12894

Szczegóły
Tytuł 12894
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12894 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12894 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12894 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ewa Snihur Krew Kamienia Krew kamienia Nic nie jest zamknięte I stracone na zawsze Na drodze nieskończoności Gdy Milcząca Wiedza przewodzi Nic nie jest zamknięte I zakończone na zawsze Dla Tego który Odważnie Poszukuje swojej Prawdziwej Natury INNE ŻYCIE Noc, roziskrzona światłami miasta, była pełna tęsknoty. Ralf pochylony nad kamienną poręczą Szóstego Mostu wpatrywał się w połyskliwy nurt Tut - Ure. Stojący obok Karl oparty plecami o barierkę obserwował go z miną, która wyrażała litość i zniecierpliwienie. Nie widział twarzy swego podopiecznego przysłoniętej kosmykami długich czarnych włosów. Czuł jednak jego nastrój. Ralf był skłonny pogrążać się w nastrojach bólu i rozpaczy przy każdej gównianej okazji. Nagle obrócił się w jego stronę. Ciemne obwódki okrążały duże, wiecznie zmęczone oczy. Jego postać emanowała ciemnością, która nie była związana tylko z wyglądem fizycznym. Otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć. Mina, a przede wszystkim znaczące westchnienie opiekuna powstrzymały go. - Czy chciał byś wszystko odwrócić, mój biedny? - zapytał Karl z taką drwiną w głosie, że Ralf zaczął się nagle śmiać. Do wąskich warg przyjaciela od tak dawna przylegał półuśmiech, że wydawały się na stałe podkręcone z jednej strony do góry. - Nigdy - odpowiedział z nagłą żarliwością. - Tylko ty... nie wiesz... Ale już nie był pewien co chce powiedzieć. Pod spojrzeniem niebieskich, ostrych jak lśnienie brzytwy oczu tracił zdolność jasnego myślenia. Karl objął go mocnym ramieniem - Zanim będziesz się smucił bezsensem życia - rzucił wesołym głosem. - skosztuj go trochę, tchórzu! Ralf poddał mu się całkowicie. Noc dopiero się zaczynała. C zas był jak krople krwi powoli padające na czarną, wilgotną ziemię. Wichura wzmagała się z każdą chwilą. Leżał zupełnie nagi. Stojąca nad nim postać o wąskiej twarzy i świecących czerwono oczach uśmiechała się złym uśmiechem diabła. Tyle, że dla Liony to okrucieństwo było obietnicą namiętności. Jej przedsmak sprawiał niemal torturę. Demon był wysoki i nagi, o zwartym, silnym ciele. Jego pomarańczowe włosy szalały na wietrze. Pewnym ruchem uniósł ręce do góry w geście zaproszenia. Były zgrabne, zakończone dłońmi o długich paznokciach. W tej samej chwili odsłonił górną wargę ukazując wyostrzone zęby. Mokro zalśniły w półmroku. Mężczyzna poczuł jak potworny strach zaciska mu się węzłem wokół żołądka. Nie mógł wykonać najmniejszego ruchu. I ten, który nie był już człowiekiem pochylił się w radosnym tryumfie... Liona wrzasnął spadając z łóżka. Jasne pół długie włosy miał całkiem zlepione potem. Lodowate zimno wydawało się wypełniać cały, pogrążony jeszcze w ciemności pokój. Dygocąc wdrapał się z powrotem na łóżko i nakrył wilgotną kołdrą. Trwał tak dłuższy czas wstrząsany dreszczami. Wiedział, że nie zaśnie. Przed oczami wciąż miał postać demona. Bał się nieuniknionego losu. Wampir ze snu nie był żadnym z tych, które spotkał. Ani żadnym z tych, które zabił. A jednak znał tę twarz. Ralf przyjmował właśnie swoje pierwsze błogosławieństwo. Od jego śmierci upłynęło zaledwie półtora miesiąca. Moc, którą posiadał była Wodą i Zimnym Powietrzem. Stanowił tym samym przeciwieństwem swojego opiekuna. Karl okazywał uczucia tylko wtedy, kiedy mu się to opłacało. Nie był też bardzo rozwinięty intelektualnie, czy skłonny do głębszych przemyśleń. Te braki rekompensował mu jednak niesamowity spryt. Zawsze doskonale wiedział z kim należy nawiązywać kontakty i komu się nie sprzeciwiać. Minupin, żółtoskóry i tłustawy siedział na skrzyni. Wpatrywał się zmrużonymi oczami w młodzieńca o czarnych, błyszczących księżycowo włosach. Ralf stał razem ze swoim opiekunem w jego piwnicy prosząc o dar. Przyglądał się staremu wampirowi z zaciekawieniem. - Minupin - powiedział mu Karl zanim tu weszli. - Jest ostatnim z Dawnych. Posiada wielką moc. Przychodzą do niego nie tylko wampiry. Także istoty, których nie chciałbyś poznać - Tu zaśmiał się nerwowo. - Jest w każdym razie wart naszego szacunku. - Tak - odparł Ralf. Przywykł do tego, aby przyjmować bez zastrzeżeń wszystko czego uczył go opiekun. Pomyślał jednak, że byłby ciekaw tych innych istot. W wydłużonej dłoni, której kształt od dawna nie był już ludzki, ostatni z Dawnych trzymał kielich mszalny. Był to prezent od mającego złodziejskie zacięcie Jugo. Uniósł lewy nadgarstek do ust a następnie przeniósł go nad naczynie. W mglistym blasku świec spadające krople krwi wydawały się nienaturalnie duże i ciemne. Ralf miał wrażenie, że ta chwila trwa nieskończenie długo. Nagle kielich był tuż przy jego twarzy. Żółte, skośne oczy wpatrzyły się w niego z oczekiwaniem. Ujął naczynie obiema dłońmi. Zaledwie umoczył usta w płynie, dokładnie tak jak polecił mu opiekun. Kilka kropel dostało się do wewnątrz. Na języku poczuł pieczenie. Zachwiał się raptownie. Karl chwycił kielich w ostatniej chwili, zanim przyjmujący błogosławieństwo zatoczył się mocniej, aż po samą ścianę piwnicy. Tam dopiero Ralf znalazł oparcie. Przeszło przez myśl, że większa ilość mogłaby zabić. - Zabija - powiedział Minupin z wyraźną satysfakcją. Młody wampir drgnął z zaskoczenia. Popatrzył na Karla przyzwyczajony szukać u niego wyjaśnień. Nie wiedział o zdolnościach telepatycznych Ostatniego z Dawnych. W tym jednak momencie obraz przed nim lekko się zamazał. Zaraz potem kielich przysunął się w stronę jego ust. Znowu poczuł pieczenie na języku. Tym razem sięgnęło dalej w głąb ciała, aż do brzucha. - Pragnienie krwi jest przez krew podsycane, a tęsknota moja jest nieskończona. Kryształ jest pusty. Nie ma życia, bo nie ma krwi. Złodziej naruszył pierwotną jedność, stworzył świat fałszu... Ralf, zanurzony w miękkiej ciemności, nie był pewien czy słowa te rzeczywiście słyszy. Następnego, zupełnie zwykłego dnia w sali konferencyjnej Kliniki Psychiatrii i Psychoterapii w Bellago zebrało się kilka osób. Nie było jeszcze Liony. Po zajęciach terapii indywidualnej, które prowadził w każdy wtorek, został jeszcze poproszony przez ordynatora o dodatkową ekspertyzę sądową. Siedzieli przy długim stole nakrytym czerwonym obrusem. W pokoju panował półmrok potęgowany przez długie, ciemne zasłony. Liona dzwonił do każdego osobiście. Wiedzieli, że dzieje się coś mało optymistycznego. Smak - i - Węch z ponurą miną bębniła palcami po stole. Dwa krzesła dalej siedział niepozorny czterdziestolatek. Był to profesor Try. Grube szkła okularów czyniły jego oczy niewyraźnymi plamami. Nijakość wyglądu potęgowały bezkształtne usta, łysiejące czoło i tani, ciemny garnitur. Po drugiej stronie stołu, naprzeciw nich, Karen opierała w zamyśleniu podbródek na złożonych dłoniach. Obok matki trzynastoletni Aleks, odcięty od całego świata, czytał pisemko „Fantasy & Magic”. Po pewnym czasie, nie na tyle długim by padło choć jedno słowo, drzwi otworzyły się. Do sali wkroczył bez uśmiechu, ale i bez wahania Liona. Był dobrze zbudowany, jasnowłosy i jasnobrody. Miał trzydzieści cztery lata. W klinice pracował jako terapeuta. Był też malarzem, a okresowo kimś komu przylepiano etykietę - schizofrenik. Zwykle postać mężczyzny emanowała pewnością siebie. Tego dnia na jego twarzy widniała ponura determinacja. Zapalił światło. Usiadł u szczytu stołu. Obecni patrzyli teraz na niego. Nawet Aleks nie czytał już swojej gazety - Wszyscy wiecie o co chodzi. - zaczął Liona. Spojrzenie jego brązowych oczu błądziło po całej sali. - Odchodzę i naprawdę nic mnie nie zatrzyma. Nawet nie próbujcie! - Kiepski moment sobie wybrałeś - powiedziała Smak - i - Węch z nietajoną złością. - Może popatrz ilu nas jest. Mężczyzna rozejrzał się nieprzytomnie po twarzach towarzyszy. To lato rzeczywiście nie obfitowało w przeżycia. - To nie to, co zwykle - kontynuował z coraz dziwniejszym wyrazem twarzy. - Wiem, że muszę coś naprawdę zmienić. Tym razem wiem co. „Lekarza” pomyślała złośliwie Smak - i - Węch. - Powiesz nam? - Karen była spokojna. Liona zadrżał gwałtownie. Sprawiał wrażenie balansującego na granicy szaleństwa. Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem. No, może poza profesorem Try, który wyglądał równie nijako co poprzednio. Złość gdzieś się ulotniła. Karen wstała. Smak - i - Węch podbiegła do mężczyzny i usiłowała dotknąć Liony. Poderwał z naprawdę już obłąkanym wyrazem twarzy. Przeszedł chwiejnym krokiem do drzwi. Tam obrócił się jeszcze w ich stronę. - Kenzin szybko znajdzie kogoś na moje miejsce. Tym razem na stałe. Nie mam was za co przepraszać - powiedział. Wybiegł. - Czy on jest bardzo chory? - zapytał Aleks. - Nie czas na to - rzuciła Karen ostro - Przejmuję dowodzenie. Pamiętajcie, że kłopoty już się zaczęły. Ralf zamówił dwa piwa. Rozejrzał się po sali. Był to pub o nazwie Organo. Niepodobny w niczym do Mormoranto, którego Karl nie cierpiał. We wnętrzu wypełnionym tłumem Yuppies obu płci rozbrzmiewała pubowa wersja muzyki folk. Wokół aż kipiało energią, seksem i wszelkimi mrocznymi instynktami. Ralfowi wystarczyło odetchnąć tylko atmosferą lokalu by poczuć przypływ mocy. A ostatnio wyraźnie przybierała na sile. W żyłach czuł znajome głodne pulsowanie. Obserwował klientów. Zatrzymywał wzrok na kobietach, które mu się podobały. Upajał się myślą, że może mieć każdą z nich. Do samego końca. Był teraz, z czego zdawał sobie sprawę, bardzo podobny do swojego opiekuna. Rozkoszne zło przenikało go nie pozostawiając miejsca na ból istnienia. Nie pierwszy raz w swoim nowym życiu poczuł się hipokrytą. Barman podał mu dwa czerwone piwa. Służyły maskowaniu się, bo unikali używek. Pochwycił uśmiech przyjaciela, który już w towarzystwie siedział w rogu sali przy ciemnym drewnianym stole. Ralf skierował kroki w tamtą stronę. Kapela złożona z dwóch muzyków zaczęła grać jakiś rozwlekły utwór. - To Kam, mój kolega z firmy - przedstawił Karl swojego podopiecznego obu dziewczynom. Miał obsesyjną skłonność do udawania kogoś za każdym razem kiedy się bawili. Ralf już się do tego przyzwyczaił. Kobiety były młode, najwyżej pełnoletnie. Ta, która siedziała bliżej starszego z wampirów miała ciemne kręcone włosy i migdałową karnację. - Gemma - przedstawiła się wesoło. Druga, drobna blondynka była najwyraźniej speszona całą sytuacją. Uśmiechała się bardzo nieśmiało. Ralf świetnie wyczuwał jej nastrój. Odrobina niepokoju. Szczypta zaciekawienia. Co za niewinne połączenie. Usiadł. Popatrzył intensywnie w jej oczy. Zapytał o imię. - Maria - serce dziewczyny mocno biło. Niesamowite spojrzenie wampira hipnotyzowało ją. Tak bardzo dotąd bała się, aby żaden mężczyzna jej nie skrzywdził. Ale dziś była odważna. Tyle, że miała gigantycznego pecha. NIEPRZEMYŚLANA DECYZJA Jak to było z Ralfem? Zanim został wampirem miał żonę i dwójkę małych dzieci. Na jego osobowość składały się zainteresowania, przekonania, otwarty umysł i wiele innych rzeczy, które człowiek na poziomie hoduje aż do śmierci. Niezła pracę zapewniała mu egzystencję w pewnym luksusie. Czasem wydawało mu się, że znajduje w tym wszystkim duże zadowolenie. Bywały i chwile obrzydzenia do samego siebie. Nadeszła jednak noc, kiedy musiał porzucić swoje złudzenia. Jego szef skontaktował go z pośrednikiem, który odpowiadał za największe transakcje pewnej firmy giganta. Od pewnego czasu usilnie starali się nawiązać z nią współpracę. - Jest to jakiś dziwak - powiedział Ralfowi tytułem wstępu. - prawdopodobnie południowiec. Załatwia najbardziej poufne interesy. Sam go nie widziałem na oczy, ale cieszy się jakimś mitycznym poważaniem w elicie. Używają go zawsze do sprawdzania potencjalnych klientów. Chłopak opierał się w pozie tryumfu na obrotowym krześle. Jego mina mówiła „Dajcie mi tego faceta, a zjem go na śniadanie”. Jakże szef lubił ten wyraz twarzy. - Nazywa się Guantico, sam do ciebie zadzwoni. Kilka dni później pośrednik skontaktował się z Ralfem. Wibrowanie telefonu nie obudziło żony. Chłopak wyskoczył z łóżka zwarty i gotowy. Wymknął się błyskawicznie do drugiego pokoju. Zamknął za sobą drzwi. Odebrał wygłaszając zwyczajową formułkę przynależności do firmy. - Mówi Aleo Guantico - usłyszał w słuchawce miły, aksamitny głos. - Czy możemy się spotkać? - Oczywiście - odpowiedział Ralf ochoczo, mordując bezlitośnie tę część swej zaspanej jaźni, która miała jeszcze nadzieję, że wróci do łóżka. - Na moście Diuka Borensa. - Guantico wyłączył się. Chłopak stał osłupiały ze słuchawką w ręku. Po chwili rzucił się do łazienki. Most Diuka Borensa o drugiej nad ranem jest pasmem cienia rozświetlanym gdzieniegdzie żółtymi latarniami. Niezbyt szeroki, wyłożony brukową kostką, jest najdalej położonym, właściwie już na przedmieściach, z mostów nad Tut - Ure. I poza Czwartym Komunikacyjnym najmniej turystycznym. Jego wschodni koniec prowadzi do Starej Fabrykarni. Są tam ulice pełne papierów i kartonowych pudeł, szare rudery, postrachy agentów nieruchomości, i kopce śmieci. Drugi koniec mostu zdawałoby się ma więcej szczęścia. Dzikie grunty ciągną się od niego do lotniska, barów przedmiejskich i kilku tanich burdeli. Ralf kazał taksówkarzowi zaczekać po tej właśnie stronie. „Dziwak, dziwak kompletny” pomyślał wysiadając z samochodu. „Pewnie chce sprawdzić czy się nie przerażę”. Śmiałym krokiem wkroczył w półcień. Na ławeczkach przytulonych do barierek mostu dostrzegł postacie ludzi. Nie należał do tych, którzy odmawiają bezdomnym człowieczeństwa. Przeszedł koło pary skołtunionych kształtów. Ich oczy zalśniły jak koraliki. Pierwotny dreszcz przebiegł po kręgosłupie mężczyzny. - Witam pana! - rozległo się nagle. Ralf aż podskoczył z wrażenia. Natychmiast się opanował ale było już za późno. Mężczyzna musiał dostrzec jego przerażenie. Stał tuż obok. Nawet w słabym oświetleniu nie wyglądał na południowca. Miał błękitne oczy. Ciemnoblond włosy. Podali sobie dłonie. - Uwielbiam to miejsce - powiedział Guantico, bez cienia obcego akcentu w głosie. Zakreślił szerokim gestem okrąg, który sięgał daleko nad nurty Tut - Ure. - To jedyny prawdziwie ciemny most w Bellago. - Tak - potwierdził Ralf odzyskując formę. Lśniące oczka bezdomnych wpatrywały się w nich z pewnej odległości. Zbliżyli się do barierki. Pośrednik odetchnął kilka razy z wyraźną przyjemnością. Ralf pomyślał, że panorama miasta mogłaby w innej, mniej zadaniowej sytuacji wydać mu się ładna. Z mostu Diuka Borensa rozciągał się widok na tasiemki pięciu Mostów Tut - Ure. Iskrzyły się kolorowymi światłami nocy i rozpadały, tam gdzie ich końce dotykały miasta, w rozległe mozaiki neonów. - Obserwowałem pana bardzo długo - oznajmił aksamitnym głosem Guantico. - I sądzę, że jest pan odpowiednim dla mnie człowiekiem. W pewnych sprawach postępuje pan całkowicie bezwzględnie. Użycie słowa „bezwzględnie” wydało się Ralfowi nieco szczególne, ale zinterpretował je na swoją korzyść. Zastanawiał się ile tamten może mieć lat. Wydawał się nieco starszy od niego, może trzydziestoletni. Blask latarni był odległy. Jednak nawet w takim oświetleniu zwracały uwagę jasnobłękitne, niesamowicie świecące oczy pana Aleo. - Powiem panu, że - Guantico zawiesił głos. - chciałbym się zabawić. Spojrzał przy tym na mężczyznę szczególnie, jakby dawał coś do zrozumienia. - Znam ciekawy lokal - „Czyżby perwersje?” przemknęło Ralfowi przez myśl. - Można się zabawić... jak kto lubi - dodał poufnym tonem. Kiedy schodzili z mostu w stronę taksówki pośrednik dotknął ramienia Ralfa. - Pojedziemy moim samochodem - wskazał dłonią ciemności po prawej stronie, za zaroślami. - W takim razie zapłacę taksówkarzowi - odparł chłopak odsuwając się. Dotyk mężczyzny zrobił na nim nieprzyjemne wrażenie. Taksówka znajdowała się jakieś dwadzieścia metrów dalej, przy drzewie. Ralf podchodząc bliżej zauważył w słabym oświetleniu, że szyba jest odsunięta. Zza niej wyłaniała się twarz kierowcy. Zaczął mówić wyjmując portfel. - Postanowiliśmy zmienić plany, dziękujemy za... W tym momencie gdy był już bardzo blisko samochodu podniósł wzrok. Mimowolnie jęknął. Poruszył się gwałtownie. Po chwili zamętu w głowie podszedł jeszcze bliżej. Twarz taksówkarza była nienaturalnie biała, stężała z szeroko otwartymi , nieruchomymi gałkami ocznymi. Nie był to miły widok, ale Ralf przejmował się czym innym. Obrócił się z niepokojem za siebie, w stronę pośrednika. „ Że też taksiarz musiał teraz wykorkować.” pomyślał ze złością. Z odrazą zwrócił się w stronę trupa. Sięgnął po portfel. Wykonał parę ruchów dłońmi tak, jakby coś podawał. Odszedł. - Już? - zapytał aksamitny głos. Jego właściciel obdarzył mężczyznę długim, uważnym spojrzeniem - Tak - odpowiedział chłopak spokojnie. - Możemy jechać. Megan Blou, czterdziestoletnia blondynka wyglądająca jak bogata kokota zapaliła trzeciego papierosa z kolei. Jednocześnie przyciskała słuchawkę przenośnego telefonu brodą do ramienia. Miała przy tym tak obojętny wyraz twarzy, jakby chodziła tak z telefonem po pokoju tylko dla treningu. - Chyba trochę przesadzasz - powiedziała nagle beznamiętnym głosem. Odłożyła zapalniczkę na szklany stolik. Do pokoju obok prowadziło szerokie, łukowate przejście bez drzwi. Wewnątrz pomieszczenia przy fortepianie siedział, wpatrując się w jeden, punkt Mo Blou. Był to trzynastoletni chudy chłopiec o ciemnej karnacji, nieco dziecinnej jeszcze budowy. Spojrzenie jego dużych piwnych oczu przywodziło na myśl smutną kaczkę. Tak był niepodobny z wyglądu do swoich z rodziców, że znajomi rodziny uważali to za prawdopodobną przyczynę ich rozwodu. - No, jej ciotki nie masz co do tego mieszać - mówiła leniwie blondyna usadziwszy korpulentne biodra na kanapie. Mo podniósł dłoń do góry. Jakby w hipnozie uderzył wyciągniętym palcem jeden z klawiszy. - Dyńk! - rozległ się przypadkowy dźwięk. - Możesz sobie rozsyłać listy gończe - ciągnęła monotonnie jego matka. - ale prościej byłoby poczekać aż sama wróci. Co? - ton jej głosu stał się odrobinę bardziej ożywiony. - W mojej rodzinie byli nienormalni? A twoja matka to niby normalna? - Dyńk! - palec uderzył w klawisz z większą siłą. - Dyńk! Dyńk! Dyńk! - Mo, przestań! - wrzasnęła nagle Megan Blou. - Nic się nie dzieje - powiedziała do słuchawki wyraźnie już rozdrażniona. - Dyńk! Dyńk! Dyńk! - rozległo się ze wzmożoną mocą. Kobieta zerwała się na równe nogi. Rzuciła słuchawkę na drugi koniec pokoju i pobiegła w stronę chłopca. Trzymał dłoń wyciągniętą nad klawiszami. Na twarzy miał głupkowaty uśmiech. Widząc jego dziwne, zamglone spojrzenie matka zatrzymała się. Odetchnęła głęboko. Najspokojniej jak umiała zamknęła klapę fortepianu. - Twoja siostra znowu dziś uciekła ze szkoły, dlatego naprawdę nie jestem w humorze - powiedziała głosem pełnym hamowanej złości. - Nie chciałabym zrobić czegoś czego oboje będziemy żałowali. „O boże” pomyślała „I tego będzie trzeba znowu wozić do psychiatry”. Ralf wybrał lokal Barrakuda. Często przyprowadzał do niego klientów, kiedy nie był pewny czego oczekują. Wnętrze było nastrojowe. W przydymionym świetle w akwariach pływały ryby. Przy stolikach, obok gości siedziały eleganckie, dyskretnie wabiące kobiety. Delikatna muzyka i wykwintne jedzenie nie przywodziły od razu na myśl burdelu. W każdym razie na pewno nie taki, w którym można przelecieć dziecko. Czego Ralf nigdy nie zrobił. Pośrednik wyglądał na zadowolonego. Rozsiadł się w pomarańczowym fotelu i zamówił sporą ilość jedzenia. Nie miał też nic przeciw temu aby dosiadły się do nich dwie urocze, podobne do siebie jak krople wody Azjatki. Rozmawiali trochę o firmie Ralfa, a trochę żartowali z dziewczętami. Chłopak zapomniał już całkowicie o taksówkarzu niepokoiło go bowiem co innego. Zastanawiał się co może oznaczać dziwne, przeciągłe spojrzenie, którym Guantico z nasiloną częstotliwością obejmował jego osobę. Co prawda nie było chyba w jego niesamowicie lśniących oczach namiętności, ale o co chodziło tego Ralf nie wiedział. A wcale nie chciał podejmować dramatycznej decyzji „kariera czy własna dupa”. Zupełnie się przy tym nie spodziewał przed jakim wyborem zostanie tej nocy postawiony. Jego gość złapał go nagle za rękę. Patrzył w stronę drugiej sali, do której prowadziło szerokie przejście. Ralf podążył za jego spojrzeniem. - Co za piękność! - zawołał Guantico z zachwytem. - Niech pan zaprosi ją do naszego stolika. Przy barze z drinkami stała i rozmawiała z barmanem wysoka kobieta. Błyszcząca czerwona suknia opinała się seksownie wokół jej zgrabnych kształtów. Miała przepiękne długie blond włosy, uniesione wysoko w rodzaj misternego kucyka, który spływał aż na wydekoltowane plecy. Jedna z Azjatek obserwując zauroczenie mężczyzny zachichotała. - Miss Folley - powiedziała z piskliwym akcentem. Ralf poczuł, że robi mu się gorąco. - Tamta pani, wyjątkowo nie jest... - zaczął. - Jeśli chciałby pan poznać naprawdę dobrze zbudowaną blondynkę, to... Gantico nie przestawał patrzeć na kobietę przy barze. Właśnie rozglądała się władczo po lokalu. - Interesuje mnie właśnie ta - odparł spokojnie. - Niestety ona - plątał się coraz bardziej Ralf. - Jest właściwie... narzeczoną szefa lokalu, pana Grega Swansona. W obecnej sytuacji na samo przypomnienie zwalistej sylwety w otoczeniu goryli dreszcz przebiegł mu po plecach. Pośrednik obrócił na chłopaka swoje jasne oczy. Spojrzał groźnie. - Mam rozumieć, że nie zaprosi jej pan do naszego stolika? Ralf wstał. Poszedł krokiem skazańca, z miną wyrażającą rozpacz, wprost do kobiety. Pośrednik obserwował go ze swojego miejsca z ironicznym rozbawieniem. Widział jak tamten tuż przed barkiem przybiera elegancką maskę bawidamka. Zagadnął miss Folley, a ta odpowiedziała coś ze zwyczajową uprzejmością. Po chwili, gdy wskazał swojego towarzysza, zmarszczyła brwi. Wykonała taki ruch ramieniem jakby chciała zakończyć rozmowę. Powstrzymał ją jednak. W końcu przeszli razem przez salę kierując się do stolika, przy którym siedział Guantico. Kobieta miała wyraźnie niechętną minę. Kiedy zbliżyła się na tyle, że jej nieprzyjazne spojrzenie napotkało głębokie, jasnobłękitne oczy mężczyzny zatrzymała się raptownie. Jej ładna, mocno umalowana twarz rozjaśniła się w jednej chwili nieśmiałym uśmiechem. Podeszła do stolika, a za nią kroczył znękany Ralf, nieświadomy jej dziwnego nastroju. - Miss Folley - zaczął. - tak jak mówiłem nie ma dziś dla nas... - Chętnie się przysiądę - powiedziała narzeczona Grega Swansona ciepłym głosem, kompletnie dezorientując swojego poprzedniego rozmówcę. Odwróciła się w stronę Azjatek. Wykonała władczy gest. Natychmiast wstały i odeszły. Usiadła obok pośrednika. Patrzyła na niego z maślanym uśmiechem, jakby w transie. Ralf obserwował tę scenę z mieszanymi uczuciami. Opadł na fotel. Ogromne zdziwienie i nowo rodzący się podziw dla tego mężczyzny o tak widać nieprzepartym uroku współistniały w nim ze wzmagającym się lękiem związanym bezsprzecznie z partnerem życiowym pani Folley. - Jak masz na imię ? - pytał kobietę Guantico. - Evian - odpowiedziała słodko. Pochylił się. Szepnął jej coś na ucho. - Dobrze - ochoczo kiwnęła głową. - Chciałbym - dodał głośno wskazując na chłopaka. - aby mój przyjaciel poszedł z nami. Ralf zdecydowanie wolałby tego nie robić. Coś jakby cień niechęci przemknęło przez twarz miss Folley, ale natychmiast rozpłynęło się w wyrazie pełnego oddania. Zgodziła się. Guantico i Evian wchodzili objęci po drewnianych schodach. Kuliste lampy zabarwiały przestrzeń karminem. Chłopak miał słabą nadzieję, że nikt z dwudziestokilkuosobowej obsługi lokalu przypatrującej się im właśnie z zaciekawieniem nie doniesie swojemu szefowi o całym zajściu. „ To już jest koniec!” pomyślał z rozpaczą, absolutnie niezdolny do powstrzymania wypadków. Ale to jeszcze nie był koniec. Ciotka nie miała nic wspólnego z ucieczką Ved. Napomknienia siostrzenicy o ich dziedzictwie i czarownicach traktowała jako osobistą zniewagę. Była magofobem. Każde bardziej niekonwencjonalne zachowanie dziewczyny, na przykład wpatrywanie się przez dłuższą chwilę w jakiś przedmiot, bezlitośnie tępiła. Była to jeszcze dość młoda i niezbyt wredna osoba, ale w jakiś naturalny sposób prymitywna. Jej zainteresowania ograniczały się do codziennych robót domowych i telewizyjnych seriali. Mimo przywiązania do Vedy kontrolowała ją w sposób bezlitosny. Na temat świata, mężczyzn i tak zwanych imprez miała jak najgorsze zdanie. I bardzo nachalnie próbowała je wpajać siostrzenicy. W jej domu Veda czuła się więc tak, jakby wszystko co robiła było w ten czy inny sposób nieczyste. Mąż ciotki, urzędnik w największym banku Zooferii był typem jeszcze mniej sympatycznym. Chorobliwie racjonalistyczny, twardogłowy i lękliwy. Wszystko co tylko siostrzenica mówiła osobliwie go irytowało. Zwłaszcza to, co przypominało mu o niechlubnych, zupełnie nie racjonalnych zainteresowaniach przodków jego żony. Trząsł się ze strachu na myśl, że mogła by wspomnieć przy jego znajomych o magii. Profilaktycznie był więc ordynarnie złośliwy jeśli tylko poruszała te tematy, a czasem, celem jeszcze dalej posuniętej profilaktyki, zupełnie znienacka chamski. - Jak ktoś ma bogatych rodziców i nie musi na siebie zarabiać to mu się w dupie przewraca - potrafił stwierdzić podczas wspólnego śniadania niby to w przestrzeń. Zazwyczaj Veda nie wiedziała co ma na to odpowiedzieć. Tylko czerwieniała ze złości i upokorzenia, albo rzucała kanapkę i wybiegała z domu. Czasami jednak, z upływem czasu coraz częściej, replikowała na zimno, z uśmiechem. - Chciało by się mieć pieniążki, a nie pracować w tej durnej robocie, co? Tyle, że potem nie było śmiesznie. Znacznie bardziej wolała mieszkać w internacie, który znajdował się niestety rzut beretem od domu ciotki. Matka jednak zmuszała ją czasem do poddawania się, upajającemu inaczej, towarzystwu krewnych. - Trudno w to uwierzyć - powiedziała kiedyś Veda Tedowi Welby. - Ale ja nawet lubię Zooferię. - Bardzo trudno w to uwierzyć - potwierdził chłopak. - Mieszkanie u matki, albo z ojcem to byłby dopiero koszmar. A Zooferia to takie spokojne miasteczko. Ted Welby wpatrywał się w nią z niedowierzaniem swoimi opuchniętymi oczami. Miał szczególną zdolność wyczuwania kitu na kilometr. Był to wysoki, chudy, brzydki i niegustownie ubrany młodzieniec. Przy pierwszym poznaniu zrobił na Ved wrażenie ćwierćinteligenta. Potem to wrażenie się potwierdziło, ale pozostałe cechy charakteru Teda okazały się niezmiernie interesujące. Chodził do klasy wyżej. I miał Naprawdę Koszmarnych Znajomych, których dziewczyna używała niekiedy do przerażania swojego wujostwa. Siedzieli na ławce przy boisku szkolnym. Korzystali z bardzo chwilowej ciszy tego miejsca. Ted żuł trawę przypominając tym samym starego konia. Stanowili prawdziwy kontrast. Veda była średniego wzrostu, szarooką i brązowowłosą panienką. Była ładna w tajemniczy i elegancki sposób nie rzucający może na kolana, ale zwracający uwagę wielu mężczyzn. Dość powiedzieć że jej przyjaciel był zupełnie inny... - Czasem mam wrażenie, że jedyne momenty, w których naprawdę żyłam to te, gdy szukałam czarownic - mówiła dziewczyna. - Aby zdobyć kolejne błogosławieństwo jestem zdolna do wszystkiego. Mogę jechać stopem bez pieniędzy na drugi koniec świata. I zawsze mi się udaje. Po prostu potrafię zrobić wszystko. Ale potem to się kończy, wracam... Jak zwykle Ted słuchał z niezobowiązującą uwagą. Nie angażował się za bardzo w sprawy innych ludzi. - Idziemy na następną lekcję? - zapytał. Sięgnęła do kieszeni szarych spodni. Wyjęła z niej jedną z dwóch kostek, niebieską szóstkę. - 1,2 - idziemy - zdecydowała. - 3,4 - zostajemy jeszcze jedną lekcję, 5 - urywamy się gdzieś wspólnie, 6 - osobno. Kiwnął głową. Rzuciła kostkę na ławkę między nimi. Wypadła 2. Jęknęli jednocześnie. Weszli do luksusowo urządzonego apartamentu. Guantico wraz z miss Folley natychmiast rzucili się na łóżko i zaczęli namiętnie całować. Evian zdążyła jeszcze powiedzieć, że szampan jest w drugim pomieszczeniu a lód na niebieskiej szafce. Ralf podreptał tam jak w transie. Zupełnie nie mógł zebrać myśli. Szukanie tych rzeczy zabrało mu około dziesięciu minut łażenia. Kiedy wrócił w pokoju było zupełnie ciemno. Postawił butelkę i lód na pobliski kredens. Kierując się wąskim światłem padającym z korytarzyka, z którego wyszedł przesunął się w kierunku drzwi. - Mam szampana - powiedział w stronę , w której powinno się znajdować łóżko. Obecnie nie dochodził stamtąd żaden odgłos. Wyobraźnię Ralfa zaludniły rozmaite bezszelestne perwersje. Czuł też szczyptą niepokoju. Wciąż nie wiedział po co jest pośrednikowi potrzebny. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Otworzył. W słabym, pomarańczowym świetle padającym z przedpokoju stał jeden z pracowników lokalu. Młody chłopak trzymał wino w ręku. - Chciałem się upewnić, że miss Folley nic nie brakuje - powiedział i zerknął zaciekawiony do pokoju. W tym momencie wydał z siebie potworny wrzask. Odskoczyli od siebie. Butelka upadła na podłogę. Chłopak rzucił się do ucieczki. Darł się przy tym w niebogłosy. Ralf odwrócił się. Krzyknął. W słabym oświetleniu zobaczył upiorny widok. Ciało miss Folley leżało wpół na łóżku, wpół na podłodze w kałuży krwi. Oczy trupa były wybałuszone, szyja poharatana. Krwista kitka kucyka opadała fantazyjnie na dywan. - Morderca! Morderca! - usłyszał wrzaski dobiegające z dołu. Nie namyślając się ani chwili cofnął się do pokoju. Zamknął drzwi na klucz. Ledwo opanowując potworne dygotanie ciała znalazł włącznik światła. Obrócił go. Obejrzał się przerażony. W jasnym oświetleniu widok kobiety był jeszcze mniej apetyczny. Nie miał jednak czasu się nad nim rozwodzić. W panice oczekiwał ataku zabójcy. Na schodach rozległy się tupoty i krzyki. Zaraz potem usłyszał donośne łomotanie zza drzwi. Rzucił się do okna. Podniósł do górę ramę okienną. Wyjrzał. Tysiące myśli przelatywało przez jego głowę w zawrotnym tempie. „Zaraz mnie zabiją; Jestem w pokoju, w którym czai się morderca; Historia o Gregu Swansonie i mózgu jego wspólnika Toronto rozbryzganym na dywanie; Chciałbym przed śmiercią pójść jeszcze raz do baru Arkadia; Była zupełnie młoda; Nie wiedziałem, że krew może mieć taki dziwny kolor”. Łomotanie przybrało znacznie groźniejszą formę łupania. Za oknem Ralf ujrzał swój definitywny koniec. Pod nim na głębokości kilku pięter majaczyła okrutna, nie do przebicia szarość chodnika. Wykonał gwałtowny ruch do przodu. Cofnął się zrozpaczony. - Nie mogę - usłyszał swój własny, brzmiący obco i piskliwie, głos. - Nie mogę skoczyć. Nagle, jakby z innej przestrzeni, wyłoniła się przed nim postać o błękitnych oczach. Chłopak nie miał już siły na nienawiść, albo strach. Wpatrywał się w Guantico szalonym spojrzeniem. - Chcesz żebym cię uratował? - zapytał mężczyzna chwytając go silnie za ramiona. „Zaraz zostanę zabity, może to i dobrze” pomyślał Ralf. Ktoś właśnie wyważał drzwi. - Jeśli chcesz żebym cię uratował, powiedz to! - powtórzył morderca potrząsając nim. Chłopak bełkotał coś już całkiem nieprzytomnie. Drzwi runęły. Do pokoju wpadli ludzie. - Chcę! - krzyknął. Jakaś ogromna siła porwała go do góry i wyrzuciła przez okno. Wiedział, że to już koniec, że leci przez ciemność wprost na śmierć. Kurczowo zaciskał powieki. Zamiast końca był jednak tylko ogromny ból i ssanie, poczucie wyczerpania. „Jak długo można umierać?”. Szósta czarownica mieszkała w Górach Słonecznych. Była przedostatnią, którą dziewczyna musiała odnaleźć, aby po uzyskaniu siedmiu błogosławieństw zostać Czarownicą Natury. Następczynią Fey. Sabatini, internetowy informator Vedy dowiedział się, że jakaś znachorka z tamtych okolic używa znaku. Mag Grabio, kontaktujący się z czarownikami pasma Gór Południowych, potwierdził tę wiadomość. Podobno kobieta zajmowała się białą magią, którą to wiadomość Ved powitała z dużą ulgą po ostatnich przeżyciach z piątą czarownicą Sylwią. Zbierała się do podróży już od dawna i bez przekonania. Niby chciała, ale brakowało impulsu. Jakieś zachowawcze siły w niej wolały żeby leniwiała w Zooferii. Tyle, że życie w miasteczku nieco się pokomplikowało odkąd Ted Welby nauczył ją grać w kości. Poza tym samo przebywanie z nim było przeżyciem o zupełnie nieprzewidywalnych konsekwencjach. Nie umiał zaplanować czy przewidzieć najzupełniej niczego. Począwszy od kupienia biletu autobusowego a skończywszy na skutkach zjedzenia zgniłej kanapki. Tego dnia, tuż po wyjściu ze szkoły poczuła nagłą ochotę zobaczenia się z nim. Powałęsała się chwilę wokół boiska. Skręciła za róg stołówki i zauważyła go palącego coś przy śmietniku z Pincyklem. Pincykl był to notorycznie brudny, żółtowłosy i mimo to dość przystojny punk z klasy Teda. Cechą, która wyróżniała go na tle innych uczniów szkoły była absolutna niezdolność mówienia zdaniami dłuższymi niż złożone z dwóch słów. Ten defekt jednakże nie przeszkadzał mu każdego roku w uzyskiwaniu promocji do następnej klasy. Przyczyny były natury finansowej. - Czuję się dzisiaj beznadziejnie - zaczęła Ved zamiast pozdrowienia. Odgarnęła pełnym bólu gestem kosmyki włosów z twarzy. - Mam ochotę rzucić to wszystko i jechać pierwszym pociągiem w Góry Słoneczne. - To jedź. - odparł niedbale Ted. Punk zaciągnął się czymś co było bez wątpienia starym petem. - Teraz? Przed końcem semestru? - jęknęła. - Wiesz, że to nie możliwe. Muszę poczekać do wakacji. Wtedy wydarzył się cud. Pincykl patrzący dotąd gdzieś w przestrzeń, udało mu się zaćpać się starym petem, podał papieros koledze. - Rzuć te...kości - powiedział do dziewczyny. - Co? - zamrugała z niepokojem ciemnymi rzęsami. - Pin ma rację, rzuć kości - zabrzmiał spokojny głos Teda Welby. Nastała chwila ciszy przerywanej rozlegającymi się w tle wrzaskami młodzieży. Chłopak sięgnął do kieszeni swoich legendarnych szarobrązowych sztruksów. Ich oryginalny kolor był tajemnicą właściciela. Wyciągnął z niej stalową, nie pierwszej czystości kostkę. Veda ujęła ją w dłoń. Jej twarz wyrażała teraz skupienie pełne silnej, niemal bolesnej determinacji. - 1,2,3 - jadę jeszcze dziś pierwszym pociągiem w stronę gór - oznajmiła poważnym głosem. - 4,5,6 - przynajmniej do wakacji nigdzie się nie ruszę z Zooferii. Srebrna kostka potoczyła się po trawie. Upadła tuż przy jej stopie. Pincykl kierujący teraz sto procent swojej uwagi w stronę wydarzających się wypadków pochylił się nad nią. A potem udało mu się przemówić raz jeszcze. Tym razem głosem uszczęśliwionego dziecka. - Jedziesz! ŹLE SIĘ DZIEJE Dawny dumny przywódca grupy wyglądał teraz jak sflaczały, starzejący się facet. Jedynym, który odprowadził go do pociągu był Kenzin. Pomógł spakować pół tuzina książek filozoficznych, dwie teczki materiałów piśmienniczych, trochę ubrań i środków czystości. Zaniósł także to wszystko do pociągu. Ile mógł mieć lat wiedział tylko on sam. Był znacznie starszy od Liony. Ciało miał jednak silne i sprężyste, czego w obecnej chwili o jego przyjacielu powiedzieć się nie dało. Na pomarszczonej podobnej do kory drzewa, oliwkowej twarzy Daabańczyka była łagodna determinacja. Zawsze działał raczej niż myślał, mimo iż intelektu mogli mu pozazdrościć profesorowie nauk ścisłych. - Znajdź kogoś, kto by mnie zastąpił na zawsze - powiedział Liona w wagonie kolejowym trzymając jego ręce w swoich. W jego oczach była rozpacz. - Nie chcę więcej uciekać i nie mogę wrócić. Jest we mnie zło, którego nawet ty nie chciał byś poznać. - Daj mi szansę - odparł Kenzin. Przywódca pochylił się. Ukrył twarz w dłoniach. Gdy przyjaciel wyszedł wstał. Podszedł do okna. Wdychał powietrze stacji kolejowej próbując odzyskać spokój. Chciał wszystko przemyśleć i zdecydować się na jakiś ostateczny krok. Naprzeciw w oknie pociągu, który właśnie przyjechał pojawiła się nagle jakaś postać. - Przepraszam pana - zawołała rozpaczliwie właścicielka subtelnej, ładnej twarzy. - Dokąd jedzie ten pociąg? Nie miał ochoty na żaden kontakt. Przemógł się. - W Góry Słoneczne - odpowiedział najnormalniej jak mógł. Dziewczyna jęknęła. W jej szarych oczach zabłysło autentyczne przerażenie. W tym momencie pociąg ruszył. Liona oddalając się od stacji z wzrastającą prędkością widział jeszcze jak nieznajoma rzuciła się w szalony pościg korytarzem przedziału kolejowego. Po chwili cała scena zniknęła mu z oczu. Najgorsze było czekanie. Zebrali się późnym popołudniem w mieszkaniu, do którego po odejściu Przywódcy przeniesiono Kamień. Pokój był skromnie umeblowany. Pod ścianami stały żółte świeczki, a okna osłaniały długie zasłony. Siedzieli w kręgu wokół szarego, błyszczącego przedmiotu. Leżał na czerwonej chuście. Był piękny, ale dla wszystkich obecnych obcy, nieledwie odrażający. Nie czuli go. Nie mogli zrozumieć na czym polegała jego tajemnica. Żadne z nich nie byłoby w stanie pełnić funkcji przywódcy ani przez chwilę. Minęło zaledwie szesnaście godzin od czasu snu Liony. - Mówcie - zwróciła się Karen do obecnych. - Jestem zmęczony i senny - zaczął Aleks. - Najchętniej położyłbym się do łóżka. - Ich moc rośnie - oznajmił profesor Try. Wyglądał teraz i mówił jak nie wyróżniająca się niczym gospodyni domowa. - Na mieście widziałem białe wampiry. Moi informatorzy donoszą, że wczorajszej nocy zginęło wielu ludzi. A to była dopiero pierwsza noc... i sam niestety tracę formę. Utrata formy przez profesora oznaczała, że jego zdolność przekształcania się słabła. Przez dłuższy czas miał więc pozostać gospodynią domową. - Ja - zabrała głos Smak - i - Węch. - czuję się dość dobrze, ale wolałabym dziś nie wychodzić. Niestety będzie trzeba - dodała niechętnie. W jej wyglądzie nie było zwykłej pewności siebie. Ramiona miała opuszczone. Duże, ciemne oczy podkrążone. Straciła brawurę, chęć zabijania, wolę walki. Obawa przed wyjściem w noc tak była do niej niepodobna, że dodatkowo przygnębiła resztę obecnych. Na koniec głos zabrała Karen. - Ich moc rośnie a nasza maleje. Tego mogliśmy się spodziewać. Możemy mieć nadzieję, że Kenzin szybko kogoś znajdzie, ale nie powinniśmy na to liczyć. Uruchamiamy Sympatyków. Smak - i - Węch mimo złego samopoczucia zdołała poczuć się jeszcze gorzej. Sympatykami nazywali członków podziemnej organizacji „Tropiciel”. Nałogowo, w imię wyżej pojętej etyki, zajmowali się oni wszystkim co niesamowite i nawiedzone. Tropili dziwne zgony i w każdym ataku serca potrafili dopatrzyć się przyczyn nadprzyrodzonych, z ingerencją ufo włącznie. Walczyli także z satanistami, w sposób, dodajmy to, raczej nieudolny. Byli absolutnie przekonani, że wampiry są istotami kosmicznymi pochodzącymi z Syriusza. Bywało to pożyteczne. Czasami mimo lęku przed, jak ich nazywali, syrianami, czuli się w obowiązku pomagać Grupie. Smak - i - Węch mimo, iż była psychologiem z dwuletnim stażem w szpitalu psychiatrycznym, jakoś nie umiała nawiązać z nimi kontaktu. Przyczyną niechęci Gestwalda, przywódcy Sympatyków były symbole szamańskie jakie rozpoznawał na jej biżuterii i stroju. W jego czarno - białej wizji świata magia plasowała się po tej czarnej stronie. - Jakie są zadania? - zapytała Karen ostrym, dominującym głosem. Był dokładnie taki sam jak dawniej. Dzięki temu przedziwnie uspakajał Grupę. - Zajmę się przywoływaniem - powiedział Aleks. Był specjalistą od telepatii i wywoływania duchów. - Pozakłócam trochę najsilniejszych. Postaram się ich osłabić - niestety sam wyglądał na wycieńczonego. - Pomóc ci? - zapytała Smak - i - Węch - Nie, ty rób swoje - odparł. W wypadku Smak - i - Węch znaczyło to zwykle brutalne zabijanie, ale obecnie nikt tego od niej nie oczekiwał. Miała zrobić coś zupełnie innego. Coś, czym zajmowała się już wcześniej w trudnych momentach. - Będę badał sytuację - powiedział profesor Try. Miał te same zadania co zawsze. Kontakty z wampirami, które udało im się zwerbować. Podszywanie się pod białe wampiry. Sprawdzanie, w których miejscach moc nieprzyjaciół jest największa. Karen została jeszcze przez chwilę z Kamieniem. Wiedziała, że teraz gdy został opuszczony rozpaczliwie potrzebuje towarzystwa. Patrzyła na szary kształt bez cienia litości. Żadne z nich nie umiało darzyć współczuciem czegoś, co pochodziło od wampirów. Kenzin , spadkobierca Mincze, sekretnej lini starożytnego systemu religijnego Daabanu stał przy końcu drugiego mostu. Oparty plecami o barierkę spoglądał na małe, zielone budki sprzedawców warzyw i przypraw, na przechodzących i kupujących, a także na przemykające gdzieniegdzie białe wampiry. Byli to bladzi ludzie ( jeszcze!) o niezdrowych oczach i szkodliwej aurze. Od dawna, niektórzy od dzieciństwa wysysani przez wampiry nie byli jednak przez nie zabijani. Stanowili pomoc. Naruszali energię istot ludzkich. Wzmacniali moce nieprzyjaciół. Nie byli w zwykłym sensie ofiarami. Karmili wampiry biorąc jednocześnie moce ich podłości. Wykorzystywali innych ludzi do własnych celów. Nie zawsze byli świadomi tych procesów. Nawet gdy stawali się tak odrażający, że nikt już nie chciał im ulegać. Kenzin nauczył się rozpoznawać ich po pozbawionym energii ciele, martwym głosie, bez emocji popełnianych występkach. Zwykle białe wampiry rzadko można było widzieć na ulicach. Zwłaszcza gdy było jeszcze jasno. Lubiły się kryć, czaić w kręgach gdzie miały opracowane metody wpływania na otoczenie. Teraz rozbudzone zmieniającą się aurą Kamienia chaotycznie rozpełzały się po mieście. Dodatkowy kłopot. Łagodnie chylące się ku zachodowi słońce zabarwiło stację kolejową ciepłym oranżem. Po półgodzinnym siedzeniu na ławce i użalaniu się nad sobą Veda postanowiła przestać. W ciągu ostatnich chwil jakoś straciła entuzjazm do całej podroży. „O Boże! Starzeję się”. Miała nawet pomysł by ponownie rzucić kością. Byłoby to jednak kościooszustwo. Poprzednia dyrektywa była przecież zupełnie jasna. „Gdyby pokombinować może można by obejść to utrudnienie. W końcu pojechałam już pierwszym pociągiem w Góry Słoneczne”. Następny pociąg miała pojutrze. Alternatywą było wykonywanie jakiś skomplikowanych i pochłaniających masę forsy objazdów. Zdecydowała, że gdzie indziej będzie może zdolna do podjęcia decyzji. Podniosła swój nieduży, zielony plecak i ruszyła w stronę miasta. Już po kilku krokach zauroczyły ją widoki. Bellago w niczym nie przypominało Zooferii. Po pierwsze jego nowoczesność widać było we wszystkim dookoła. W wysokich budynkach, pewnych siebie minach przechodniów, które zdradzały światowe obycie, a także niestety w hałasie i smrodzie ulic. Różnorodność była niemal przytłaczająca. Dziewczyna poczuła się trochę zagubiona, ale ogarnęła ją także fascynacja. Tu niewątpliwie tętniło życie, a to było drugie co odróżniało Bellago od Zooferii, W jej miasteczku życie płynęło, przeciekało przez palce, tkwiło w miejscu. Robiło przeróżne rzeczy, ale z pewnością nie tętniło. - Przepraszam - powiedział młody yuppie przeciskając się koło dziewczyny w pośpiechu. Podobnie jak inni podążał za swoimi sprawami. Poczuła się nagle tak, jakby uczestniczyła w sztuce, w której każdy przechodzień ma do odegrania znaną tylko sobie rolę. Jaka będzie jej rola tego jeszcze nie wiedziała. DYSKRETNE DOTKNIĘCIE MOCY Wnętrze lokalu Mormoranto było mroczne. Duża okrągła sala w kolorach śliwki i burgunda na dole przywodziła na myśl wizje artysty - narkomana. Okna zakryte były aksamitnymi kotarami. Lampy o surrealistycznych kształtach dawały skąpe światło. Schody prowadziły na górę do drugiego pomieszczenia o ogniście - czerwonych ścianach. Grube świece stały po jednej na każdym stoliku. Całości dopełniała przygniatająca, powolna, wyrażająca ból i rozpacz, muzyka. Kelnerzy ubrani byli w jakieś niby z grobu wyciągnięte ubrania w przydymionych barwach. Niekiedy pojawiały się demoniczne kapele grające na żywo. Choć akurat to określenie nie bardzo do nich pasowało. I oczywiście przychodziła tu niepowtarzalna klientela. Fascynaci ciemności, narkomani idealiści, mroczne oryginały, psychopaci gawędziarze. Ralf znajdował w Mormoranto odpowiadającą mu estetykę. To miejsce było też dla niego schronieniem przed nieustanną obecnością Karla. I nie tyle chciał się ukryć przed swoim opiekunem fizycznie, ile pragnął doświadczać w spokoju tej części swojej psychiki, którą tamten bezlitośnie w nim tępił. Podchodząc do swojego ulubionego stolika w rogu dolnej sali zobaczył na górze wysokiego mężczyznę o złotobrązowych, falistych włosach. Stał w długim jasnym płaszczu przy drewnianej barierce. Oczy wampira, błyszczące nawet z tej odległości jak dwa płomienie z pewnością go dostrzegły. Ralf podniósł rękę do góry w geście pozdrowienia, ale tamten nie odpowiedział. Chłopak nie spodziewał się, że Jugo zwróci na niego uwagę. Zajmował on miejsce na samym szczycie elity. Rozmawiał co najwyżej z Karlem. Młode wampiry całkowicie lekceważył. Jeżeli oczywiście miały szczęście i sprytnego opiekuna. Ralf bywał tu regularnie. Często obserwował wyniosłą postać stojącą w tym samym miejscu na górze, bez towarzystwa. Podopieczny Karla usiadł przy swoim stoliku. Zamówił Rozjaśniacza Umysłu. Po kilku łykach niebieskiego płynu pogrążył się w rozmyślaniach. Pewna sprawa coraz bardziej go niepokoiła. Nie był już w niczym dawnym człowiekiem. Obiecujący pracownik firmy umarł. I Ralf wcale nie tęsknił za jego życiem. Nic go też nie obchodziła rodzina, którą kiedyś miał. Nie wspominał o niej od czasu przemiany. Jednakże coraz częściej czuł niewytłumaczalną tęsknotę, która czyniła go przygnębionym. Kiedy razem z Karlem rzucali się w wir przeżyć, zabijania, zabawy, uczucie to na chwilę przycichało. Było ono jednak jak bicie serca zagłuszone muzyką. Kiedy instrumenty milkły okazywało się, że ono ciągle tam jest. Ralf położył dłoń na piersi. Zaśmiał się do siebie z tego porównania. Jego serce nie biło. Veda przeszła między stolikami szukając wolnego miejsca. Na dole go nie znalazła. Kostki wybrały bardzo interesujące miejsce. Wypadły cztery oczka więc weszła do czwartego lokalu, licząc od momentu rzutu, na swojej drodze. Spodobała jej się niesamowita atmosfera i mroczna muzyka. Lubiła t