Verdon John - Dave Gurney (1) - Wyliczanka

Szczegóły
Tytuł Verdon John - Dave Gurney (1) - Wyliczanka
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Verdon John - Dave Gurney (1) - Wyliczanka PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Verdon John - Dave Gurney (1) - Wyliczanka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Verdon John - Dave Gurney (1) - Wyliczanka - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 John Verdon Wyliczanka Wydawnictwo Otwarte Strona 3 Dla Naomi Strona 4 Spis treści Karta tytułowa Dedykacja Prolog I. ZGUBNE WSPOMNIENIA Działalność artystyczna Idealna ofiara Kłopoty w raju Tak dobrze cię znam, że wiem, co teraz myślisz Nieprzyjemne możliwości Krew czerwona jak malowane róże Czarna dziura Między młotem a kowadłem Taka osoba nie figuruje Idealne miejsce Duszpasterz O znaczeniu uczciwości Nie ma co się obwiniać Zaangażowanie Dychotomie Koniec początku II. MAKABRYCZNE GRY Całkiem sporo krwi Ślady donikąd Szumowina Przyjaciel domu Priorytety Wyjaśnienia Bez śladu Zbrodnia roku Pytania do Gurneya Carte blanche Nawiązywanie bliższej znajomości z prokuratorem okręgowym Z powrotem na miejscu zbrodni Strona 5 Do tyłu Szmaragdowy Dworek Rutynowy telefon z Bronksu III. POWRÓT DO POCZĄTKÓW Oczyszczenie Zmory Ponury dzień Wychodząc ostrożnie na światło Jak po sznurku Nieszczęścia chodzą parami Nieprzyjemny sąsiad Mam cię w nosie, panie sześć pięć osiem Strzał w ciemno Z powrotem w realnym świecie Do góry nogami Madeleine Ostateczne argumenty Aby spoczywać w pokoju, zacznij działać Prosty plan Witamy w Wycherly Dom z historią w tle Wybić ich do nogi Powtórne przeszukanie Karty na stół Śmierć przed świtem Koniec i początek Podziękowania Karta redakcyjna Strona 6 Prolog – Gdzie byłeś? – spytała stara kobieta siedząca na łóżku. – Chciałam siusiu, a nikt nie przychodził. Nieporuszony jej utyskiwaniem, młody człowiek stanął u wezgłowia łóżka, uśmiechając się szeroko. – Chciałam siusiu – powtórzyła niepewnie, jakby sama nie wiedziała, co znaczą te słowa. – Mam dobre wiadomości, mamo – powiedział mężczyzna. – Niedługo wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie tak, jak być powinno. – Dokąd ty chodzisz, jak mnie zostawiasz? – głos znów miała ostrzejszy, bardziej kłótliwy. – Niedaleko, mamo. Wiesz dobrze, że niedaleko. – Nie lubię być sama. Jego uśmiech był teraz jeszcze szerszy, niemal jak uśmiech świętego. – Niedługo wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie tak, jak być powinno. Uwierz mi, mamo. Znalazłem sposób, jak to wszystko załatwić. To, co zabrał, odda, kiedy dostanie, co dał. – Piszesz takie piękne wiersze. W pokoju nie było okien. Boczne światło padające z lampy stojącej przy łóżku – jedynego źródła światła – rozjaśniało grubą, zawęźloną szramę na gardle kobiety i cienie pod oczami jej syna. – Pójdziemy potańczyć? – spytała, patrząc na coś za nim, a nawet za ciemną ścianą wyrastającą za jego plecami, na coś radośniejszego i jaśniejszego. – Oczywiście, mamo. Wszystko będzie przepięknie. – Gdzie jest moja mała Kaczka Kwa? – Jest tu, przy tobie, mamo. – Czy Kaczka Kwa przyjdzie do łóżeczka? – Na dobranoc, żeby ci powiedzieć: „słodkich snów”. Strona 7 – Muszę siusiu – powiedziała kobieta niemal kokieteryjnie. Strona 8 CZĘŚĆ I ZGUBNE WSPOMNIENIA Strona 9 Działalność artystyczna Jason Strunk, jeśli wierzyć osobom, które podjęły się próby opisania tej postaci, był człowiekiem niczym się niewyróżniającym, nijakim trzydziestokilkulatkiem, dla sąsiadów niemal przezroczystym, a podobno również bardzo cichym, bo nikt nie mógł sobie przypomnieć nawet jednego zdania, które Jason wypowiedział. Sąsiedzi nie byli pewni, czy w ogóle się odzywał. Może czasem skinął komuś głową, powiedział „dzień dobry”, może mruknął coś pod nosem. Trudno powiedzieć. Początkowo wszyscy konwencjonalnie wyrażali zdumienie, a przez jakiś czas nawet niedowierzanie, usłyszawszy rewelacje o tym, jakoby pan Strunk był obsesyjnym mordercą wąsatych mężczyzn w średnim wieku i miał wyjątkowo niepokojące preferencje co do sposobu pozbywania się ciał – ciął je bowiem na niewielkie fragmenty, pakował w kolorowy papier i wysyłał pocztą do funkcjonariuszy miejscowej policji jako prezenty na Boże Narodzenie. * Dave Gurney przyglądał się uważnie spokojnej, pozbawionej zdecydowanej barwy twarzy Jasona Strunka – a właściwie jej fotografii przechowywanej w centralnym archiwum policji, która wpatrywała się w niego z ekranu komputera. Zdjęcie z kartoteki policyjnej powiększono tak, by twarz miała naturalne rozmiary, a na granicach ekranu otaczały je ikony narzędzi programu Adobe PhotoShop, który pozwalał na bardzo kreatywny retusz fotografii – jego tajniki Gurney dopiero opanowywał. Gurney dotknął pokrętła regulacji kontrastu ekranu, rozjaśniając źrenicę prawego oka Strunka, kliknął myszką, a następnie przyjrzał się małemu, zmienionemu polu, które właśnie stworzył. Lepiej, ale to wciąż nie to. Strona 10 Usta i oczy były zawsze najtrudniejsze – oczy to okna duszy. Niekiedy godzinami eksperymentował z położeniem i intensywnością nieznacznego rozjaśnienia obrazu, ale w efekcie zawsze uzyskiwał coś, co nie wyglądało tak, jak powinno, a na pewno nie było dość dobre, by pokazać Sonii, a już z pewnością nie Madeleine. Jeżeli chodzi o oczy, to właśnie one najintensywniej wyrażały ukryte napięcie, wewnętrzną sprzeczność – nic niewyrażającą nijakość, z niepokojącym akcentem okrucieństwa, jaki Gurney tak często dostrzegał w twarzach morderców, z którymi miał okazję spędzić więcej czasu. Po raz pierwszy udało mu się odpowiednio uchwycić takie spojrzenie dzięki cierpliwej manipulacji zdjęciem twarzy Jorgego Kunzmana (magazyniera ze sklepu Walmart, który zawsze trzymał w lodówce głowę dziewczyny, z którą ostatnio był na randce, do dnia, kiedy mógł ją zastąpić nowszą zdobyczą). Był zadowolony z efektu niepokojąco dobrze przekazującego głęboką pustkę błąkającą się po znużonej twarzy pana Kunzmana, a silna reakcja Sonii i lawina pochwał z jej strony, umocniły go w tym poczuciu. To właśnie dzięki tej reakcji, a także dzięki niespodziewanej sprzedaży fotograficznego dzieła sztuki jednemu ze znanych kolekcjonerów odwiedzających wystawy Sonii, poczuł motywację do stworzenia serii artystycznie retuszowanych zdjęć. Ekspozycja „Portrety morderców autorstwa człowieka, który ich ujął” mieściła się w niewielkiej, lecz drogiej galerii sztuki w mieście Ithaca. * Jak to się stało, że detektyw z nowojorskiego wydziału zabójstw, który niedawno przeszedł na emeryturę i w przeszłości niedwuznacznie wyrażał brak zainteresowania sztuką w ogóle, a sztuką modną w szczególności, ponadto czuł głęboką niechęć do sławy i popularności, mógł nagle pojawić się w szykownej galerii sztuki uniwersyteckiego miasta, wystawiając tam swoje dzieła, o których krytycy pisali, że są „przenikliwą mieszanką brutalnie surowych fotografii, dogłębnego oglądu psychologicznego i mistrzowskiej manipulacji grafiką”? Na to pytanie istniały dwie odpowiedzi Strona 11 – jego własna i jego żony. Zgodnie z jego wersją wszystko zaczęło się od tego, że Madeleine namawiała go do zapisania się na kurs w muzeum w Cooperstown, służący pogłębianiu wiedzy o sztuce malarstwa i grafiki, na który sama chciała pójść. Tygodniami nie mogła go wyciągnąć – z warsztatu w ogrodzie, z domu, z jego własnej duszy, nakłonić go do tego, żeby po prostu wyszedł gdzieś na zewnątrz. On zaś nauczył się, że najlepszym sposobem panowania nad własnym czasem jest strategia okresowych kapitulacji. Kurs był jednym z tych strategicznych posunięć, a chociaż skóra cierpła mu na samą myśl, że będzie musiał siedzieć w muzeum i tego wszystkiego wysłuchiwać, to jednak miał nadzieję, że dzięki temu przynajmniej przez miesiąc lub dwa uniknie kolejnych nacisków. Nie chodzi o to, że był typem, którego nie można ruszyć z kanapy – od tego był jak najdalszy. W wieku czterdziestu siedmiu lat wciąż potrafił zrobić pięćdziesiąt pompek, pięćdziesiąt przysiadów i pięćdziesiąt razy podciągnąć się na drążku. Po prostu nie lubił pojawiać się w miejscach, których nie znał. Kurs jednak okazał się wielką niespodzianką – a właściwie trzema niespodziankami w jednej. Przede wszystkim, wbrew obawom, że największym wyzwaniem będzie dla niego to, by nie zasnąć, okazało się, że prowadząca kurs Sonia Reynolds, właścicielka galerii i znana w całym regionie malarka, była fantastyczna. Nie była to kobieta o konwencjonalnej urodzie, nawet nie w stylu północnoeuropejskiej piękności Catherine Deneuve. Miała zbyt pełne usta, za bardzo wydatne kości policzkowe i za duży nos. Jednak w jakiś przedziwny sposób te niedoskonałości stwarzały wyjątkowo imponującą całość i komponowały się znakomicie z ogromnymi oczami o ciemnozielonym, lekko przydymionym kolorze, oraz z jej sposobem bycia – luzackim i naturalnie zmysłowym. W jej grupie nie było wielu mężczyzn, tylko sześciu na dwadzieścioro sześcioro kursantów, ale żaden z nich ani na chwilę nie odrywał od niej oczu. Drugą niespodzianką była jego własna pozytywna reakcja na kurs. Sonia poświęcała sporo czasu dziełom sztuki, u których podstaw leżała fotografia, ponieważ sama szczególnie się tym interesowała – fotografią Strona 12 przekształconą w obrazy znacznie silniej przemawiające do widza niż oryginały. Trzecia niespodzianka spotkała go w trzecim tygodniu dwunastotygodniowego kursu. Tego wieczoru Sonia entuzjastycznie komentowała odbitki na jedwabiu wykonane przez jakiegoś współczesnego malarza, które powstały na bazie prześwietlonych portretów fotograficznych. Kiedy Gurney przyglądał się tym odbitkom, przyszło mu na myśl, że może skorzystać z niezwykłych zasobów, do których miał dostęp i które mógłby ukazać z bardzo szczególnej perspektywy. Ta myśl była dziwnie ekscytująca. Ostatnią rzeczą, której przed rozpoczęciem kursu wiedzy o sztuce się spodziewał, było to, że będzie czuł jakiekolwiek emocje. Kiedy ta idea przyszła mu do głowy – poprawianie, rozjaśnianie, powiększanie zdjęć twarzy z kartoteki policyjnej, a zwłaszcza zdjęć morderców w ten sposób, by uchwycić i przekazać okrucieństwo bestii, których w swojej karierze wiele widział, śledził i przechytrzał – zakorzeniła się na dobre w jego umyśle i poświęcał jej więcej uwagi, niż chciałby się do tego przyznać. Był w końcu człowiekiem bardzo ostrożnym, który potrafi dostrzec obie strony medalu, niedoskonałość wszelkich myśli i przekonań, naiwność w każdym przejawie entuzjazmu. * Kiedy w ten jasny, październikowy poranek Gurney pracował przy biurku w swoim warsztacie, retuszując zdjęcie Jasona Strunka, to niełatwe, choć przyjemne zadanie przerwał odgłos upadania czegoś, co ktoś zrzucał na podłogę tuż za nim. – Zostawiam je tutaj – powiedziała Madeleine Gurney tonem, który dla kogoś obcego mógłby zabrzmieć zwyczajnie, lecz dla jej męża był pełen napięcia. Obejrzał się przez ramię i zmrużył oczy na widok niewielkiego jutowego worka, opartego o drzwi. – Co zostawiasz? – spytał, choć znał już odpowiedź. – Tulipany – powiedziała Madeleine tym samym tonem. Strona 13 – To znaczy cebulki? To było głupie pytanie, bo oboje wiedzieli, że nie kwiaty. Chodziło wyłącznie o wyrażenie irytacji, bo Madeleine chciała, żeby robił coś, na co nie miał ochoty. – A co mam tu niby z nimi zrobić? – Przynieś je do ogrodu. Pomóż mi je zasadzić. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie wykazać braku logiki w jej geście przyniesienia do domu czegoś, co za chwilę trzeba będzie wynieść do ogrodu, ale postanowił zachować to spostrzeżenie dla siebie. – Jak tylko z tym skończę – powiedział z lekką niechęcią w głosie. Zdawał sobie sprawę, że sadzenie cebulek tulipanów w cudowny, prześwietlony złotem jesienny dzień w ogrodzie na zboczu wzgórza, z którego rozciągał się widok na karmazynowo-żółte lasy i szmaragdowe pastwiska pod niebem koloru kobaltu, nie było uciążliwym wyzwaniem. Po prostu nie znosił, kiedy mu ktoś przerywał. A jego reakcja na to, że ktoś mu przeszkadza – tak sam sobie mówił – była efektem ubocznym czegoś, co stanowiło jego największą siłę – logicznego, czystego umysłu prowadzącego myśli prostymi torami, dzięki czemu odnosił tyle sukcesów jako detektyw – był to umysł zdolny dostrzec najmniejszy uszczerbek w spójności historii opowiadanej przez podejrzanego, pęknięcie zbyt małe, by ktoś inny je zauważył. Madeleine zajrzała mu przez ramię na ekran komputera. – Jak możesz pracować nad czymś tak ohydnym w taki dzień jak dzisiaj? – zapytała, obracając się na pięcie. Strona 14 Idealna ofiara David i Madeleine Gurney mieszkali na solidnej, dziewiętnastowiecznej farmie, posadowionej na skraju odciętego od świata pastwiska, na końcu drogi prowadzącej ku wzgórzom w hrabstwie Delaware, osiem kilometrów od granicy miasteczka Walnut Crossing. Pastwisko o powierzchni czterech hektarów otaczały lasy i zagajniki, w których rosły klony, wiśnie i dęby. Dom zachował dawną prostotę architektoniczną. W ciągu roku Gurneyowie doprowadzili budynek do stanu znacznie bardziej zbliżonego do oryginału w porównaniu ze zmianami wprowadzonymi przez poprzednich właścicieli – wymienili na przykład pozbawione wyrazu aluminiowe ramy okienne na drewniane w starym stylu, które dzieliły wpadające do wnętrza pomieszczeń światło w sposób oddający atmosferę poprzedniego wieku. Nie zrobili tego z powodu jakiejś manii na punkcie autentyczności historycznej, ale uznając, że taka estetyka jest po prostu właściwa. To, jak własny dom powinien wyglądać i jak człowiek powinien się w nim czuć, było jedną z niewielu rzeczy, w których Madeleine i David się całkowicie zgadzali – lista takich rzeczy ostatnio gwałtownie się skracała. Myśl, która dręczyła Gurneya cały dzień, psuła mu nastrój, a wzmocniona komentarzem żony o tym, jak brzydki jest portret, nad którym pracuje, stała się jeszcze bardziej natarczywa. Nie potrafił się z niej otrząsnąć nawet po południu, kiedy po zasadzeniu wszystkich cebulek tulipanów na wpół drzemiąc na swoim ulubionym ogrodowym drewnianym fotelu z szerokim oparciem, usłyszał przez sen, jak Madeleine zbliża się w jego kierunku przez trawę sięgającą kostek. Kiedy kroki ucichły przed jego fotelem, otworzył jedno oko. – Jak uważasz? – spytała spokojnym głosem, jakby od niechcenia. – Czy już za późno, żeby wyciągnąć canoe? – Ton jej głosu umieszczał te słowa gdzieś między pytaniem a wyzwaniem. Strona 15 Madeleine była szczupłą, wysportowaną czterdziestopięciolatką, którą można bez trudu wziąć za kobietę trzydziestopięcioletnią. Miała szczere i spokojne spojrzenie, realistycznie oceniające rzeczywistość oczy. Długie, kasztanowe włosy były – prócz paru niesfornych kosmyków – gładko upięte pod słomkowym kapeluszem z szerokim rondem. Odpowiedział pytaniem, które wyłoniło się z natłoku jego własnych myśli. – Uważasz, że naprawdę jest taki ohydny? – Oczywiście, że jest ohydny – odparła bez chwili wahania. – Czy nie tak właśnie miało być? Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad jej odpowiedzią. – Masz na myśli portret? – spytał. – Cóż innego mogłabym mieć na myśli? – Nie wiem – wzruszył ramionami. – Wyczułem w twoim głosie lekką pogardę, zarówno wobec sposobu opracowania zdjęcia, jak i jego tematu. – Przepraszam. Nie powiedziała tego „przepraszająco”. Już miał jej to wytknąć, kiedy zmieniła temat. – Cieszysz się na spotkanie kolegi ze studiów? – Nie bardzo – odparł, sadowiąc się głębiej w fotelu. – Niechętnie wracam do wspomnień. – Może ma dla ciebie do rozwiązania jakąś zagadkę kryminalną? Gurney spojrzał na żonę i przyglądał się przez chwilę jej nieprzeniknionej twarzy. – Uważasz, że czekam na coś takiego? – spytał bez emocji. – Przecież jesteś słynnym detektywem. – W jej głosie uchwycił zapowiedź nadchodzącej burzy. W ciągu ostatnich paru miesięcy był świadkiem takich zmian nastroju na tyle często, że sądził, iż rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Oboje mieli zupełnie inne wyobrażenie tego, jak powinna wyglądać emerytura policjanta, jakich zmian muszą dokonać w swoim życiu, a w szczególności jak ma to wpłynąć na niego samego. Także ostatnio wokół jego nowego hobby zaczęła narastać nieprzyjemna atmosfera – Madeleine Strona 16 nieprzychylnie odnosiła się do projektu portretów morderców, który zajmował mu tyle czasu, a on podejrzewał, że jej niechętna postawa może częściowo wynikać z entuzjazmu Sonii. – Wiedziałeś, że on też jest sławny? – spytała. – Kto taki? – Twój kolega ze studiów. – Nie, nie wiedziałem. Wspomniał w rozmowie telefonicznej o tym, że pisze książkę, sprawdziłem to też w internecie. Nie sądziłem jednak, że jest sławny. – Dwie książki – poprawiła go Madeleine. – Jest dyrektorem jakiegoś instytutu w Peony i wygłosił cykl odczytów w telewizji edukacyjnej. Wydrukowałam ci kopie okładek książek. Może byś się im przyjrzał. – Przypuszczam, że powie mi wszystko to, co powinienem usłyszeć na temat jego i jego książek. Kiedy rozmawiałem z nim przez telefon, nie wydał mi się wcale nieśmiały. – Rób, jak chcesz. Wydruki czekają na twoim biurku, jeśli zmienisz zdanie. À propos, Kyle dzwonił jakiś czas temu. Przyglądał się jej przez chwilę w milczeniu. – Powiedziałam, że oddzwonisz. – Dlaczego mnie nie zawołałaś? – spytał głosem bardziej zduszonym, niżby tego chciał. Jego syn nieczęsto dzwonił. – Spytałam, czy mam cię zawołać. Powiedział, że to nic pilnego, że nie chce ci przeszkadzać. – Mówił coś jeszcze? – Nie. Odwróciła się i ruszyła przez gęstą, mokrą trawę w kierunku domu. Kiedy dotarła do bocznego wejścia i położyła dłoń na klamce, coś sobie przypomniała, odwróciła się w jego kierunku i powiedziała z przesadnym zdumieniem: – Wyczytałam na okładce książki, że twój stary kolega ze studiów to jakiś święty, idealny pod każdym względem. Guru przyzwoitego zachowania. Trudno mi sobie wyobrazić, dlaczego miałby szukać rady u Strona 17 detektywa z wydziału zabójstw. – Emerytowanego detektywa z wydziału zabójstw – poprawił ją Gurney. Jej już jednak nie było, znikła w głębi domu, głośno zatrzaskując za sobą drzwi. Strona 18 Kłopoty w raju Kolejny dzień był jeszcze piękniejszy i doskonalszy niż poprzedni. Czysta esencja października, jak z kalendarza o Nowej Anglii. Gurney wstał o siódmej rano, wziął prysznic i ogolił się, założył dżinsy i lekką, bawełnianą bluzę. Teraz pił kawę, siedząc w drewnianym fotelu na patio z błękitnego kamienia, znajdującym się na poziomie parteru tuż przed sypialnią. Patio i prowadzące na nie drzwi balkonowe zostały dobudowane na prośbę Madeleine, która miała świetne wyczucie tego, co jest możliwe i właściwe. Była w tym naprawdę dobra. Ta cecha uosabiała jej atuty – optymizm, praktyczną wyobraźnię, niezmiennie dobry gust. Kiedy jednak David wplątywał się w zasieki na obszarach niezgody – w kolczaste gałęzie oczekiwań, które u obojga bardzo się różniły, z trudem znajdował siłę, żeby dostrzegać u swojej żony pozytywne cechy. Nie wolno mu zapomnieć, że ma oddzwonić do Kyle’a. Będzie musiał odczekać trzy godziny, bo taka właśnie jest różnica czasu między Walnut Crossing a Seattle. Umościł się wygodniej w fotelu, otulając dłońmi kubek ciepłej kawy. Spojrzał na cienką tekturową teczkę, którą przyniósł tu razem z kawą, i próbował sobie wyobrazić, jak teraz wygląda jego szkolny kolega. Nie widział go dwadzieścia pięć lat. Zdjęcie, którym opatrzone były okładki książek, wydrukowane przez Madeleine ze strony internetowej księgarni, odświeżyło jego wspomnienia nie tylko co do twarzy, ale i co do osobowości kolegi – przypomniał sobie nawet barwę jego głosu, lekki irlandzki akcent i uśmiech, który był niewiarygodnie czarujący. Podczas studiów, kiedy mieszkali w campusie Rose Hill w Bronksie, Mark Mellery miał reputację oryginała. Jego humory, mówienie wszystkim prawdy w oczy, nieokiełznaną energię i ambicję zasnuwał cień czegoś bardziej mrocznego. Miał skłonność do stąpania bardzo blisko krawędzi – był kimś w rodzaju geniusza poślizgów, jednocześnie beztroskiego w tym, Strona 19 co robi, i ściśle kalkulującego, zawsze na granicy upadku. Życiorys, który umieścił na swojej stronie internetowej, wskazywał jednak, że nie upadł, a wręcz przeciwnie – po trudnych latach młodości, przed trzydziestką kierunek jego życia zmienił się gwałtownie dzięki jakiejś niezwykłej przemianie duchowej. Gurney odstawił ostrożnie kubek z kawą na wąskie drewniane oparcie fotela ogrodowego, otworzył folder, wyjął wydruk e-maila, którego dostał przed tygodniem od Mellery’ego, i raz jeszcze dokładnie go przeczytał, linijka po linijce. Witaj Dave, mam nadzieję, że nie pogniewasz się, że Twój stary kolega z uczelni odzywa się nagle po latach tak ni z gruszki, ni z pietruszki. Człowiek nie może się spodziewać, co mu wyobraźnia podpowie, kiedy usłyszy głos z przeszłości. Cały czas jestem w kontakcie z naszym środowiskiem studenckim, od lat biorę udział w spotkaniach zrzeszenia absolwentów i śledzę publikowane przez nich wiadomości o ludziach z naszej grupy. Nieraz czułem prawdziwą dumę, czytając o Twoich niezwykłych osiągnięciach i szacunku, jakim się cieszysz. (W jednym z artykułów naszego biuletynu studenckiego nazwano Cię „najczęściej honorowanym odznaczeniami detektywem nowojorskiej policji”, co mnie jakoś szczególnie nie zdziwiło, bo pamiętam Dave’a Gurneya z czasów studenckich!) Mniej więcej rok temu przeczytałem, że przeszedłeś na policyjną emeryturę i przeniosłeś się tutaj, do hrabstwa Delaware. Zwróciło to moją uwagę, bo tak się składa, że ja mieszkam w Peony – rzut beretem, jak mówią. Wątpię, żebyś słyszał o tym miejscu, ale teraz prowadzę tam coś w rodzaju centrum medytacji, które nazywa się oficjalnie Instytutem Odnowy Duchowej – trochę napuszona nazwa, wiem, ale w rzeczywistości robimy tu rzeczy bardzo zwyczajne. Chociaż przez te wszystkie lata często myślałem, że spotkanie z Tobą sprawiłoby mi ogromną przyjemność, to dopiero teraz pewna niepokojąca sytuacja posłuży mi za pretekst. I dlatego piszę. Zdarzyło się coś i muszę się Strona 20 zwrócić do Ciebie po radę. Bardzo chciałbym wpaść do Ciebie na chwilę. Jeżeli poświęcisz mi pół godziny, przyjadę do Ciebie do Walnut Crossing – lub też w inne miejsce, które według Ciebie będzie odpowiednie na takie spotkanie. Pamiętam nasze rozmowy na campusie, nawet te dłuższe rozmowy w barze Pod Koniczynką, że nie wspomnę o Twoich wybitnych doświadczeniach zawodowych – to wszystko mówi mi, iż jesteś właściwą osobą, z którą chciałbym porozmawiać o sprawie, która mnie tak niepokoi. Twoje chłodne spojrzenie i zdolność dostrzegania szczegółów, które wszystkim umykają, stanowią wielką siłę. Kiedy o Tobie myślę, kojarzysz mi się z perfekcyjną logiką i krystalicznie czystym wywodem – a te cechy potrzebne mi są teraz bardziej niż kiedykolwiek. Zadzwonię do Ciebie w ciągu kilku dni pod numer, który zamieszcza na liście kontaktów nasze zrzeszenie studenckie – mam nadzieję, że jest aktualny i że nie będziesz miał nic przeciwko temu. Wspominając stare dobre czasy, Mark Mellery PS Nawet jeżeli tylko zadumasz się nad tym problemem, tak jak ja się nad nim zadumałem, i nie będziesz mógł mi nic poradzić, i tak z przyjemnością się z Tobą zobaczę. Mark zadzwonił dwa dni później. Gurney natychmiast rozpoznał głos kolegi, dziwnie niezmieniony, zabarwiony jedynie lekkim niepokojem. Mellery zaczął od usprawiedliwiania się, dlaczego wcześniej się nie odzywał, ale szybko przeszedł do rzeczy. Czy mógłby się z Gurneyem zobaczyć w ciągu najbliższych kilku dni? Im szybciej, tym lepiej, ponieważ „sytuacja” stawała się coraz poważniejsza. Znowu coś się „wydarzyło”. Naprawdę trudno o tym mówić przez telefon, a Gurney na pewno to zrozumie, kiedy się spotkają. Było coś, co Mellery musiał mu pokazać. Nie, to nie sprawa dla miejscowej policji, a z jakiego powodu, to wyjaśni, kiedy przyjdzie. Nie, nie chodziło o naruszenie prawa, przynajmniej jeszcze nie.