Vian Boris - Wyrywacz serc

Szczegóły
Tytuł Vian Boris - Wyrywacz serc
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Vian Boris - Wyrywacz serc PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Vian Boris - Wyrywacz serc PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Vian Boris - Wyrywacz serc - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 CZĘŚĆ PIERWSZA I 28 sierp​n ia Ścież​k a bie​g ła wzdłuż stro​me​g o wy​b rze​ża. Ob​ro​ś nię​t a by​ł a kwit​n ą​cy​mi zgo​rze​l i​n a​- mi i lek​k o przy​w ię​d ły​mi łu​p i​n ow​ca​mi, któ​rych po​czer​n ia​ł e płat​k i usła​ł y zie​mię. Ja​k ieś spi​cza​s te in​s ek​t y po​d ziu​ra​w i​ł y gle​b ę ty​s ią​cem ma​ł ych dziu​rek; pod sto​p a​mi czu​ł o się jak​b y mar​t wą gąb​k ę chło​d u. Zmar szedł nie spie​s ząc się i pa​t rzył na zgo​rze​l i​n y, któ​rych ciem​n o​czer​w o​n e ser​ca bi​- ły w bla​s ku słoń​ca. P rzy każ​d ej pul​s a​cji uno​s i​ł a się chmu​ra pył​k u, po czym opa​d a​ł a na li​ś cie po​ru​s za​n e po​w ol​n ym drga​n iem. P sz​czo​ł y z roz​t ar​g nie​n ia za​p o​mnia​ł y przy​l e​cieć. Od pod​n ó​ża ska​ł y wzno​s ił się de​l i​k at​n y i chra​p li​w y od​g łos fal. Za​t rzy​maw​s zy się, Zmar wy​chy​n ął po​za wą​s ki gzyms, któ​ry od​d zie​l ał go od ot​chła​n i. W stro​mej głę​b i​n ie wszyst​k o by​ł o od​d a​l o​n e, a pia​n y drża​ł y w za​g łę​b ie​n iach skał jak lip​co​w y przy​mro​zek. Czuć by​ł o przy​s ma​ża​n y​mi wo​d o​ro​s ta​mi. Zmar, po​chwy​co​n y przez za​w rót gło​w y, przy​- klęk​n ął na let​n iej tra​w ie po​w a​l a​n ej zie​mią, do​t knął grun​t u obie​ma wy​cią​g nię​t y​mi rę​- ko​ma; na​p o​t kaw​s zy, czy​n iąc ten gest, ko​zie bob​k i o dziw​n ie nie​re​g u​l ar​n ych kon​t u​rach stwier​d ził po​ś ród tu​t ej​s zych zwie​rząt obec​n ość pew​n e​g o ca​p a z So​d o​my, któ​re​g o uwa​- żał za ga​t u​n ek wy​mar​ł y. Te​raz bał się mniej i po​n ow​n ie ośmie​l ił się wy​chy​l ić ze zbo​cza. Wiel​k ie ka​w a​ł y czer​- wo​n ej ska​ł y opa​d a​ł y pio​n o​w o w nie​zbyt głę​b o​k ą wo​d ę, skąd pra​w ie na​t ych​miast się wy​d źwi​g a​ł y, by zro​b ić miej​s ce czer​w o​n ej fa​l e​zie, ze szczy​t u któ​rej wy​chy​l ał się klę​czą​- cy Zmar. Miej​s ca​mi wy​n u​rza​ł y się czar​n e ra​fy oli​w io​n e przez fa​l ę przy​b o​j o​w ą i zwień​czo​n e pier​ś cie​n iem pa​ry. Słoń​ce drą​ży​ł o po​w ierzch​n ię mo​rza i bru​k a​ł o ją spro​ś ny​mi na​p i​s a​mi. Zmar pod​n iósł się i ru​s zył w dal​s zą dro​g ę. Ścież​k a za​k rę​ca​ł a. P o le​w ej do​s trzegł po​- cęt​k o​w a​n e już na ru​d o pa​p ro​cie i kwit​n ą​ce wrzo​s y. Na ob​n a​żo​n ych ska​ł ach lśni​ł y krysz​t a​ł y so​l i na​n ie​s io​n e przez przy​p ły​w y. W głąb lą​d u zie​mia wzno​s i​ł a się spa​d zi​- stym zbo​czem. Ścież​k a okrą​ża​ł a bru​t al​n e ma​s y czar​n e​g o gra​n i​t u, po​zna​czo​n e​g o miej​s ca​- mi przez ko​zie łaj​n o. Kóz nie by​ł o wca​l e. Cel​n i​cy za​b i​j a​l i je z po​w o​d u bob​k ów. P rzy​s pie​s zył kro​k u i na​g le zna​l azł się w cie​n iu, gdyż pro​mie​n ie sło​n ecz​n e nie mo​g ły za nim na​d ą​żyć. Wzmoc​n io​n y przez chłód, szedł jesz​cze szyb​ciej. Kwia​t y zgo​rze​l in Strona 4 prze​mie​n ia​ł y się w je​g o oczach w dłu​g ą, ogni​s tą ta​s iem​k ę. P o pew​n ych ozna​k ach po​znał, że zbli​ża się i spró​b o​w ał za​p ro​w a​d zić po​rzą​d ek w swo​j ej po​s trzę​p io​n ej, ru​d ej bro​d zie. P o chwi​l i ru​s zył żwa​w o. Na​g le Dom uka​zał mu się w peł​n ej kra​s ie po​mię​d zy dwo​ma spi​cza​s ty​mi, gra​n i​t o​w y​mi szczy​t a​mi, wy​rzeź​b io​- ny​mi przez ero​zję na kształt smocz​k ów i oka​l a​j ą​cy​mi ścież​k ę jak fi​l a​ry gi​g an​t ycz​n e​g o, ta​j em​n e​g o przej​ś cia. Dro​g a zno​w u wy​k rę​ca​ł a, więc stra​cił Dom z wi​d o​k u. Stał on dość da​l e​k o od urwi​s ka, cał​k iem na szczy​cie. Gdy Zmar prze​s zedł po​mię​d zy dwo​ma ciem​n y​- mi blo​k a​mi, Dom ob​j a​w ił się cał​k o​w i​cie, bar​d zo bia​ł y i oto​czo​n y nie​zwy​k ły​mi drze​w a​- mi. Ja​s na li​n ia od​cho​d zi​ł a od por​t a​l u, wi​ł a się le​n i​w ie wo​k ół pa​g ór​k a i pod ko​n iec bie​- gu łą​czy​ł a się ze ścież​k ą. Zmar nią ru​s zył. P rzy​b yw​s zy pra​w ie na szczyt zbo​cza za​czął biec, gdyż usły​s zał krzy​k i. Od sze​ro​k o roz​w ar​t e​g o por​t a​l u aż do po​d e​s tu ja​k aś prze​w i​d u​j ą​ca rę​k a za​w ie​s i​ł a ta​- siem​k ę z czer​w o​n e​g o je​d wa​b iu. Ta​s iem​k a wio​d ła po scho​d ach i koń​czy​ł a się w sy​p ial​- ni. Zmar po​s zedł za nią. Na łóż​k u spo​czy​w a​ł a mat​k a wy​d a​n a na pa​s twę stu trzy​n a​s tu bó​l i po​ro​d o​w ych. Zmar upu​ś cił swo​j ą skó​rza​n ą wa​l i​zecz​k ę, za​w i​n ął rę​k a​w y i na​my​d lił rę​ce w ko​ryt​k u z su​ro​w ej la​w y. II An​g el, sa​mot​n y w swym po​k o​j u, dzi​w ił się, że nie cier​p i. Sły​s zał, jak je​g o żo​n a ję​- czy tuż obok, lecz nie mógł iść po​t rzy​mać jej za rę​k ę, bo gro​zi​ł a mu re​w ol​w e​rem. Wo​l a​ł a krzy​czeć w sa​mot​n o​ś ci, gdyż nie​n a​w i​d zi​ł a swo​j e​g o wiel​k ie​g o brzu​cha i nie chcia​ł a, by ktoś ją oglą​d ał w tym sta​n ie. Od dwóch mie​s ię​cy An​g el był sam cze​k a​j ąc, aż to wszyst​- ko się skoń​czy; me​d y​t o​w ał o naj​b ar​d ziej przy​ziem​n ych spra​w ach. Tak​że dość czę​s to cho​d ził w kół​k o do​w ie​d ziaw​s zy się z re​p or​t a​ży, że więź​n io​w ie krę​cą się jak zwie​rzę​t a (tyl​k o ja​k ie? ). P ró​b o​w ał za​s nąć i za​s y​p iał du​ma​j ąc o ko​b ie​cych po​ś lad​k ach, bo ze wzglę​d u na brzuch wo​l ał my​ś leć o niej od ty​ł u. Co dru​g ą noc bu​d ził się gwał​t ow​n ie. Zło w za​s a​d zie zo​s ta​ł o do​k o​n a​n e i nic w tym nie moż​n a by​ł o zna​l eźć po​cie​s za​j ą​ce​g o. Na scho​d ach roz​l e​g ły się kro​k i Zma​ra. W tym sa​mym mo​men​cie urwa​ł y się krzy​k i ko​- bie​t y i An​g el osłu​p iał. Zbli​żyw​s zy się po​w o​l i do drzwi pró​b o​w ał zaj​rzeć, lecz dol​n a część łóż​k a kry​ł a ca​ł ą resz​t ę i tyl​k o bo​l e​ś nie zwich​n ął so​b ie oko, bez spe​cjal​n e​g o re​- zul​t a​t u. Wy​p ro​s to​w ał się i nad​s ta​w ił ucho, do ni​k o​g o w szcze​g ól​n o​ś ci. III Zmar odło​żył my​d ło na brzeg ko​ryt​k a i wziął gąb​cza​s tą ser​w et​k ę. Wy​t arł rę​ce i otwo​- rzył wa​l i​zecz​k ę. Gdzieś nie​d a​l e​k o wo​d a bul​g o​t a​ł a w czaj​n i​k u elek​t rycz​n ym. Wy​s te​ry​- li​zo​w ał w niej swój gu​mo​w y pa​l uch, zgrab​n ie wło​żył go so​b ie na pa​l ec i ob​n a​żył ko​- bie​t ę, że​b y zo​b a​czyć w czym rzecz. Strona 5 Zo​b a​czyw​s zy wy​p ro​s to​w ał się i rzekł to​n em peł​n ym obrzy​d ze​n ia: – Jest ich tro​j e. – Tro​j e… – wy​s zep​t a​ł a mat​k a zdzi​w io​n a. P o czym po​n ow​n ie za​czę​ł a wyć, bo brzuch przy​p o​mniał jej na​g le, że bar​d zo ją bo​l i. Zmar wy​j ął ze swo​j ej wa​l i​zecz​k i kil​k a ta​b le​t ek wzmac​n ia​j ą​cych, któ​re po​ł knął wie​- dząc, że bę​d ą mu nie​zbęd​n e. Na​s tęp​n ie zdjął fa​j er​k ę do ogrze​w a​n ia łóż​k a i moc​n o wal​- nął nią o pod​ł o​g ę, że​b y za​w e​zwać służ​b ę. Usły​s zał jak bie​g nie gdzieś na do​l e, a po​t em wpa​d a na scho​d y. P o​j a​w i​ł a się niań​k a ubra​n a na bia​ł o jak na chiń​s ki po​g rzeb. – P rzy​g o​t uj na​rzę​d zia – po​w ie​d ział Zmar. – Jak się na​zy​w asz? – Na​zy​w am się Bia​ł o​d up​s ka, psze pa​n a – od​p ar​ł a z sil​n ym, wiej​s kim ak​cen​t em. – W ta​k im ra​zie wo​l ę cię w ogó​l e nie na​zy​w ać – burk​n ął Zmar. Dziew​czy​n a nic nie od​p o​w ie​d zia​ł a i za​czę​ł a pu​co​w ać ni​k lo​w a​n e przed​mio​t y. Zbli​żył się do łóż​k a. Na​g le ro​d zą​ca za​mil​k ła. Ból ją po pro​s tu gwał​cił. Zmar wy​j ął je​d en z przed​mio​t ów z wa​l iz​k i i wpraw​n ą rę​k ą ogo​l ił wzgó​rek ło​n o​w y. P óź​n iej jed​n ym maź​n ię​ciem bia​ł ej far​b y za​zna​czył po​l e dzia​ł a​n ia. Niań​k a pa​t rzy​ł a na je​g o po​czy​n a​n ia nie​co osłu​p ia​ł a, gdyż jej wie​d za w dzie​d zi​n ie po​ł oż​n ic​t wa nie wy​k ra​- cza​ł a po​za cie​l e​n ie się kro​w y. – Ma​cie en​cy​k lo​p e​d ię me​d y​cy​n y? – za​p y​t ał Zmar, od​k ła​d a​j ąc pę​d ze​l ek. To po​w ie​d ziaw​s zy i wy​k o​n aw​s zy, po​chy​l ił się nad swo​i m dzie​ł em i dmuch​n ął na far​- bę, że​b y szyb​ciej wy​s chła. – Ma​my tyl​k o „ Va​d e​me​cum wiert​n i​k a stu​d zien​n e​g o” – od​rze​k ła niań​k a. – To kiep​s ko – stwier​d ził Zmar. – Być mo​że cze​g oś by​ś my się do​w ie​d zie​l i. I nie słu​cha​j ąc już od​p o​w ie​d zi, po​zwo​l ił swo​i m oczom błą​d zić po po​miesz​cze​n iu. Je​- go spoj​rze​n ie pa​d ło na drzwi, za któ​ry​mi nu​d ził się An​g el. – Kto nu​d zi się za ty​mi drzwia​mi? – za​p y​t ał. – To pan… – od​rze​k ła niań​k a. – Jest za​mknię​t y. W tym mo​men​cie mat​k a wy​rwa​ł a się z odrę​t wie​n ia i wy​d a​ł a se​rię bar​d zo ostrych krzy​k ów. Jej pię​ś ci za​ci​s ka​ł y się i roz​w ie​ra​ł y. Zmar zwró​cił się do niań​k i. – Masz mied​n i​cę? – za​p y​t ał. – P ój​d ę po​s zu​k ać – od​p o​w ie​d zia​ł a niań​k a. – Ru​s zaj się, głu​p ie stwo​rze​n ie – rzekł Zmar. – Chcesz, że​b y znisz​czy​ł a nam prze​ś cie​- ra​d ło? Niań​k a wy​p a​d ła jak bu​rza i Zmar usły​s zał z sa​t ys​fak​cją jak spa​d a ze scho​d ów na pysk. Zbli​żył się do ko​b ie​t y. De​l i​k at​n ie po​g ła​s kał prze​ra​żo​n ą twarz. Zła​p a​ł a go za prze​g ub Strona 6 obie​ma rę​k o​ma. – Chce pa​n i zo​b a​czyć się z mę​żem? – za​p y​t ał. – Och! Tak – od​p ar​ł a. – Tyl​k o niech mi pan naj​p ierw po​d a z sza​fy re​w ol​w er… Zmar po​k i​w ał gło​w ą. Wró​ci​ł a niań​k a, nio​s ąc owal​n y sza​flik do szo​ro​w a​n ia psów. – To wszyst​k o, co mam – po​w ie​d zia​ł a. – Mu​s i pan so​b ie dać ja​k oś z tym ra​d ę. – P o​móż mi wsu​n ąć jej to pod bio​d ra – rzekł Zmar. – Brzeg jest ostry – za​u wa​ży​ł a niań​k a. – Jak się wy​d a​j e – od​p o​w ie​d ział. – W ten spo​s ób ją uka​rze​my. – To bez sen​s u – mruk​n ę​ł a niań​k a. – Ona nie zro​b i​ł a nic złe​g o. – A co zro​b i​ł a do​b re​g o? Zgru​b ia​ł e ple​cy mat​k i spo​czy​w a​ł y na kra​w ę​d zi pła​s kie​g o sza​fli​k a. – Te​raz – wes​t chnął Zmar – co da​l ej? Ca​ł a ta hi​s to​ria to na pew​n o nie ro​b o​t a dla psy​- chia​t ry… IV Za​s ta​n a​w iał się nie​p ew​n ie. Ko​b ie​t a mil​cza​ł a, a nie​ru​cho​ma słu​żą​ca pa​t rzy​ł a na nie​g o z twa​rzą po​zba​w io​n ą wy​ra​zu. – Naj​p ierw mu​s zą odejść wo​d y – po​w ie​d zia​ł a. Zmar przy​t ak​n ął, lecz nie za​re​ago​w ał. P óź​n iej po​ru​s zo​n y uniósł gło​w ę. Świa​t ło ciem​n ia​ł o. – Czy to słoń​ce się cho​w a? – za​p y​t ał. Słu​żą​ca po​s zła zo​b a​czyć. Świa​t ło ula​t y​w a​ł o po​za fa​l e​zę i ze​rwał się bez​g ło​ś ny wiatr. Wró​ci​ł a za​n ie​p o​k o​j o​n a. – Nie wiem, co się dzie​j e… – wy​s zep​t a​ł a. W po​k o​j u nie moż​n a by​ł o roz​róż​n ić nic prócz flu​o re​s cen​cji wo​k ół lu​s ter​k a na ko​- min​k u. – Usiądź​my i za​cze​k aj​my – za​p ro​p o​n o​w ał Zmar ła​g od​n ym gło​s em. Od okna na​p ły​w ał za​p ach gorz​k ich ziół i ku​rzu. Świa​t ło cał​k o​w i​cie znik​n ę​ł o. W głę​b i mro​k u sy​p ial​n i mat​k a za​czę​ł a mó​w ić. – Już ni​g ​d y wię​cej nie bę​d ę ich mia​ł a – po​w ie​d zia​ł a. – Ni​g ​d y wię​cej te​g o nie ze​chcę. Zmar za​t kał so​b ie uszy. Mia​ł a głos skrzy​p ią​cy, jak​b y ktoś skro​b ał pa​znok​cia​mi po mie​d zi. Dźwięk opa​n o​w y​w ał gło​w ę Zma​ra i kłuł mu mózg. P rze​ra​żo​n a niań​k a za​s zlo​- cha​ł a. – One za​raz wyj​d ą – po​w ie​d zia​ł a mat​k a z gło​ś nym śmie​chem. – Wyj​d ą, spra​w ią mi Strona 7 ból, a to bę​d zie do​p ie​ro po​czą​t ek. Łóż​k o za​czy​n a​ł o ję​czeć. Mat​k a dy​s za​ł a w ci​s zy, a głos cią​g nął da​l ej: – Mi​n ą la​t a, ca​ł e la​t a, każ​d a go​d zi​n a, każ​d a se​k un​d a bę​d zie być mo​że ce​l em, a to cier​- pie​n ie po​s łu​ży tyl​k o te​mu, aby za​d a​w ać mi ból przez ca​ł y czas. – Do​s yć – wy​raź​n ie szep​n ął Zmar. Te​raz mat​k a wy​ł a aż do zdar​cia gar​d ła. Oczy psy​chia​t ry przy​zwy​cza​j a​ł y się do świa​- tła ema​n o​w a​n e​g o przez lu​s tro. Zo​b a​czył le​żą​cą ko​b ie​t ę o cie​l e wy​g ię​t ym w łuk, na​p i​n a​- ją​cą wszyst​k ie swe człon​k i. Wy​d a​w a​ł a prze​cią​g łe, po​w ta​rza​j ą​ce się okrzy​k i, a głos roz​- brzmie​w ał w uszach Zma​ra jak ca​ł un mgły, cierp​k iej i kle​i stej. I na​g le po​mię​d zy dwu​ś cien​n ym ką​t em unie​s io​n ych nóg po​j a​w i​ł y się jed​n a po dru​- giej dwie ja​ś niej​s ze plam​k i. Do​my​ś lił się, co się sta​ł o, z ru​chów niań​k i, któ​ra wy​zwo​- li​ł a się z prze​ra​że​n ia, by zła​p ać dwo​j e dzie​ci i za​w i​n ąć w bie​l i​znę. – Jesz​cze je​d en – po​w ie​d ział do sie​b ie. Ska​t o​w a​n a mat​k a wy​g lą​d a​ł a jak​b y chcia​ł a za​n ie​chać wy​s ił​k ów. Zmar pod​n iósł się. P o​n ie​w aż wy​cho​d zi​ł o trze​cie dziec​k o, schwy​cił je zgrab​n ie i po​mógł ro​d zą​cej. Opa​d ła zmor​d o​w a​n a. Noc pę​k a​ł a bez​g ło​ś nie i świa​t ło prze​n i​k a​ł o do po​k o​j u, zaś ko​b ie​t a od​p o​- czy​w a​ł a, gło​w ę od​rzu​ciw​s zy na bok. Wiel​k ie siń​ce zna​czy​ł y jej twarz po​o ra​n ą przez wy​s i​ł ek. Zmar wy​t arł so​b ie czo​ł o i kark, i zdzi​w ił się sły​s ząc od​g ło​s y z ze​w nątrz, z ogro​d u. Niań​k a koń​czy​ł a za​w i​j a​n ie ostat​n ie​g o dziec​k a i po​ł o​ży​ł a je na łóż​k u, obok dwóch po​zo​s ta​ł ych. P o​d e​s zła do sza​fy, z któ​rej wzię​ł a prze​ś cie​ra​d ło, roz​w i​j a​j ąc je na ca​ł ą dłu​g ość. – Ob​w ią​żę jej brzuch – po​w ie​d zia​ł a – i mu​s i spać. A pan niech już idzie. – Od​cię​ł aś pę​p o​w i​n y? – za​t rosz​czył się Zmar. – Do​b rze je pod​w iąż. – Zro​b i​ł am ko​k ard​k i – po​w ie​d zia​ł a niań​k a. – Trzy​ma się rów​n ie moc​n o, a jest bar​- dziej ele​g anc​k ie. P rzy​t ak​n ął otę​p ia​ł y. – Niech pan pój​d zie do pa​n a – za​s u​g e​ro​w a​ł a niań​k a. Zmar pod​s zedł do drzwi, za któ​ry​mi cze​k ał An​g el. P rze​k rę​cił klucz i wszedł. V An​g el sie​d ział na krze​ś le z ple​ca​mi wy​g ię​t y​mi w za​o krą​g lo​n y kąt, a cia​ł o je​g o jesz​- cze re​zo​n o​w a​ł o od okrzy​k ów Kle​men​t y​n y. Na szczęk zam​k a pod​n iósł gło​w ę. Ru​d a bro​- da psy​chia​t ry za​s ko​czy​ł a go. – Na​zy​w am się Zmar – wy​j a​ś nił ów. – P rze​cho​d zi​ł em dro​g ą i usły​s za​ł em krzy​k i. – To by​ł a Kle​men​t y​n a – rzekł An​g el. – Wszyst​k o do​b rze po​s zło? Już skoń​czo​n e? Strona 8 Niech pan po​w ie. – Jest pan po​t rój​n ym oj​cem – od​p arł Zmar. An​g el zdzi​w ił się: – Tro​j acz​k i? – Bliź​n ia​k i i je​d en sa​mot​n ik – uści​ś lił Zmar. – Wy​s zedł wy​raź​n ie po tam​t ych. To ozna​k a sil​n ej oso​b o​w o​ś ci. – Jak ona się czu​j e? – za​p y​t ał An​g el. – W po​rząd​k u – po​w ie​d ział Zmar. – Zo​b a​czy ją pan tro​chę póź​n iej. – Ona jest na mnie bar​d zo wście​k ła – rzekł An​g el. – Za​mknę​ł a mnie. P adł​s zy ofia​rą kon​w e​n an​s ów do​rzu​cił: – Na​p i​j e się pan cze​g oś? P od​n iósł się z tru​d em. – Dzię​k u​j ę – od​p arł Zmar. – Nie te​raz. – Co pan tu ro​b i? – za​p y​t ał An​g el. – P rzy​j e​chał pan na wa​k a​cje? – Tak – od​p o​w ie​d ział Zmar. – My​ś lę, że nie bę​d zie mi tu źle u was, sko​ro pan pro​p o​- nu​j e, bym zo​s tał. – To szczę​ś cie, że pan się tu zna​l azł – stwier​d ził An​g el. – Nie ma​cie dok​t o​ra? – za​p y​t ał Zmar. – Zo​s ta​ł em za​mknię​t y – po​w ie​d ział An​g el. – Nie mo​g łem się tym za​j ąć. Dziew​czy​n a z fer​my mia​ł a wszyst​k o za​ł a​t wić. Jest bar​d zo od​d a​n a. – Ach!… – wes​t chnął Zmar. Za​mil​k li. Zmar cze​s ał swo​j ą ru​d ą bro​d ę pię​cio​ma roz​cza​p ie​rzo​n y​mi pal​ca​mi. Je​g o nie​- bie​s kie oczy lśni​ł y w słoń​cu wpa​d a​j ą​cym do po​k o​j u. An​g el spoj​rzał na nie​g o uważ​- nie. Zmar no​s ił gar​n i​t ur z czar​n ej, sprę​ży​s tej tka​n i​n y, ob​ci​s łe spodnie ze strze​miącz​k a​mi i dłu​g ą, za​p i​n a​n ą aż pod szy​j ę ma​ry​n ar​k ę, któ​ra zmniej​s za​ł a je​g o ple​czy​s tość. Na sto​- pach miał san​d a​ł y wy​k ro​j o​n e z czar​n ej, la​k ie​ro​w a​n ej skó​ry, a w roz​cię​ciu je​g o ma​ry​n ar​- ki ki​p ia​ł a ko​s zu​l a z li​l io​w ej sa​t y​n y. Był sza​l e​n ie zwy​czaj​n y. – Cie​s zę się, że pan tu zo​s ta​j e – po​w ie​d ział An​g el. – Niech pan te​raz pój​d zie zo​b a​czyć się z żo​n ą – za​p ro​p o​n o​w ał psy​chia​t ra. VI Kle​men​t y​n a nie po​ru​s za​ł a się. Spo​czy​w a​ł a cał​k iem pła​s ko z oczy​ma utkwio​n y​mi w su​fi​cie. Dwa zu​chy le​ża​ł y po jej pra​w ej stro​n ie, trze​ci po le​w ej. Niań​k a po​s przą​t a​ł a po​k ój. Słoń​ce pły​n ę​ł o bez​g ło​ś nie po kra​w ę​d zi otwar​t e​g o okna. Strona 9 – Ju​t ro trze​b a je od​s ta​w ić od pier​s i – po​w ie​d ział Zmar. – Ona nie bę​d zie mo​g ła wy​- kar​mić dwóch plus jed​n e​g o, po​za tym tak szyb​ciej pój​d zie, a po trze​cie za​cho​w a ład​n y biust. Kle​men​t y​n a po​ru​s zy​ł a się i od​w ró​ci​ł a gło​w ę w ich stro​n ę. Otwo​rzy​ł a prze​n i​k li​w e oczy i prze​mó​w i​ł a: – Wy​k ar​mię je sa​ma – rze​k ła. – Ca​ł ą trój​k ę. I to nie znisz​czy mi pier​s i. A je​ś li znisz​- czy, to tym le​p iej. W każ​d ym ra​zie nie pra​g nę po​d o​b ać się ko​mu​k ol​w iek. An​g el pod​s zedł i chciał po​g ła​s kać ją po rę​ce. Wy​rwa​ł a się. – Wy​s tar​czy – po​w ie​d zia​ł a. – Nie mam ocho​t y roz​p o​czy​n ać te​raz od no​w a. – P o​s łu​chaj – szep​n ął An​g el. – Odejdź – po​w ie​d zia​ł a zmę​czo​n ym gło​s em. – Nie chcę cię wi​d zieć w tej chwi​l i. To za bar​d zo mnie bo​l a​ł o. – Nie czu​j esz się le​p iej? – za​p y​t ał An​g el. – Spójrz… Twój brzuch, któ​ry tak bar​d zo cię draż​n ił. Już go pra​w ie nie masz. – A przy tym prze​ś cie​ra​d le, któ​re ma pa​n i na so​b ie – do​rzu​cił Zmar – kie​d y się pa​n i pod​n ie​s ie, nie bę​d zie na​w et śla​d u. Kle​men​t y​n a uczy​n i​ł a wiel​k i wy​s i​ł ek i na wpół się unio​s ła. P rze​mó​w i​ł a ni​s kim i świsz​czą​cym gło​s em: – P o​w in​n am się czuć le​p iej, co? … ot tak… za​raz po tym… przy mo​i m roz​d ar​t ym brzu​chu… przy mo​i ch obo​l a​ł ych ple​cach… przy mo​i ch po​s krę​ca​n ych i bo​l ą​cych ko​- ściach mied​n i​cy, mo​i ch oczach peł​n ych czer​w o​n ych ży​ł ek… po​w in​n am się wziąć w garść, być roz​s ąd​n ą, od​zy​s kać pięk​n ą, pła​s ką syl​w et​k ę, pięk​n y, jędr​n y biust… że​b yś ty, al​b o ja​k iś in​n y przy​cho​d ził mnie przy​g nia​t ać i rzu​cać na mnie swo​j e świń​s two, i że​- by się to znów za​czę​ł o, że​b y mnie bo​l a​ł o, że​b ym by​ł a cięż​k a, że​b ym krwa​w i​ł a… Gwał​t ow​n ym ru​chem wsu​n ę​ł a rę​k ę pod koł​d rę i wy​s zarp​n ę​ł a prze​ś cie​ra​d ło, któ​re opa​s y​w a​ł o jej cia​ł o. An​g el wy​k o​n ał nie​znacz​n y gest. – Nie zbli​żaj się! – krzyk​n ę​ł a gło​s em tak peł​n ym nie​n a​w i​ś ci, że mąż znie​ru​cho​miał bez sło​w a. – Odejdź​cie! – za​w o​ł a​ł a. – Obaj! Ty – dla​t e​g o żeś mi to zro​b ił, a pan – dla​t e​- go, że mnie pan wi​d ział w ta​k im sta​n ie. Da​l ej!… Wy​n o​cha! Zmar skie​ro​w ał się ku drzwiom, a za nim udał się An​g el. Kie​d y był już w przej​ś ciu, do​s tał w kark zwi​n ię​t ym w ku​l ę prze​ś cie​ra​d łem, któ​rym rzu​ci​ł a je​g o żo​n a. P o​t knął się i czo​ł em ude​rzył w fu​t ry​n ę. Drzwi za​t rza​s nę​ł y się za nim. VII Te​raz scho​d zi​l i po scho​d ach z czer​w o​n ych pły​t ek, któ​re drża​ł y pod ich sto​p a​mi. Dom był moc​n ą kon​s truk​cją z gru​b ych czar​n ych be​l ek i bie​l o​n ych wap​n em ścian. Zmar szu​- Strona 10 kał ja​k ie​g oś te​ma​t u do roz​mo​w y. – P óź​n iej bę​d zie le​p iej… – rzu​cił. – Mmm… – od​rzekł An​g el. – Su​mie​n ie pa​n a gry​zie? – do​cie​k ał Zmar. – Nie – od​p arł An​g el. – Sie​d zia​ł em w za​mknię​ciu przez dwa mie​s ią​ce. I ty​l e. Si​l ił się na uśmiech. – To dziw​n e uczu​cie, znów być wol​n ym. – Co pan ro​b ił przez te dwa mie​s ią​ce? – za​p y​t ał Zmar. – Nic – od​p o​w ie​d ział An​g el. P rze​mie​rza​l i ob​s zer​n y hall wy​ł o​żo​n y, po​d ob​n ie jak scho​d y, płyt​k a​mi z czer​w o​n ej ka​mion​k i. By​ł o tam nie​w ie​l e me​b li: ma​s yw​n y stół z ja​s ne​g o drew​n a, ni​s ki kre​d ens z te​- go sa​me​g o ma​t e​ria​ł u, a na ścia​n ach wi​s ia​ł y dwa lub trzy bia​ł e ob​ra​zy, bar​d zo ład​n e. Gu​- stow​n e krze​s ła. An​g el za​t rzy​mał się przy kre​d en​s ie. – Na​p i​j e się pan cze​g oś? – za​p y​t ał. – Chęt​n ie – od​rzekł Zmar. An​g el na​l ał dwie szklan​k i plu​s tecz​n i​k a do​mo​w ej ro​b o​t y. – Wy​ś mie​n i​t y! – po​chwa​l ił Zmar. A po​n ie​w aż tam​t en nie od​p o​w ia​d ał, do​d ał: – W grun​cie rze​czy, ja​k ie to uczu​cie być oj​cem? – Nie​zbyt za​b aw​n e – od​rzekł An​g el. VIII 29 sierp​n ia Kle​men​t y​n a by​ł a sa​ma. W po​k o​j u nie by​ł o sły​chać naj​mniej​s ze​g o od​g ło​s u. Je​ś li nie li​czyć plu​s ka​n ia słoń​ca, do​cho​d zą​ce​g o cza​s em od stro​n y dol​n ej czę​ś ci za​s łon. P rze​p eł​n io​n a ulgą, cał​k iem otę​p ia​ł a, prze​s u​n ę​ł a dłoń​mi po swym pła​s kim, mięk​k im brzu​chu. Na​p ęcz​n ia​ł e pier​s i by​ł y cięż​k ie. By​ł o jej swe​g o cia​ł a żal, wstyd i drę​czył ją wy​rzut su​mie​n ia, lecz za​p o​mnia​ł a o prze​ś cie​ra​d le od​rzu​co​n ym po​p rzed​n ie​g o dnia. P al​- ce prze​b ie​g ły po za​ry​s ie szyi, ra​mion i nie​n or​mal​n ym obrzę​k u pier​s i. By​ł o jej tro​chę zbyt go​rą​co, nie​w ąt​p li​w ie z go​rącz​k i. Od stro​n y okna do​cho​d ził nie​w y​raź​n y i od​l e​g ły zgiełk wio​s ki. By​ł a to po​ra pra​cy w po​l u. Sły​chać by​ł o na​p ły​w a​j ą​ce z mrocz​n ych staj​n i rże​n ie wsa​d zo​n ych tam za ka​rę zwie​rząt, lecz mniej w nim by​ł o zło​ś ci, niż​b y chciał oka​zać. Tuż przy niej spa​ł y pa​s kudz​t wa. P o​chwy​ci​ł a jed​n o peł​n a re​zer​w y i lek​k ie​g o obrzy​- Strona 11 dze​n ia i pod​n io​s ła je do gó​ry na wy​cią​g nię​t ych rę​k ach. By​ł o ró​żo​w e i mia​ł o ma​ł e, wil​- got​n e usta ośmior​n i​cy i oczy z po​marsz​czo​n ej skó​ry. Od​w ró​ci​ł a gło​w ę, ob​n a​ży​ł a jed​n ą z pier​s i i po​d a​ł a ją pa​s kudz​t wu. Trze​b a by​ł o wsu​n ąć mu czu​b ek pier​s i do bu​zi i wte​d y za​ci​s nął pię​ś ci, je​g o po​l icz​k i za​p a​d ły się. Na​t ych​miast po​ł knął po​cią​g nię​t y łyk, wy​d a​- jąc gar​d łem obrzy​d li​w y dźwięk. Nie by​ł o to przy​j em​n e. P rzy​n o​s i​ł o lek​k ą ulgę, lecz rów​n ież ka​l e​czy​ł o. Opróż​n iw​s zy pierś w dwóch trze​cich pa​s kudz​t wo zda​ł o się na ła​- skę i nie​ł a​s kę i roz​ł o​żyw​s zy rę​ce pa​s kud​n ie chra​p a​ł o. Kle​men​t y​n a odło​ży​ł a je tuż obok sie​b ie, a ono, nie prze​s ta​j ąc chra​p ać, wy​k o​n y​w a​ł o usta​mi dziw​n e ru​chy, ssąc jesz​- cze przez sen. Czasz​k ę mia​ł o po​k ry​t ą mar​n ym pusz​k iem, a cie​miącz​k o pul​s o​w a​ł o w nie​- po​k o​j ą​cy spo​s ób tak, że mia​ł o się ocho​t ę na​ci​s nąć po​ś rod​k u, że​b y prze​s ta​ł o. Dom roz​b rzmiał głu​chym ude​rze​n iem. Wła​ś nie za​mknę​ł y się cięż​k ie drzwi na do​l e; Zmar i An​g el wy​s zli. Kle​men​t y​n a mia​ł a pra​w o do ży​cia i śmier​ci tych trzech śpią​cych ko​ł o niej rze​czy. Na​l e​ża​ł y do niej. P o​g ła​s ka​ł a swą cięż​k ą, obo​l a​ł ą pierś. Bę​d zie mia​ł a czym wy​k ar​mić ca​ł ą trój​k ę. Dru​g ie dziec​k o rzu​ci​ł o się łap​czy​w ie na brą​zo​w ą bro​d aw​k ę, któ​rą je​g o brat nie​d aw​- no po​rzu​cił. Ssa​ł o cał​k iem sa​mo, a ona prze​cią​g nę​ł a się. Kro​k i Zma​ra i An​g e​l a chrzę​ś ci​- ły po żwi​rze po​d wó​rza. Nie​mow​l ę pi​ł o. Trze​cie po​ru​s zy​ł o się przez sen. P od​n io​s ła je i da​ł a mu dru​g ą pierś. IX Ogród czę​ś cio​w o zwie​s zał się ze ska​ł y i róż​n o​rod​n e ga​t un​k i ro​ś lin ro​s ły na je​g o urwi​s tych czę​ś ciach. Moż​n a się by​ł o do nich w osta​t ecz​n o​ś ci do​s tać, lecz naj​czę​ś ciej po​zo​s ta​w ia​n o je w na​t u​ral​n ym sta​n ie. By​ł y tam na​g niot​k ow​ce, któ​rych li​s to​w ie, nie​- bie​s ko-fio​l e​t o​w e od spodu, jest ja​s no​zie​l o​n e i bia​ł o po​żył​k o​w a​n e na ze​w nątrz; dzi​k ie wią​zow​ce o nit​k o​w a​n ych ło​d yż​k ach, po​n a​k ra​p ia​n ych mon​s tru​al​n y​mi bro​d aw​k a​mi, roz​k wi​t a​j ą​cy​mi w po​s ta​ci su​chych kwia​t ów, po​d ob​n ych do be​żów z krwi; kę​p y lśnią​- cych, sza​ro​p er​ł o​w ych gwał​t ow​n i​k ów sen​n ych; dłu​g ie ki​ś cie kre​mo​w ych ko​p rzyw, ucze​p io​n e dol​n ych ga​ł ę​zi arau​k a​rii, mię​t a​l ip​t u​s y, błę​k it​n e ma​j o​n yż​k i, kil​k a ga​t un​k ów be​k a​b un​g i, któ​rej gę​s ty, zie​l o​n y dy​w an za​miesz​k i​w a​ł y ży​w e żab​k i, szpa​l e​ry rog​ma​ry​- nów, trzci​n y ku​k u​ry​d zia​n ej i czu​ł o​w o​n i, ty​s ią​ce nie​o kieł​zna​n ych kwia​t ów, lub skrom​- nych kwia​t usz​k ów za​g rze​b a​n ych w za​k a​mar​k ach ska​ł y, roz​cią​g nię​t ych w for​mie za​s łon po ogro​d o​w ych mu​rach, peł​za​j ą​cych po zie​mi jak ja​k ieś al​g i, wy​t ry​s ka​j ą​cych ze​w sząd lub owi​j a​j ą​cych się dys​k ret​n ie wo​k ół me​t a​l o​w ych szta​che​t ek ogro​d ze​n ia. Nie​co wy​żej ogród ho​ry​zon​t al​n y był po​d zie​l o​n y na świe​że i so​czy​s te traw​n i​k i, po​p rze​ci​n a​n e wy​- sy​p a​n y​mi żwi​rem ścież​k a​mi. Licz​n e drze​w a dziu​ra​w i​ł y zie​mię swy​mi chro​p o​w a​t y​mi pnia​mi. Wła​ś nie tu An​g el i Zmar przy​s zli na spa​cer, zmę​cze​n i po źle prze​s pa​n ej no​cy. Świe​że, mor​s kie po​w ie​t rze po​k ry​ł o krysz​t a​ł em ca​ł e urwi​s ko. W gó​rze, w miej​s cu słoń​ca pło​n ął Strona 12 ni​k ły ognik o kwa​d ra​t o​w ym za​ry​s ie. – Ma pan pięk​n y ogród – stwier​d ził Zmar, nie na​my​ś la​j ąc się wie​l e. – Od daw​n a pan tu miesz​k a? – Ow​s zem – po​w ie​d ział An​g el. – Od dwóch lat. Cier​p ia​ł em na nie​ł ad świa​d o​mo​ś ci. Sko​p a​ł em spo​ro spraw. – P o​zo​s tał pe​w ien mar​g i​n es bez​p ie​czeń​s twa – rzekł Zmar. – P rze​cież to jesz​cze nie ko​n iec. – To praw​d a – od​rzekł An​g el. – Lecz mnie od​k ry​cie te​g o za​b ra​ł o wię​cej cza​s u niż pa​- nu. Zmar po​k rę​cił gło​w ą. – Mnie się wszyst​k o mó​w i – za​u wa​żył. – W koń​cu do​w ia​d u​j ę się, co sie​d zi w lu​- dziach. A pro​p os, czy mógł​b y mi pan wska​zać ja​k ieś obiek​t y do psy​cho​ana​l i​zo​w a​n ia? – Mnó​s two tu te​g o – stwier​d ził An​g el. – Bę​d zie miał pan niań​k ę, kie​d y tyl​k o pan ze​chce. A lu​d zie ze wsi rów​n ież nie od​mó​w ią. Są mo​że nie​co pro​s tac​cy, ale cie​k a​w i i bo​g a​ci du​chem. Zmar za​t arł rę​ce. – Bę​d ę ich po​t rze​b o​w ał na ko​p y – po​w ie​d ział. – P rze​p ro​w a​d zam ob​fi​t ą kon​s ump​cję men​t al​n o​ś ci. – Jak to? – za​p y​t ał An​g el. – Mu​s zę pa​n u wy​j a​ś nić, po co tu przy​j e​cha​ł em – rzekł Zmar. – P o​s zu​k i​w a​ł em spo​k oj​- ne​g o ką​t a do prze​p ro​w a​d ze​n ia do​ś wiad​cze​n ia. P ro​s zę bar​d zo: niech pan so​b ie wy​o bra​- zi po​czci​w e​g o Zma​ra ja​k o ob​j ę​t ość pu​s tą. – Na przy​k ład becz​k ę – za​p ro​p o​n o​w ał An​g el. – P ił pan? – Nie – od​rzekł Zmar. – Je​s tem pu​s ty. Skła​d am się z ge​s tów, od​ru​chów, przy​zwy​cza​- jeń. Chcę się wy​p eł​n ić. Dla​t e​g o psy​cho​ana​l i​zu​j ę lu​d zi. Lecz mo​j a becz​k a jest becz​k ą Da​n a​i d. Ja nie przy​s wa​j am. P rzyj​mu​j ę ich my​ś li, wa​h a​n ia i nic mi z te​g o nie zo​s ta​j e. Nie przy​s wa​j am, al​b o przy​s wa​j am zbyt do​b rze… na jed​n o wy​cho​d zi. Oczy​w i​ś cie za​cho​w u​- ję sło​w a, po​j em​n i​k i, ety​k iet​k i; znam po​j ę​cia, pod któ​re pod​s ta​w ia się uczu​cia, emo​cje, lecz sam ich nie do​ś wiad​czam. – To co w ta​k im ra​zie z tym do​ś wiad​cze​n iem? – za​p y​t ał An​g el. – P ra​g nie pan jed​n ak te​g o do​ś wiad​cze​n ia? – Ja​s ne – od​rzekł Zmar. – P ra​g nę te​g o do​ś wiad​cze​n ia. W grun​cie rze​czy ja​k ie​g o do​- świad​cze​n ia? Ta​k ie​g o oto: chcę prze​p ro​w a​d zić psy​cho​ana​l i​zę zu​p eł​n ą. Je​s tem na​w ie​- dzo​n y. An​g el wzru​s zył ra​mio​n a​mi. – Czy to się już sta​ł o? – za​p y​t ał. Strona 13 – Nie – od​p arł Zmar. – Ten, któ​re​g o spsy​cho​ana​l i​zu​j ę, bę​d zie mi mu​s iał opo​w ie​d zieć wszyst​k o. Wszyst​k o. Naj​b ar​d ziej in​t ym​n e my​ś li. Naj​b ar​d ziej po​ru​s za​j ą​ce se​k re​t y, ukry​t e my​ś li, któ​rych nie śmie wy​j a​w ić przed sa​mym so​b ą, ca​ł ą resz​t ę i jesz​cze to, co kry​j e się za tym wszyst​k im. Jesz​cze ża​d en ana​l i​t yk te​g o nie do​k o​n ał. Chcę zo​b a​czyć, do​k ąd mo​że udać się zajść w ten spo​s ób. P o​t rze​b u​j ę chę​ci i pra​g nień i we​zmę to od in​- nych. P rzy​p usz​czam, że je​ś li do tej po​ry nic mi z te​g o nie zo​s ta​ł o, to zna​czy, że nie po​- sze​d łem dość da​l e​k o. Chcę do​k o​n ać cze​g oś w ro​d za​j u iden​t y​fi​k a​cji. Wie​d zieć, że ist​- nie​j ą uczu​cia i nie do​zna​w ać ich, to strasz​n e. – Za​p ew​n iam pa​n a – po​w ie​d ział An​g el – że sko​ro ma pan przy​n aj​mniej to pra​g nie​- nie, to wy​s tar​czy, nie był już pan pu​s ty. – Nie wi​d zę w tym żad​n ej ra​cji, by ro​b ić ja​k ąś rzecz ra​czej niż in​n ą – po​w ie​d ział Zmar. – I chcę uzy​s kać od in​n ych ich ra​cje. Zbli​ża​l i się do mu​ru za do​mem. Sy​me​t rycz​n ie w sto​s un​k u do do​mu z por​t a​l em, przez któ​ry Zmar prze​d o​s tał się po​p rzed​n ie​g o dnia, wzno​s i​ł a się w ogro​d zie po​zła​ca​n a bra​- ma, nisz​czą​ca mo​n o​t o​n ię ka​mie​n i. – Mój dro​g i przy​j a​cie​l u – po​w ie​d ział An​g el – po​zwól, bym ci po​w tó​rzył, że mieć ocho​t ę, że​b y mieć ocho​t ę, to już wy​s tar​cza​j ą​ca pa​s ja. Do​w o​d em na to jest fakt, że zmu​- sza pa​n a do dzia​ł a​n ia. P sy​chia​t ra po​g ła​s kał swą ru​d ą bro​d ę i za​czął się śmiać. – To jed​n ak do​w o​d zi jed​n o​cze​ś nie bra​k u ocho​t y – rzekł. – Ależ skąd – sprze​ci​w ił się An​g el. – Że​b y nie mieć pra​g nień ani żad​n ych ukie​run​- ko​w ań, mu​s iał​b y pan przejść przez cał​k o​w i​cie neu​t ral​n e uwa​run​k o​w a​n ie spo​ł ecz​n e. Ab​s o​l ut​n ie nie​t knię​t y przez żad​n e wpły​w y, po​zba​w io​n y we​w nętrz​n ej prze​s zło​ś ci. – To jest wła​ś nie ten przy​p a​d ek – rzekł Zmar. Ta​k im jak mnie pan tu wi​d zi przed so​b ą, uro​d zi​ł em się w ze​s złym ro​k u. P ro​s zę spoj​rzeć w mój do​w ód oso​b i​s ty. P o​d ał go An​g e​l o​w i, a ten wziął i przej​rzał. – Fak​t ycz​n ie – stwier​d ził zwra​ca​j ąc mu do​k u​ment. – To mu​s i być ja​k aś po​mył​k a. – Niech pan po​s łu​cha, co pan sam mó​w i!… – za​p ro​t e​s to​w ał ob​ra​żo​n y Zmar. – To się świet​n ie wza​j em​n ie uzu​p eł​n ia – po​w ie​d ział An​g el. – Do​k ład​n e jest to, co jest na​p i​s a​n e, lecz to, co jest na​p i​s a​n e, jest po​mył​k ą. – P rzy mnie wid​n ia​ł a jed​n ak krót​k a no​t at​k a – rzekł Zmar. – „ P sy​chia​t ra. P u​s ty. Do wy​p eł​n ie​n ia”. No​t at​k a! To nie pod​l e​g a dys​k u​s ji. Tak jest wy​d ru​k o​w a​n e. – No i co z te​g o? – za​p y​t ał An​g el. – To z te​g o, że to pra​g nie​n ie wy​p eł​n ie​n ia sie​b ie nie po​cho​d zi ode mnie – po​w ie​d ział Zmar. – Że to już by​ł o za​ł a​t wio​n e awan​s em. Że nie by​ł em wol​n y. Strona 14 – Ależ ow​s zem – od​p o​w ie​d ział An​g el. – Jest pan wol​n y, po​n ie​w aż ma pan ja​k ieś pra​- gnie​n ie. – A gdy​b ym nie miał żad​n e​g o, na​w et te​g o jed​n e​g o? – Był​b y pan mar​t wy. – Tam do li​cha! – za​k rzyk​n ął Zmar. – Nie dys​k u​t u​j ę z pa​n em wię​cej. P an mnie prze​ra​- ża. P rze​s zli przez bra​mę i po​d rep​t a​l i dro​g ą pro​w a​d zą​cą do wsi. Zie​mia by​ł a bia​ł a i po​- kry​t a py​ł em. P o obu stro​n ach ro​s ła wal​co​w a​t a tra​w a – ciem​n o​zie​l o​n a, gąb​cza​s ta, jak świe​co​w e kred​k i. – W grun​cie rze​czy – sprze​ci​w ił się Zmar – jest wprost prze​ciw​n ie. Czło​w iek jest wol​n y wy​ł ącz​n ie wte​d y, gdy nie ma ocho​t y na nic, zaś isto​t a do​s ko​n a​l e wol​n a nie po​- win​n a mieć ocho​t y na nic. To dla​t e​g o, że nie mam ocho​t y na nic, uwa​żam się za wol​n e​- go. – Ależ skąd – rzekł An​g el. – P o​n ie​w aż ma pan ocho​t ę mieć ocho​t ę, ma pan ocho​t ę na coś i ca​ł e ro​zu​mo​w a​n ie jest fał​s zy​w e. – Oj! Oj! Oj! – za​w o​ł ał Zmar jesz​cze bar​d ziej obu​rzo​n y. – P rze​cież chcieć cze​g oś, to tak jak​b y być przy​k u​t ym do swe​g o pra​g nie​n ia. – Nic po​d ob​n e​g o – po​w ie​d ział An​g el. – Wol​n ość to pra​g nie​n ie, któ​re po​cho​d zi od pa​n a. Zresz​t ą… Urwał. – Zresz​t ą – rzu​cił Zmar – żar​t y pan so​b ie ze mnie stroi i ty​l e. Spsy​cho​ana​l i​zu​j ę lu​d zi i za​b io​rę im praw​d zi​w e pra​g nie​n ia, żą​d ze, moż​l i​w o​ś ci wy​b o​ru i wszyst​k o, a przez pa​n a to tyl​k o pot się ze mnie le​j e. – Do​b ra – po​w ie​d ział An​g el, któ​ry za​s ta​n a​w iał się – zrób​my do​ś wiad​cze​n ie: niech pan spró​b u​j e przez chwi​l ę (ale za to szcze​rze) w tych oko​l icz​n o​ś ciach prze​s tać pra​g nąć pra​g nień in​n ych. Spró​b uj pan. Bądź pan uczci​w y. – Zgo​d a – rzekł Zmar. P rzy​s ta​n ę​l i na skra​j u dro​g i. P sy​chia​t ra za​mknął oczy, zda​w ał się roz​l uź​n iać. An​g el ob​s er​w o​w ał go z uwa​g ą. Na​s tą​p i​ł o coś w ro​d za​j u roz​s z​cze​p ie​n ia się ko​l o​ru w bar​w ie twa​rzy Zma​ra. W sub​t el​- ny spo​s ób wi​d ocz​n y​mi czę​ś cia​mi je​g o cia​ł a za​w ład​n ę​ł a ja​k aś prze​zro​czy​s tość, ogar​n ę​- ła je​g o rę​ce, je​g o szy​j ę, je​g o twarz. – Niech pan po​p a​t rzy na swo​j e pal​ce… – szep​n ął An​g el. Zmar otwo​rzył pra​w ie bez​b arw​n e oczy. P o​p rzez swo​j ą dłoń uj​rzał czar​n y krze​mień le​żą​cy na zie​mi. P o​t em, po​n ie​w aż wziął się w garść, prze​zro​czy​s tość znik​n ę​ł a i pro​fe​s or po​n ow​n ie za​mie​n ił się w cia​ł o sta​ł e. Strona 15 – Sam pan wi​d zi – po​w ie​d ział An​g el. – P rzy peł​n ym od​p rę​że​n iu pan nie ist​n ie​j e. – Ach! – stęk​n ął Zmar. – Na​p raw​d ę, łu​d zi się pan. Je​ś li pan są​d zi, że sztucz​k i ku​g lar​- skie bę​d ą przy​czy​n ą zmia​n y mych prze​k o​n ań… P ro​s zę mi wy​j a​ś nić, na czym po​l e​g a pań​s ki trick… – Świet​n ie – rzekł An​g el. – Cie​s zę się wi​d ząc, że jest pan pe​ł en złej wia​ry i nie pod​- da​j e się pan rze​czom oczy​w i​s tym. To jest zgod​n e z po​rząd​k iem rze​czy. P sy​chia​t ra po​w i​- nien mieć nie​czy​s te su​mie​n ie. Do​t ar​l i do skra​j u wsi i zgod​n ie ru​s zy​l i w prze​ciw​n ym kie​run​k u. – P ań​s ka żo​n a chce się z pa​n em zo​b a​czyć – rzekł Zmar. – A skąd pan to mo​że wie​d zieć? – od​p o​w ie​d ział An​g el. – P rze​czu​w am to – od​p arł Zmar. – Je​s tem ide​ali​s tą. Do​s zedł​s zy do do​mu wspię​l i się po scho​d ach. P o​ręcz z rzeź​b io​n e​g o dę​b u roz​p łasz​- czy​ł a się usłuż​n ie pod krzep​k ą dło​n ią Zma​ra. An​g el pierw​s zy wszedł do po​k o​j u Kle​- men​t y​n y. X Za​t rzy​mał się na pro​g u. Zmar cze​k ał, sta​n ąw​s zy za nim. – Czy chcesz, że​b ym wszedł? – za​p y​t ał An​g el. – Wejdź – po​w ie​d zia​ł a Kle​men​t y​n a. Spoj​rza​ł a na nie​g o ani przy​j aź​n ie, ani wro​g o. Stał, nie śmiąc usiąść na łóż​k u, w oba​- wie by jej nie prze​s zka​d zać. – Nie mo​g ę mieć do cie​b ie wię​cej za​u fa​n ia – stwier​d zi​ł a. – Ko​b ie​t a nie mo​że mieć wię​cej za​u fa​n ia do męż​czyzn, od chwi​l i gdy ja​k iś męż​czy​zna zro​b ił jej dziec​k o. A szcze​g ól​n ie wła​ś nie do te​g o męż​czy​zny. – Mo​j a Kle​men​t y​n o – po​w ie​d ział An​g el – jak bar​d zo cier​p ia​ł aś. P o​t rzą​s nę​ł a gło​w ą. Nie chcia​ł a, by ktoś się nad nią uża​l ał. – Ju​t ro wsta​n ę – rze​k ła. – Za sześć mie​s ię​cy bę​d ą mu​s ia​ł y umieć cho​d zić. Za rok bę​d ą czy​t ać. – Czu​j esz się le​p iej – stwier​d ził An​g el. – Znów je​s teś so​b ą. – To nie by​ł a cho​ro​b a – od​rze​k ła. – Z tym te​raz ko​n iec. I wię​cej się to nie po​w tó​rzy. W nie​d zie​l ę mu​s zą zo​s tać ochrzcze​n i. Bę​d ą mieć na imię Jo​ël, No​ël i Ci​t ro​ën. To po​s ta​- no​w io​n e. – Jo​ël i No​ël – za​u wa​żył An​g el – to nie​zbyt pięk​n ie. Mia​ł aś jesz​cze do wy​b o​ru Azra​ël, Na​t ha​n ël a na​w et Ariel. Al​b o P rünel. – Nic nie zmie​n isz – po​w ie​d zia​ł a Kle​men​t y​n a sta​n ow​czym gło​s em. – Jo​ël i No​ël dla Strona 16 bliź​n ia​k ów. Ci​t ro​ën dla trze​cie​g o. A do sie​b ie po​w ie​d zia​ł a pół​g ło​s em: – Te​g o trze​b a bę​d zie trzy​mać krót​k o już od sa​- me​g o po​cząt​k u. Bę​d ę z nim mia​ł a kło​p o​t y, ale jest sym​p a​t ycz​n y. – Ju​t ro – cią​g nę​ł a da​l ej na głos – mu​s zą do​s tać łóż​k a. – Je​ś li ma pa​n i za​k u​p y do zro​b ie​n ia – za​p ro​p o​n o​w ał Zmar – to ja mo​g ę się tym za​j ąć. P ro​s zę się nie krę​p o​w ać. – Do​b ry po​mysł – stwier​d zi​ł a Kle​men​t y​n a. – Tym spo​s o​b em nie bę​d zie pan sie​d ział bez​czyn​n ie. – Nie mam ta​k ie​g o zwy​cza​j u – od​p arł Zmar. – Lecz ist​n ie​j e ry​zy​k o, że go pan tu na​b ie​rze – od​p o​w ie​d zia​ł a. – Te​raz idź​cie. Odejdź​cie obaj. Niech pan za​mó​w i trzy łóż​k a u sto​l a​rza. Dwa ma​ł e i jed​n o więk​s ze. I pro​s zę mu po​w ie​d zieć, że​b y się po​s ta​rał. A przy oka​zji pro​s zę mi przy​s łać Blan​k ę. – Do​b rze, naj​s łod​s za – po​w ie​d ział An​g el. P o​chy​l ił się, by ją uca​ł o​w ać i wstał. Zmar ustą​p ił miej​s ca wy​cho​d zą​ce​mu An​g e​l o​w i. P sy​chia​t ra za​mknął drzwi i po​d ą​żył za nim. – Gdzie jest Blan​k a? – za​p y​t ał. – Na do​l e… – po​w ie​d ział An​g el. – W pral​n i. Sprzą​t a. Chodź​my zjeść obiad. Na za​- ku​p y pój​d zie​my póź​n iej. – Ja pój​d ę – po​w ie​d ział Zmar. – P an zo​s ta​n ie. Nie mam ocho​t y zno​w u za​czy​n ać dys​- ku​s ji ta​k iej jak przed chwi​l ą. To zbyt wy​czer​p u​j ą​ce. Nie na tym po​l e​g a mój za​w ód. W koń​cu ro​l a psy​chia​t ry jest ja​s na – psy​chia​t rzyć. XI Zmar po raz dru​g i prze​s zedł przez bra​mę w tym kie​run​k u i ru​s zył dro​g ą w stro​n ę wio​- ski. P o pra​w ej ogro​d o​w y mur, ska​l i​s te urwi​s ko, w od​d a​l i mo​rze. P o le​w ej po​l a upraw​- ne, tu i ów​d zie drze​w a i ży​w o​p ło​t y. Stud​n ia, któ​rej nie do​s trzegł ra​n o, za​s ko​czy​ł a go swym ocem​b ro​w a​n iem z po​k ry​t ych pla​t y​n ą ka​mie​n i i dwie​ma wy​s o​k i​mi ka​mien​n y​mi ko​l um​n a​mi, mię​d zy któ​ry​mi na je​s io​n o​w ym ko​ł o​w ro​cie wi​s iał za​rdze​w ia​ł y, chro​p o​w a​- ty łań​cuch. Gdzieś w głę​b i stud​n i wrza​ł a wo​d a zwień​cza​j ąc cem​b ro​w i​n ę chmur​k ą, szyb​k o roz​d zie​ra​n ą na strzę​p y przez błę​k it​n y grze​b ień nie​b a. Uka​za​ł y się pierw​s ze do​my, już z od​d a​l i ude​rza​ł y swą pro​s to​t ą. By​ł y to fer​my w kształ​cie skie​ro​w a​n ej ra​mio​n a​mi ku dro​d ze li​t e​ry U. Naj​p ierw by​ł a jed​n a czy dwie po pra​w ej stro​n ie. Ich po​d wó​rza by​ł y urzą​d zo​n e ty​p o​w o: kwa​d ra​t o​w e z wiel​k im zbior​- ni​k iem po​ś rod​k u, peł​n ym czar​n ej wo​d y, za​miesz​k a​ł ej przez ra​k i i drżę​s ist​k i; po le​w ej rę​ce skrzy​d ło do​mu far​me​ra i je​g o ro​d zi​n y; po pra​w ej i w głę​b i roz​miesz​czo​n e na pierw​- szym pię​t rze staj​n ie i obo​ry, do któ​rych by​d lę​t a do​s ta​w a​ł y się po dość sztyw​n ym po​- Strona 17 mo​ś cie. W pod​s ta​w ie obór, skła​d a​j ą​cej się z gru​b ych słu​p ów kry​ł y się ka​d zie, w któ​- rych, dzię​k i si​l e cięż​k o​ś ci, gro​ma​d zi​ł y się gnój i gów​n a. W nie za​j ę​t ych staj​n iach prze​- cho​w y​w a​n o sło​mę, ziar​n o i za​p a​s y pa​s zy. W spe​cjal​n ym, do​b rze urzą​d zo​n ym po​miesz​- cze​n iu chę​d o​ży​ł o się wiej​s kie dziew​czy​n y. Sa​mo po​d wór​k o by​ł o wy​b ru​k o​w a​n e sza​- rym gra​n i​t em, po​p rze​d zie​l a​n ym pa​s a​mi do​b rze utrzy​ma​n ej wal​co​w a​t ej, gąb​cza​s tej tra​- wy, tej sa​mej, co ro​s ła przy dro​d ze. Zmar po​s tę​p o​w ał na​p rzód nie wi​d ząc ni​k o​g o. Fer​my sta​ł y się co​raz licz​n iej​s ze. Te​raz by​ł y rów​n ież po le​w ej stro​n ie, a nie​co szer​s za dro​g a zba​cza​ł a w tym kie​run​k u. Łą​czy​ł a się na​g le z czer​w o​n ym stru​mie​n iem, któ​re​g o po​w ierzch​n ia by​ł a pra​w ie rów​n a z po​zio​- mem zie​mi, po​zba​w io​n a ja​k ich​k ol​w iek zmarsz​czek, czy za​ł a​mań, na niej zaś uno​s i​ł y się ja​k ieś nie da​j ą​ce się zi​d en​t y​fi​k o​w ać reszt​k i, jak​b y po​zo​s ta​ł o​ś ci po pro​ce​s ie tra​w ien​- nym. Tu i ów​d zie da​w a​ł o się sły​s zeć nie​zbyt do​n o​ś ny od​g łos do​cho​d zą​cy z pu​s tych do​mów. Zmar usi​ł o​w ał wy​o d​ręb​n ić po​s zcze​g ól​n e za​p a​chy z bar​d zo zło​żo​n ych po​w ie​- wów do​cho​d zą​cych do nie​g o od każ​d e​g o z bu​d yn​k ów. Stru​mień in​t ry​g o​w ał go bar​d zo. P o​cząt​k o​w o wca​l e go nie by​ł o, a po​t em na​g le pły​- nął sze​ro​k o, pe​ł en po brze​g i, jak​b y pod na​p ię​t ą mem​b ra​n ą. W ko​l o​rze plwo​ci​n y su​- chot​n i​k a, ja​s no​czer​w o​n y i gę​s ty. Ist​n y gwasz. Zmar pod​n iósł ka​mień i wrzu​cił go do stru​mie​n ia. Ka​mień za​n u​rzył się dys​k ret​n ie, bez plu​ś nię​cia, jak w rze​ce z pta​s ie​g o pu​- chu. Dro​g a roz​ro​s ła się w po​d łuż​n y plac, zwień​czo​n y na​s y​p em, na któ​rym cią​g ną​ce się w sze​re​g u drze​w a utrzy​my​w a​ł y ci​chy cień. Dro​g a roz​s z​cze​p io​n a na dwo​j e okrą​ża​ł a na​- syp. P o pra​w ej moż​n a by​ł o do​s trzec ja​k ieś po​ru​s ze​n ie i Zmar skie​ro​w ał się w tam​t ą stro​n ę. P od​s zedł​s zy stwier​d ził, że był to je​d y​n ie jar​mark star​ców. Sta​ł a tam drew​n ia​n a ław​- ka wy​s ta​w io​n a na słoń​ce i kil​k a wiel​k ich gła​zów, na któ​rych sia​d a​l i ci, co do​p ie​ro przy​s zli. Star​cy sie​d zie​l i rzę​d em na ław​ce, a trzy z ka​mie​n i by​ł y już za​j ę​t e. Moż​n a by​ł o na​l i​czyć sied​miu męż​czyzn i pięć ko​b iet. Miej​s ki han​d larz stał przy ław​ce, ze swym re​- je​s trem z mo​l e​s ki​n u pod pa​chą. Miał na so​b ie sta​ry gar​n i​t ur z kasz​t a​n o​w e​g o ak​s a​mi​t u, pod​k u​t e bu​t y i, po​mi​mo go​rą​ca, na gło​w ie no​s ił pa​s kud​n ą czap​k ę z kre​ciej skó​ry. P ach​- niał brzyd​k o, a star​cy jesz​cze bar​d ziej. Wie​l u z nich sie​d zia​ł o nie​ru​cho​mo, rę​ce zło​- żyw​s zy na swych wy​g lan​s o​w a​n ych, wsku​t ek zu​ży​cia, ki​j ach, przy​k ry​ci brud​n y​mi, bez​k ształt​n y​mi szma​t a​mi, nie ogo​l e​n i, po​k ry​ci zmarszcz​k a​mi i bru​d em, o oczach po​- marsz​czo​n ych w wy​n i​k u zbyt czę​s te​g o pra​co​w a​n ia na słoń​cu, prze​żu​w a​l i coś swy​mi bez​zęb​n y​mi usta​mi, w któ​rych tkwi​ł y je​d y​n ie cuch​n ą​ce pień​k i. – No więc – po​w ie​d ział han​d larz – ten nie jest dro​g i i jesz​cze się mo​że nadać. No więc, Skow​ro​n ek, nie weź​miesz go dla swych dzie​cia​k ów? On mo​że jesz​cze ich do​g lą​- dać, wiesz. – A one mo​g ą je​mu oglą​d ać! – za​w o​ł ał męż​czy​zna. Strona 18 – A jak! P ew​n o – po​t wier​d ził han​d larz miej​s ki. – Cho no tu, sta​ru​chu. P od​n iósł go. Tam​t en, zgię​t y wpół, pod​s zedł o krok. – P o​k a​zuj no, co tam masz w ga​l o​t ach! – za​w o​ł ał han​d larz. Swy​mi drżą​cy​mi pal​ca​mi sta​rzec za​czął roz​p i​n ać roz​p o​rek. Je​g o brze​g i by​ł y lśnią​ce od tłusz​czu i czę​s te​g o uży​w a​n ia. Lu​d zie par​s k​n ę​l i śmie​- chem. – P o​p a​t rz​cie no tyl​k o! – za​w o​ł ał Skow​ro​n ek. – To praw​d a, że ma tam coś jesz​cze! P o​chy​l ił się nad star​cem i zwa​żył w rę​k u smęt​n y strzęp, skrę​ca​j ąc się ze śmie​chu. – No do​b ra! Bio​rę go – po​w ie​d ział do han​d la​rza. – Da​j ę ci za nie​g o sto fran​k ów. – Sprze​d a​n y! – za​w o​ł ał han​d larz. Zmar wie​d ział, że na wsi jest to rzecz nor​mal​n a, lecz po raz pierw​s zy brał udział w jar​mar​k u star​ców i wi​d o​w i​s ko za​s ko​czy​ł o go. Sta​rzec za​p iął się i stał da​l ej. – Zjeż​d żaj no sta​ru​chu! – za​w o​ł ał Skow​ro​n ek, da​j ąc mu kop​n ia​k a, po któ​rym tam​t en omal się nie prze​w ró​cił. – Da​l ej, dzie​cia​k i, baw​cie się! Sta​ry ru​s zył w dro​g ę drob​n ym krocz​k iem. Dwój​k a dzie​ci odłą​czy​ł a się od gru​p y. Jed​- no z nich za​czę​ł o go okła​d ać po ple​cach szpi​cru​t ą, a dru​g ie uwie​s i​ł o mu się u szyi, chcąc go prze​w ró​cić. Sta​rzec roz​cią​g nął się jak dłu​g i, ry​j ąc no​s em w ku​rzu. Lu​d zie nie pa​t rzy​l i na to. Je​d y​n ie Zmar, za​fa​s cy​n o​w a​n y, ob​s er​w o​w ał dzie​ci. Sta​rzec klęk​n ął, nos miał zdar​t y do krwi i coś wy​p luł. Zmar od​w ró​cił się i po​w ró​cił do głów​n ej gru​p y. Han​- dlarz tar​g o​w ał te​raz mniej wię​cej sie​d em​d zie​s ię​cio​l et​n ią ko​b ie​t ę, gru​b ą i ni​s ką, któ​rej rzad​k ie i prze​t łusz​czo​n e wło​s y się​g a​ł y po​za sta​ry, czar​n y szal. – Da​l ej, ta jest w nie​złym sta​n ie – za​w o​ł ał. – Kto ją chce? Nie ma ani jed​n e​g o zę​b a. To mo​że być wy​g od​n e. Zmar po​czuł lek​k ie obrzy​d ze​n ie. Uważ​n iej przyj​rzał się ota​cza​j ą​cym go twa​rzom. By​- li to męż​czyź​n i od trzy​d zie​s tu pię​ciu do czter​d zie​s tu lat, so​l id​n i, twar​d zi, pew​n ie i pro​- sto no​s zą​cy swe czap​k i na gło​w ach. Ra​s a zda​w a​ł a się krzep​k a i od​p or​n a na wszyst​k o. Nie​k tó​rzy no​s i​l i wą​s y. A to naj​l ep​s zy do​w ód. – Sześć​d zie​s iąt fran​k ów za Ade​l ę! – cią​g nął da​l ej han​d larz. – I ani jed​n e​g o zę​b a za te pie​n ią​d ze. Czy​s ty in​t e​res. Ty, Chrze​ś ci​j a​n in? A ty, Na​g u​s ie? Wy​mie​rzył so​l id​n e klep​n ię​cie w ple​cy sta​rusz​k i. – Wsta​w aj, sta​ra szka​p o, niech cię lu​d zie zo​b a​czą! Da​l ej, tu się za​ł a​t wia in​t e​re​s y. Sta​ra wsta​ł a. – Od​w róć się – po​w ie​d ział han​d larz. – P o​k aż ty​ł ek to​w a​rzy​s twu. Hej, wy tam, po​p a​- trz​cie! Strona 19 Zmar usil​n ie sta​rał się nie pa​t rzeć. Sta​ra cuch​n ę​ł a tak wstręt​n ie, iż po​my​ś lał, że chy​b a ze​mdle​j e. Uj​rzał prze​ra​ża​j ą​cą, tłu​s tą i obrzmia​ł ą od he​mo​ro​i dów ma​s ę. – P ięć​d zie​s iąt… – rzu​cił ja​k iś pi​s kli​w y głos. – Bierz ją, na​l e​ży do cie​b ie! – za​k rzyk​n ął han​d larz. Za​n im sta​ra zdo​ł a​ł a opu​ś cić swą spód​n i​cę z ba​w eł​n ia​n e​g o ma​t e​ria​ł u, po​p chnął ją siar​czy​s tym klap​s em. Zmar stał tuż przy ol​b rzy​mim, ciem​n o​w ło​s ym ko​l o​s ie, któ​ry śmiał się z ca​ł e​g o ser​ca. P o​ł o​żył mu rę​k ę na ra​mie​n iu. – Dla​cze​g o pan się śmie​j e? – za​p y​t ał. – Nie ma pan wsty​d u? Tam​t en na​g le prze​s tał się śmiać. – Mó​w i pan, że cze​g o to ja nie mam? – Nie ma pan wsty​d u? – ła​g od​n ie po​w tó​rzył Zmar. – P rze​cież oni są sta​rzy. Nim się spo​s trzegł, do​s tał cios pię​ś cią. Kieł roz​ciął mu war​g ę. P o​czuł w ustach sło​- ny smak krwi. Stra​cił rów​n o​w a​g ę i spadł z chod​n i​k a na dro​g ę. Nikt na nie​g o nie pa​- trzył. Li​cy​t a​cja trwa​ł a da​l ej. P od​n iósł się i dło​n ią otrze​p ał za​k u​rzo​n e spodnie. Znaj​d o​w ał się za pół​k o​l em mrocz​- nych i wro​g ich ple​ców. – P a​t rz​cie na te​g o! – na​w o​ł y​w ał głos za​chwa​l a​cza. – Ma drew​n ia​n ą no​g ę. To jest coś. Sto dzie​s ięć fran​k ów na po​czą​t ek! Sto dzie​s ięć! Zmar od​d a​l ił się. P o​p rzecz​n a uli​ca, od​cho​d zą​ca od koń​ca pla​cu zda​w a​ł a się kryć kil​- ka skle​p i​k ów. Kil​k a mi​n ut póź​n iej wszedł do sto​l a​rza. Był zmie​s za​n y i źle się czuł. Drzwi za​mknę​ł y się za nim, a on cze​k ał, aż ktoś się po​j a​w i. XII Sze​fa nie by​ł o w tym po​miesz​cze​n iu, sta​n o​w ią​cym coś w ro​d za​j u brud​n e​g o biu​ra. P o​czer​n ia​ł a pod​ł o​g a ze znisz​czo​n e​g o świer​k u, stół z czar​n e​g o drze​w a, na ścia​n ie sta​ry ka​l en​d arz, w jed​n ym z ką​t ów brud​n y ślad po pie​cy​k u, dwa krze​s ła, z któ​rych wy​ł a​zi​ł a sło​ma – ta​k ie by​ł o ume​b lo​w a​n ie. Ścian​k i z de​s ek. W głę​b i znaj​d o​w a​ł y się uchy​l o​n e drzwi, spo​za któ​rych do​cho​d zi​ł y od​g ło​s y warsz​t a​t u: nie​re​g u​l ar​n e ude​rze​n ia, któ​rych dwie se​rie na​k ła​d a​ł y się na sie​b ie, nie mie​s za​j ąc się jed​n ak. Zmar ru​s zył w kie​run​k u warsz​t a​t u. – Jest tu kto? – za​p y​t ał pół​g ło​s em. Ude​rze​n ia nie prze​s ta​ł y roz​b rzmie​w ać, więc wszedł. Świa​t ło wpa​d a​ł o do warsz​t a​t u z gó​ry. By​ł a to dość dłu​g a szo​p a, dość ob​s zer​n a, za​rzu​co​n a de​s ka​mi, wy​ro​b a​mi wi​k li​- niar​s ki​mi, róż​n y​mi przy​g o​t o​w a​n y​mi do ob​rób​k i ze​s ta​w a​mi. Sta​ł y tam trzy lub czte​ry sto​ł y sto​l ar​s kie, ma​ł a pi​ł a ta​ś mo​w a, wier​t ar​k a i fre​zar​k a do drew​n a, któ​rej że​l iw​n a pod​- Strona 20 sta​w a wy​g lą​d a​ł a na pęk​n ię​t ą. Na ścia​n ach wi​s ia​ł y róż​n o​rod​n e na​rzę​d zia, w nie​zbyt du​- żej licz​b ie. P o pra​w ej, tuż przy drzwiach, przez któ​re wszedł Zmar, le​ża​ł a po​t ęż​n a ku​p a wió​rów i tro​cin. W po​w ie​t rzu uno​s ił się sil​n y za​p ach kle​j u. Lep​k ie wia​d er​k o, któ​re mu​s ia​ł o go za​w ie​rać, pod​g rze​w a​ł o się na ma​ł ym pie​cy​k u na wę​g iel drzew​n y w dru​g im koń​cu po​miesz​cze​n ia, przy in​n ych drzwiach otwar​t ych na ogród. Na wy​g ię​t ych wią​za​- niach da​chu wi​s ia​ł y róż​n e przed​mio​t y: sta​re ostrza do pił, zie​l o​n a mysz; na​rzę​d zia w kiep​s kim sta​n ie, ści​s ki sto​l ar​s kie, ca​ł e mnó​s two kla​mo​t ów. Obok, po le​w ej le​żał po​t ęż​n y, dę​b o​w y pień, od​d zie​l o​n y od zie​mi dwo​ma moc​n y​mi, drew​n ia​n y​mi kli​n a​mi. Sie​d zą​cy na drze​w ie okra​k iem ma​ł y cze​l ad​n ik fech​t o​w ał się z nim, moc​n o wa​l ąc sie​k ie​rą, chcąc wy​cio​s ać kwa​d ra​t o​w ą bel​k ę. Ubra​n y był w łach​ma​- ny, a je​g o wą​t łe rę​ce z wiel​k im tru​d em ra​d zi​ł y so​b ie z sie​k ie​rą. Nie​co da​l ej sam pa​t ron przy​b i​j ał skó​rza​n e ozdo​b y do gzym​s u ja​k iejś dziw​n ej kon​s truk​cji z bia​ł e​g o dę​b u, cze​- goś w ro​d za​j u ko​mór​k i, w któ​rej stał. Lo​ża ta by​ł a wy​p o​s a​żo​n a w sys​t em so​l id​n ych okien​n ic, tym​cza​s o​w o otwar​t ych, któ​rych za​w ia​s y skrzy​p ia​ł y de​l i​k at​n ie przy każ​d ym ude​rze​n iu młot​k a. Męż​czy​zna przy​b i​j ał, chło​p iec pra​co​w ał. Ża​d en z nich na​w et nie spoj​rzał na Zma​ra, któ​ry stał na pro​g u nie wie​d ząc, co ro​b ić. Wresz​cie się zde​cy​d o​w ał. – Dzień do​b ry! – po​w ie​d ział dość gło​ś no. Szef prze​s tał tłuc młot​k iem i pod​n iósł gło​w ę. Był brzyd​k i. Miał wiel​k ie, ob​w i​s łe usta, klu​cho​w a​t y ki​n ol, lecz je​g o rę​ce by​ł y węź​l a​s te i so​l id​n e, po​k ry​t e frędz​l a​mi gę​- stych, ru​d ych wło​s ów. – Cze​g o chcesz? – za​p y​t ał. – P o​t rze​b u​j ę łó​żek dla dzie​ci – od​rzekł Zmar. – Uro​d zi​ł y się w do​mu na urwi​s ku. P o​- trzeb​n e są dwa łóż​k a. Jed​n o dwu​o so​b o​w e, a dru​g ie więk​s ze, jed​n o​o so​b o​w e. – Zro​b ię tyl​k o jed​n o – po​w ie​d ział sto​l arz. – Trzy​miej​s co​w e, z cze​g o dwa przo​d em do kie​run​k u jaz​d y. – A jed​n o tro​chę więk​s ze… – rzekł Zmar. – Jed​n o tro​chę więk​s ze… Się zo​b a​czy – po​w ie​d ział sto​l arz. – Ręcz​n ie czy ma​s zy​n o​- wo? Zmar spoj​rzał na ma​ł e​g o cze​l ad​n i​k a, któ​ry wa​l ił sie​k ie​rą jak w tran​s ie; nędz​n y au​t o​- mat, przy​k u​t y do swej ro​b o​t y bez koń​ca. – Ręcz​n a ro​b o​t a jest tań​s za – stwier​d ził sto​l arz. – Dla​t e​g o, że ma​s zy​n a​mi dro​g o wy​- cho​d zi, pod​czas gdy ta​k ich śmie​ci, jak ten tu​t aj moż​n a mieć na pęcz​k i. – Twar​d e tu ma​j ą wy​cho​w a​n ie – za​u wa​żył Zmar. – Ręcz​n ie czy ma​s zy​n o​w o? – po​w tó​rzył sto​l arz. – Ma​s zy​n o​w o – od​rzekł Zmar.