyme, nie potrzebuje twoich wiekopomnych maksym - mruknela. -Slyszalem, jak pytala pani Cala o Lancaster - wtracil doktor Penny. Sachs uniosla brew. -Wydaje mi sie, ze moze pani w jakis sposob pomoc chlopakowi - rzekl psycholog. -Najlepiej, gdyby spedzila pani z nim troche czasu. Hrabstwo wyznaczy pracownika, ktory bedzie sie kontaktowal z opiekunem wyznaczonym przez sad. Bedzie pani musiala otrzymac ich zgode. Jestem jednak przekonany, ze sie uda. Byc moze nawet otworzy sie przed pania i opowie o miejscu pobytu Mary Beth. Kiedy Amelia zastanawiala sie nad tym, w drzwiach pojawil sie Thom. -Lincolnie, samochod juz czeka. Rhyme po raz ostatni spojrzal na mape wiszaca na scianie i odwrocil wozek w strone wyjscia. -Coz, drodzy przyjaciele, musze stawic czolo innemu wyzwaniu. -Pomoge tylko Benowi spakowac sprzet, a potem zaraz przyjade do szpitala -obiecala Amelia. Najwyrazniej jednak mysli Rhymea krazyly juz gdzie indziej, bo nic na to nie odpowiedzial. Amelia uslyszala tylko cichy szelest kol jego wozka na korytarzu. W BARZE "U Eddiego", jedna przecznice od aresztu, siedzial Rich Culbeau z bardzo powazna mina. -To nie jest zabawa. Sluchasz mnie? -Slucham, slucham - rzekl Sean OSarian. -Rozsmieszyla mnie tylko ta reklama w telewizji. No wiec, wejdziemy od tylu. Drzwi beda otwarte. -Tylne drzwi aresztu sa zawsze zamkniete i zabezpieczone sztaba -zauwazyl Harris Tomel. -Sztaba bedzie zdjeta, a zamek otwarty, rozumiesz? -Skoro tak mowisz... -powiedzial Tomel sceptycznie. -Bedzie otwarty - kontynuowal Culbeau. -Kiedy wejdziemy, klucz do jego celi bedzie lezal na stoliku. Na tym metalowym, wiecie, o ktory mi chodzi? Oczywiscie wszyscy wiedzieli, o ktory chodzi. Kazdy, kto spedzil choc jedna noc w areszcie w Tanners Corner, potykal sie o ten przytwierdzony do podlogi stolik, szczegolnie jesli byl pijany. -Dobra, co dalej? -spytal OSarian. -Otworzymy cele i wejdziemy do srodka. Obezwladnie chlopaka sprayem pieprzowym. Zalozymy mu na glowe wojlokowy worek i wyniesiemy przez tylne drzwi. Nawet jesli bedzie krzyczal, nikt go nie uslyszy. Harris, ty bedziesz czekal w samochodzie pod drzwiami. -A gdzie go potem zabierzemy? -Do starego warsztatu kolo torow - odparl Culbeau. -Tam wszystko z niego wyciagniemy. Mam przygotowany palnik do spawania. Po pieciu minutach wyspiewa nam dokladnie, gdzie jest Mary Beth. -A co potem? -wyszeptal OSarian. -Wiesz, wypadki sie zdarzaja - stwierdzil Culbeau. OSarian bawil sie przez chwile kapslem od piwa. -To zaczyna byc ryzykowne. -Nie chcesz w tym uczestniczyc? Poradzimy sobie we dwoch. -Cul beau podrapal sie po brodzie. -Nawet wole podzielic forse miedzy dwoch, a nie trzech. -Nie, daj spokoj. Wchodze w to - zadecydowal OSarian. -Spojrzcie! -Tomel wskazal ruchem glowy w kierunku okna. -Niezly kociak. Ulica szla ruda policjantka z Nowego Jorku. W reku niosla ksiazke. -Pofiglowalbym z nia co nieco - westchnal OSarian. Policjantka weszla do budynku aresztu. -Coz, to nam troche miesza szyki - zauwazyl OSarian. -Nie, nic nie miesza - wycedzil Culbeau. -Harris, podjedz samochodem pod tylne drzwi. I pamietaj, ze silnik ma byc na chodzie. -A co z nia? -spytal Tomel. -Mam przeciez spray pieprzowy - odparl Culbeau. W BUDYNKU aresztu Nathan Groomer rozparl sie w rozklekotanym fotelu i skinal glowa wchodzacej akurat Amelii Sachs. -Witam. Myslalem, ze pani wyjechala. -Wkrotce wyjezdzam. Jak sie chlopak czuje? -Nie mam pojecia. Moge cos dla pani zrobic? -Garrett chcial, zeby przyniesc mu ksiazke. -Pokazala okladke. -"Miniaturowy swiat". Moge mu ja dac? Nathan wzial ksiazke i przejrzal ja starannie. Czyzby wydawalo mu sie, ze mozna w niej ukryc bron? -To strasznie pokrecony typek - rzekl Nathan, oddajac jej ksiazke. -W porzadku. Wpuszcze pania do niego, ale najpierw musi pani zamknac swoja bron w szafce. Amelia Sachs wlozyla swojego smitha wessona do zamykanej na klucz szafki. -Kajdanki tez? -spytala. -Nie, kajdankami trudno komus zrobic krzywde. Chodzmy. RICH Culbeau wreczyl Seanowi OSarianowi czerwono-biale opakowanie sprayu pieprzowego. -Celuj nisko, bo ludzie zazwyczaj opuszczaja glowe - polecil mu. -Kogo mam zalatwic najpierw? -Chlopaka. Babka jest moja - mruknal Culbeau. Schylili glowy, przechodzac pod brudnym oknem, i zatrzymali sie przed metalowymi drzwiami. Culbeau zauwazyl, ze sa nieco uchylone. -Widzisz, sa otwarte - szepnal. -Musimy dzialac szybko. Wchodzimy i obezwladniamy ich pieprzem. Ty wsadzasz mu to na leb. -Podal OSarianowi worek. Ten zacisnal dlon na sprayu i spojrzal na drugi worek, ktory Culbeau trzymal w reku. -Dziewczyne tez zabieramy? Culbeau westchnal ciezko, po czym powiedzial z rozdraznieniem: -Tak, Sean, zabieramy ja. I polozyl dlon na klamce. CZY to bedzie ostatni widok, jaki zapamietam, zastanawial sie Lincoln Rhyme. Ze swojego lozka widzial park otaczajacy szpital. Bujne listowie drzew, zielony trawnik, kamienna fontanna. Lezac na lozku w swej sypialni w okolicach Parku Centralnego na Manhattanie, Rhyme widzial jedynie niebo i kawalek panoramy wiezowcow na Piatej Alei. Park mogl dostrzec tylko wtedy, gdy lozko bylo przysuniete pod samo okno. Wciaz rozmyslal o operacji, o tym, czy zakonczy sie chocby niewielkim sukcesem. Czy w ogole ja przezyje. Dlaczego sie na nia zdecydowal. Coz, byl bardzo istotny powod. Jednak jako cyniczny, wyrachowany kryminolog mial trudnosci z przyjeciem go do wiadomosci i nigdy pewnie nie przyznalby sie do niego glosno. Nie mial on nic wspolnego z szansa na to, by znow moc przemierzac miejsca zbrodni w poszukiwaniu sladow. Ani z tym, ze chcialby moc wreszcie sam podrapac sie w swedzace miejsce. Nie. Jedynym powodem byla Amelia Sachs. W koncu przyznal sie przed samym soba, ze przeraza go perspektywa utracenia jej. Mial swiadomosc, ze predzej czy pozniej Sachs spotka kogos innego. To nieuchronne, jesli on bedzie nadal calkowicie sparalizowany. Amelia pragnie dziecka. Pragnie losu normalnej kobiety. Dlatego Rhyme zaryzykuje zycie lub pogorszenie swego stanu, w nadziei, ze bedzie lepiej. Zdawal sobie doskonale sprawe, ze nawet w najlepszym wypadku nigdy nie przespaceruje sie Piata Aleja z Amelia u swojego boku. Liczyl co najwyzej na niewielka zmiane, dzieki ktorej jego zycie stanie sie choc odrobine normalniejsze. Marzyl o tym, by moc ujac jej dlonie i poczuc dotyk jej skory. Dla wiekszosci ludzi to cos zupelnie normalnego. Dla Rhymea - to prawdziwy cud. Uslyszal odglos otwieranych drzwi. Podniosl wzrok, spodziewajac sie ujrzec doktor Weaver. Zamiast niej zobaczyl szeryfa Dzima Bella w towarzystwie jego szwagra Stevea Farra. Obaj byli roztrzesieni. Rhyme pomyslal w pierwszej chwili, ze pewnie znalezli cialo Mary Beth i ze Garrett rzeczywiscie ja zabil. Nastepna mysla bylo to, jak ogromnie zalamie to Amelie. Tak bardzo wierzyla w slowa Garretta. Jednak Bell oglosil mu inna wiadomosc. -Strasznie mi przykro, ze przychodze z takimi wiesciami - rzekl szeryf. -Chcialem zadzwonic, ale doszedlem do wniosku, ze lepiej bedzie powiedziec ci to osobiscie. Chodzi o Amelie. -Co sie stalo? Mow! Co jej sie stalo? -Rich Culbeau dostal sie razem ze swoimi kumplami do aresztu. Nie wiem, o co im chodzilo, ale pewnie nie mial dobrych zamiarow. Kiedy tam weszli, znalezli Nathana Groomera zakutego w kajdanki. Cela Garretta byla pusta. Rhyme wciaz nie mogl zrozumiec, o co chodzi. - Co, do diabla... Bell przerwal mu: -Twoja Amelia zakula Nathana i wyciagnela Garretta z aresztu. To powazna sprawa. Sa teraz zbiegami, uzbrojonymi, i nikt nie ma pojecia, gdzie moga byc. BIEGLA. Nogi ja juz bolaly Ociekala potem. W glowie krecilo jej sie z goraca i odwodnienia. Garrett biegl obok niej przez las rozciagajacy sie za Tanners Corner. Kiedy Amelia Sachs weszla do pomieszczenia obok celi Garretta i wreczyla mu "Miniaturowy swiat", na widok ksiazki twarz chlopaka sie rozjasnila. Wtedy, jakby kierowana jakas zewnetrzna sila, siegnela przez kraty i chwycila go mocno za ramiona. Chlopak odwrocil wzrok. -Spojrz na mnie! -polecila mu. Zrobil to dopiero po dlugiej chwili. Przyjrzala sie uwaznie jego twarzy, plamom na skorze. -Garrett, musze znac prawde. To zostanie miedzy nami. Czy to ty zabiles Billyego Staila? -Nie, przysiegam, nie zabilem go. Widzialem czlowieka w brazowym kombinezonie. To on zabil Billyego. Widzialem go w zaroslach. Zbieglem z szosy w dol. Mary Beth plakala i byla przerazona. Chwycilem lopate. Teraz juz wiem, ze nie powinienem byl tego robic. Ale wtedy nie myslalem logicznie. A potem zabralem stamtad Mary Beth, zeby nic zlego jej sie nie stalo. Taka jest prawda! -W takim razie, dlaczego porwales Lydie? -Bo ona tez byla w niebezpieczenstwie. Blackwater Landing to bardzo niebezpieczne miejsce. Tam gina ludzie. Chcialem ja tylko ochronic. Zgoda, Blackwater Landing jest niebezpiecznym miejscem, pomyslala Amelia. Ale czy przypadkiem nie z twojego powodu? -Lydia twierdzi, ze chciales ja zgwalcic. -Nie, nie, nie! Rzucila sie do wody. Zamoczyla i podarla fartuch. Widac jej bylo piersi. Troche sie... podniecilem. Ale nic wiecej. Amelia Sachs przygladala mu sie z uwaga przez dluzsza chwile. W koncu spytala: -Gdybym wyciagnela cie stad, zaprowadzilbys mnie do Mary Beth? Garrett zmarszczyl brwi. -Jesli to zrobie, zabierzesz ja do Tanners Corner. A tutaj moze jej sie stac cos zlego. -Zadbamy o to, by byla bezpieczna - Lincoln Rhyme i ja. -Na pewno? -Tak. Jesli sie natomiast nie zgodzisz, dlugo nie wyjdziesz na wolnosc. A jezeli Mary Beth umrze przez ciebie, bedzie to zabojstwo, tak samo, jak gdybys ja zastrzelil. Dostaniesz dozywocie. Garrett spojrzal przez okno. -Dobrze. -Jak daleko stad jest Mary Beth? -Na piechote zajmie nam to osiem, dziesiec godzin. Co robic, zastanawiala sie Amelia goraczkowo, opierajac sie o kraty. -Jestes w porzadku. Podobasz mi sie - powiedzial w tym momencie Garrett. Zrobil to w tak rozbrajajacy, niewinny sposob, ze Amelia, zapominajac przez chwile o powadze sytuacji, rozesmiala sie glosno. -Poczekaj tu - przykazala mu, po czym wrocila do biura. Siegnela do szafki po swoj pistolet i wbrew rozsadkowi oraz temu, czego ja na uczono, wycelowala w Nathana Groomera. -Przykro mi, ze musze to robic - wyszeptala. - Daj mi klucz do jego celi, a potem zaloz rece za oparcie krzesla. Nathan zrobil wielkie oczy. -Sluchaj, robisz najglupsza rzecz w swoim zyciu - wyjakal. -Klucz! Nathan otworzyl szuflade i rzucil klucz na biurko, po czym zalozyl rece za oparcie. Przypiela mu jego wlasne kajdanki i wyrwala gniazdko telefonu ze sciany. Nastepnie pobiegla uwolnic Garretta i jemu takze zalozyla kajdanki. Tylne drzwi aresztu byly otwarte, ale wydawalo jej sie, ze slyszy kroki i odglos pracujacego silnika. Zdecydowala, ze wyjda glownym wejsciem. Nie zauwazeni przez nikogo, uciekli z budynku. Teraz, poltora kilometra od centrum miasteczka, pedzila sladem Garretta wsrod zarosli i drzew. Po polgodzinnym truchcie przez las Amelia poczula, ze grunt pod nogami staje sie coraz bardziej miekki. W powietrzu unosil sie zapach gnijacej roslinnosci. W pewnym momencie dotarli do bagniska. Garrett skrecil w strone asfaltowej drogi. Przeszli na druga strone i pobiegli dalej, miedzy zaroslami porastajacymi jej pobocze. Minelo ich kilka samochodow. Amelia spogladala na nie z zazdroscia. Ucieka dopiero niecala godzine, a juz czuje uklucie w sercu, widzac normalnosc zycia innych ludzi i rozumiejac, na jakim zakrecie wlasnego wlasnie sie znalazla. SIEDZIELI u Harrisa Tomela, w ladnym szesciopokojowym domku w stylu kolonialnym, w ktorym Tomel nigdy nawet nie posprzatal. W odroznieniu od Culbeau, ktory utrzymywal swoj dwupoziomowy dom w idealnym porzadku, oraz OSariana, poswiecajacego mnostwo czasu na podrywanie kelnerek, ktore sprzataly mu jego przyczepe mieszkalna, Tomel zapuscil dom i ogrod w niewyobrazalny sposob. Byl to jednak jego wlasny problem. Nie po to spotkali sie teraz w trojke, by omawiac zagospodarowanie ogrodka. Sciagnelo ich tu jedno - wspaniala kolekcja broni, ktora Tomel odziedziczyl po ojcu. Poszli do wylozonego boazeria pokoju, spogladajac na karabiny, pistolety i rewolwery. OSarian wybral czarnego kolta AR-15, cywilna wersje M-16. Tomel siegnal po wspanialego browninga, a Culbeau po winchestera. Zapakowali mnostwo amunicji, wody, telefon komorkowy Culbeau i zywnosc. I oczywiscie bimber. Wzieli tez spiwory, choc zaden z nich nie przypuszczal, by polowanie mialo trwac specjalnie dlugo. ZASEPIONY Lincoln Rhyme wjechal do zlikwidowanego laboratorium sadowego w budynku wtadz hrabstwa. Obok stolu, na ktorym wczesniej znajdowaly sie mikroskopy, stali Lucy Kerr i Mason Germain, oboje z zalozonymi rekami. Kiedy Rhyme i Thom znalezli sie w srodku, policjanci spojrzeli na nich z potepieniem i podejrzliwoscia. -Jak ona mogla to zrobic? -wyrzucil z siebie Mason. -Coz ona sobie wyobraza? -Czy ktos zostal ranny? -spytal Rhyme. -Nie - odparla Lucy. -Ale Nathan jest strasznie roztrzesiony. Rhyme staral sie zachowac spokoj, choc czul w sercu ogromny lek. Bal sie o Amelie. Sam wierzyl przede wszystkim materialom dowodowym, a te wskazywaly wyraznie na Garretta Hanlona jako porywacza i morderce. Sachs, omamiona jego wykalkulowanym zachowaniem, uciekala teraz w towarzystwie inteligentnego, niebezpiecznego przestepcy, ktory zamorduje ja natychmiast, gdy juz nie bedzie mu po trzebna. Rhyme wiedzial tylko, ze musi ja jak najszybciej odnalezc. Do pokoju wszedl Dzim Bell. -Wywiozla go samochodem? -zapytal Rhyme. -Raczej nie. Nikt nie zglosil kradziezy. -Dzim, zalatw psy goncze - zaproponowala Lucy. -Irv Wanner ma dwa, ktore udostepnia policji stanowej. Wytropia ich. -Dobry pomysl - rzekl Bell. -W takim razie... -Chce cos zaproponowac - powiedzial szybko Rhyme. -Chce pojsc z wami na uklad. -Zadnych ukladow. Ona jest teraz zbieglym przestepca. I do tego uzbrojonym - odparl Dzim. -Przeciez nie bedzie do nikogo strzelala - zaprotestowal Thom. -Amelia jest przekonana, ze nie ma innego sposobu, by odnalezc Mary Beth. Dlatego to zrobila - dodal Rhyme. -To, co zrobila, jest przestepstwem. Odbila morderce z wiezienia. -Ale Sachs jest przekonana, ze on nie jest morderca. Dajcie mi dwadziescia cztery godziny, zanim powiadomicie policje stanowa. Znajde ich dla was. Wszyscy tu wiemy dobrze, ze jesli stanowi wejda do akcji, a do tego jeszcze z psami, rosna szanse na to, ze ktos moze zostac ranny. -Zadasz bardzo wiele, Lincolnie - rzekl Bell. -Twoja przyjaciolka odbila nam wieznia, a... -Nie bylby waszym wiezniem, gdyby nie ja - przerwal mu Rhyme. -Nigdy byscie sami go nie znalezli. - Nie zgadzam sie - warknal Mason. -Tracimy tylko czas, a oni od dalaja sie z kazda minuta. Proponuje, zebysmy wezwali wszystkich mezczyzn z Tanners Corner do pomocy, rozdali im bron... Bell wszedl mu w slowo, zwracajac sie do Rhymea. -Jesli damy ci te dwadziescia cztery godziny, to co dostaniemy w zamian? -Zostane tu i pomoge wam odnalezc Mary Beth. Bez wzgledu na to, jak dlugo to potrwa. -A twoja operacja, Lincolnie... -przypomnial Thom. -Zapomnij o operacji - mruknal Rhyme, czujac jednak przy tym rozpacz. Zdawal sobie sprawe, ze doktor Weaver ma bardzo napiety rozklad zabiegow. Jesli nie polozy sie na stole w wyznaczonym czasie, bedzie musial znow zapisac sie na liste oczekujacych. Mimo to odgonil od siebie te mysl. Najwazniejsze teraz jest to, by znalezc i uratowac Amelie. Tylko to sie liczy. -Skad mozemy wiedziec, ze nie wyslesz nas do stodoly Robin Hooda i nie pozwolisz jej uciec? -spytal Mason. -Stad, ze moim zdaniem Amelia nie ma racji - odparl cierpliwie Rhyme. -Uwazam, ze Garrett jest morderca i ze wykorzystal ja, by uciec z wiezienia. Moze ja zabic w kazdej chwili. Bell zaczal krazyc po pokoju. -Zgoda - powiedzial po dluzszej chwili. -Masz swoje dwadziescia cztery godziny. Mason westchnal z rezygnacja. -Jak chcesz ja znalezc w tym labiryncie? Zadzwonisz do niej i spytasz, gdzie jest? -Wlasnie to mam zamiar zrobic. LUCY Kerr wykrecila numer w pokoju obok pomieszczenia, w ktorym wlasnie zakonczyla sie zazarta dyskusja. -Policja stanowa Karoliny Polnocnej - uslyszala damski glos. -Poprosze z detektywem Greggiem - powiedziala Lucy. -Halo? -zabrzmial po chwili w sluchawce meski glos. -Pete! Mowi Lucy Kerr z Tanners Corner. -Czesc, Lucy! Co sie dzieje z ta uprowadzona dziewczyna? -Wszystko jest pod kontrola - odparla, mowiac dokladnie to, co kazal jej powiedziec Lincoln Rhyme. -Ale mamy niewielki problem. Niewielki problem... -Musimy namierzyc telefon komorkowy. Wysylamy wam wlasnie nakaz faksem. -Podaj mi numer telefonu i numer seryjny. Lucy odczytala numery. -To telefon ze stanu Nowy Jork. W roamingu. -Chcesz, zeby nagrywac rozmowy na tasme? -spytal Pete Gregg. -Nie, chce tylko zlokalizowac wlasciciela. -W porzadku, dostalem juz faks - powiedzial, po czym zamilkl na chwile, by go przeczytac. -Ktos wam uciekl? -Nic wiecej nie moge ci powiedziec. -Dobrze, poczekaj chwile przy telefonie, skontaktuje sie z naszymi technikami. Lucy usiadla na biurku z opuszczonymi ramionami, zaciskajac lewa dlon. Przez chwile nie mogla tego wszystkiego pojac. To, co zrobila Amelia Sachs, wzbudzilo w niej gniew, jakiego nie czula nigdy w zyciu. -Lucy? Macie pozwolenie. Wszystko jest gotowe. Kiedy wlasciciel bedzie dzwonil? Lucy spojrzala przez otwarte drzwi do drugiego pokoju. -Jestescie gotowi? -spytala. Rhyme skinal glowa. -Za moment - rzekla Lucy do telefonu. -Nie rozlaczaj sie - odparl Pete. Boze, niech to cos da, pomyslala Lucy, po czym dodala do swojej modlitwy: I wystaw mi ja tak, bym mogla zastrzelic tego Judasza. THOM zalozyl Rhymeowi na glowe sluchawki, po czym wystukal numer. Jesli wylaczyla swoj telefon, zadzwoni tylko trzy razy, po czym wlaczy sie zapowiedz poczty glosowej. Jeden dzwonek... drugi... -Halo? Slyszac jej glos, Rhyme poczul tak wielka ulge, jakiej nie zaznal nigdy w zyciu. -Sachs! Co z toba? Pauza. -Wszystko w porzadku. Lucy skinela glowa z drugiego pokoju. -Posluchaj mnie, Sachs. Musisz sie natychmiast poddac. Wiem, co robisz. Garrett zgodzil sie zaprowadzic cie do Mary Beth, prawda? -Owszem. -Nie mozesz mu ufac - powiedzial Rhyme, rozpaczliwie bijac sie z myslami. Mnie tez nie mozesz. -Poszedlem na uklad z Dzimem Bellem. Jesli sprowadzisz Garretta z powrotem, pomysla, co zrobic z zarzutami przeciwko tobie. Policja stanowa nic jeszcze nie wie. Ja zostane tu tak dlugo, az znajdziemy Mary Beth. Odlozylem operacje. -Zamknal na chwile oczy, czujac sie winny. Musi ja zdradzic, zeby ja uratowac. -Garrett jest niewinny. Wiem o tym, Rhyme. -Przejrzymy material dowodowy jeszcze raz. Znajdziemy nowe slady. Zrobimy to razem, Sachs. Nie ma takiej rzeczy, ktorej razem bysmy nie znalezli. -Wszyscy sa przeciwko Garrettowi. Zostal zupelnie sam. -Mozemy go chronic. -Nie mozesz ochronic kogos przed calym miastem. -Blagam cie, Amelio! -przerwal na chwile. Wroc, blagam, twoje zycie jest zbyt cenne dla mnie, pomyslal. -Sluchaj, Sachs, bez wzgledu na to, co uwazasz, nie mozesz ufac Garrettowi. -Jest w kajdankach. -Nie zdejmuj ich. Nie pozwol, by zblizyl sie do twojego pistoletu. -Nie pozwole. Zadzwonie do ciebie, kiedy znajdziemy Mary Beth - powiedziala Amelia Sachs, po czym rozlaczyla sie. Rhyme zamknal oczy, wsciekly, ze nie zdolal jej przekonac. Thom pochylil sie i sciagnal mu sluchawki z glowy, po czym przeczesal wlosy szczotka. -Cholera! -wybuchnal Rhyme. Lucy odlozyla sluchawke w sasiednim pokoju i dolaczyla do reszty. -Pete powiedzial, ze sa piec kilometrow od centrum Tanners Corner. Gdyby byla na linii kilka minut dluzej, namierzyliby ja z dokladnoscia do pieciu metrow. -Piec kilometrow od centrum... -zastanowil sie Dzim Bell, spogladajac na mape. -Czyzby znow poszli do Blackwater Landing? -spytal Rhyme. -Nie - odparl Bell. -Wiemy, ze kieruja sie w strone wybrzeza, a Blackwater Landing jest w przeciwnym kierunku. -Jak najprosciej dotrzec do wybrzeza? -spytal Lincoln. -Nie dadza rady na piechote. Musza zdobyc jakis samochod, albo nawet i lodz. Sa dwie drogi, ktorymi mozna tam dotrzec. Moga sie kierowac droga numer 82 do drogi numer 17. Albo pojda Harper Road do siedemnastki. Mason, wez paru ludzi i pojedzcie na droge 112. Ustawcie blokade w Bellmont - rozkazal szeryf. -Lucy, ty i Jesse pojedziecie na Millerton Road i ustawicie sie tam. Nastepnie Bell wezwal do pokoju swojego szwagra. -Steve, teraz ty bedziesz koordynowac lacznosc. Wydaj kazdemu loki-toki. -Juz sie robi, Dzim. Wydawszy polecenia, Bell zwrocil sie do Lucy i Masona. -Powiedzcie wszystkim, ze Garrett ma na sobie granatowy kombinezon wiezienny. W co jest ubrana Sachs? -W dzinsy i czarna koszulke - odpowiedzial Rhyme. Lucy i Mason opuscili pokoj. POL godziny pozniej do pokoju wszedl Ben Kerr. Najwyrazniej byl zadowolony, choc powod, z jakiego wezwano go z powrotem, szalenie go zmartwil. Wraz z Thomem zabrali sie do rozpakowywania calego wyposazenia laboratorium. Tymczasem Rhyme przygladal sie tablicy, na ktorej wypisane byly slady odnalezione w mlynie: Mapa wysp u wybrzezy Karoliny Polnocnej, Piasek z plazy nad oceanem, Resztki lisci debowych i klonowych. Patrzac na te liste, Rhyme zdal sobie sprawe, jak niewiele Sachs znalazla w mlynie. Bardzo zalowal, ze nie ma wiecej sladow. Nagle cos sobie przypomnial. -Powiedziales, ze Garrett ma na sobie wiezienny kombinezon? -spytal Bella. -Zgadza sie. -Macie to, w co byl ubrany, kiedy go aresztowano? -Na pewno. -Moglbys zalatwic, zeby nam przyniesli jego ubranie? -poprosil Rhyme. -Niech wrzuca wszystko do papierowej torby. I niech niczego nie rozwijaja. Kiedy szeryf dzwonil do magazynu, Rhyme przyjrzal sie mapie wysp u wybrzeza Karoliny Polnocnej. Gigantyczny obszar. Setki kilometrow. GARRETT Hanlon wyprowadzil Amelie z zarosli na asfalt. Juz tu kiedys byla. Nagle przypomniala sobie, ze to Canal Road, droga, ktora jechali z miasta do Blackwater Landing, na miejsce zbrodni. W oddali widac bylo ciemne meandry rzeki Paauenoke. -Czegos tu nie rozumiem - powiedziala Amelia Sachs. -Wiedza juz, ze ucieklismy. Dlaczego nie ustawili blokad na drogach? -Mysla, ze poszlismy w druga strone. Ustawili blokady na poludnie i na wschod stad. -Skad to wiesz? -Wydaje im sie, ze jestem glupi - odparl Garrett. -Nawet nie wiedza, jak bardzo sie myla. -Ale przeciez idziemy do Mary Beth? -Jasne, tylko ze nie ta droga, o ktorej oni mysla. Jego pewnosc siebie i spryt zaniepokoily ja przez moment. Szybko jednak jej uwaga skoncentrowala sie na drodze. Po dwudziestu minutach znalezli sie w miejscu, w ktorym Canal Road konczyla sie na drodze 112 w Blackwater Landing, gdzie zamordowano Billyego Staila. -Slyszysz? -wyszeptal, chwytajac ja za ramie zakutymi w kajdanki dlonmi. Amelia nastawila ucha, ale nic nie uslyszala. -Co takiego? -W krzaki! Schowali sie wsrod kepy drzew. Chwile pozniej minela ich wielka ciezarowka. -To z fabryki - szepnal. Kiedy ciezarowka z napisem na burcie ZAKLADY WYTWORCZE DAVETTA oddalila sie, wrocili na szose. -Jakim cudem uslyszales ja tak wczesnie? -Och, trzeba caly czas byc czujnym. Jak cmy. -Cmy? Co masz na mysli? -Cmy sa bardzo cwane. Odbieraja ultradzwieki. Zupelnie jakby mialy radar. Kiedy nietoperze wysylaja fale dzwiekowa, by je wykryc, cmy zwijaja skrzydla, spadaja na ziemie i chowaja sie. Wiele owadow wyczuwa tez pole magnetyczne i elektryczne. Wiesz, ze mozna niektore z nich prowadzic falami radiowymi? Albo je odstraszyc, wysylajac fale o odpowiedniej czestotliwosci? Garrett zamilkl na chwile, po czym skinal glowa w kierunku Blac kwater Landing. -Za dziesiec minut bedziemy bezpieczni. Nigdy nas nie znajda. Kiedy ruszyli droga przed siebie, Amelia Sachs zaczela sie zastanawiac, jaki los moze spotkac Garretta, kiedy juz odnajda Mary Beth i wroca do Tanners Corner. Wciaz beda na nim ciazyc pewne zarzuty. Jesli jednak Mary Beth potwierdzi wersje o tym, ze kto inny zamordowal Billyego, ten czlowiek w brazowym kombinezonie, wtedy prokurator moze przychylic sie do twierdzenia, ze Garrett uprowadzil dziewczyne dla jej bezpieczenstwa. Obrona innych osob zawsze jest uwazana przez sady za usprawiedliwienie. Wtedy powinni wycofac oskarzenie. Ale kim jest czlowiek w brazowym kombinezonie? Czy to on zamordowal takze pozostale trzy ofiary w ciagu ostatnich lat? W tym momencie dotarlo do niej cos jeszcze. Przeciez Garrett po trafi zidentyfikowac prawdziwego zabojce, czlowieka w brazowym kombinezonie, ktory pewnie zdazyl sie dowiedziec o ich ucieczce i nie wykluczone, ze juz na niego poluje. I na nia tez. Moze powinni... Nagle Garrett odwrocil sie na piecie. -Samochod. Jedzie bardzo szybko. Zaciagnal ja w zarosla i przylgnal do ziemi. Cmy zwijaja skrzydla i spadaja na ziemie... Wzdluz rzeki Paauenoke przemknely dwa samochody policyjne. Amelia Sachs nie zdazyla dojrzec, kto prowadzil pierwszy, ale za kierownica drugiego zauwazyla Lucy Kerr. Oba samochody zahamowaly u zbiegu Canal Road z szosa numer 112. Zablokowaly oba pasy ruchu. Wysiedli z nich pasazerowie w policyjnych mundurach. -O nie, nie, nie! -zamruczal pod nosem Garrett, najwyrazniej za skoczony. -Powinno im sie wydawac, ze poszlismy na wschod. Jakim cudem odgadli, ze idziemy tedy? Jak to mozliwe? Bo maja Lincolna Rhymea, pomyslala Amelia. RHYME znow przyjrzal sie wiszacej na scianie mapie. -Twoj pomysl, zeby wyslac wszystkich do Blackwater Landing, jest dosc ryzykowny - zauwazyl Dzim Bell. -Jesli poszli w kierunku wschodnim, do wybrzeza, nigdy ich nie znajdziemy. Rhyme jednak uwazal, ze ma racje. Dwadziescia minut wczesniej, wpatrujac sie w mape, zaczal sie zastanawiac nad uprowadzeniem Lydii. Przypomnial sobie, co Amelia powiedziala mu, kiedy dzis rano uczestniczyla w poscigu za Garrettem. Lucy twierdzi, ze to bez sensu, by poszedl ta droga. To sprawilo, ze zaczal sie zastanawiac, dlaczego Garrett porwal Lydie Johansson. Doktor Penny uwazal, ze chcial ja zabic jako ofiare za stepcza. Ale przeciez nie zabil jej. Ani jej nie zgwalcil. Nie mial tez zadnego powodu, by ja uprowadzic. W zasadzie byli sobie obcy. Nigdy go nie wysmiewala. Najwyrazniej nie mial obsesji na jej punkcie. Nie byla tez swiadkiem zabojstwa Billyego Staila. W tym momencie przypomnial sobie, ze Garrett sam powiedzial Lydii, gdzie przetrzymuje Mary Beth. A slady w mlynie? Piasek znad oceanu, mapa wysp u wybrzezy Karoliny Polnocnej? Zgodnie z tym, co powiedziala Amelia, Lucy znalazla je bez trudu. Zbyt latwo. I raptem Rhyme uswiadomil sobie, ze to wszystko mistyfikacja. Garrett chcial w ten sposob zmylic trop. - Zostalismy wystawieni! -krzyknal. -O czym pan mowi? -spytal Ben. -Wyprowadzil nas w pole! Caly czas drwil sobie z nas. Rhyme wyjasnil mu, ze Garrett specjalnie zrzucil jeden but, porywajac Lydie. Wczesniej nasypal do niego pylu wapiennego, co mialo na prowadzic kazdego znajacego tutejsza okolice na kamieniolomy. Tam zas umiescil pozostale slady, czyli zabrudzony sadza worek z ziarnami kukurydzy, by zaprowadzic tropicieli do mlyna. Chcial, by tropiciele znalezli Lydie oraz zaaranzowane przez niego slady, by wszyscy uwierzyli, ze Mary Beth jest gdzies na wyspach u wybrzezy Karoliny Polnocnej. A to oznacza, ze w rzeczywistosci znajduje sie ona w przeciwnym kierunku od Tannefs Corner, czyli na zachod. Garrett wymyslil blyskotliwy plan, ale popelnil jeden blad. Przy puszczal, ze odnalezienie Lydii zabierze tropicielom kilka dni. Do tego czasu dotarlby juz do Mary Beth, podczas gdy policja przeczesywalaby wyspy. Dlatego Rhyme spytal Bella, jaka jest najlepsza droga z Tanners Corner na zachod. -Przez Blackwater Landing - odparl szeryf. -Szosa numer 112. Dlatego Rhyme polecil Lucy i pozostalym policjantom, by udali sie tam mozliwie jak najszybciej. Lucy zareagowala na to sceptycznie. -Miejmy nadzieje, ze masz racje. Istniala obawa, ze Amelia i Garrett zdazyli juz minac Blackwater Landing i podazaja dalej na zachod, ale Rhyme uznal, ze idac na piechote i kryjac sie przed policja, nie zdolali zajsc tak daleko w tak krotkim czasie. AMELIA Sachs i Garrett przyczaili sie w krzakach, patrzac na sznur samochodow czekajacych na przejazd przez blokade. Nagle uslyszeli za soba syreny. Ujrzeli migajace swiatla zblizajace sie z drugiej strony Canal Road, od poludnia. Kolejny samochod policyjny zaparkowal w miejscu blokady i wysiadlo z niego dwoch uzbrojonych w strzelby policjantow. Ruszyli w zarosla, wprost na Amelie i Garretta. Chlopak spojrzal na bron Amelii. -Bedziesz do nich strzelac? -spytal. -Oczywiscie, ze nie - szepnela z przekonaniem, przerazona, ze w ogole przyszlo mu to do glowy. Obejrzala sie za siebie, na las. Dzielilo ich od niego wrzosowisko. Niemozliwe, by dostali sie miedzy drzewa niepostrzezenie. Przed nimi zas stal plot ogradzajacy fabryke Davetta. Za nim dojrzala zaparkowane samochody. Amelia Sachs przez okragly rok walczyla z przestepczoscia na ulicach. Doswiadczenie to, w polaczeniu z jej znajomoscia motoryzacji, oznaczalo, ze potrafila w ciagu mniej niz pol minuty wlamac sie do auta i uruchomic je. Jak jednak wydostana sie z terenu fabryki? Byl z niego wyjazd dla samochodow dostawczych, ale tym mozna sie bylo wydostac tylko na Canal Road. Nadal bylaby wtedy przed nimi blokada. A moze uda im sie staranowac samochodem ogrodzenie i dojechac wertepami wprost na szose 112? Policjanci z karabinami byli juz zaledwie piecdziesiat metrow od nich. Nie sposob dluzej zwlekac. Juz nie maja wyboru. -Garrett, musimy przejsc przez plot - powiedziala Amelia. -GDZIE oni sie podziewaja? -spytal rozwscieczony Rhyme, myslac o tropiacych zbiegow policjantach. Bell stal obok mapy, trzymajac w reku sluchawke telefonu. Spojrzal na Rhymea. -Sa w poblizu wejscia na teren fabryki Davetta. Do pokoju zajrzala sekretarka. -Szeryfie, policja stanowa na linii drugiej. Dzim Bell wszedl do pokoju po przeciwnej stronie korytarza i wcisnal guzik. Rozmawial przez kilka minut, po czym wbiegl do laboratorium. -Mamy ich! Policja stanowa ustalila dokladnie pozycje telefonu Amelii! Poruszaja sie na zachod szosa 112. Udalo im sie w jakis sposob minac blokade. -Jakim cudem? -Wyglada na to, ze dostali sie na parking przed zakladami Davetta i ukradli pikapa. Jechali przez jakis czas po bezdrozach, a potem do stali sie na szose. Oto cala moja Amelia, pomyslal Rhyme. -Ma zamiar porzucic samochod i przesiasc sie do innego - dodal Bell. -Skad o tym wiesz? -Dzwoni do wypozyczalni samochodow w Hobeth Falls. Lucy i reszta jada za nia. Po cichu. Za kilka minut policja stanowa namierzy ich dokladnie. -Powodzenia - mruknal Lincoln Rhyme. Nie potrafil jednak sam powiedziec, czy zyczenie to skierowane bylo do scigajacych, czy do zbiegow. SZYBKO jezdzisz, Amelio, pomyslala Lucy Kerr. Ale coz, ja takze. Pedzila szosa 112. Swiatla na dachu jej samochodu migaly na niebiesko, czerwono i bialo. Syrena byla jednak wylaczona. Obok niej siedzial Jesse Corn, rozmawiajac przez telefon z Peteem Greggiem z policji stanowej. Za nimi w drugim samochodzie jechali Troy Williams i Ned Spoto, a w trzecim Mason Gernain i jeszcze jeden policjant Frank Sturgis. -Gdzie sa teraz? -spytala Lucy. Jesse zadal to pytanie Greggowi i skinal glowa, kiedy otrzymal od powiedz. -Tylko osiem kilometrow stad. Zjechali z glownej szosy i ruszyli na poludnie. Nie odkladaj sluchawki, modlila sie Lucy. Jeszcze przynajmniej przez minute. Opowiedzialam ci o najgorszych rzeczach z mojego zycia. O mojej operacji, o tym, ze nie radze sobie z mezczyznami, i o tym, jak bardzo pragne dziecka. Przeprosilam cie, gdy okazalo sie, ze mialas racje. Zaufalam ci... Jesse dotknal jej ramienia. -Niedlugo szosa ostro skreca - powiedzial. -Wolalbym nie wypasc z tego zakretu. Lucy westchnela gleboko i zdjela noge z gazu. WYSKOCZYLI z samochodow. Policja stanowa stracila sygnal z telefonu komorkowego Amelii, lecz wczesniej przez okolo piec minut docieral on z jednego miejsca, na ktore teraz patrzyli: stodoly stojacej jakies pietnascie metrow od domu polozonego wsrod lasu, poltora kilometra od szosy numer 112. Znajdowala sie ona rzeczywiscie, jak to zauwazyla Lucy Kerr, na zachod od Tanners Corner. Tak jak to przewidzial Lincoln Rhyme. -Chyba nie podejrzewasz, ze znajdziemy tu Mary Beth? -spytal Frank Sturgis. -To tylko jedenascie kilometrow od centrum Tanners Corner. Bylaby niezla plama! -Nie. Czekaja tylko, az ich miniemy - uznal Mason Gernain. -Po tem pojada do Hobeth Falls i odbiora samochod. Jesse Corn sprawdzil, kto jest wlascicielem domu. -Mieszka tu facet o nazwisku Pete Hallburton - powiedzial. -Czy ktos z was go zna? -Ja go znam - rzekl Troy Williams. -Zonaty, raczej nie ma nic wspolnego z Garrettem. Glos zabrala Lucy. -Wydaje mi sie, ze powinnismy podbiec szybko do stodoly z dwoch stron. Ja pojde od frontu, a ty, Troy, zajmiesz sie... -Nie! -zaprotestowal stanowczo Mason. -Ja pojde od frontu. Lucy zawahala sie, po czym wyrazila zgode. -Dobrze, w takim razie ja wejde przez boczne drzwi. Troy i Frank - wy ubezpieczacie z drugiego boku i od tylu - rzekla, po czym spojrzala na Jesseego. -Ty i Ned bedziecie pilnowac tylnych i frontowych drzwi domu Hallburtona. -Jasne! -rzekl Jesse. -Jesli wyjada ze stodoly samochodem, strzelac tylko w opony - zarzadzila Lucy. -Nie strzelajcie do Garretta ani Amelii, chyba ze nie bedzie innego wyjscia. Wszyscy znacie reguly - dodala, spojrzawszy surowo na Masona, majac na mysli jego snajperski atak na chlopaka przed mlynem. Jednak Germain udawal, ze jej nie slucha. Lucy chwycila na dajnik i powiadomila Dzima Bella, ze zaraz wchodza do stodoly. -Ruszajmy! -rozkazala. Podbiegli chylkiem, chowajac sie za debami i sosnami. Lucy nie spuszczala wzroku z ciemnych okien stodoly. Dwa razy wydawalo jej sie, ze widzi w nich jakis ruch. -Sluchaj, Lucy, wejde bez ostrzezenia - rzekl Mason. -Kiedy uslyszysz, ze kopnalem w drzwi, wlaz z boku. -Musze sie najpierw upewnic, czy drzwi sa otwarte. Rozeszli sie i kazde z nich ruszylo truchtem do miejsca, w ktorym mialo zajac pozycje. Lucy pochylila sie pod jednym z okien i podbiegla do bocznych drzwi. Byly lekko uchylone. Skinela glowa do Masona, a on odpowiedzial tym samym. Wziela gleboki wdech, by sie nie co uspokoic. Wtedy uslyszala glosny trzask dochodzacy od frontu stodoly. To Mason kopniakiem otworzyl drzwi. -Policja! -krzyknal. -Nie ruszac sie. Lucy kopnela boczne drzwi. Przesunely sie tylko o kilka centymetrow i oparly o duza kosiarke do trawy zaparkowana wewnatrz. -Cholera - szepnela, po czym pobiegla do frontowych drzwi. Zanim jednak tam dotarla, uslyszala krzyk Masona: -O Boze! A potem strzal. I jeszcze jeden. -Co SIE dzieje - goraczkowo dopytywal sie Rhyme. Szeryf trzymal telefon przycisniety do ucha. Druga dlon mial zwinieta w piesc. Sluchajac, kiwal glowa. Spojrzal na Rhymea. -Doszlo do strzelaniny - rzekl. -Kto strzelal? -Mason i Lucy weszli do stodoly. Jesse mowi, ze slyszal dwa strzaly - powiedzial, po czym krzyknal do drugiego pokoju: - Wyslijcie karetke pogotowia do domu Hallburtona. Badger Hollow Road. -Juz wysylam - odkrzyknal Steve Fan. -Co z Amelia? -spytal szybko Rhyme. -Zaraz bedziemy wiedziec - odparl Bell. Wydawalo sie jednak, ze trwa to cale wieki. W koncu Bell spial sie, kiedy najwyrazniej ktos z drugiej strony znow zaczal mowic. -Co zrobil? -Bell sluchal przez chwile, po czym spojrzal na przerazona twarz Rhymea. -W porzadku, nikt nie zostal nawet ranny. Mason wpadl do stodoly i zobaczyl wiszace tam na sznurku kombinezony robocze. Bylo ciemno, wiec pomyslal, ze to Garrett z bronia w reku. Wystrzelil pare razy. To wszystko. -Z Amelia wszystko w porzadku? -Nie bylo ich tam. Moi ludzie znalezli w stodole tylko samochod, ktory ukradli. Pewnie ukryli sie w domu, a slyszac strzaly, uciekli do lasu. Nie odejda daleko. Znam te farme. Zewszad otaczaja ja moczary. -Odwolaj Masona. Chce, zeby trzymal sie z daleka od tej sprawy - zazadal rozwscieczony Rhyme. Bell najwyrazniej zgadzal sie z Lincolnem. -Jesse, daj mi Masona do telefonu... -Mason? Co ty wyrabiasz? Dlaczego strzelales? ... A gdyby to Pete Hallburton stal tam w stodole? Albo jego zona?... Nic mnie to nie obchodzi. Wsiadaj w samochod i wracaj. Natychmiast. To rozkaz! ... Drugi raz tego nie powtorze. Cholera! -rozlaczyl sie. Po chwili telefon znow zadzwonil. Bell odebral go blyskawicznie. -Lucy, co sie dzieje? -spytal. Sluchal przez dluzsza chwile, marszczac brwi i krazac po pokoju. -Jestes pewna?... Dobrze, czekajcie tam. Oddzwonie do was. -Co sie stalo? -spytal Rhyme. Bell pokrecil glowa. -Zrobila nam niezly numer ta twoja kolezanka. -Co znowu? -Pete Hallburton jest u siebie w domu. Sam. Lucy i Jesse wlasnie z nim rozmawiali. Jego zona pracuje na druga zmiane w fabryce Davetta. Zapomniala kanapek, wiec Pete zawiozl jej pol godziny temu i wrocil do domu. -Czy Amelia i Garrett ukryli sie w jego samochodzie? Bell westchnal z rozdraznieniem. -Pete ma pikapa. Nie mieliby gdzie sie ukryc. Ale bez trudu ukryli tam telefon. Rhyme zasmial sie ironicznie. -Zadzwonila do wypozyczalni samochodow, gdzie uslyszala zapowiedz: "Prosze czekac", a potem schowala telefon w samochodzie Hallburtona - domyslil sie. -Zgadza sie - mruknal Bell. -Wpadla na to, ze ja namierzamy. Po czekali z Garrettem, az nasze samochody odjada z Canal Road, a potem, nie niepokojeni przez nikogo, ruszyli spokojnie w swoja strone. KIEDY samochody policyjne odjechaly z blokady, Garrett i Amelia Sachs pobiegli na koniec Canal Road i przeszli przez szose. Mineli miejsce zbrodni w Blackwater Landing, po czym szybko przemierzyli debowy las wzdluz rzeki Paauenoke. Kilometr dalej ich droge przecinala rzeka wpadajaca do Paauenoke. -Lodz - Garrett machnal skutymi rekami w strone brzegu. Amelia z trudem dostrzegla zarys malenkiej lodki ukrytej pod krzakami. Garrett podszedl i zaczal skrepowanymi dlonmi sciagac z niej galezie. -Kamuflaz - powiedzial Garrett. -Nauczylem sie tego od owadow. Coz, Amelia tez nauczyla sie wykorzystywac te niezwykla wiedze. Kiedy Garrett wspomnial o tym, ze cmy potrafia odbierac fale radiowe, zdala sobie sprawe, ze Rhyme z pewnoscia probuje namierzyc jej telefon komorkowy. Przypomniala sobie, ze kiedy rano zadzwonila do wypozyczalni samochodow w Piedmont-Carolina, kazano jej bardzo dlugo czekac. Dlatego zakradla sie na parking zakladow Davetta, wykrecila numer wypozyczalni i polozyla telefon, w ktorego sluchawce slychac bylo tylko grajaca bez konca muzyke i powtarzajaca sie zapowiedz: "Prosze czekac", na tyl pikapa stojacego z wlaczonym silnikiem przed wejsciem dla pracownikow. Udalo sie. Kiedy tylko pikap opuscil parking, policjanci odjechali z blokady. Amelia i Garrett oczyscili lodz z galezi. Pomalowana na ciemnoszary kolor, miala nie wiecej niz trzy metry dlugosci i byla wyposazona w silnik. W srodku znajdowalo sie kilkanascie duzych plastikowych butelek z woda oraz przenosna lodowka piknikowa, wypelniona opakowaniami krakersow i chipsow. Amelia otworzyla butelke z woda i za czela lapczywie pic. Po chwili podala ja Garrettowi. Gdy zaspokoil pragnienie, oboje wsiedli do lodki. Amelia usiadla plecami do dziobu i twarza do Garretta. Chlopak pociagnal za linke rozrusznika. Silnik zakaszlal i zaczal pracowac. Ruszyli. Amelia poczula sie zupelnie jak Huck Finn. Czas odslonic piesci - pomyslala. Bylo to powiedzenie jej ojca. Niemal cale zycie w sluzbie spedzil, patrolujac ulice Brooklynu i Manhattanu. Kiedy Amelia obwiescila mu swoj zamiar porzucenia kariery modelki i wstapienia do policji, odbyl z nia powazna rozmowe. Calym sercem popieral jej decyzje, ale musial przygotowac corke na pulapki czyhajace na tej nowej drodze. -Amie, musisz zrozumiec, ze w tej pracy czasem jest pelna mobilizacja, czasem musisz sama cos przedsiewziac, a czasem nudzisz sie okropnie. Zdarzaja sie jednak, dzieki Bogu niezbyt czesto, takie momenty, ze trzeba odslonic piesci. Zostajesz wtedy sama z soba i nikt nie moze ci pomoc. Mam na mysli nie tylko stawianie czola przestepcom. Czasami moze chodzic o twojego przelozonego. Czasami tez o twoich kolegow. Jesli chcesz zostac policjantka, musisz byc na to przygotowana. -Poradze sobie, tato. Teraz, siedzac w chybotliwej lodzi sterowanej przez skonfliktowanego z calym swiatem mlodego chlopaka, Amelia Sachs poczula sie tak samotna, jak nigdy w zyciu. -Spojrz! -zawolal Garrett. -To moj ulubieniec, wioslak. Plywa pod powierzchnia wody - wyjasnil. Mlodzienczy entuzjazm rozjasnil mu twarz. Wcale nie sprawial wrazenia zbrodniarza, ktory uciekl z aresztu, ale zwyklego, pelnego radosci zycia nastolatka, cieszacego sie z wycieczki za miasto. RHYME byl na siebie wsciekly, ze nie przewidzial triku z telefonem komorkowym. To juz nie jest zabawa. Zycie Amelii Sachs znalazlo sie w powaznym niebezpieczenstwie. Nie moze sobie pozwolic na kolejna wpadke. W drzwiach pojawil sie policjant niosacy papierowa torbe. Bylo w niej ubranie Garretta z aresztu. -Swietnie - rzekl Rhyme. -Ben, napisz na tablicy: "Znalezione na drugoplanowym miejscu zbrodni, w mlynie". -Juz mamy taka - zaprotestowal Ben, pokazujac tablice. -Nie, nie. Zetrzyj to - zirytowal sie Rhyme. -To byla falszywka. Jesli znajdziemy jakies znaczace slady na tym ubraniu, powiedza nam one, gdzie naprawde jest Mary Beth. -Jezeli bedziemy mieli szczescie - mruknal Bell. Nie, jezeli bedziemy dobrzy, pomyslal Rhyme, po czym zwrocil sie do Bena: -Odetnij kawalek materialu z dzinsow, w poblizu mankietu, i wloz go do chromatografu. Kiedy czekali na wyniki badania, Rhyme spytal: -Co jeszcze mamy? -Ciemnobrazowe plamy po farbie na spodniach Garretta - powiedzial Ben. -Zadzwon do rodzicow Garretta i spytaj ich, na jaki kolor pomalowany jest ich dom. Ben znalazl ich numer telefonu i zadzwonil. Rozmawial z kims przez moment, po czym odlozyl sluchawke. -Dom jest bialy i nie ma w nim nic pomalowanego na ciemny braz. -W takim razie prawdopodobnie jest to kolor miejsca, w ktorym ja przetrzymuje. Wobec tego teraz... Ben naciagal juz na dlonie lateksowe rekawiczki. -O to panu chodzilo? -W rzeczy samej - mruknal Rhyme pod nosem. -Rhyme nienawidzi, kiedy ktos odgaduje jego mysli - zasmial sie Thom. -W takim razie bede robil to czesciej - rzekl zawadiacko Ben. -O, cos tu mamy! Pyl w mankiecie. Wysypal odrobine na kartonik i obejrzal pod mikroskopem. -Nic niezwyklego, poza jakimis bialymi farfoclami. -Daj mi obejrzec - polecil Rhyme. Ben podstawil mu ciezki mikroskop pod oczy. -Juz wiem, to wlokna bibuly. Bardzo interesujacy pyl. Jest go wiecej? Ben skinal glowa, po czym wysypal jeszcze troche pylu na kartonik. -Daj mi go obejrzec pod mikroskopem - rzekl Rhyme. Student ponownie podsunal przyrzad pod oczy Rhymea, ktory spojrzal w okular. -Mnostwo gliny. Jakas skala, prawdopodobnie granit. O! Jest tu cos jeszcze. Wrzosy. Ben byl najwyrazniej pod wrazeniem. -Skad pan to wszystko wie? -Po prostu wiem. -Rhyme nie mial czasu wdawac sie w opowiesci o swoim zawodzie, w ktorym dobrze jest wiedziec wszystko o otaczajacym swiecie. -Powiedz mi, co to jest? -rzekl, wskazujac gestem glowy kartonik. -Te zielono-biale drobinki? -To chyba jakas roslina - domyslil sie Ben. -Opisz ja. Ben przyjrzal sie probce przez szklo powiekszajace. -Czerwonawa lodyzka i kropla czegos na koncu. Wyglada obrzydliwie. Bialy kwiatek w ksztalcie dzwonka. To chyba rosiczka. -A co wiesz o rosiczce? -spytal Rhyme. -To roslina owadozerna. -Nie interesuje mnie jadlospis tej rosliny - powiedzial Rhyme z sarkazmem w glosie. -Powiedz mi, gdzie ona wystepuje. -Rosnie niemal wszedzie w tej okolicy - wzruszyl ramionami Ben. Rhyme az zawyl. -To do niczego nam sie nie przyda. Cholera! -zaklal, po czym spojrzal na koszulke Garretta rozciagnieta na blacie. Dojrzal na niej kilka czerwonawych plam. -Ben, co to za plamy? Starczy ci odwagi, by sprobowac, czy maja jakis smak? Ben bez wahania podniosl koszulke i polizal jedna z plam. -To chyba sok owocowy. Nie potrafie powiedziec, jaki. -Thom, dopisz to do listy - polecil Rhyme, po czym kiwnal glowa w kierunku chromatografu. -Sprawdzmy wyniki ze spodni, a potem przebadamy pyl z mankietow. Wkrotce na monitorze ukazal sie sklad chemiczny materialu ze spodni, a potem zawartosc pylu z mankietow: cukier, kamfen, alkohol, olej napedowy i drozdze. Oleju napedowego bylo bardzo duzo. Ben zapisal wszystko na tablicy. Rhyme zachodzil w glowe, co to wszystko moze oznaczac. Zbyt wiele tropow i nie widac miedzy nimi zadnych zwiazkow. Jednak po kilku minutach cos zaswitalo mu w glowie. Cos, o czym wspomniala Amelia Sachs, kiedy przeszukiwala pokoj chlopaka. -Ben, czy moglbys otworzyc notatnik? Ten Garretta? -Mam go wlozyc w ramke do czytania? -Nie, po prostu przekartkuj mi go przed oczami. Rhyme zobaczyl niezgrabnie naszkicowane reka Garretta rysunki: wioslaki, pajaki topiki, nartniki. Przypomnial sobie, co powiedziala mu Amelia: w kazdym sloju z owadami byl zbiorniczek z woda. -To wszystko owady wodne - powiedzial. -Najwyrazniej - skinal glowa Ben. -Ciagnie go do wody... -zastanowil sie Rhyme. -A olej napedowy... Olej napedowy jest paliwem dla silnikow do lodzi, prawda? -Zgadza sie. Male silniki zaburtowe sa na rope. Rhyme pokiwal glowa. -Co bys o tym powiedzial? Plynie rzeka Paauenoke na zachod. Lodzia z silnikiem. -To ma rece i nogi. Zaloze sie, ze dlatego na jego ubraniu jest tyle ropy. Pewnie wielokrotnie plywal z Tanners Corner do miejsca, w ktorym przetrzymuje Mary Beth. Przygotowywal je dla niej. -Prawidlowo rozumujesz. Zawolaj tu Bella, jesli mozesz, dobrze? -poprosil Rhyme. Kiedy Bell wszedl do pokoju, Rhyme przedstawil mu swoja teorie. -Pewnie robaki wodne naprowadzily cie na ten trop? -domyslil sie Dzim Bell. Rhyme skinal glowa. -Zgadza sie. Idac sladem owadow, znajdziemy Garretta Hanlona. Macie tu jakas lodz policyjna? -spytal. -Nie, ale polowa moich ludzi ma wlasne lodzie. Mozemy od kogos pozyczyc. Tylko ze to nic nam nie da. Paauenoke ma tysiace odnog. Zaloze sie, ze Garrett nie plynie glownym nurtem. Nie ma mowy, bysmy go znalezli. Rhyme spojrzal na mape. -Skoro przewozil zaopatrzenie do miejsca, w ktorym przetrzymuje Mary Beth, nie moze byc ono daleko od wody. Gdzie, plynac na zachod, jest najblizsze miejsce, w ktorym moglby sie zaszyc, a ktore na daje sie do zamieszkania? -Dosc daleko. Przynajmniej pietnascie kilometrow - odparl Bell, pokazujac palcem na mapie. -Na pewno na polnocnym brzegu Paauenoke. Na poludniowym zabudowa jest dosc gesta. Ktos by go tu za uwazyl. -Zastanawia mnie ten most. Hobeth. Jak wygladaja brzegi rzeki w jego okolicach? -spytal Rhyme. -Piaszczyste lachy. Bardzo rozlegle. Most ma kilkanascie metrow wysokosci, wiec prowadzace do niego wiadukty sa bardzo dlugie. Podejrzewasz, ze Garrett bedzie musial wplynac na glowny nurt, by sie pod nim przedostac? -domyslil sie Bell. -Zgadza sie. Przy budowie dojazdow do mostu napewno zasypali mniejsze odnogi. Bell pokiwal glowa. -Przekonales mnie - rzekl. -Niech Lucy z reszta towarzystwa natychmiast tam jada. Na most. Aha, zadzwon tez do Henryego Davetta. Powiedz mu, ze znow po trzebujemy jego pomocy. Sachs, badz ostrozna, zaklinal w myslach Rhyme. To tylko kwestia czasu. Na pewno wymysli cos, by cie sklonic do zdjecia mu kajdankow. A potem zaciagnie cie na jakies odludzie. Az wreszcie dobierze sie do twojej broni... Chlopak ma cierpliwosc modliszki. GARRETT znal rzeke Paauenoke jak wlasna kieszen. Wciaz wplywal w odnogi, ktore wydawaly sie slepymi zaulkami, ale za kazdym razem trafial do nastepnych kanalow, cieniutkich jak pajeczyna, ktore prowadzily ich na zachod. -Spojrz! -zawolal, pokazujac jej owada, ktory skakal po powierzchni wody. -To nartnik - wyjasnil Amelii, gdy przeplywali obok niego. -Owady sa od nas wazniejsze. Mam na mysli to, ze bez nas Ziemia moglaby istniec, a bez nich nie - powiedzial z przejeciem i powaga. Przygladajac mu sie, Amelia nie mogla powstrzymac sie od mysli, ze ktos, kogo tak fascynuja zywe istoty, i kto je tak - na swoj dziwaczny sposob - kocha, nie moglby byc gwalcicielem i zabojca. Garrett wydostal sie wreszcie z labiryntu odnog i wplynal na glowny nurt rzeki, trzymajac sie blisko brzegu. Amelia spojrzala do tylu, na wschod, wypatrujac scigajacych ich lodzi policyjnych. Zobaczyla jedynie jedna z wielkich barek Davetta, daleko za nimi. Garrett przedostal sie do niewielkiej zatoczki i zza zwisajacych galezi wierzbowych zaczal uwaznie przypatrywac sie widniejacemu przed nimi mostowi. -Musimy pod nim przeplynac - rzekl. -Nie ma innej drogi. Mogli sie tam na nas zaczaic. Dobil do brzegu i zgasil silnik, po czym wyskoczyl z lodzi, odlaczyl motorek i schowal go w zaroslach. Nastepnie wyjal z lodzi kempingowa lodowke i butle z woda, przywiazal wiosla do lawek zatluszczona linka, poczym oproznil szesc butli i zakrecil je na powrot. Na koniec wszedl po kolana do wody. -Musisz mi pomoc - rzekl do Amelii. -Obrocimy lodz do gory dnem. Pod spod wlozymy puste butle. Beda ja unosic na powierzchni. Amelia Sachs zrozumiala, co Garrett chce zrobic. Ukryja sie pod lodzia i przeplyna w ten sposob pod mostem. Niewielkie sa szanse, by ktos stojacy na nim dojrzal niewielki ciemny kadlub w wodzie. Kiedy zas mina most, odwroca znow lodz i powiosluja do Mary Beth. Garrett otworzyl lodowke kempingowa i wyciagnal z niej foliowa to rebke. -Tutaj wlozymy nasze rzeczy - rzekl, po czym wrzucil do niej "Miniaturowy swiat". Amelia Sachs wlozyla do folii swoj portfel i pistolet. Wpuscila koszulke w spodnie i zatknela torebke za dekolt. -Moglabys mi zdjac kajdanki? Nic zlego nie zrobie. Przysiegam. Choc niechetnie, Amelia siegnela po kluczyk i rozkula Garretta. MARY Beth uczyla sie na studiach, ze podczas wojny Indianie z plemienia Weapemeokow, dawni, rdzenni mieszkancy Karoliny Polnocnej, dobijali rannych wrogow uderzeniem maczugi w glowe. Maczuga taka skladala sie z duzego oblego kamienia, osadzonego w rozszczepionym koncu grubego kija i przymocowanego skorzanym rzemieniem. Byla to bardzo grozna bron. Maczuga, ktora Mary Beth wlasnie przygotowywala, z pewnoscia bedzie rownie zabojcza jak te, ktorymi, zgodnie z jej teoria, Indianie z plemienia Weapemeokow wybili osadnikow z Roanoke podczas rozstrzygajacej bitwy, w miejscu zwanym dzis Blackwater Landing. Mary Beth wykonala swoja maczuge z dwoch nog starego krzesla stojacego w chacie i kamienia, ktory znalazla w piwniczce. Przymocowala go starannie dlugimi paskami dzinsu oderwanymi z koszuli. Kilka razy zamachnela sie swym dzielem, zadowolona z przewagi, jaka ta bron dawala jej nad napastnikiem. Podeszla do drzwi i uderzyla w nie kilka razy w poblizu zamka. Nawet sie nie poruszyly. Coz, spodziewala sie tego, ale najwazniejsze bylo to, ze przywiazala kamien bardzo solidnie. Nie obluzowal sie. -TAM jest lodz! Lucy az podskoczyla, stojac w cieniu drzewa na brzegu Paauenoke w poblizu mostu Hobeth, i polozyla dlon na kaburze. -Gdzie? -spytala. -O, tam! -pokazal palcem Jesse Corn. -Plynie do gory dnem. -Aha, ledwie ja widac. Masz swietny wzrok. -Myslicie, ze to oni? Wywrocila im sie? -spytal Troy Williams. -Nie. Podejrzewam, ze ukryli sie pod nia - rzekl Jesse. -Kiedy bylem dzieckiem, robilismy to samo. Bawilismy sie tak w lodz podwodna. -Co w takim razie robimy? -spytala Lucy - Nie dopadniemy ich bez lodzi. Ned Spoto zdjal z siebie pas z pistoletem i wreczyl go Jesseemu. -Podplyne do nich i przyciagne lodz do brzegu. -Bedziemy cie oslaniac. -Sa w wodzie. Raczej nie maja mozliwosci, by kogos postrzelic - za uwazyl Jesse. -Ale nie bedziemy ryzykowac - zdecydowala Lucy. -Ned, nie obracaj lodzi. Podciagnij ja tylko na brzeg. Troy, ty stan pod tamta wierzba. Jesse i ja zostaniemy na brzegu. W razie czego wezmiemy ich w ogien krzyzowy. Ned sciagnal buty i koszule, po czym wszedl do wody. Lucy pomyslala sobie, ze Amelia Sachs musi sie niezle meczyc pod ta lodzia. Miala zas nadzieje, ze meczy sie potwornie. Ned poplynal zabka w strone lodzi, starajac sie nie robic gwaltownych ruchow. Lucy wyciagnela swojego smitha wessona z kabury. Troy stanal za wierzba, celujac z karabinu, gotow do strzalu. Lodz znajdowala sie jakies dziesiec metrow od nich, na samym srodku rzeki. Ned szybko pokonywal dzielacy go od niej dystans. Jeszcze chwila i... Huk wystrzalu byl ogluszajacy. Lucy az podskoczyla, widzac wode rozbryzgujaca sie metr od glowy Neda. -Co sie dzieje? -krzyknela, wypatrujac strzelca. -Kto strzela? -wrzasnal Troy, kucajac. Ned zniknal pod woda. Drugi strzal. Bryzgi wody. Troy spanikowal. Zaczal strzelac do lodzi. Kazdy z siedmiu naboi mieszczacych sie w magazynku ugodzil w kadlub. -Nie! -krzyknal Jesse. -Pod lodzia sa ludzie! -Skad padaja strzaly? -wolala Lucy. -Nie widze! Kto strzela? -Gdzie jest Ned? -goraczkowal sie przerazony Troy. -Dostal? -Nie widze go - odkrzyknela Lucy. -Oslaniaj mnie! Ruszyla pedem w strone brzegu. Nagle, gdy byla juz blisko, nad woda pojawila sie glowa Neda. Z trudem lapal powietrze. -Pomoz mi! -krzyknal ostatkiem sil. Byl przerazony. Wbiegajac do wody, Lucy schowala bron do kabury. Podplynela, chwycila Neda za reke i wyciagnela go na brzeg. -Kto, do diabla... -wystekal, dyszac ciezko Ned. -Nie mam pojecia - odparla, wciagajac go miedzy zarosla. Ned upadl na ziemie, kaszlac i wypluwajac wode. Na szczescie nie oberwal. Wkrotce dolaczyli do nich Troy i Jesse. Przykucneli, wpatrujac sie w potworne dziury w kadlubie lodzi. -Nie mieli najmniejszych szans. Nie zyja - szepnal Jesse. Lodz dryfowala w ich strone. Doplynela do zwalonego drzewa cedrowego na wpol zanurzonego w wodzie i zatrzymala sie. Blady i roztrzesiony Jesse zerknal na Lucy, a ta skinela glowa. Podczas gdy pozostala trojka celowala w lodz z broni, Jesse podszedl, brodzac, i odwrocil ja. Wypadlo z niej kilka roztrzaskanych, plastikowych butli na wode. Ani sladu Amelii i Garretta. -Wyprowadzili nas w pole -jeknal Ned z gorycza w glosie. -To byla pulapka. Lucy nie podejrzewala, ze jej gniew moze osiagnac jeszcze wyzszy poziom, ale tak wlasnie sie stalo. Zlosc targala nia jak elektryczne wstrzasy. -Wiem, co zrobimy. Posluchajcie! -rzekla zdecydowanym glosem. -Robi sie pozno. Bedziemy szli do zmroku. Potem rozbijemy oboz. Dzim przysle nam wszystko, co bedzie potrzebne na noc. Przyjmujemy zalozenie, ze to oni do nas strzelali, i w zwiazku z tym bedziemy dzialac odpowiednio do sytuacji. Teraz przejdziemy mostem na druga strone i poszukamy sladow. Gotowi? -Tak. -Jasne. -W takim razie ruszamy. -O MALO nie trafiles Neda! -Nic podobnego - zachnal sie Harris Tomel. -Mowilem wyraznie, zeby ich wystraszyc, a nie strzelac do nich! -krzyknal na niego Culbeau. -Nie mialem najmniejszego zamiaru nikogo trafic. Wiem, co robie. Rich Culbeau, Tomel i OSarian posuwali sie wzdluz polnocnego brzegu rzeki. Choc Culbeau wsciekal sie na Tomela, ze strzelil zbyt blisko policjanta, w glebi duszy byl calkiem zadowolony. To skutecznie odstraszy Lucy i jej kolegow. Beda teraz uwazac na kazdy krok, przez co z pewnoscia ich posuwanie sie do przodu bedzie znacznie wolniejsze. Maszerowali juz dwadziescia minut. -Jestes pewien, ze chlopak idzie w tym kierunku? -zwrocil sie Tomel do Culbeau. -Tak. -Ale nie masz pojecia, dokad? -Gdybym mial, poszedlbym prosto tam, prawda? Nie obawiaj sie. Znajdziemy ich. Wkrotce doszli do zakretu Paauenoke. Brzeg tutaj byl bardzo wysoki i widac bylo rzeke na wiele kilometrow naprzod. -Spojrzcie! Dom! Zaloze sie, ze wlasnie tam poszli. -Na pewno - skinal glowa Culbeau. -Chodzmy. POLTORA kilometra od mostu Hobeth w dol rzeki nurt Paauenoke gwaltownie zakreca na polnoc. Przy brzegu jest bardzo plytko, a w za kolu pietrza sie niesione nurtem smiecie i kawalki drewna. To tu wlasnie prad wyniosl dwojke ludzi. Amelia Sachs wypuscila z rak plastikowa butle, swe prowizoryczne kolo ratunkowe. Prostujac kolana, zorientowala sie, ze sa na plyciznie. Wstala, z trudem utrzymujac sie na nogach. Garrett, ktory doplynal chwile pozniej, pomogl jej wydostac sie na blotnisty brzeg. Wspieli sie po niewielkiej skarpie porosnietej krzakami i upadli, ciezko dyszac, na trawiasta polane. Amelia wyciagnela zza koszulki plastikowa torebke. Do srodka dostalo sie troche wody, ale szkody nie byly powazne. Podala Garrettowi jego ksiazke o owadach i otworzyla bebenek rewolweru, po czym oparla go o kamien, by wysechl. Jej podejrzenia co do planow Garretta nie sprawdzily sie. Podlozyli puste butle plastikowe pod lodz, by utrzymywala sie na wodzie, poczym chlopak wypchnal ja na srodek rzeki. Nastepnie polecil jej, by obciazyla sobie kieszenie kamieniami, co tez i sam zrobil. Potem pobiegli brzegiem, mineli plynaca do gory dnem lodz i zanurzyli sie w rzece. Kazde z nich trzymalo wypelniona do polowy plastikowa butle, by latwiej utrzymywac sie na powierzchni. Poniewaz kieszenie mieli obciazone kamieniami, nad wode wystawaly im tylko twarze. Poplyneli z nurtem, wyprzedzajac lodz. -Tak wlasnie robi pajak topik - wyjasnil Amelii Garrett. - Zachowuje sie jak nurek. Nosi ze soba banke powietrza. Powiedzial jej tez, ze jesli na moscie nie bedzie policji, poczekaja na lodz, wyciagna ja na brzeg, wyleja z niej wode i poplyna dalej. Jesli zas policjanci zaczaja sie na moscie, lodz przyciagnie ich wzrok, wobec czego nie zauwaza plynacych przed nia Amelii i Garretta. Mial racje. Mineli most bezpiecznie. Jednak Amelia Sachs wciaz byla roztrzesiona tym, co stalo sie chwile pozniej. Policjanci, choc nie sprowokowani, zaczeli strzelac do lodzi. Och, Rhyme, ale narozrabialam, pomyslala. Wiedziala jednak, ze nie ma juz odwrotu. Musi ciagnac to dalej, kontynuowac te szalona gre. -Dokad teraz idziemy? -spytala. -Widzisz ten brazowy domek ze spadzistym dachem, tam, nad rzeka? -To tam jest Mary Beth? -Nie. W tej chwili jest pusty. Ale jest tam lodka, ktora mozemy po zyczyc. A poza tym wysuszymy sie i cos zjemy. Coz znaczy wlamanie sie do cudzego domku wobec wszystkiego, co juz wydarzylo sie od rana? Garrett wstal, po czym schylil sie i podniosl rewolwer. Amelia zastygla, patrzac, jak obraca nim w dloni z niepokojaca wprawa. Po chwili jednak podal jej bron. -Chodzmy! -rzekl. Amelia Sachs wlozyla rewolwer do kabury, czujac, jak serce mimo wszystko wciaz galopuje jej w piersi. Ruszyli w strone domku. -Sa wsciekli. Mam na mysli policjantow. I nadal nas scigaja. Sa uzbrojeni - rzekl Garrett po chwili. -Chcesz cos wiedziec? Wlasnie rozmyslalem o cmie, pawicy gruszowce. -I co? -spytala, wciaz majac w pamieci huk strzalow skierowanych do niej i chlopaka. To Lucy Kerr starala sie ich zabic. -Chodzi mi o zabarwienie jej skrzydel - wyjasnil Garrett. -Kiedy je rozposciera, wygladaja jak oczy zwierzecia. Niezle, prawda? W kacikach tych oczu sa nawet biale plamki, zupelnie jakby swiatlo odbijalo sie w teczowce. Kiedy ptaki patrza na nie, wydaje im sie, ze widza lisa lub kota i uciekaja -powiedzial, ogladajac sie za siebie, w strone rzeki. -Musimy cos zrobic, zeby szli wolniej. Jak blisko, twoim zdaniem, sa za nami? -Bardzo blisko - odparla Amelia Sachs. I sa uzbrojeni. -To ONI - stwierdzil Rich Culbeau, przygladajac sie sladom stop na blotnistym brzegu. -Zostawili je niedawno - dziesiec, moze pietnascie minut temu. Wszyscy trzej poszli sciezka w strone brazowego domku. Sprawial bardzo mile wrazenie. Culbeau pomyslal, ze to pewnie czyjs domek letniskowy. Wyszli sposrod drzew na rozlegla polane otaczajaca domek. Dobre piecdziesiat metrow. Tyle beda musieli przebyc bez oslony drzew. Bedzie trudno. -Myslisz, ze sa w srodku? -spytal OSarian, sciskajac w reku kolta. -Nie wiem... Uwaga! Padnij! Wszyscy trzej przylgneli do ziemi. -Widzialem kogos na parterze. W oknie po lewej - szepnal Culbeau, lustrujac budynek przez celownik strzelby. -Slabo widac, bo w oknach sa zaluzje. Ale na pewno ktos tam sie poruszyl - dodal, przenoszac wzrok na drugie okno. -Cholera! -syknal i przylgnal do ziemi. -Co takiego? -spytal zaniepokojony OSarian. -Nie podnos glowy! -rozkazal mu Culbeau. -Maja karabin z celownikiem. Mierza do nas. Z okna na pietrze. Niech to szlag trafi! Cala polana jak na dloni. -Co robimy? Czekamy, az zrobi sie ciemno? -spytal Tomel. -Z panna Lucy-policjantka drepczaca tuz za plecami? -Jesli bedziemy strzelac, policjanci uslysza i zaraz tu przyleca - po wiedzial OSarian. -Moim zdaniem, powinnismy zajsc dom z boku i sprobowac dostac sie do srodka. Sciany zaglusza huk. -Ale to zabierze nam dobre pol godziny - zaprotestowal Tomel. OSarian uwaznie przyjrzal sie domkowi. -W takim razie musimy dostac sie tam szybciej niz w pol godziny. STEVE Farr wprowadzil Henryego Davetta do zaimprowizowanego laboratorium. Przedsiebiorca podziekowal Farrowi, ktory wycofal sie na korytarz. -Henry, dziekuje, ze sie tu pofatygowales - rzekl Rhyme. -Mam mnostwo nowych sladow, ale nic mi one nie mowia. Mam nadzieje, ze znow mi pomozesz. Davett usiadl. -Zrobie wszystko, co w mojej mocy. Rhyme skinal glowa w kierunku tablicy na scianie. -Moglbys sie przyjrzec tej liscie po prawej? -Byla to lista substancji znalezionych na rzeczach Garretta pochodzacych z aresztu. -Niezla lamiglowka, prawda? -rzekl Davett zniecheconym tonem, uwaznie studiujac tresc tablicy. -Tak wlasnie wyglada moja praca - odparl Rhyme. -Na ile moge spekulowac? -Bez ograniczen. Davett zastanowil sie przez moment. -Karolinskie Oczka - rzekl w koncu. -Co to takiego? -To taka nasza miejscowa nazwa. Chodzi o uksztaltowanie terenu typowe dla Wschodniego Wybrzeza, spotykane w obu Karolinach. Glownie sa to owalne jeziora slodkowodne, o glebokosci okolo metra. Moga miec powierzchnie od paru tysiecy metrow kwadratowych do kilkuset hektarow. Ich dno to glownie glina i torf, czyli to, co na tablicy. -Przeciez glina i torf sa bardzo powszechne w tych okolicach - stwier dzil Ben. -Owszem - przyznal Davett. -Gdybyscie znalezli tylko te dwie rzeczy, nie mialbym pojecia, skad pochodza. Ale znalezliscie jeszcze cos innego. Wokol tych jeziorek rosna setki roslin owadozernych, pewnie dla tego, ze nad woda roja sie owady. Skoro znalezliscie rosiczki, gline i torf, to chlopak z pewnoscia spedzil duzo czasu nad Karolinskimi Oczkami. Davett wstal i podszedl do mapy. Zakreslil na niej palcem rozlegla okolice rozciagajaca sie na zachod od Tanners Corner. -Tego typu jeziorka znajduja sie glownie tu, przed wzgorzami. Na twarzy Rhymea odmalowalo sie zniechecenie. Zakreslony obszar mial pewnie ze dwadziescia kilometrow kwadratowych. Davett zapisal numer telefonu na wizytowce. -Musze juz wracac do domu - rzekl. -Czeka na mnie rodzina. Mozesz do mnie jednak dzwonic o dowolnej porze. Szkoda, ze nie bylem w stanie wiecej wam pomoc. Rhyme podziekowal mu i wrocil do studiowania tablic. Po DWUDZIESTU minutach mozolnego przedzierania sie przez zarosla, Rich Culbeau i Harris Tomel dotarli bezpiecznie do bocznej werandy domku. Sean OSarian zostal na miejscu, wyciagnawszy sie na ziemi z karabinem, by w razie potrzeby powstrzymac Lucy i jej kolegow, strzelajac im nad glowami, gdyby tylko pojawili sie na sciezce wiodacej do domku. -Gotow? -spytal Culbeau Tomela, a ten skinal glowa. Culbeau ostroznie obrocil galke w drzwiach i pchnal je, trzymajac bron w pogotowiu. Weszli do srodka. Z pietra dochodzily glosy i muzyka rockowa. Powoli ruszyli w glab domu. Przed nimi byla kuchnia, w ktorej oknie Culbeau wczesniej dostrzegl przez celownik jakis ruch. Ruchem glowy wskazal pokoj. -Chyba nas nie uslyszeli - rzekl Tomel. Muzyka grala dosc glosno. -Wchodzimy razem. Celuj w nogi, najlepiej w kolana. Musimy z nich najpierw wydusic, gdzie jest Mary Beth. -A co z kobieta? Culbeau zastanowil sie przez chwile. -Moze dobrze bedzie ja zachowac przy zyciu jeszcze przez chwile. Wiesz, po co. Tomel skinal glowa. -Raz, dwa... trzy! -Wskoczyli do kuchni i o malo nie zastrzelili prezentera pogody na wielkim ekranie telewizora. Stojac w pozycji do strzalu, rozejrzeli sie blyskawicznie dookola. Ani sladu chlopaka i kobiety. Culbeau zerknal na telewizor. Nagle uswiadomil sobie, ze on tu wcale nie pasuje. Zostal najwyrazniej przyciagniety z saloniku i ustawiony przed kuchenka. Culbeau wyjrzal na zewnatrz przez zaluzje. -Cholera! Ustawili tu telewizor, bysmy patrzac z daleka, mieli wrazenie, ze ktos tu jest -syknal i pobiegl schodami na gore. -Poczekaj! -zawolal za nim Tomel. -Oni tam moga byc. Maja bron! Jednak, oczywiscie, nikogo na gorze nie bylo. Culbeau otworzyl kopniakiem drzwi sypialni i znalazl tam to, co juz go wcale nie zdziwilo: kawalek cienkiej rury z przytwierdzona do niej tasma klejaca butelka po piwie. -Widzisz, jaki piekny karabin z celownikiem optycznym! -ryknal. -Zrobili nas w konia. A Lucy i reszta beda tu pewnie za piec minut. Zjezdzamy stad! ZAPADAL juz zmierzch. Garrett Hanlon powioslowal do brzegu. -Musimy gdzies wysiasc, zanim zrobi sie zupelnie ciemno. Amelia Sachs zauwazyla, ze krajobraz sie zmienil. Drzewa byly coraz mniejsze, a wokol brzegow ciagnely sie moczary. Chlopak ma racje. W takim miejscu nietrudno znalezc sie na srodku bagniska. -Daleko zawedrowalam od Brooklynu - westchnela. Garrett pstryknal paznokciami. -Bardzo cie to martwi? -spytal. -Zebys wiedzial. -Owady tez tego nie cierpia. Nie maja nic przeciwko ciezkiej pracy i walce, ale dostaja szalu, kiedy znajda sie w nieznajomym miejscu. Zupelnie tak jak ja, pomyslala Amelia. Jakbym nalezala do owadziego klubu. Garrett zmruzyl oczy, wpatrujac sie w mrok. -Pojdziemy ta sciezka. Zaprowadzi nas do przyczepy, w ktorej czasami nocuje. Wskoczyl do wody i wciagnal lodz na brzeg. Amelia wysiadla z niej i poszla za chlopakiem przez las. Mimo ciemnosci doskonale znal droge. -Skad wiesz, ktoredy isc? -spytala. -Jestem jak motyl tropikalny. Mam doskonaly zmysl orientacji. -Motyl tropikalny? -To sa takie motyle, ktore wedruja tysiace kilometrow i nigdy nie za bladza. Sa fantastyczne. Kieruja sie sloncem i swietnie umieja korygowac trase w zaleznosci od tego, gdzie slonce znajduje sie nad horyzontem. A kiedy robi sie ciemno, kieruja sie polem magnetycznym Ziemi. Podazyli dalej przez las, a potem wyszli na droge. Po mniej wiecej dziesieciu minutach dotarli do sciezki wsrod drzew, prowadzacej do malej polanki, na ktorej stala stara przyczepa mieszkalna. W ciemnosciach nie bylo widac jej wyraznie, ale Amelia zorientowala sie, ze przyczepa jest stara, pordzewiala i opleciona bluszczem. -To twoja przyczepa? -spytala. -Nikt tu nie mieszka od wielu lat, wiec mozna powiedziec, ze jest moja. Mam do niej klucz, ale zostawilem go w domu. Chlopak otworzyl okno i wspial sie przez nie do srodka, po czym otworzyl drzwi od wewnatrz. Sachs weszla do przyczepy. Garrett znalazl zapalki i zapalil lampe gazowa, dajaca przyjemne pomaranczowe swiatlo. Otworzyl szafke w malenkiej kuchni i zajrzal do niej. -Mam spaghetti "Farmer John" i fasole z puszki. Kiedy chlopak przygotowywal jedzenie, Amelia rozejrzala sie po przyczepie. Kilka krzesel, stol, gumowy materac w sypialni. Garrett powiesil w oknach zatluszczone szmaty, by z zewnatrz nie bylo widac zapalonego swiatla. Wyszedl na chwile z przyczepy i wrocil z zardzewialym metalowym kubkiem pelnym wody, pewnie deszczowki. Podal go Amelii. -Nie, dziekuje. Czuje sie tak, jakbym wypila polowe Paauenoke. Garrett lyknal wody, po czym podgrzal jedzenie na malym palniku zamontowanym na butli z gazem. W kolko nucil sobie pod nosem dziwaczna piosenke: "Farmer John, Farmer John, swieze dania Farmer John...". Byla to tylko zaslyszana reklama radiowa lub telewizyjna, ale brzmiala jak nie z tej ziemi, ze Amelia odetchnela z ulga, kiedy zamilkl. Garrett przelozyl jedzenie do dwoch miseczek i podal jej lyzke. Jedli w ciszy. Nagle do uszu Amelii dobiegl ochryply, cienki odglos. - Co to? -spytala. -Cykady? -Tak. Tylko ich samce wydaja takie dzwieki. -Garrett, dlaczego tak lubisz owady? -spytala Amelia. -Nie mam pojecia. Po prostu je lubie. -Podrapal sie po czerwonej plamie po oparzeniu trujacym bluszczem. -Chyba zainteresowalem sie nimi po smierci rodzicow. Bylem strasznie zalamany. Zupelnie zdezorientowany. Wszystko mi sie mieszalo w glowie. Psycholog szkolny powiedzial, ze to z powodu smierci rodzicow i siostry i ze powinienem ciezko pracowac, by sie z tego otrzasnac. Ale wcale mi to nie wychodzilo. Chodzilem wciaz na bagna albo do lasu i czytalem. Przez caly rok nie robilem nic innego. Wciaz przenosili mnie z jednej rodziny za stepczej do nastepnej. Ktoregos dnia przeczytalem cos fantastycznego. Tu, w tej ksiazce. Kartkujac "Miniaturowy swiat", znalazl odpowiednia strone i pokazal Amelii. Byl tam zakreslony fragment pod naglowkiem "Cechy zdrowych istot": Zdrowa istota stara sie rosnac i rozwijac. Zdrowa istota stara sie przezyc. Zdrowa istota stara sie przystosowac do otoczenia. -Przeczytalem to i pomyslalem: O rany, moglbym taki byc. Mogl bym znow byc zdrowy i normalny. Zaczalem usilnie starac sie postepowac wedlug tych zasad. Poczulem sie lepiej. Zupelnie jakby ta ksiazka ocalila mi zycie. Pewnie dlatego owady sa mi tak bliskie. Wiele mnie nauczyly o zyciu... - Umilkl na chwile, po czym dodal: - Insekty nigdy nie odchodza. -Co masz na mysli? Garrett odlozyl ksiazke. -Zauwaz, jesli zabijesz jednego, jest ich wciaz mnostwo dookola. Wiesz, co to jest reinkarnacja? Powtorne zycie? Sachs skinela glowa. -Wszystko zaczelo sie od motyli. Gasienica nigdy naprawde nie umiera. Staje sie tylko czyms innym. To smutne, kiedy ludzie odchodza, bo odchodza na zawsze. Gdyby moi rodzice i siostra byli owadami, to po ich smierci wokol mnie byloby mnostwo podobnych istot i nigdy nie zostalbym sam. -Nie masz zadnych przyjaciol? Garrett wzruszyl ramionami. -Mary Beth. Tylko ja. -Bardzo ja lubisz, prawda? -Wyjatkowo. Uratowala mnie przed tym chlopakiem, ktory chcial mi zrobic cos naprawde okropnego. Rozmawia ze mna - zamyslil sie. -Chyba to lubie w niej najbardziej. Tak sobie mysle, ze za kilka lat, kiedy bede starszy, moze zechce chodzic ze mna. Moglibysmy pojsc do kina. Albo pojechac na piknik. Kiedys ja widzialem na pikniku. Byla ze swoja matka i przyjaciolmi. Swietnie sie bawili. Przygladalem im sie godzinami. Usiadlem pod drzewem i udawalem przed samym soba, ze jestem z nimi. Zdarza ci sie jezdzic na pikniki? -Jasne. -Ja tez czesto jezdzilem z rodzina. To znaczy z moja prawdziwa rodzina. Bardzo to lubilem. -I myslisz, ze bedziecie jezdzili z Mary Beth na pikniki? -Moze - powiedzial Garrett, po czym pokrecil glowa i usmiechnal sie smutno. -Ale raczej nie. Mary Beth jest bardzo madra dziewczyna i znacznie starsza odemnie. Moze kiedys zostaniemy przyjaciolmi. Ale nawet jesli nie, zalezy mi tylko na niej i na jej bezpieczenstwie. Zostanie ze mna, az bedzie zupelnie bezpieczna. Albo kiedy ty i twoj przyjaciel, o ktorym wszyscy mowia, ten na fotelu inwalidzkim, wywieziecie ja gdzies, gdzie nic jej nie bedzie grozilo... Garrett zamilkl. -Ze strony tego czlowieka w kombinezonie? -spytala Amelia. Chlopak pokiwal glowa. -Zgadza sie. -Pojde po wode. -Chwycila metalowy kubek i wyszla na zewnatrz. Zbiornik na deszczowke byl przykryty gesta siateczka. Podniosla ja i zaczerpnela wody. Byla slodkawa w smaku. "Albo kiedy ty i twoj przyjaciel, o ktorym wszyscy mowia: ten w fotelu inwalidzkim, wywieziecie ja gdzies daleko stad, gdzie nic jej nie bedzie grozilo...". Jedno wyrazenie rozbrzmialo echem w jej glowie: ten na fotelu in walidzkim. Wrocila do przyczepy, rozejrzala sie po jej ciasnym wnetrzu. -Garrett, moglbys cos dla mnie zrobic? Mozesz tam usiasc? Przyjrzal sie jej z zastanowieniem, po czym podszedl do starego fotela i usiadl w nim. Amelia przyniosla rattanowe krzeslo stojace w kacie i postawila je przed chlopakiem. -Pamietasz, o czym doktor Penny rozmawial z toba w areszcie? Pamietasz puste krzeslo? -Mam mowic do krzesla? -spytal, zerkajac na nia niepewnie. -Zgadza sie. Chce cie prosic, bys zrobil to jeszcze raz. Mozesz? Garrett spogladal na krzeslo przez dluzsza chwile. -Dobrze - rzekl wreszcie. Amelia przypomniala sobie, jak doktor Penny namawial Garretta, by wyobrazil sobie, ze na krzesle naprzeciwko niego siedzi Mary Beth. Choc nie chcial mowic do Mary Beth, najwyrazniej pragnal z kims po rozmawiac. Och, Rhyme, rozumiem doskonale, dlaczego wolisz dowody rzeczowe. Moim zdaniem, jednak Garrett Hanlon chowa przed nami wiecej tajemnic, niz na to wskazuja dowody. -Spojrz na to krzeslo - poprosila. -Kogo chcialbys na nim zobaczyc? Chlopak pokrecil glowa. -Nie wiem. Amelia podsunela krzeslo blizej w jego strone i usmiechnela sie za checajaco. -Pomysl. -Nie wiem. Moze... mojego ojca. -Twojego prawdziwego ojca? Garrett przytaknal. Byl podenerwowany. Pstrykal paznokciami. Spogladajac na jego strapiona twarz, Amelia zdala sobie z zaniepokojeniem sprawe, ze nie ma pojecia, co dalej robic. Mimo to postanowila nie rezygnowac. Rhyme czesto krytykowal ja za to, ze jest zbytnio wyrozumiala dla ludzi i przestrzegal, ze moze sie to zle dla niej skonczyc. Amelia Sachs uwazala jednak, ze najwazniejsze dowody to te, ktore tkwia w sercu czlowieka. -Jak twoj ojciec mial na imie? -spytala. -Stuart. Stu. -Dobrze sie rozumieliscie? -Lepiej niz wiekszosc moich kolegow ze swoimi ojcami. Ich ojcowie zawsze na nich krzyczeli. No wiesz: "Dlaczego masz taki balagan w po koju? ", "Dlaczego nie odrobiles lekcji" i tym podobne. Natomiast moj tata byl dla mnie bardzo dobry. Do czasu, az... -glos mu sie zalamal. -Nie chce ci o tym opowiadac. -Nie musisz mnie opowiadac. Opowiedz swojemu tacie - rzekla, robiac ruch glowa w strone krzesla. -Wyobraz sobie, ze przed toba siedzi twoj ojciec. Chlopak pochylil sie do przodu, spogladajac na krzeslo niemal z lekiem. Przez chwile w jego spojrzeniu odmalowala sie tak gleboka tesknota, ze Amelii omal nie poplynely z oczu lzy. -No, dalej, Garrett! Opowiedz mi o nim. Powiedz, jak wygladal. Jak sie ubieral. Po dlugiej chwili milczenia chlopak odezwal sie wreszcie: -byl wysoki i dosc szczuply. Mial ciemne wlosy. Ubieral sie bardzo elegancko. Nie mial nawet dzinsow. Zawsze nosil koszule z kolnierzykami i spodnie z mankietami. -Na twarzy Garretta odmalowal sie lekki usmiech. -Czasami przytykal sobie cwiercdolarowke do spodni i puszczal ja wzdluz nogawki. Jesli wpadla do mankietu, wtedy dostawalem ja ja albo moja siostra. Na Boze Narodzenie zawsze robil to samo ze srebrnymi dolarami i powtarzal tak dlugo, az wpadly do mankietow, a potem dawal je nam. Srebrne dolarowki w sloju z osami, przypomniala sobie Amelia. -Mial jakies hobby? Uprawial jakis sport? -Nie, zadnych sportow. Uwielbial czytac. Glownie ksiazki historyczne i przyrodnicze. -Wyobraz sobie, ze siedzi teraz przed toba i cos czyta. Odklada ksiazke i spoglada na ciebie. Masz teraz okazje, by cos mu powiedziec. Co chcialbys mu powiedziec? Garrett wzruszyl ramionami i pokrecil glowa. Rozejrzal sie uwaznie po przyczepie. Amelia nie miala zamiaru teraz przerywac. -Pomyslmy o czyms konkretnym, z czego chcialbys mu sie zwierzyc. O jakiejs przykrej sprawie. O czyms nieprzyjemnym dla ciebie. Czy bylo cos takiego? -Chyba tak. -Co to bylo? Powiedz mu, Garrett. -No... tego wieczoru... kiedy zgineli... Amelia poczula ciarki na plecach. -Co takiego wydarzylo sie tego wieczoru? -Jechali akurat samochodem na obiad. To bylo w srode. W kazda srode jezdzilismy do restauracji Benniganow. Ja zawsze zamawialem paluszki z kurczaka. Z Kate, moja siostra, bralismy tez porcje frytek i krazkow cebulowych na spolke. Amelia nie przypuszczala, ze ujrzy w jego oczach tak wielki smutek. -Co pamietasz z tego wieczoru? -spytala. -Pamietam, ze stalem na podjezdzie. Pod domem. Oni siedzieli w samochodzie - tato, mama i siostra. Jechali na obiad. I... -Garrett przelknal glosno sline - jechali bezemnie. -Naprawde? Garrett skinal glowa. -Bylo juz pozno. Przedtem chodzilem po lesie i troche stracilem po czucie czasu. Tato nie chcial wpuscic mnie do samochodu. Byl wsciekly ze sie spoznilem. A ja tak bardzo chcialem wsiasc. Bylo okropnie zimno. Pamietam, ze caly dygotalem z zimna, oni zreszta tez. Na szybach samochodu byl mroz. Ale nie wpuscili mnie do srodka. -Moze ojciec cie nie zauwazyl, skoro szyby byly oszronione? -Nie, na pewno mnie zobaczyl. Stalem tuz przy samochodzie. Stukalem w okno. Zobaczyl mnie, ale nie otworzyl. Zmarszczyl tylko czolo i nakrzyczal na mnie. Pamietam, co wtedy myslalem. Ze on jest na mnie zly, a mnie jest zimno i nie pojade z rodzina na obiad. -Po po liczkach Garretta pociekly lzy. Amelia chciala go objac, ale zmusila sie do pozostania na miejscu. -Garrett, mow do swojego ojca. Co chcesz mu powiedziec? -Ze jest strasznie zimno - wystekal Garrett. -Jest zimno, a ja chce wsiasc do samochodu. Dlaczego nie chce mnie wpuscic do samochodu? -Nie! Powiedz to jemu! Powiedz swojemu ojcu. Wyobraz sobie, ze on tu jest. Garrett spojrzal z niepokojem na puste krzeslo. -Ja tylko chcialem pojechac z wami do restauracji! -zalkal Garrett. -Tylko tyle. Dlaczego nie wpusciles mnie do samochodu? Nie spoznilem sie tak bardzo! -Ton Garretta zmienil sie. Zabrzmiala w nim nuta gniewu. -Zamknales mi drzwi przed nosem! Byles na mnie wsciekly, chociaz nie miales powodu. Nie zrobilem przeciez nic strasznego, spozniajac sie kilka minut. Moze zrobilem cos innego? Pewnie tak. Co takiego? Dlaczego nie chciales, bym z wami pojechal? Powiedz mi, co takiego strasznego zrobilem? -Garrett z trudem panowal nad szlochem. -Wroc i powiedz mi, coz takiego strasznego zrobilem? Powiedz mi! Powiedz! Powiedz! Powiedz! Lkajac, rzucil sie na krzeslo. Z jego gardla dobyl sie ryk wscieklosci. Zamachnal sie krzeslem i uderzyl nim o podloge przyczepy. Amelia odskoczyla do tylu, patrzac z przerazeniem na ten atak furii. Garrett walil krzeslem o podloge w zapamietaniu, az roztrzaskal je na kawalki, po czym osunal sie na kolana. Amelia podeszla i objela szlochajacego rozpaczliwie i rozdygotanego chlopaka. Po kilku minutach przestal plakac. Wstal, wytarl twarz rekawem i powiedzial: -Wychodze. Po czym wyszedl. Amelia Sachs siedziala przez chwile nieruchomo. W koncu nastawila alarm w zegarku na piata rano. Czula sie zupelnie wyczerpana. Mimo to nie polozyla sie na materacu. Zgasila lampe, zdjela szmaty wiszace w oknach, po czym usiadla w fotelu. Spogladala na sylwetke Garretta majaczaca za oknem. Siedzial na pienku, z uniesiona glowa, przygladajac sie rojom swietlikow, ktore wypelnily polanke. Zaczela rozmyslac o pustym fotelu. Nie o pustym krzesle doktora Pennyego, lecz o pustym fotelu Lincolna Rhymea - o jego wozku inwalidzkim. Po to wlasnie przyjechali tu, do Karoliny Polnocnej. Rhyme postawil na szale wszystko - swoje zycie, resztke zdrowia, ich wspolne zycie, byle tylko mogl zostawic wozek inwalidzki za soba. Pusty. Przynajmniej w przenosni. Siedzac w tej rozsypujacej sie przyczepie, poszukiwana przez policje, samotnie zaciskajaca piesci, Amelia Sachs wreszcie przyznala sie sama przed soba, co niepokoilo ja w tym, ze Rhyme tak bardzo nastaje na swoja operacje. Oczywiscie bala sie, ze umrze na stole operacyjnym. Albo ze jego stan sie pogorszy. Ale nie dlatego zrobila wszystko, co w jej mocy, by go powstrzymac. Nie, nie. Najbardziej obawiala sie tego, ze operacja sie uda! Rhyme, nie rozumiesz? Nie chce, bys sie zmienil. Kocham cie takim, jakim jestes. Twoj niezwykly umysl fascynuje mnie bardziej, niz najwspanialszy kochanek. Gdybys byl taki jak wszyscy, jaka czekalaby nas przyszlosc? Nie potrzebowalbys mnie. Amelia zamknela oczy. Jednak dopiero godzine pozniej szum wiatru i odglosy wydawane przez cykady ukolysaly ja do snu, glebokiego, lecz pelnego koszmarow. -NIE wierze w to - mruknal Lincoln Rhyme. Skonczyl rozmawiac z rozwscieczona Lucy Kerr. Powiedziala mu, ze Amelia Sachs wlasnie strzelala do jednego z policjantow przy moscie Hobeth. -Nie wierze w to - powtorzyl szeptem do Thoma. Pielegniarz nie wiedzial, co odpowiedziec. -To jakies nieporozumienie - rzekl w koncu. -Amelia nigdy nie strzelilaby do policjanta, nawet chocby po to, zeby go wystraszyc. -Masz jakis pomysl? -spytal Rhymea Dzim Bell. Rhyme kiwnal glowa w kierunku tablicy, po czym podsumowal to, co wiedza o domu, w ktorym przetrzymywana jest Mary Beth. -W poblizu tego miejsca sa Karolinskie Oczka. Polowa fragmentow, ktore Garrett zaznaczyl w swojej ksiazce, dotyczy kamuflazu, a farba na jego spodniach jest koloru kory drzew, wiec prawdopodobnie obok jest las. Lampy kamfenowe uzywane byly w dziewietnastym wieku, wiec musi to byc bardzo stary budynek. Pozostale slady niewiele nam mowia. Drozdze moga pochodzic z mlyna. Wlokna bibuly skadkolwiek. Sok owocowy i cukier? Z owocow albo napoju. Zadzwonil telefon. Rhyme poruszyl palcem serdecznym lewej reki i odebral go. -Halo? -rzekl do sluchawki. -Czesc, Lincolnie... -Rozpoznal zasapany glos Mela Coopera. -Co tam masz, Mel? Potrzebuje dobrych wiadomosci. -Chodzi o ten klucz. Juz wiem, od czego on jest. -Mow! -zawolal Rhyme. -Takie klucze stosowano do przyczep mieszkalnych firmy McPherson Deluxe. Firma juz nie istnieje, ale numer seryjny na kluczu wskazuje, ze chodzi o przyczepe wyprodukowana w szescdziesiatym dziewiatym roku. -Powiedz mi, Mel, czy chodzi o przyczepe mieszkalna, czy tez typowo kempingowa, turystyczna? -Raczej o mieszkalna. Ma szesc metrow dlugosci, dwa i pol szerokosci. Trudno byloby ciagnac cos tak wielkiego. -Dzieki, Mel. Przespij sie troche. Rhyme rozlaczyl sie. Przekazal Bellowi to, czego dowiedzial sie od Coopera. -Co o tym myslisz, Dzim? Sa tu w okolicy jakies osiedla przyczep mieszkalnych? -Jest pare, ale zupelnie nie tam, gdzie kieruja sie Amelia i Garrett. Wyslac kogos, zeby sprawdzil? -Nie, nie. Garrett pewnie znalazl jakas porzucona w lesie przyczepe i zajal ja. -Rhyme zerknal na mape ze zniecheceniem. Gdzies w lesie. Na obszarze dwustu piecdziesieciu kilometrow kwadratowych. POLNOC na bagnach. Bzyczenie owadow. Cienie przelatujacych szybko nietoperzy. Sowa. Lodowato zimne swiatlo ksiezyca. Lucy i pozostali policjanci przeszli piechota szesc kilometrow dzielacych ich od drogi numer 30, gdzie czekal na nich samochod kempingowy. Bell postaral sie i uzyskal pojazd bezplatnie z wypozyczalni przyczep, a Steve Farr przyprowadzil go tu, by tropiciele mieli sie gdzie przespac. W ciasnym wnetrzu rzucili sie na kanapki z rostbefem, ktore przywiozl im Steve. Potem Lucy zadzwonila do Dzima Bella i powiedziala mu, ze dotarli sladami uciekinierow do domku letniego, do ktorego tamci sie wlamali. -Wyglada na to, ze ogladali sobie telewizje. Bylo juz jednak zbyt pozno, by isc dalej ich sladem. Postanowili wznowic poszukiwania o swicie. Lucy usiadla przy stole i wyciagnela rewolwer z kabury. -Steve, przywiozles mi to, o co prosilam? Mlody policjant siegnal do schowka w tablicy rozdzielczej samochodu kempingowego i wyciagnal z niego pudelko nabojow. Lucy usunela zaokraglone naboje z rewolweru i zastapila je nowymi, z wkleslymi czubkami, ktore powoduja znacznie dotkliwsze obrazenia ciala. Jesse Corn przygladal jej sie uwaznie. -Amelia nie jest az tak niebezpieczna - powiedzial cicho. Lucy odlozyla bron i spojrzala mu prosto w oczy. -Posluchaj, Jesse. Amelia jest zdrajczynia. Nie mozemy jej ufac. Widzialam twoja reakcje, kiedy zorientowales sie, ze nie ma jej pod lodzia. Miales ulge w oczach. Wiem, ze ja polubiles. Ale ona wykradla morderce z aresztu. Gdybys to ty byl wtedy w wodzie, a nie Ned, Amelia strzelilaby do ciebie bez namyslu. A Garrett to swir. Cud boski, ze do tej pory nie dostal jeszcze dozywocia. -Wiem, ze Garrett jest niebezpieczny. Obawiam sie o Amelie. -A ja obawiam sie o nas i o wszystkich w Blackwater Landing, o to, kogo ten chlopak ma zamiar jeszcze zamordowac i kogo zamorduje, jesli go nie zlapiemy. Chce wiedziec, czy moge na tobie polegac, Jesse. Jesse Corn zerknal na pudelko nabojow, a nastepnie na Lucy. -Mozesz. -To dobrze, bo kiedy tylko zrobi sie jasno, mam zamiar wytropic ich i aresztowac. Licze, ze wezmiemy ich zywcem. Ale to stalo sie juz tylko jedna z wielu mozliwosci. AMELIA Sachs obudzila sie o brzasku. Po nocy spedzonej w fotelu bolaly ja wszystkie miesnie i kosci. Mimo to byla dziwnie pelna optymizmu. Oslepiajace promienie slonca wdarly sie przez okna do przyczepy. Amelia wziela to za dobry znak. Dzis znajda Mary Beth i wroca z nia do Tanners Corner. Mary Beth potwierdzi wersje Garretta, a Dzim Bell rozpocznie poszukiwania prawdziwego zabojcy - mezczyzny w brazowym kombinezonie. Zobaczyla, ze Garrett obudzil sie i usiadl na wygniecionym materacu w sypialni. Spostrzegla, jak bardzo jest chudy. Powinna zadbac, by zjadl przyzwoite sniadanie - platki zbozowe, mleko, owoce -wypral ubranie, a potem wzial prysznic. Pomyslala, ze na tym wlasnie polega dbanie o wlasne dziecko. -Dzien dobry - przywitala go z usmiechem. Garrett odpowiedzial jej tym samym. -Musimy ruszac w droge - powiedzial. - Musimy dotrzec do Mary Beth. Pewnie umiera z pragnienia. Amelia wstala z krzesla. Garrett szybko wciagnal koszule. -Poustawiam naokolo kilka pustych gniazd szerszeni. Moze to ich nieco powstrzyma, jesli tu dotra - rzekl, po czym wyszedl z przyczepy, lecz powrocil juz po chwili. -To dla ciebie - rzekl niesmialo, stawiajac kolo niej na stoliku kubek z woda, a nastepnie znow wyszedl z przyczepy. Amelia wypila wode z przyjemnoscia, marzac o szczoteczce do zebow i... -To on! -dobiegl ja dosc glosny szept. Meski glos. Zamarla. Spojrzala przez okno, lecz nic nie zauwazyla. Mimo to wyraznie slyszala szept dobiegajacy zza krzakow rosnacych kolo przyczepy. -Mam go na muszce. Glos brzmial znajomo. Uznala, ze to pewnie Culbeau lub jeden z jego kolesiow. Trojka bimbrownikow wytropila ich. Zastrzela Garretta lub torturami zmusza go, by powiedzial, gdzie jest Mary Beth, zeby mogli dostac nagrode za jej znalezienie. Garrett nic nie uslyszal. Amelia widziala go wyraznie. Stal kilka metrow dalej, mocujac puste gniazdo szerszeni do sciany przyczepy. Amelia chwycila swoj rewolwer i cichutko wyszla na zewnatrz. -Garrett! -wyszeptala. Chlopak odwrocil glowe. Zobaczyl, ze Amelia macha na niego. Spojrzal odruchowo na krzaki. W jego oczach pojawilo sie przerazenie. -Nie strzelajcie, nie strzelajcie! -krzyknal rozpaczliwie. Amelia stanela w rozkroku i wycelowala w bimbrownika, ktory wyskoczyl z zarosli wprost na Garretta. Wszystko stalo sie tak szybko... Garrett upada na brzuch, krzyczac ze strachu... Amelia podnosi pistolet i dotyka palcem spustu. Mezczyzna wyskakuje z krzakow z wycelowana strzelba. Wychodzac zza rogu przyczepy, Ned Spoto z zaskoczeniem ujrzal przed soba Amelie Sachs i rzucil sie na nia z wyciagnietymi rekami. Zdumiona tym Amelia gwaltownie uchylila sie w bok. Jej rewolwer wystrzelil. W tym samym momencie zobaczyla, ze pocisk z jej rewolweru ugodzil w czolo mezczyzne, ktory wyskoczyl z krzakow. Nie byl to jednak jeden z bimbrownikow, lecz Jesse Corn. Nad jego brwia pojawila sie czarna plamka. Odrzucil glowe do tylu, a za nia wybuchla doslownie przerazajaca, rozowa banka. Osunal sie bezglosnie na ziemie. Sachs patrzyla szeroko rozwartymi oczami na jego cialo. Upadla na kolana, a z reki wypadl jej rewolwer. -O Boze - wystekal Ned, nie mogac oderwac wzroku od ciala Jesseego. Zanim jednak zdolal sie otrzasnac i siegnac po bron, Garrett rzucil sie na rewolwer Amelii. Wycelowal go w glowe Neda, wyrwal mu jego pistolet i rzucil daleko w zarosla. -Kladz sie! -wrzasnal chlopak. -Twarza do ziemi. Szybko! Ned poslusznie wypelnil polecenie. Po jego ogorzalych policzkach splywaly lzy. -Jesse! -krzyknela Lucy z pobliska. -Gdzie jestes? Kto strzelal? Garrett spojrzal na cialo, po czym minal je ostroznie i podszedl do Amelii. Objal ja. -Musimy uciekac. Kiedy nie odpowiedziala, spogladajac nieruchomo na martwego po licjanta, ktorego smierc oznaczala jej wlasny koniec, Garrett pomogl jej wstac, chwycil ja za dlon i pociagnal za soba. Znikli w zaroslach jak para kochankow szukajacych schronienia przed nadciagajaca burza. Co SIE dzieje, rozmyslal goraczkowo Lincoln Rhyme. Godzine temu, o wpol do szostej rano otrzymal wreszcie telefon od poirytowanego urzednika z Wydzialu Nieruchomosci Urzedu Podatkowego Karoliny Polnocnej. Zostal obudzony o wpol do drugiej w nocy i poproszony o zlokalizowanie dzialki, za ktora urzad nie otrzymuje od dluzszego czasu naleznych podatkow. Rodzice Garretta nie mieli przyczepy, wiec Rhyme wywnioskowal, ze skoro chlopak wykorzystuje jakas jako kryjowke, to z pewnoscia zostala ona swojego czasu porzucona, a co za tym idzie, wlasciciel nie odprowadza podatkow od gruntu, na ktorym stoi. Urzednik poinformowal go, ze w calym stanie sa dwa takie miejsca. Jedno z nich, w okolicach Blue Ridge, zostalo niedawno zlicytowane. Jesli zas chodzi o drugie, w hrabstwie Paauenoke, to nie jest ono warte zachodu, by wszczynac procedure egzekucyjna. Podal Rhymeowi adres i wskazowki, jak sie tam dostac. Rhyme zadzwonil do Lucy i powiedzial jej, gdzie powinni sie udac. Mieli dopasc uciekinierow zaraz po swicie. Jesli Amelia i Garrett beda w srodku, osacza ich i namowia, by sie poddali. Ostatnia wiadomosc, ktora Rhyme od nich otrzymal, brzmiala nastepujaco: odnalezli przyczepe i zaraz wchodza do akcji. Niezadowolony, ze jego chlebodawca prawie nie zmruzyl oka przez cala noc, Thom rozpoczal poranna rutyne: oproznienie pecherza i kiszki stolcowej, mycie zebow i pomiar cisnienia krwi. -Niedobrze - mruknal. Zbyt wysokie cisnienie krwi moglo doprowadzic w jego stanie do wylewu, jednak Rhyme zignorowal ten niepokojacy objaw. Rozpaczliwie pragnal odnalezc Amelie. Pragnal... Lincoln Rhyme podniosl wzrok. Do laboratorium wszedl Dzim Bell. Na jego twarzy malowalo sie przerazenie. Podazal za nim Ben Kerr, rownie roztrzesiony. -Co sie stalo? -spytal z niepokojem Rhyme. -Cos z Amelia? Co... -Zabila Jesseego - szepnal Bell. -Strzelila mu w glowe. Thom zamarl. Spojrzal w oslupieniu na Rhymea. -Mial wlasnie aresztowac Garretta - wyjasnil szeryf zalamujacym sie glosem. -Zastrzelila go. Oboje uciekli. -Nie, to niemozliwe - wyszeptal Rhyme. -To jakas pomylka. Bell pokrecil glowa. -Nie. Ned Spoto byl tego swiadkiem. Wcale nie twierdze, ze zrobila to specjalnie. Ned skoczyl na nia, a jej rewolwer wystrzelil. Ale mimo wszystko jest to zabojstwo. Rhyme, cala ta sytuacja nas przerosla. Oddaje sprawe w rece policji stanowej. -Poczekaj - przerwal mu Lincoln. -Prosze cie. Amelia jest zdesperowana. Przerazona. Garrett tez. Jesli wezwiesz policje stanowa, bedzie znacznie wiecej ofiar. Poleje sie mnostwo krwi. Zrobie wszystko... Nagle Bell zostal odepchniety na bok przez mezczyzne, ktory wpadl jak burza do pomieszczenia. Byl to Mason Germain. -Ty sukinsynu! -wrzasnal, rzucil sie na Rhymea, chwycil go za koszule i zaczal szarpac. -Ty wybryku natury! Przyjechales tutaj, zeby bawic sie w... -Mason! -krzyknal Bell. Wraz z Thomem ruszyli Rhymeowi na pomoc, ale Germain odepchnal ich. -...swoje gierki! Przez ciebie zginal przyzwoity facet! Zatluke cie, draniu, zatluke jak... Przerwal gwaltownie, bo wielkie rece zacisnely sie na jego klatce piersiowej i uniosly go do gory. To Ben Kerr ruszyl na pomoc Rhymeowi. Postawil rozjuszonego policjanta kilka metrow dalej, wciaz nie zwalniajac uscisku. -Kerr, zostaw mnie! -syknal Mason. -Prosze sie natychmiast uspokoic! -zazadal grzecznie Ben, po czym zerknal na Bella. Dopiero kiedy ten skinal glowa, zostawil go w spokoju. -Znajde te suke! -wrzasnal Mason z furia - Znajde ja i... -Nie znajdziesz jej, Mason - rzekl Bell. -Jesli chcesz nadal pracowac tutaj, masz sluchac moich polecen. Zalatwimy to tak, jak ja postanowie. Nie masz prawa wytknac nosa poza ten budynek. Zrozumiano? -Tak, zrozumiano, zrozumiano - zachnal sie Mason, po czym wybiegl z pomieszczenia. -Wszystko w porzadku? -spytal Bell Rhymea. Rhyme skinal glowa. Thom poprawil mu koszule i pomimo protestow Lincolna zmierzyl mu ponownie cisnienie. -Zbyt wysokie, ale da sie wytrzymac. Szeryf podszedl do okna i wyjrzal na zewnatrz. -Boze, co za koszmar. Najpierw Ed, teraz Jesse. -Dzim, prosze, pozwol mi ich odnalezc i porozmawiac z Sachs - rzekl Rhyme blagalnym tonem. -Jesli mi na to nie pozwolisz, dojdzie do eskalacji. Wiesz o tym sam doskonale. Beda nastepne ofiary. Bell westchnal ciezko. -Myslisz, ze zdolasz ich odnalezc? -spytal. -Tak. Zdolam ich odnalezc. Z PRZYCZEPY, rzecz jasna, Rhyme nie otrzymal zadnych sladow. Lucy wraz z kolegami przeszukali ja, ale zbyt pospiesznie. Rozwiazanie zagadki, gdzie przetrzymywana jest Mary Beth oraz dokad zmierzaja Amelia i Garrett, znajdowalo sie przed oczami Rhymea: na tablicy, gdzie spisane byly slady odnalezione na ubraniu chlopaka i w mlynie. Kiedy Lincolna zaczela ogarniac rozpacz po wypadku kolo przyczepy, sprobowal zebrac sie w sobie i wprost nadludzkimi silami zmusic swoje cialo do tego, by sie poruszylo. Pamietal o przypadkach ludzi, ktorzy podnosili samochody, by wyciagnac spod nich swoje dzieci, lub biegli z nieprawdopodobna szybkoscia, by wezwac pomoc. Po chwili musial jednak pogodzic sie z faktem, ze tego typu rezerwy sil sa dla niego nieosiagalne. Mial jednak inna, nieoceniona sile - sile umyslu. Mysl! Wszystko, co masz, to twoj umysl i lista sladow na tablicy przed twoimi oczami. Nic juz na nich nie przybedzie. Nic sie nie zmieni. Dlatego musisz zmienic sposob myslenia. Raz jeszcze przeczytal obie listy. Klucz - to juz zostalo rozwiazane. Drozdze pochodza z mlyna. Cukier z pokarmu lub soku. Kamfen ze starej lampy. Farba na spodniach z budynku, w ktorym przetrzymuje Mary Beth. Olej napedowy z lodzi. Pyl w mankietach spodni? Nie bylo w nim nic niezwyklego... Zaraz, zaraz... Pyl! Rhyme przypomnial sobie, ze poprzedniego dnia rano wraz z Benem badali gestosc wzgledna pylu z butow i wycieraczek samochodowych pracownikow tutejszych urzedow miejskich. Thom sfotografowal polaroidem kazda probowke. Z tylu kazdego zdjecia zapisal, gdzie mieszka dany pracownik. -Ben, sprawdz gestosc wzgledna pylu z mankietow spodni Garretta -poprosil. Kiedy pyl osiadl w probowce, Ben poinformowal o tym Rhymea. -Swietnie. Teraz porownaj go ze zdjeciami probek, ktore zbadalismy wczoraj. Student zaczal przegladac polaroidowe odbitki. -Mam, pasuje! -wykrzyknal po chwili. -Jedna z nich jest niemal identyczna. -Czyja? Ben odwrocil zdjecie. -Frank Hellen, Pracuje w wydziale robot publicznych. Znajde go -rzekl, po czym wybiegl z pokoju. Wrocil po kilku minutach, prowadzac za soba lysiejacego, korpulentnego mezczyzne, w bialej koszuli z krotkimi rekawami. -Potrzebujemy pana pomocy - wyjasnil Rhyme. -Pyl znaleziony na pana butach jest identyczny z tym, ktory znalezlismy na ubraniu podejrzanego. Oznacza to, ze byc moze przetrzymuje on dziewczyne gdzies w pana sasiedztwie. Czy moglby pan nam pokazac na mapie mozliwie dokladnie, gdzie pan mieszka? Frank Heller dotknal na mapie miejsca na polnoc od rzeki Paauenoke, na polnoc od przyczepy, kolo ktorej zginal Jesse Corn. -Co to za okolica? -Glownie lasy i pola. -Jeszcze jedno pytanie. Czy w poblizu sa jakies jeziorka? -Mnostwo. Rhyme odchylil glowe do tylu i zamknal oczy, pograzajac sie w swoim uporzadkowanym swiecie nauki i logiki. Farba, cukier, drozdze, pyl, kamfen, farba, pyl, cukier... Drozdze. Nagle otworzyl oczy. -Czy jest tu ekspres do kawy? -Kawa? Nie przy twoim cisnieniu - zaprotestowal Thom. -Nie, nie chce pic kawy! Potrzebny mi jest filtr do kawy. -Zaraz przyniose - rzekl Dzim Bell. Wybiegl z pokoju i powrocil po chwili. -Sprawdz, czy wlokna z filtru sa takie same jak te, ktore znalezlismy na ubraniu Garretta z mlyna - Rhyme polecil Benowi. Ben potarl szybko filtr i umiescil wlokienka pod mikroskopem. Spojrzal przez okular. -Kolor jest nieco inny, ale same wlokna wygladaja prawie identycznie -obwiescil. -Swietnie - rzekl Rhyme, spogladajac na poplamiona koszulke. -Dzim, potrzebna mi bedzie probka porownawcza. -Nie ma sprawy - odparl Bell, wyciagajac z kieszeni kluczyki do samochodu. -Nie, nie musisz nigdzie jechac. LUCY, Ned i Troy przedzierali sie przez debowy las. Dzim Bell polecil im, by zostali kolo przyczepy. Wyznaczyl Stevea Farra, Franka i Masona do kontynuowania poscigu. Im zas kazal wrocic do Tanners Corner. Oni jednak nie przyjeli tego do wiadomosci. Przeniesli cialo Jesseego do przyczepy i przykryli przescieradlem. Potem Lucy poinformowala Dzima, ze ruszaja w pogon za zbiegami i nic ich nie powstrzyma. Garrett i Amelia uciekali szybko, nie probujac nawet zacierac sladow. Pedzili sciezka wzdluz bagien. Podloze bylo miekkie. Odciski ich stop byly wyrazne, glebsze przy palcach. Musieli poruszac sie z niezwykla predkoscia. Dlatego Lucy powiedziala kolegom: -Biegnijmy! Poltora kilometra dalej podloze zaczelo robic sie coraz suchsze. Slady nie byly juz tak dobrze widoczne, az w koncu zupelnie znikly. A potem sciezka skonczyla sie na trawiastej polanie i juz w ogole nie byli w stanie zgadnac, w ktora strone pobiegli zbiegowie. -Co teraz? -spytal Ned. -Zawieszamy poscig i czekamy - mruknela Lucy. DRZWI chatki zaskrzypialy. -Mary Beth! -krzyknal Garrett. -Mary Beth! Stala przywarta do sciany za drzwiami. Nie odezwala sie ani slowem. Zacisnela dlonie na kiju. Drzwi otwarly sie nieco szerzej. Wtedy Mary Beth wyskoczyla zza nich i zamachnela sie maczuga. Garrett zdazyl sie jednak pochylic. Chwycil dziewczyne za nadgarstek. Scisnal mocno. Mary Beth upuscila swa bron na podloge. -Nie! -krzyknela rozpaczliwie. -Nieee! Chlopak patrzyl na nia dziko. Towarzyszyla mu kobieta z ponura twarza, mimo to raczej ladna, o dlugich rudych wlosach. Jej ubranie, podobnie jak Garretta, bylo brudne. Milczala, a w jej oczach czaila sie pustka. -Gonia nas - rzekl Garrett, gdy wciagnal za soba ruda kobiete do chatki i zatrzasnal drzwi. -Nie moga nas zobaczyc. -Ty sukinsynu! -krzyknela Mary Beth. -Moglam tu umrzec! Zamrugal oczami, zupelnie zaskoczony. -Przepraszam - wystekal lamiacym sie glosem. -Nie chcialem cie zostawiac na tak dlugo. Aresztowali mnie. -Aresztowali? -zdziwila sie Mary Beth. -Wobec tego, co tu robisz? Tym razem wreszcie odezwala sie ruda kobieta. -To ja wydostalam go z aresztu, zebysmy mogli cie odnalezc i przywiezc do Tanners Corner - wybelkotala. -Zebys mogla potwierdzic jego wersje o mezczyznie w brazowym kombinezonie. -Jakim mezczyznie? -Tym w kombinezonie. Tym, ktory zamordowal Billyego Staila. -Co takiego? -Mary Beth pokrecila glowa. -Alez to przeciez Garrett zabil Billyego. Widzialam to na wlasne oczy. Zabil go lopata, a potem mnie porwal. Mary Beth nigdy w zyciu nie widziala takiego wyrazu twarzy - kompletnego szoku i niedowierzania. Rudowlosa kobieta powoli odwrocila sie w strone Garretta, lecz nagle cos przykulo jej uwage: rzadek puszek z warzywami wytworni Farmer John. Podeszla do stolu, wziela jedna z nich w rece i spojrzala na etykiete przedstawiajaca usmiechnietego farmera o blond wlosach, ubranego w biala koszule i brazowy kombinezon. Wymysliles to wszystko... -wyszeptala do Garretta. -Oklamales mnie. Garrett podskoczyl do niej, szarpnal kajdanki przytroczone do pasa i blyskawicznie skul jej nadgarstki. -Przykro mi, Amelio - rzekl. -Gdybym powiedzial ci prawde, nigdy bys mnie nie wyciagnela z aresztu. Musialem tu wrocic, do Mary Beth. CHROMATOGRAF zaklekotal. Wszyscy w laboratorium umilkli, czekajac na rezultat. -Co my tu mamy? Ben zerknal w strone ekranu, na ktorym pojawily sie wyniki badania probki porownawczej, o ktora Rhyme poprosil Dzima Bella. -Piecdziesiecio piecio procentowy roztwor alkoholu, woda, mnostwo mineralow. -Woda zrodlana? -spytal Rhyme. -Najprawdopodobniej - odparl Ben. -Sa tez sladowe ilosci formal dehydu, fenolu, fruktozy, dekstrozy i celulozy. -To mi wystarczy - rzekl Rhyme, po czym obwiescil Benowi i Masonowi, ktorzy znajdowali sie w pomieszczeniu: - Popelnilem pomylke. Wielka. Zignorowalem drozdze. Wyszedlem z zalozenia, ze pochodza z mlyna, a nie z miejsca, w ktorym Garrett przetrzymuje Mary Beth. Skad jednak drozdze w mlynie? Zwykle znajduje sie je w piekarni lub gdzies, gdzie pedza to swinstwo. -Skinal glowa w kierunku butelki, ktora Bell przyniosl z piwnicy posterunku. Byl to bimber z butli po soku "Oceaniczna Bryza", jednej z tych, ktore policjanci wynosili poprzedniego dnia z tego pomieszczenia, robiac miejsce na tymczasowe laboratorium. To wlasnie probke tego bimbru Ben wlasnie przebadal chromatografem. -Cukier i drozdze - ciagnal Rhyme. -To skladniki alkoholu. A celuloza pochodzi pewnie z filtrow. Przypuszczam, ze podczas produkcji bimbru trzeba go przefiltrowac. -Zgadza sie - potwierdzil Bell. - I wiekszosc bimbrownikow uzywa do tego celu filtrow do kawy. -Takie same wlokna znalezlismy na ubraniu Garretta. Dekstroza i fruktoza to cukry zlozone wystepujace w owocach. Pochodza z resztek soku zurawinowego, ktore pozostaly w butelkach. Pamietasz, Dzim, opowiadales mi, ze to najpopularniejsze butelki na bimber. Garrett przetrzymuje Mary Beth w budynku, w ktorym pedzono bimber, a ktory pewnie opuszczono po nalocie policyjnym. -Jakim nalocie? -spytal Mason. -To zupelnie tak samo, jak z przyczepa - wyjasnil mu Rhyme. -Skoro Garrett wykorzystuje to miejsce, to musi byc ono opuszczone. A jaka moze byc przyczyna opuszczenia nielegalnej bimbrowni? -Nalot policyjny i konfiskata sprzetu - odparl Bell. -Zgadza sie. Ustalcie lokalizacje wszelkich melin, ktore zlikwidowano w ciagu ostatnich paru lat. Chodzi o stary budynek otoczony drzewami. Stojacy jakies szesc, osiem kilometrow od domu Franka Hellera. W poblizu, albo po drodze z przyczepy, sa tez jeziorka. Szeryf wyszedl z laboratorium, by ustalic lokalizacje. -Wyrazy uznania, Lincolnie - powiedzial Ben. Po chwili Bell przybiegl z powrotem. -Mam! -zawolal i zakreslil kolko na mapie. -To tutaj. Powiedzieli mi, ze zrobili tam nalot rok temu. Jeden z pracownikow skontrolowal budynek pare miesiecy temu. Ktos pomalowal sciany zewnetrzne na brazowo, ale w srodku bylo pusto. Aha, dwadziescia metrow dalej zaczyna sie duzy obszar usiany jeziorkami. -W porzadku, znalazlem ich, Dzim. Teraz prosze o godzine sam na sam z Amelia. Chce z nia porozmawiac - rzekl Rhyme. -Wiem, ze mi sie uda. Bell zawahal sie. -Dobrze - powiedzial po dluzszej chwili. -Ale jesli Garrett i tym razem ucieknie, zaczniemy poscig na ogromna skale. -Rozumiem. Zgoda. Jak ci sie wydaje, dojade tam moim vanem? -Drogi nie sa zbyt dobre, ale... -Dowioze cie tam - wtracil sie Thom. -Bez wzgledu na droge. GDY Rhyme wyjechal na swym wozku z budynku wladz hrabstwa, Mason Germain obserwowal z daleka, jak Dzim Bell wraca do swojego gabinetu. Upewniwszy sie, ze nikt go nie widzi, Mason opuscil budynek, minal parking i zblizyl sie do automatu telefonicznego. Rozejrzal sie do okola, a kiedy okazalo sie, ze jest sam na ulicy, wrzucil do niego kilka monet, sprawdzil numer zapisany na kawalku papieru i wykrecil go. FARMER JOHN, Farmer John, swieze dania Farmer John... Patrzac na rzad puszek, Amelia Sachs nie byla w stanie uwierzyc w swoja nieprawdopodobna naiwnosc i glupote. Ktora, co gorsza, kosztowala zycie Jesseego Corna. A ona sama przy okazji zrujnowala swoje wlasne. Nie zwracala specjalnej uwagi na chate, w ktorej sie znalazla jako wiezien chlopaka, ratowanego przez nia z narazeniem zycia. -Co to takiego? -zawolal nagle Garrett, skaczac na rowne nogi. Amelia Sachs tez uslyszala. Warkot silnika samochodowego. -Znalezli nas! -krzyknal chlopak, chwytajac rewolwer. Podbiegl do okna i wyjrzal na zewnatrz. Na jego twarzy odmalowalo sie zdumienie. -Co to takiego? -powtorzyl szeptem. Uslyszeli trzasniecie drzwiami. Na moment zapadla martwa cisza. Nagle Amelia uslyszala znajomy glos. -Sachs, to ja. Jestes tam? Przez jej twarz przebiegl lekki usmiech. Nikt inny w calym wszechswiecie nie potrafilby jej odnalezc. Tylko Lincoln Rhyme. -Nic nie mow - szepnal Garrett. Amelia wstala i podeszla do okna. Przed chata stal czarny rolbc. Rhyme jechal powoli w swoim wozku inwalidzkim w strone drzwi. Przed weranda zatrzymal go jednak garb ziemny. Thom stanal obok niego. -Czy moge z toba porozmawiac? -zawolal Lincoln. Po co? To juz nie ma sensu, pomyslala Amelia, jednak odpowiedziala. -Tak. Podeszla do drzwi. -Garrett, otworz je - rzekla stanowczo, patrzac mu prosto w oczy. -Wychodze na zewnatrz. Chlopak rozejrzal sie po chacie, po czym otworzyl. Amelia stanela przed Lincolnem. -On to zrobil - powiedziala. -On zabil Billyego. Pomylilam sie. Po twornie sie pomylilam. Rhyme zamknal oczy. -Co z Mary Beth? -Wszystko w porzadku. Jest przerazona, ale nic jej nie jest. -Nie bylo zadnego mezczyzny w kombinezonie? -spytal Rhyme. -Nie. Garrett to wszystko wymyslil. Rhyme dostrzegl, ze jest skuta kajdankami. W oknie zobaczyl chlopaka, wscieklego, sciskajacego rewolwer. -A Jesse Corn? -spytal lagodnie. Potrzasnela glowa. -Nie mialam pojecia, ze to on. Myslalam, ze to Culbeau, albo ktorys z jego kolesiow. Jeden z policjantow skoczyl na mnie i moj rewolwer wystrzelil. Ale to byla moja wina. Wycelowalam w niezidentyfikowany obiekt. Zlamalam zasade numer jeden. -Zalatwie ci najlepszego obronce w kraju. Jakos to zalatwimy, Sachs -obiecal Rhyme. -Tu nie ma co zalatwiac, Lincolnie. Sprawa jest ewidentna. -Podniosla wzrok i nagle zmarszczyla czolo. -Co, do dia... -Nie ruszaj sie! -zabrzmial kobiecy glos. -Jestes aresztowana! Mimo wysilkow Rhyme nie byl w stanie obrocic glowy na tyle, by zorientowac sie, skad dobiega glos. Dmuchnal w rurke i wykrecil nieco wozek. Ujrzal Lucy i dwoch innych policjantow gotowych do strzalu. Obaj mezczyzni schowali sie za drzewami, natomiast Lucy ruszyla odwaznie w strone Rhymea, Thoma i Amelii, z pistoletem wycelowanym w piers tej ostatniej. Wjaki sposob udalo im sie odnalezc chate? Czyzby uslyszeli przejezdzajacy samochod? A moze Bell wycofal sie ze swojej obietnicy i po wiedzial im? Lucy podeszla do Amelii i wymierzyla jej silny cios w twarz. Sachs jeknela cicho, ale nie zareagowala. -Uspokoj sie! -krzyknal Rhyme. Thom zrobil krok do przodu, ale Lucy chwycila Amelie za ramie. -Mary Beth jest w srodku? -Tak - odparla Amelia. Z wargi splywala jej struzka krwi. -Cala i zdrowa? Amelia skinela glowa. -Chlopak ma twoja bron? -Tak. Lucy zaklela siarczyscie. -Ned, Troy! Jest w srodku! -krzyknela do swych kolegow, po czym syknela do Rhymea: - Proponuje, zebys sie stad wyniosl, chlopak moze zaczac strzelac. Szarpnela Amelie i pociagnela ja za vana, chroniac sie tam przed ewentualnym strzalem Garretta. Rhyme ruszyl za nimi. Thom podtrzymywal wozek, by nie przewrocil sie na nierownym podlozu. Lucy chwycila Amelie za ramiona. -On to zrobil, prawda? Mary Beth powiedziala ci prawde? To Garrett zamordowal Billyego? Sachs opuscila wzrok. -Tak. Bardzo mi przykro. Przepraszam... -Slowo "przepraszam" nikomu nie pomoze, a juz na pewno nie Jesseemu. Czy Garrett ma tam jakas inna bron? -Nie wiem, nie widzialam. Lucy krzyknela w kierunku chaty: -Garrett, slyszysz mnie? Tu Lucy Kerr. Odloz bron i wyjdz na zewnatrz z rekami na karku. W odpowiedzi uslyszala jedynie trzasniecie drzwi. Lucy wyciagnela telefon komorkowy i zaczela wystukiwac numer. -Pani wladzo, potrzebuje pani pomocy? -rozbrzmial meski glos. Lucy odwrocila sie. W ich kierunku szedl wysoki mezczyzna z kucykiem, trzymajac w reku karabin. -Culbeau - zachnela sie Lucy. -Jestem w trakcie przeprowadzania akcji. Nie moge sie teraz toba zajmowac. Wynos sie stad! -zawolala. Katem oka dostrzegla jakis ruch. Do chaty zblizal sie inny mezczyzna z czarnym wojskowym karabinem w dloniach. -Czy to Sean? -spytala. -Tak. Harris Tomel tez tu jest - odparl Culbeau. Tomel stanal w poblizu Troya Williamsa, wysokiego ciemnoskorego policjanta. Wymienili ze soba pare zdan. -Jesli chlopak jest w chacie, moze pani potrzebowac naszej pomocy -nalegal Culbeau. -To jest sprawa policji. Wy trzej macie sie stad natychmiast wyniesc. Trzeci policjant, Ned Spoto, wyszedl zza drzewa i podszedl do Lucy i Richa Culbeau. -Rich, nagrody juz nie ma - rzekl. -Zapomnij o tej calej sprawie i... Pocisk z karabinu Culbeau zrobil dziure w piersi Neda, a impet od rzucil go na pare metrow do tylu. Troy spojrzal na Harrisa Tomela, stojacego kilka krokow od niego. Obaj wygladali na rownie zaskoczonych i zaden z nich nie poruszyl sie. Nagle z karabinu OSariana padly trzy strzaly. Troy padl na ziemie, obejmujac kurczowo brzuch. -Nieee! -wrzasnela Lucy, upuszczajac telefon komorkowy. Wycelowala pistoletem w Culbeau, lecz zanim zdazyla oddac strzal, wszyscy trzej napastnicy zdazyli sie juz skryc w wysokiej trawie. Kilka sekund pozniej padly pierwsze strzaly z broni Tomela, przebijajac przednia szybe i opone vana. RHYME chcial instynktownie pasc na ziemie, lecz, rzecz jasna, pozostal w siedzacej pozycji na swoim wozku. Kolejne pociski przebily karoserie vana, swiszczac nad uchem Lucy, ktora zdazyla przywrzec do ziemi. Thom, kleczac, usilowal wyciagnac ciezki wozek Rhymea z piachu, w ktorym zakopaly sie jego kola. -Lincoln! -krzyknela Amelia. -Nic mi nie jest. Uciekaj! Schowaj sie za samochodem. -Ale tam moze nas dosiegnac Garrett - zawolala Lucy. -To nie on w tej chwili strzela - syknela Amelia Sachs. Kolejny pocisk przelecial zaledwie paredziesiat centymetrow od niej. Thomowi udalo sie przetoczyc wozek Rhymea miedzy samochod a chate. Lucy i Amelia tez sie tam schronily. - Dlaczego oni to robia? -zawolala zdezorientowana Lucy. Oddala kilka strzalow, odstraszajac OSariana i Tomela. Rhyme nie widzial Richa Culbeau, ale zdawal sobie sprawe, ze musi byc na wprost przed nimi. Karabin, ktory mial przy sobie, byl wielki i wyposazony w teleskopowy celownik. -Zdejmij mi kajdanki i daj bron! -krzyknela Amelia Sachs. -Daj jej bron! -zawolal Rhyme. -Strzela lepiej od ciebie. Lucy pokrecila glowa. Kolejne pociski dosiegly samochod i werande. -Nie widzisz? Oni maja karabiny! -wrzasnela rozwscieczona Amelia. -Nie dasz im rady. Daj mi bron! Lucy oparla glowe o bok vana i zszokowana spogladala na zamordowanych kolegow, ktorych ciala lezaly w trawie. -O co tu chodzi? -jeknela ze lzami w oczach. -O co tu, do diabla, chodzi? Ich sytuacja pogarszala sie z chwili na chwile. Co prawda van stanowil oslone przed strzalami Richa Culbeau, ale Tomel i OSarian okrazali ich z obu stron. Za moment zacznie sie krzyzowy ogien. -Sluchaj, Lincoln, zdejmuje cie z wozka - zdecydowal Thom. -Jestes zbyt latwym celem. , Rhyme skinal glowa. Pielegniarz odpial pasy, objal Lincolna pod pachy i sciagnal go na ziemie. Nigdy w zyciu Rhyme nie czul sie tak upokorzony swoja bezradnoscia jak w tej chwili. Padly kolejne strzaly. Z bliska. Dobiegl ich tez czyjs smiech. -Zaraz nas zalatwia - jeknela Lucy. -Jak z amunicja? -spytala Amelia. -Mam jeszcze trzy naboje w pistolecie i caly zapasowy magazynek. -Szostke? -Tak. Pocisk trafil w wozek Rhymea. Lucy strzelila w strone OSariana, ale seria z jego kolta obwiescila im, ze chybila. Oznaczala tez, ze za minute lub dwie beda zupelnie okrazeni. Rhyme pomyslal, ze przyjdzie im tu umrzec. Zerknal na Amelie, ktora patrzyla na niego bezsilnie. Ty i ja, Sachs... W tym momencie spojrzal na chate. Garrett otworzyl szeroko drzwi. -Wchodzimy do srodka - zadecydowala Amelia. -Chyba oszalalas! -zawolala Lucy. -Garrett jest z nimi w zmowie! -Na pewno nie - zaprotestowal Rhyme. -Nie strzelil ani razu, choc mial nas jak na dloni. Cos poruszylo sie w pobliskich krzakach. Lucy podniosla pistolet. -Nie marnuj pociskow! -krzyknela Amelia. Dokladnie w tym samym momencie Lucy strzelila dwa razy, slyszac jakis odglos dobiegajacy z krzakow. To jeden z napastnikow rzucil kamien, liczac, ze policjantka wystawi sie na cel. Amelia jednym szarpnieciem powalila ja na ziemie, dokladnie w chwili, gdy pocisk z karabinu Tomela, przeznaczony dla niej, wbil sie w karoserie. -Do srodka - zarzadzil Rhyme. -Natychmiast! -Bede was oslaniac - rzekla Lucy. -Gotowi? Amelia skinela glowa. Thom wzial Rhymea na rece, jak dziecko. -Biegnijcie! -krzyknela Lucy. Wbiegajac na werande, praktycznie nic nie widzieli. Kilka kolejnych pociskow utkwilo w drewnianej scianie chaty. Moment pozniej Lucy wpadla do srodka i zatrzasnela drzwi za soba. Thom ostroznie ulozyl Rhymea na kanapie. Rhyme dostrzegl wystraszona mloda kobiete siedzaca na krzesle. Domyslil sie, ze to Mary Beth. Garrett takze siedzial przerazony, trzymajac niezgrabnie rewolwer. Lucy wycelowala pistolet wprost w jego twarz. -Oddaj mi bron! -krzyknela. Garrett zamrugal oczami i wreczyl jej rewolwer. Policjantka wlozyla go do kabury. Rhyme ujrzal oszolomienie i dziki strach w oczach chlopaka. Oczach dziecka. Rozumiem, Sachs, dlaczego musialas go ratowac, dlaczego mu uwierzylas. Teraz juz rozumiem. -Nic sie nikomu nie stalo? -spytal. -Mnie nic - odparla Amelia. -Prawde mowiac, mnie tak - rzekl Thom niemal przepraszajacym tonem. Zdjal dlon z plaskiego brzucha, odslaniajac zakrwawiona rane, po czym upadl bezwladnie na kolana. Amelia, przeszkolona w policji w udzielaniu pierwszej pomocy, pochyliila sie nad nim. Byl przytomny, choc blady jak plotno i zlany zimnym potem. Amelia przycisnela mu rane dlonia. -Zdejmij mi kajdanki - zawolala. -Nie moge mu pomoc, majac skute rece. -Nie! -stanowczo odmowila Lucy. -Boze! -jeknela Amelia i zbadala Thoma najlepiej, jak byla w stanie w tych warunkach. -Thom, jak sie czujesz? -krzyknal Rhyme. -Mow do nas. -Jestem caly odretwialy... Smieszne wrazenie... -rzekl, po czym stracil przytomnosc. Tuz nad ich glowami rozlegl sie swist kuli, ktora przebila drewniana sciane chaty. Nastepna przedziurawila drzwi. Garrett wreczyl Amelii papierowe serwetki, ktore przycisnela do rany w brzuchu Thoma. - Zyje? -spytal Rhyme z bezsilnoscia w glosie. -Oddycha. Plytko, ale oddycha. -Dlaczego oni to robia? -wykrzyknela Lucy. -Dzim mowil mi, ze pedza bimber - rzekl Rhyme. -Byc moze mieli oko na to miejsce i nie chcieli, zeby ktos je znalazl. A moze w poblizu jest laboratorium produkujace narkotyki. -Gdzie jest Bell? -spytala Lucy. -I Mason? -Beda tu za pol godziny - powiedzial Rhyme. Lucy potrzasnela bezsilnie glowa, uslyszawszy te informacje, po czym spojrzala przez okno i zamarla. -OSarian wlasnie znalazl jakas czerwona banke. Co w niej jest, Garrett? Gaz? Chlopak lezal na podlodze, zwiniety w klebek i przerazony. -To ropa. Do lodzi. Lucy jeknela. -Podpala dom. Wykurza nas stad! -Cholera! -wrzasnal Garrett. Podniosl sie na kolana z obledem w oczach i pchnal drzwi. Otwarly sie na osciez. -Nie! Garrett, nie! -krzyknela Amelia. Chlopak zignorowal ja. Na wpol biegnac, na wpol pelzajac, minal werande, prowokujac kolejna serie strzalow. Amelia nie miala pojecia, czy ktoras z kul nie dosiegla go. Po chwili zapadla cisza. To napastnicy zblizali sie do chaty z banka ropy w reku. Amelia Sachs rozejrzala sie po domku, wypelnionym klebami kurzu wzbitego przez ostrzal. Zobaczyla Mary Beth skulona pod sciana. Plakala. Lucy, z nienawiscia w oczach, sprawdzala swoj pistolet. Thom byl blady jak sciana. Lincoln Rhyme lezal na plecach, dyszac ciezko. -Musimy ich zalatwic. My dwie. Za pare minut podpala chate. Zdej mij mi kajdanki - rzekla do Lucy najciszej jak mogla. -Dlaczego mialabym ci ufac? Wciagnelas nas w zasadzke nad rzeka. -Zasadzke? Co ty wygadujesz? -zniecierpliwila sie Amelia. -Co wygaduje? -zawyla Lucy. -Uzyliscie lodzi jako przynety i strzelaliscie do Neda, kiedy wszedl do rzeki, zeby ja przyciagnac! -Nie! To wam sie wydawalo, ze jestesmy pod lodzia i wy strzelaliscie do nas! -Dopiero kiedy... -Lucy przerwala w pol slowa. Amelia tez wreszcie zrozumiala. -To byli oni, Culbeau i spolka - westchnela. -A my bylismy pewni, ze to wy...-Przez moment ton Lucy zlagodnial, lecz zaraz wrocilo wspomnienie zdrady i smierci Jesseego Corna. Jej oczy znow zaplonely gniewem. Amelia wyciagnela do niej skute rece. -Nie mamy wyjscia. Lucy spojrzala jej prosto w oczy, po czym powoli rozpiela kajdanki. Amelia roztarla nadgarstki. -Ile mamy jeszcze amunicji? -spytala. -Zostaly mi trzy naboje. -Ja w swoim mam jeszcze piec. -Odebrala od Lucy swoj rewolwer i szybko sprawdzila bebenek. Spojrzala na Thoma, ktorym wstrzasaly dreszcze. Mary Beth wstala spod sciany. -Zajme sie nim. Amelia uchylila lekko drzwi, wyjrzala na zewnatrz, starajac sie znalezc cos, co stanowiloby dobra oslone i miejsce do strzelania. Z rozkutymi rekami i swoim rewolwerem w dloniach poczula przyplyw pewnosci siebie. To byl jej swiat: bron i szybkosc. -Biegnij w lewo i schowaj sie za samochodem - polecila Lucy. -Nie zatrzymuj sie, poki nie znajdziesz sie w wysokiej trawie. Ja skocze w prawo. Pod oslona traw dotrzemy do lasu, okrazymy ich. -Zobacza, ze wychodzimy z chaty. -O to wlasnie chodzi. Chcemy, by wiedzieli, ze ukrylysmy sie w trawie. Straca pewnosc siebie i beda sie ogladac na wszystkie strony. Nie strzelaj, poki nie bedziesz miala pewnosci, ze trafisz. OSarian i Tomel niesli rope w kierunku chaty, nie zwracajac uwagi na drzwi. Kiedy wiec obie kobiety wypadly z nich i pognaly w dwie rozne strony, zaden z nich nie zdazyl nawet siegnac po bron. Culbeau, znajdujacy sie ladny kawalek za nimi, tez nie spodziewal sie takiego obrotu sprawy. Zanim wystrzelil, Amelia Sachs i Lucy Kerr juz zdazyly sie skryc w wysokiej na ponad metr trawie otaczajacej chate. OSarian i Tomel rowniez zapadli w trawe. -Co wy myslicie, do cholery? Pozwoliliscie im uciec! -krzyknal Culbeau. Strzelil jeszcze raz, po czym padl na ziemie. Amelia podpelzla w kierunku czerwonej plamy widocznej w miejscu, gdzie jeszcze moment temu stali OSarian i Tomel. Kiedy goracy wiatr rozwial gesta trawe, zorientowala sie, ze to banka. Podczolgala sie pare metrow i wystrzelila. Puszka podskoczyla. Zaczela z niej wyciekac przezroczysta ciecz. - Cholera! -krzyknal jeden z mezczyzn. Sachs uslyszala szelest trawy. Pewnie zaczal uciekac od banki, ktora jednak nie wybuchla. W tym momencie Amelia dojrzala blysk swiatla w odleglosci mniej wiecej pietnastu metrow. Wczesniej stal tam Culbeau. Domyslila sie, ze to pewnie odblask z jego celownika optycznego. Uniosla ostroznie glowe, spotkala sie wzrokiem z Lucy, po czym pokazala palcem na sama siebie, a nastepnie na miejsce, skad dochodzil blysk. Policjantka skinela glowa i pokazala Amelii na migi, ze obejdzie Culbeau z boku. Kiedy jednak poruszyla sie w trawie, OSarian poderwal sie i zaczal strzelac. Lucy padla na ziemie, lecz po chwili uniosla sie i wycelowala w niego. Chybila. Tymczasem Amelia, skulona wsrod traw, zaczela posuwac sie w strone Culbeau. Chwile pozniej uslyszala krzyk Lucy: -Uwazaj, biegnie wprost na ciebie! Tupot stop. Ktory z nich? Gdzie jest? Poczula sie nagle tak, jakby byla niewidoma. Ogarnela ja panika. Obrocila sie. Wiatr znow rozwial trawy. Sachs dojrzala blysk celownika. Culbeau byl tuz przed nia, na lekkim wzniesieniu, doskonalym punkcie do strzelania. Amelia zaczela biec zgieta wpol. Od wzniesienia dzielilo ja dobre piec metrow. Okazalo sie jednak, ze Sean OSarian znajdowal sie znacznie blizej, o czym przekonala sie, potykajac sie o jego noge. Kiedy padala na ziemie, wyciagnal kolta. Strzelili jednoczesnie. Oboje chybili. Gdy udalo jej sie wstac, on uciekl, ciezko przerazony. Zanim Amelia zdazyla po raz kolejny pociagnac za spust, Lucy wyprostowala sie i strzelila do biegnacego wprost na nia OSariana. Stanal, odrzucil w gore glowe, opuscil wzrok, spogladajac na swoja piers, po czym przewrocil sie w trawe. Policjantka padla na ziemie. Amelia biegla szybko w strone Culbeau. Dran pewnie juz wie, gdzie jest Lucy. Dwa metry. Jeszcze kilka krokow. Juz! Amelia dala susa i wyladowala na jednym kolanie z bronia gotowa do strzalu. Wtedy do piero wydala jek. "Karabin" Richa Culbeau skladal sie z rury i przywiazanej do niej butelki. Ten sam trik, ktory ona i Garrett zastosowali w domku letnim nad rzeka Paauenoke! KROKI zblizaly sie coraz bardziej. Silne kroki, dudniace na drewnianych schodkach prowadzacych do chaty. Rhyme staral sie uniesc glowe, lecz nie byl w stanie. Drzwi otwarly sie ze zgrzytem. Stanal w nich Rich Culbeau, trzymajac karabin w rekach. Spojrzal na Thoma i Lincolna. Doszedl do wniosku, ze nie stanowia zadnego zagrozenia. -Gdzie jest Mary Beth? -spytal. -Nie wiem, pobiegla po pomoc - odparl Rhyme. -Nie widzialem jej - stwierdzil podejrzliwie Culbeau, wchodzac do chaty. -To ty jestes tym facetem z Nowego Jorku? Wdepnales tu w niezle bagno. Oczy Rhymea powedrowaly do wlazu prowadzacego do piwniczki. Culbeau zrobil krok do przodu. -Twierdzisz, ze Mary Beth pobiegla po pomoc, tak? -Szarpnal za wlaz i strzelil do srodka, zarepetowal, strzelil jeszcze raz i zajrzal do piwniczki. Dopiero w tym momencie zza drzwi wyskoczyla Mary Beth ze swoja maczuga w dloniach. Zamachnela sie i uderzyla Culbeau w skron. Karabin wypadl mu z rak i polecial po schodkach w dol. Nie stracil jednak zimnej krwi i rabnal dziewczyne piescia w brzuch. Jeczac, upadla na podloge. Culbeau wyciagnal scyzoryk i rozlozyl ostrze. Zrobil krok w strone Mary Beth. -Stoj! -uslyszal czyjs glos. W drzwiach stal Garrett Hanlon. W reku trzymal wielki, szary kamien. Podszedl blisko do napastnika. -Zostaw ja w spokoju. Culbeau cofnal sie nieco. -A ty, po co tu wrociles? -zasmial sie ironicznie. -Ale dobrze, ze to zrobiles, w ten sposob uda mi sie wszystko zalatwic do konca. Garrett pstryknal dwa razy paznokciami. Stojac na ugietych nogach, jak zapasnik, kilka razy udawal, ze rzuca kamieniem. Culbeau za kazdym razem uchylal sie, a w koncu zarechotal glosno i rzucil sie na Garretta z nozem. Chlopak blyskawicznie odskoczyl, w ostatniej chwili unikajac ostrza. Nagle zakotlowalo sie. Mary Beth, wciaz lezac na ziemi, znow chwycila maczuge i ugodzila nia Richa Culbeau w kostke. Zawyl z bolu i obrocil sie w jej strone, wciaz trzymajac noz w reku. W tym momencie Garrett skoczyl na niego, popychajac go w bok. Culbeau stracil rownowage i spadl po schodach do piwniczki. Tam zaczal macac podloze, szukajac karabinu. -Garrett, tam jest jego bron! -krzyknal Rhyme. Chlopak spokojnie podszedl do wlazu. Podniosl kamien do gory. Nie cisnal nim jednak w napastnika. Wyciagnal tylko szmate, ktora zatkany byl otwor z jednej jego strony. Kiedy wylecialy z niego pierwsze osy, rzucil gniazdo Richowi Culbeau prosto w twarz i zatrzasnal wlaz. Zamknal go na zasuwke i wyprostowal sie. Rhyme byl zdziwiony, ze wrzaski dochodzace spod podlogi ucichly tak szybko. HARRIS Tomel dojrzal katem oka cos brazowego. Daleko, ukryta czesciowo za pniem drzewa, stala Lucy Kerr. Z bronia gotowa do strzalu podszedl nieco blizej. Spomiedzy galezi widac bylo tylko kawalek tulowia policjantki. Wycelowal i strzelil. Niech to wszyscy diabli! Brazowa bluza policyjna zafalowala tylko, swobodnie dyndajac na galezi. Powiesila ja tam, by wyprowadzic go w pole. Co za koszmar! -Nie ruszaj sie, Harris! -dobiegl go zza plecow glos Lucy. Powoli obrocil sie w jej strone, trzymajac karabin wycelowany w nia, choc ukryty w wysokiej trawie. Byla w samym podkoszulku. -Rzuc bron! -rozkazala mu. -Juz to zrobilem. -Podnies rece do gory. Natychmiast! To ostatnie ostrzezenie! W tym momencie dojrzal blysk niepewnosci w jej oczach. Na pewno blefuje! -Nie masz juz amunicji - rzekl z usmiechem. Bezsilnosc malujaca sie na twarzy Lucy potwierdzila jego przypuszczenia. -Ale ja mam! -dobiegl go nagle czyjs glos. Ruda! Obrocil sie w jej strone, myslac goraczkowo. Nie strzeli. Jest kobieta. Jest... Rozlegl sie huk. Ostatnia rzecza, ktora Tomel poczul, bylo uderzenie glowa o ziemie. LUCY Kerr spostrzegla Mary Beth, ktora wybiegla na werande. Krzyczala, ze Culbeau nie zyje, a Rhymeowi i Garrettowi nic sie nie stalo. Amelia Sachs pochylila sie nad cialem Tomela. Lucy odnalazla swoj telefon komorkowy i zadzwonila po policje stanowa. Jako pierwszy przylecial helikopter pogotowia ratunkowego. Sanitariusze szybko zalozyli Thomowi opatrunki i przetransportowali go do szpitala. Jeden z nich pozostal, by zaopiekowac sie Lincolnem Rhyneem, ktoremu cisnienie krwi podnioslo sie niebezpiecznie. Wesoly i uprzejmy Jesse Corn byl bardzo lubiany w miasteczku, a poniewaz zginal, probujac aresztowac znanego wszystkim Pajaka, opinia publiczna glosno domagala sie najwyzszego wymiaru kary. Dzim Bell z pomoca policji stanowej usilowal ustalic, dlaczego Rich Culbeau i jego kolesie napadli na Rhymea i policjantow z Tanners Corner. Detektyw z wydzialu dochodzeniowego z Raleigh znalazl w ich domach ukryte dziesiatki tysiecy dolarow. -Az tyle nie dorobiliby sie na pedzeniu bimbru - stwierdzil detektyw, po czym powtorzyl to, o czym myslal Rhyme: - Obok chaty musialo sie znajdowac laboratorium produkujace narkotyki albo cos w tym rodzaju. Na swoim wozku inwalidzkim, ktorego kula na szczescie zbytnio nie uszkodzila, Rhyme siedzial wlasnie wewnatrz zaimprowizowanego laboratorium, czekajac na nowego pielegniarza. byl przygnebiony. Rozmyslal nad losem Amelii Sachs, gdy w drzwiach pojawila sie Mary Beth. Kiedy wchodzila do pokoju, zauwazyl, ze jest piekna. Zrozumial, dlaczego Garrett wpadl w taka obsesje na jej punkcie. Podobnie jak wszyscy inni, Rhyme przyjal z ulga wiadomosc, ze Pajak wcale jej nie zgvalcil. Chcialam panu podziekowac. Nie wiem, co by sie ze mna stalo, gdyby nie pan i pana kolezanka. Prosze jej ode mnie podziekowac. - Dziekuje, zrobie to - obiecal Rhyme. -Czy moglabys mi odpowiedziec na jedno pytanie? Wiem, ze zlozylas juz zeznania Dzimowi Bellowi, ale ja znam przebieg wydarzen w Blackwater Landing tylko z odnalezionych sladow. Nie wszystko jest dla mnie jasne. Mozesz mi opowiedziec, co sie tam wydarzylo? -Oczywiscie. Siedzialam nad rzeka, zajmujac sie wykopaliskami. Nagle zobaczylam Garretta. Byl bardzo zdenerwowany. Powiedzial: "Nie powinnas tutaj sama przychodzic. W Blackwater Landing gina ludzie". Irytowal mnie tym. Kazalam mu zostawic mnie w spokoju, ale on chwycil moja reke i staral sie mnie stamtad zabrac. Wtedy z lasu wyszedl Billy Stail. Zaczal wymyslac Garrettowi i rzucil sie na niego z lopata, ale Garrett wyrwal mu ja i go zabil. Potem zaciagnal mnie do lodzi, a w koncu przyprowadzil do tamtej chaty. -Kiedy Garrett zaczal cie nachodzic? -Nachodzic? -Mary Beth zasmiala sie. -Nigdy mnie nie nachodzil. Z pol roku temu zobaczylam w miasteczku, ze inni chlopcy znecaja sie nad nim. Przepedzilam ich. Pewnie w ten sposob uznal mnie za swoja przyjaciolke. Lazil troche za mna, ale to wszystko. Podziwial mnie z daleka. To bylo zupelnie nieszkodliwe. -Usmiech zniknal z warg Mary Beth. -Az do tamtego dnia. -Zerknela nerwowo na zegarek. -Musze juz isc. Chcialam jednak pana o cos zapytac. Po to wlasnie przyszlam. Jesli nie beda juz panu wiecej potrzebne kosci jako material do sledztwa, chcialabym je zabrac. -Jakie kosci? Mary Beth zrobila zdziwiona mine. -Te, ktore znalazlam w Blackwater Landing. Wlasnie wykopywalam ostatnie, kiedy Garrett mnie uprowadzil. Chyba nie chce pan po wiedziec, ze zginely? -Nikt nie znalazl zadnych kosci na miejscu zbrodni - rzekl Rhyme. -Nic o nich nie slyszalem. Mary Beth potrzasnela glowa. -Boze, to niemozliwe! Nie mogly zginac! -Co to byly za kosci? -Ludzkie. Znalazlam szczatki osadnikow z zaginionej kolonii Roanoke. Z konca szesnastego wieku. -Dlaczego uwazasz, ze to byly szczatki osadnikow? -Wygladaly na bardzo stare i zmurszale. Nie byly ulozone w sposob charakterystyczny dla cmentarzysk Algonkinow lub kolonistow europejskich. Wrzucono je po prostu do dolow i w zaden sposob nie oznakowano grobow. Tak wlasnie wojownicy indianscy postepowali z cialami wrogow. Mam tu pare. -Otworzyla plecak. -Zebralam ich troche, zanim pojawil sie Garrett. Wyciagnela kilka kosci owinietych starannie w plotno. Byly czarne i ulegly juz czesciowemu rozkladowi. Rhyme rozpoznal kosc promieniowa, biodrowa i fragment kosci udowej. -Bylo ich duzo wiecej - powiedziala. -To jedno z najwiekszych odkryc w historii amerykanskiej archeologii. Musze je odnalezc. Rhyme wpatrywal sie w kosc promieniowa, jedna z dwoch kosci przedramienia. -Czy moglabys pojsc do Lucy Kerr i powiedziec jej, by przyszla tu na chwile? -poprosil. -Chodzi o te kosci? -spytala Mary Beth. -Byc moze. AMELIA Sachs siedziala w celi aresztu w Tanners Corner. Byla zupelnie odretwiala. Jej dotychczasowe zycie skonczylo sie. Jej zycie policjantki, jej zycie z Lincolnem Rhymeem, jej przyszle zycie w roli matki - wszystko to leglo w gruzach. Na zawsze. Drzwi do celi otwarly sie. Stanal w nich nieznajomy policjant. -Jest do pani telefon - rzekl, po czym zalozyl jej kajdanki i podprowadzil do malego zelaznego stolika, na ktorym stal aparat telefoniczny. Podniosla sluchawke i uslyszala w niej glos Rhymea: -Adwokat dotrze tu wieczorem. Jest dobry. Zajmuje sie prawem kryminalnym od dwudziestu lat. -Rhyme, po co sie trudzic? Pomoglam mordercy uciec z wiezienia i zabilam policjanta. Nie moglo stac sie nic gorszego. -O twojej sprawie porozmawiamy pozniej. Powiedz mi cos. Spedzilas dwa dni z Garrettem. Czy rozmawialiscie o czyms? -Jasne, rozmawialismy o owadach, o lesie i o moczarach. -Musisz mi to wszystko opowiedziec. RHYME siedzial sam w laboratorium. Na korytarzu rozlegly sie kroki. Mial nadzieje, ze bedzie to Dzim Bell. Tak tez bylo w rzeczywistosci. -O co chodzi? -spytal szeryf. -Nathan powiedzial, ze to pilne. -Wejdz i zamknij za soba drzwi. Czy jest ktos na korytarzu? Bell wyjrzal na zewnatrz. Nie, pusto - rzekl, po czym zamknal drzwi, podszedl do stolu, usiadl przy nim i pochylil sie do przodu z rekami skrzyzowanymi na piersi. Rhyme obrocil wozek tak, by widziec wiszaca na scianie mape. -Nasza mapa nie pokazuje kanalu Dismal Swamp, prawda? -Kanalu? Nie, nie ma go na niej. -Wlasnie to sprawdzilem - rzekl Rhyme, kiwajac glowa w strone telefonu. -Kanal jest czescia wiekszego szlaku wodnego. Czy wiesz, ze z Norfolk w Wirginii mozna doplynac az do Miami na Florydzie, nie wplywajac ani razu na otwarty ocean? -Jasne. Wszyscy w Karolinie wiedza o tym szlaku. -Dzim, spojrz na te niebieska wstazke prowadzaca od Tanners Corier do rzeki Paauenoke. -Chodzi ci o nasz kanal, Blackwater? -Zgadza sie. Wynika z tego, ze mozna poplynac nim do Paauenoce, potem do Great Dismal, a potem... Kroki, ktore zabrzmialy na korytarzu, nie byly tak glosne jak Bella, a drzwi otworzyly sie niespodziewanie. Rhyme zamilkl. Na progu stanal Mason Germain. Zerknal na Rhymea, a nastepnie rzekl: -Szukalem cie, Dzim. -Gawedzimy sobie z Rhymeem. Rozmawialismy o... Rhyme szybko mu przerwal. -Mason, czy moglbys nas zostawic na kilka minut samych? Mason spojrzal uwaznie na niego, po czym na Dzima, nastepnie skinal glowa i wyszedl. -O co tu chodzi, Lincoln? - spytal Bell, marszczac brwi. -Czy mozesz wyjrzec przez okno i upewnic sie, ze Mason wyszedl z budynku? Bell podszedl do okna. -Tak, poszedl sobie. -Jak dobrze znasz Masona? -Tak dobrze, jak wiekszosc moich ludzi. Dlaczego pytasz? -Bo to on zamordowal rodzicow i siostre Garretta Hanlona. -Cooo? Co ty wygadujesz? Mason? -Henry Davett zaplacil mu za to. Ale nie potrafie tego jeszcze udowodnic - powiedzial Rhyme. -Zaraz, zaraz. Nic tu nie rozumiem. -Chodzi o kanal Blackwater. W osiemnastym wieku kopano kanaly, by usprawnic transport, bowiem drogi byly okropne. Kiedy jednak stan drog sie poprawil i powstaly koleje, przewoz towarow kanalami praktycznie zamarl. Pewna urocza dama z Towarzystwa Historycznego w Raleigh, Julie DeVere, twierdzi, ze kanal Blackwater zamknieto zaraz po wojnie secesyjnej. Nie uzywano go przez sto trzydziesci lat, az do czasu, kiedy Henry Davett wprowadzil na niego swoje barki. Dzim Bell pokiwal twierdzaco glowa. -To bylo jakies piec lat temu. -Zastanawiales sie kiedys, dlaczego Davett zaczal korzystac wlasnie z kanalu? -Nie, nie zastanawialem. Ale rzeczywiscie, jest to dosc dziwne. Jego ciezarowki wciaz kursuja miedzy Tanners Corner a Norfolk. Rhyme kiwnal glowa w kierunku tablic wiszacych na scianie. -Odpowiedz jest tutaj. To, czego nie moglem nigdzie umiejscowic. Kamfen. -To paliwo do lamp? Rhyme skrzywil sie. -Popelnilem powazna pomylke. Kamfen byl kiedys uzywany do lamp. Mozna natomiast uzyskac z niego toksafen. -Co to takiego? -Jeden z najbardziej niebezpiecznych pestycydow. W latach osiemdziesiatych zabroniono jego uzywania. -Rhyme pokrecil glowa. -Doszedlem do wniosku, ze poniewaz toksafen zostal wycofany z uzytku, nie ma sensu podejrzewac, ze to pestycydy sa zrodlem kamfenu. W rezultacie uznalem, ze musial pochodzic ze starych lamp. Tylko ze zadnej nie znalezlismy. Dlatego zaczalem szukac pestycydow. A kiedy je znalazlem, dzis rano, ustalilem tez, skad wzial sie kamfen. -Skad? -spytal Bell z zainteresowaniem. -Zewszad - odparl Rhyme. -Poprosilem Lucy, by zebrala dla mnie probki gleby i ziemi z roznych miejsc dookola Tanners Corner. Tu wszedzie jest toksafen. Najwyzsze jego stezenie wystepuje w poblizu zakladow Davetta, czyli w Blackwater Landing i w kanale. Wytwarzanie asfaltu i papy to tylko przykrywka dla produkcji toksafenu. -Ale przeciez powiedziales, ze ta substancja jest zabroniona. -Zadzwonilem do znajomego z Agencji Ochrony Srodowiska. Nie jest calkowicie zabroniony. Farmerzy moga go uzywac w sytuacjach krytycznych. Ale Davett nie w ten sposob zarabia miliony. Ten moj znajomy opowiedzial mi o czyms, co nazywa sie zatrutym kregiem. -Juz sama nazwa mi sie nie podoba - rzekl Dzim Bell. -Masz racje. Toksafenu nie wolno co prawda stosowac w Stanach Zjednoczonych, ale wolno go produkowac na eksport. Jest on dopuszczony do sprzedazy w wiekszosci krajow Trzeciego Swiata i w Ameryce Lacinskiej. To wlasnie jest ten krag. W krajach tych uzywa sie pestycydow do spryskiwania owocow i warzyw, ktore nastepnie eksportowane sa do Stanow Zjednoczonych. U nas sprawdza sie tylko niewielka czesc przywozonej zywnosci, wiec jest w naszym kraju mnostwo ludzi, ktorzy truja sie toksafenem, mimo ze nie wolno go tu stosowac. Bell zasmial sie sarkastycznie. -A Davett nie moze go przewozic ciezarowkami, bo wiekszosc hrabstw i miast zabrania przewozu przez swoj teren substancji toksycznych? -Wlasnie - rzekl Rhyme. -Dlatego reaktywowal kanal, by wysylac trucizne droga wodna do Norfolk, gdzie jest ona przeladowywana na statki obcych bander. Byl tylko jeden problem. Okazalo sie, ze ludzie, ktorych domy stoja nad kanalem, maja prawo decydowac o tym, kto z niego korzysta. -Dlatego Davett zaplacil im za dzierzawe ich czesci kanalu - domyslil sie Bell i pokiwal glowa. Nagle cos go oswiecilo. -Musial im niezle zaplacic. To stad tyle ladnych domow w Blackwater Landing i tyle drogich samochodow. Ale jaki to ma zwiazek z Masonem i rodzina Garretta Hanlona? -Ojciec Garretta mial dzialke nad kanalem. Nie chcial jednak odstapic Davettowi swoich praw do korzystania z kanalu. Dlatego Davett zaplacil Masonowi, by przekonal Hanlona, a kiedy nic z tego nie wyszlo, Mason wynajal Culbeau, Tomela i OSariana, by pomogli mu go zalatwic. Potem, jak przypuszczam, Davett przekupil wykonawce testamentu, by ten odsprzedal mu posesje. -Ale przeciez rodzice Garretta zgineli w wypadku samochodowym. Widzialem raport! -Czy to przypadkiem nie Mason go sporzadzil? -Nie pamietam, ale calkiem mozliwe. -Bell spojrzal na Rhymea z podziwem. -W jaki sposob na to wpadles? -Rozmawialem z Amelia. Garrett opowiedzial jej, ze tego dnia, w ktorym zginela jego rodzina, szyby samochodu byly oszronione. Bylo mu zimno, a jego rodzice i siostra dygotali. Ale do wypadku doszlo w lipcu. Pamietam zdjecie Hanlonow z gazety. Zrobiono je podczas pikniku w Swieto Niepodleglosci. Podpis pod zdjeciem glosil, ze wykonano je na tydzien przed wypadkiem. -W takim razie, co on wygadywal? Mroz, dygotanie z zimna? -Mason i Culbeau wykonczyli Hanlonow toksafenem Davetta. Rozmawialem z moja lekarka. Powiedziala, ze przy ostrych zatruciach ta substancja wystepuja dreszcze i skurcze. To wlasnie widzial Garrett. A szron na szybach to prawdopodobnie opary chemikaliow. -Skoro to widzial, dlaczego nikomu nie powiedzial? -Opisalem jego zachowanie lekarce. Powiedziala, ze jej zdaniem tego wieczoru tez byl pod wplywem trucizny. Na tyle, by wystapily pewne objawy, takie jak utrata pamieci, uszkodzenie mozgu, ostra reakcja alergiczna na substancje chemiczne w powietrzu i wodzie. Pamietasz wykwity na jego skorze? -Jasne. -Garrettowi wydaje sie, ze to oparzenie spowodowane trujacym bluszczem, ale to nieprawda. Jej zdaniem wykwity sa objawem nadwrazliwosci na chemikalia powstalej w wyniku zatrucia. -To wszystko trzyma sie kupy - przyznal Bell, marszczac brwi. -Ale jesli nie znajdziesz mocnych dowodow, pozostana nam tylko poszlaki. -Och, powinienem byl ci powiedziec. -Rhyme nie mogl opanowac usmiechu. -Mam niepodwazalne dowody. Znalazlem szczatki rodzicow i siostry Garretta. W HOTELU Albemarle Manor, stojacym przecznice dalej od aresztu hrabstwa Paauenoke, Mason Germain postanowil nie czekac na winde. Wszedl pospiesznie po schodach, znalazl pokoj 201 i zapukal do drzwi. -Prosze! Mason powoli otworzyl drzwi. Zobaczyl urzadzony na rozowo pokoj, skapany w popoludniowym swietle. Murzyn siedzacy przy stole byl szczuply i mial wyjatkowo ciemna skore. Ubrany byl w wygnieciony czarny garnitur. -Mason Germain? -spytal. -Zgadza sie. Murzyn wyciagnal dlon spod lezacej na stole gazety. Trzymal w niej automatyczny karabinek. -Wlasnie mialem ci zadac pierwsze pytanie: czy masz bron - rzekl Mason. -A jakie jest drugie? -Czy umiesz sie nia poslugiwac. Murzyn rozesmial sie. -Cos mi sie wydaje, ze nie przepadasz za czarnymi. -Owszem, nie przepadam. Jesli jednak jestes dobry w tym, co robisz, moje sympatie i antypatie nie maja najmniejszego znaczenia. -W porzadku - odparl Murzyn. -Przejdzmy do rzeczy. Nie zamierzam siedziec tu ani minuty dluzej niz to konieczne. -Ten facet, Rhyme, rozmawia wlasnie z Dzimem Bellem, a Amelia Sachs siedzi w areszcie. -Kim zajmiemy sie najpierw? -Kobieta - odparl Mason bez namyslu. -GDZIE sa te szczatki? -spytal Dzim Bell. -Tam. -Rhyme kiwnal glowa w kierunku kosci pochodzacych z plecaka dziewczyny. -Mary Beth wydawalo sie, ze to szczatki osadnikow Z zaginionej kolonii. Musialem jej, niestety, wytlumaczyc, ze nie sa az tak stare. Sprawialy wrazenie, ze ulegly czesciowemu rozkladowi, poniewaz byly w znacznej mierze spalone. Od razu wiedzialem, ze nie mogly lezec w ziemi dluzej niz jakies piec lat, czyli tyle, ile minelo od smierci rodzicow Hanlona. Sa to kosci mezczyzny pod czterdziestke, kobiety mniej wiecej w tym samym wieku, ktora urodzila przynajmniej jedno dziecko, i okolo dziesiecioletniej dziewczynki. Te dane idealnie pasuja do rodziny Garretta. Bell spojrzal na kosci. -Nie rozumiem tego wszystkiego. -Posesja Hanlonow w Blackwater Landing oddzielona byla szosa 112 od rzeki. Mason i Culbeau otruli ich, spalili ciala i zakopali je, a nastepnie wepchneli samochod do wody. Davett przekupil koronera, zeby sfalszowal protokol, a takze kogos w domu pogrzebowym, by poswiadczyl, iz ciala poddane zostaly kremacji. Moge sie zalozyc, ze ich groby sa puste. Mary Beth prawdopodobnie wspomniala komus o odnalezieniu kosci, co dotarlo do Masona. Zaplacil Billyemu Stailowi, by ten poszedl do Blackwater Landing, zabil ja i usunal dowody, czyli szczatki. -Co takiego? Billyemu? -Tyle ze znalazl sie tam Garrett. Okazalo sie, ze ma racje. Ludzie rzeczywiscie gineli w Blackwater Landing. Ale to nie Garrett ich zabijal, a Mason i Culbeau. Ludzie dostawali raka od toksafenu, a potem gineli, bo chcieli sie dowiedziec, dlaczego zachorowali. Wszyscy w miasteczku znaja chlopaka o przezwisku Pajak, wiec Mason lub Culbeau zabili tamta dziewczyne, podkladajac jej gniazdo szerszeni, by wygladalo to na jego robote. Inni dostali w glowe i trafili do kanalu, gdzie utoneli. Bezpieczni byli tylko ci, ktorzy nie starali sie dociec powodu swojej choroby, jak na przyklad Lucy Kerr. -Ale przeciez na lopacie byly odciski palcow Garretta! -Ach, lopata... -westchnal Rhyme. -Tu tez popelnilem blad. Byly na niej odciski tylko dwoch osob. -Zgadza sie. Billyego i Garretta. -A znalezliscie odciski Mary Beth? -spytal Rhyme. Bell zmruzyl oczy. -To prawda. Jej odciskow nie bylo. -Bo to nie byla jej lopata. Mason dal ja Billyemu, ale przedtem wytarl swoje odciski. Mary Beth powiedziala mi, ze kiedy Billy wyszedl z krzakow, trzymal ja w rekach. Mason doszedl do wniosku, ze bedzie to doskonale narzedzie zbrodni, bo nikt sie nie zdziwi, ze dziewczyna, jako archeolog, miala przy sobie lopate. Bylo tak: Billy dotarl do Blackwater Landing i zobaczyl, ze oprocz Mary Beth jest tam tez Garrett. Postanowil zabic ich oboje. Ale Garrett wyrwal mu lopate i zadal z calej sily cios. Mial wrazenie, ze zabil Billyego, ale sie mylil. -Garrett nie zabil Billyego? -Nie. Uderzyl go tylko raz. Billy stracil na chwile przytomnosc, ale nie byl powaznie ranny. Garrett zabral Mary Beth do chaty bimbrownikow. Pierwsza osoba, ktora dotarla na miejsce zbrodni, byl Mason. Sam to przyznal. -Zgadza sie. To on odebral zgloszenie. -Niezly zbieg okolicznosci, ze akurat byl w poblizu, prawda? -Owszem. Nie wpadlo mi to wtedy do glowy. -Mason znalazl Billyego. Zalozyl lateksowe rekawiczki, chwycil lopate i zatlukl chlopaka. -Skad mozesz o tym wiedziec? -Wywnioskowalem to z umiejscowienia sladow rekawiczek. Godzine temu Ben ponownie zbadal trzonek lopaty. Mason trzymal go tak, jak sie trzyma kij baseballowy, a nie material dowodowy podniesiony z ziemi w miejscu zbrodni. Raport koronera mowi wyraznie o tym, ze Billy zostal uderzony lopata ponad dwadziescia razy. Bell zbladl. -Po co Mason mialby zabijac Billyego? -Uznal, ze Billy sie przestraszy i przyzna do wszystkiego. -W jaki sposob udowodnimy to wszystko? -spytal zafrasowany Bell po chwili ciszy. -Mamy slady lateksowych rekawic na trzonku lopaty. Mamy kosci, w ktorych odkrylismy znaczne ilosci toksafenu. Chcialbym, zebys za latwil nurkow. Niech poszukaja samochodu Hanlonow w rzece. Na pewno zachowaly sie w nim jakies slady, nawet po pieciu latach. Potem powinnismy zrobic rewizje w domu Billyego i sprawdzic, czy nie ma tam jakichs pieniedzy, ktore mogl dostac od Masona. Koniecznie trzeba tez przeszukac dom Masona. To bedzie trudna sprawa. -Rhyme usmiechnal sie blado. -Ale wierz mi, Dzim. Jestem dobry. -Usmiech zniknal z jego twarzy. -Jesli jednak Mason nie obciazy Davetta, trudno bedzie kogokolwiek oskarzyc. To wszystko, co mam przeciwko niemu. -Wskazal ruchem glowy plastikowy pojemnik napelniony jasnym plynem. -Co to jest? -Czysty toksafen. Lucy wydobyla go z magazynow Davetta pol godziny temu. Jesli uda nam sie udowodnic, ze ta probka jest chemicznie identyczna z tym, czym otruto rodzine Garretta, mozemy przekonac prokuratora, by wszczal dochodzenie. -Ale przeciez Davett pomogl nam odnalezc Garretta. -Bo lezalo w jego interesie, zeby mozliwie jak najszybciej odnalezc chlopaka i Mary Beth. Na jej smierci Davettowi zalezalo najbardziej. -Mason... -mruknal szeryf. -Myslisz, ze cos podejrzewa? -Jestes jedyna osoba, ktorej o tym powiedzialem. Nawet Lucy nic nie wie. Poprosilem ja tylko, zeby zrobila dla mnie cos, czego sam nie jestem w stanie zrobic. Balem sie, ze ktos moze podsluchac i dowie sie o tym Mason albo Davett. To miasto, Dzim, to gniazdo szerszeni. Nie wiem juz, komu moge ufac. Bell pokrecil glowa. -Dlaczego jestes taki przekonany, ze to Mason? -Bo Culbeau i jego kolesie pojawili sie kolo chatki bimbrownikow tuz po tym, gdy ustalilismy, gdzie sie ona znajduje. A poza toba, mna i Benem wiedzial o tym tylko Mason. Musial zadzwonic do Culbeau i powiedziec mu, gdzie jest chata. Dlatego... proponuje skontaktowac sie z policja stanowa, poprosic ich, by przyslali nurka i wydac nakazy przeszukania domow Billyego i Masona. Bell podniosl sie z fotela. Zamiast jednak pojsc do telefonu, podszedl do drzwi, otworzyl je, rozejrzal sie po korytarzu i zamknal je na zasuwke. -Dzim, co ty wyprawiasz? Bell zawahal sie, po czym obszedl wozek Rhymea od tylu i wyrwal kabel od akumulatora. -Dzim, ty chyba nie... -Owszem - odparl szeryf. Rhyme zamknal oczy. -Tylko nie to... -wyszeptal. MASON Germain i czarnoskory mezczyzna przeszli powoli pod okno aresztu. Murzyn byl na tyle wysoki, ze wspiawszy sie na palce, byl w stanie zajrzec do srodka. -Jest tam - rzekl. -W takim razie idziemy - powiedzial Mason. Zdziwilo go, ze Murzyn trzyma bron w rekach. Nie zauwazyl, kiedy ja wyciagal. DRZWI do aresztu otwarly sie i wszedl przez nie mlody policjant. Byl to Steve Farr, szwagier Dzima Bella. -Halo, mam dla ciebie dobre wiesci - zawolal do Amelii Sachs. -Jestes wolna. Sachs zauwazyla dwie rzeczy. Po pierwsze, mial na reku rolexa, ktory pewnie kosztowal szesciomiesieczna pensje przecietnego policjanta w Karolinie Polnocnej. Po drugie, mial przy sobie bron, mimo napisu widniejacego przed wejsciem do tej czesci aresztu, w ktorej znajdowaly sie cele: BRON NALEZY PRZED WEJSCIEM ZOSTAWIC w SZAFCE. -Wolna? Moge sobie isc? -Owszem. Uznali, ze strzal padl przypadkowo. Jestes wolna. -Farr otworzyl drzwi do celi i odsunal sie od wejscia. Sachs nie poruszyla sie. -Moge spytac, dlaczego masz przy sobie bron w areszcie? -A, to? -Poklepal pistolet. -Nie traktujemy tego zbytnio rygorystycznie. Mozesz sobie isc. Spadaj stad! -krzyknal wreszcie, wyciagajac pistolet z kabury. Jak oni sobie to zaplanowali, zastanowila sie Sachs. Czy przed wejsciem czeka ktos, kto ja zastrzeli? Wstala z ociaganiem. Farr popchnal ja brutalnie do tylnego wyjscia z aresztu, przyciskajac do jej plecow lufe. Otworzyl drzwi. -Jestes wolna - powtorzyl z promiennym usmiechem. Amelia naprezyla sie w sobie. Tymczasem Farr szybkim ruchem wypchnal ja na zewnatrz. Sam pozostal w srodku. Z wysokich zarosli dobiegl ja charakterystyczny odglos. Jakby ktos odbezpieczal bron. -No, juz! -warknal Farr. -Wynocha stad. Amelia Sachs powoli weszla na trawnik. -WIESZ, Lincoln, masz racje w dziewiecdziesieciu procentach - rzekl Dzim Bell. -Niefortunnie dla samego siebie nie zauwazyles dziesieciu procent, czyli mnie. -Szeryf wylaczyl klimatyzator. -Dwie rodziny z Blackwater Landing nie chcialy pozwolic panu Davettowi na korzystanie z kanalu. Wtedy jego szef ochrony wynajal nas, bysmy rozwiazali ten problem. Conklinowie w koncu wyrazili zgode, ale ojciec Garretta byl uparty. Postanowilismy upozorowac wypadek samochodowy i wzielismy opakowanie tego swinstwa, zeby ich wykonczyc. Wiedzielisny, ze co sroda jezdza na kolacje do restauracji. Wlalismy trucizne do przewodow wentylacyjnych i ukrylismy sie w lesie. Wsiedli do srodka, ojciec Garretta wlaczyl klimatyzacje. Toksafen opryskal ich od stop do glow. Dostali dreszczy. Garretta nie bylo w samochodzie. Wkrotce pojawil sie, podbiegl do auta i staral sie dostac do srodka, ale nie mogl. Mimo to nawdychal sie tego swinstwa. Oszolomilo go. Zataczajac sie, pobiegl w las. Kiedy pojawil sie znowu po tygodniu czy dwoch, nic nie pamietal, wiec zostawilismy go w spokoju. Byloby to bardzo podejrzane, gdyby zginal wkrotce po smierci rodzicow. potem zrobilismy to, co juz wiesz. Spalilismy ciala i pochowalismy je w Blackwater Landing. Samochod wepchnelismy do wody. Zaplacilismy koronerowi sto tysiecy za sfalszowanie raportu. Ilekroc ktos dostal raka i zaczynal weszyc, zajmowali sie nim Culbeau i jego kumple. -Bell zachmurzyl sie. -Aha, to prawda, ze wynajelismy Billyego, by wykonczyl Mary Beth. Niestety, Garrett pokrzyzowal nam plany. -Rozumiem. Potrzebowales mnie, bym pomogl ci ja odnalezc. Po tem bys ja zabil i zniszczyl dowody, na ktore natrafila. -Kiedy znalazles Garretta i przywiezlismy go z mlyna, zostawilem tylne drzwi do aresztu otwarte, zeby Culbeau mogl namowic - chyba mozemy to tak nazwac -Garretta do wyjawienia, gdzie przetrzymuje Mary Beth. Niestety, twoja przyjaciolka wyciagnela go stamtad, zanim go dopadli. -A kiedy ustalilem, gdzie jest chata, wezwales Culbeau i jego ludzi. Wyslales ich tam, zeby nas zabili. -Przykro mi, ale masz racje. -Powiedz mi, czy luksusowe samochody i wygodne domy sa warte zniszczenia calego miasta? Amelia powiedziala mi, ze nie ma tu juz prawie zadnych dzieci. Wiesz dlaczego? Ludzie sa bezplodni. -Paktowanie z diablem zawsze jest ryzykowne - odparl krotko Bell. Popatrzyl przez chwile na Rhymea, po czym podszedl do stolu. Zalozyl lateksowe rekawice i siegnal po pojemnik z toksafenem. Podszedl do Rhymea, odkrecil nakretke i wylal mu ciecz na usta i nos oraz na tors, nastepnie rzucil pojemnik na jego kolana, szybko cofnal sie i zakryl twarz chusteczka. Rhyme szarpnal glowa. Wargi rozchylily mu sie bezwolnie i nieco plynu dostalo sie do ust. Zaczal pluc i kaslac. Bell sciagnal rekawiczki i wsunal je w kieszenie spodni. Poczekal przez moment, po czym podszedl do drzwi, odsunal zasuwke i otworzyl je. -Ratunku! Pomocy! -krzyknal, wystawiajac glowe na korytarz. Niech ktos wezwie... Urwal nagle, bo zobaczyl pistolet Lucy Kerr wycelowany wprost w swoja piers. -Wystarczy, Dzim. Skoncz z tymi wrzaskami. Nie ruszaj sie! Szeryf cofnal sie o krok. Nagle zobaczyl Nathana, ktory zaszedl go od tylu i wyciagnal mu pistolet z kabury. Do pokoju wszedl jeszcze ktos - potezny mezczyzna w brazowym garniturze i bialej koszuli. Do srodka wbiegl tez Ben Kerr. Podskoczyl do Rhymea i zaczal mu wycierac twarz papierowym recznikiem. Szeryf spogladal szeroko rozwartymi oczami na Lucy Kerr i jej to warzyszy. -Uwazajcie! Mielismy tu wypadek. Rozlala sie trucizna. Trzeba na tychmiast... -Ben, czy mozesz mi wytrzec policzki, nie chce, zeby to swinstwo dostalo mi sie do oczu - poprosil Rhyme nieco swiszczacym od kaszlu glosem. -Oczywiscie. Mezczyzna w brazowym garniturze wyciagnal kajdanki i zakul w nie szeryfa. -Szeryfie Bell, nazywam sie Hugo Branch i jestem detektywem z Biura Dochodzeniowego Policji Stanowej Karoliny Polnocnej. Jest pan aresztowany - obwiescil, po czym spojrzal na Rhymea. -Mowilem, ze wyleje ci to na koszule. Trzeba bylo schowac mikrofon gdzies indziej. -Ale to, co zostalo nagrane, chyba wystarczy? -Oczywiscie. Chodzi mi tylko o to, ze sprzet do podsluchiwania jest kosztowny. -Wystawcie mi rachunek - rzekl Rhyme sarkastycznie, kiedy Branch rozpial mu koszule i wyjal spod niej mikrofon oraz nadajnik. -Wrobiliscie mnie... -wyszeptal Bell. -Ale przeciez toksafen... -Och, to nie byl toksafen - rzekl Rhyme. -To tylko bimber. A teraz, czy ktos moglby podlaczyc moj wozek do akumulatora? AMELIA Sachs zrobila trzy kroki po trawniku, kiedy uslyszala meski glos dochodzacy z aresztu. -Stoj, Steve! Rzuc pistolet na ziemie! Sachs odwrocila sie gwaltownie. Zobaczyla Masona Germaina. Celowal w glowe Stevea Farra. Farr przykleknal i polozyl bron na podlodze. Mason blyskawicznie podbiegl do niego i zakul go w kajdanki. Nagle dobiegl ja odglos krokow. Zaszelescily liscie. Amelia odwrocila sie plecami do budynku aresztu. Zobaczyla szczuplego czarnoskorego mezczyzne wychodzacego spomiedzy drzew. W rekach trzymal automatyczny karabinek. - Fred! -krzyknela zdumiona. Pocac sie w czarnym garniturze, agent FBI Fred Dellray podszedl do niej i rzekl: -Czesc, Amelio! -Co ty tu robisz? -A jak myslisz? Lincoln nie byl pewien, komu tu moze ufac, a komu nie, wiec sprowadzil mnie i skontaktowal z Masonem, zebysmy cie pilnowali. Uznal, ze nie moze wierzyc Bellowi i jego szwagrowi. -Bellowi? -powtorzyla Amelia, calkowicie zaskoczona. -Lincoln uwaza, ze to on wszystko zorganizowal. W tej chwili usiluja sie co do tego upewnic. Ale najwyrazniej mial racje, sadzac po tym, co wlasnie chcial zrobic jego szwagier. -Dellray skinal glowa w kierunku Stevea Farra. -Niewiele brakowalo, a zalatwilby mnie - rzekla Sachs. -Nic ci nie grozilo nawet w najmniejszym stopniu. Mialem go na celu od momentu, w ktorym otworzyl drzwi. Gdyby tylko mrugnal okiem, juz by bylo po nim - zasmial sie Dellray. W odroznieniu od niego, Mason mial zafrasowana mine. -Niestety, ale musze zabrac cie z powrotem do celi. Wciaz jestes aresztowana. -To Ty zabiles Billyego, prawda? -zwrocil sie Rhyme do Bella. Szeryf milczal. -Miejsce zbrodni nie zostalo zabezpieczone przez poltorej godziny - kontynuowal Rhyme. -I rzeczywiscie, Mason byl pierwszym policjantem, ktory tam dotarl. Ale ty byles przed nim. Billy nie zadzwonil, by dac ci znac, ze Mary Beth juz nie zyje. Zaczales sie denerwowac. Po jechales do Blackwater Landing. Okazalo sie, ze Mary Beth juz tam nie ma, a Billy jest ranny. Zalozyles wiec lateksowe rekawiczki, chwyciles lopate i zatlukles go. -Od kiedy zaczales mnie podejrzewac? -spytal Bell. -Poczatkowo rzeczywiscie myslalem, ze to Mason. Tylko my trzej i Ben wiedzielismy o lokalizacji chaty. Sadzilem, ze to on zadzwonil po Culbeau. Ale Lucy powiedziala mi, ze w rzeczywistosci zadzwonil do niej. Wyslal ich do chaty, by dopilnowali, zeby Amelia i Garrett nie uciekli. Potem zaczalem sie zastanawiac. Przypomnialo mi sie, ze kolo mlyna Mason chcial zastrzelic Garretta. Nikt, kto byl w spisku, nie chcialby, zeby chlopak zginal, zanim znajdziecie Mary Beth. Sprawdzilem sytuacje finansowa Masona. Okazalo sie, ze ma tani domek i spore debety na kartach kredytowych. Jego nikt nie oplacal. W odroznieniu od ciebie i twojego szwagra. Ty masz dom za czterysta tysiecy do larow i mnostwo forsy w banku. Podobnie Steve Farr. Rhyme westchnal, po czym kontynuowal. -Troche mnie zastanawialo, dlaczego Mason tak usilnie probuje dopasc Garretta, ale mial ku temu powody. Byl wsciekly, kiedy to ty dostales posade szeryfa. Nie rozumial dlaczego. Mial lepsze kwalifikacje i przewyzszal cie stazem. Liczyl na to, ze jesli w koncu dopadnie groznego Pajaka, byc moze zostanie szeryfem, kiedy uplynie twoja kadencja. -Cholerne domysly - wymamrotal Bell. -Wydawalo mi sie, ze wierzysz tylko w dowody rzeczowe. -Owszem, wolalbym dowody rzeczowe. Czasami jednak trzeba improwizowac. Naprawde nie jestem taka primadonna, za jaka wszyscy mnie tu uwazaja. AMELIA Sachs w kajdankach wokol nadgarstkow i kostek, na ktore uparl sie Mason, szurajac nogami, przeszla z celi do pokoju przesluchan, by spotkac sie z adwokatem. Byl to Solomon Geberth, przystojny siwowlosy mezczyzna, ktory przylecial specjalnie z Nowego Jorku. Choc jego prawo do wykonywania zawodu ograniczone bylo do stanow Nowy Jork i Massachusetts oraz dystryktu Kolumbii, otrzymal pozwolenie na obrone Amelii Sachs w Karolinie Polnocnej. Lincoln Rhyme siedzial miedzy Amelia a jej adwokatem. Sachs oparla rece o podlokietnik wozka inwalidzkiego. -Sprowadzili z Raleigh prokuratora - wyjasnil Geberth. -Poniewaz sprawa dotyczy tez szeryfa i koronera, uwazaja, ze nie powinien tego prowadzic McGuire. Prokurator ten przejrzal zebrane materialy i wycofal oskarzenie przeciwko Garrettowi. Garrett przyznal sie, ze uderzyl Billyego lopata i podejrzewal, ze chlopak nie zyje. Lincoln mial racje. To Dzim Bell zabil Billyego. Nawet gdyby mimo wszystko oskarzyli Gar retta o zabojstwo, oczywiste jest, ze dzialal w samoobronie. Jesli chodzi o smierc Eda Schaeffera, to uznano, ze byl to wypadek. -A co z porwaniem Lydii Johansson? -spytal Rhyme. -Kiedy dowiedziala sie, ze Garrett nie mial zamiaru zrobic jej nic zlego, wycofala oskarzenie. Mary Beth postapila podobnie. -Czyli Garrett jest wolny? -spytala Amelia Sachs ze wzrokiem wbitym w podloge. -Za kilka minut go wypuszcza - odparl Geberth. -Posluchaj, Amelio, sprawy maja sie nastepujaco: prokurator przyjal taka linie, ze bezwzgledu na oczyszczenie Garretta z zarzutow, to wlasnie ty pomoglas w ucieczce z aresztu podejrzanemu o morderstwo i zabilas poszukujacego go policjanta. Chce, zeby twoj czyn zakwalifikowano jako morderstwo pierwszego stopnia. -Pierwszego stopnia? -zachnal sie Rhyme. -Przeciez nie planowala go zabic. To byl wypadek! -Wlasnie to chce udowodnic podczas procesu - powiedzial Geberth. -Odpowiedzialnosc za to ponosi czesciowo ten drugi policjant, ktory rzucil sie na ciebie. Ale moge sie zalozyc, ze nawet jesli go oskarza, to o nieumyslne spowodowanie smierci. Nie ma co do tego watpliwosci. -Jakie sa szanse na uniewinnienie? -spytal Rhyme. -Przykro mi, ale minimalne. Uwazam, ze powinnas jednak przyznac sie do winy. Amelia Sachs miala wrazenie, jakby ktos zadal jej cios w brzuch. -Musisz pogodzic sie z tym, ze nie nastapi zaden cud - rzekl adwokat. -Podczas procesu prokurator przedstawi cie jako policjantke i strzelca wyborowego. Lawa przysieglych raczej nie uwierzy w przypadkowy strzal. A kiedy uznaja cie za winna, dostaniesz dwadziescia piec lat. -Jesli przyznam sie do nieumyslnego zabojstwa, ile dostane? -Szesc, siedem lat. Bez prawa do zwolnienia warunkowego. Amelia westchnela gleboko. -Zgoda, przyznam sie. Geberth wstal zza stolu. -Zadzwonie do prokuratora. Kiedy tylko bede cos wiedzial, natychmiast skontaktuje sie z wami. -Skinal im glowa i wyszedl. -Bez wzgledu na to, co sie stanie, ja tu zostaje - rzekl Rhyme do Amelii. -Bede czekal, az wyjdziesz. -Slowa, slowa, slowa - rzekla sarkastycznie. -Moj ojciec tez obiecywal, ze bedzie przy mnie. Nawet na tydzien przed smiercia. -Ja jestem zbyt uparty, zeby umrzec. Ale nie jestes zbyt uparty, by wyzdrowiec i poznac kogos innego -pomyslala. Uslyszeli skrzypniecie drzwi. Stanal w nich Garrett. Rece trzymal za plecami. -Zobaczcie, co znalazlem w mojej celi! -zawolal. Otworzyl zwinieta dlon, z ktorej wyleciala mala cma. -To cma zawisakowata. Rzadko kiedy mozna je spotkac w zamknietych pomieszczeniach. Dla mnie to rewelacja! Amelia Sachs usmiechnela sie blado, czerpiac pewna przyjemnosc z jego zapalu. -Posluchaj, Garrett, jest cos, co chcialabym wiedziec. Pamietasz, kiedy w przyczepie mowiles do swojego ojca siedzacego na pustym krzesle? Powiedziales mi, jak potwornie sie czules, kiedy nie chcial wpuscic cie do samochodu. -Pamietam. -Teraz juz wiesz, dlaczego nie chcial cie wpuscic. Probowal uratowac ci zycie. Wiedzial, ze w samochodzie jest trucizna i ze umra. Wiedzial, ze jesli dostaniesz sie do srodka, tez umrzesz. Chcial cie uratowac. -Tak, teraz to rozumiem - powiedzial niepewnym glosem. Amelia domyslila sie, ze ulozenie historii swojego zycia na nowo nie jest latwym zadaniem i wymaga czasu. Spojrzala na malenka bezowa cme fruwajaca po pokoju przesluchan. -Zostawiles mi w celi jakichs towarzyszy? -spytala. -Tak. Dwie biedronki i muche bzygowata. Ekstra lataja. Mozna je obserwowac calymi godzinami. -Przerwal na chwile. -Przepraszam, ze cie oklamalem, ale gdybym tego nie zrobil, nie uratowalbym Mary Beth. -Nie przejmuj sie tym, Garrett. Chlopak podszedl do drzwi, obejrzal sie i rzekl: -Jesli nie masz nic przeciwko temu, bede cie odwiedzal. -Bedzie mi bardzo milo. Garrett wyszedl. Amelia widziala przez otwarte okno, jak podchodzi do samochodu. Byl to samochod Lucy Kerr. Otworzyla mu drzwi i przytrzymala je, jak matka odbierajaca syna po meczu pilki noznej. -Posluchaj mnie, Sachs - zaczal Rhyme, lecz Amelia juz zdazyla wstac i szurajac nogami, poszla do celi. Chciala byc z daleka od Lincolna i z daleka od Garretta. Chciala zostac sama, w ciemnosciach. AMELIA Sachs siedziala w kajdankach pomiedzy dwoma straznikami na lawce w sadzie hrabstwa Paauenoke, rozgladajac sie bez myslnie po sali. Podszedl do niej Fred Dellray. -Przyniesc ci kawy? -Nie, dzieki, Fred. Gdzie jest Lincoln? -Nie mam pojecia. Znasz go dobrze. Nigdy nie wiadomo, kiedy sie pojawi. Jak na czlowieka przykutego do wozka inwalidzkiego, jest nie slychanie ruchliwy. Po jej prawej stronie usiadl Sol Geberth, ubrany w elegancki szary garnitur. -Dobilismy targu - rzekl. -Oskarzyciel zgodzil sie na nieumyslne spowodowanie smierci. Zadnych innych zarzutow. Szesc lat bez prawa do zwolnienia warunkowego. Zamknela oczy. Poczula mdlosci. -Co o tym myslisz? -spytal adwokat. Amelia podniosla powieki. -Przyznam sie do winy. SALA sadowa byla zapelniona po brzegi. Amelia Sachs dojrzala Masona Germaina i kilku innych policjantow. Kobieta i mezczyzna w zalobie, prawdopodobnie rodzice Jesseego Corna, siedzieli w pierwszej lawce. Spostrzegla zaledwie kilka twarzy, na ktorych nie malowala sie wrogosc. Dotyczylo to Mary Beth i kobiety, ktora byla pewnie jej mat ka. Ani sladu Lucy Kerr. Ani sladu Lincolna Rhymea. Policjant doprowadzil ja do lawy obrony. Nie zdjal jej kajdankow. Obok usiadl Sol Geberth. Wstali, kiedy na sale wszedl sedzia, po czym znow usiedli. Sedzia skinal glowa, a urzednik objasnil nature sprawy. Nastepnie sedzia skinal w kierunku oskarzyciela z Raleigh, wysokiego, siwego mezczyzny, ktory podniosl sie z lawki. -Wysoki Sadzie, oskarzona doszla do porozumienia z oskarzycielem. Przyznaje sie do nieumyslnego zabojstwa Jesseego Randolpha Corna. Oskarzenie wycofuje pozostale zarzuty i zada kary szesciu lat wiezienia bez mozliwosci zwolnienia warunkowego. -Amelio Sachs. Czy przyznaje sie pani do nieumyslnego popelnienia zabojstwa? -Tak, przyznaje sie, Wysoki Sadzie. -Niniejszym sad skazuje oskarzona na... Obite czerwona skora drzwi wejsciowe otwarly sie i na sale wjechal swym wozkiem Lincoln Rhyme. Za nim weszla Lucy Kerr. -Prosze o wybaczenie, Wysoki Sadzie - rzekl Rhyme. - Musze za mienic pare slow z oskarzona i jej obronca. Rhyme ostroznie podjechal do barierki oddzielajacej lawy obrony od lawek dla publicznosci. Spojrzal na Amelie. Na jej widok az zaklulo go w sercu. Przez te trzy dni, ktore spedzila w areszcie, wychudla, a jej cera nabrala ziemistego koloru. Wlosy miala zwiazane w kok, co sprawialo, ze wygladala mizernie i surowo. Geberth podszedl do Rhymea i przykucnal przy wozku. Rozmawiali przez kilka minut, az w koncu adwokat wstal. -Wysoki Sadzie! Pojawily sie nowe okolicznosci dotyczace tej sprawy. Chcialbym, zeby zapoznalo sie z nimi oskarzenie. Prosze mi po zwolic spytac, czy moj szanowny kolega zgadza sie na to. Sedzia spojrzal na prokuratora. -Jaka jest pana odpowiedz? -Co to za nowe okolicznosci? Nowi swiadkowie? -Nie, sa to dowody rzeczowe - rzekl Rhyme. -Gdzie one sa? -Na posterunku policji - odparla Lucy Kerr. -Czy zgodzi sie pan zeznawac? -spytal sedzia Rhymea. -Oczywiscie. -Jaka jest pana odpowiedz? -spytal sedzia prokuratora. -Zgadzam sie. Wysoki Sadzie, ale jesli dowody okaza sie bez znaczenia, oskarze pana Rhymea o zaklocanie pracy sadu. Rhyme podjechal za barierke. Kiedy podchodzil do niego urzednik sadowy z Biblia, rzekl: -Nie, nie jestem w stanie podniesc reki do przysiegi. Przysiegam mowic prawde i tylko prawde - wyrecytowal. Geberth podszedl do niego i spytal: -Panie Rhyme, twierdzi pan, ze pojawily sie nowe dowody w tej sprawie. Co to za dowody? -Kiedy dowiedzielismy sie, ze Billy Stail udal sie do Blackwater Landing, by zamordowac Mary Beth, zaczalem sie zastanawiac, dlaczego to zrobil. Doszedlem do wniosku, ze zaplacono mu za to. Billy... -Dlaczego uwaza pan, ze mu zaplacono? -To oczywiste. Billy nie kochal sie nieszczesliwie w Mary Beth. Nie bral udzialu w zabojstwie rodziny Garretta Hanlona. Nie mogl wiec miec innego motywu, jak tylko finansowy - wyjasnil Rhyme. -Prosze kontynuowac. -Ten, kto go wynajal, nie mial oczywiscie zamiaru zaplacic mu czekiem, tylko gotowka. Lucy Kerr poszla do domu rodzicow Billyego Staila i otrzymala od nich pozwolenie na przeszukanie pokoju chlopca. Pod materacem znalazla dziesiec tysiecy dolarow. Z pomoca pani Kerr zbadalem odciski palcow na banknotach znajdujacych sie na po czatku i na koncu pliku. Naliczylem lacznie szescdziesiat jeden odciskow. Poza odciskami Billyego znalazlem dwa nalezace do innej osoby majacej zwiazek z ta sprawa. Pani Kerr otrzymala nakaz rewizji domu, w ktorym mieszka ta osoba. Znalazla rachunek za lopate, taka sama jak ta, ktora popelniono morderstwo. Znalazla tez osiemdziesiat trzy tysiace dolarow w gotowce, w plikach owinietych banderola identyczna jak ta, w ktorej byly pieniadze Billyego. Rhyme zachowal najlepsze na koniec. -Pani Kerr odnalazla tez fragmenty kosci w grillu stojacym w ogrodzie. Sa to kosci rodzicow Garretta Hanlona. -Do kogo nalezy ten dom? -Do Jesseego Corna. Przez sale przebiegl pomruk publicznosci. -Do czego swiadek zmierza? -spytal Rhymea sedzia. -Wysoki Sadzie, Jesse Corn bral udzial w spisku majacym na celu zamordowanie rodzicow Garretta Hanlona piec lat temu oraz obecnie Mary Beth McConnell. Sedzia pokrecil glowa. -To nie ma nic wspolnego z ta sprawa. Ma pan piec minut, by wykazac zwiazek. Potem albo oskarzona przyzna sie do winy, albo zarzadze wszczecie procesu. Oskarzyciel zwrocil sie do Gebertha. -To wcale nie dowodzi, ze nie popelnila zabojstwa. -Och, niech pan nie zartuje - zachnal sie Geberth, zupelnie jakby prokurator byl jego studentem. -To oznacza, ze Corn dzialal poza swoimi uprawnieniami, czyli w chwili zabojstwa byl przestepca, uzbrojonym i niebezpiecznym. Dzim Bell przyznal, ze zamierzali torturami wydobyc z Garretta informacje, gdzie ukryl Mary Beth, a to z kolei oznacza, ze w chwili, kiedy by ja odnalezli, Corn zjawilby sie tam z Culbeau i jego wspolnikami, by zamordowac Lucy Kerr i pozostalych policjantow. Sedzia spogladal to na Gebertha, to na oskarzyciela. -W tej chwili zajmujemy sie sprawa zabojstwa popelnionego przez oskarzona. To, czy Jesse Corn planowal kogos zabic, czy nie, niczego tu nie zmienia. Geberth podszedl do protokolanta. -Prosze tego nie protokolowac. Zawieszamy na chwile przesluchiwanie swiadka - rzekl, po czym zwrocil sie do oskarzyciela: - Jaki jest sens dalszego ciagniecia tej sprawy? Corn byl zabojca. Do rozmowy wlaczyl sie Rhyme. -Niech sie pan zastanowi, co pomysla sobie sedziowie przysiegli, gdy sie dowiedza, ze ofiara byla skorumpowanym policjantem majacym zamiar torturowac niewinnego chlopca, zeby wyciagnac od niego informacje, gdzie znajduje sie mloda dziewczyna, a potem ja zamordowac? -Sprawa jest oczywista. Chyba nie chce pan miec tej porazki na swoim koncie? -dodal Geberth. Zanim jednak oskarzyciel zdazyl cokolwiek odpowiedziec, Rhyme spojrzal na niego przyjaznie i rzekl: -Pomoge panu. -Co takiego? -Wie pan doskonale, kto za tym wszystkim stoi. Wie pan, kto zabija mieszkancow Tanners Corner, prawda? -Henry Davett. Wiem, czytalem akta - odparl oskarzyciel. -I jak wyglada dochodzenie prokuratury przeciwko niemu? -spytal Rhyme. -Kiepsko. Brak dowodow. Nie udalo sie ustalic powiazan z Bellem ani z innymi oskarzonymi. Zawsze korzystal z posrednikow. -Ale pewnie chcialby pan go dopasc, zanim kolejni ludzie umra na raka? Zanim zachoruja kolejne dzieci? -Oczywiscie! -W takim razie potrzebuje pan mojej pomocy. Nie znajdzie pan w calych Stanach Zjednoczonych innego specjalisty, ktory pomoze panu przygwozdzic Davetta. A mnie sie to uda - rzekl Rhyme, zerkajac na Amelie. Zobaczyl lzy w jej oczach. Wiedzial, ze mysli w tej chwili tylko o jednym: bez wzgledu na to, czy pojdzie do wiezienia, czy nie, nie byla winna smierci niewinnego czlowieka. Oskarzyciel skinal glowa. -Zgadzam sie - powiedzial szybko, jakby obawial sie, ze moze zmienic zdanie. Spojrzal na sedziego i dodal: - Wysoki Sadzie, oskarzenie wycofuje wszystkie zarzuty wobec Amelii Sachs. -Zamykam rozprawe - obwiescil sedzia. -Oskarzona jest wolna. -NIE bylem pewien, czy przyjdziesz - powiedzial Rhyme ze zdziwieniem w glosie. -Ja tez nie wiedzialam - odparla Amelia Sachs. Byli w sali szpitala w Avery. -Wiesz co, Sachs? Kiedy uslyszalem, ze wykradlas Garretta z aresztu, gdzies w mojej glowie zaswitala mysl, ze zrobilas to po to, bym za stanowil sie raz jeszcze nad ta operacja. Amelia usmiechnela sie. -Byc moze jest w tym ziarnko prawdy. -Wiec przyszlas teraz, zeby mnie od niej odwiesc? Amelia wstala z fotela i podeszla do okna. -Nie, przyszlam tu, zeby byc z toba teraz i kiedy sie obudzisz po operacji. -Zmienilas zdanie? Amelia odwrocila sie do Rhymea. -Kiedy bylam z Garrettem nad rzeka, opowiedzial mi cos, co wyczytal w tej swojej ksiazce, "Miniaturowym swiecie". To byl opis cech, jakimi odznaczaja sie zywe istoty. Jedna z nich bylo to, ze zdrowe istoty daza do rozwoju i przystosowania sie do srodowiska. Wtedy zrozumialam, ze to jest wlasnie cos, co powinienes zrobic. Musisz sprobowac. Rhyme milczal przez dluzsza chwile. -Sachs, zdaje sobie sprawe, ze mnie to nie uleczy - powiedzial wreszcie. -Ale sama wiesz, na czym polega nasz zawod - na odnoszeniu malenkich zwyciestw. Po to tylko tu jestem. Nie wstane z tego wozka. Nie ludze sie. Ale potrzebuje jakiegos malenkiego zwyciestwa. Amelia pochylila sie i pocalowala go mocno. W drzwiach pojawila sie pielegniarka. -Mam pana przygotowac do operacji. Zaczynamy? OBIE kobiety siedzialy na palacym sloncu. Przed nimi, na pomaranczowym stoliku, staly dwa tekturowe kubki z kawa. Z daleka dobiegaly przytlumione glosy aktorow grajacych w operze mydlanej. Sygnal pagera jednego z lekarzy. Dzwonek telefonu. Smiech. - Wszystko w porzadku? -spytala Amelia policjantke. Lucy zawahala sie, po czym rzekla: -Oddzial onkologiczny znajduje sie w sasiednim skrzydle. Spedzilam tam kilka miesiecy. Przed i po operacji. -Spojrzala na Amelie. -Wszystko sie uda. Nie martw sie. Operacja sie uda. -Wcale nie jestem tego pewna - westchnela Sachs. -Mam dobre przeczucia. -Dzieki. -Jak dlugo to potrwa? -spytala Lucy. Do konca zycia. -Doktor Weaver powiedziala, ze ze cztery godziny. Ktos przeszedl obok nich, po czym zatrzymal sie. -Czesc, babki! -O, Lydia! -Lucy usmiechnela sie. -Jak leci? Lydia Johansson. Amelia nie rozpoznala jej, bo teraz miala na sobie zielony fartuch i czepek. Przypomniala sobie, ze Lydia jest pielegniarka w tym szpitalu. -Slyszalas? -spytala ja Lucy. -Dzim i ci wszyscy pozostali gliniarze zostali aresztowani. Ktoby pomyslal... -W zyciu by mi to nie przyszlo do glowy - odparla Lydia, po czym spytala: -Przyszlas na wizyte kontrolna? -Nie, pan Rhyme jest wlasnie operowany. -Tak, wiem. Mam nadzieje, ze wszystko sie uda - usmiechnela sie Lydia do Amelii, po czym ruszyla dalej korytarzem i po chwili zniknela za drzwiami. -Mila dziewczyna - rzekla Amelia Sachs. -Wyobrazasz sobie prace pielegniarki na oddziale onkologicznym? Kiedy mialam operacje, byla tam doslownie codziennie. I rownie po godna wobec smiertelnie chorych pacjentow, jak i wobec tych, ktorzy wracali do zdrowia. Do tej pracy trzeba miec silny charakter. Amelia byla jednak myslami daleko. Spojrzala na zegar. Jedenasta. Operacja zacznie sie juz za chwile. PIELEGNIARKA wyjasniala Lincolnowi szczegoly przygotowan do operacji. Kiwal glowa, ale poniewaz zaaplikowano mu juz valium, nie w pelni pojmowal, co ta mloda kobieta do niego mowi. Po chwili pojawila sie salowa, ktora zawiozla go na sale operacyjna. Dwie pielegniarki przeniosly go na stol. Jedna z nich przeszla w koniec pomieszczenia i zaczela wyjmowac narzedzia z autoklawu. -To naprawde zabawne - mruknal Rhyme do drugiej, stojacej tylem do niego. Odwrocila glowe. Miala na sobie maske chirurgiczna, wiec widzial tylko jej oczy. -Beda mnie ciac w jedynym miejscu, ktore wymaga u mnie narkozy. Gdyby operowali mi wyrostek, zadne znieczulenie nie byloby potrzebne. -Faktycznie, to zabawne, panie Rhyme - odparla. Zasmial sie. Zna mnie, pomyslal. Przyszla pani anestezjolog. Wbila mu igle w zgiecie ramienia, a na stepnie przymocowala do niej rurke. -Kiedy to panu wstrzykniemy, prosze zaczac liczyc od stu do zera. Zasnie pan, zanim sie zorientuje. Przylaczyla rurke wenflonu do zbiornika z przezroczystym plynem i odwrocila sie, by spojrzec na monitor. Rhyme zaczal liczyc: "Sto, dziewiecdziesiat dziewiec, dziewiecdziesiat osiem...". Pielegniarka, ta sama, ktora odezwala sie do niego po nazwisku, po chylila sie nad nim. -Jestem Lydia Johansson - wyszeptala. -Dzim Bell i Henry Davett prosili mnie, bym pana pozegnala od nich. Na zawsze. -Coo? -jeknal Rhyme. Pani anestezjolog, nie odrywajac wzroku od monitora, rzekla: -Wszystko w porzadku, prosze sie odprezyc. Bedzie dobrze. Usta Lydii Johansson znajdowaly sie zaledwie kilka centymetrow od ucha Rhymea. -Nie zastanawial sie pan, skad Dzim Bell wiedzial, kto z mieszkancow zachorowal na raka? -Nieee... Prosze przestac... -Dawalam mu ich nazwiska, by Culbeau mogl sie nimi zajac. Pozorowali wypadki. Dzim jest moim chlopakiem. Od wielu lat. To on mnie wyslal do Blackwater Landing po porwaniu Mary Beth. Mialam byc przy neta. Pojechalam tam, zeby zlozyc kwiaty i posiedziec troche, czekajac, ze moze Garrett sie pojawi. Mialam do niego zagadac, by Ed Schaeffer i Jesse mogli go zlapac. Zamierzali zmusic Garretta, by wyznal, gdzie przetrzymuje Mary Beth. Nikt nie przypuszczal, ze mnie tez porwie. -Przerwijcie to... -chcial krzyknac Rhyme, ale z jego krtani dobyl sie tylko belkot. -To juz pietnascie sekund. Czy wciaz pan odlicza? -spytala pani anestezjolog. -Nie slysze, by pan odliczal. -Bede tu caly czas - mowila lagodnie Lydia, glaszczac Rhymea po czole. -Podczas operacji wiele rzeczy moze pojsc nie po mysli chirurga. Drobiazgi. Zapchana rurka od butli z tlenem. Podanie niewlasciwego srodka. Kto wie? -Poczekaj... -zabelkotal Rhyme, ale sufit sali operacyjnej nagle zszarzal. Ogarnela go ciemnosc. AMELIA Sachs doszla do wniosku, ze to rzeczywiscie jeden z najpiekniejszych cmentarzy na swiecie. Znajdowal sie na zboczu wzgorza nad rzeka Paauenoke. Stala otoczona niewielka grupka ludzi nad otwartym grobem, do ktorego skladano malenka urne. Obok Amelii widac bylo Lucy Kerr, a dalej Garretta Hanlona. Po drugiej stronie grobu stali Mason Germain i Thom wspierajacy sie na lasce. Thom mial krawat z wscieklym czerwonym wzorem, ktory pomimo powagi sytuacji bardzo do niego pasowal. Przyszedl tez Fred Dellray w swym czarnym garniturze. W pogrzebie nie uczestniczyl zaden duchowny, wiec dyrektor domu pogrzebowego rozejrzal sie po zalobnikach i spytal, czy ktos z obecnych chcialby cos powiedziec. Kiedy wszyscy czekali, az zrobi to ktos inny, Garrett wyciagnal z kieszeni obszernych spodni "Miniaturowy swiat". Zalamujacym sie glosem zaczal czytac: Niektorzy uwazaja, ze sila Boska nie istnieje. Cynizm tego twierdzenia nie wytrzymuje jednak proby, kiedy spogladamy na swiat owadow, obdarzonych tak wieloma wspanialymi cechami: skrzydlami tak cienkimi, ze az trudno to sobie wyobrazic, umiejetnoscia ustalania predkosci wiatru, ktora nie pozwala muchom latac wtedy, kiedy zbyt silny powiew moglby im wyrzadzic krzywde, perfekcyjnymi odnozami, na ktorych wzoruja sie projektanci robotow, nicmi pajeczyny, mocniejszymi niz wszelkie materialy, ktore dotychczas udalo sie stworzyc naukowcom, a przede wszystkim nieslychana umiejetnoscia przetrwania w obliczu zagrozen ze strony czlowieka, drapiezcow i zywiolow. W chwilach rozpaczy warto jest przyjrzec sie pomyslowosci i wytrwalosci tych cudownych stworzen, znalezc w nich pocieszenie i odzyskac dzieki nim utracona wiare. Garrett podniosl wzrok, zamknal ksiazke i pstryknal paznokciami. -Chcialabys cos powiedziec? -spytal Amelie. Pokrecila przeczaco glowa. Nikt inny nie zabral glosu. Po kilku minutach wszyscy obecni jeden po drugim odwrocili sie od grobu i wyszli z cmentarza kreta sciezka. Kiedy dochodzili do niewielkiej polanki, Amelia przypomniala sobie slowa Rhymea: "Calkiem przyzwoity cmentarz. Nie mialbym nic przeciwko temu, zeby pochowali mnie w takim miejscu". Zatrzymala sie na chwile, by otrzec pot z twarzy i zlapac oddech. Upal w Karolinie Polnocnej niezle dawal sie jej we znaki. Natomiast Garrett sprawial wrazenie, jakby w ogole nie przejmowal sie temperatura. Przebiegl obok niej, pognal na parking i zaczal wyciagac torby z jedzeniem z forda Lucy. Czas i miejsce nie byly najlepsze na piknik, ale doszla do wniosku, ze salatka z kurczaka i arbuzy sa rownie dobrym sposobem uczczenia pamieci zmarlych, jak kazdy inny. No i whisky. Amelia przeszukala kilka toreb, zanim znalazla butelke osiemnastoletniego trunku Macallan. Wyciagnela korkowa zatyczke z charakterystycznym pyknieciem. -Ach, moj ulubiony dzwiek! -ucieszyl sie Lincoln Rhyme. Podjechal tu wozkiem, pilnie baczac na nierowne podloze. Zbocze wzgorza bylo zbyt strome, by mogl zjechac w dol, dlatego musial zostac tu, na gorze, i poczekac na zakonczenie pogrzebu. Stad przygladal sie, jak skladaja do grobu kosci, ktore udalo mu sie zidentyfikowac - szczatki rodzicow i siostry Garretta. Sachs nalala whisky do szklanki Rhymea, do ktorej wlozyla bardzo dluga slomke, i troche do swojej. Pozostali pili piwo. Garrett rozkladal starannie jedzenie, napoje i serwetki na lawce w cieniu drzew. -Jak sie czujesz? -Amelia spytala Rhymea szeptem. -I zanim od burkniesz cos niemilo: nie mam na mysli upalu - dodala. Rhyme wzruszyl ramionami, co bylo bezglosnym odpowiednikiem odburkniecia, znaczacym "czuje sie dobrze". Wcale jednak nie czul sie dobrze. Oddychal dzieki stymulatorowi nerwu przeponowego. Nienawidzil tego urzadzenia. Udalo mu sie uniezaleznic od niego kilka lat temu, ale teraz znow go potrzebowal. Przed dwoma dniami, kiedy lezal na stole operacyjnym, Lydia Johansson o malo nie sprawila, by przestal oddychac na zawsze. Gdy Lydia pozegnala sie z Lucy i z nia w szpitalu, Amelia zauwazyla, ze pielegniarka znikla za drzwiami, na ktorych widnial napis ODDZIAL NEUROCHIRURGII -SALA OPERACYJNA. -Wydawalo mi sie, ze Lydia pracuje na onkologii - zdziwila sie Sachs. -Owszem. -To po co tam poszla? -Moze chciala przywitac sie z Lincolnem - domyslila sie Lucy. W tym momencie Amelie olsnilo. Pomyslala, ze to wlasnie Lydia najlepiej wie, ktorzy mieszkancy Tanners Corner zapadli na raka. Po chwili przypomnialo jej sie, ze ktos przeciez musial udzielac Bellowi informacji o chorych - tych trzech osobach z Blackwater Landing, ktore zabila banda Richa Culbeau. Ktoz wiedzialby o przypadkach tej choroby lepiej niz pielegniarka z onkologii? Amelia Sachs podzielila sie swoimi watpliwosciami z Lucy. Ta chwycila telefon komorkowy i zadzwonila do operatora telefonicznego, ktory na prosbe policji sporzadzil szczegolowy wykaz rozmow Dzima Bella. Okazalo sie, ze rozmawial z Lydia setki razy. -Ona chce go zabic! -krzyknela nagle Amelia. Obie kobiety wpadly z wyciagnieta bronia na sale operacyjna w chwili, gdy doktor Weaver wlasnie miala robic pierwsze ciecie. Lydia spanikowala i probujac uciec lub chociaz zrobic to, po co przyslal ja Bell, wyrwala Rhymeowi z przelyku rurke doprowadzajaca tlen, zanim obu policjantkom udalo sie ja obezwladnic. Pluca Lincolna przestaly pracowac. Doktor Weaver natychmiast przystapila do reanimacji, ale kiedy Rhyme odzyskal przytomnosc, okazalo sie, ze ma problemy z oddychaniem i trzeba bylo podlaczyc mu stymulator. Najgorsze bylo to, ze doktor Weaver okazala sie uparta jak osiol. Od mowila przeprowadzenia operacji do czasu, az skoncza sie problemy z oddychaniem, co moze potrwac przynajmniej pol roku. Sachs pociagnela lyk whisky, patrzac, jak Garrett pozera garsciami chipsy, po czym biegnie posrod wysokiej trawy. Odwrocila glowe w kierunku Lucy. -Dostalas jakas odpowiedz? -spytala. -W sprawie adopcji? -Lucy pokrecila glowa. -Odrzucili moj wniosek. Nie chodzi nawet o to, ze jestem samotna. Nie podoba im sie moja praca w policji - dlugie godziny, ryzyko. Ma sie nim zaopiekowac malzenstwo mieszkajace w Hobeth. Przyzwoici ludzie. Dobrze ich sprawdzilam. Co do ostatniego Amelia Sachs nie miala watpliwosci. -Ale w nastepny weekend wybieramy sie razem na wedrowke - do dala Lucy. W poblizu Garrett biegal za jakims owadem. Odwracajac glowe, Amelia zauwazyla, ze Rhyme przypatrywal jej sie uwaznie, kiedy spogladala na chlopca. -Co bys powiedziala do pustego krzesla, Sachs? -spytal. Amelia zawahala sie przez chwile. -Pozwol, Rhyme, ze tymczasem, zachowam to dla siebie. Nagle Garrett zasmial sie donosnie i zaczal biec przez trawe. Gonil jakiegos owada. Dopadl go w koncu wyciagnieta reka i upadl na ziemie. Po chwili wstal i spogladajac w zwinieta dlon, powoli podszedl do lawy. -Zgadnijcie, co znalazlem! -zawolal. -Pokaz! -poprosila Amelia Sachs. -Chce zobaczyc. Koniec. jEFFERY dEAVER. Czy istnieja jakies podobienstwa miedzy Jefferym Deaverem a stworzona przez niego postacia slynnego kryminologa Lincolna Rhymea? "Coz, ja takze znaczna czesc zycia spedzam na siedzaco" - odpowiada autor, ktory poswieca bardzo duzo czasu na zbieranie i analizowanie materialu do swych powiesci oraz staranne przygotowywanie ich fabuly. Jednak wiekszosc moich bohaterow nie ma nic wspolnego ze mna lub innymi znanymi mi osobami. Tworze takie postacie, ktore pasuja do moich historii" - twierdzi Deaver. A pasuja doskonale, sadzac po ogromnym powodzeniu jego kilkunastu dotychczas wydanych ksiazek, a wsrod nich takich bestsellerow, jak Kolekcjoner kosci czy znany czytelnikom Ksiazek Wybranych, Czarny Rycerz. Pochodzacy z Chicago Deaver, jest z wyksztalcenia prawnikiem. Za swoje krotkie opowiadania, ktore publikuje oprocz kryminalow, dwukrotnie otrzymal prestizowa nagrode czytelnikow Ellery queen Readers Award. Pisarz dzieli swoj czas miedzy dwa domy, w Wirginii i Kalifornii. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-12 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/