Przespac Pieklo - GRZEDOWICZ JAROSLAW
Szczegóły |
Tytuł |
Przespac Pieklo - GRZEDOWICZ JAROSLAW |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Przespac Pieklo - GRZEDOWICZ JAROSLAW PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Przespac Pieklo - GRZEDOWICZ JAROSLAW PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Przespac Pieklo - GRZEDOWICZ JAROSLAW - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jaroslaw Grzedowicz
Przespac Pieklo
To bedzie noc po trudnej jawie, Ta konspiracja wyobrazni. Ma chleba smak i lekkosc wodki Lecz wybor by pozostac tu Potwierdza kazdy sen o palmach Sen przerwie nagle wejscie trzech Wysokich z gumy i zelaza Sprawdza nazwisko, sprawdza strach I zejsc rozkaza w dol po schodach Nic z soba zabrac nie pozwola Procz wspolczujacej twarzy strozaZbigniew Herbert "Odpowiedz"
RONALF KANEN WOR 80C120
Kasta - Robotnik
BLOK 215 POZIOM 70 BOKS 2112
T/IV
Jedenasty dzien
trzeciego miesiaca,
swit.
Kanen obudzil sie przed pobudka, zwiniety jak embrion pod swoim szarym, przetluszczonym kocem. Codziennie budzil sie o tej samej porze i nie otwierajac oczu wiedzial, ze lezy wcisniety w kat miedzy sciana a prycza, owiniety szczelnie pledem, z rekami obejmujacymi podciagniete pod brode kolana.Budzil sie i wiedzial, ze za chwile rozlegnie sie przerazliwy jazgot dzwonka, i ze bedzie mial dwadziescia sekund na wstanie z pryczy.
"Wiedzial, ze rownoczesnie z dzwonkiem zostanie wlaczone swiatlo trzech jarzeniowek znajdujacych sie nad przepierzeniem jego i sasiedniego boksu, oraz ze trzeba sie bedzie przyzwyczaic do ich sinego, ostrego swiatla. Jedna z jarzeniowek mrugala w przykrym, przypadkowym rytmie. Mrugala przez caly dzien, i do tego tez trzeba sie bylo przyzwyczaic.
Ryk dzwonka wyrzucil go z lozka. Kanen sturlal sie na podloge. Oslepiony jaskrawym swiatlem, ogluszony terkotem pobudki macal na slepo w poszukiwaniu kombinezonu i butow lezacych gdzies, poza zasiegiem reki. Jazgot urwal sie w chwili, gdy walczyl rozpaczliwie, zaplatany w rekawy i nogawki jednoczesciowego przyodziewku. Cisza, ktora zapadla w tym momencie; bylaby piekna, gdyby nie ryk kilkunasciorga dzieci i wrzask klotni z okolicznych boksow oraz brzek blyskajacej swietlowki i przerazliwy pisk jej startera. Zaczal sie nowy dzien.
Kanen zaciagnal szarpnieciem oporny suwak i spojrzal na wyswietlacz licznika, znajdujacy sie nad drzwiami i polyskujacy obojetnie w swietle lamp. Wspolczynnik 4130. Dlaczego tak malo? Wczoraj bylo prawie cztery dwiescie. Scielac pospiesznie prycze, zrobil szybki rachunek sumienia. Niewydajna praca? No, taka jak zwykle. To nie to. Odszczekiwanie nadzorcy? Nic takiego mu znowu nie powiedzial. Zreszta, brat nadzorca ledwie sie trzymal na nogach i nic nie mogl pamietac. Ogolnie, za indywidualizm i brak entuzjazmu? Nic nowego. Nie to. Wszystko nie to. Zaraz... Nagle sobie przypomnial. Sala jadalna wczoraj wieczorem przy kolacji. Dlugi sznur mezczyzn, kobiet i dzieci w identycznych jasnobrazowych kombinezonach, drepczacy z wolna do okienka wzdluz blaszanych, pochlapanych zupa stolow, przy ktorych szczekajac lyzkami o miski konczyla jesc poprzednia zmiana. Szedl wolno, z nogi na noge, w kolejkowym rytmie, z lyzka wetknieta w kieszen na piersi kombinezonu i wystukujac swoim zwyczajem werbel brzegiem miski o dno kubka.
Szuranie dziesiatkow butow, szczek lyzek, pomruk rozmow i pusty blaszany werbel ginacy
w tym wszystkim. Smrod spalenizny i zapach pary. Glod wyzymajacy zoladek. I nagle ja zobaczyl. Siedziala w kucki przy wyjsciu. Dosc mloda kobieta w upiornie brudnym i podartym kombinezonie przyciskala do siebie dwojke calkowicie obojetnych dzieci i mamrotala jakas bezosobowa prosbe, jak litanie bez poczatku i konca.
Pasozytka. Nic spelniajaca podstawowych obowiazkow. Ciezar. Zywy trup. Dziewiecset piecdziesiat punktow. Przy tysiacu dwustu wyrzucaja z boksu, wiec czytnik zawiesili jej na szyi. Cykal co jakis czas, jak zegar odliczajacy czas do eutanazji. Dno.
Kanen wbil oczy w opatrzone czerwonym numerem plecy poprzednika.
Nastepny... nastepny...
Kiedy zjadl kolacje, nie bylo jej juz w jadalni. Siedziala na korytarzu, jak przedtem, zwinieta prawic w embrion, apatyczna i znieruchomiala. Wysunal z rekawa przydzial skladajacy sie z pieciu kwadratowych, gliniastych jak diabli kromek i rzucil jej na kolana. Odszedl pospiesznie, zeby nie widziec wodnistej wdziecznosci w ogromnych, podkrazonych oczach. Myslal, ze nikt go nie widzial, ale na zakrecie dopedzil go brat Danan.
Musimy sobie pomagac - rzucil wesolo. Po czym zakapowal, skurwiel. Za taki bezmyslny altruizm trzeba placic. Ale szescdziesiat kilka punktow, skurczybyki!
Tak czy inaczej, oznaczalo to sto trzydziesci kredytow pensji i racje zywnosciowe klasy C.
No nic. Jeszcze nie musi siadac przed stolowka.
Piec minut, przeznaczone na przygotowanie do wyjscia, wlasnie uplywalo i wrzaski zza przepierzenia osiagnely swoje apogeum. Za biala, polprzejrzysta sciana miotaly sie niewyrazne sylwetki. Za jedna Edna Ulfer ubierala i popedzala dwojke przerazliwie wyjacych dzieci, a za druga Ava Torke usilowala sciagnac z pryczy Olfego.
Czwarta piec, wychodzic!
Zgrzyt dziesiatkow odsuwanych drzwi zlal sie w jeden loskot. Korytarz zapelnil sie obciagnietymi w brazowe kombinezony zaspanymi ludzmi. Dreptali w dwoch rownych rzedach pod scianami.
-Dobry dzien, bracie Kanen - odezwal sie radosnie Unden wynurzywszy sie z boksu naprzeciwko.
-Taki jak kazdy inny - warknal Kanen.
Unden przestraszyl sie i zamknal twarz. Jak co rano.
Sniadanie. Znow jarzeniowe swiatlo dlugiej sali, blaszane stoly i drepczacy szereg ludzi do okienka. Szczek lyzek i melancholijny werbel brzegiem miski o kubek.
-Nastepny! - warknela otyla siostra-szefowa, ubrana w brudnobialy kitel narzucony na rozdety kombinezon. Wyciagnieta po aprowizacyjny zeton pulchna dlon zawisla w powietrzu, rozcapierzona jak rozowa rozgwiazda.
-Klasa C! - wrzasnela przez ramie w glab swojego pelnego kotlow i garow krolestwa.
Klasa C, wiec tylko poltorej chochli glonowego szpinaku zamiast dwoch, tylko jeden kubek slodkawej lury, tylko cztery kromki rozsypujacego sie chleba zamiast pieciu.
I trudno. Zycie toczy sie dalej.
Czwarta trzydziesci - konczyc sniadanie. Potem zbiorka i winda. Trzydziesci nieruchomych twarzy oswietlonych przesuwajacymi sie swiatlami kolejnych poziomow. Jak co rano. Kanen stal scisniety w tloku patrzac w dol, miedzy nogawkami brazowych kombinezonow, na brudne linoleum podlogi, zeby nie widziec tych wszystkich apatycznych twarzy, obcych i znajomych do znudzenia zarazem. Platforma zatrzymala sie na parterze i mozna bylo przestac walczyc z sennoscia, mozna bylo ruszyc za swoim stadem. Na najnizszym poziomie nikt nie mieszkal, przynajmniej w stronach znanych Kanenowi. Byl przeznaczony do tego, zeby wyjsc z wlasciwej windy, przejsc po wlasciwych korytarzach, kierujac sie liniami we wlasciwych kolorach i trafic do wlasciwego wyjscia, we wlasciwym czasie. Petanie sie gdziekolwiek bez potrzeby bylo przestepstwem, bo naruszalo porzadek. Bylo tez marzeniem i skryta pasja Kanena.
Idac swoim szlakiem spotykali inne grupy, codziennie zreszta te same, nalezace do ich kasty, a czasem i do innych. Wprawdzie tylko Rolnikow i Kalkulatorow, ale i tak byla to unikalna okazja, zeby zobaczyc, jak wygladaja ludzie z innych kast. Poza, oczywiscie, Obroncami. Tych mozna bylo spotkac wszedzie, ale nikt jakos nie mial watpliwosci jak wygladaja.
Dwa skrzyzowania na lewo od windy mijali co rano taka grupe, na ktorej spotkanie Kanen czekal z niecierpliwoscia. Trzydziestka Kalkulatorow prowadzonych przez osobnika o fizjonomii wieprza, obleczonych w niebieskie kombinezony stawala na sasiednim korytarzu o czwartej trzydziesci dziewiec, zeby ich przepuscic, zgodnie z prawem drogi. Nie bylo w tym wydarzeniu nic szczegolnie ekscytujacego, do pewnego momentu, cztery miesiace temu, kiedy Kanen zobaczyl jedna Kalkulatorke. Zwrocil na nia uwage, kiedy pewnego ranka odpyskowala grupowemu, czy jak sie tam ow wieprz u nich nazywal.
Od tego czasu zaczal ja obserwowac. Trzymala sie na uboczu grupy, pograzona w myslach i wygladalo na to, ze przynajmniej usiluje zachowywac sie inaczej niz wszyscy.
Miala nie wiecej niz dwadziescia dwa lata, drobna budowe, szczupla twarz otoczona burza ciemnych wlosow, smagla cere i niebieski kombinezon Kalkulatora. Tyle o niej wiedzial. Musiala tez miec, podobnie jak on; mase klopotow za bezczelnosc i indywidualizm. Nie znal jej blizej niz jakiegokolwiek czlonka Wspolnoty mieszkajacego gdzie indziej, a zwlaszcza nalezacego do innej kasty, niemniej stala sie dla niego jedyna bliska osoba w calym tym zatloczonym mrowisku.
Przynajmniej, dopoki nie poznal Keri i Aetena, a takze Weita i Tockego.
Po prostu, przyzwyczail sie, ze kiedy mijali korytarz dwadziescia dziewiec, mogl przez osiem, dziesiec sekund patrzec na jej drobna figurke przylepiona do sciany. Kiedys, kiedy spojrzala na niego, wyszczerzyl zeby w najmniej glupawym ze swoich usmiechow i skinal jej
glowa. Usmiechnela sie szeroko i pomachala mu reka. Przy odrobinie dobrej woli mozna to bylo wziac za probe kontaktu poza kastami, co kosztowaloby oboje co najmniej po dwiescie punktow. Na mysl, ze mogl ja tym wpedzic w niezle tarapaty, zrobilo mu sie zimno i najsurowiej zakazal sobie na przyszlosc podobnych wybrykow. Jednak te pare sekund codziennie, kiedy ja widywal, stalo sie jedynym momentem dnia, na ktory warto bylo czekac.
Doszli wreszcie do korytarza dwadziescia dziewiec. Grupa Kalkulatorow stala na swoim miejscu, ale jego malej, ciemnowlosej dziewczyny miedzy nimi nie bylo. Przebiegl rozpaczliwie wzrokiem po ich twarzach, ale nie bylo watpliwosci. Dziewczyna zniknela. Zrobilo mu sie jakos pusto i poczul jak bardzo jest samotny w zatloczonym korytarzu. Powlokl sie dalej, zachodzac w glowe co sie moglo stac, i usilujac poskromic idiotyczna chec do odwracania sie. Mogla sie oczywiscie rozchorowac i zostac w boksie ograniczajac prace do sprzatniecia korytarza, w tym wypadku jutro, najdalej pojutrze pojawilaby sie znowu. To jednak zdarzalo sie rzadko. Mogla tez zostac przeniesiona na inny odcinek, do innej grupy, albo do diabla, do innego bloku i tego obawial sie najbardziej. Wystarczyloby, zeby znalazla sie w grupie przechodzacej tym korytarzem dwie minuty pozniej, a nie zobaczyliby sie juz wiecej. Zreszta tak czy owak, nie mialo to wlasciwie zadnego znaczenia. Kobieta z innej kasty byla dla niego niedostepna jak senne marzenie.
Pograzony w ponurych medytacjach, ocknal sie w komorze wyjsciowej. Na widok dwoch olbrzymich Obroncow ubranych w biale, plastykowe zbroje, przestraszyl sie zupelnie odruchowo, po chwili jednak opanowala go calkowita apatia. Obroncy przeszukiwali ich obojetnie i rutynowo. Podchodzac spojrzal w biala kanciasta maske helmu, i zobaczyl swoje odbicie w czarnych goglach. Nuda, spokoj i rutyna. Stanac na zoltej linii. Podwojne uderzenie nad lokciami wyrzucajace rece w gore. Dwa lekkie kopniaki w wewnetrzne strony lydek rozstawiajace nogi na wlasciwa szerokosc, pchniecie miedzy lopatki przybijajace dlonie do sciany. Potem dlonie w grubych rekawicach przebiegajace po ciele. W porzadku. Nastepny. Rutyna i spokoj. Nuda. Ergonomiczne rekojesci neuronowych biczow sterczace spokojnie z kabur na biodrach i obojetne, plastykowe maski helmow.
Rozlegl sie trzask ogromnych rygli; zewnetrzne wrota turkocac uniosly sie w gore. Bylo juz prawie jasno, z szarego nieba mzyl drobny deszczyk. Kanen postawil kolnierz waciaka, wepchnal rece w kieszenie i wyszedl, stapajac ostroznie w gliniastym blocie. Olbrzymia bryla czwartej termitiery pietrzyla sie na nim, oswietlona tylko rzedami skierowanych w dol niebieskich, punktowych reflektorow. Kawalek dalej, grupa Rolnikow w zielonych kombinezonach maszerowala smetnie po nierownym chodniku. Gdzies w oddali terkotal helikopter Obroncow. Dwoch walesalo sie bez celu przy wyjsciu, a ich biale pancerze lsnily lekko w porannej mzawce. Przy nastepnych wrotach stal plaski, kwadratowy transporter i czterech Obroncow, ktorzy na cos czekali. Kanen przecisnal sie na bok grupy i stanal na chwiejacej sie plycie chodnika, na ktorej
bylo troche mniej blota niz gdzie indziej. Mzylo, autobusu nie bylo widac. Obroncy przy sasiednim wyjsciu stali dalej, w sobie tylko wiadomym celu. Kanen marzyl o tym, zeby moc slyszec ich tajemnicze rozmowy, prowadzone przez interkom od helmu do helmu przez wszystkie korytarze i sektory. Drugie wyjscie zaterkotalo i jego wrota uniosly sie do gory. Z wnetrza wyszli dwaj Obroncy prowadzac miedzy soba jakas drobna sylwetke ubrana w niebieski kombinezon kalkulatora. Kanen poczul lodowaty strumyczek sciekajacy w dol po kregoslupie. Zobaczyl drobna figurke mniejsza prawie o polowe od kazdego z Obroncow, wspinajaca sie po trzech metalowych schodkach do tylnego wlazu. Ujrzal jeszcze pochylona glowe zakryta dlugimi, ciemnymi wlosami i ruszyl w tamta strone jak lunatyk. Obronca uslyszal kroki na chodniku i odwrocil do niego obojetna, plastykowa maske.
-Zjezdzaj stad petaku - zatrzeszczalo w glosniku. Kanen stanal patrzac, jak dwie biale kukly wskakuja do transportera. Wlaz z wizgiem zamknal sie za nimi. Obronca zrobil krok w strone Kanena i raptem pchnal go w ramie.
-Powiedzialem spieprzaj, no ruszaj sie... gluchy jestes?
Kanen polecial ze dwa kroki do tylu i wdepnal w kaluze, ale stal. Transporter zaszumial, uniosl sie do gory, zapalajac dwa skierowane w dol reflektory. Czerwony i niebieski.
Zaklekotal plastyk kabury i przedstawiciel wladzy znow zwrocil sie w strone Kanena, ale tym razem mial w reku neuronowy bicz. Krotka lsniaca rurka zakonczona czarna rekojescia kolysala sie niedbale zaczepiona nylonowa petla o potezny nadgarstek.
-Mam ci pomoc? - zagrzechotalo za czarna, metalowa kratka glosnika. Rozlegl sie syk wyladowania, ktore na ulamek sekundy polaczylo udo Kanena z glowica bicza. Poczul eksplozje ognia zamieniajaca wszystkie nerwy uda w rozpalone druty. Do niczego niepodobny skrzek wydarl mu sie z pomiedzy scisnietych skurczem szczek. Zobaczyl snop czerwonych iskier, a potem wlasna dlon wcisnieta w bloto i zorientowal sie ze wpol lezy na chodniku. Wszystko trwalo ulamek sekundy. Transporter byl juz wysoko. Przechylil sie i zniknal w gorze. Kanen podciagnal kolana i zaczal sie opornie podnosic.
-Ach, nasz brat sie potknal - zauwazyl drugi Obronca z prawdziwa troska w glosie. Kanen stanal ostroznie na porazonej nodze usilujac usunac przynajmniej skurcze chwytajace go od biodra po stope. Calo udo rwalo, tak, jakby ktos wypruwal z niego nerwy.
Pomyslal, ze dobrze by bylo miec teraz spawarke. Albo lepiej palnik. Ee... nic z tego. Obronca zlamalby mu kark jednym uderzeniem, zanim by zdazyl doskoczyc. Odwrocil sie i pokustykal z powrotem do grupy. Obroncy dali mu spokoj. Tamci upychali sie wlasnie w budzie autobusu. Grupowy uslyszal kroki Kanena i odwrocil sie gwaltownie.
-Gdzie sie szwendasz! - syknal mu wsciekle prosto w twarz. Zrenice mial drobne jak glowki zapalek i dyszal z nienawiscia. Mial nieswiezy oddech. Kanen patrzyl mu w twarz z obojetnoscia cegly. Teraz juz guzik go to wszystko obchodzilo. Asanen podyszal jeszcze
chwile, po czym opanowal sie z najwyzszym trudem.
-Pilnuj sie, bracie Kanen - wycedzil zimno. - W tej grupie jest niewielu takich jak ty.
-Nie watpie - rzekl Kanen. - Za to jest wielu takich jak ty.
-Ktoregos dnia powiesz o jedno slowo za duzo. Od dawna mam cie na oku. Zarabiasz sobie na poziom specjalny.
-Co ty powiesz - zauwazyl Kanen zmeczonym tonem i odwrocil sie, wchodzac na schodki autobusu.
Autobus byl pancerny, z oknami zabezpieczonymi stalowa siatka - dla ochrony przed Hejterami, ktorych zdziczale bandy wloczyly sie po pustkowiach mordujac kazdego, kto im sie nawinal. Od tego tez byli Obroncy.
Kanenowi bylo wszystko jedno. Stal stloczony miedzy cuchnacymi potem, smarem oraz plesnia workami drelichowych kurtek i patrzyl tepo przed siebie.
O niczym nie myslal, nie byl pograzony w rozpaczy. To mialo przyjsc pozniej. Jak bol z ran w wypadku, ktory naprawde czuje sie dopiero pozniej, gdy szok juz minie. Zdarzylo mu sie juz widziec stezale twarze ludzi ktorzy utracili to czym zyli i ktorym jest juz wszystko jedno. Widywal takie twarze kazdej jesieni, kiedy zabierano dzieci konczace trzeci rok zycia na poziom edukacyjny.
Wlasciwie sie nie znali. Patrzyli na siebie czasem i to wszystko. Nie zamienili ani jednego slowa. Nic o niej nie wiedzial. Absolutnie nic. Kochal ja. Chcialby tylko moc co rano na nia popatrzec. Przez dziesiec sekund. Nic wiecej. Ale nie, musieli mu ja zabrac. Koniec. Nie ma jej. Czlowiek, ktorego oni zabieraja praktycznie umiera. Byc moze, ona nawet stamtad wroci, ale to bedzie juz ktos inny. Ta, na ktora spogladal co rano, odeszla. Poczul cos, czego nie czul od wielu lat: zapiekly do oczy. Poczul skurcz w gardle. Trzymaj sie Kanen. Trzymaj sie przyjacielu. Nic, absolutnie nic nie mozesz zrobic. Najwyzej mozesz im to zapamietac. Jeszcze te jedna rzecz. Zapamietac do lepszych czasow. Marna pociecha. Jednak mu dopiekli. Nie przypuszczal, ze ma jeszcze taki slaby punkt, w ktory mozna uderzyc. Mozna, okazuje sie, i to latwo. Prawie ze go zlamali i to niechcacy. Tak dziala Wspolnota. Nieskonczona jest skutecznosc Mechanizmu. Niezbadana jest madrosc mrowiska. Tako rzeklem ja, mrowka. Jedno z ziarenek piasku tworzacych piramide. Po co?
Mysli przetaczaly mu sie po glowie bezwladnie jak puste beczki. Nie chcial myslec. Chcial spac. Zwinac sie w jak najciasniejszy klebek, nakryc kocem po glowe i uciec od tego wszystkiego w sen tak gleboki, ze niedostepny dla niczego z zewnatrz. I juz sie nie budzic. Albo lepiej, obudzic sie w jakims lepszym swiecie. Sen byl jego specjalnoscia. Zasypial w ciagu kilkunastu sekund, w ostrym swietle jarzeniowek, przy wtorze wrzaskow zycia rodzinnego z okolicy. Zapadal w sen jak w studnie, bladzac wsrod niezwykle plastycznych obrazow i wizji. A potem go budzili. Ciekawe, ze im bylo gorzej, tym bardziej chcialo mu sie spac.
Na razie byl otumaniony. Marionetka bez sznurkow. Po prostu patrzyl przed siebie, a w glowie przelewal mu sie informacyjny belkot.
Kiedy przyjechali na miejsce, wysiadl ze wszystkimi na wielkiej, ciagnacej sie po horyzont rowninie pokrytej rozjezdzonym, gliniastym blotem, z barakami ciagnacymi sie calymi kilometrami, klekotem maszyn i belkotliwym mamlaniem wielkich betoniarek. Wszystko bylo zardzewiale i pokryte plamami betonu. Wszedzie mrowili sie ludzie w jednakowych, brazowych kombinezonach, szczekaly lopaty i lomotaly dzwigi.
Budowano nowa Termitiere. Kanen dreptal ze wszystkimi, patrzac tepo przed siebie. Milczac, zalozyl na twarz kwadratowa maske z blachy i olowiowego szkla i zaczal jak co dzien pelznac wsrod stalowej pajeczyny rusztowan, spawajac podawane mu przez dzwig prety. Nie odzywal sie do nikogo, ani nie przerywal pracy wpatrzony w swoje prywatne, kopcace i sypiace iskrami slonce. Przestawal tylko wtedy, kiedy obwodowym traktem przejezdzal woz patrolowy. Kanciasty i przysadzisty, bez widocznych szyb ani drzwi, koloru okopconej blachy, toczyl sie wolno, kolyszac na wielkich zlobionych kolach, wyjac silnikiem na niskim biegu. Kanen unosil glowe i odprowadzal go wzrokiem, na szczescie przez swoja ochronna maske. Potem znowu zapalal strumien syczacego piekla i pochylal sie do pracy. Milczac zjadl obiad i znowu wrocil do spawania. Pret po precie, katownik po katowniku, budowal takie samo pieklo, jak swoje wlasne. Dla przyszlych pokolen.
Pod wieczor, kiedy polmrok zgestnial i rozleglo sie wycie syren, zaczeto wylazic spomiedzy rusztowan oraz blokow betonu. Nastepnie ruszano grzeznac gumiakami w rzadkim gliniastym blocie w kierunku zardzewialych blaszanych barakow, zeby zdac sprzet i zazyc rzadkiego luksusu prysznicu.
Kanen na dobre ocknal sie dopiero w prowizorycznej lazni, gdzie znalazl go Yeat.
Stal wlasnie pod anemicznym strumyczkiem lodowatej wody o metalicznym posmaku, ciurkajacym z zardzewialej rury, kiedy Yeat przepchnal sie do niego, w nagim namydlonym tlumie i stanal pod sasiednim prysznicem.
-Czesc - mruknal - Dzisiaj jest spotkanie u Aetena. Dasz rade?
-Mhm - mruknal Kanen, unoszac glowe ku leniwym strumyczkom zimna i usilujac zdrapac zeskorupiala gline przynajmniej z twarzy. - Sprobuje. Zobacze czy sie da. Ale maja na mnie oko.
-Kto?
-Grupowy, nadzorca, starszy sektora, wymien kogos, kto ci przyjdzie do glowy, a na pewno ma na mnie oko. Caly swiat.
-Odbilo ci juz?
-A dlaczego mialbym byc wyjatkiem?
-Niedlugo powiesz, ze masz wszystko w dupie.
-Mam wszystko w dupie.
-Witaj wsrod wspolwyznawcow. Widziales starego Finwena?
-Nie. Juz trzy dni go nie widzialem.
-No, to juz go chyba nie zobaczysz. Podobno zachorowal.
-Zachorowal?
-No, na szklice. To by bylo po starym Finwenie?
-Cholera, szkoda - zmartwil sie Kanen. - Drani jakos to dziadostwo nie rusza. Jego dotad nic nigdy nie zmoglo.
-Ale tym razem sie nie wymiga. Na szklice nie ma mocnych.
-Konczyc! - wydarl sie nadzorca. - Druga grupa, przygotowac sie!
-Czesc! - syknal Yeat. - Przyjdz dzisiaj. Po kolacji.
-Czesc. Przyjde.
Kanen wcisnal sie do zatloczonego autobusu i przepchal do sciany. Dzgajac wsciekle lokciami, zrobil sobie troche miejsca i przykucnal obejmujac kolana dlonmi szedl droga. Bylo cieplo, gladki asfalt uginal sie sprezyscie pod nogami. Slonce przedzieralo sie przez galezie sosen znaczac na drodze zlocista mozaike. Szumiacy, sosnowy las ciagnal sie po obu stronach szosy - wiedzial, ze to jest las, i wiedzial ze to sosny, choc nigdy czegos takiego nie widzial. Szedl z rekoma w kieszeniach, nie wiedzac dokad, i nic go to nie obchodzilo. Nie chodzi o to, zeby dojsc, jezeli mozna po prostu isc. Jak dojdziesz, to zobaczysz gdzie. Pachniala zywica. Nie musial isc - mogl sie zatrzymac, ale nie musial sie zatrzymywac - mogl isc.
Zapachnialo dymem i Kanen wyszedl na wiatrolom otwierajacy sie po prawej stronie drogi. Posrod malin i mchu plonelo z trzaskiem ognisko, a dym owiewal pogiety kociolek wiszacy na przelozonym przez palak dragu. Kanen stanal (bo wcale nie musial isc dalej) wiec zrobili mu miejsce, a on usiadl. Jeden z trzech nieznajomych wyciagnal reke i podal mu parujacy aluminiowy kubek. Nie odzywali sie. Trzaskal ogien, a w oddali wolala kukulka. Bylo cicho grupowy kopnal go po raz drugi. Kanen otworzyl oczy.
-Tu nie sypialnia. Miejsce se znalazl. Wypieprzaj z wozu, ale juz!
Kanen wstal z wysilkiem. Pociemnialo mu w oczach. Chwycil sie framugi i wyszedl z autobusu. Bylo zimno. Wilgotny wiatr przewiewal go na wylot. Dolaczyl do grupy (przez cale zycie, musial dolaczac do grupy, ot co) po czym powtorzyli caly poranny rytual wyjscia, tylko w odwrotnej kolejnosci.
Po dojsciu do swojego boksu Kanen zdjal watowana kurtke i rozpial nieprzepisowo kombinezon pod szyja. Nastepnie zasunal drzwi boksu (jak przystalo na aspolecznego wyrodka) i usiadl na pryczy. Grupowy otworzyl drzwi i zwymyslal go, po czym zablokowal drzwi na stale i wlepil mu karne sprzatniecie korytarza (jak to bylo w zwyczaju w stosunku do aspolecznych wyrodkow).
Wieczor przebiegal normalnie. Po kolacji, na ktora zlozyly sie cztery kromki chleba,
odrobina margaryny i kawalek sztucznego sera z kubkiem zalatujacej bromem i jakimis srodkami farmakologicznymi kawy, wydano wyplate. Kanen otrzymal uposazenie wedlug aktualnie obowiazujacej go klasy C, to znaczy sto trzydziesci kredytow. Zaplacil siedemdziesiat kredytow (skladka zywnosciowa) plus dziesiec kredytow (fundusz lokalowy) oraz dziesiec kredytow dobrowolnej skladki na Fundusz Rozwojowy. Po oddaniu Ulferowi osmiu kredytow dlugu, pozostalo mu trzydziesci dwa. Po dluzszym namysle kupil jeszcze butelke syntetycznego alkoholu (dziesiec kredytow) i paczke papierosow "Termity" (dwa kredyty) po czym ruszyl do boksu.
Postawil butelke na stoliku i otworzyl paczke papierosow. Do palenia nadawalo sie szesnascie, trzy mogly dostarczyc tytoniu na skrety, jeden nie nadawal sie do niczego.
Kanen usiadl na pryczy, splotl dlonie i zwiesil je miedzy kolanami. Konczyl sie dzien. Jeszcze pare godzin wytchnienia i przyjdzie nastepny. Identyczny. A po nim jeszcze jeden i tak do konca. Co bys nie zrobil, nie bedzie od tego ucieczki. Nie bedzie ucieczki od tego obskurnego boksu, mrugajacej jarzeniowki ani od tego czasu przed snem, kiedy mozna tylko siedziec na pryczy i czekac. Nie bedzie ucieczki od samotnosci, od tego wrzeszczacego i kotlujacego sie dookola tlumu, od strachu i od czekania. Ktoregos wieczora przyjda po niego i wtedy czekanie sie skonczy. Wyjda z windy, polyskujac bialymi ochraniaczami, ze skrzypieniem podeszew, w naglej, przerazonej ciszy i rusza srodkiem korytarza. Ludzie beda sie odwracac, beda sie robili niewidzialni i przezroczysci. Beda sie chowac, uciekac, nie ruszajac sie z miejsca. A oni przyjda po niego. Wtedy wszystko skonczy sie szybko. Zabiora go gdzies na dol, na Poziom Specjalny, gdzie leczy sie nieprzystosowanych. Leczy sie praca w kopalni, biciem, glodem, neuronowymi biczami, karcerem, przemowieniami, krzykiem, strachem, tyfusem, czerwonka i szklica.
Tu przynajmniej nie bija, nie ma karceru i tyfusu. Szklica jest wszedzie. Codziennie ktos znika, a asenizatorzy wynosza do zsypu czarny, nieksztaltny worek. Matula epidemia. W niej ostatnia nadzieja. Moze zaniknie ci oczy, zanim dorwa cie Obroncy.
Poziom Specjalny... ona byla taka mala... bezbronna. Poziom Specjalny. Westchnal. Na to jest tylko jedno lekarstwo, Kanen, i zazyj je zanim nie bedzie za pozno. Butelka stala na stoliku. Siegnal po nia, odbil szybkim desperackim ruchem, ale jakos nie pekla. Mozolnie zdjal nakretke. Siegnal po plastykowy kubek, ale nie zdazyl sie napic. Charkot glosnika postawil go na nogi, zanim jeszcze pojal, co sie stalo.
-NATYCHMIAST ZBIORKA NA KORYTARZU! ZOSTAWIC WSZYSTKO I WYCHODZIC!
Slodki Boze! Co sie dzieje?! Inspekcja? Absurd! O tej porze? Obroncy? Rewizja? Selekcja? Boze, co jest? Jak rewizja, to koniec. Zachowujac spokoj wyszedl na korytarz, i zajal miejsce w podwojnym szeregu, jak rano. Twarze wokol byly przerazone i nie mniej zglupiale od jego wlasnej.
-UWAGA! W DNIU DZISIEJSZYM, SPOTKALO WAS ZASZCZYTNE WYROZNIENIE. BRAT OPIEKUN POSTANOWIL NAGRODZIC WASZA OFIARNA PRACE DLA DOBRA WSPOLNOTY I URZADZIL DLA WAS IGRZYSKA. ZACHOWUJAC SPOKOJ UDAJCIE SIE DO HALI ROZRYWKOWEJ.
Kanen oparl sie plecami o drzwi i wypuscil z pluc powietrze. Poczul, ze trzesie nim histeryczny chichot. Igrzyska! Ludzie w korytarzu wygladali jakby im sie lepiej na swiecie zrobilo. Usmiechnelo sie do nich szczescie. Igrzyska! To ci niespodzianka, bracie! Pamietaja o nas - Igrzyska zrobili. Byles ostatnio w cyrku? Ten rudy, myslalem ze skonam!
Hala Rozrywkowa Cyrku byla zalana swiatlem reflektorow i szczelnie wypelniona wrzeszczacym, brazowym tlumem. Mogla pomiescic jakies piec tysiecy osob. Przeszli scisnieci miedzy dwoma rzedami Obroncow z neuronowymi biczami w rekach i zostali poddani po kolei trzem rewizjom: przy wejsciu do Hali, w drodze i przy wejsciu do sektora. Odbierano bezlitosnie alkohol i przeszukiwano kombinezony - miedzy zwolennikami roznych Gladiatorow czesto, gesto dochodzilo do bijatyk. Nastepnie, spychany, szamoczacy sie i poszturchiwany tlum wtlaczano w rzedy plastykowych lawek. Kanen poddal sie tej calej procedurze biernie i w koncu zasiadl na niewygodnej plastykowej listwie scisniety miedzy sasiadami. Po pietnastu minutach Hala byla pelna do ostatniego miejsca. (Brat Opiekun bardzo dbal o odpowiednia frekwencje). Igrzyska sa wlasciwie jedyna forma rozrywki nizszych Kast (wyjawszy filmy wychowawcze) i dlatego nie trzeba do nich nikogo zmuszac lub zachecac. Sa obowiazkowe wlasciwie tylko dla porzadku. Lubia je wszyscy.
Kanen ich nie znosil.
Zapalono punktowy reflektor i skierowano go na balkon obwieszony czarno-czerwonymi flagami Wspolnoty. Tlum zamilkl w naboznym milczeniu, az na balkonie, pomiedzy szeregami Obroncow, pojawila sie sylwetka ubranego w bialy uniform, lysego jak pieczarka faceta. Biale indywiduum wznosilo reke i w tlumie wybuchal wrzask dzikiego entuzjazmu. W tym momencie nalezy otworzyc szeroko usta. To robi odpowiednie wrazenie.
Po bardzo krotkim przemowieniu (dwadziescia dwie minuty), przerywanym nieregularnie choralnymi, absolutnie nie pozwalajacymi zasnac okrzykami, oswietlenie przygaslo.
Palily sie tylko jaskrawe reflektory oswietlajace okragla arene. Potem zagrala halasliwa, entuzjastyczna, podniosla, zupelnie nie do przyjecia muzyka, i otwarto wrota. Tlum oszalal. Nieartykulowane skandowanie, zwielokrotnione echem wysoko sklepionej Hali brzmialo jak odglosy wszystkich piekiel, a Gladiatorzy szli pomiedzy szpalerami Obroncow unoszac laskawie potezne lapy. Wyszli na arene i staneli szeregiem. Wysocy, przystojni, wspaniali. Nie mieli kombinezonow. Mieli miekkie, wysoko sznurowane buty, czarne spodnie i skorzane paski na przegubach. Na glowach nosili czarne kaptury z otworami na oczy. Przepasani byli szarfami
w rozmaitych kolorach i o te kolory kibice wszczynali burdy, co bylo, zdaniem Kanena zupelnym juz zawracaniem glowy, bo poza nimi Gladiatorzy nie roznili sie pod zadnym wzgledem. Pewnie sie tymi szarfami wymieniali.
Gladiatorzy mieli po dwa metry wzrostu i okolo stu kilogramow wagi. Symbolizowali Dobro.
Czy moze byc cos bardziej emocjonujacego niz walka? I cos bardziej fascynujacego, niz walka dobra ze zlem?
W pierwszej rundzie zlo reprezentowalo trzech schwytanych niedawno Hejterow. Byli odrazajacy. Niechlujni. Zadnych schludnych kombinezonow, takich-samych-dla-wszystkich. Mieli obszarpane motocyklowe stroje. Jakies powyciagane Bog wie skad skorzane kurtki. Jakies wysokie, spinane buty, czesci umundurowania Obroncow, cwieki, lancuchy, metalowe odznaki, odrazajace barwne symbole: czaszki, blyskawice, orle skrzydla, demony, plomienie. Zadnej dyscypliny i organizacji. Zadnej wladzy i kontroli. To Uciekinierzy, mordercy wyjecie z pod prawa, dzicy zwyrodnialcy - Hejterzy. Ohyda. Mieli okolo stu szescdziesieciu-siedemdziesieciu centymetrow wzrostu i okolo szescdziesieciu kilogramow wagi. Nie zabito ich jak innych. Dano im jesc. Nie zabrano cudacznych, blazenskich strojow. Nawet nie ogolono glow, a teraz zdjeto kajdanki. Pozwolono walczyc. Po jednym.
Na arenie zostalo ich dwoch. Gladiator i Hejter. No i spiker, obok, w plastykowej budce.
-Jak sie nazywa nasz bohater?
-Tornen - zgrzytnal stalowym glosem zamaskowany osobnik.
-Uwaga, bracia: Tornen. Wszyscy go znacie. Tornen-Blyskawica stanie dzis w obronie Sprawiedliwosci i Wspolnoty. - A ty, jak sie nazywasz?
-Bjorve, gnojku. Zapamietaj... - przerazliwy pisk mikrofonow.
-To imie straciles, kiedy uciekles, zdrajco. Pytam jak cie tamci nazywali.
-Nazywali mnie Bjorve. To moje imie. Nie ty mi je dales i nie ty zabierzesz.
-Patrzcie bracia, jaki hardy. Cieszysz sie, ze wrociles do Wspolnoty? (Smiechy. Tak, bo to byl dowcip.)
Zadeto w traby. Uderzono w bebny. Wrzasnieto. Zaczelo sie.
Hejter w porownaniu z Gladiatorem byl naprawde maly. Za to naprawde zawziety. Nie mial zadnych zludzen, ale rzeczywiscie postanowil walczyc. Gladiator natomiast chcial sie pobawic. Po prostu, pobawic sie z chudym chloptysiem, ktorego mu postawili i rozgrzac troche przed prawdziwa walka, kiedy dadza mu jakiegos godniejszego przeciwnika. Trzeci z tych oberwancow bylby niezly. Najwiekszy i najostrzejszy. Podobno mieli klopoty, jak go brali. Tamta walka bedzie na noze, a Tornen uznawal tylko taka walke. Prawdziwa byla tylko wtedy, gdy czul ciezka klinge bojowego noza w dloni. I tylko na smierc i zycie. Sportowe, prawie bezkrwawe pojedynki z innymi Gladiatorami go nie podniecaly. Tornen uwielbial zabijac i robil to finezyjnie. Wszyscy
w Hali to wiedzieli i uwielbiali go.
Kanen go nienawidzil.
Tornen bawil sie. Podskakiwal rytmicznie po arenie, przepuszczajac wsciekle ataki Hejtera pod pacha, posylajac go na bariere pod lekkim napieciem, podcinajac mu nogi. Publicznosc bawila sie swietnie. Kanen byl wsciekly. Zawsze mial nadzieje, ze znajdzie sie ktos, kto zalatwi ktoregos z tych wielkich, wypasionych bydlakow. Nigdy sie to jakos nie zdarzylo.
Gladiator zachowywal sie jak baletnica, mizdrzyl sie kokieteryjnie do przeciwnika, wyginal ponetne biodro, posylal mu calusy. Publicznosc wyla. W innym przypadku Tornen nie zapomnialby o obronie. Jednak byl zbyt zajety blaznowaniem i kompletnie zlekcewazyl Hejtera. Bjorve wypatrzyl odpowiedni moment i z calej sily grzmotnal Tornena kopniakiem miedzy nogi. Publicznosc zamarla ze zgrozy i porwala sie z miejsc. Kanen omal nie wrzasnal z radosci. Pomyslal, ze powinien zaczac skandowac: "Bjorve!" Coz, powinien tak zrobic. Natychmiast sam by sie znalazl na arenie.
Kazdy inny czlowiek na miejscu Gladiatora skrecalby sie z bolu na ziemi co najmniej przez kilka minut. Ale nie Tornen-Blyskawica. Skurczyl sie wprawdzie, ale zmiotl przeciwnika z drogi poteznym ciosem zadanym na odlew, podszedl do bariery (natychmiast wylaczono napiecie) i oparl o nia oddychajac chrapliwie.
Bjorve usilowal stanac na nogi, ale zataczal sie i przewracal. W koncu wstal i uniosl piesci. Z prawego ucha potoczyla mu sie purpurowa smuzka, polyskujac w swietle jupiterow. Tornen odzyskal juz wladze w nogach i czekal na niego. Opanowala go furia.
Dalej potoczylo sie juz szybko, chociaz Hejter Bjorve walczyl do konca. Gladiator dwoma uderzeniami roztracil jego uniesione piesci i w ciagu dwoch sekund zadal szesc blyskawicznych ciosow. W splot sloneczny - pozbawiajac oddechu, w obojczyk - lamiac go, w najnizsze zebro, w nasade nosa, dwa w wezly chlonne pod uszami. Bjorve stal przez ten nieskonczony, wieczny moment, miotany ciosami jak szmaciany pajacyk. Tornen plynnym, baletowym ruchem obrocil sie na lewej nodze, pieta drugiej trafiajac przeciwnika pod ucho i zmiatajac go pod bariere areny jak mokra szmate. Potem przykleknal, opierajac mu kolano miedzy lopatkami i chwycil oburacz za wlosy. Wiwatujacy tlum zamilkl w napietym oczekiwaniu. Kanen odwrocil wzrok. Trzy rzedy za nim mloda kobieta o falujacych blond wlosach siedziala, wpatrujac sie w arene z wyrazem fascynacji w szeroko otwartych oczach, i wolniutko wodzila koniuszkiem jezyka po wardze rozchylonych w drapieznym usmiechu ust. Jakby zlizywala z nich krew. Zrobilo mi sie niedobrze. Spojrzal na arene. Gladiator poprawil kolano przyduszajace hejtera do ziemi i raptem szarpnal
szarpnal
szarpnal...
Bjorve zatrzepotal w drgawkach. Jego niemozliwie uniesiona twarz byla papierowo blada.
Z roztwartych ust pociekl strumien krwi i chlusnal na arene.
Czy moze byc cos bardziej emocjonujacego niz walka? I cos bardziej fascynujacego niz walka dobra ze zlem? Zwlaszcza, gdy dobro zawsze zwycieza?
Tlum ryknal. Eksplodowal histerycznym wrzaskiem entuzjazmu. Potem spiker mowil jeszcze cos, cos oglaszal i wynosil Tornena - obronce Wspolnoty pod niebiosa, ale Kanen tego nie slyszal. "To ty tam lezysz", pomyslal. "Za kazdym razem umiera jakas czesc twojej istoty. Jakis kawalek ciebie zdycha tam, twarza w brudnym piachu. Drga ze skreconym karkiem w kaluzy wlasnej krwi i rzygowin. Krew z twojej krwi - wolny czlowiek."
Bjorve - Hejter skonal. Ogloszono chwile przerwy i znow zagrala orkiestra, a dwaj asenizatorzy rozwineli czarny, foliowy worek, wturlali do niego Hejtera i zaciagneli suwak. Nastepnie juz jako lsniacy pakunek wrzucili na wozek i wywiezli. Arene posypano swiezym piaskiem i zaczelo sie na nowo.
Wprowadzono nastepnego Hejtera, polzywego ze strachu dzieciaka, ktory szarpal sie i usilowal uciekac przez podlaczona do pradu bariere areny. Zapowiadalo sie na swietna rozrywke, ale Kanen mial juz tego serdecznie dosyc. Wstal i przepychajac sie miedzy rzedami zatloczonych lawek ruszyl do przejscia miedzy sektorami, az dotarl do kordonu Obroncow.
-Dokad? Na miejsce! - szczeknal glosnik helmu. Obronca stukal rytmicznie koncem neuronowego bicza w otwarta dlon. Byl wyraznie znudzony.
-Musze wyjsc do ustepu - zaczal Kanen i gwaltownie nabral oddechu, poniewaz koniec bicza wbil sie w jego dolek.
-...estem...ory - wystekal.
-Tylko migiem - powiedzial znudzonym glosem Obronca. - Za dwie minuty widze cie tu z powrotem, nie tak? - To ostatnie mialo byc jakims pytaniem, bo obleczony w plastyk stroz bezpieczenstwa wyraznie oczekiwal odpowiedzi.
-Tak, oczywiscie - zapewnil z calym uczuciem Kanen. Ruszyl pod gore, popychany i poszturchiwany biczami az dotarl do wyjscia. Zagadniety Obronca mruknal cos i odszedl. Moze byl po prostu niesmialy. Wszedl do sluzbowki, skad wyjrzal jakis wyzszy ranga.
-Czego? - warknal i spojrzal do wnetrza, w ktorym przechowywano zakwestionowany alkohol, a wlasciwie jego resztki.
-Dzie sie petasz?
-Jestem chory, musze wyjsc - wyznal Kanen.
-A, wypierdzielaj - podniosl glos. - E, trzysta dziesiec, wez idz z nim.
Pojawil sie ogromny nawet jak na Obronce drab i klnac zawziecie pchnal Kanena w ramie. Mial poobijane ochraniacze.
-Juz, ruszaj sie, bo mnie opija.
Na korytarzu skandowanie tlumu dochodzilo z daleka, jako przytlumiony loskot,
zwielokrotniony echem. Bylo pusto, nienaturalnie pusto, jezeli nie Uczyc grup Obroncow stojacych to tu, to tam lub petajacych sie bez celu. Obroncy. Biale kwadratowe sylwetki, tkwiace jak posagi przy wylotach korytarzy i windach.
Pod sciana ktos stal oparty na wyciagnietych rekach, ledwo widoczny zza opietych plastykowymi zbrojami plecow. Rozlegl sie krzyk i Kanen spojrzal w tamta strone w sam raz, aby zobaczyc blyskawiczny ruch jednego ze straznikow i walace sie na ziemie cialo. Rozlegl sie trzask wyladowania oraz dziki wrzask. Czlowiek wzywal pomocy. Ciekawe od kogo?
Skandowanie tlumu nadchodzilo gluchymi falami, jak szum morza.
Dziewczyna stala przyparta do sciany blada jak plotno. Obronca sciskal dlonia jej drobna twarz wykrecajac ja ku gorze ku swojej kanciastej masce. Z glosnika dochodzilo chrzeszczace sapanie. Smial sie.
Obroncy. Wszedzie Obroncy. Kanciaste, potezne sylwetki. Kwadratowe helmy, czarne gogle, nieruchome maski na twarzach. Przy wylotach korytarzy, przy windach, wszedzie.
Wlekli kogos po ziemi. Wyciagniete rece ciagnely sie za nim bezwladnie, z nosa, po szaroniebieskiej twarzy, ciekla struga krwi. W szeroko rozwartych, nieruchomych oczach przesuwaly sie odbicia sufitowych jarzeniowek.
Doszli na miejsce i Kanen otworzyl drzwi do cuchnacego ustepu.
-Wydymali mnie, bo mam mocna glowe - poskarzyl sie pod nosem stroz bezpieczenstwa. Spojrzal na Kanena - Tylko migiem. Zaraz wracasz na sale.
-Brzuch mnie boli - przyznal sie Kanen. - Ale postaram sie.
Przystanal pod zamknietymi drzwiami nasluchujac. Twarde podeszwy butow Obroncy zaskrzypialy na posadzce, po czym ich dzwiek zaczal sie oddalac, az zupelnie ucichl. Udalo sie. Poszedl sobie. Kanen odetchnal z ulga. Mial troche czasu dla siebie. Obronca wroci do swoich, do chlania, czy co oni tam robia i machnie na niego reka. To tez ludzie. A on ma tu cos do zalatwienia. Zapalil swiatlo w drugiej czesci ubikacji. Bylo tu tak samo jak wszystkich tego typu przybytkach we Wspolnocie. Brudne kafelki, polamane plastykowe kabiny, zeliwne spluczki, poglos i smrod. Tak jak wszedzie, byla tu jeszcze duza, metalowa krata wywietrznika, umieszczona w rogu nad ostatnia kabina, oblepiona tlustymi klakami kurzu. Miala przekatna okolo, pol metra i prowadzila do kanalu wentylacyjnego.
Wiekszosc pomieszczen w Termitierze nie ma dostepu do scian zewnetrznych, i oczywiscie nie ma tam zadnych okien. Gesta siec kanalow wentylacyjnych jest konieczna, dla doprowadzenia do nich powietrza. A takie kanaly moga swobodnie pomiescic czlowieka. To bylo krolestwo Kanena.
W jednej z kabin zachowala sie plastykowa listwa z przykreconym do niej wygietym drutem. Kiedys sluzyla do przytrzymywania rolki papieru, teraz, po zdemontowaniu, miala posluzyc do celow wyzszych.
Kanen chwycil rekoma za brzegi kabiny i slizgajac podeszwami po kafelkach wywindowal sie do gory. Usiadl na krawedzi listwy i przez chwile nasluchiwal. Bylo cicho. Nastepnie przelozyl drut przez prety kratki i sprobowal zaczepic rygiel. Trwalo to kilka minut, bo wygiety koniec drutu zeslizgiwal sie z blachy, a Kanen co chwile przerywal, by nasluchiwac. W koncu udalo mu sie przelozyc najpierw jeden, potem drugi rygiel. Wczepil palce w tlusta od kurzu oraz sadzy kratke i szarpnal ku sobie. Wywietrznik zaskrzypial przerazliwie. Okruchy tynku, odpryski starej, olejnej farby posypaly sie w dol, pluskajac do muszli i bebniac po desce, ale krata uchylila sie na zewnatrz.
Chwytajac rozpaczliwie rownowage stanal na dygocacej scianie kabiny i pochyliwszy sie do przodu chwycil brzegow otworu.
Wczolgawszy sie do wnetrza tylem zamknal za soba kratke. Cuchnelo stechlizna oraz kurzem, ale to nie sa najgorsze zapachy.
Poniewaz nie bylo jak sie odwrocic, pelzl tylem w polmroku macajac dlonmi w grubej warstwie pylu, az dotarl do glownego kanalu. Wylazl ze swojej dziury i ostroznie wstal na nogi. Glowny kanal mial wysokosc dwoch metrow i szerokosc szescdziesieciu centymetrow. Wzdluz jednej sciany, poziomo, biegl rzad stalowych klamer, poniewaz komus na planach pomylily sie kierunki. Kanen wyjal drut z kieszeni i przy otworze do swojego kanalu wydrapal niezgrabne "K", nastepnie wygrzebal rozmemlana paczke "Termitow" i zapalki. Wydobyl zmietego nieco papierosa, zapalil. Zaciagnal sie cuchnacym, opiumowanym dymem i oparl o sciane.
Poczatkowo zamierzal po prostu posiedziec i odpoczac, ale przypomnial sobie o spotkaniu u Aetena. Torke Aeten pracowal w kotlowni na siedemdziesiatym piatym poziomie. Pracowal sam i jego komora, pelna rur oraz cisnieniowych kotlow byla rzadko nawiedzana przez kontrole, co pozwalalo Torkemu spotykac sie nielegalnie z grupa przyjaciol.
Kanen nadzial sie kiedys na nich lazac po kanalach wentylacji i po wahaniu, wyczuwszy w nim bratnia dusze, przyjeli go - jak swego.
Przesiadywali razem wsrod rur i pary, dyskutujac o wszystkim o czym nie wolno bylo mowic, mowiac o tym, o czym nie wolno bylo nawet myslec i myslac tym, o czym zdazono juz zapomniec.
Yeat byl Robotnikiem jak Kanen, Weit Kalkulatorem, Torke i Keri Aeten malzenstwem robotnikow i czyms wyjatkowym. Pobrali sie (a wlasciwie zostan ze soba pobrani) tak jak wszyscy: racjonalnie, droga doboru komputerowego. Wyznaczono ich sobie na podstawie genetyki, socjologii, analiz psychologicznych, slepego trafu, kaprysu starszego korytarza i dla Dobra Wspolnoty. Jakims cudem odpowiadali sobie. Byli szczesliwi. Kochali sie.
Bylo jeszcze cos, co czynilo spotkania u Aetena interesujacymi i niebezpiecznymi jak wszyscy diabli. Byly to ksiazki. Drobne cwiartki papieru pokryte drobniutkimi szeregami liter tworzyly calosc opowiadajaca niewiarygodne rzeczy. Kanen umial czytac, wiekszosc ludzi
w termitierze umialo, ale jego lektura ograniczala sie do napisow informacyjnych typu: nie wchodzic, wchodzic, damski, meski, nie palic, palic, nie pluc, siadac, wstawac, zabronione, nakazane, oraz obwieszczen. Tym razem bylo to cos zupelnie innego. Szeregi liter na kawalkach papieru. Osmielaly sie twierdzic, ze kiedys swiat nie byl gliniastym stepem z gigantycznymi blokami Termitier, kombinatami i kopalniami. Osmielaly sie twierdzic, ze kiedys nie istnialy kasty, ludzie robili co chcieli, Centralny System komputerowy nie selekcjonowal ich w trzecim roku zycia, nie badal predyspozycji, nie przydzielal kasty. Podobno przemieszczali sie gdzie chcieli, wiazali z kim kto chcial, zmieniali zawody, mowili i mysleli co chcieli. Byla to jedna wielka herezja. Niemozliwe, zeby tamten swiat funkcjonowal spontanicznie i bez zadnego nadzoru. Ksiazki klamaly. Ale Kanen wiedzial, ze nie mogly klamac. Byly zbyt stare. Klamal ten swiat.
W skrytosci ducha Kanen chcial uciec ze wspolnoty. Uciec i zostac Hejterem. Mknac przez rowniny na zdobycznym motocyklu, wolny od wladzy i przepisow, napadac na patrole Obroncow, zabijac, uciekac, odplacic draniom czesc swojego dlugu, ktory zaciagal od lat. Splacic i zginac godna smiercia. W walce... Byla to kompletna bzdura. Aeten smial sie tylko z jego marzen, twierdzac ze Wspolnota moglaby w kazdej chwili zlikwidowac Hejterow co do jednego. Co to za problem, mowil, przy takiej ilosci Obroncow i sprzetu: helikopterow, wozow pancernych, gliderow, broni. Ludzie, ktorzy dysponuja blasterami, miotaczami szrapnelowymi, neuronowymi biczami, gazem, nie mogli by sobie poradzic z paroma setkami rozproszonych uciekinierow? Ale oni ich nie zniszcza, mowil dalej Aeten unoszac palec, sa na to za madrzy. Hejterzy sa potrzebni tak samo jak Bionicy, Genetycy, Obroncy, Programisci czy Robotnicy. To po prostu nastepna kasta potrzebna zeby wprowadzac element zagrozenia i po to, zeby holota miala kogo nienawidziec. Wspolnota jest zbyt stabilna.
Aeten uwazal, ze nalezy walczyc inaczej. Trzeba, zeby ludzie wiedzieli. Wiedzieli jak powinno byc i ze to co jest, jest nienaturalne. Uwazal, ze walka czynna nic nie da, bo zawsze sa ja w stanie zdlawic. Nalezy stawiac tylko opor. Odmawiac. Nic nie robic. Podobno kiedys, komus sie to udalo. Wedlug Kanena to z kolei byla bzdura. Ale w koncu, co mozna bylo zrobic.
Dopalil papierosa parzac palce zarem i rzucil niedopalek na podloge. Roztarl go butem, po czym ruszyl kanalem, trzymajac rece w kieszeniach. Do kotlowni Aetena dotarl po pieciu minutach. Trafil za pierwszym razem. Odchylil kratke wywietrznika, i, przytrzymujac sie goracej, zakurzonej rury, zeslizgnal na podloge. Aetena nie bylo. W pomieszczeniu panowal polmrok rozswietlony przez brudna zarowke wiszaca nad stolem, obok duzego kotla cisnieniowego z paleniskiem. Za tym stolem siadywali przy swoich dyskusjach.
Keri siedziala oparta plecami o poobijana sciane, czolo wsparla na objetych rekoma podciagnietych wysoko kolanach. Dlugie, ciemne wlosy zakrywaly jej twarz.
Pozostale krzesla byly powywracane, w calym pomieszczeniu podloge zascielaly jakies
kartki. Drzwiczki od piecyka byly otwarte, na blasze pod nim i wszedzie wokol walaly sie platki sadzy. Drzwi wejsciowe byly prawie przelamane na pol, wisialy krzywo na jednej zawiasie, odslaniajac poskrecane, zerwane zamki.
Byli tu. Nic wiecej nie bylo do powiedzenia. Obszedl stol, przykucnal przy piecu wyciagajac dlonie do zaru. Podniosl jeden z platkow sadzy. Trzymal go ostroznie w dwoch palcach jak martwego motyla. Na powyginanej powierzchni odcinaly sie tlusto szeregi drobnych liter.
Przegrales, bracie Aeten. Ty i twoje ksiazki. Skonczyliscie tak samo.
Koniec, przyjacielu. Nie zrobiles nikomu krzywdy, a mimo to cie zniszczyli. Mrowka nie zamieni sie w motyla, chocby nie wiem jak przeszkadzalo jej mrowisko.
-Byli tu. - To nie bylo pytanie. Znal odpowiedz. Keri uniosla glowe.
-Zabrali wszystkich. Torke wiedzial, ze przyjda, czul to. Zabronil im sie bronic, a mimo to ich bili - mowila z wysilkiem, miesnie jej twarzy drgaly. - Zostawili mnie, bo mam szklice. Przestraszyli sie... Czekalam na ciebie, bo on zostawil ci list. Juz... ogarnia mnie spiaczka... list". tam... pod zaworem... sztywnieje... ale czuje sie bezpiecznie... jak nigdy... on powiedzial... ze to wybawienie...
Usilowala cos mowic, moze nawet myslala ze mowi, ale poruszala juz tylko lekko wargami. Oparla czolo o kolana i znieruchomiala. Dotknal jej szyi, ale byla juz gladka i twarda. Nie do zarysowania zadnym narzedziem. Jeszcze troche i cala Keri bedzie tylko bezksztaltna bryla. Niezniszczalna i martwa. Szklica. Nie ma na to lekarstwa. Zsunela sie z krzesla i upadla na podloge. Przestraszyl sie, bo to zabrzmialo, jakby byla z betonu. Lezala na boku, wciaz w tej samej pozycji, z kolanami pod broda, oplecionymi rekoma. Jej skora zaczela juz przybierac szary kolor. Szklica inkubuje sie bardzo dlugo, ale kiedy wybuchnie, dalszy proces przebiega blyskawicznie.
Poczul, ze trzesa mu sie rece. Obszedl pomieszczenie i wydobyl zza zaworu list. Byla to zlozona na czworo wyswiechtana kartka, pokryta zamaszystym pismem Aetena. List byl krotki, nie mial naglowka.
Oni przyjda ale to nie ma znaczenia. To wszystko minie jak zly sen, a dobry sen bedzie rzeczywistoscia. Juz wiem, co bedzie dalej, i wiem ze zwyciezymy. Spotkamy sie Kanen, wszyscy. Pamietaj, spotkamy sie w lesie.
Torke Aeten.
Nic z tego nie rozumial. Aeten oszalal. W jakim lesie? Nie ma juz lasow. Biedny Aeten. "Zwyciezymy" - do ostatniej chwili pozostal soba. Oszalal. Jaki las? Jaki sen? "Wybawienie" - nie powiedzial bys tego, gdybys byl przy agonii swojej zony. Ale to ja! To ja tu bylem, nie ty! To ja patrzylem jak umierala! - Uslyszal echo i zrozumial ze ostatnie slowa prawie wykrzyczal.
Wybawienie w smierci, dobre sobie. W smierci na szklice. Niezle - juz krzyczy sam do siebie. Brawo, Kanen.
Keri lezala na boku, jak przedtem. Wybawiona. Wygladala juz jak posag i wlasciwie nim byla. Pomyslal o swojej Kalkulatorce. Moze ona wygladala teraz tak samo? Przykucnal przy skamienialej Keri i dotknal lekko jej twarzy. Byla zimna, gladka i twarda. Zrozumial, ze siedzi w tej betonowej komorze sam. Keri Aeten odeszla na zawsze. Nie ma jej juz. Jedyna wierna i kochajaca zona we Wspolnocie. Nie ma jej. Aeten powiedzial, ze sie spotkamy. Wszyscy. Wierzyl w to. Biedny Aeten. Jego tez nie ma. Pomyslal znowu o tej Kalkulatorce i poczul skurcz gardla. No tak. Jeszcze histerii tutaj brakuje. Trzeba sie wynosic i to zaraz.
Chwycil oburacz rure, odbil sie i podciagnal, opierajac podeszwy o sciane. Wepchnal nogi w otwor klimatyzacyjny i wpelzl w bezpieczna ciemnosc kanalu. Znow ciasnota, zapach kurzu i stechlizny. Szczury uciekaly mu z pod nog, popiskujac gniewnie.
Szedl szybko, jakby mial sie dokad spieszyc. Mysli trzepotaly w jego glowie jak stado wystraszonych ptakow. Przyjda po niego. Uciekac! Gdzie? Jak? Trzeba wracac do boksu. Moze zostac tu? Tak! I co jesc? Szczury? Szedl dlugim korytarzem wzdluz jakichs pomieszczen mieszkalnych. Zwolnil i odtad probowal isc jak najciszej.
Najpierw rozlegl sie przerazliwy huk, trzask pekajacych plyt, i sciana przed nim rozbryznela sie kawalkami betonu. W chmurze pylu zobaczyl opancerzone, biale sylwetki. Snop niebieskiego swiatla trysnal mu w oczy. Zawrocil w miejscu i puscil sie oblakanczym sprintem w przeciwna strone. Byle do skrzyzowania.
-Stoj! - huknelo za nim i jednoczesnie rozleglo sie ostre klasniecie pneumatycznego karabinka. Sufit eksplodowal nad jego glowa obsypujac go pylem, strzalka zrykoszetowala wzdluz korytarza zygzakujac z przerazliwym wizgiem.
-Nie strzelaj durniu! - zachrypial czyjs glosnik - Trafisz naszych!
Sciana przed nim zn