Vian Boris - Wyrywacz serc
Szczegóły |
Tytuł |
Vian Boris - Wyrywacz serc |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Vian Boris - Wyrywacz serc PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Vian Boris - Wyrywacz serc PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Vian Boris - Wyrywacz serc - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
28 sierpn ia
Ścieżk a bieg ła wzdłuż stromeg o wyb rzeża. Obroś nięt a był a kwitn ącymi zgorzel in a-
mi i lekk o przyw ięd łymi łup in owcami, których poczern iał e płatk i usłał y ziemię. Jak ieś
spiczas te ins ekt y pod ziuraw ił y gleb ę tys iącem mał ych dziurek; pod stop ami czuł o się
jakb y mart wą gąbk ę chłod u.
Zmar szedł nie spies ząc się i pat rzył na zgorzel in y, których ciemn oczerw on e serca bi-
ły w blas ku słońca. P rzy każd ej puls acji unos ił a się chmura pyłk u, po czym opad ał a na
liś cie porus zan e pow oln ym drgan iem. P szczoł y z rozt arg nien ia zap omniał y przyl ecieć.
Od podn óża skał y wznos ił się del ik atn y i chrap liw y odg łos fal. Zat rzymaws zy się,
Zmar wychyn ął poza wąs ki gzyms, który odd ziel ał go od otchłan i. W stromej głęb in ie
wszystk o był o odd al on e, a pian y drżał y w zag łęb ien iach skał jak lipcow y przymrozek.
Czuć był o przys mażan ymi wod oros tami. Zmar, pochwycon y przez zaw rót głow y, przy-
klękn ął na letn iej traw ie pow al an ej ziemią, dot knął grunt u obiema wyciąg nięt ymi rę-
koma; nap ot kaws zy, czyn iąc ten gest, kozie bobk i o dziwn ie niereg ul arn ych kont urach
stwierd ził poś ród tut ejs zych zwierząt obecn ość pewn eg o cap a z Sod omy, któreg o uwa-
żał za gat un ek wymarł y.
Teraz bał się mniej i pon own ie ośmiel ił się wychyl ić ze zbocza. Wielk ie kaw ał y czer-
won ej skał y opad ał y pion ow o w niezbyt głęb ok ą wod ę, skąd praw ie nat ychmiast się
wyd źwig ał y, by zrob ić miejs ce czerw on ej fal ezie, ze szczyt u której wychyl ał się klęczą-
cy Zmar.
Miejs cami wyn urzał y się czarn e rafy oliw ion e przez fal ę przyb oj ow ą i zwieńczon e
pierś cien iem pary. Słońce drążył o pow ierzchn ię morza i bruk ał o ją sproś nymi nap is ami.
Zmar podn iósł się i rus zył w dals zą drog ę. Ścieżk a zak ręcał a. P o lew ej dos trzegł po-
cętk ow an e już na rud o pap rocie i kwitn ące wrzos y. Na obn ażon ych skał ach lśnił y
kryszt ał y sol i nan ies ion e przez przyp ływ y. W głąb ląd u ziemia wznos ił a się spad zi-
stym zboczem. Ścieżk a okrążał a brut aln e mas y czarn eg o gran it u, poznaczon eg o miejs ca-
mi przez kozie łajn o. Kóz nie był o wcal e. Celn icy zab ij al i je z pow od u bobk ów.
P rzys pies zył krok u i nag le znal azł się w cien iu, gdyż promien ie słon eczn e nie mog ły
za nim nad ążyć. Wzmocn ion y przez chłód, szedł jeszcze szybciej. Kwiat y zgorzel in
Strona 4
przemien iał y się w jeg o oczach w dług ą, ognis tą tas iemk ę.
P o pewn ych oznak ach poznał, że zbliża się i sprób ow ał zap row ad zić porząd ek
w swoj ej pos trzęp ion ej, rud ej brod zie. P o chwil i rus zył żwaw o. Nag le Dom ukazał mu
się w pełn ej kras ie pomięd zy dwoma spiczas tymi, gran it ow ymi szczyt ami, wyrzeźb io-
nymi przez erozję na kształt smoczk ów i okal aj ącymi ścieżk ę jak fil ary gig ant yczn eg o,
taj emn eg o przejś cia. Drog a znow u wyk ręcał a, więc stracił Dom z wid ok u. Stał on dość
dal ek o od urwis ka, całk iem na szczycie. Gdy Zmar przes zedł pomięd zy dwoma ciemn y-
mi blok ami, Dom obj aw ił się całk ow icie, bard zo biał y i otoczon y niezwyk łymi drzew a-
mi. Jas na lin ia odchod ził a od port al u, wił a się len iw ie wok ół pag órk a i pod kon iec bie-
gu łączył a się ze ścieżk ą. Zmar nią rus zył. P rzyb yws zy praw ie na szczyt zbocza zaczął
biec, gdyż usłys zał krzyk i.
Od szerok o rozw art eg o port al u aż do pod es tu jak aś przew id uj ąca ręk a zaw ies ił a ta-
siemk ę z czerw on eg o jed wab iu. Tas iemk a wiod ła po schod ach i kończył a się w syp ial-
ni. Zmar pos zedł za nią. Na łóżk u spoczyw ał a matk a wyd an a na pas twę stu trzyn as tu
ból i porod ow ych. Zmar upuś cił swoj ą skórzan ą wal izeczk ę, zaw in ął ręk aw y i namyd lił
ręce w korytk u z surow ej law y.
II
Ang el, samotn y w swym pok oj u, dziw ił się, że nie cierp i. Słys zał, jak jeg o żon a ję-
czy tuż obok, lecz nie mógł iść pot rzymać jej za ręk ę, bo groził a mu rew olw erem. Wol ał a
krzyczeć w samotn oś ci, gdyż nien aw id ził a swoj eg o wielk ieg o brzucha i nie chciał a, by
ktoś ją ogląd ał w tym stan ie. Od dwóch mies ięcy Ang el był sam czek aj ąc, aż to wszyst-
ko się skończy; med yt ow ał o najb ard ziej przyziemn ych spraw ach. Także dość częs to
chod ził w kółk o dow ied ziaws zy się z rep ort aży, że więźn iow ie kręcą się jak zwierzęt a
(tylk o jak ie? ). P rób ow ał zas nąć i zas yp iał dumaj ąc o kob iecych poś ladk ach, bo ze
względ u na brzuch wol ał myś leć o niej od tył u. Co drug ą noc bud ził się gwałt own ie.
Zło w zas ad zie zos tał o dok on an e i nic w tym nie możn a był o znal eźć pocies zaj ąceg o.
Na schod ach rozl eg ły się krok i Zmara. W tym samym momencie urwał y się krzyk i ko-
biet y i Ang el osłup iał. Zbliżyws zy się pow ol i do drzwi prób ow ał zajrzeć, lecz doln a
część łóżk a krył a cał ą reszt ę i tylk o bol eś nie zwichn ął sob ie oko, bez specjaln eg o re-
zult at u. Wyp ros tow ał się i nads taw ił ucho, do nik og o w szczeg óln oś ci.
III
Zmar odłożył myd ło na brzeg korytk a i wziął gąbczas tą serw etk ę. Wyt arł ręce i otwo-
rzył wal izeczk ę. Gdzieś nied al ek o wod a bulg ot ał a w czajn ik u elekt ryczn ym. Wys tery-
lizow ał w niej swój gumow y pal uch, zgrabn ie włożył go sob ie na pal ec i obn ażył ko-
biet ę, żeb y zob aczyć w czym rzecz.
Strona 5
Zob aczyws zy wyp ros tow ał się i rzekł ton em pełn ym obrzyd zen ia:
– Jest ich troj e.
– Troj e… – wys zept ał a matk a zdziw ion a.
P o czym pon own ie zaczęł a wyć, bo brzuch przyp omniał jej nag le, że bard zo ją bol i.
Zmar wyj ął ze swoj ej wal izeczk i kilk a tab let ek wzmacn iaj ących, które poł knął wie-
dząc, że będ ą mu niezbędn e. Nas tępn ie zdjął faj erk ę do ogrzew an ia łóżk a i mocn o wal-
nął nią o podł og ę, żeb y zaw ezwać służb ę. Usłys zał jak bieg nie gdzieś na dol e, a pot em
wpad a na schod y. P oj aw ił a się niańk a ubran a na biał o jak na chińs ki pog rzeb.
– P rzyg ot uj narzęd zia – pow ied ział Zmar. – Jak się nazyw asz?
– Nazyw am się Biał od ups ka, psze pan a – odp arł a z siln ym, wiejs kim akcent em.
– W tak im razie wol ę cię w ogól e nie nazyw ać – burkn ął Zmar.
Dziewczyn a nic nie odp ow ied ział a i zaczęł a pucow ać nik low an e przedmiot y. Zbliżył
się do łóżk a. Nag le rod ząca zamilk ła. Ból ją po pros tu gwałcił.
Zmar wyj ął jed en z przedmiot ów z wal izk i i wprawn ą ręk ą ogol ił wzgórek łon ow y.
P óźn iej jedn ym maźn ięciem biał ej farb y zaznaczył pol e dział an ia. Niańk a pat rzył a na
jeg o poczyn an ia nieco osłup iał a, gdyż jej wied za w dzied zin ie poł ożn ict wa nie wyk ra-
czał a poza ciel en ie się krow y.
– Macie encyk lop ed ię med ycyn y? – zap yt ał Zmar, odk ład aj ąc pęd zel ek.
To pow ied ziaws zy i wyk on aws zy, pochyl ił się nad swoi m dzieł em i dmuchn ął na far-
bę, żeb y szybciej wys chła.
– Mamy tylk o „ Vad emecum wiertn ik a stud zienn eg o” – odrzek ła niańk a.
– To kieps ko – stwierd ził Zmar. – Być może czeg oś byś my się dow ied ziel i.
I nie słuchaj ąc już odp ow ied zi, pozwol ił swoi m oczom błąd zić po pomieszczen iu. Je-
go spojrzen ie pad ło na drzwi, za którymi nud ził się Ang el.
– Kto nud zi się za tymi drzwiami? – zap yt ał.
– To pan… – odrzek ła niańk a. – Jest zamknięt y.
W tym momencie matk a wyrwał a się z odręt wien ia i wyd ał a serię bard zo ostrych
krzyk ów. Jej pięś ci zacis kał y się i rozw ierał y. Zmar zwrócił się do niańk i.
– Masz miedn icę? – zap yt ał.
– P ójd ę pos zuk ać – odp ow ied ział a niańk a.
– Rus zaj się, głup ie stworzen ie – rzekł Zmar. – Chcesz, żeb y zniszczył a nam prześ cie-
rad ło?
Niańk a wyp ad ła jak burza i Zmar usłys zał z sat ysfakcją jak spad a ze schod ów na
pysk.
Zbliżył się do kob iet y. Del ik atn ie pog łas kał przerażon ą twarz. Złap ał a go za przeg ub
Strona 6
obiema ręk oma.
– Chce pan i zob aczyć się z mężem? – zap yt ał.
– Och! Tak – odp arł a. – Tylk o niech mi pan najp ierw pod a z szafy rew olw er…
Zmar pok iw ał głow ą. Wrócił a niańk a, nios ąc owaln y szaflik do szorow an ia psów.
– To wszystk o, co mam – pow ied ział a. – Mus i pan sob ie dać jak oś z tym rad ę.
– P omóż mi wsun ąć jej to pod biod ra – rzekł Zmar.
– Brzeg jest ostry – zau ważył a niańk a.
– Jak się wyd aj e – odp ow ied ział. – W ten spos ób ją ukarzemy.
– To bez sens u – mrukn ęł a niańk a. – Ona nie zrob ił a nic złeg o.
– A co zrob ił a dob reg o?
Zgrub iał e plecy matk i spoczyw ał y na kraw ęd zi płas kieg o szaflik a.
– Teraz – west chnął Zmar – co dal ej? Cał a ta his toria to na pewn o nie rob ot a dla psy-
chiat ry…
IV
Zas tan aw iał się niep ewn ie. Kob iet a milczał a, a nieruchoma służąca pat rzył a na nieg o
z twarzą pozbaw ion ą wyrazu.
– Najp ierw mus zą odejść wod y – pow ied ział a.
Zmar przyt akn ął, lecz nie zareagow ał. P óźn iej porus zon y uniósł głow ę. Świat ło
ciemn iał o.
– Czy to słońce się chow a? – zap yt ał.
Służąca pos zła zob aczyć. Świat ło ulat yw ał o poza fal ezę i zerwał się bezg łoś ny wiatr.
Wrócił a zan iep ok oj on a.
– Nie wiem, co się dziej e… – wys zept ał a.
W pok oj u nie możn a był o rozróżn ić nic prócz fluo res cencji wok ół lus terk a na ko-
mink u.
– Usiądźmy i zaczek ajmy – zap rop on ow ał Zmar łag odn ym głos em.
Od okna nap ływ ał zap ach gorzk ich ziół i kurzu. Świat ło całk ow icie znikn ęł o.
W głęb i mrok u syp ialn i matk a zaczęł a mów ić.
– Już nig d y więcej nie będ ę ich miał a – pow ied ział a. – Nig d y więcej teg o nie zechcę.
Zmar zat kał sob ie uszy. Miał a głos skrzyp iący, jakb y ktoś skrob ał paznokciami po
mied zi. Dźwięk opan ow yw ał głow ę Zmara i kłuł mu mózg. P rzerażon a niańk a zas zlo-
chał a.
– One zaraz wyjd ą – pow ied ział a matk a z głoś nym śmiechem. – Wyjd ą, spraw ią mi
Strona 7
ból, a to będ zie dop iero począt ek.
Łóżk o zaczyn ał o jęczeć. Matk a dys zał a w cis zy, a głos ciąg nął dal ej:
– Min ą lat a, cał e lat a, każd a god zin a, każd a sek und a będ zie być może cel em, a to cier-
pien ie pos łuży tylk o temu, aby zad aw ać mi ból przez cał y czas.
– Dos yć – wyraźn ie szepn ął Zmar.
Teraz matk a wył a aż do zdarcia gard ła. Oczy psychiat ry przyzwyczaj ał y się do świa-
tła eman ow an eg o przez lus tro. Zob aczył leżącą kob iet ę o ciel e wyg ięt ym w łuk, nap in a-
jącą wszystk ie swe członk i. Wyd aw ał a przeciąg łe, pow tarzaj ące się okrzyk i, a głos roz-
brzmiew ał w uszach Zmara jak cał un mgły, cierpk iej i klei stej.
I nag le pomięd zy dwuś cienn ym kąt em unies ion ych nóg poj aw ił y się jedn a po dru-
giej dwie jaś niejs ze plamk i. Domyś lił się, co się stał o, z ruchów niańk i, która wyzwo-
lił a się z przerażen ia, by złap ać dwoj e dzieci i zaw in ąć w biel iznę.
– Jeszcze jed en – pow ied ział do sieb ie.
Skat ow an a matk a wyg ląd ał a jakb y chciał a zan iechać wys iłk ów. Zmar podn iósł się.
P on iew aż wychod ził o trzecie dzieck o, schwycił je zgrabn ie i pomógł rod zącej. Opad ła
zmord ow an a. Noc pęk ał a bezg łoś nie i świat ło przen ik ał o do pok oj u, zaś kob iet a odp o-
czyw ał a, głow ę odrzuciws zy na bok. Wielk ie sińce znaczył y jej twarz poo ran ą przez
wys ił ek. Zmar wyt arł sob ie czoł o i kark, i zdziw ił się słys ząc odg łos y z zew nątrz,
z ogrod u. Niańk a kończył a zaw ij an ie ostatn ieg o dzieck a i poł ożył a je na łóżk u, obok
dwóch pozos tał ych. P od es zła do szafy, z której wzięł a prześ cierad ło, rozw ij aj ąc je na
cał ą dług ość.
– Obw iążę jej brzuch – pow ied ział a – i mus i spać. A pan niech już idzie.
– Odcięł aś pęp ow in y? – zat roszczył się Zmar. – Dob rze je podw iąż.
– Zrob ił am kok ardk i – pow ied ział a niańk a. – Trzyma się równ ie mocn o, a jest bar-
dziej eleg anck ie.
P rzyt akn ął otęp iał y.
– Niech pan pójd zie do pan a – zas ug erow ał a niańk a.
Zmar pods zedł do drzwi, za którymi czek ał Ang el. P rzek ręcił klucz i wszedł.
V
Ang el sied ział na krześ le z plecami wyg ięt ymi w zao krąg lon y kąt, a ciał o jeg o jesz-
cze rezon ow ał o od okrzyk ów Klement yn y. Na szczęk zamk a podn iósł głow ę. Rud a bro-
da psychiat ry zas koczył a go.
– Nazyw am się Zmar – wyj aś nił ów. – P rzechod ził em drog ą i usłys zał em krzyk i.
– To był a Klement yn a – rzekł Ang el. – Wszystk o dob rze pos zło? Już skończon e?
Strona 8
Niech pan pow ie.
– Jest pan pot rójn ym ojcem – odp arł Zmar.
Ang el zdziw ił się:
– Troj aczk i?
– Bliźn iak i i jed en samotn ik – uściś lił Zmar. – Wys zedł wyraźn ie po tamt ych. To
oznak a siln ej osob ow oś ci.
– Jak ona się czuj e? – zap yt ał Ang el.
– W porządk u – pow ied ział Zmar. – Zob aczy ją pan trochę późn iej.
– Ona jest na mnie bard zo wściek ła – rzekł Ang el. – Zamknęł a mnie.
P adłs zy ofiarą konw en ans ów dorzucił:
– Nap ij e się pan czeg oś?
P odn iósł się z trud em.
– Dzięk uj ę – odp arł Zmar. – Nie teraz.
– Co pan tu rob i? – zap yt ał Ang el. – P rzyj echał pan na wak acje?
– Tak – odp ow ied ział Zmar. – Myś lę, że nie będ zie mi tu źle u was, skoro pan prop o-
nuj e, bym zos tał.
– To szczęś cie, że pan się tu znal azł – stwierd ził Ang el.
– Nie macie dokt ora? – zap yt ał Zmar.
– Zos tał em zamknięt y – pow ied ział Ang el. – Nie mog łem się tym zaj ąć. Dziewczyn a
z fermy miał a wszystk o zał at wić. Jest bard zo odd an a.
– Ach!… – west chnął Zmar.
Zamilk li. Zmar czes ał swoj ą rud ą brod ę pięcioma rozczap ierzon ymi palcami. Jeg o nie-
bies kie oczy lśnił y w słońcu wpad aj ącym do pok oj u. Ang el spojrzał na nieg o uważ-
nie. Zmar nos ił garn it ur z czarn ej, sprężys tej tkan in y, obcis łe spodnie ze strzemiączk ami
i dług ą, zap in an ą aż pod szyj ę maryn ark ę, która zmniejs zał a jeg o pleczys tość. Na sto-
pach miał sand ał y wyk roj on e z czarn ej, lak ierow an ej skóry, a w rozcięciu jeg o maryn ar-
ki kip iał a kos zul a z lil iow ej sat yn y. Był szal en ie zwyczajn y.
– Cies zę się, że pan tu zos taj e – pow ied ział Ang el.
– Niech pan teraz pójd zie zob aczyć się z żon ą – zap rop on ow ał psychiat ra.
VI
Klement yn a nie porus zał a się. Spoczyw ał a całk iem płas ko z oczyma utkwion ymi
w suficie. Dwa zuchy leżał y po jej praw ej stron ie, trzeci po lew ej. Niańk a pos prząt ał a
pok ój. Słońce płyn ęł o bezg łoś nie po kraw ęd zi otwart eg o okna.
Strona 9
– Jut ro trzeb a je ods taw ić od piers i – pow ied ział Zmar. – Ona nie będ zie mog ła wy-
karmić dwóch plus jedn eg o, poza tym tak szybciej pójd zie, a po trzecie zachow a ładn y
biust.
Klement yn a porus zył a się i odw rócił a głow ę w ich stron ę. Otworzył a przen ik liw e
oczy i przemów ił a:
– Wyk armię je sama – rzek ła. – Cał ą trójk ę. I to nie zniszczy mi piers i. A jeś li znisz-
czy, to tym lep iej. W każd ym razie nie prag nę pod ob ać się komuk olw iek.
Ang el pods zedł i chciał pog łas kać ją po ręce. Wyrwał a się.
– Wys tarczy – pow ied ział a. – Nie mam ochot y rozp oczyn ać teraz od now a.
– P os łuchaj – szepn ął Ang el.
– Odejdź – pow ied ział a zmęczon ym głos em. – Nie chcę cię wid zieć w tej chwil i. To
za bard zo mnie bol ał o.
– Nie czuj esz się lep iej? – zap yt ał Ang el. – Spójrz… Twój brzuch, który tak bard zo
cię drażn ił. Już go praw ie nie masz.
– A przy tym prześ cierad le, które ma pan i na sob ie – dorzucił Zmar – kied y się pan i
podn ies ie, nie będ zie naw et ślad u.
Klement yn a uczyn ił a wielk i wys ił ek i na wpół się unios ła. P rzemów ił a nis kim
i świszczącym głos em:
– P ow inn am się czuć lep iej, co? … ot tak… zaraz po tym… przy moi m rozd art ym
brzuchu… przy moi ch obol ał ych plecach… przy moi ch pos kręcan ych i bol ących ko-
ściach miedn icy, moi ch oczach pełn ych czerw on ych żył ek… pow inn am się wziąć
w garść, być rozs ądn ą, odzys kać piękn ą, płas ką sylw etk ę, piękn y, jędrn y biust… żeb yś
ty, alb o jak iś inn y przychod ził mnie przyg niat ać i rzucać na mnie swoj e świńs two, i że-
by się to znów zaczęł o, żeb y mnie bol ał o, żeb ym był a ciężk a, żeb ym krwaw ił a…
Gwałt own ym ruchem wsun ęł a ręk ę pod kołd rę i wys zarpn ęł a prześ cierad ło, które
opas yw ał o jej ciał o. Ang el wyk on ał nieznaczn y gest.
– Nie zbliżaj się! – krzykn ęł a głos em tak pełn ym nien aw iś ci, że mąż znieruchomiał
bez słow a. – Odejdźcie! – zaw oł ał a. – Obaj! Ty – dlat eg o żeś mi to zrob ił, a pan – dlat e-
go, że mnie pan wid ział w tak im stan ie. Dal ej!… Wyn ocha!
Zmar skierow ał się ku drzwiom, a za nim udał się Ang el. Kied y był już w przejś ciu,
dos tał w kark zwin ięt ym w kul ę prześ cierad łem, którym rzucił a jeg o żon a. P ot knął się
i czoł em uderzył w fut ryn ę. Drzwi zat rzas nęł y się za nim.
VII
Teraz schod zil i po schod ach z czerw on ych płyt ek, które drżał y pod ich stop ami. Dom
był mocn ą kons trukcją z grub ych czarn ych bel ek i biel on ych wapn em ścian. Zmar szu-
Strona 10
kał jak ieg oś temat u do rozmow y.
– P óźn iej będ zie lep iej… – rzucił.
– Mmm… – odrzekł Ang el.
– Sumien ie pan a gryzie? – dociek ał Zmar.
– Nie – odp arł Ang el. – Sied ział em w zamknięciu przez dwa mies iące. I tyl e.
Sil ił się na uśmiech.
– To dziwn e uczucie, znów być woln ym.
– Co pan rob ił przez te dwa mies iące? – zap yt ał Zmar.
– Nic – odp ow ied ział Ang el.
P rzemierzal i obs zern y hall wył ożon y, pod obn ie jak schod y, płytk ami z czerw on ej
kamionk i. Był o tam niew iel e meb li: mas ywn y stół z jas neg o drewn a, nis ki kred ens z te-
go sameg o mat eriał u, a na ścian ach wis iał y dwa lub trzy biał e obrazy, bard zo ładn e. Gu-
stown e krzes ła. Ang el zat rzymał się przy kred ens ie.
– Nap ij e się pan czeg oś? – zap yt ał.
– Chętn ie – odrzekł Zmar.
Ang el nal ał dwie szklank i plus teczn ik a domow ej rob ot y.
– Wyś mien it y! – pochwal ił Zmar.
A pon iew aż tamt en nie odp ow iad ał, dod ał:
– W gruncie rzeczy, jak ie to uczucie być ojcem?
– Niezbyt zab awn e – odrzekł Ang el.
VIII
29 sierpn ia
Klement yn a był a sama. W pok oj u nie był o słychać najmniejs zeg o odg łos u. Jeś li nie
liczyć plus kan ia słońca, dochod ząceg o czas em od stron y doln ej częś ci zas łon.
P rzep ełn ion a ulgą, całk iem otęp iał a, przes un ęł a dłońmi po swym płas kim, miękk im
brzuchu. Nap ęczn iał e piers i był y ciężk ie. Był o jej sweg o ciał a żal, wstyd i dręczył ją
wyrzut sumien ia, lecz zap omniał a o prześ cierad le odrzucon ym pop rzedn ieg o dnia. P al-
ce przeb ieg ły po zarys ie szyi, ramion i nien ormaln ym obrzęk u piers i. Był o jej trochę
zbyt gorąco, niew ątp liw ie z gorączk i.
Od stron y okna dochod ził niew yraźn y i odl eg ły zgiełk wios ki. Był a to pora pracy
w pol u. Słychać był o nap ływ aj ące z mroczn ych stajn i rżen ie wsad zon ych tam za karę
zwierząt, lecz mniej w nim był o złoś ci, niżb y chciał okazać.
Tuż przy niej spał y pas kudzt wa. P ochwycił a jedn o pełn a rezerw y i lekk ieg o obrzy-
Strona 11
dzen ia i podn ios ła je do góry na wyciąg nięt ych ręk ach. Był o różow e i miał o mał e, wil-
gotn e usta ośmiorn icy i oczy z pomarszczon ej skóry. Odw rócił a głow ę, obn ażył a jedn ą
z piers i i pod ał a ją pas kudzt wu. Trzeb a był o wsun ąć mu czub ek piers i do buzi i wted y
zacis nął pięś ci, jeg o pol iczk i zap ad ły się. Nat ychmiast poł knął pociąg nięt y łyk, wyd a-
jąc gard łem obrzyd liw y dźwięk. Nie był o to przyj emn e. P rzyn os ił o lekk ą ulgę, lecz
równ ież kal eczył o. Opróżn iws zy pierś w dwóch trzecich pas kudzt wo zdał o się na ła-
skę i nieł as kę i rozł ożyws zy ręce pas kudn ie chrap ał o. Klement yn a odłożył a je tuż
obok sieb ie, a ono, nie przes taj ąc chrap ać, wyk on yw ał o ustami dziwn e ruchy, ssąc jesz-
cze przez sen. Czaszk ę miał o pok ryt ą marn ym puszk iem, a ciemiączk o puls ow ał o w nie-
pok oj ący spos ób tak, że miał o się ochot ę nacis nąć poś rodk u, żeb y przes tał o.
Dom rozb rzmiał głuchym uderzen iem. Właś nie zamknęł y się ciężk ie drzwi na dol e;
Zmar i Ang el wys zli. Klement yn a miał a praw o do życia i śmierci tych trzech śpiących
koł o niej rzeczy. Nal eżał y do niej. P og łas kał a swą ciężk ą, obol ał ą pierś. Będ zie miał a
czym wyk armić cał ą trójk ę.
Drug ie dzieck o rzucił o się łapczyw ie na brązow ą brod awk ę, którą jeg o brat nied aw-
no porzucił. Ssał o całk iem samo, a ona przeciąg nęł a się. Krok i Zmara i Ang el a chrzęś ci-
ły po żwirze pod wórza. Niemowl ę pił o. Trzecie porus zył o się przez sen. P odn ios ła je
i dał a mu drug ą pierś.
IX
Ogród częś ciow o zwies zał się ze skał y i różn orodn e gat unk i roś lin ros ły na jeg o
urwis tych częś ciach. Możn a się był o do nich w ostat eczn oś ci dos tać, lecz najczęś ciej
pozos taw ian o je w nat uraln ym stan ie. Był y tam nag niotk owce, których lis tow ie, nie-
bies ko-fiol et ow e od spodu, jest jas noziel on e i biał o pożyłk ow an e na zew nątrz; dzik ie
wiązowce o nitk ow an ych łod yżk ach, pon ak rap ian ych mons trualn ymi brod awk ami,
rozk wit aj ącymi w pos taci suchych kwiat ów, pod obn ych do beżów z krwi; kęp y lśnią-
cych, szarop erł ow ych gwałt own ik ów senn ych; dług ie kiś cie kremow ych kop rzyw,
uczep ion e doln ych gał ęzi arauk arii, mięt al ipt us y, błęk itn e maj on yżk i, kilk a gat unk ów
bek ab ung i, której gęs ty, ziel on y dyw an zamieszk iw ał y żyw e żabk i, szpal ery rogmary-
nów, trzcin y kuk uryd zian ej i czuł ow on i, tys iące nieo kiełznan ych kwiat ów, lub skrom-
nych kwiat uszk ów zag rzeb an ych w zak amark ach skał y, rozciąg nięt ych w formie zas łon
po ogrod ow ych murach, pełzaj ących po ziemi jak jak ieś alg i, wyt rys kaj ących zew sząd
lub owij aj ących się dysk retn ie wok ół met al ow ych sztachet ek ogrod zen ia. Nieco wyżej
ogród horyzont aln y był pod ziel on y na świeże i soczys te trawn ik i, pop rzecin an e wy-
syp an ymi żwirem ścieżk ami. Liczn e drzew a dziuraw ił y ziemię swymi chrop ow at ymi
pniami.
Właś nie tu Ang el i Zmar przys zli na spacer, zmęczen i po źle przes pan ej nocy. Świeże,
mors kie pow iet rze pok rył o kryszt ał em cał e urwis ko. W górze, w miejs cu słońca płon ął
Strona 12
nik ły ognik o kwad rat ow ym zarys ie.
– Ma pan piękn y ogród – stwierd ził Zmar, nie namyś laj ąc się wiel e. – Od dawn a pan
tu mieszk a?
– Ows zem – pow ied ział Ang el. – Od dwóch lat. Cierp iał em na nieł ad świad omoś ci.
Skop ał em sporo spraw.
– P ozos tał pew ien marg in es bezp ieczeńs twa – rzekł Zmar. – P rzecież to jeszcze nie
kon iec.
– To prawd a – odrzekł Ang el. – Lecz mnie odk rycie teg o zab rał o więcej czas u niż pa-
nu.
Zmar pok ręcił głow ą.
– Mnie się wszystk o mów i – zau ważył. – W końcu dow iad uj ę się, co sied zi w lu-
dziach. A prop os, czy mógłb y mi pan wskazać jak ieś obiekt y do psychoanal izow an ia?
– Mnós two tu teg o – stwierd ził Ang el. – Będ zie miał pan niańk ę, kied y tylk o pan
zechce. A lud zie ze wsi równ ież nie odmów ią. Są może nieco pros taccy, ale ciek aw i
i bog aci duchem.
Zmar zat arł ręce.
– Będ ę ich pot rzeb ow ał na kop y – pow ied ział. – P rzep row ad zam obfit ą kons umpcję
ment aln oś ci.
– Jak to? – zap yt ał Ang el.
– Mus zę pan u wyj aś nić, po co tu przyj echał em – rzekł Zmar. – P os zuk iw ał em spok oj-
neg o kąt a do przep row ad zen ia doś wiadczen ia. P ros zę bard zo: niech pan sob ie wyo bra-
zi poczciw eg o Zmara jak o obj ęt ość pus tą.
– Na przyk ład beczk ę – zap rop on ow ał Ang el. – P ił pan?
– Nie – odrzekł Zmar. – Jes tem pus ty. Skład am się z ges tów, odruchów, przyzwycza-
jeń. Chcę się wyp ełn ić. Dlat eg o psychoanal izuj ę lud zi. Lecz moj a beczk a jest beczk ą
Dan ai d. Ja nie przys waj am. P rzyjmuj ę ich myś li, wah an ia i nic mi z teg o nie zos taj e. Nie
przys waj am, alb o przys waj am zbyt dob rze… na jedn o wychod zi. Oczyw iś cie zachow u-
ję słow a, poj emn ik i, etyk ietk i; znam poj ęcia, pod które pods taw ia się uczucia, emocje,
lecz sam ich nie doś wiadczam.
– To co w tak im razie z tym doś wiadczen iem? – zap yt ał Ang el. – P rag nie pan jedn ak
teg o doś wiadczen ia?
– Jas ne – odrzekł Zmar. – P rag nę teg o doś wiadczen ia. W gruncie rzeczy jak ieg o do-
świadczen ia? Tak ieg o oto: chcę przep row ad zić psychoanal izę zup ełn ą. Jes tem naw ie-
dzon y.
Ang el wzrus zył ramion ami.
– Czy to się już stał o? – zap yt ał.
Strona 13
– Nie – odp arł Zmar. – Ten, któreg o spsychoanal izuj ę, będ zie mi mus iał opow ied zieć
wszystk o. Wszystk o. Najb ard ziej int ymn e myś li. Najb ard ziej porus zaj ące sek ret y,
ukryt e myś li, których nie śmie wyj aw ić przed samym sob ą, cał ą reszt ę i jeszcze to, co
kryj e się za tym wszystk im. Jeszcze żad en anal it yk teg o nie dok on ał. Chcę zob aczyć,
dok ąd może udać się zajść w ten spos ób. P ot rzeb uj ę chęci i prag nień i wezmę to od in-
nych. P rzyp uszczam, że jeś li do tej pory nic mi z teg o nie zos tał o, to znaczy, że nie po-
szed łem dość dal ek o. Chcę dok on ać czeg oś w rod zaj u ident yfik acji. Wied zieć, że ist-
niej ą uczucia i nie doznaw ać ich, to straszn e.
– Zap ewn iam pan a – pow ied ział Ang el – że skoro ma pan przyn ajmniej to prag nie-
nie, to wys tarczy, nie był już pan pus ty.
– Nie wid zę w tym żadn ej racji, by rob ić jak ąś rzecz raczej niż inn ą – pow ied ział
Zmar. – I chcę uzys kać od inn ych ich racje.
Zbliżal i się do muru za domem. Symet ryczn ie w stos unk u do domu z port al em, przez
który Zmar przed os tał się pop rzedn ieg o dnia, wznos ił a się w ogrod zie pozłacan a bra-
ma, niszcząca mon ot on ię kamien i.
– Mój drog i przyj aciel u – pow ied ział Ang el – pozwól, bym ci pow tórzył, że mieć
ochot ę, żeb y mieć ochot ę, to już wys tarczaj ąca pas ja. Dow od em na to jest fakt, że zmu-
sza pan a do dział an ia.
P sychiat ra pog łas kał swą rud ą brod ę i zaczął się śmiać.
– To jedn ak dow od zi jedn ocześ nie brak u ochot y – rzekł.
– Ależ skąd – sprzeciw ił się Ang el. – Żeb y nie mieć prag nień ani żadn ych ukierun-
kow ań, mus iałb y pan przejść przez całk ow icie neut raln e uwarunk ow an ie społ eczn e.
Abs ol utn ie niet knięt y przez żadn e wpływ y, pozbaw ion y wew nętrzn ej przes złoś ci.
– To jest właś nie ten przyp ad ek – rzekł Zmar. Tak im jak mnie pan tu wid zi przed sob ą,
urod ził em się w zes złym rok u. P ros zę spojrzeć w mój dow ód osob is ty.
P od ał go Ang el ow i, a ten wziął i przejrzał.
– Fakt yczn ie – stwierd ził zwracaj ąc mu dok ument. – To mus i być jak aś pomyłk a.
– Niech pan pos łucha, co pan sam mów i!… – zap rot es tow ał obrażon y Zmar.
– To się świetn ie wzaj emn ie uzup ełn ia – pow ied ział Ang el.
– Dok ładn e jest to, co jest nap is an e, lecz to, co jest nap is an e, jest pomyłk ą.
– P rzy mnie widn iał a jedn ak krótk a not atk a – rzekł Zmar.
– „ P sychiat ra. P us ty. Do wyp ełn ien ia”. Not atk a! To nie podl eg a dysk us ji. Tak jest
wyd ruk ow an e.
– No i co z teg o? – zap yt ał Ang el.
– To z teg o, że to prag nien ie wyp ełn ien ia sieb ie nie pochod zi ode mnie – pow ied ział
Zmar. – Że to już był o zał at wion e awans em. Że nie był em woln y.
Strona 14
– Ależ ows zem – odp ow ied ział Ang el. – Jest pan woln y, pon iew aż ma pan jak ieś pra-
gnien ie.
– A gdyb ym nie miał żadn eg o, naw et teg o jedn eg o?
– Byłb y pan mart wy.
– Tam do licha! – zak rzykn ął Zmar. – Nie dysk ut uj ę z pan em więcej. P an mnie przera-
ża.
P rzes zli przez bramę i pod rept al i drog ą prow ad zącą do wsi. Ziemia był a biał a i po-
kryt a pył em. P o obu stron ach ros ła walcow at a traw a – ciemn oziel on a, gąbczas ta, jak
świecow e kredk i.
– W gruncie rzeczy – sprzeciw ił się Zmar – jest wprost przeciwn ie. Człow iek jest
woln y wył ączn ie wted y, gdy nie ma ochot y na nic, zaś istot a dos kon al e woln a nie po-
winn a mieć ochot y na nic. To dlat eg o, że nie mam ochot y na nic, uważam się za woln e-
go.
– Ależ skąd – rzekł Ang el. – P on iew aż ma pan ochot ę mieć ochot ę, ma pan ochot ę na
coś i cał e rozumow an ie jest fałs zyw e.
– Oj! Oj! Oj! – zaw oł ał Zmar jeszcze bard ziej oburzon y.
– P rzecież chcieć czeg oś, to tak jakb y być przyk ut ym do sweg o prag nien ia.
– Nic pod obn eg o – pow ied ział Ang el. – Woln ość to prag nien ie, które pochod zi od
pan a. Zreszt ą…
Urwał.
– Zreszt ą – rzucił Zmar – żart y pan sob ie ze mnie stroi i tyl e. Spsychoanal izuj ę lud zi
i zab iorę im prawd ziw e prag nien ia, żąd ze, możl iw oś ci wyb oru i wszystk o, a przez pan a
to tylk o pot się ze mnie lej e.
– Dob ra – pow ied ział Ang el, który zas tan aw iał się – zróbmy doś wiadczen ie: niech
pan sprób uj e przez chwil ę (ale za to szczerze) w tych okol iczn oś ciach przes tać prag nąć
prag nień inn ych. Sprób uj pan. Bądź pan uczciw y.
– Zgod a – rzekł Zmar.
P rzys tan ęl i na skraj u drog i. P sychiat ra zamknął oczy, zdaw ał się rozl uźn iać. Ang el
obs erw ow ał go z uwag ą.
Nas tąp ił o coś w rod zaj u rozs zczep ien ia się kol oru w barw ie twarzy Zmara. W subt el-
ny spos ób wid oczn ymi częś ciami jeg o ciał a zaw ładn ęł a jak aś przezroczys tość, ogarn ę-
ła jeg o ręce, jeg o szyj ę, jeg o twarz.
– Niech pan pop at rzy na swoj e palce… – szepn ął Ang el.
Zmar otworzył praw ie bezb arwn e oczy. P op rzez swoj ą dłoń ujrzał czarn y krzemień
leżący na ziemi. P ot em, pon iew aż wziął się w garść, przezroczys tość znikn ęł a i profes or
pon own ie zamien ił się w ciał o stał e.
Strona 15
– Sam pan wid zi – pow ied ział Ang el. – P rzy pełn ym odp rężen iu pan nie istn iej e.
– Ach! – stękn ął Zmar. – Nap rawd ę, łud zi się pan. Jeś li pan sąd zi, że sztuczk i kug lar-
skie będ ą przyczyn ą zmian y mych przek on ań… P ros zę mi wyj aś nić, na czym pol eg a
pańs ki trick…
– Świetn ie – rzekł Ang el. – Cies zę się wid ząc, że jest pan peł en złej wiary i nie pod-
daj e się pan rzeczom oczyw is tym. To jest zgodn e z porządk iem rzeczy. P sychiat ra pow i-
nien mieć nieczys te sumien ie.
Dot arl i do skraj u wsi i zgodn ie rus zyl i w przeciwn ym kierunk u.
– P ańs ka żon a chce się z pan em zob aczyć – rzekł Zmar.
– A skąd pan to może wied zieć? – odp ow ied ział Ang el.
– P rzeczuw am to – odp arł Zmar. – Jes tem idealis tą.
Dos zedłs zy do domu wspięl i się po schod ach. P oręcz z rzeźb ion eg o dęb u rozp łasz-
czył a się usłużn ie pod krzepk ą dłon ią Zmara. Ang el pierws zy wszedł do pok oj u Kle-
ment yn y.
X
Zat rzymał się na prog u. Zmar czek ał, stan ąws zy za nim.
– Czy chcesz, żeb ym wszedł? – zap yt ał Ang el.
– Wejdź – pow ied ział a Klement yn a.
Spojrzał a na nieg o ani przyj aźn ie, ani wrog o. Stał, nie śmiąc usiąść na łóżk u, w oba-
wie by jej nie przes zkad zać.
– Nie mog ę mieć do cieb ie więcej zau fan ia – stwierd ził a. – Kob iet a nie może mieć
więcej zau fan ia do mężczyzn, od chwil i gdy jak iś mężczyzna zrob ił jej dzieck o.
A szczeg óln ie właś nie do teg o mężczyzny.
– Moj a Klement yn o – pow ied ział Ang el – jak bard zo cierp iał aś.
P ot rząs nęł a głow ą. Nie chciał a, by ktoś się nad nią użal ał.
– Jut ro wstan ę – rzek ła. – Za sześć mies ięcy będ ą mus iał y umieć chod zić. Za rok będ ą
czyt ać.
– Czuj esz się lep iej – stwierd ził Ang el. – Znów jes teś sob ą.
– To nie był a chorob a – odrzek ła. – Z tym teraz kon iec. I więcej się to nie pow tórzy.
W nied ziel ę mus zą zos tać ochrzczen i. Będ ą mieć na imię Joël, Noël i Cit roën. To pos ta-
now ion e.
– Joël i Noël – zau ważył Ang el – to niezbyt piękn ie. Miał aś jeszcze do wyb oru
Azraël, Nat han ël a naw et Ariel. Alb o P rünel.
– Nic nie zmien isz – pow ied ział a Klement yn a stan owczym głos em. – Joël i Noël dla
Strona 16
bliźn iak ów. Cit roën dla trzecieg o.
A do sieb ie pow ied ział a półg łos em: – Teg o trzeb a będ zie trzymać krótk o już od sa-
meg o początk u. Będ ę z nim miał a kłop ot y, ale jest symp at yczn y.
– Jut ro – ciąg nęł a dal ej na głos – mus zą dos tać łóżk a.
– Jeś li ma pan i zak up y do zrob ien ia – zap rop on ow ał Zmar – to ja mog ę się tym zaj ąć.
P ros zę się nie kręp ow ać.
– Dob ry pomysł – stwierd ził a Klement yn a. – Tym spos ob em nie będ zie pan sied ział
bezczynn ie.
– Nie mam tak ieg o zwyczaj u – odp arł Zmar.
– Lecz istn iej e ryzyk o, że go pan tu nab ierze – odp ow ied ział a. – Teraz idźcie.
Odejdźcie obaj. Niech pan zamów i trzy łóżk a u stol arza. Dwa mał e i jedn o więks ze.
I pros zę mu pow ied zieć, żeb y się pos tarał. A przy okazji pros zę mi przys łać Blank ę.
– Dob rze, najs łods za – pow ied ział Ang el.
P ochyl ił się, by ją ucał ow ać i wstał. Zmar ustąp ił miejs ca wychod zącemu Ang el ow i.
P sychiat ra zamknął drzwi i pod ążył za nim.
– Gdzie jest Blank a? – zap yt ał.
– Na dol e… – pow ied ział Ang el. – W praln i. Sprząt a. Chodźmy zjeść obiad. Na za-
kup y pójd ziemy późn iej.
– Ja pójd ę – pow ied ział Zmar. – P an zos tan ie. Nie mam ochot y znow u zaczyn ać dys-
kus ji tak iej jak przed chwil ą. To zbyt wyczerp uj ące. Nie na tym pol eg a mój zaw ód.
W końcu rol a psychiat ry jest jas na – psychiat rzyć.
XI
Zmar po raz drug i przes zedł przez bramę w tym kierunk u i rus zył drog ą w stron ę wio-
ski. P o praw ej ogrod ow y mur, skal is te urwis ko, w odd al i morze. P o lew ej pol a upraw-
ne, tu i ówd zie drzew a i żyw op łot y. Studn ia, której nie dos trzegł ran o, zas koczył a go
swym ocemb row an iem z pok ryt ych plat yn ą kamien i i dwiema wys ok imi kamienn ymi
kol umn ami, międ zy którymi na jes ion ow ym koł ow rocie wis iał zardzew iał y, chrop ow a-
ty łańcuch. Gdzieś w głęb i studn i wrzał a wod a zwieńczaj ąc cemb row in ę chmurk ą,
szybk o rozd zieran ą na strzęp y przez błęk itn y grzeb ień nieb a.
Ukazał y się pierws ze domy, już z odd al i uderzał y swą pros tot ą. Był y to fermy
w kształcie skierow an ej ramion ami ku drod ze lit ery U. Najp ierw był a jedn a czy dwie
po praw ej stron ie. Ich pod wórza był y urząd zon e typ ow o: kwad rat ow e z wielk im zbior-
nik iem poś rodk u, pełn ym czarn ej wod y, zamieszk ał ej przez rak i i drżęs istk i; po lew ej
ręce skrzyd ło domu farmera i jeg o rod zin y; po praw ej i w głęb i rozmieszczon e na pierw-
szym pięt rze stajn ie i obory, do których byd lęt a dos taw ał y się po dość sztywn ym po-
Strona 17
moś cie. W pods taw ie obór, skład aj ącej się z grub ych słup ów krył y się kad zie, w któ-
rych, dzięk i sil e ciężk oś ci, gromad ził y się gnój i gówn a. W nie zaj ęt ych stajn iach prze-
chow yw an o słomę, ziarn o i zap as y pas zy. W specjaln ym, dob rze urząd zon ym pomiesz-
czen iu chęd ożył o się wiejs kie dziewczyn y. Samo pod wórk o był o wyb ruk ow an e sza-
rym gran it em, pop rzed ziel an ym pas ami dob rze utrzyman ej walcow at ej, gąbczas tej tra-
wy, tej samej, co ros ła przy drod ze.
Zmar pos tęp ow ał nap rzód nie wid ząc nik og o. Fermy stał y się coraz liczn iejs ze. Teraz
był y równ ież po lew ej stron ie, a nieco szers za drog a zbaczał a w tym kierunk u. Łączył a
się nag le z czerw on ym strumien iem, któreg o pow ierzchn ia był a praw ie równ a z pozio-
mem ziemi, pozbaw ion a jak ichk olw iek zmarszczek, czy zał amań, na niej zaś unos ił y się
jak ieś nie daj ące się zid ent yfik ow ać resztk i, jakb y pozos tał oś ci po proces ie traw ien-
nym. Tu i ówd zie daw ał o się słys zeć niezbyt don oś ny odg łos dochod zący z pus tych
domów. Zmar usił ow ał wyo drębn ić pos zczeg óln e zap achy z bard zo złożon ych pow ie-
wów dochod zących do nieg o od każd eg o z bud ynk ów.
Strumień int ryg ow ał go bard zo. P oczątk ow o wcal e go nie był o, a pot em nag le pły-
nął szerok o, peł en po brzeg i, jakb y pod nap ięt ą memb ran ą. W kol orze plwocin y su-
chotn ik a, jas noczerw on y i gęs ty. Istn y gwasz. Zmar podn iósł kamień i wrzucił go do
strumien ia. Kamień zan urzył się dysk retn ie, bez pluś nięcia, jak w rzece z ptas ieg o pu-
chu.
Drog a rozros ła się w pod łużn y plac, zwieńczon y nas yp em, na którym ciąg nące się
w szereg u drzew a utrzymyw ał y cichy cień. Drog a rozs zczep ion a na dwoj e okrążał a na-
syp. P o praw ej możn a był o dos trzec jak ieś porus zen ie i Zmar skierow ał się w tamt ą
stron ę.
P ods zedłs zy stwierd ził, że był to jed yn ie jarmark starców. Stał a tam drewn ian a ław-
ka wys taw ion a na słońce i kilk a wielk ich głazów, na których siad al i ci, co dop iero
przys zli. Starcy sied ziel i rzęd em na ławce, a trzy z kamien i był y już zaj ęt e. Możn a był o
nal iczyć siedmiu mężczyzn i pięć kob iet. Miejs ki hand larz stał przy ławce, ze swym re-
jes trem z mol es kin u pod pachą. Miał na sob ie stary garn it ur z kaszt an ow eg o aks amit u,
podk ut e but y i, pomimo gorąca, na głow ie nos ił pas kudn ą czapk ę z kreciej skóry. P ach-
niał brzydk o, a starcy jeszcze bard ziej. Wiel u z nich sied ział o nieruchomo, ręce zło-
żyws zy na swych wyg lans ow an ych, wskut ek zużycia, kij ach, przyk ryci brudn ymi,
bezk ształtn ymi szmat ami, nie ogol en i, pok ryci zmarszczk ami i brud em, o oczach po-
marszczon ych w wyn ik u zbyt częs teg o pracow an ia na słońcu, przeżuw al i coś swymi
bezzębn ymi ustami, w których tkwił y jed yn ie cuchn ące pieńk i.
– No więc – pow ied ział hand larz – ten nie jest drog i i jeszcze się może nadać. No
więc, Skowron ek, nie weźmiesz go dla swych dzieciak ów? On może jeszcze ich dog lą-
dać, wiesz.
– A one mog ą jemu ogląd ać! – zaw oł ał mężczyzna.
Strona 18
– A jak! P ewn o – pot wierd ził hand larz miejs ki. – Cho no tu, staruchu.
P odn iósł go. Tamt en, zgięt y wpół, pods zedł o krok.
– P ok azuj no, co tam masz w gal ot ach! – zaw oł ał hand larz.
Swymi drżącymi palcami starzec zaczął rozp in ać rozp orek.
Jeg o brzeg i był y lśniące od tłuszczu i częs teg o używ an ia. Lud zie pars kn ęl i śmie-
chem.
– P op at rzcie no tylk o! – zaw oł ał Skowron ek. – To prawd a, że ma tam coś jeszcze!
P ochyl ił się nad starcem i zważył w ręk u smętn y strzęp, skręcaj ąc się ze śmiechu.
– No dob ra! Biorę go – pow ied ział do hand larza. – Daj ę ci za nieg o sto frank ów.
– Sprzed an y! – zaw oł ał hand larz.
Zmar wied ział, że na wsi jest to rzecz normaln a, lecz po raz pierws zy brał udział
w jarmark u starców i wid ow is ko zas koczył o go.
Starzec zap iął się i stał dal ej.
– Zjeżd żaj no staruchu! – zaw oł ał Skowron ek, daj ąc mu kopn iak a, po którym tamt en
omal się nie przew rócił. – Dal ej, dzieciak i, bawcie się!
Stary rus zył w drog ę drobn ym kroczk iem. Dwójk a dzieci odłączył a się od grup y. Jed-
no z nich zaczęł o go okład ać po plecach szpicrut ą, a drug ie uwies ił o mu się u szyi,
chcąc go przew rócić. Starzec rozciąg nął się jak dług i, ryj ąc nos em w kurzu. Lud zie nie
pat rzyl i na to. Jed yn ie Zmar, zafas cyn ow an y, obs erw ow ał dzieci. Starzec klękn ął, nos
miał zdart y do krwi i coś wyp luł. Zmar odw rócił się i pow rócił do główn ej grup y. Han-
dlarz targ ow ał teraz mniej więcej sied emd zies ięciol etn ią kob iet ę, grub ą i nis ką, której
rzadk ie i przet łuszczon e włos y sięg ał y poza stary, czarn y szal.
– Dal ej, ta jest w niezłym stan ie – zaw oł ał. – Kto ją chce? Nie ma ani jedn eg o zęb a.
To może być wyg odn e.
Zmar poczuł lekk ie obrzyd zen ie. Uważn iej przyjrzał się otaczaj ącym go twarzom. By-
li to mężczyźn i od trzyd zies tu pięciu do czterd zies tu lat, sol idn i, tward zi, pewn ie i pro-
sto nos zący swe czapk i na głow ach. Ras a zdaw ał a się krzepk a i odp orn a na wszystk o.
Niek tórzy nos il i wąs y. A to najl eps zy dow ód.
– Sześćd zies iąt frank ów za Adel ę! – ciąg nął dal ej hand larz. – I ani jedn eg o zęb a za te
pien iąd ze. Czys ty int eres. Ty, Chrześ cij an in? A ty, Nag us ie?
Wymierzył sol idn e klepn ięcie w plecy staruszk i.
– Wstaw aj, stara szkap o, niech cię lud zie zob aczą! Dal ej, tu się zał at wia int eres y.
Stara wstał a.
– Odw róć się – pow ied ział hand larz. – P ok aż tył ek tow arzys twu. Hej, wy tam, pop a-
trzcie!
Strona 19
Zmar usiln ie starał się nie pat rzeć. Stara cuchn ęł a tak wstrętn ie, iż pomyś lał, że chyb a
zemdlej e. Ujrzał przerażaj ącą, tłus tą i obrzmiał ą od hemoroi dów mas ę.
– P ięćd zies iąt… – rzucił jak iś pis kliw y głos.
– Bierz ją, nal eży do cieb ie! – zak rzykn ął hand larz.
Zan im stara zdoł ał a opuś cić swą spódn icę z baw ełn ian eg o mat eriał u, pop chnął ją
siarczys tym klaps em. Zmar stał tuż przy olb rzymim, ciemn ow łos ym kol os ie, który śmiał
się z cał eg o serca. P oł ożył mu ręk ę na ramien iu.
– Dlaczeg o pan się śmiej e? – zap yt ał. – Nie ma pan wstyd u?
Tamt en nag le przes tał się śmiać.
– Mów i pan, że czeg o to ja nie mam?
– Nie ma pan wstyd u? – łag odn ie pow tórzył Zmar. – P rzecież oni są starzy.
Nim się spos trzegł, dos tał cios pięś cią. Kieł rozciął mu warg ę. P oczuł w ustach sło-
ny smak krwi. Stracił równ ow ag ę i spadł z chodn ik a na drog ę. Nikt na nieg o nie pa-
trzył. Licyt acja trwał a dal ej.
P odn iósł się i dłon ią otrzep ał zak urzon e spodnie. Znajd ow ał się za półk ol em mrocz-
nych i wrog ich pleców.
– P at rzcie na teg o! – naw oł yw ał głos zachwal acza. – Ma drewn ian ą nog ę. To jest coś.
Sto dzies ięć frank ów na począt ek! Sto dzies ięć!
Zmar odd al ił się. P op rzeczn a ulica, odchod ząca od końca placu zdaw ał a się kryć kil-
ka sklep ik ów. Kilk a min ut późn iej wszedł do stol arza. Był zmies zan y i źle się czuł.
Drzwi zamknęł y się za nim, a on czek ał, aż ktoś się poj aw i.
XII
Szefa nie był o w tym pomieszczen iu, stan ow iącym coś w rod zaj u brudn eg o biura.
P oczern iał a podł og a ze zniszczon eg o świerk u, stół z czarn eg o drzew a, na ścian ie stary
kal end arz, w jedn ym z kąt ów brudn y ślad po piecyk u, dwa krzes ła, z których wył aził a
słoma – tak ie był o umeb low an ie. Ściank i z des ek. W głęb i znajd ow ał y się uchyl on e
drzwi, spoza których dochod ził y odg łos y warszt at u: niereg ul arn e uderzen ia, których
dwie serie nak ład ał y się na sieb ie, nie mies zaj ąc się jedn ak.
Zmar rus zył w kierunk u warszt at u.
– Jest tu kto? – zap yt ał półg łos em.
Uderzen ia nie przes tał y rozb rzmiew ać, więc wszedł. Świat ło wpad ał o do warszt at u
z góry. Był a to dość dług a szop a, dość obs zern a, zarzucon a des kami, wyrob ami wik li-
niars kimi, różn ymi przyg ot ow an ymi do obróbk i zes taw ami. Stał y tam trzy lub cztery
stoł y stol ars kie, mał a pił a taś mow a, wiert ark a i frezark a do drewn a, której żel iwn a pod-
Strona 20
staw a wyg ląd ał a na pękn ięt ą. Na ścian ach wis iał y różn orodn e narzęd zia, w niezbyt du-
żej liczb ie. P o praw ej, tuż przy drzwiach, przez które wszedł Zmar, leżał a pot ężn a kup a
wiórów i trocin. W pow iet rzu unos ił się siln y zap ach klej u. Lepk ie wiad erk o, które
mus iał o go zaw ierać, podg rzew ał o się na mał ym piecyk u na węg iel drzewn y w drug im
końcu pomieszczen ia, przy inn ych drzwiach otwart ych na ogród. Na wyg ięt ych wiąza-
niach dachu wis iał y różn e przedmiot y: stare ostrza do pił, ziel on a mysz; narzęd zia
w kieps kim stan ie, ścis ki stol ars kie, cał e mnós two klamot ów.
Obok, po lew ej leżał pot ężn y, dęb ow y pień, odd ziel on y od ziemi dwoma mocn ymi,
drewn ian ymi klin ami. Sied zący na drzew ie okrak iem mał y czel adn ik fecht ow ał się
z nim, mocn o wal ąc siek ierą, chcąc wycios ać kwad rat ow ą belk ę. Ubran y był w łachma-
ny, a jeg o wąt łe ręce z wielk im trud em rad ził y sob ie z siek ierą. Nieco dal ej sam pat ron
przyb ij ał skórzan e ozdob y do gzyms u jak iejś dziwn ej kons trukcji z biał eg o dęb u, cze-
goś w rod zaj u komórk i, w której stał. Loża ta był a wyp os ażon a w syst em sol idn ych
okienn ic, tymczas ow o otwart ych, których zaw ias y skrzyp iał y del ik atn ie przy każd ym
uderzen iu młotk a.
Mężczyzna przyb ij ał, chłop iec pracow ał. Żad en z nich naw et nie spojrzał na Zmara,
który stał na prog u nie wied ząc, co rob ić. Wreszcie się zdecyd ow ał.
– Dzień dob ry! – pow ied ział dość głoś no.
Szef przes tał tłuc młotk iem i podn iósł głow ę. Był brzydk i. Miał wielk ie, obw is łe
usta, kluchow at y kin ol, lecz jeg o ręce był y węźl as te i sol idn e, pok ryt e frędzl ami gę-
stych, rud ych włos ów.
– Czeg o chcesz? – zap yt ał.
– P ot rzeb uj ę łóżek dla dzieci – odrzekł Zmar. – Urod ził y się w domu na urwis ku. P o-
trzebn e są dwa łóżk a. Jedn o dwuo sob ow e, a drug ie więks ze, jedn oo sob ow e.
– Zrob ię tylk o jedn o – pow ied ział stol arz. – Trzymiejs cow e, z czeg o dwa przod em do
kierunk u jazd y.
– A jedn o trochę więks ze… – rzekł Zmar.
– Jedn o trochę więks ze… Się zob aczy – pow ied ział stol arz. – Ręczn ie czy mas zyn o-
wo?
Zmar spojrzał na mał eg o czel adn ik a, który wal ił siek ierą jak w trans ie; nędzn y aut o-
mat, przyk ut y do swej rob ot y bez końca.
– Ręczn a rob ot a jest tańs za – stwierd ził stol arz. – Dlat eg o, że mas zyn ami drog o wy-
chod zi, podczas gdy tak ich śmieci, jak ten tut aj możn a mieć na pęczk i.
– Tward e tu maj ą wychow an ie – zau ważył Zmar.
– Ręczn ie czy mas zyn ow o? – pow tórzył stol arz.
– Mas zyn ow o – odrzekł Zmar.