Morrell David - Czarny wieczór
Szczegóły |
Tytuł |
Morrell David - Czarny wieczór |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Morrell David - Czarny wieczór PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Morrell David - Czarny wieczór PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Morrell David - Czarny wieczór - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
David Morrell
Czarny wieczór
4
Strona 2
Dla Philipa Klassa i Williama Tenna
raz jeszcze
5
Strona 3
Aby najbardziej banalne wydarzenie mog³o siê staæ przy-
god¹, trzeba i wystarczy zacz¹æ je opowiadaæ. Na to w³anie
nabieraj¹ siê ludzie: cz³owiek jest zawsze opowiadaczem zda-
rzeñ, ¿yje otoczony swoimi zdarzeniami i zdarzeniami innych,
wszystko, co siê z nim dzieje, widzi po przez nie; i usi³uje
prze¿ywaæ swoje ¿ycie tak, jakby je opowiada³.
Trzeba jednak dokonaæ wyboru: ¿yæ czy opowiadaæ.
Jean Paul Sartre
Md³oci
przek³. Jacek Trznadel
6
Strona 4
Przedmowa
Z asiadaj¹c do ponownego czytania opowiadañ zawartych w tym zbiorze,
nie spodziewa³em siê potê¿nej lawiny wspomnieñ, któr¹ wyzwoli³y.
Nieoczekiwanie przypomina³em sobie okolicznoci, w jakich pisa³em te utwo-
ry: gdzie wówczas mieszka³em, co czu³em, co mnie sk³oni³o do napisania tego
czy innego opowiadania. Te przesycone emocjami wspomnienia siêgaj¹ ponad
trzydzieci lat wstecz, a mimo to mam wra¿enie, ¿e nie dalej ni¿ tydzieñ temu
studiowa³em literaturê amerykañsk¹ na Uniwersytecie Stanu Pensylwania.
By³ rok tysi¹c dziewiêæset szeædziesi¹ty siódmy. Mia³em dwadziecia
cztery lata, zabiera³em siê do pisania pracy magisterskiej i myla³em o stu-
diach doktoranckich. Ci¹gle jednak nie mog³em uwolniæ siê od pragnienia,
które nurtowa³o mnie od czasów liceum: chcia³em zostaæ pisarzem. Katedra
anglistyki mojej uczelni nieco wczeniej zatrudni³a do nauki kompozycji au-
tora powieci fantastyczno-naukowych Philipa Klassa (publikuj¹cego pod
pseudonimem William Tenn). By³ pierwszym pisarzem, którego pozna³em,
wiêc z niewinn¹ bezczelnoci¹ w³aciw¹ m³odoci spyta³em, czy zechce pra-
cowaæ ze mn¹ indywidualnie. Grzecznie wyjani³, ¿e jego plan ju¿ pêka
w szwach, a jeli chcê u niego studiowaæ, mogê siê zapisaæ na zajêcia. Od-
par³em, ¿e wiêcej skorzysta³bym na spotkaniach w cztery oczy. On na to, ¿e
ka¿dy student skorzysta³by w ten sposób wiêcej, ale niestety nie ma na to
czasu. Wyczu³ jednak we mnie uparciucha, doda³ wiêc, ¿e jeli bêdê przyno-
si³ jedn¹ pracê tygodniowo, mo¿e siê zastanowi. Przez ile tygodni? spyta-
³em. Przez tyle, ile bêdzie trzeba, odpar³.
Klass oczywicie stara³ siê mnie zniechêciæ. Jedno opowiadanie na ty-
dzieñ przy i tak niema³ej iloci zajêæ, to du¿o. Myla³ pewnie, ¿e szybko siê
7
Strona 5
zmêczê i dam za wygran¹. W koñcu nawet gdybym dostarcza³ mu jedno opo-
wiadanie tygodniowo (nie powiedzia³, jak d³ugo mia³oby to trwaæ), i tak nie
dawa³ mi gwarancji, ¿e bêdzie mnie uczy³. Obieca³ tylko jeszcze raz siê za-
stanowiæ.
Ale mama nauczy³a mnie, ¿e nie wolno siê poddawaæ bez walki. Przez
szeæ tygodni przynosi³em po jednym opowiadaniu, i w koñcu Klass zaprosi³
mnie do swojego gabinetu. Oto moja wielka szansa, pomyla³em. Powie, ¿e
spodoba³y mu siê moje opowiadania i postara siê o ich publikacjê. Tymcza-
sem Klass oznajmi³, ¿e s¹ s³abe i ¿e powinienem daæ mu spokój.
Tematyka pañskich opowiadañ jest nieciekawa stwierdzi³. Wszy-
scy wybitni pisarze maj¹ w³asne spojrzenie, tworz¹ niepowtarzalne wiaty.
Proszê zajrzeæ w siebie. Musi pan dowiedzieæ siê, kim jest, a to oznacza za-
zwyczaj odkrycie, czego siê pan najbardziej boi. To w³anie bêdzie tematem
pañskiego pisarstwa, przynajmniej do czasu, gdy zmieni siê charakter lêku,
który pana drêczy.
Nie mówiê o czym takim jak lêk wysokoci, strach przed wod¹ lub
ogniem ci¹gn¹³. To s¹ tylko powierzchowne symptomy g³êbszych niepo-
kojów. Pañski prawdziwy strach jest jak fretka nurkuj¹ca w ciemne tunele
psychiki, dr¿¹ca ze strachu, ¿e kto j¹ odkryje.
Skin¹³em powa¿nie g³ow¹.
Chyba rozumiem.
To dobrze.
Ale nie rozumia³em. Wyszed³em i zrobi³em dok³adnie to, przed czym
przestrzega³ mnie Klass: napisa³em kilka opowiadañ o lêku przestrzeni, stra-
chu przed wod¹ i ogniem. Na moje szczêcie nie pozwoli³em siê zwieæ sa-
memu sobie. Wiedzia³em, ¿e brakuje im tej szczególnej iskry odró¿niaj¹cej
przeciêtne historie od tych, które zapadaj¹ w pamiêæ. Mimo to nie da³em za
wygran¹.
I nagle poczu³em, ¿e za³ama³a siê moja si³a woli. Pisanie jest aktem wia-
ry. A jeli utracisz wiarê w siebie, jeli uzmys³owisz sobie, jakie to nienatu-
ralne siedzenie w samotnoci i zapisywanie kartek papieru, powiêcanie
czasu, który móg³by spêdziæ z ¿on¹ i córk¹, odbieranie sobie wolnych chwil
i liczenie wbrew rozs¹dkowi na to, ¿e zostaniesz jednym z nielicznych pisa-
rzy w Stanach Zjednoczonych, którzy utrzymuj¹ siê z pisania (a jest ich nie
wiêcej ni¿ dwustu) wtedy naprawdê tracisz nadziejê.
Zacz¹³em ¿a³owaæ, ¿e nie jestem kim innym. Dawno temu, w okolicy,
gdzie znajduje siê Uniwersytet Stanu Pensylwania, by³a kopalnia rudy ¿elaza
zwana Barrens. Szeroka odkrywka zamieni³a siê w jezioro, gdy wybuch dy-
namitu uwolni³ podziemn¹ rzekê. Chodzi³em tam czasem, ¿eby cieszyæ oczy
urod¹ lasów. Zniechêcony moimi próbami pisarskimi, postanowi³em wybraæ
siê na d³ug¹ przechadzkê. By³o gor¹ce sierpniowe popo³udnie. Las, gêsty
i ciemny, falowa³ od letniego upa³u. Id¹c w¹sk¹ cie¿k¹, rozgl¹daj¹c siê uwa¿-
8
Strona 6
nie, ¿eby nie nast¹piæ na wê¿a, których nie brakuje w poszyciu, us³ysza³em
za sob¹ trzask ga³êzi. Wiewiórka zeskoczy³a z drzewa, pomyla³em. Masze-
rowa³em dalej, ocieraj¹c pot z czo³a. Nagle rozleg³ siê trzask kolejnej ga³êzi
i chrzêst stopy na ció³ce.
Uwiadomi³em sobie, ¿e oprócz mnie w lesie jest kto jeszcze, kto tak
jak ja wyszed³ odpocz¹æ wród drzew. Nie zatrzyma³em siê. Ale kiedy zno-
wu us³ysza³em trzask ga³êzi, zimny dreszcz przebieg³ mi po plecach. Pier-
wotny, prymitywny odruch zaw³adn¹³ mn¹ bez ostrze¿enia. To by³o niewy-
t³umaczalne. Dozna³em nag³ego przeczucia, ¿e ten cz³owiek, kimkolwiek jest,
chce zrobiæ mi co z³ego. Ta irracjonalna obawa nasili³a siê jeszcze, kiedy
dobieg³ mnie trzask nastêpnej ³amanej ga³êzi i kolejny chrzêst lici, tym ra-
zem bli¿ej. Odwróci³em siê i rozejrza³em uwa¿nie, ale nie dostrzeg³em ¿ad-
nego ruchu.
Przyspieszy³em kroku. Z ulg¹ zauwa¿y³em, ¿e odg³os kroków usta³. Za-
raz jednak przesta³em oddychaæ, kiedy us³ysza³em trzask ga³êzi, tym razem
gdzie z przodu. Zamar³em. Poczu³em przyp³yw adrenaliny do krwi i cofn¹-
³em siê. I znowu znieruchomia³em, gdy dwiêk dogoni³ mnie z ty³u. Rozgl¹-
da³em siê na wszystkie strony, przygotowany na atak
Zamruga³em, zaskoczony widokiem biurka i maszyny do pisania. To by³
przeraliwie realistyczny, intensywny sen na jawie albo raczej koszmar.
Psychiczne prze¿ycie poch³onê³a mnie tak bardzo, ¿e straci³em kontakt z oto-
czeniem. Wyobrania wziê³a górê nad rzeczywistoci¹. Nic podobnego nie
zdarzy³o mi siê nigdy wczeniej. Przypomnia³em sobie s³owa Klassa: Pañ-
ski prawdziwy strach jest jak fretka nurkuj¹ca w ciemne tunele psychiki, dr¿¹ca
ze strachu, ¿e kto j¹ odkryje.
Zrozumia³em jednak, ¿e czasem mo¿na siê zbli¿yæ do tego strachu. To,
czego przed chwil¹ dowiadczy³em, przerazi³o mnie. Co siê jeszcze stanie?
Jaki bêdzie koniec? Pragnienie poznania dalszego ci¹gu uwiadomi³o mi, jak
bardzo moim wczeniejszym opowiadaniom brakowa³o rozmachu. Si³y, sus-
pensu, wie¿oci. Nie s³ysza³em nigdy o zdarzeniu podobnym do tego, które
przed chwil¹ ujrza³em w wyobrani. James Dickey mia³ opublikowaæ Wyba-
wienie dopiero trzy lata póniej. Ta powieæ o koszmarnej podró¿y kajakiem
w lenej g³uszy zaskoczy³a czytelników nowym spojrzeniem na strach. Ja
jednak dowiadczy³em czego podobnego w roku tysi¹c dziewiêæset szeæ-
dziesi¹tym siódmym. Bezradny wobec trapi¹cego mnie problemu, jak zostaæ
pisarzem, zgodnie z za³o¿eniami filozofii zen zrezygnowa³em z dzia³ania i po-
zwoli³em, aby problem rozwi¹za³ siê sam.
W przyp³ywie energii natychmiast usiad³em, aby napisaæ to opowiadanie
i poznaæ zakoñczenie historii. Zatytu³owa³em je Strzelec. Bohaterem jest
mê¿czyzna, który wychodzi do lasu, ¿eby poæwiczyæ strzelanie do celu, ale
wkrótce zauwa¿a, w lesie obecnoæ kogo, komu tak¿e chodzi o strzelanie
do celu, ale
¿ywego. Opowiadanie powsta³o na d³ugo, zanim twórcy litera-
9
Strona 7
tury sensacyjnej zaczêli pisaæ o seryjnych mordercach i myliwych. Kiedy
wrêcza³em utwór Philipowi Klassowi, pisarz z pewnoci¹ wyczu³ moje pod-
niecenie, bo przeczyta³ go znacznie szybciej ni¿ poprzednie. Telefonicznie
zaprosi³ mnie na kawê o czwartej po po³udniu, i tak zacz¹³ siê jeden z najbar-
dziej niezwyk³ych wieczorów mojego ¿ycia, który przeci¹gn¹³ siê do pónej
nocy.
Klass zacz¹³ od tego, ¿e moje ostatnie opowiadanie, tak ró¿ne od po-
przednich, zaintrygowa³o go. Nastêpnie spyta³, czy czyta³em utwory Geof-
freya Householda. Jakiego Geoffreya? Brytyjskiego autora powieci sensa-
cyjnych, wyjani³ Klass. Jego dwie najbardziej znane powieci to Rogue Male
(1939) i Watcher in the Shadows (1960). Ta ostatnia opowiada o brytyjskim
myliwym, któremu w przeddzieñ wybuchu drugiej wojny wiatowej udaje
siê podkraæ z broni¹ do Hitlera. Póniej przeczyta³em utwory Householda
i rzeczywicie dostrzeg³em pewne podobieñstwo. Household wznosi³ siê na
wy¿yny, opowiadaj¹c o zagro¿eniach ze strony nieznanych si³. Im bardziej
przera¿eni i bezbronni byli jego bohaterowie, tym ³atwiej siê z nimi uto¿sa-
mia³em. Fretka w zakamarkach mojej psyche.
Nieznajomoæ pisarstwa Geoffreya Householda obna¿y³a moj¹ kolejn¹
s³aboæ: nigdy nie czyta³em literatury sensacyjnej ani popularnej. Jako nasto-
latek zapragn¹³em zostaæ pisarzem, bo fascynowa³y mnie scenariusze Stirlin-
ga Silliphanta do serialu telewizyjnego Route 66 (Trasa 66) o dwóch m³o-
dych ludziach, którzy chevroletem corvette wybrali siê na poszukiwanie
Ameryki i w³asnej to¿samoci. Pisarstwo Silliphanta ³¹czy³o wartk¹ akcjê
z koncepcjami mylowymi. Jednak pragnienie naladowania go pchnê³o mnie
bardziej w stronê koncepcji ni¿ akcji. Po latach studiowania literatury na uczel-
ni tak bardzo przesi¹k³em Hawthorneem, Melvilleem, Faulknerem i innymi
klasykami, ¿e moje w³asne opowiadania sta³y siê ja³owe, wtórne i literac-
kie w najgorszym sensie tego s³owa. Na szczêcie zdo³a³em siê od tego
uwolniæ. Przypomnia³em sobie, co czu³em ogl¹daj¹c Route 66 i dlaczego
chcia³em zostaæ pisarzem. Postanowi³em przeczytaæ jak najwiêcej literatury
popularnej, zaczynaj¹c od Householda; wiedzia³em, ¿e jeli chcê napisaæ co
oryginalnego, powinienem zapoznaæ siê z utworami najlepszych twórców,
¿eby nie powtarzaæ tego, co oni ju¿ osi¹gnêli.
Zaczêlimy o tym rozmawiaæ z Klassem w kawiarni i niepostrze¿enie
minê³y trzy godziny. By³a siódma i powinienem pójæ do domu na kolacjê,
ale Klass spyta³, czy mam ochotê go odwiedziæ, poznaæ jego ¿onê i kontynu-
owaæ rozmowê. Od kilku miesiêcy stara³em siê zwróciæ na siebie uwagê wy-
k³adowcy, wiêc serce zabi³o mi mocniej. Zadzwoni³em szybko do mojej ¿ony
i przedstawi³em sytuacjê. Udalimy siê do mieszkania Klassa, gdzie nasza
dyskusja rozwinê³a siê i sta³a jeszcze intensywniejsza.
Klass twierdzi³, ¿e najlepsze utwory literackie powstaj¹ wtedy, gdy pi-
sarz czuje potrzebê przelania na papier swoich dramatycznych dowiadczeñ.
10
Strona 8
Czasem s¹ one tak mocno st³umione, ¿e twórca nawet nie zdaje sobie sprawy,
jakie jest ród³o si³y, która pcha go do pisania. Jednak bez wzglêdu na to, czy
ta twórcza psychoanaliza podejmowana jest wiadomie, czy nie, to w³anie
ona czyni dzie³o pisarza unikalnym, poniewa¿ psychologiczne skutki bole-
snych dowiadczeñ s¹ inne dla ka¿dego cz³owieka. Bez trudu mo¿na odró¿-
niæ s³abego twórcê od dobrego, bo s³abi pisz¹ dla pieniêdzy i z innych ego-
istycznych pobudek, wybitni za uprawiaj¹ swoje rzemios³o dlatego, ¿e mu-
sz¹ byæ pisarzami po prostu nie maj¹ innego wyboru. Co w ich wiadomoci
(ta nieuchwytna fretka) nie daje im spokoju, nêka wyobraniê, dlatego musz¹
uwolniæ siê od napiêcia. Klass stwierdzi³, ¿e czasem przejawem tej si³y s¹
marzenia na jawie, spontaniczne sygna³y ukrytych w podwiadomoci histo-
rii, które domagaj¹ siê opowiedzenia.
Czym s¹ si³y, które mnie drêcz¹? Odkryje je twoje pisarstwo, powiedzia³
Klass. I tak siê sta³o. Ze zdumieniem patrzê wstecz na to, czego siê o sobie
dowiedzia³em z moich utworów: mój ojciec zgin¹³ w czasie drugiej wojny
wiatowej wkrótce po tym, jak siê urodzi³em, dlatego wychowa³em siê
w okropnym lêku przed wojn¹; matka musia³a mnie na pewien czas umieciæ
w sierociñcu, wiêc póniej nigdy nie by³em pewien, czy kobieta, która siê po
mnie zg³osi³a, by³a t¹ sam¹, która mnie tam zostawi³a; ci¹gle czu³em nie-
obecnoæ ojca, a lêk wobec przemocy pchn¹³ mnie do tego, aby zmierzyæ siê
z nim, wstêpuj¹c w szeregi ulicznego gangu
Móg³bym ci¹gn¹æ tê listê, ale
nie jest dobrze mówiæ o swoich zmorach wprost. Nie chcê pozbyæ siê przy-
musu pisania o nich.
O tym wszystkim rozmawialimy z Klassem w jego mieszkaniu. Czas
p³yn¹³ i ze zdziwieniem zauwa¿ylimy, ¿e jest ju¿ dziesi¹ta. ¯ona Klassa,
Fruma, która uczestniczy³a w dyskusji, zaprosi³a mnie na spónion¹ kolacjê.
Do pó³nocy jedlimy pieczeñ, nie przerywaj¹c rozmowy. Potem pozmywali-
my, a Klass roz³o¿y³ na stole kartki mojego opowiadania. Przeanalizowa³ je
zdanie po zdaniu, t³umacz¹c, dlaczego ten zabieg literacki okaza³ siê sku-
teczny, a ten nie. T³umaczy³, jak budowaæ sceny, jak pisaæ dialogi i podnosiæ
tempo akcji; uczy³, co zrobiæ, aby nadaæ opisowi dynamikê.
Wreszcie dotar³ do ostatniego zdania, podsumowa³ swoje uwagi, wrê-
czy³ opowiadanie i rzek³: To wszystko, czego mogê ciê nauczyæ. Niebo za
oknem zaczyna³o szarzeæ, s³ychaæ by³o piew ptaków. Dnia³o. Oczarowany
wiedz¹ i przenikliwoci¹ mojego nauczyciela, straci³em rachubê czasu. Po-
czu³em wyczerpanie. Ale kiedy mu podziêkowa³em i ruszy³em w stronê domu,
ogarnê³o mnie podniecenie, które zdawa³o siê unosiæ moje cia³o nad ziemi¹.
To wspomnienie jest we mnie ci¹gle ¿ywe: tej nocy uwierzy³em, ¿e bêdê
pisarzem.
Co siê sta³o z opowiadaniem, które nazwa³em Strzelec? Nigdy nie zosta-
³o opublikowane. Wydawcy czasopism, którym je proponowa³em, uwa¿ali,
¿e za du¿o w nim przemocy (dzisiaj pewnie by tego nie powiedzieli). Próbo-
11
Strona 9
wa³em przez rok. Jedna redakcja trzyma³a je tak d³ugo, ¿e ju¿ nabra³em na-
dziei, ale pewnego dnia rêkopis wróci³: pomiêty, poplamiony kaw¹, z notk¹,
¿e czasopismo zbankrutowa³o i kto znalaz³ tekst w szufladzie. Nie zniechê-
ci³em siê, ale od³o¿y³em opowiadanie, bo by³em ju¿ zajêty pisaniem powie-
ci o komandosie, weteranie wojny wietnamskiej, który w ma³ym miastecz-
ku toczy walkê na mieræ i ¿ycie z komendantem policji, równie¿ by³ym ko-
mandosem, weteranem wojny koreañskiej. Tematem by³ konflikt pokoleñ,
ró¿nica miêdzy latami piêædziesi¹tymi a szeædziesi¹tymi, miêdzy wojn¹
w Korei a wojn¹ w Wietnamie, a tak¿e w nieco innym planie zagadnie-
nie politycznych jastrzêbi i go³êbi oraz problem sterowania wiadomoci¹.
Nada³em mu tytu³ Pierwsza krew i zadedykowa³em Philipowi Klassowi i Wil-
liamowi Tennowi, ka¿demu z osobna, poniewa¿ wielkoduszny nauczyciel
i utalentowany pisarz w jednej osobie przekaza³ mi tyle bezcennej wiedzy.
Wys³a³em jeden egzemplarz Geoffreyowi Householdowi. Napisa³ mi ¿yczli-
wy list z jedn¹ krytyczn¹ uwag¹: ¿e w powieci jest zbyt wiele przemocy.
Strzelca nie zamieci³em w niniejszym zbiorze. Pozostaje dla mnie wa¿-
nym opowiadaniem, ale uwa¿am je za niedojrza³e. Niektórzy czytelnicy mo-
gliby nawet uznaæ utwór za wtórny wobec Wybawienia, choæ w gruncie rze-
czy powsta³ wczeniej ni¿ powieæ. Wolê go wiêc zachowaæ dla siebie. Opo-
wiadania, które znalaz³y miejsce w tej ksi¹¿ce, zdaj¹ siê dobrze wytrzymywaæ
próbê czasu. Ró¿ni¹ siê od moich thrillerów, które zosta³y przet³umaczone na
wiele jêzyków i wydane w wielu krajach. Czytelnicy nie znajd¹ w nich szpie-
gów i wielkich globalnych spisków. Znajd¹ natomiast emocje kryj¹ce siê za
intryg¹: niepewnoæ i lêk przed nieznanym. Fretka ci¹gle przemyka w ciem-
nych zakamarkach mojej psychiki. Oto jej lady.
12
Strona 10
Krople
Krople by³y moim pierwszym opublikowanym utworem i dlatego mimo
przera¿aj¹cej treci opowiadanie to ma dla mnie du¿¹ wartoæ sentymental-
n¹. Zacz¹³em pisaæ powieæ Pierwsza krew na Uniwersytecie Stanu Pensyl-
wania w tysi¹c dziewiêæset szeædziesi¹tym ósmym roku, ale zajêcia naukowe,
wyk³ady i dysertacja z utworów Johna Bartha opóni³y pracê nad ni¹. Jej tem-
po spad³o jeszcze bardziej, gdy przeprowadzi³em siê do Iowa City, gdzie wiêk-
szoæ czasu zajmowa³y mi wyk³ady, konferencje, spotkania naukowe i inne za-
jêcia wi¹¿¹ce siê z obowi¹zkami adiunkta na wydziale literatury amerykañ-
skiej Uniwersytetu Stanu Iowa. Powieæ skoñczy³em w tysi¹c dziewiêæset
siedemdziesi¹tym pierwszym roku. Nie czu³em siê jednak zmêczony, lecz try-
ska³em energi¹, wiêc natychmiast zacz¹³em pisaæ poni¿sze opowiadanie. Jest
ono jednym z niewielu, które ukaza³y mi siê we nie. Po przebudzeniu usiad³em
do maszyny i napisa³em je za jednym razem.
T ej jesieni mieszkamy w domu na wsi, domu mojej matki, w którym siê
wychowa³em. By³em ju¿ we wsi i uderzy³o mnie, ¿e nic siê nie zmieni³o,
a mimo to wszystko wydaje siê inne, bo jestem starszy i patrzê inaczej. Czujê
siê tak, jak gdybym by³ tutaj teraz i wtedy, mia³ jednoczenie umys³ ch³opca
i mê¿czyzny. To dziwne wra¿enie rozdwojenia, tak intensywne i niepokoj¹-
ce, popchnê³o mnie znów do pracy, aby je uchwyciæ w kszta³ty i barwy. Pró-
bujê namalowaæ studium sklepu ¿elaznego, beczek z ziarnem stoj¹cych przed
nim, bliniaczych kolumn podtrzymuj¹cych zapadaj¹cy siê balkon, na któ-
rym mê¿czyni i kobiety o woskowych twarzach z hotelu dla starców na piê-
trze siadywali w bujanych fotelach, by patrzeæ na ulicê. Wydaje mi siê, ¿e to
13
Strona 11
ci sami ludzie, których widywa³em jako ch³opiec, a drewno kolumn i balko-
nu jest tak samo spêkane.
Przy ciê¿kiej pracy zapomnia³em o up³ywie czasu, wiêc kiedy ruszam
wreszcie w d³ug¹ powrotn¹ drogê do domu, jest ju¿ bardzo póno; zapada
zmierzch. Dzieñ by³ upalny, ale teraz ch³ód ³atwo przedziera siê przez fla-
nelow¹ koszulê. Zaskakuje mnie nag³a ulewa; schodzê ze ¿wirowej drogi
i szukam schronienia pod ogromnym drzewem, którego licie zd¹¿y³y po-
¿ó³kn¹æ i zbr¹zowieæ. Deszcz przechodzi w ulewê; strugi wody siek¹ na
ukos, przenikaj¹ ubranie. ciskam górn¹ czêæ p³óciennej torby, ¿eby os³o-
niæ obraz i przybory malarskie, i rzucam siê do biegu. Mokre skarpetki le-
pi¹ siê nieprzyjemnie, gdy docieram wreszcie do alejki prowadz¹cej do domu
i stodo³y.
Dom i stodo³a. Tylko one i moja matka siê zmieni³y, jak gdyby ich stawy
i wi¹zania by³y ze sob¹ po³¹czone; szaroæ w³osów mamy i starych desek tak
ró¿ni¹ siê od jasnych barw, które pamiêtam z dzieciñstwa. To miejsce odbie-
ra jej si³y. Ona ¿yje z nim w jednym rytmie, chyli siê do upadku razem z nim.
Dlatego tutaj zamieszkalimy. ¯eby przywróciæ ¿ycie. Kiedy zdawa³o mi
siê, ¿e mo¿emy j¹ sk³oniæ do przeprowadzki. Ale ona spêdzi³a tutaj czter-
dzieci ze swoich szeædziesiêciu piêciu lat i upiera siê, ¿eby spêdziæ jeszcze
te, które jej pozosta³y.
Deszcz wzmaga siê, gdy przemykam pospiesznie wzd³u¿ ciany domu.
W kuchni pali siê wiat³o, wiêc chyba spóni³em siê na kolacjê. Dom i stodo-
³a s¹ po³¹czone, tworz¹ literê L, której dom stanowi podstawê. Wejcie, z któ-
rego zawsze korzysta³em, znajduje siê w miejscu po³¹czenia; dyszê ciê¿ko,
moje ubranie lepi siê do cia³a, jest mi zimno. Drzwi do stodo³y mam po lewej
stronie, drzwi do kuchni naprzeciwko. Od strony schodów do piwnicy po
prawej stronie s³yszê kapanie kropel.
Przepraszam za spónienie, Meg wo³am do ¿ony, odk³adaj¹c p³ó-
cienn¹ torbê b³yszcz¹c¹ tysi¹cami kropelek wody. Otwieram drzwi do kuch-
ni. Nikogo nie ma. Stó³ nie zastawiony, na kuchence nic siê nie gotuje. Pod
sufitem pali siê szeædziesiêciowatowa ¿arówka. Mama woli tak¹ od stuwa-
towej, dla niej zbyt jasnej. Mówi, ¿e ³agodniejsze wiat³o przypomina jej
blask wiecy.
Meg wo³am jeszcze raz. I znów nikt nie odpowiada. Pewnie usnê³y.
Zapad³ zmrok, zaczê³o padaæ, wiêc pewnie postanowi³y siê zdrzemn¹æ, za-
nim wrócê.
Nadal s³yszê kapanie. Dom jest stary, stodo³a od dawna nie u¿ywana,
sufit siê zapada, ale nie myla³em, ¿e wszystko jest tak zaniedbane, ¿e woda
mo¿e zacz¹æ przeciekaæ na kamienn¹ posadzkê piwnicy. Zapalam wiat³o
i ruszam w dó³ po skrzypi¹cych schodach, które skrêcaj¹ w lewo. Schodzê
do koñca i ju¿ wiem, ¿e to nie woda kapie. Mleko. Wszêdzie mleko. Na bel-
14
Strona 12
kach, na cianach, na kamieniach i w szczelinach miêdzy nimi. Na ca³ej pod-
³odze. Od ciany do ciany.
To sprawka Sary, mojej córki. Od dawna fascynowa³ j¹ du¿y domek dla
lalek, który ojciec zbudowa³ dla mnie, kiedy by³em ma³y. Wyci¹gnê³a to
wszystko z wiklinowego kufra w k¹cie piwnicy i zostawi³a na samym rod-
ku: gry planszowe, o³owiane ¿o³nierzyki, klocki. Mleko kapie na nie z belek,
sp³ywa strugami po ciankach domu dla lalek, cieka po kufrze i zabawkach.
Dlaczego to zrobi³a? Sk¹d wziê³a tyle mleka? Co jej strzeli³o do g³owy?
Sara wo³am. Meg! Z³y, wbiegam po schodach do kuchni.
Sara! krzyczê g³ono. Bêdzie musia³a to wszystko posprz¹taæ i nie
wyjdzie z domu do koñca tygodnia.
Przemierzam kuchniê i wchodzê do pokoju. Mijam krzes³a i sofê z kwieci-
stym obiciem, wyblak³ym od czasów mojego dzieciñstwa, kilka namalowa-
nych przeze mnie jeszcze w szkole kolorowych widoczków pastwisk i lasów
i parê nowych, utrzymanych w sepiowej tonacji pejza¿y miejskich, przypomi-
naj¹cych stare fotografie. Biegnê do sypialni, pokonuj¹c po dwa stopnie naraz;
mokre buty sycz¹ na chodniku przykrywaj¹cym schody, rêka przesuwa siê po
g³adkiej, wypolerowanej porêczy z klonowego drewna.
Widzê otwarte drzwi pokoju Sary. Jest ciemno, wiêc zapalam wiat³o.
Sary nie ma na ³ó¿ku. Satynowa kapa le¿y nie naruszona, krople deszczu
wpadaj¹ przez otwarte okno, niesione podmuchami ch³odnego, wie¿ego
powietrza. Pe³en z³ych przeczuæ wchodzê do naszej sypialni. Tu te¿ panuje
ciemnoæ. Skurcz ciska mi ¿o³¹dek. Gdzie one mog¹ byæ? Czy¿by wszyst-
kie posz³y do pokoju mamy?
Nie. Stoj¹c w otwartych drzwiach, w ¿ó³tym blasku lampy, któr¹ zapali-
³em w holu, widzê, ¿e mama jest tutaj. Sama. Jej drobna sylwetka le¿y roz-
ci¹gniêta na ³ó¿ku.
Mamo zaczynam. Chcê spytaæ, gdzie s¹ Meg i Sara, ale s³owa za-
mieraj¹ mi na ustach. Jeden but spad³ z jej nogi, drugi tkwi na stopie, dzi-
wacznie wykrzywiony. Oba zab³ocone. Na podartej bawe³nianej sukience
i twarzy czerwieni siê krew, w³osy s¹ potargane, usta sine i spuchniête.
Przez kilka sekund nie mogê wydobyæ s³owa.
O Bo¿e, mamo udaje mi siê wreszcie wykrztusiæ. Wyci¹gam rêkê,
¿eby j¹ obudziæ. Jej otwarte oczy skierowane s¹ w sufit, ¿ywe, lecz niewidz¹-
ce; ka¿dy oddech przychodzi jej z trudem.
Mamo, co siê sta³o? Kto ci to zrobi³? Gdzie Meg i Sara?
Ona jednak patrzy w sufit, nie widzi mnie.
Rany boskie, mamo, odpowiedz! Spójrz mi w oczy! Co ci siê sta³o?
Cisza. Oczy pozostaj¹ nieruchome. Miêdzy jednym a drugim oddechem
wygl¹da jak nieruchomy pos¹g.
15
Strona 13
Moje myli szamoc¹ siê bez³adnie. Muszê znaleæ Meg i Sarê. Na pewno
s¹ gdzie w pobli¿u, pobite tak jak moja mama. Albo co jeszcze gorszego.
Trzeba je znaleæ. Gdzie? Nie mogê teraz zostawiæ matki. Kiedy siê ocknie,
poczuje ból, wpadnie w histeriê. Jak dotar³a do ³ó¿ka?
W pokoju nie widaæ ladów walki, któr¹ z pewnoci¹ stoczy³a. To musia-
³o siê staæ gdzie indziej, a mama przyczo³ga³a siê stamt¹d do pokoju. Spo-
strzegam krew na pod³odze. Czerwone smugi prowadz¹ do holu, a póniej
na schody. Kto to zrobi³? Gdzie jest? Kto móg³ pobiæ siwow³os¹, pomarsz-
czon¹, skrzywion¹ artretyzmem staruszkê? I dlaczego, na Boga, mia³by to
robiæ? Wyobra¿am sobie jej ból, kiedy siê broni³a.
Mo¿e ten cz³owiek nadal jest w domu i czai siê na mnie.
Do mojego skurczonego ¿o³¹dka wdziera siê gor¹cy, pulsuj¹cy strach.
Pó³przytomny, chwytam laskê, któr¹ mama trzyma zawsze ko³o ³ó¿ka. Zapa-
lam ni¹ wiat³o, otwieram drzwi garderoby i charcz¹c, wciekle m³ócê na
olep wyblak³e sukienki.
Nie ma nikogo. Pod ³ó¿kiem te¿ nie. Ani za drzwiami.
Sprawdzam w ten sposób wszystkie pokoje na górze; przera¿ony, co chwi-
la ogl¹daj¹c siê za siebie, ciskam w d³oni laskê i t³ukê ni¹ ubrania w szafach
i za drzwiami z si³¹, która z pewnoci¹ strzaska³aby ludzk¹ czaszkê. Nikogo.
Meg! Sara!
Nikt nie odpowiada, nawet echo. Ten dom umie poch³aniaæ dwiêki.
Nie ma tu mieszkalnego poddasza, tylko odrobina przestrzeni pod da-
chem, tak niska, ¿e trzeba siê czo³gaæ. Ale wejcie dawno zosta³o zabite gwo-
dziami. Nie widaæ ladów otwierania, wiêc i tam nikogo nie ma.
Zbiegam po schodach, ledz¹c smugi krwi na dywaniku. Wyobra¿am
sobie, z jakim bólem mama siê tutaj czo³ga³a. Przeszukujê pomieszczenia na
parterze z tak¹ sam¹ desperack¹ dok³adnoci¹. Zagl¹dam do garderoby, za
kanapê, fotele i zas³ony.
Nikogo.
Zamykam drzwi wejciowe, ¿eby napastnik nie wszed³ do rodka, jeli
czai siê gdzie tam w szalej¹cej burzy. Zaci¹gam dok³adnie ka¿d¹ zas³onê
i firankê na wypadek, gdyby mnie obserwowa³ z zewn¹trz. Deszcz siecze
wciekle o szyby.
Raz po raz wykrzykujê imiona Meg i Sary. Policja, mama, lekarz. Chwy-
tam s³uchawkê starego telefonu na cianie przy schodach. Powoli podnoszê
j¹ do ucha. Bojê siê, ¿e odci¹³ liniê. Ale w s³uchawce odzywa siê sygna³.
Dzwoniê po policjê, nie przestaj¹c machaæ lask¹.
Podobno zaraz przyjad¹. Z lekarzem. Ka¿¹ mi nie ruszaæ siê z miejsca.
Ale ja nie mogê tu zostaæ. Muszê znaleæ Meg i Sarê. Wiem, ¿e nie ma ich
16
Strona 14
w piwnicy, gdzie kapie mleko wszystko widaæ tam bardzo dok³adnie. W ze-
sz³¹ sobotê wyprz¹tnêlimy pud³a, beczki i pó³ki wszystko oprócz moich
starych zabawek.
Zapomnia³em o schowku pod schodami. Zbiegam na dó³ i stajê przera-
¿ony, z nogami w mleku. Ale widzê tylko pajêczyny, które pozrywalimy
w sobotê. Podnoszê g³owê i spogl¹dam na klamkê. Mój wzrok ogniskuje siê,
jakbym patrzy³ przez teleskop. Zdaje mi siê, ¿e klamka zaczyna drgaæ. Wy-
obra¿am sobie intruza wdzieraj¹cego siê do piwnicy. Rzucam siê, ¿eby za-
mkn¹æ drzwi do piwnicy i stodo³y.
I wtedy przychodzi mi na myl, ¿e jeli Meg i Sary nie ma w domu, to
prawdopodobnie s¹ w stodole. Ale nie mogê zmusiæ siê do otwarcia drzwi
i wejcia do rodka. On te¿ musi tam byæ. Nie w ulewie szalej¹cej na ze-
wn¹trz, lecz w ciep³ym zaciszu stodo³y. A tam nie ma ¿adnych wiate³, które
mo¿na zapaliæ.
Ale sk¹d w takim razie wziê³o siê mleko? Czy on je rozla³? A jeli tak, to
sk¹d je wzi¹³? I po co? A mo¿e Sara zrobi³a to wczeniej? Nie, mleko jest
zbyt wie¿e. Zosta³o rozlane niedawno. Jego rêk¹. Tylko dlaczego? Kim jest
ten cz³owiek? W³óczêg¹? Zbieg³ym wiêniem? Uciekinierem ze szpitala psy-
chiatrycznego? Nie, niemo¿liwe. Najbli¿sze wiêzienie znajduje siê co naj-
mniej sto piêædziesi¹t kilometrów st¹d. A wiêc przyszed³ z miasta. Albo z po-
bliskiej farmy.
Wiem, ¿e stawiam sobie te pytania, ¿eby odwlec wejcie do stodo³y.
Ale w koñcu muszê to zrobiæ. Wyjmujê latarkê z szuflady w kuchni i otwie-
ram drzwi. Zmuszam siê, ¿eby wejæ szybko. W jednej rêce trzymam zapa-
lon¹ latarkê, a w drugiej laskê. Przegrody s¹ tam nadal, pogr¹¿one w ciszy,
a obok wialnie i inne urz¹dzenia, zardzewia³e, brudne, pokryte pajêczyn¹.
Powietrze wype³nia duszny zapach zmursza³ego drewna i gnij¹cego siana,
zmieszany ze wie¿¹ woni¹ deszczu, która wdziera siê przez szpary w cia-
nach.
Staram siê opanowaæ strach, kieruj¹c snop wiat³a na ciany i boksy;
ws³uchujê siê w skrzypienie pod³ogi. Pamiêtam z dzieciñstwa krowy czeka-
j¹ce, a¿ ojciec je wydoi; pamiêtam, ¿e stodo³a by³a kiedy szczelna i ciep³a,
i nie mia³a po³¹czenia z domem, bo ojciec nie chcia³, ¿eby woñ zwierz¹t
wdziera³a siê do kuchni, gdzie mama przygotowywa³a posi³ki.
Posuwam siê w stronê przegród, rozpraszaj¹c ciemnoæ strumieniem
wiat³a z latarki. Mimo woli przypominam sobie tê jesieñ, gdy nieg przy-
szed³ wczeniej ni¿ zwykle; rano by³o go pó³ metra, a zamieæ nadal szala³a.
Ojciec wyszed³ do stodo³y wydoiæ krowy i nie wróci³ ani na obiad, ani na
kolacjê. Nie moglimy wezwaæ pomocy, bo wicher zerwa³ przewody telefo-
niczne; nie moglimy te¿ przedostaæ siê przez szalej¹c¹ zawieruchê. Czekali-
my z mam¹ ca³¹ noc, ws³uchuj¹c siê w cichn¹ce wycie wiatru. Nastêpnego
17
2 Czarny wieczór
Strona 15
ranka wichura usta³a. Wyszlimy w olepiaj¹c¹ biel poranka. Krowy rycza³y
z bólu, nie wydojone, a ojciec le¿a³ zamarzniêty na koæ w niegu na rodku
pola, gdzie pewnie zab³¹dzi³, zgubiwszy w zamieci drogê.
Jaki lis wgryz³ siê w cia³o ojca pod niegiem; jego twarz by³a tak zmasa-
krowana, ¿e trzeba by³o j¹ zakryæ przed z³o¿eniem do trumny. Kilka dni pó-
niej nieg stopnia³, podwórko przed stodo³¹ zamieni³o siê w morze b³ota;
wróci³a jesieñ, a mama kaza³a wstawiæ drzwi ³¹cz¹ce dom ze stodo³¹. Ojciec
powinien by³ przewi¹zaæ siê w pasie lin¹, ¿eby nie zgubiæ drogi. Na pewno
o tym wiedzia³. Ale on zawsze by³ taki, ci¹gle siê spieszy³. Mia³em wtedy
dziesiêæ lat.
Przypominam sobie to wszystko, kieruj¹c snop wiat³a na ton¹ce
w mroku boksy. Ani na chwilê nie opuszcza mnie przy tym strach, ¿e
zobaczê tam Meg i Sarê
albo jego. Szukam ¿ony i córki, a mylê o tym,
jak z mam¹ szukalimy ojca. Próbujê przywo³aæ wspomnienie przyjemne-
go ciep³a, które tu kiedy panowa³o, gdy gawêdzilimy z ojcem podczas
dojenia krów; pachnia³o wie¿ym sianem, zbo¿em i krowim ³ajnem. Ojciec
i matka nigdy nie mogli zrozumieæ, ¿e lubiê tê woñ. Wiem, ¿e jeli przesta-
nê teraz wspominaæ tamte dobre czasy, z pewnoci¹ oszalejê na myl o tym,
co mogê znaleæ w której z przegród. Modlê siê do Boga, ¿eby Meg i Sara
jeszcze ¿y³y.
Co móg³ im zrobiæ? Zgwa³ciæ piêcioletni¹ dziewczynkê. Rozerwaæ jej
wnêtrze. Umar³aby od samego krwotoku.
I wtedy s³yszê wo³anie matki. Wyrzucam sobie, ¿e czujê ulgê, wycho-
dz¹c ze stodo³y. Chcê znaleæ Meg i Sarê, chcê je ocaliæ, ale ci¹gnie mnie do
wyjcia. Mam nadziejê, ¿e matka powie mi, co siê sta³o i gdzie ich szukaæ.
Tak siê usprawiedliwiam, kiedy wychodzê ze stodo³y, zataczaj¹c ko³a latar-
k¹. Ogl¹dam siê i zamykam za sob¹ drzwi na klucz.
Mama siedzi sztywno na ³ó¿ku. Mam ochotê ni¹ potrz¹sn¹æ, domagaæ siê
odpowiedzi na pytania, zmusiæ do pomocy, ale wiem, ¿e tylko bym j¹ prze-
straszy³, ¿e jej wiadomoæ umknê³aby w rejony, gdzie nie móg³bym jej do-
siêgn¹æ.
Mamo odzywam siê cicho, dotykaj¹c jej ramienia. Co siê sta³o?
Z coraz wiêkszym trudem opanowujê zniecierpliwienie. Kto to zrobi³? Gdzie
s¹ Meg i Sara?
Umiecha siê do mnie; widocznie moja obecnoæ j¹ uspokoi³a. Nie odpo-
wiada.
Mamo, proszê. Wiem, ¿e to by³o straszne, ale musisz mi pomóc. Po-
wiedz mi, gdzie one s¹. Trzeba je znaleæ.
Lalki.
18
Strona 16
Nieruchomiejê.
Jakie lalki, mamo? Czy by³ tu jaki mê¿czyzna z lalkami? Czego chcia³?
A mo¿e wygl¹da³ jak lalka? Mia³ maskê na twarzy?
Za du¿o pytañ naraz. Mama tylko mruga oczami.
Mamo, b³agam ciê. Musisz siê postaraæ. Gdzie s¹ Meg i Sara?
Lalki powtarza.
Z³e przeczucia ogarnê³y mnie ju¿ na widok nie naruszonej pocieli na
³ó¿ku Sary. Teraz zaczynam powoli rozumieæ, ale nie chcê dopuciæ do siebie
tej przeraliwej myli.
Tak, mamo, lalki. Nie chcê przyznaæ przed sob¹, ¿e rozumiem.
Mamo, powiedz, gdzie s¹ Meg i Sara?
Jeste ju¿ doros³y. Powiniene przestaæ siê bawiæ jak dziecko. Ojciec
nie wróci. Teraz ty musisz go zast¹piæ. Musisz byæ dzielny.
Nie, mamo. Ból d³awi mi piersi.
Teraz bêdzie du¿o pracy, wiêcej ni¿ dziecko mo¿e sobie wyobraziæ.
Ale nie mamy wyboru. Musisz pogodziæ siê z tym, ¿e Bóg postanowi³ nam
go odebraæ, ¿e jeste jedynym mê¿czyzn¹, który mo¿e mi pomóc.
Nie, mamo.
Jeste teraz mê¿czyzn¹, musisz zostawiæ dzieciêce zabawki.
Prostujê siê i opieram o drzwi; ³zy sp³ywaj¹ mi na koszulê. Ocieram twarz
i widzê, ¿e matka wyci¹ga do mnie rêce z umiechem, chce mnie dotkn¹æ.
Cofam siê i zbiegam po schodach do salonu, przez kuchniê do piwnicy. Roz-
chlapuj¹c mleko, zbli¿am siê do domu dla lalek. Sara jest w rodku, zwiniêta
w pó³. Meg le¿y w wiklinowym kufrze. Mama wyrzuci³a zabawki z kosza na
pod³ogê, ¿eby zrobiæ miejsce na cia³o Meg. Z rozprutych brzuchów Meg i Sary
wysypuj¹ siê trociny. Oczy wiec¹ bia³kami jak oczy lalek.
Policjanci wal¹ piêciami do drzwi, krzycz¹, ale nie mam si³y im otwo-
rzyæ. W³amuj¹ siê w koñcu i wpadaj¹ do rodka. Krople wody ciekaj¹ z ich
gumowych p³aszczy, gdy staj¹ nade mn¹ i kieruj¹ spojrzenia na kufer.
Mleko mówiê.
Nie rozumiej¹. Stojê bez ruchu w mleku i ws³uchujê siê w krople desz-
czu wal¹ce o szyby. Zbli¿aj¹ siê w koñcu do domu dla lalek i kufra, ogl¹daj¹
zw³oki Meg i Sary. Wchodz¹ na górê, do matki; po chwili wracaj¹.
Mleko powtarzam, ale oni nadal nie pojmuj¹.
Zabi³a ich, to jasne mówi jeden. Ale po co rozla³a mleko?
Dopiero od s¹siadów na drodze dowiaduj¹ siê, ¿e przysz³a do nich i po-
prosi³a o bañki z mlekiem; nie chcia³a pomocy, przenios³a je sama, uginaj¹c
siê pod ciê¿arem. Znajduj¹ w stodole nó¿ i puste bañki.
Mleko. I krew mówiê. By³o tyle krwi. Mama nie chcia³a jej wi-
dzieæ, musia³a j¹ jako ukryæ. Zala³a krew mlekiem, ¿eby piwnica znów wy-
gl¹da³a jak mleczarnia. By³o za du¿o krwi.
19
Strona 17
Tej jesieni mieszkamy w domu na wsi, domu mojej matki, w którym siê
wychowa³em. By³em ju¿ we wsi i uderzy³o mnie, ¿e nic siê nie zmieni³o,
a mimo to wszystko wydaje siê inne, bo jestem starszy i patrzê inaczej. Czujê
siê tak, jak gdybym by³ tutaj i teraz, i wtedy, mia³ jednoczenie umys³ ch³op-
ca i mê¿czyzny.
20
Strona 18
Wspólnik
Przez nastêpnych dziesiêæ lat pisa³em wy³¹cznie d³u¿sze utwory literackie. Po
ukoñczeniu Pierwszej krwi w 1971 roku wyda³em jeszcze powieci Testament
i Ostatnia szar¿a. Akcja pierwszej z nich osnuta jest wokó³ pocigu, drug¹ mo¿na
by okreliæ mianem horroru pozbawionego elementów nadprzyrodzonych, a trzeci¹
westernu historycznego. Jednoczenie zajmowa³em siê nauczaniem literatury, wiêc
nie mia³em czasu na pisanie opowiadañ. A mo¿e raczej nale¿a³oby powiedzieæ, ¿e
brakowa³o mi twórczej energii
Ilekroæ siada³em do maszyny, ¿eby napisaæ opo-
wiadanie, wydawa³o mi siê to tak trudne, ¿e zaraz rezygnowa³em. Prze³ama³em tê
niemoc dopiero w tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym pierwszym roku, pisz¹c Wspól-
nika. Jest to utwór o absolwencie wy¿szej uczelni, który staje wobec problemu znale-
zienia pracy. W koñcu osi¹ga swój cel, ale w sposób nieco zaskakuj¹cy. Punktem
wyjcia do napisania tego utworu by³a myl, ¿e niektórzy m³odzi ludzie gotowi s¹
posun¹æ siê do skrajnoci, aby zdobyæ dobr¹ posadê.
N ie mia³ innego wyjcia. Przez kilka miesiêcy rozwa¿a³ ró¿ne mo¿liwo-
ci. Próbowa³ wykupiæ wspólnika, ale Dolan odmówi³. W³aciwie trud-
no to nazwaæ zwyk³¹ odmow¹. Rozemia³ siê i powiedzia³: Nie da³bym ci
tej satysfakcji. MacKenzie nalega³, wiêc Dolan rzuci³: Jasne, mo¿esz mnie
wykupiæ. Wystarczy milion dolarów. Gdyby za¿¹da³ dziesiêciu milionów,
nie by³oby ¿adnej ró¿nicy. MacKenzie nie zebra³by ani miliona, ani pó³, ani
nawet æwieræ, i Dolan dobrze o tym wiedzia³.
To by³o typowe. Dolan sprzeciwia³ siê nawet wtedy, gdy MacKenzie po-
wiedzia³ dzieñ dobry. Kiedy MacKenzie kupowa³ samochód, Dolan kupo-
wa³ sobie wiêkszy, dro¿szy, a ¿eby mu dopiec jeszcze bardziej, che³pi³ siê, ¿e
dosta³ go za pó³ ceny. Jeli MacKenzie wyje¿d¿a³ z ¿on¹ i dzieæmi na Bermu-
21
Strona 19
dy, Dolan natychmiast oznajmia³, ¿e Bermudy to pestka w porównaniu z Ma-
zatlan, gdzie w³anie spêdzi³ z rodzin¹ wakacje.
Ci¹gle siê k³ócili. Kibicowali innym dru¿ynom pi³karskim. Lubili inne
potrawy (baranina kontra wo³owina). Kiedy MacKenzie zacz¹³ graæ w gol-
fa, jego wspólnik raptem polubi³ tenisa i orzek³, ¿e golf to tylko zabawa,
a tenis wymienicie poprawia kondycjê. Ale Dolan i tak mia³ nadwagê.
MacKenzie by³ szczup³y, za to Dolan wy¿ywa³ siê, docinaj¹c mu z powodu
peruki.
To sta³o siê nie do zniesienia. Jako Szkot próbuj¹cy ubiæ interes z Irland-
czykiem, MacKenzie powinien by³ wiedzieæ, ¿e to siê nie mo¿e udaæ. Z po-
cz¹tku rywalizowali ze sob¹. Prowadzili dwie firmy budowlane i ci¹gle siê
licytowali, trac¹c przy tym pieni¹dze. Postanowili wiêc po³¹czyæ firmy i ra-
zem sz³o im znacznie lepiej. Nadal ze sob¹ konkurowali, wymylaj¹c coraz
lepsze sposoby zarobienia pieniêdzy. Obni¿ali koszty dok³adaj¹c wiêcej ¿wi-
ru do cementu, wykorzystuj¹c gorszej jakoci rury i materia³y ocieplaj¹ce.
Ksiêga przychodów i rozchodów, któr¹ pokazywali w urzêdzie skarbowym,
mia³a niewiele wspólnego z rzeczywistoci¹.
Spó³ka MacKenzie-Dolan. A jak¿e, by³a to spó³ka co siê zowie. Wspó³-
pracowali ze sob¹, ale nie mogli siê nawzajem znieæ. Próbowali rozwi¹zaæ
problem, dziel¹c siê obowi¹zkami: MacKenzie prowadzi³ biuro, a Dolan
zaj¹³ siê usuwaniem usterek w oddanych do u¿ytku budynkach. Przez jaki
czas ta metoda siê sprawdza³a, ale w koñcu i tak musieli siê spotykaæ, ¿eby
podejmowaæ decyzje. I wtedy napiêcie, które w sobie zbierali, eksplodo-
wa³o.
Na domiar z³ego ich ¿ony bardzo siê zaprzyjani³y. Ci¹gle organizowa³y
przyjêcia w ogrodzie i na basenie. Dolan i MacKenzie nie omielali siê k³ó-
ciæ podczas tych spotkañ. Jeli im siê to zdarza³o, ¿ony dawa³y im póniej
mocno w koæ.
Nie cierpiê tego faceta. Dzia³a mi na nerwy w biurze, a na przyjêciach
nie mogê na niego patrzeæ.
Pos³uchaj powiedzia³a ¿ona MacKenziego. Vickie Dolan jest moj¹
przyjació³k¹ i nie pozwolê tego zepsuæ przez wasze szczeniackie fochy.
Wiêc siedzieli obaj gapi¹c siê bezmylnie wokó³ albo w dno kieliszków
(szkocka whisky kontra irlandzka), a ¿ony wymienia³y przepisy kulinarne.
W koñcu Dolan przebra³ miarê: zacz¹³ groziæ.
Ciekawe, co zrobiliby faceci z urzêdu skarbowego, gdyby kto zawia-
domi³ ich o tym, jak prowadzisz ksiêgi?
A rury nie spe³niaj¹ce norm i ¿wir w cemencie? To twoja zas³uga.
S¹d po prostu wymierzy³by mi grzywnê odpar³ szybko Dolan. Ale
urz¹d skarbowy to ca³kiem inna para kaloszy. Gdyby oni siê o tym dowie-
dzieli, zamknêliby ciê w ciemnych lochu i wiêcej nie musia³bym ogl¹daæ
twojej facjaty.
22
Strona 20
MacKenzie popatrzy³ na Dolana i uzna³, ¿e nie ma wyboru. Próbowa³
post¹piæ w³aciwie w takiej sytuacji, ale wspólnik nie zgodzi³ siê sprzedaæ
swojego udzia³u. A teraz zamierza donieæ na MacKenziego i przej¹æ firmê.
Nie ma innego sposobu. To samoobrona, nic wiêcej.
Mê¿czyzna czeka³ ko³o klatek z ma³pami. By³ m³ody, wysoki i chudy,
mia³ jasne w³osy i sprawia³ przyjemne wra¿enie. Nosi³ jasnoniebieski garni-
tur szyty na miarê i jad³ orzeszki ziemne.
MacKenzie schyli³ g³owê, ¿eby napiæ siê wody z fontanny i rozejrzeæ.
By³ s³oneczny weekend, w ogrodzie zoologicznym roi³o siê od ludzi. Jedni
siedzieli na ³awkach, jedz¹c kanapki, inni przechadzali siê wzd³u¿ klatek.
Dzieci spacerowa³y z matkami, starsi mê¿czyni grali w warcaby. MacKen-
zie s³ysza³ muzykê dobiegaj¹c¹ z niewidocznej katarynki, szmer rozmów,
weso³e g³osy dzieci i wiergot ptaków. Gdy uzna³, ¿e nikt nie zwraca na nie-
go uwagi, otar³ twarz z wody i podszed³ do klatki.
Pan Smith?
Blondyn nie odwróci³ siê. W³o¿y³ do ust kolejnego orzeszka. MacKenzie
przestraszy³ siê, ¿e zaczepi³ niew³aciwego faceta. W zoo spacerowa³o wielu
mê¿czyzn i wielu z nich nosi³o garnitury. Wbrew temu, co pisz¹ w gazetach,
nie jest ³atwo znaleæ kogo, kto wzi¹³by tak¹ robotê. MacKenzie spêdzi³
parê wieczorów w knajpach, gdzie spotykaj¹ siê typy z pó³wiatka, nim wresz-
cie trafi³ na w³aciwy trop. Kto nawet wzi¹³ go za gliniarza i zagrozi³, ¿e
po³amie mu nogi. Ale studolarówka to mocny argument, wiêc w koñcu z³a-
pa³ kontakt. Rozmawiali przez telefon. Wyjani³, ¿e zrobi³by to sam, ale po-
trzebuje alibi; póniej przyzna³, ¿e brakuje mu odwagi.
A teraz pomyli³ siê i podszed³ do niew³aciwego cz³owieka. Pewnie tam-
ten uzna³, ¿e to pu³apka i nie przyszed³. MacKenzie odwróci³ siê, ¿eby odejæ.
Chwileczkê, Bob.
MacKenzie zamruga³.
Pan Smith?
Mów mi John. M³ody mê¿czyzna umiechn¹³ siê promiennie, pod-
suwaj¹c torebkê. Chcesz orzeszka, Bob?
Nie, chyba nie
No, we zachêci³ blondyn.
MacKenzie po³kn¹³ orzeszka, nawet nie czuj¹c smaku.
No w³anie. Wyluzuj siê trochê. Nie masz nic przeciwko temu, ¿e bêdê
ciê nazywa³ Bob?
Jeli tylko za³atwisz tê sprawê. Myla³em, ¿e wygl¹dasz inaczej.
Mê¿czyzna skin¹³ g³ow¹ ze zrozumieniem.
Spodziewa³e siê faceta w czarnym kombinezonie, z blizn¹ na pó³ twarzy.
Nie, ale
23