Jaroslaw Grzedowicz Przespac Pieklo To bedzie noc po trudnej jawie, Ta konspiracja wyobrazni. Ma chleba smak i lekkosc wodki Lecz wybor by pozostac tu Potwierdza kazdy sen o palmach Sen przerwie nagle wejscie trzech Wysokich z gumy i zelaza Sprawdza nazwisko, sprawdza strach I zejsc rozkaza w dol po schodach Nic z soba zabrac nie pozwola Procz wspolczujacej twarzy strozaZbigniew Herbert "Odpowiedz" RONALF KANEN WOR 80C120 Kasta - Robotnik BLOK 215 POZIOM 70 BOKS 2112 T/IV Jedenasty dzien trzeciego miesiaca, swit. Kanen obudzil sie przed pobudka, zwiniety jak embrion pod swoim szarym, przetluszczonym kocem. Codziennie budzil sie o tej samej porze i nie otwierajac oczu wiedzial, ze lezy wcisniety w kat miedzy sciana a prycza, owiniety szczelnie pledem, z rekami obejmujacymi podciagniete pod brode kolana.Budzil sie i wiedzial, ze za chwile rozlegnie sie przerazliwy jazgot dzwonka, i ze bedzie mial dwadziescia sekund na wstanie z pryczy. "Wiedzial, ze rownoczesnie z dzwonkiem zostanie wlaczone swiatlo trzech jarzeniowek znajdujacych sie nad przepierzeniem jego i sasiedniego boksu, oraz ze trzeba sie bedzie przyzwyczaic do ich sinego, ostrego swiatla. Jedna z jarzeniowek mrugala w przykrym, przypadkowym rytmie. Mrugala przez caly dzien, i do tego tez trzeba sie bylo przyzwyczaic. Ryk dzwonka wyrzucil go z lozka. Kanen sturlal sie na podloge. Oslepiony jaskrawym swiatlem, ogluszony terkotem pobudki macal na slepo w poszukiwaniu kombinezonu i butow lezacych gdzies, poza zasiegiem reki. Jazgot urwal sie w chwili, gdy walczyl rozpaczliwie, zaplatany w rekawy i nogawki jednoczesciowego przyodziewku. Cisza, ktora zapadla w tym momencie; bylaby piekna, gdyby nie ryk kilkunasciorga dzieci i wrzask klotni z okolicznych boksow oraz brzek blyskajacej swietlowki i przerazliwy pisk jej startera. Zaczal sie nowy dzien. Kanen zaciagnal szarpnieciem oporny suwak i spojrzal na wyswietlacz licznika, znajdujacy sie nad drzwiami i polyskujacy obojetnie w swietle lamp. Wspolczynnik 4130. Dlaczego tak malo? Wczoraj bylo prawie cztery dwiescie. Scielac pospiesznie prycze, zrobil szybki rachunek sumienia. Niewydajna praca? No, taka jak zwykle. To nie to. Odszczekiwanie nadzorcy? Nic takiego mu znowu nie powiedzial. Zreszta, brat nadzorca ledwie sie trzymal na nogach i nic nie mogl pamietac. Ogolnie, za indywidualizm i brak entuzjazmu? Nic nowego. Nie to. Wszystko nie to. Zaraz... Nagle sobie przypomnial. Sala jadalna wczoraj wieczorem przy kolacji. Dlugi sznur mezczyzn, kobiet i dzieci w identycznych jasnobrazowych kombinezonach, drepczacy z wolna do okienka wzdluz blaszanych, pochlapanych zupa stolow, przy ktorych szczekajac lyzkami o miski konczyla jesc poprzednia zmiana. Szedl wolno, z nogi na noge, w kolejkowym rytmie, z lyzka wetknieta w kieszen na piersi kombinezonu i wystukujac swoim zwyczajem werbel brzegiem miski o dno kubka. Szuranie dziesiatkow butow, szczek lyzek, pomruk rozmow i pusty blaszany werbel ginacy w tym wszystkim. Smrod spalenizny i zapach pary. Glod wyzymajacy zoladek. I nagle ja zobaczyl. Siedziala w kucki przy wyjsciu. Dosc mloda kobieta w upiornie brudnym i podartym kombinezonie przyciskala do siebie dwojke calkowicie obojetnych dzieci i mamrotala jakas bezosobowa prosbe, jak litanie bez poczatku i konca. Pasozytka. Nic spelniajaca podstawowych obowiazkow. Ciezar. Zywy trup. Dziewiecset piecdziesiat punktow. Przy tysiacu dwustu wyrzucaja z boksu, wiec czytnik zawiesili jej na szyi. Cykal co jakis czas, jak zegar odliczajacy czas do eutanazji. Dno. Kanen wbil oczy w opatrzone czerwonym numerem plecy poprzednika. Nastepny... nastepny... Kiedy zjadl kolacje, nie bylo jej juz w jadalni. Siedziala na korytarzu, jak przedtem, zwinieta prawic w embrion, apatyczna i znieruchomiala. Wysunal z rekawa przydzial skladajacy sie z pieciu kwadratowych, gliniastych jak diabli kromek i rzucil jej na kolana. Odszedl pospiesznie, zeby nie widziec wodnistej wdziecznosci w ogromnych, podkrazonych oczach. Myslal, ze nikt go nie widzial, ale na zakrecie dopedzil go brat Danan. Musimy sobie pomagac - rzucil wesolo. Po czym zakapowal, skurwiel. Za taki bezmyslny altruizm trzeba placic. Ale szescdziesiat kilka punktow, skurczybyki! Tak czy inaczej, oznaczalo to sto trzydziesci kredytow pensji i racje zywnosciowe klasy C. No nic. Jeszcze nie musi siadac przed stolowka. Piec minut, przeznaczone na przygotowanie do wyjscia, wlasnie uplywalo i wrzaski zza przepierzenia osiagnely swoje apogeum. Za biala, polprzejrzysta sciana miotaly sie niewyrazne sylwetki. Za jedna Edna Ulfer ubierala i popedzala dwojke przerazliwie wyjacych dzieci, a za druga Ava Torke usilowala sciagnac z pryczy Olfego. Czwarta piec, wychodzic! Zgrzyt dziesiatkow odsuwanych drzwi zlal sie w jeden loskot. Korytarz zapelnil sie obciagnietymi w brazowe kombinezony zaspanymi ludzmi. Dreptali w dwoch rownych rzedach pod scianami. -Dobry dzien, bracie Kanen - odezwal sie radosnie Unden wynurzywszy sie z boksu naprzeciwko. -Taki jak kazdy inny - warknal Kanen. Unden przestraszyl sie i zamknal twarz. Jak co rano. Sniadanie. Znow jarzeniowe swiatlo dlugiej sali, blaszane stoly i drepczacy szereg ludzi do okienka. Szczek lyzek i melancholijny werbel brzegiem miski o kubek. -Nastepny! - warknela otyla siostra-szefowa, ubrana w brudnobialy kitel narzucony na rozdety kombinezon. Wyciagnieta po aprowizacyjny zeton pulchna dlon zawisla w powietrzu, rozcapierzona jak rozowa rozgwiazda. -Klasa C! - wrzasnela przez ramie w glab swojego pelnego kotlow i garow krolestwa. Klasa C, wiec tylko poltorej chochli glonowego szpinaku zamiast dwoch, tylko jeden kubek slodkawej lury, tylko cztery kromki rozsypujacego sie chleba zamiast pieciu. I trudno. Zycie toczy sie dalej. Czwarta trzydziesci - konczyc sniadanie. Potem zbiorka i winda. Trzydziesci nieruchomych twarzy oswietlonych przesuwajacymi sie swiatlami kolejnych poziomow. Jak co rano. Kanen stal scisniety w tloku patrzac w dol, miedzy nogawkami brazowych kombinezonow, na brudne linoleum podlogi, zeby nie widziec tych wszystkich apatycznych twarzy, obcych i znajomych do znudzenia zarazem. Platforma zatrzymala sie na parterze i mozna bylo przestac walczyc z sennoscia, mozna bylo ruszyc za swoim stadem. Na najnizszym poziomie nikt nie mieszkal, przynajmniej w stronach znanych Kanenowi. Byl przeznaczony do tego, zeby wyjsc z wlasciwej windy, przejsc po wlasciwych korytarzach, kierujac sie liniami we wlasciwych kolorach i trafic do wlasciwego wyjscia, we wlasciwym czasie. Petanie sie gdziekolwiek bez potrzeby bylo przestepstwem, bo naruszalo porzadek. Bylo tez marzeniem i skryta pasja Kanena. Idac swoim szlakiem spotykali inne grupy, codziennie zreszta te same, nalezace do ich kasty, a czasem i do innych. Wprawdzie tylko Rolnikow i Kalkulatorow, ale i tak byla to unikalna okazja, zeby zobaczyc, jak wygladaja ludzie z innych kast. Poza, oczywiscie, Obroncami. Tych mozna bylo spotkac wszedzie, ale nikt jakos nie mial watpliwosci jak wygladaja. Dwa skrzyzowania na lewo od windy mijali co rano taka grupe, na ktorej spotkanie Kanen czekal z niecierpliwoscia. Trzydziestka Kalkulatorow prowadzonych przez osobnika o fizjonomii wieprza, obleczonych w niebieskie kombinezony stawala na sasiednim korytarzu o czwartej trzydziesci dziewiec, zeby ich przepuscic, zgodnie z prawem drogi. Nie bylo w tym wydarzeniu nic szczegolnie ekscytujacego, do pewnego momentu, cztery miesiace temu, kiedy Kanen zobaczyl jedna Kalkulatorke. Zwrocil na nia uwage, kiedy pewnego ranka odpyskowala grupowemu, czy jak sie tam ow wieprz u nich nazywal. Od tego czasu zaczal ja obserwowac. Trzymala sie na uboczu grupy, pograzona w myslach i wygladalo na to, ze przynajmniej usiluje zachowywac sie inaczej niz wszyscy. Miala nie wiecej niz dwadziescia dwa lata, drobna budowe, szczupla twarz otoczona burza ciemnych wlosow, smagla cere i niebieski kombinezon Kalkulatora. Tyle o niej wiedzial. Musiala tez miec, podobnie jak on; mase klopotow za bezczelnosc i indywidualizm. Nie znal jej blizej niz jakiegokolwiek czlonka Wspolnoty mieszkajacego gdzie indziej, a zwlaszcza nalezacego do innej kasty, niemniej stala sie dla niego jedyna bliska osoba w calym tym zatloczonym mrowisku. Przynajmniej, dopoki nie poznal Keri i Aetena, a takze Weita i Tockego. Po prostu, przyzwyczail sie, ze kiedy mijali korytarz dwadziescia dziewiec, mogl przez osiem, dziesiec sekund patrzec na jej drobna figurke przylepiona do sciany. Kiedys, kiedy spojrzala na niego, wyszczerzyl zeby w najmniej glupawym ze swoich usmiechow i skinal jej glowa. Usmiechnela sie szeroko i pomachala mu reka. Przy odrobinie dobrej woli mozna to bylo wziac za probe kontaktu poza kastami, co kosztowaloby oboje co najmniej po dwiescie punktow. Na mysl, ze mogl ja tym wpedzic w niezle tarapaty, zrobilo mu sie zimno i najsurowiej zakazal sobie na przyszlosc podobnych wybrykow. Jednak te pare sekund codziennie, kiedy ja widywal, stalo sie jedynym momentem dnia, na ktory warto bylo czekac. Doszli wreszcie do korytarza dwadziescia dziewiec. Grupa Kalkulatorow stala na swoim miejscu, ale jego malej, ciemnowlosej dziewczyny miedzy nimi nie bylo. Przebiegl rozpaczliwie wzrokiem po ich twarzach, ale nie bylo watpliwosci. Dziewczyna zniknela. Zrobilo mu sie jakos pusto i poczul jak bardzo jest samotny w zatloczonym korytarzu. Powlokl sie dalej, zachodzac w glowe co sie moglo stac, i usilujac poskromic idiotyczna chec do odwracania sie. Mogla sie oczywiscie rozchorowac i zostac w boksie ograniczajac prace do sprzatniecia korytarza, w tym wypadku jutro, najdalej pojutrze pojawilaby sie znowu. To jednak zdarzalo sie rzadko. Mogla tez zostac przeniesiona na inny odcinek, do innej grupy, albo do diabla, do innego bloku i tego obawial sie najbardziej. Wystarczyloby, zeby znalazla sie w grupie przechodzacej tym korytarzem dwie minuty pozniej, a nie zobaczyliby sie juz wiecej. Zreszta tak czy owak, nie mialo to wlasciwie zadnego znaczenia. Kobieta z innej kasty byla dla niego niedostepna jak senne marzenie. Pograzony w ponurych medytacjach, ocknal sie w komorze wyjsciowej. Na widok dwoch olbrzymich Obroncow ubranych w biale, plastykowe zbroje, przestraszyl sie zupelnie odruchowo, po chwili jednak opanowala go calkowita apatia. Obroncy przeszukiwali ich obojetnie i rutynowo. Podchodzac spojrzal w biala kanciasta maske helmu, i zobaczyl swoje odbicie w czarnych goglach. Nuda, spokoj i rutyna. Stanac na zoltej linii. Podwojne uderzenie nad lokciami wyrzucajace rece w gore. Dwa lekkie kopniaki w wewnetrzne strony lydek rozstawiajace nogi na wlasciwa szerokosc, pchniecie miedzy lopatki przybijajace dlonie do sciany. Potem dlonie w grubych rekawicach przebiegajace po ciele. W porzadku. Nastepny. Rutyna i spokoj. Nuda. Ergonomiczne rekojesci neuronowych biczow sterczace spokojnie z kabur na biodrach i obojetne, plastykowe maski helmow. Rozlegl sie trzask ogromnych rygli; zewnetrzne wrota turkocac uniosly sie w gore. Bylo juz prawie jasno, z szarego nieba mzyl drobny deszczyk. Kanen postawil kolnierz waciaka, wepchnal rece w kieszenie i wyszedl, stapajac ostroznie w gliniastym blocie. Olbrzymia bryla czwartej termitiery pietrzyla sie na nim, oswietlona tylko rzedami skierowanych w dol niebieskich, punktowych reflektorow. Kawalek dalej, grupa Rolnikow w zielonych kombinezonach maszerowala smetnie po nierownym chodniku. Gdzies w oddali terkotal helikopter Obroncow. Dwoch walesalo sie bez celu przy wyjsciu, a ich biale pancerze lsnily lekko w porannej mzawce. Przy nastepnych wrotach stal plaski, kwadratowy transporter i czterech Obroncow, ktorzy na cos czekali. Kanen przecisnal sie na bok grupy i stanal na chwiejacej sie plycie chodnika, na ktorej bylo troche mniej blota niz gdzie indziej. Mzylo, autobusu nie bylo widac. Obroncy przy sasiednim wyjsciu stali dalej, w sobie tylko wiadomym celu. Kanen marzyl o tym, zeby moc slyszec ich tajemnicze rozmowy, prowadzone przez interkom od helmu do helmu przez wszystkie korytarze i sektory. Drugie wyjscie zaterkotalo i jego wrota uniosly sie do gory. Z wnetrza wyszli dwaj Obroncy prowadzac miedzy soba jakas drobna sylwetke ubrana w niebieski kombinezon kalkulatora. Kanen poczul lodowaty strumyczek sciekajacy w dol po kregoslupie. Zobaczyl drobna figurke mniejsza prawie o polowe od kazdego z Obroncow, wspinajaca sie po trzech metalowych schodkach do tylnego wlazu. Ujrzal jeszcze pochylona glowe zakryta dlugimi, ciemnymi wlosami i ruszyl w tamta strone jak lunatyk. Obronca uslyszal kroki na chodniku i odwrocil do niego obojetna, plastykowa maske. -Zjezdzaj stad petaku - zatrzeszczalo w glosniku. Kanen stanal patrzac, jak dwie biale kukly wskakuja do transportera. Wlaz z wizgiem zamknal sie za nimi. Obronca zrobil krok w strone Kanena i raptem pchnal go w ramie. -Powiedzialem spieprzaj, no ruszaj sie... gluchy jestes? Kanen polecial ze dwa kroki do tylu i wdepnal w kaluze, ale stal. Transporter zaszumial, uniosl sie do gory, zapalajac dwa skierowane w dol reflektory. Czerwony i niebieski. Zaklekotal plastyk kabury i przedstawiciel wladzy znow zwrocil sie w strone Kanena, ale tym razem mial w reku neuronowy bicz. Krotka lsniaca rurka zakonczona czarna rekojescia kolysala sie niedbale zaczepiona nylonowa petla o potezny nadgarstek. -Mam ci pomoc? - zagrzechotalo za czarna, metalowa kratka glosnika. Rozlegl sie syk wyladowania, ktore na ulamek sekundy polaczylo udo Kanena z glowica bicza. Poczul eksplozje ognia zamieniajaca wszystkie nerwy uda w rozpalone druty. Do niczego niepodobny skrzek wydarl mu sie z pomiedzy scisnietych skurczem szczek. Zobaczyl snop czerwonych iskier, a potem wlasna dlon wcisnieta w bloto i zorientowal sie ze wpol lezy na chodniku. Wszystko trwalo ulamek sekundy. Transporter byl juz wysoko. Przechylil sie i zniknal w gorze. Kanen podciagnal kolana i zaczal sie opornie podnosic. -Ach, nasz brat sie potknal - zauwazyl drugi Obronca z prawdziwa troska w glosie. Kanen stanal ostroznie na porazonej nodze usilujac usunac przynajmniej skurcze chwytajace go od biodra po stope. Calo udo rwalo, tak, jakby ktos wypruwal z niego nerwy. Pomyslal, ze dobrze by bylo miec teraz spawarke. Albo lepiej palnik. Ee... nic z tego. Obronca zlamalby mu kark jednym uderzeniem, zanim by zdazyl doskoczyc. Odwrocil sie i pokustykal z powrotem do grupy. Obroncy dali mu spokoj. Tamci upychali sie wlasnie w budzie autobusu. Grupowy uslyszal kroki Kanena i odwrocil sie gwaltownie. -Gdzie sie szwendasz! - syknal mu wsciekle prosto w twarz. Zrenice mial drobne jak glowki zapalek i dyszal z nienawiscia. Mial nieswiezy oddech. Kanen patrzyl mu w twarz z obojetnoscia cegly. Teraz juz guzik go to wszystko obchodzilo. Asanen podyszal jeszcze chwile, po czym opanowal sie z najwyzszym trudem. -Pilnuj sie, bracie Kanen - wycedzil zimno. - W tej grupie jest niewielu takich jak ty. -Nie watpie - rzekl Kanen. - Za to jest wielu takich jak ty. -Ktoregos dnia powiesz o jedno slowo za duzo. Od dawna mam cie na oku. Zarabiasz sobie na poziom specjalny. -Co ty powiesz - zauwazyl Kanen zmeczonym tonem i odwrocil sie, wchodzac na schodki autobusu. Autobus byl pancerny, z oknami zabezpieczonymi stalowa siatka - dla ochrony przed Hejterami, ktorych zdziczale bandy wloczyly sie po pustkowiach mordujac kazdego, kto im sie nawinal. Od tego tez byli Obroncy. Kanenowi bylo wszystko jedno. Stal stloczony miedzy cuchnacymi potem, smarem oraz plesnia workami drelichowych kurtek i patrzyl tepo przed siebie. O niczym nie myslal, nie byl pograzony w rozpaczy. To mialo przyjsc pozniej. Jak bol z ran w wypadku, ktory naprawde czuje sie dopiero pozniej, gdy szok juz minie. Zdarzylo mu sie juz widziec stezale twarze ludzi ktorzy utracili to czym zyli i ktorym jest juz wszystko jedno. Widywal takie twarze kazdej jesieni, kiedy zabierano dzieci konczace trzeci rok zycia na poziom edukacyjny. Wlasciwie sie nie znali. Patrzyli na siebie czasem i to wszystko. Nie zamienili ani jednego slowa. Nic o niej nie wiedzial. Absolutnie nic. Kochal ja. Chcialby tylko moc co rano na nia popatrzec. Przez dziesiec sekund. Nic wiecej. Ale nie, musieli mu ja zabrac. Koniec. Nie ma jej. Czlowiek, ktorego oni zabieraja praktycznie umiera. Byc moze, ona nawet stamtad wroci, ale to bedzie juz ktos inny. Ta, na ktora spogladal co rano, odeszla. Poczul cos, czego nie czul od wielu lat: zapiekly do oczy. Poczul skurcz w gardle. Trzymaj sie Kanen. Trzymaj sie przyjacielu. Nic, absolutnie nic nie mozesz zrobic. Najwyzej mozesz im to zapamietac. Jeszcze te jedna rzecz. Zapamietac do lepszych czasow. Marna pociecha. Jednak mu dopiekli. Nie przypuszczal, ze ma jeszcze taki slaby punkt, w ktory mozna uderzyc. Mozna, okazuje sie, i to latwo. Prawie ze go zlamali i to niechcacy. Tak dziala Wspolnota. Nieskonczona jest skutecznosc Mechanizmu. Niezbadana jest madrosc mrowiska. Tako rzeklem ja, mrowka. Jedno z ziarenek piasku tworzacych piramide. Po co? Mysli przetaczaly mu sie po glowie bezwladnie jak puste beczki. Nie chcial myslec. Chcial spac. Zwinac sie w jak najciasniejszy klebek, nakryc kocem po glowe i uciec od tego wszystkiego w sen tak gleboki, ze niedostepny dla niczego z zewnatrz. I juz sie nie budzic. Albo lepiej, obudzic sie w jakims lepszym swiecie. Sen byl jego specjalnoscia. Zasypial w ciagu kilkunastu sekund, w ostrym swietle jarzeniowek, przy wtorze wrzaskow zycia rodzinnego z okolicy. Zapadal w sen jak w studnie, bladzac wsrod niezwykle plastycznych obrazow i wizji. A potem go budzili. Ciekawe, ze im bylo gorzej, tym bardziej chcialo mu sie spac. Na razie byl otumaniony. Marionetka bez sznurkow. Po prostu patrzyl przed siebie, a w glowie przelewal mu sie informacyjny belkot. Kiedy przyjechali na miejsce, wysiadl ze wszystkimi na wielkiej, ciagnacej sie po horyzont rowninie pokrytej rozjezdzonym, gliniastym blotem, z barakami ciagnacymi sie calymi kilometrami, klekotem maszyn i belkotliwym mamlaniem wielkich betoniarek. Wszystko bylo zardzewiale i pokryte plamami betonu. Wszedzie mrowili sie ludzie w jednakowych, brazowych kombinezonach, szczekaly lopaty i lomotaly dzwigi. Budowano nowa Termitiere. Kanen dreptal ze wszystkimi, patrzac tepo przed siebie. Milczac, zalozyl na twarz kwadratowa maske z blachy i olowiowego szkla i zaczal jak co dzien pelznac wsrod stalowej pajeczyny rusztowan, spawajac podawane mu przez dzwig prety. Nie odzywal sie do nikogo, ani nie przerywal pracy wpatrzony w swoje prywatne, kopcace i sypiace iskrami slonce. Przestawal tylko wtedy, kiedy obwodowym traktem przejezdzal woz patrolowy. Kanciasty i przysadzisty, bez widocznych szyb ani drzwi, koloru okopconej blachy, toczyl sie wolno, kolyszac na wielkich zlobionych kolach, wyjac silnikiem na niskim biegu. Kanen unosil glowe i odprowadzal go wzrokiem, na szczescie przez swoja ochronna maske. Potem znowu zapalal strumien syczacego piekla i pochylal sie do pracy. Milczac zjadl obiad i znowu wrocil do spawania. Pret po precie, katownik po katowniku, budowal takie samo pieklo, jak swoje wlasne. Dla przyszlych pokolen. Pod wieczor, kiedy polmrok zgestnial i rozleglo sie wycie syren, zaczeto wylazic spomiedzy rusztowan oraz blokow betonu. Nastepnie ruszano grzeznac gumiakami w rzadkim gliniastym blocie w kierunku zardzewialych blaszanych barakow, zeby zdac sprzet i zazyc rzadkiego luksusu prysznicu. Kanen na dobre ocknal sie dopiero w prowizorycznej lazni, gdzie znalazl go Yeat. Stal wlasnie pod anemicznym strumyczkiem lodowatej wody o metalicznym posmaku, ciurkajacym z zardzewialej rury, kiedy Yeat przepchnal sie do niego, w nagim namydlonym tlumie i stanal pod sasiednim prysznicem. -Czesc - mruknal - Dzisiaj jest spotkanie u Aetena. Dasz rade? -Mhm - mruknal Kanen, unoszac glowe ku leniwym strumyczkom zimna i usilujac zdrapac zeskorupiala gline przynajmniej z twarzy. - Sprobuje. Zobacze czy sie da. Ale maja na mnie oko. -Kto? -Grupowy, nadzorca, starszy sektora, wymien kogos, kto ci przyjdzie do glowy, a na pewno ma na mnie oko. Caly swiat. -Odbilo ci juz? -A dlaczego mialbym byc wyjatkiem? -Niedlugo powiesz, ze masz wszystko w dupie. -Mam wszystko w dupie. -Witaj wsrod wspolwyznawcow. Widziales starego Finwena? -Nie. Juz trzy dni go nie widzialem. -No, to juz go chyba nie zobaczysz. Podobno zachorowal. -Zachorowal? -No, na szklice. To by bylo po starym Finwenie? -Cholera, szkoda - zmartwil sie Kanen. - Drani jakos to dziadostwo nie rusza. Jego dotad nic nigdy nie zmoglo. -Ale tym razem sie nie wymiga. Na szklice nie ma mocnych. -Konczyc! - wydarl sie nadzorca. - Druga grupa, przygotowac sie! -Czesc! - syknal Yeat. - Przyjdz dzisiaj. Po kolacji. -Czesc. Przyjde. Kanen wcisnal sie do zatloczonego autobusu i przepchal do sciany. Dzgajac wsciekle lokciami, zrobil sobie troche miejsca i przykucnal obejmujac kolana dlonmi szedl droga. Bylo cieplo, gladki asfalt uginal sie sprezyscie pod nogami. Slonce przedzieralo sie przez galezie sosen znaczac na drodze zlocista mozaike. Szumiacy, sosnowy las ciagnal sie po obu stronach szosy - wiedzial, ze to jest las, i wiedzial ze to sosny, choc nigdy czegos takiego nie widzial. Szedl z rekoma w kieszeniach, nie wiedzac dokad, i nic go to nie obchodzilo. Nie chodzi o to, zeby dojsc, jezeli mozna po prostu isc. Jak dojdziesz, to zobaczysz gdzie. Pachniala zywica. Nie musial isc - mogl sie zatrzymac, ale nie musial sie zatrzymywac - mogl isc. Zapachnialo dymem i Kanen wyszedl na wiatrolom otwierajacy sie po prawej stronie drogi. Posrod malin i mchu plonelo z trzaskiem ognisko, a dym owiewal pogiety kociolek wiszacy na przelozonym przez palak dragu. Kanen stanal (bo wcale nie musial isc dalej) wiec zrobili mu miejsce, a on usiadl. Jeden z trzech nieznajomych wyciagnal reke i podal mu parujacy aluminiowy kubek. Nie odzywali sie. Trzaskal ogien, a w oddali wolala kukulka. Bylo cicho grupowy kopnal go po raz drugi. Kanen otworzyl oczy. -Tu nie sypialnia. Miejsce se znalazl. Wypieprzaj z wozu, ale juz! Kanen wstal z wysilkiem. Pociemnialo mu w oczach. Chwycil sie framugi i wyszedl z autobusu. Bylo zimno. Wilgotny wiatr przewiewal go na wylot. Dolaczyl do grupy (przez cale zycie, musial dolaczac do grupy, ot co) po czym powtorzyli caly poranny rytual wyjscia, tylko w odwrotnej kolejnosci. Po dojsciu do swojego boksu Kanen zdjal watowana kurtke i rozpial nieprzepisowo kombinezon pod szyja. Nastepnie zasunal drzwi boksu (jak przystalo na aspolecznego wyrodka) i usiadl na pryczy. Grupowy otworzyl drzwi i zwymyslal go, po czym zablokowal drzwi na stale i wlepil mu karne sprzatniecie korytarza (jak to bylo w zwyczaju w stosunku do aspolecznych wyrodkow). Wieczor przebiegal normalnie. Po kolacji, na ktora zlozyly sie cztery kromki chleba, odrobina margaryny i kawalek sztucznego sera z kubkiem zalatujacej bromem i jakimis srodkami farmakologicznymi kawy, wydano wyplate. Kanen otrzymal uposazenie wedlug aktualnie obowiazujacej go klasy C, to znaczy sto trzydziesci kredytow. Zaplacil siedemdziesiat kredytow (skladka zywnosciowa) plus dziesiec kredytow (fundusz lokalowy) oraz dziesiec kredytow dobrowolnej skladki na Fundusz Rozwojowy. Po oddaniu Ulferowi osmiu kredytow dlugu, pozostalo mu trzydziesci dwa. Po dluzszym namysle kupil jeszcze butelke syntetycznego alkoholu (dziesiec kredytow) i paczke papierosow "Termity" (dwa kredyty) po czym ruszyl do boksu. Postawil butelke na stoliku i otworzyl paczke papierosow. Do palenia nadawalo sie szesnascie, trzy mogly dostarczyc tytoniu na skrety, jeden nie nadawal sie do niczego. Kanen usiadl na pryczy, splotl dlonie i zwiesil je miedzy kolanami. Konczyl sie dzien. Jeszcze pare godzin wytchnienia i przyjdzie nastepny. Identyczny. A po nim jeszcze jeden i tak do konca. Co bys nie zrobil, nie bedzie od tego ucieczki. Nie bedzie ucieczki od tego obskurnego boksu, mrugajacej jarzeniowki ani od tego czasu przed snem, kiedy mozna tylko siedziec na pryczy i czekac. Nie bedzie ucieczki od samotnosci, od tego wrzeszczacego i kotlujacego sie dookola tlumu, od strachu i od czekania. Ktoregos wieczora przyjda po niego i wtedy czekanie sie skonczy. Wyjda z windy, polyskujac bialymi ochraniaczami, ze skrzypieniem podeszew, w naglej, przerazonej ciszy i rusza srodkiem korytarza. Ludzie beda sie odwracac, beda sie robili niewidzialni i przezroczysci. Beda sie chowac, uciekac, nie ruszajac sie z miejsca. A oni przyjda po niego. Wtedy wszystko skonczy sie szybko. Zabiora go gdzies na dol, na Poziom Specjalny, gdzie leczy sie nieprzystosowanych. Leczy sie praca w kopalni, biciem, glodem, neuronowymi biczami, karcerem, przemowieniami, krzykiem, strachem, tyfusem, czerwonka i szklica. Tu przynajmniej nie bija, nie ma karceru i tyfusu. Szklica jest wszedzie. Codziennie ktos znika, a asenizatorzy wynosza do zsypu czarny, nieksztaltny worek. Matula epidemia. W niej ostatnia nadzieja. Moze zaniknie ci oczy, zanim dorwa cie Obroncy. Poziom Specjalny... ona byla taka mala... bezbronna. Poziom Specjalny. Westchnal. Na to jest tylko jedno lekarstwo, Kanen, i zazyj je zanim nie bedzie za pozno. Butelka stala na stoliku. Siegnal po nia, odbil szybkim desperackim ruchem, ale jakos nie pekla. Mozolnie zdjal nakretke. Siegnal po plastykowy kubek, ale nie zdazyl sie napic. Charkot glosnika postawil go na nogi, zanim jeszcze pojal, co sie stalo. -NATYCHMIAST ZBIORKA NA KORYTARZU! ZOSTAWIC WSZYSTKO I WYCHODZIC! Slodki Boze! Co sie dzieje?! Inspekcja? Absurd! O tej porze? Obroncy? Rewizja? Selekcja? Boze, co jest? Jak rewizja, to koniec. Zachowujac spokoj wyszedl na korytarz, i zajal miejsce w podwojnym szeregu, jak rano. Twarze wokol byly przerazone i nie mniej zglupiale od jego wlasnej. -UWAGA! W DNIU DZISIEJSZYM, SPOTKALO WAS ZASZCZYTNE WYROZNIENIE. BRAT OPIEKUN POSTANOWIL NAGRODZIC WASZA OFIARNA PRACE DLA DOBRA WSPOLNOTY I URZADZIL DLA WAS IGRZYSKA. ZACHOWUJAC SPOKOJ UDAJCIE SIE DO HALI ROZRYWKOWEJ. Kanen oparl sie plecami o drzwi i wypuscil z pluc powietrze. Poczul, ze trzesie nim histeryczny chichot. Igrzyska! Ludzie w korytarzu wygladali jakby im sie lepiej na swiecie zrobilo. Usmiechnelo sie do nich szczescie. Igrzyska! To ci niespodzianka, bracie! Pamietaja o nas - Igrzyska zrobili. Byles ostatnio w cyrku? Ten rudy, myslalem ze skonam! Hala Rozrywkowa Cyrku byla zalana swiatlem reflektorow i szczelnie wypelniona wrzeszczacym, brazowym tlumem. Mogla pomiescic jakies piec tysiecy osob. Przeszli scisnieci miedzy dwoma rzedami Obroncow z neuronowymi biczami w rekach i zostali poddani po kolei trzem rewizjom: przy wejsciu do Hali, w drodze i przy wejsciu do sektora. Odbierano bezlitosnie alkohol i przeszukiwano kombinezony - miedzy zwolennikami roznych Gladiatorow czesto, gesto dochodzilo do bijatyk. Nastepnie, spychany, szamoczacy sie i poszturchiwany tlum wtlaczano w rzedy plastykowych lawek. Kanen poddal sie tej calej procedurze biernie i w koncu zasiadl na niewygodnej plastykowej listwie scisniety miedzy sasiadami. Po pietnastu minutach Hala byla pelna do ostatniego miejsca. (Brat Opiekun bardzo dbal o odpowiednia frekwencje). Igrzyska sa wlasciwie jedyna forma rozrywki nizszych Kast (wyjawszy filmy wychowawcze) i dlatego nie trzeba do nich nikogo zmuszac lub zachecac. Sa obowiazkowe wlasciwie tylko dla porzadku. Lubia je wszyscy. Kanen ich nie znosil. Zapalono punktowy reflektor i skierowano go na balkon obwieszony czarno-czerwonymi flagami Wspolnoty. Tlum zamilkl w naboznym milczeniu, az na balkonie, pomiedzy szeregami Obroncow, pojawila sie sylwetka ubranego w bialy uniform, lysego jak pieczarka faceta. Biale indywiduum wznosilo reke i w tlumie wybuchal wrzask dzikiego entuzjazmu. W tym momencie nalezy otworzyc szeroko usta. To robi odpowiednie wrazenie. Po bardzo krotkim przemowieniu (dwadziescia dwie minuty), przerywanym nieregularnie choralnymi, absolutnie nie pozwalajacymi zasnac okrzykami, oswietlenie przygaslo. Palily sie tylko jaskrawe reflektory oswietlajace okragla arene. Potem zagrala halasliwa, entuzjastyczna, podniosla, zupelnie nie do przyjecia muzyka, i otwarto wrota. Tlum oszalal. Nieartykulowane skandowanie, zwielokrotnione echem wysoko sklepionej Hali brzmialo jak odglosy wszystkich piekiel, a Gladiatorzy szli pomiedzy szpalerami Obroncow unoszac laskawie potezne lapy. Wyszli na arene i staneli szeregiem. Wysocy, przystojni, wspaniali. Nie mieli kombinezonow. Mieli miekkie, wysoko sznurowane buty, czarne spodnie i skorzane paski na przegubach. Na glowach nosili czarne kaptury z otworami na oczy. Przepasani byli szarfami w rozmaitych kolorach i o te kolory kibice wszczynali burdy, co bylo, zdaniem Kanena zupelnym juz zawracaniem glowy, bo poza nimi Gladiatorzy nie roznili sie pod zadnym wzgledem. Pewnie sie tymi szarfami wymieniali. Gladiatorzy mieli po dwa metry wzrostu i okolo stu kilogramow wagi. Symbolizowali Dobro. Czy moze byc cos bardziej emocjonujacego niz walka? I cos bardziej fascynujacego, niz walka dobra ze zlem? W pierwszej rundzie zlo reprezentowalo trzech schwytanych niedawno Hejterow. Byli odrazajacy. Niechlujni. Zadnych schludnych kombinezonow, takich-samych-dla-wszystkich. Mieli obszarpane motocyklowe stroje. Jakies powyciagane Bog wie skad skorzane kurtki. Jakies wysokie, spinane buty, czesci umundurowania Obroncow, cwieki, lancuchy, metalowe odznaki, odrazajace barwne symbole: czaszki, blyskawice, orle skrzydla, demony, plomienie. Zadnej dyscypliny i organizacji. Zadnej wladzy i kontroli. To Uciekinierzy, mordercy wyjecie z pod prawa, dzicy zwyrodnialcy - Hejterzy. Ohyda. Mieli okolo stu szescdziesieciu-siedemdziesieciu centymetrow wzrostu i okolo szescdziesieciu kilogramow wagi. Nie zabito ich jak innych. Dano im jesc. Nie zabrano cudacznych, blazenskich strojow. Nawet nie ogolono glow, a teraz zdjeto kajdanki. Pozwolono walczyc. Po jednym. Na arenie zostalo ich dwoch. Gladiator i Hejter. No i spiker, obok, w plastykowej budce. -Jak sie nazywa nasz bohater? -Tornen - zgrzytnal stalowym glosem zamaskowany osobnik. -Uwaga, bracia: Tornen. Wszyscy go znacie. Tornen-Blyskawica stanie dzis w obronie Sprawiedliwosci i Wspolnoty. - A ty, jak sie nazywasz? -Bjorve, gnojku. Zapamietaj... - przerazliwy pisk mikrofonow. -To imie straciles, kiedy uciekles, zdrajco. Pytam jak cie tamci nazywali. -Nazywali mnie Bjorve. To moje imie. Nie ty mi je dales i nie ty zabierzesz. -Patrzcie bracia, jaki hardy. Cieszysz sie, ze wrociles do Wspolnoty? (Smiechy. Tak, bo to byl dowcip.) Zadeto w traby. Uderzono w bebny. Wrzasnieto. Zaczelo sie. Hejter w porownaniu z Gladiatorem byl naprawde maly. Za to naprawde zawziety. Nie mial zadnych zludzen, ale rzeczywiscie postanowil walczyc. Gladiator natomiast chcial sie pobawic. Po prostu, pobawic sie z chudym chloptysiem, ktorego mu postawili i rozgrzac troche przed prawdziwa walka, kiedy dadza mu jakiegos godniejszego przeciwnika. Trzeci z tych oberwancow bylby niezly. Najwiekszy i najostrzejszy. Podobno mieli klopoty, jak go brali. Tamta walka bedzie na noze, a Tornen uznawal tylko taka walke. Prawdziwa byla tylko wtedy, gdy czul ciezka klinge bojowego noza w dloni. I tylko na smierc i zycie. Sportowe, prawie bezkrwawe pojedynki z innymi Gladiatorami go nie podniecaly. Tornen uwielbial zabijac i robil to finezyjnie. Wszyscy w Hali to wiedzieli i uwielbiali go. Kanen go nienawidzil. Tornen bawil sie. Podskakiwal rytmicznie po arenie, przepuszczajac wsciekle ataki Hejtera pod pacha, posylajac go na bariere pod lekkim napieciem, podcinajac mu nogi. Publicznosc bawila sie swietnie. Kanen byl wsciekly. Zawsze mial nadzieje, ze znajdzie sie ktos, kto zalatwi ktoregos z tych wielkich, wypasionych bydlakow. Nigdy sie to jakos nie zdarzylo. Gladiator zachowywal sie jak baletnica, mizdrzyl sie kokieteryjnie do przeciwnika, wyginal ponetne biodro, posylal mu calusy. Publicznosc wyla. W innym przypadku Tornen nie zapomnialby o obronie. Jednak byl zbyt zajety blaznowaniem i kompletnie zlekcewazyl Hejtera. Bjorve wypatrzyl odpowiedni moment i z calej sily grzmotnal Tornena kopniakiem miedzy nogi. Publicznosc zamarla ze zgrozy i porwala sie z miejsc. Kanen omal nie wrzasnal z radosci. Pomyslal, ze powinien zaczac skandowac: "Bjorve!" Coz, powinien tak zrobic. Natychmiast sam by sie znalazl na arenie. Kazdy inny czlowiek na miejscu Gladiatora skrecalby sie z bolu na ziemi co najmniej przez kilka minut. Ale nie Tornen-Blyskawica. Skurczyl sie wprawdzie, ale zmiotl przeciwnika z drogi poteznym ciosem zadanym na odlew, podszedl do bariery (natychmiast wylaczono napiecie) i oparl o nia oddychajac chrapliwie. Bjorve usilowal stanac na nogi, ale zataczal sie i przewracal. W koncu wstal i uniosl piesci. Z prawego ucha potoczyla mu sie purpurowa smuzka, polyskujac w swietle jupiterow. Tornen odzyskal juz wladze w nogach i czekal na niego. Opanowala go furia. Dalej potoczylo sie juz szybko, chociaz Hejter Bjorve walczyl do konca. Gladiator dwoma uderzeniami roztracil jego uniesione piesci i w ciagu dwoch sekund zadal szesc blyskawicznych ciosow. W splot sloneczny - pozbawiajac oddechu, w obojczyk - lamiac go, w najnizsze zebro, w nasade nosa, dwa w wezly chlonne pod uszami. Bjorve stal przez ten nieskonczony, wieczny moment, miotany ciosami jak szmaciany pajacyk. Tornen plynnym, baletowym ruchem obrocil sie na lewej nodze, pieta drugiej trafiajac przeciwnika pod ucho i zmiatajac go pod bariere areny jak mokra szmate. Potem przykleknal, opierajac mu kolano miedzy lopatkami i chwycil oburacz za wlosy. Wiwatujacy tlum zamilkl w napietym oczekiwaniu. Kanen odwrocil wzrok. Trzy rzedy za nim mloda kobieta o falujacych blond wlosach siedziala, wpatrujac sie w arene z wyrazem fascynacji w szeroko otwartych oczach, i wolniutko wodzila koniuszkiem jezyka po wardze rozchylonych w drapieznym usmiechu ust. Jakby zlizywala z nich krew. Zrobilo mi sie niedobrze. Spojrzal na arene. Gladiator poprawil kolano przyduszajace hejtera do ziemi i raptem szarpnal szarpnal szarpnal... Bjorve zatrzepotal w drgawkach. Jego niemozliwie uniesiona twarz byla papierowo blada. Z roztwartych ust pociekl strumien krwi i chlusnal na arene. Czy moze byc cos bardziej emocjonujacego niz walka? I cos bardziej fascynujacego niz walka dobra ze zlem? Zwlaszcza, gdy dobro zawsze zwycieza? Tlum ryknal. Eksplodowal histerycznym wrzaskiem entuzjazmu. Potem spiker mowil jeszcze cos, cos oglaszal i wynosil Tornena - obronce Wspolnoty pod niebiosa, ale Kanen tego nie slyszal. "To ty tam lezysz", pomyslal. "Za kazdym razem umiera jakas czesc twojej istoty. Jakis kawalek ciebie zdycha tam, twarza w brudnym piachu. Drga ze skreconym karkiem w kaluzy wlasnej krwi i rzygowin. Krew z twojej krwi - wolny czlowiek." Bjorve - Hejter skonal. Ogloszono chwile przerwy i znow zagrala orkiestra, a dwaj asenizatorzy rozwineli czarny, foliowy worek, wturlali do niego Hejtera i zaciagneli suwak. Nastepnie juz jako lsniacy pakunek wrzucili na wozek i wywiezli. Arene posypano swiezym piaskiem i zaczelo sie na nowo. Wprowadzono nastepnego Hejtera, polzywego ze strachu dzieciaka, ktory szarpal sie i usilowal uciekac przez podlaczona do pradu bariere areny. Zapowiadalo sie na swietna rozrywke, ale Kanen mial juz tego serdecznie dosyc. Wstal i przepychajac sie miedzy rzedami zatloczonych lawek ruszyl do przejscia miedzy sektorami, az dotarl do kordonu Obroncow. -Dokad? Na miejsce! - szczeknal glosnik helmu. Obronca stukal rytmicznie koncem neuronowego bicza w otwarta dlon. Byl wyraznie znudzony. -Musze wyjsc do ustepu - zaczal Kanen i gwaltownie nabral oddechu, poniewaz koniec bicza wbil sie w jego dolek. -...estem...ory - wystekal. -Tylko migiem - powiedzial znudzonym glosem Obronca. - Za dwie minuty widze cie tu z powrotem, nie tak? - To ostatnie mialo byc jakims pytaniem, bo obleczony w plastyk stroz bezpieczenstwa wyraznie oczekiwal odpowiedzi. -Tak, oczywiscie - zapewnil z calym uczuciem Kanen. Ruszyl pod gore, popychany i poszturchiwany biczami az dotarl do wyjscia. Zagadniety Obronca mruknal cos i odszedl. Moze byl po prostu niesmialy. Wszedl do sluzbowki, skad wyjrzal jakis wyzszy ranga. -Czego? - warknal i spojrzal do wnetrza, w ktorym przechowywano zakwestionowany alkohol, a wlasciwie jego resztki. -Dzie sie petasz? -Jestem chory, musze wyjsc - wyznal Kanen. -A, wypierdzielaj - podniosl glos. - E, trzysta dziesiec, wez idz z nim. Pojawil sie ogromny nawet jak na Obronce drab i klnac zawziecie pchnal Kanena w ramie. Mial poobijane ochraniacze. -Juz, ruszaj sie, bo mnie opija. Na korytarzu skandowanie tlumu dochodzilo z daleka, jako przytlumiony loskot, zwielokrotniony echem. Bylo pusto, nienaturalnie pusto, jezeli nie Uczyc grup Obroncow stojacych to tu, to tam lub petajacych sie bez celu. Obroncy. Biale kwadratowe sylwetki, tkwiace jak posagi przy wylotach korytarzy i windach. Pod sciana ktos stal oparty na wyciagnietych rekach, ledwo widoczny zza opietych plastykowymi zbrojami plecow. Rozlegl sie krzyk i Kanen spojrzal w tamta strone w sam raz, aby zobaczyc blyskawiczny ruch jednego ze straznikow i walace sie na ziemie cialo. Rozlegl sie trzask wyladowania oraz dziki wrzask. Czlowiek wzywal pomocy. Ciekawe od kogo? Skandowanie tlumu nadchodzilo gluchymi falami, jak szum morza. Dziewczyna stala przyparta do sciany blada jak plotno. Obronca sciskal dlonia jej drobna twarz wykrecajac ja ku gorze ku swojej kanciastej masce. Z glosnika dochodzilo chrzeszczace sapanie. Smial sie. Obroncy. Wszedzie Obroncy. Kanciaste, potezne sylwetki. Kwadratowe helmy, czarne gogle, nieruchome maski na twarzach. Przy wylotach korytarzy, przy windach, wszedzie. Wlekli kogos po ziemi. Wyciagniete rece ciagnely sie za nim bezwladnie, z nosa, po szaroniebieskiej twarzy, ciekla struga krwi. W szeroko rozwartych, nieruchomych oczach przesuwaly sie odbicia sufitowych jarzeniowek. Doszli na miejsce i Kanen otworzyl drzwi do cuchnacego ustepu. -Wydymali mnie, bo mam mocna glowe - poskarzyl sie pod nosem stroz bezpieczenstwa. Spojrzal na Kanena - Tylko migiem. Zaraz wracasz na sale. -Brzuch mnie boli - przyznal sie Kanen. - Ale postaram sie. Przystanal pod zamknietymi drzwiami nasluchujac. Twarde podeszwy butow Obroncy zaskrzypialy na posadzce, po czym ich dzwiek zaczal sie oddalac, az zupelnie ucichl. Udalo sie. Poszedl sobie. Kanen odetchnal z ulga. Mial troche czasu dla siebie. Obronca wroci do swoich, do chlania, czy co oni tam robia i machnie na niego reka. To tez ludzie. A on ma tu cos do zalatwienia. Zapalil swiatlo w drugiej czesci ubikacji. Bylo tu tak samo jak wszystkich tego typu przybytkach we Wspolnocie. Brudne kafelki, polamane plastykowe kabiny, zeliwne spluczki, poglos i smrod. Tak jak wszedzie, byla tu jeszcze duza, metalowa krata wywietrznika, umieszczona w rogu nad ostatnia kabina, oblepiona tlustymi klakami kurzu. Miala przekatna okolo, pol metra i prowadzila do kanalu wentylacyjnego. Wiekszosc pomieszczen w Termitierze nie ma dostepu do scian zewnetrznych, i oczywiscie nie ma tam zadnych okien. Gesta siec kanalow wentylacyjnych jest konieczna, dla doprowadzenia do nich powietrza. A takie kanaly moga swobodnie pomiescic czlowieka. To bylo krolestwo Kanena. W jednej z kabin zachowala sie plastykowa listwa z przykreconym do niej wygietym drutem. Kiedys sluzyla do przytrzymywania rolki papieru, teraz, po zdemontowaniu, miala posluzyc do celow wyzszych. Kanen chwycil rekoma za brzegi kabiny i slizgajac podeszwami po kafelkach wywindowal sie do gory. Usiadl na krawedzi listwy i przez chwile nasluchiwal. Bylo cicho. Nastepnie przelozyl drut przez prety kratki i sprobowal zaczepic rygiel. Trwalo to kilka minut, bo wygiety koniec drutu zeslizgiwal sie z blachy, a Kanen co chwile przerywal, by nasluchiwac. W koncu udalo mu sie przelozyc najpierw jeden, potem drugi rygiel. Wczepil palce w tlusta od kurzu oraz sadzy kratke i szarpnal ku sobie. Wywietrznik zaskrzypial przerazliwie. Okruchy tynku, odpryski starej, olejnej farby posypaly sie w dol, pluskajac do muszli i bebniac po desce, ale krata uchylila sie na zewnatrz. Chwytajac rozpaczliwie rownowage stanal na dygocacej scianie kabiny i pochyliwszy sie do przodu chwycil brzegow otworu. Wczolgawszy sie do wnetrza tylem zamknal za soba kratke. Cuchnelo stechlizna oraz kurzem, ale to nie sa najgorsze zapachy. Poniewaz nie bylo jak sie odwrocic, pelzl tylem w polmroku macajac dlonmi w grubej warstwie pylu, az dotarl do glownego kanalu. Wylazl ze swojej dziury i ostroznie wstal na nogi. Glowny kanal mial wysokosc dwoch metrow i szerokosc szescdziesieciu centymetrow. Wzdluz jednej sciany, poziomo, biegl rzad stalowych klamer, poniewaz komus na planach pomylily sie kierunki. Kanen wyjal drut z kieszeni i przy otworze do swojego kanalu wydrapal niezgrabne "K", nastepnie wygrzebal rozmemlana paczke "Termitow" i zapalki. Wydobyl zmietego nieco papierosa, zapalil. Zaciagnal sie cuchnacym, opiumowanym dymem i oparl o sciane. Poczatkowo zamierzal po prostu posiedziec i odpoczac, ale przypomnial sobie o spotkaniu u Aetena. Torke Aeten pracowal w kotlowni na siedemdziesiatym piatym poziomie. Pracowal sam i jego komora, pelna rur oraz cisnieniowych kotlow byla rzadko nawiedzana przez kontrole, co pozwalalo Torkemu spotykac sie nielegalnie z grupa przyjaciol. Kanen nadzial sie kiedys na nich lazac po kanalach wentylacji i po wahaniu, wyczuwszy w nim bratnia dusze, przyjeli go - jak swego. Przesiadywali razem wsrod rur i pary, dyskutujac o wszystkim o czym nie wolno bylo mowic, mowiac o tym, o czym nie wolno bylo nawet myslec i myslac tym, o czym zdazono juz zapomniec. Yeat byl Robotnikiem jak Kanen, Weit Kalkulatorem, Torke i Keri Aeten malzenstwem robotnikow i czyms wyjatkowym. Pobrali sie (a wlasciwie zostan ze soba pobrani) tak jak wszyscy: racjonalnie, droga doboru komputerowego. Wyznaczono ich sobie na podstawie genetyki, socjologii, analiz psychologicznych, slepego trafu, kaprysu starszego korytarza i dla Dobra Wspolnoty. Jakims cudem odpowiadali sobie. Byli szczesliwi. Kochali sie. Bylo jeszcze cos, co czynilo spotkania u Aetena interesujacymi i niebezpiecznymi jak wszyscy diabli. Byly to ksiazki. Drobne cwiartki papieru pokryte drobniutkimi szeregami liter tworzyly calosc opowiadajaca niewiarygodne rzeczy. Kanen umial czytac, wiekszosc ludzi w termitierze umialo, ale jego lektura ograniczala sie do napisow informacyjnych typu: nie wchodzic, wchodzic, damski, meski, nie palic, palic, nie pluc, siadac, wstawac, zabronione, nakazane, oraz obwieszczen. Tym razem bylo to cos zupelnie innego. Szeregi liter na kawalkach papieru. Osmielaly sie twierdzic, ze kiedys swiat nie byl gliniastym stepem z gigantycznymi blokami Termitier, kombinatami i kopalniami. Osmielaly sie twierdzic, ze kiedys nie istnialy kasty, ludzie robili co chcieli, Centralny System komputerowy nie selekcjonowal ich w trzecim roku zycia, nie badal predyspozycji, nie przydzielal kasty. Podobno przemieszczali sie gdzie chcieli, wiazali z kim kto chcial, zmieniali zawody, mowili i mysleli co chcieli. Byla to jedna wielka herezja. Niemozliwe, zeby tamten swiat funkcjonowal spontanicznie i bez zadnego nadzoru. Ksiazki klamaly. Ale Kanen wiedzial, ze nie mogly klamac. Byly zbyt stare. Klamal ten swiat. W skrytosci ducha Kanen chcial uciec ze wspolnoty. Uciec i zostac Hejterem. Mknac przez rowniny na zdobycznym motocyklu, wolny od wladzy i przepisow, napadac na patrole Obroncow, zabijac, uciekac, odplacic draniom czesc swojego dlugu, ktory zaciagal od lat. Splacic i zginac godna smiercia. W walce... Byla to kompletna bzdura. Aeten smial sie tylko z jego marzen, twierdzac ze Wspolnota moglaby w kazdej chwili zlikwidowac Hejterow co do jednego. Co to za problem, mowil, przy takiej ilosci Obroncow i sprzetu: helikopterow, wozow pancernych, gliderow, broni. Ludzie, ktorzy dysponuja blasterami, miotaczami szrapnelowymi, neuronowymi biczami, gazem, nie mogli by sobie poradzic z paroma setkami rozproszonych uciekinierow? Ale oni ich nie zniszcza, mowil dalej Aeten unoszac palec, sa na to za madrzy. Hejterzy sa potrzebni tak samo jak Bionicy, Genetycy, Obroncy, Programisci czy Robotnicy. To po prostu nastepna kasta potrzebna zeby wprowadzac element zagrozenia i po to, zeby holota miala kogo nienawidziec. Wspolnota jest zbyt stabilna. Aeten uwazal, ze nalezy walczyc inaczej. Trzeba, zeby ludzie wiedzieli. Wiedzieli jak powinno byc i ze to co jest, jest nienaturalne. Uwazal, ze walka czynna nic nie da, bo zawsze sa ja w stanie zdlawic. Nalezy stawiac tylko opor. Odmawiac. Nic nie robic. Podobno kiedys, komus sie to udalo. Wedlug Kanena to z kolei byla bzdura. Ale w koncu, co mozna bylo zrobic. Dopalil papierosa parzac palce zarem i rzucil niedopalek na podloge. Roztarl go butem, po czym ruszyl kanalem, trzymajac rece w kieszeniach. Do kotlowni Aetena dotarl po pieciu minutach. Trafil za pierwszym razem. Odchylil kratke wywietrznika, i, przytrzymujac sie goracej, zakurzonej rury, zeslizgnal na podloge. Aetena nie bylo. W pomieszczeniu panowal polmrok rozswietlony przez brudna zarowke wiszaca nad stolem, obok duzego kotla cisnieniowego z paleniskiem. Za tym stolem siadywali przy swoich dyskusjach. Keri siedziala oparta plecami o poobijana sciane, czolo wsparla na objetych rekoma podciagnietych wysoko kolanach. Dlugie, ciemne wlosy zakrywaly jej twarz. Pozostale krzesla byly powywracane, w calym pomieszczeniu podloge zascielaly jakies kartki. Drzwiczki od piecyka byly otwarte, na blasze pod nim i wszedzie wokol walaly sie platki sadzy. Drzwi wejsciowe byly prawie przelamane na pol, wisialy krzywo na jednej zawiasie, odslaniajac poskrecane, zerwane zamki. Byli tu. Nic wiecej nie bylo do powiedzenia. Obszedl stol, przykucnal przy piecu wyciagajac dlonie do zaru. Podniosl jeden z platkow sadzy. Trzymal go ostroznie w dwoch palcach jak martwego motyla. Na powyginanej powierzchni odcinaly sie tlusto szeregi drobnych liter. Przegrales, bracie Aeten. Ty i twoje ksiazki. Skonczyliscie tak samo. Koniec, przyjacielu. Nie zrobiles nikomu krzywdy, a mimo to cie zniszczyli. Mrowka nie zamieni sie w motyla, chocby nie wiem jak przeszkadzalo jej mrowisko. -Byli tu. - To nie bylo pytanie. Znal odpowiedz. Keri uniosla glowe. -Zabrali wszystkich. Torke wiedzial, ze przyjda, czul to. Zabronil im sie bronic, a mimo to ich bili - mowila z wysilkiem, miesnie jej twarzy drgaly. - Zostawili mnie, bo mam szklice. Przestraszyli sie... Czekalam na ciebie, bo on zostawil ci list. Juz... ogarnia mnie spiaczka... list". tam... pod zaworem... sztywnieje... ale czuje sie bezpiecznie... jak nigdy... on powiedzial... ze to wybawienie... Usilowala cos mowic, moze nawet myslala ze mowi, ale poruszala juz tylko lekko wargami. Oparla czolo o kolana i znieruchomiala. Dotknal jej szyi, ale byla juz gladka i twarda. Nie do zarysowania zadnym narzedziem. Jeszcze troche i cala Keri bedzie tylko bezksztaltna bryla. Niezniszczalna i martwa. Szklica. Nie ma na to lekarstwa. Zsunela sie z krzesla i upadla na podloge. Przestraszyl sie, bo to zabrzmialo, jakby byla z betonu. Lezala na boku, wciaz w tej samej pozycji, z kolanami pod broda, oplecionymi rekoma. Jej skora zaczela juz przybierac szary kolor. Szklica inkubuje sie bardzo dlugo, ale kiedy wybuchnie, dalszy proces przebiega blyskawicznie. Poczul, ze trzesa mu sie rece. Obszedl pomieszczenie i wydobyl zza zaworu list. Byla to zlozona na czworo wyswiechtana kartka, pokryta zamaszystym pismem Aetena. List byl krotki, nie mial naglowka. Oni przyjda ale to nie ma znaczenia. To wszystko minie jak zly sen, a dobry sen bedzie rzeczywistoscia. Juz wiem, co bedzie dalej, i wiem ze zwyciezymy. Spotkamy sie Kanen, wszyscy. Pamietaj, spotkamy sie w lesie. Torke Aeten. Nic z tego nie rozumial. Aeten oszalal. W jakim lesie? Nie ma juz lasow. Biedny Aeten. "Zwyciezymy" - do ostatniej chwili pozostal soba. Oszalal. Jaki las? Jaki sen? "Wybawienie" - nie powiedzial bys tego, gdybys byl przy agonii swojej zony. Ale to ja! To ja tu bylem, nie ty! To ja patrzylem jak umierala! - Uslyszal echo i zrozumial ze ostatnie slowa prawie wykrzyczal. Wybawienie w smierci, dobre sobie. W smierci na szklice. Niezle - juz krzyczy sam do siebie. Brawo, Kanen. Keri lezala na boku, jak przedtem. Wybawiona. Wygladala juz jak posag i wlasciwie nim byla. Pomyslal o swojej Kalkulatorce. Moze ona wygladala teraz tak samo? Przykucnal przy skamienialej Keri i dotknal lekko jej twarzy. Byla zimna, gladka i twarda. Zrozumial, ze siedzi w tej betonowej komorze sam. Keri Aeten odeszla na zawsze. Nie ma jej juz. Jedyna wierna i kochajaca zona we Wspolnocie. Nie ma jej. Aeten powiedzial, ze sie spotkamy. Wszyscy. Wierzyl w to. Biedny Aeten. Jego tez nie ma. Pomyslal znowu o tej Kalkulatorce i poczul skurcz gardla. No tak. Jeszcze histerii tutaj brakuje. Trzeba sie wynosic i to zaraz. Chwycil oburacz rure, odbil sie i podciagnal, opierajac podeszwy o sciane. Wepchnal nogi w otwor klimatyzacyjny i wpelzl w bezpieczna ciemnosc kanalu. Znow ciasnota, zapach kurzu i stechlizny. Szczury uciekaly mu z pod nog, popiskujac gniewnie. Szedl szybko, jakby mial sie dokad spieszyc. Mysli trzepotaly w jego glowie jak stado wystraszonych ptakow. Przyjda po niego. Uciekac! Gdzie? Jak? Trzeba wracac do boksu. Moze zostac tu? Tak! I co jesc? Szczury? Szedl dlugim korytarzem wzdluz jakichs pomieszczen mieszkalnych. Zwolnil i odtad probowal isc jak najciszej. Najpierw rozlegl sie przerazliwy huk, trzask pekajacych plyt, i sciana przed nim rozbryznela sie kawalkami betonu. W chmurze pylu zobaczyl opancerzone, biale sylwetki. Snop niebieskiego swiatla trysnal mu w oczy. Zawrocil w miejscu i puscil sie oblakanczym sprintem w przeciwna strone. Byle do skrzyzowania. -Stoj! - huknelo za nim i jednoczesnie rozleglo sie ostre klasniecie pneumatycznego karabinka. Sufit eksplodowal nad jego glowa obsypujac go pylem, strzalka zrykoszetowala wzdluz korytarza zygzakujac z przerazliwym wizgiem. -Nie strzelaj durniu! - zachrypial czyjs glosnik - Trafisz naszych! Sciana przed nim znow rozprysnela sie z trzaskiem i w korytarzu zrobilo sie tloczno. Reflektor omiotl mu twarz snopem niebieskiego swiatla. Kanen odbil sie od ziemi i wyrznal barkiem w czyjs twardy, plastykowy brzuch. Obronca steknal glucho, obaj zwalili sie na ziemie. Kanen przetoczyl sie po nim po nim i zerwal do dalszego biegu. Dziesiatki poteznych dloni chwycilo go za ramiona. Ktos wyrznal po nerkach neuronowym biczem. Rozpoczela sie szamotanina. Kanen walczyl rozpaczliwie, z cala wsciekloscia zagonionego zwierzecia. Wyjac jak wilk, kopiac na wszystkie strony, rozkrwawiajac piesci o kanciaste ochraniacze. W koncu ktos przydusil go kolanem do ziemi, twarza w dol, ktos szarpnieciem za wlosy odgial glowe, ktos wykrecil w tyl rece. Szarpnal sie jeszcze raz, kiedy poczul na nadgarstkach dotyk zimnego metalu. Cos trzasnelo metalicznie, stalowe obrecze scisnely mu przeguby. Walka byla skonczona. Wywlekli go z otworu wentylacyjnego w tym samym ustepie w ktorym do niego wszedl. Mieli na ochraniaczach krew, ale to byla jego krew. Zwalili go na posadzke i jakis czas kopali. Zwinal sie w klebek slyszac ich oddechy i stlumione uderzenia, ktore podrzucaly jego cialem. -Dosyc - rozlegl sie glos. Sa jeszcze dobrzy ludzie. Byl zmeczony. Wyczerpany. Zwiniety w klebek. Tak jest dobrze. Bezpiecznie. Powlekli go za ramiona. Czubki jego butow szuraly po ziemi, przed oczami przesuwaly sie plytki podlogi. Spadaly na nie czerwone krople, zostawiajac male, okragle plamki. Czul, ze odplywa gdzies w glab siebie. Sztywnial. Gdzies w nim jest bezpieczenstwo. Gdzies w srodku. Potem upadl na gladka podloge. Chyba winda. Grube czarne podeszwy i wysokie, obudowane bialym plastykiem, spinane z boku buty. Prawie dobrze. Rece skute z tylu. Gdyby tylko mozna sie bylo ciasniej zwinac. Mozna bylo. Cos brzeknelo i objal kolana dlonmi. Tak bylo lepiej. Odplywal w glab siebie. Coraz szybciej. Juz nie bolalo. Trzymaj sie Aeten, wiec to tak jest -byc wyzwolonym? Umierasz, Kanen w sama pore, nigdy-wiecej-tej-choler-nej-piszczcacej-swietlowki-i-kawy odzywala sie kukulka, ognisko plonelo z trzaskiem. Kanen lyknal z kubka i podal go dalej. Oparl sie o pachnacy pien sosny i wystawil twarz do slonca. -Powinienes cos zjesc - odezwal sie nieznajomy - po przebudzeniu czlowiek jest cholernie glodny. Kanen usmiechnal sie i skinal glowa nie otwierajac oczu. -Czy ktos ma papierosa? - zapytal. Cos brzeknelo i potoczylo sie pod nogi jednego z Obroncow. Podniosl to cos, obrocil w palcach. Rozgiete, rozerwane ogniwo z szesciomilimetrowego drutu. Wiezien siedzial w kacie kabiny przyciskajac kolana do czola. Ze stalowych bransoletek na jego przegubach zwisaly pojedyncze ogniwka. -On rozerwal kajdanki! - ryknal, chwytajac wieznia za ramie, ale nie zdolal go ruszyc. Cialo tamtego bylo sztywne jak odlane z betonu. -Pusc go! - rozlegl sie histeryczny wrzask. - On ma szklice! Wszyscy odskoczyli pod sciany kabiny, wpatrujac sie w zwinietego w klebek czlowieka. Dwoch asenizatorow toczylo metalowy wozek, na ktorym spoczywalo cos owiniete w czarny foliowy worek, zapiety na dlugi suwak. Szli wzdluz sciany ogromnej hali, echo odbijalo stukot ich podeszew o stalowy pomost. Bylo prawie ciemno. -Tu juz niedlugo nie bedzie miejsca - odezwal sie jeden z nich. Hale wypelniala halda lsniacych, olbrzymich jaj. Swiatlo kilku reflektorow odbijalo sie w ich lustrzanych powierzchniach. Cala hala lsnila i polyskiwala jak gabinet luster. -Epidemia - odezwal sie drugi. - Bedzie tego jeszcze wiecej. Przynajmniej nie trzeba tylu workow ani trumien. -To nie jest zarazliwe? - spytal pierwszy odpinajac suwak i odslaniajac ksztalt przypominajacy gigantyczna krople rteci. -Sraj na to. Przyzwyczaisz sie. Bedziesz mial zachorowac, to zachorujesz. Na szklice nie ma mocnych. -No to jedziemy. - Asenizator ujal dzwignie z boku wozka. -Zaraz. Identyfikator - powstrzymal go drugi. Pogrzebal w kieszeni i wydobyl strzepek woskowanego papieru z pomaranczowa etykietka. Wszystko co wymyslono w sprawie tych kapsul to byly nalepki trzymajace sie jakos ich sliskich, zawsze jakby natluszczonych powierzchni. Asenizator nalozyl znaczek i przygladzil dlonia. -Slyszalem, ze nie wiadomo... wiesz, ze oni zyja, i dlatego sie nie zakopuje... - zaczal tamten sciszonym glosem. -Stul pysk! - warknal drugi. - Zwalaj go! - Asenizator przelozyl dzwignie i przychylil platforme wozka. Srebrzyste jajo runelo w dol, trzasnelo ostro o halde i pojechalo gladko po zboczu. Oparlo sie o inne opatrzone nalepka: NIKA AARKEN KALKULATOR CAL B8012. Asenizatorzy wyszli. Trzasnely stalowe drzwi. W hali panowala cisza. Kapsula lezala spokojnie, swiecac pomaranczowa etykietka: RONALF KANEN ROBOTNIK WOR80C120. Czekala. NETAR WEIGENS DEF 172R31 ARP KASTA - Obronca KOHORTA "KRUKOW" LEGION IV POLNOCNY CENTURION I KLASY Jedenasty dzien trzeciego miesiaca wieczor Sluzbowa winda pelznie wolno wzdluz szybu. Koniec. Koniec sluzby, znaczy sie. Weigens oparl sie wygodnie o sciane. Szperajac dlonmi pod sluchawkami helmu odnalazl zaciski. Syknelo, pneumatyczna wysciolka odkleila sie od szczek, kosci policzkowych i brwi. Odblokowal rygiel przylbicy, po czym uniosl ja do gory. Jeszcze odpiac ochraniacz podbrodka i mozna rozmasowac zmeczona, swedzaca skore twarzy. Wnetrze odchylonej maski bylo wilgotne. Cholera, co to byl za dzien! Zadnej sluzby przez pare najblizszych. Caly dzien wsrod smieciarzy, jak zwykly szturmowiec. Spojrzal na trzech mlodych Obroncow pod przeciwlegla sciana. Wydalo mu sie, ze dostrzega w czarnych goglach prosbe. Bezczelne gnojki! Chociaz, jednak nie najgorsze chlopaki. Dobrze brali tamtego smieciarza. Fachowo. Tylko ktory wyglupil sie z ta strzelanina?-Niezle sie spisaliscie - powiedzial. - Tylko wiecej opanowania. Jak mi drugi raz przy prostej akcji ktorys zlapie za pneumat, to nogi powyrywam. Ogolnie - zuchy. Zlikwidowalismy grozna szajke potencjalnych buntownikow i schwytalismy sabotazyste. Przekazcie grupie, ze jutro wszyscy zwolnieni od sluzby. Wolno zdjac helmy i zapalic. -Dziekujemy bracie Centurionie - rykneli i natychmiast zaczeli manipulowac przy ryglach przylbic. Winda stanela. Weigens usmiechnal sie protekcjonalnie i wyszedl. Poziom kohorty "Krukow". Nareszcie schludne, biale sciany, miekka wykladzina pod podeszwami. Teraz troche spokoju. Zdjac zbroje, wejsc pod prysznic, kolacja, wyspac sie do syta. Rozkosze, na ktore nie tak dawno nie mogl sobie pozwolic. Dobrze byc centurionem. Kiedy przechodzil przez refektarz osmej dekurii Obroncy wyprezyli sie przy swoich pryczach. Dobrze im zrobi, jesli raz na jakis czas zobacza swojego centuriona w sluzbowym stroju. Skinal im laskawie glowa odpinajac bransolety rekawic. Jeszcze dwa korytarze i kwatera. Co za rozkosz miec wlasny pokoj. Odsunal drzwi i wszedl. Przystan. Azyl. Sprzatal tu chociaz, bydlak? Sprzatal. Weigens usiadl na pryczy, sciagnal helm i cisnal go na podloge. Z westchnieniem ulgi zdjal kirys, czujniki odlepily sie z cmoknieciem. Jeszcze odpiac ochraniacze barkow, ud, naramienniki, buty z nagolennikami... Pas zagrzechotal niezliczonymi kaburami. Plastykowe skorupy spadaly z lomotem na podloge. Odczepil przypiety elastyczna tasma do lydki zapasowy sztylet i rzucil go przed siebie. Siedzial chwile z poczuciem ulgi w samym przepoconym czarnym kombinezonie, po czym wyciagnal sie na tapczanie. Prysznic. Pociagnal za suwak, wyplatal sie z kombinezonu, zrzucil bielizne i nagi poszedl do lazienki. W goracej wodzie powrocil mu humor. Poklepujac sie oraz parskajac splukal z siebie cale zmeczenie i wytarl sie ogromnym, wlochatym recznikiem. Z rozkosznym poczuciem krzepy przejrzal sie w ogromnym lustrze. Podpora wspolnoty. Grunt to zachowac kondycje. Niechby tak Flajar sprobowal wbic swoje cielsko w ochraniacze i przespacerowac sie po dolnych poziomach. Smieciarze pokladliby sie z radosci. Zgnily bubek sztabowy. Nucac "Piesn Legionow" wydobyl zza lustrzanych drzwiczek dezodorant "Roza Wspolnoty" i odswiezyl sie tu i owdzie. Kiedy wyjmowal gruby plaszcz kapielowy rozlegl sie dzwonek telefonu. Diabli nadali! Niech dzwoni. A, zreszta moze cos waznego. Otulil sie plaszczem, wyszedl i podniosl sluchawke. -Czego?! Centurion Weigens - szczeknal. -Sekretariat kohorty - zmrozil go damski glos. - Brygadier Kavanah na linii, lacze. - Najpierw az go poderwalo. Potem zdjal go przerazliwy strach. Czego Szrama chcial od niego? Czego...? -Halo, Kavanah - rozleglo sie w prawym uchu, az sie skrzywil. Mial glos, ten Szrama. -Hlee... - zarzezilo mu w gardle. Odchrzaknal. - Centurion pierwszej klasy Netar Weigens! - wyskandowal jak na musztrze. -Spocznij chlopcze. Skonczyles robotke? - Odetchnal z ulga. Dopoki brygadier utrzymywal protekcjonalny ton, nie bylo zle. -Tak jest, bracie Brygadierze! -Zaraportuj. -Grupa w kotlowni zlikwidowana i zdana na poziom wiezienny. Byl, eee... - zajaknal sie - jeden ostry przypadek szklicy. Zatrzymana Keri Aeten, robotnik byla juz tego... niezdatna do transportu. Pozostawilem ja na miejscu przestepstwa i przekazalem Asenizatorom. Zatrzymano tez jednego z tamtej grupy, wloczacego sie po kanalach wentylacji. W trakcie transportu, zatrzymany Ronalf Kanen, Robotnik, tez... znaczy sie, okazal sie miec szklice i cialo przetransportowano do kostnicy - zaraportowal. Zajaknal sie mowiac o tamtych chorych i teraz czekal, czujac w gardle bicie serca. Jezeli chrzaknie... chrzaknal! Weigens odetchnal z ulga. -Dobra, chlopcze. Jestes pewien, ze to wszyscy? -Tak jest, bracie Brygadierze! No dobrze, raport na pismie zlozysz pozniej, nie pali sie. Odpoczywasz? -Tak jest, bracie Brygadierze! -Wpadnij do mnie, chlopcze za jakies dwadziescia minut. Mam dla ciebie ciekawa robotke. Jak sie wykazesz... to zobaczymy. Jadles? -Melduje, ze nie, bracie brygadierze. Dopiero wszedlem. -To nic, zjesz ze mna. Przebierz sie i przychodz. -Tak jest, bracie Brygadierze! -Czekam - trzask sluchawki. Na szczurzy pomiot, kolacja z Brygadierem! Spokojnie, kupa czasu. Ogolil sie, mimo ze robil to rano, wklepal w twarz wode kolonska i przygladzil przepisowo ostrzyzone wlosy. Precz z tym szlafrokiem. Czy ten bydlak wyprasowal wyjsciowy mundur? Otworzyl szafe. Mundur wisial na miejscu, czysty i wyprasowany. Zalozyl czarny, lsniacy szamerunkiem kombinezon, wysokie do kolan buty, skrzypiace blyszczaca skora, zapinane na szesc wypolerowanych klamer. Sciagnal sie niemal do uduszenia szerokim pasem, zapial z tylu koalicyjke i z pietyzmem nasadzil czarna czapke z daszkiem oraz wbudowanymi sluchawkami interkomu. Otworzyl szerzej lustrzane drzwi szafy i obejrzal sie krytycznie. Moze byc. Haftowane zloto laury na daszku i kolnierzu nie zostaly uszkodzone przy czyszczeniu. Srebrny orzel IV legionu na czapce i piersi wypolerowany. Klamra tez, naszywka kohorty i identyfikator na swoich miejscach. Odznaka Mestwa olsniewa blaskiem. Jeszcze przelozyl przepisowo przez pas czarne rekawice z szerokimi mankietami Usmiechnal sie do siebie w lustrze i przetarl srebrne tarcze ze srebrna jedynka, lsniace z obu patek wysokiego, stojacego kolnierza. Byl centurionem pierwszej klasy juz cztery miesiace, a wciaz nie mogl sie tym nacieszyc. Strzelil obcasami i wyszczerzyl zeby. To jest zycie! Chwala Wspolnocie. Ach, jeszcze blaster. Podniosl ze stolu oporzadzenia pas i wydobyl krotki blaster z olstra. Bron byla wyczyszczona - prawie nie uzywana. Wsunal go do kabury paradnego pasa, a magazynek do pochewki wzdluz lufy. Spojrzal na zegarek. Dziesiec minut. Kupa czasu. Na biurku stala swiezo zakupiona butelka koniaku i karton najdrozszych papierosow "Gwiazda Wspolnoty". Wydobyl jedna paczke, rozdarl celofan i otworzyl. Wyjal jednego, paczke schowal do kieszeni sprawdzajac czy nie psuje linii munduru i trzasnal stalowa zapalniczka z legionowym orlem na boku. Zaciagnal sie kadzidlanym dymem i spojrzal krytycznie na plastykowa wylinke ochraniaczy rozrzucona na podlodze przed tapczanem. Wlasciwie to nie powinno tak lezec... ee... przyjdzie bydlak, to posprzata. Kopniakami usunal sobie z drogi kirys i helm, po czym wyszedl dziarskim krokiem pogwizdujac "Piesn legionow". Dwoch ubranych w czysciutkie zbroje szturmowcow zerknelo na jego identyfikator, kiedy przechodzil przez drzwi do sekcji sztabu kohorty. Korytarze sztabu byly jasne, przestronne i wiekszosc ludzi nosila tutaj galowe mundury. Nikt tez nie prezyl sie na widok jego insygniow. Centurion pierwszej klasy nie robil tu na nikim wrazenia. Oficer siedzacy za biurkiem obslugiwal interkom i przekladal jakies papiery na znak, ze jest bardzo zajety. -Brygadier Kavanah - zagadnal go Weigens. -Byliscie zapisani? - spytal tamten nie podnoszac glowy. -Jestem centurion Weigens, bylem umowiony z Brygadierem - warknal centurion Weigens. Tamten odlozyl swistek i wcisnal przycisk interkomu, unoszac swoja czapke ze sluchawkami z biurka i nakladajac ja niedbale na bok glowy. Wyraz znudzenia ani na chwile nie zniknal z jego twarzy... -Centurion Weigens - powiedzial. Posluchal chwile kiwajac glowa. - W porzadku. Pokoj trzysta dziewiec - odezwal sie. Weigens spojrzal na niego chlodno i ruszyl dalej. -Poczekaj, wazna osobo - rzucil tamten pogardliwie. Wstal. - Pozostan przy swojej centurii, bracie - powiedzial polglosem. - Widzialem juz, jak takich stad wynosili, kwiatki od spodu wachac. Cien strachu przemknal przez glowe Weigensa. Czego on chce? Prowokacja? -Sluze wspolnocie, bracie - wycedzil zimno. Bardzo prawidlowo. Nic nie powiedzial, nic nie mozna zarzucic. Odwrocil sie i odszedl. Tamten parsknal pogardliwie. Weigens odnalazl czarne drzwi z mosieznymi cyframi i literami "Brygadier Kavanah". Obciagnal mundur, przekrecil lsniaca galke. Wszedl. Maly kwadratowy pokoj, spartanskie urzadzenie. Metalowa szafa pancerna, kawalek wykladziny na podlodze, biurko, dwa krzesla, palma. Za biurkiem sekretarka. W mundurze, furazerce, z oznakami dekuriona. Jasne wlosy gladko sczesane i przepisowo spiete z tylu. Regulaminowa twarz, sluzbowe oczy. Bezosobowy glos. -Slucham? Weigens strzelil obcasami. -Centurion Netar Weigens - wyrabal po raz nie wiadomo juz ktory tego dnia. Sekretarka obdarzyla go nijakim spojrzeniem i wdusila przycisk interkomu. -Przyszedl Weigens, bracie Brygadierze. - W glosniku cos zakwakalo. - Moze brat wejsc. Weigens otworzyl kolejne, obite skora drzwi. Pokoj byl przestronny, emanowal czystoscia i luksusem. Na podlodze gruby dywan w zloto - brazowy wzor, ciezkie meble. Antyki. Posrodku krolowalo olbrzymie, rzezbione biurko, kryte czarna skora. Brygadier mial chuda, pobruzdzona twarz, odstajace uszy i stalowoszara szczecine na glowie. Siedzial w wysokim, skorzanym fotelu z czarno-czerwona flaga wspolnoty za plecami. Mruzac po swojemu oczy, obracal w dloni jakis zdobiony noz, wygiety jak bumerang. Chrzaknal i obrocil rekojesc, usilujac wydobyc blask ze zmatowialego ostrza. Weigens chrzaknal. -Centurion Weigens... - zaczal. -Wiem - przerwal Kavanah. - Daruj to sobie. Przysun fotel i siadaj. Weigens przysunal ciezka, rzezbiona konstrukcje obita skora. -Kukri - powiedzial Szrama, unoszac mordercze narzedzie w dloni. -Slucham? -Nazywali to kukri. Dawno temu, przed Wspolnota. Co najmniej osiemset lat temu. Stare zelazo, znaczy sie, zbiera. Pozyteczne zajecie. Kazdy brygadier powinien miec takie. Siedzi sobie, palasze oglada, ludzi sie nie czepia. Nalezalo zaczac rozmowe, tylko ze Weigens nie znal sie na nozach. -Ladny - rzekl ostroznie - Ale nie znam sie na tamtych czasach. -Slusznie - stwierdzil Kavanah, kladac kukri z namaszczeniem na biurku. Akurat mu sie zmiescil miedzy oprawnym w skore notesem a telefonem. - Na tamtych czasach nie ma sensu sie znac. I niebezpiecznie. Zreszta, moze wcale ich nie bylo. Zapadla cisza. Szrama zmruzyl oczy, wpatrujac sie w Weigensa, ktory rozpaczliwie czekal na rozwoj wypadkow. Nalezalo cos powiedziec, to bylo wazne. Wazne, jak wszyscy diabli: robic wrazenie. Tylko co za wrazenie moze zrobic Centurion na Brygadierze? Idioty chyba. Lepiej nic nie mowic. -Zastanawiasz sie, po co cie wezwalem - odezwal sie Kavanah. -Tak jest, bracie Brygadierze. -Dowiesz sie chlopcze, wszystkiego sie dowiesz. W swoim czasie. - Wzial ze stolu pudelko z ciemnej, wytlaczanej skory i podsunal je w strone Weigensa. -Zapal sobie - powiedzial. - Odprez sie, przestan mnie tytulowac, a zacznij myslec. Problem z nizszymi oficerami polega na tym, ze nie maja wyczucia sytuacji. Nienawykly do takiego traktowania Weigens zglupial. Odprezyc sie kaze. I co teraz? Nogi na stol, znaczy sie, wylozyc? Porzucac sobie tym kukri w sciane? I co on za jeden, bac sie go, znaczy, czy nie? Glupi taki, czy sprytny? Machinalnie otworzyl pudelko. Drzacymi palcami wygrzebal dlugasnego papierosa z ustnikiem i brunatna bibulka. -Dziekuje... - "bracie Brygadierze" jakos udalo mu sie polknac. Szrama patrzyl na niego z rozbawieniem. Weigens przysunal sobie ciezka stolowa zapalniczke tkwiaca w szlifowanym, obsydianowym postumencie i zapalil. W glebokiej ciszy gabinetu dal sie slyszec chrzest palonych w papierosie wlokienek. Szrama chrzaknal. -Wiem, ze jestes ostrozny - zaczal. Otworzyl jakas szuflade i rzucil na blat elegancka, skorzana teczke na akta. Byla z tego samego kompletu co reszta przyborow na biurko (wyjawszy kukri) i niezle wypchana papierami. -To sa moje prywatne akta osobowe - wyjasnil. - Mam tu wszystko o ludziach, ktorzy cos znacza w mojej kohorcie. Wszystko to, czego nie znajdziesz w zwyklych aktach. Glownie ich grzechy. To sie przydaje. Kiedys i ty, bedziesz mial taka teczke. Chcesz wiedziec co tam jest o tobie? Jak myslisz, co tam jest? Weigens poczul lodowaty strumyczek wzdluz przelyku. Zaciagnal sie papierosem. Byl slaby, ale aromatyczny. -Sadze, ze nic - powiedzial bezczelnie. Szrama chrzaknal z zadowoleniem. -Nic... - przytaknal. - Prawie nic... to znaczy, cos niecos mam, ale to niewazne. Przynajmniej na razie. Wazne jest, ze jestes ostrozny. Ostrozny i ambitny. Ani razu sie nie wylozyles, tylko pniesz sie do gory. Dobra, przydasz sie. Smakuje papierosek? -Dobry, ale slaby - rzekl zajadle Weigens, strzepujac popiol do wielkiej obsydianowej popielniczki. -Robia je specjalnie dla mnie. - stwierdzil Szrama z zadowoleniem. - Nie moge juz palic normalnych, pluca mi wysiadaja. Bede mial dla ciebie zadanie. Samodzielne zadanie sledcze. Wezmiesz, jesli zechcesz. Ale najpierw cos zjemy. - Wyciagnal dluga reke i wcisnal klawisz interkomu. -Elga, kolacja gotowa? -Tak jest, bracie brygadierze, zgodnie z rozkazem, na dwie osoby. -Dobra, dawaj. Bezszelestnie otworzyly sie obite ciemna skora drzwi i rownie cicho wtoczyl sie przez nie dwupietrowy barek zawalony teczowymi jadalnymi kompozycjami. Pchal go ten sam regulaminowy egzemplarz plci zenskiej, ktory anonsowal Weigensa. Ustawil barek przed niskim, rzezbionym stolikiem koktajlowym pod sciana, oproznil popielniczke do kosza na smieci i opuscil lokal robiac tyle halasu, co opadajacy jesienny lisc. Brygadier Kavanah wykonal zapraszajacy gest reka, po czym obciagnal bluze. -Czas sie pokrzepic, bracie - rzekl. Weigens wstal pospiesznie i zgniotl papierosa w popielniczce. Poczekal, az brygadier usiadzie, wpatrujac sie w spietrzone na barku potrawy. Chleb, znaczy sie, jeszcze poznawal, i swiezutkie, chyba jeszcze cieple rogaliki. Tylko nie okazywac zdziwienia. Ale, jak to zlapac, w co widelec wbic? W ogole strach to jesc, raczej na scianie powiesic. Usiadl w drugim fotelu, biorac (z lekkim uklonem glowa) porcelanowy talerz i rzezbione sztucce. -Jedz, bracie - zaprosil Kavanah. - Zaloze sie, ze jeszcze takich rzeczy nie jadles. Wszystko naturalne i swiezutkie. Na samych Gornych Poziomach lepiej nie jedza. Weigens skinal glowa. Patrzyl na srebrne misy, miseczki i patery. Szrama ujal lsniace szczypce, przelozyl nimi na talerz kilka spiralnie zwinietych zolto-brazowych skorupek i zaczal cos wyjadac ze srodka. Weigens przestal sie gapic, a zaczal jesc. Tak powsciagliwie, jak tylko potrafil. Kolacja na dwoch! Na szczurzy pomiot, to byla kolacja na czterech. Smieciarze zarli by z tego stolika przez tydzien. I co z tego? Kazdy ma wedlug przydatnosci. Wiec jedzmy. To, powiedzmy, jest jakis makaron. Ma oczka. Trudno, niech beda oczka. -Byles kiedy na Gornych Poziomach? Pewnie! Co jeszcze? -Nie, bra... nie dostapilem tego zaszczytu. Slyszalem, ze jest tam pieknie. -Dostapisz. Jezeli przyjmiesz robotke. - Szrama ujal jakies zlozone na pol, rozowe stworzonko z czarnymi oczami i odgryzl kawalek. - Zreszta nie chodzi tylko o zadanie - mowil, zujac z chrzestem. - Chce zawrzec z toba umowe. Wsadzil resztke zwierzecia do ust, wstal, przeszedl przez pokoj, pogrzebal przy biurku i pokazal koniec czarnego kabla z wtyczka. - Nie nagrywam tej rozmowy. Rzadko mi sie to zdarza. - Wrocil do stolika i usiadl. Wszystko, co zostanie powiedziane w tym gabinecie, zostaje miedzy nami. Wiec jak? Weigens przelknal. -Na razie, nie zrobil mi brat zadnej propozycji, Brygadierze. -Slusznie - Brygadier nalozyl na talerz bialy, parujacy kawalek miesa, polal krwawym sosem i zaczal kroic. - Masz do wyboru: zostajesz przy swojej centurii i robisz to, co do tej pory. Prawdopodobnie bedziesz robil to do konca zycia. Albo zostajesz ze mna i teoretycznie robisz to samo, ale praktycznie jestes moimi oczami i uszami. Poza tym bedziesz dostawal samodzielne, powiedzmy, misje. Jesli ja pojde do gory, to i ty pojdziesz. Jesli polece, ty polecisz ze mna. Jestes cholernie ambitny, wiem, lakniesz wladzy i wyciagasz z niej korzysci i satysfakcje, tez wiem. Dobrze. Powiedz mi teraz, co wolisz? Pewny marazm, czy niepewny sukces? - Wsunal do ust kawalek miesa. Weigens zachowal kamienna twarz. Nadszedl dawno oczekiwany moment. Zwrot. Wzial z, misy sercowata muszle. Zostal zauwazony. Teraz, albo nigdy... Jak on to robil? Aha... wsunal noz miedzy dwie polowki i otworzyl. Kapnal do srodka dwie krople cytryny, rozowy platek drgnal konwulsyjnie i skurczyl sie. -Czekam na rozkazy, bracie Brygadierze. Szrama popatrzyl na niego uwaznie. -Nie pomylilem sie co do ciebie. Masz szczescie. Mam szczescie. Znaczy, albo bym sie zgodzil, albo on by mnie jak ja tego mieczaka z muszli... no dobra. Miesne listki skropione cytryna wygladaly jakos lubieznie. Weigens wydlubal je widelcem i wsunal do ust. -Opijmy to. - Kavanah zrecznym ruchem wydlubal z wiaderka na dolnym blacie oszroniona butelke. Napelnil szklaneczki, ktore natychmiast spotnialy perlista mgla. -Za wladze i przyszlosc - powiedzial, unoszac swoja. - Za Wspolnote wypijemy druga. Wypili. Lodowata Wodka przeleciala przez gardlo lekko jak woda. Nawet nie zatrzeslo. Zadnej zgagi, nic. To nie byl syntol. Weigens zaczerpnal na widelec troche tych szklistopomaranczowych, slonych ziarenek, choc wlasciwie nie bylo potrzeby. Kavanah przegryzl oliwka. Zaterkotal telefon. Kavanah odstawil szklanke, podszedl do biurka i uniosl plaska sluchawke. -Co jest? - spytal flegmatycznie. - Borgan? Laczyc. Weigens wstal dyskretnie, ale brygadier skrzywil sie i machnal reka, zeby usiadl. Usiadl. Szrama przysiadl na rogu biurka, wolna reka wydlubal z pudelka papierosa. Pstryknal swoja monumentalna zapalniczka i czekal. -Drzazga? - odezwal sie - Czesc. W porzadku, ja ciebie tez... Co jest?... U mnie swietnie. -Hejterzy ci sie, mowisz, rozplenili? No, to masz klopoty, Drzazga. A mowilem, nie ryzykuj. Ja tam nie trzymam zadnych Hejterow i mam spokoj. A jak sie trafiaja, to kontroluje. -Mowilem, nie lez w bloto, nie prowokuj, jak nie potrafisz trzymac za morde... To ganiaj ich teraz, jak jestes taki cwany. -Czekaj, co mowisz? Jaki przywodca? To nie twoj czlowiek? - Twarz brygadiera przybrala wyraz zainteresowania. Spojrzal w zadumie na trzymanego w reku papierosa i pochylil sie lekko do przodu. -Ales, bracie zabagnil sprawe. Zalatwili ci agenta, straciles kontrole... co?! Nie histeryzuj, Drzazga, trasery sa zaminowane, inaczej bysmy sie tych motocykli nigdy nie doliczyli. Jak zaczna przy nich majstrowac, to wyleca w powietrze. Jak to poradzil sobie?... To jakis niebezpieczny facet. Musisz go zneutralizowac i tyle. Jak to probowales? I co? Glowe ci odeslal? Dowcipne. Tos sie wpieprzyl, Drzazga. Swoja droga, ciekawe, gdzie sie taki wylagl... Nagle Kavanah wyprostowal sie, twarz mu znieruchomiala. -Jak to w mojej Termitierze? - wycedzil zimno. - Drzazga, ty mnie w swoje gowno nie ciagnij! - wyjal pioro, po czym pochylil sie i nabazgral cos na malej kwadratowej karteczce. -Sprawdze. Ale marny twoj los, Drzazga, jezeli on nie jest ode mnie. Tak czy inaczej, musisz go zgasic. I to zaraz. - Chwile sluchal, po czym jego oczy przybraly dziwny wyraz. Zasmial sie zimno i nieprzyjemnie. - Ktos cie zrobil w glaba, Drzazga. Ja nie mam zadnych Regulatorow. To ploty. Jeszcze mi zycie mile. Myslisz, ze chce skonczyc jak Palownik? -Nie strasz mnie, Drzazga, bo strace cierpliwosc. Moge ci kogos podeslac, ale pamietaj: to nie jest zaden Regulator. To zwykly Obronca. Chlopak jest, powiedzmy, zdolny. Zapamietaj to sobie, Drzazga. Wyciagnij wnioski ze swoich przypuszczen i zapamietaj. Bedzie u ciebie jutro, najdalej w koncu tygodnia mi go zwrocisz. Jasne? Twoja wdziecznosc bedzie wymierna. Czesc! - rzekl. -Amator. Jezeli wspolnota sie trzyma pomimo takich partaczy, to znaczy, ze jest wieczna. Widzisz teraz sam, musze miec kilku zdolnych ludzi, jesli chce cos zrobic. Taki Drzazga. Przeciez on sie w ogole nie nadaje na... on sie na nic nie nadaje. Zreszta, do diabla z nim. Mamy wazniejsze sprawy. Siadaj tutaj, wyjasnie ci o co chodzi. Weigens wstal zza stolu i przeniosl sie w olbrzymi fotel. Zapadl sie wen jak w bagno, obracal w dloni chlodna rzezbiona szklanke i czekal. Kavanah grzebal w szufladzie. O co chodzi? Dobrze bylo by sie wreszcie dowiedziec, co to sa te "samodzielne, powiedzmy, misje". Brygadier znalazl w koncu jakas teczke, oczywiscie w cielecej skorze, i posunal ja po biurku w kierunku Weigensa. -Miales kilka przypadkow szklicy? - spytal nagle. Weigens poczul lodowaty dreszcz. Zostawienie podejrzanej na miejscu przestepstwa... Tylko, ze nikt jej nie chcial dotknac. Ten tutaj cwaniaczek nigdy sie nie zarazi jakas franca. Rozluznic miesnie twarzy, spokojny glos. -Tak, Brygadierze. Epidemia. To sie coraz czesciej zdarza na dolnych poziomach. -Wlasnie. Epidemia. Robotnicy, Kalkulatorzy, Rolnicy - rzekl wsciekle Kavanah. - Same niskie kasty. A im gorszy element, im bardziej knuje, tym latwiej na to zapada. Dlaczego? Wiesz, co sie dzieje na poziomie specjalnym? W aresztach? Dlaczego kiedy wreszcie dorwe takiego szkodliwego drania, takiego aspolecznego pasozyta, to najdalej po tygodniu musze miec zamiast niego to cholerne, blyszczace jajco? To jest jakis sabotaz, nie epidemia. Chrzanie smieciarzy, niech ich wszystkich szlag potrafia, tylko co my bez nich zrobimy? - Prawie juz krzyczal, czerwony na twarzy jak indyk, ale szybko sie opanowal. -Zajmiesz sie szklica, centurionie. Konkretnie, zajmiesz sie czlowiekiem, ktory bedzie sie zajmowal szklica. Zajrzyj. Weigens sciagnal teczke z biurka i zajrzal. Dwie sztywne, skorzane okladki oraz plik roznych kartek, spietych chromowanym, sprezynowym uchwytem. Pierwsza z przylepionym w rogu zdjeciem jakiegos lysawego typa, o pobruzdzonej twarzy. Kozia szpiczasta brodka, stalowe okulary, nieprzyjemnie waskie usta, Izra Gralen. Wyzsze poziomy. Symbole kodu jakies dziwaczne, osmy poziom... no, no. Medyk. -Czcigodny Izra Gralen - zaczal Brygadier, wstajac i idac do stolika - oderwal swoj wysoko klasyfikowany umysl od spraw wyzszych i raczyl wyrazic zainteresowanie tak zwana szklica. Przypadek choroby bedzie badal na naszych niegodnych poziomach. Bedzie potrzebowal przewodnika, opiekuna i ochrony - czyli ciebie. Wzial swoja szklanke i siegnal pod stolik wyjmujac karafke z bursztynowym plynem. Nalal do polowy i szczypcami wrzucil dwie kostki lodu. Wrocil do biurka, grzechocac swoim napitkiem. Usiadl. Weigens patrzyl czcigodnemu Gralenowi w oczy i czekal. Gdzie na szczurzy pomiot, to zadanie? Przewodnik, ochrona... To potrafi kazdy. -On tu bedzie weszyl - zaczal znowu brygadier. - Czcigodny brat Gralen to filozof. Brednie i belkot. Pstro w glowie, ale jest zwiazany z ludzmi ktorzy duzo moga i ktorzy przeszkadzaja innym ludziom, ktorzy duzo moga. My jestesmy zwiazani z tymi innymi ludzmi. Bedziesz go pilnowal. Bedziesz pilnowac zeby nam nie nabruzdzil. Chce badac, niech bada. Ale pilnuj, zeby nie dogrzebal sie czegos, co nam moze zaszkodzic. Sprawa jest delikatna, ale mam nadzieje ze dasz sobie rade. Z wszelkimi klopotami prosto do mnie. Otrzymasz wszystkie prerogatywy. Pilnuj go po prostu. Chce wiedziec o kazdym jego kroku, rozmowie, spostrzezeniu. I uwazaj: on moze sie sam podlozyc, chociaz watpie. Ale uwazaj. Dobrze by bylo, gdyby sie podlozyl. Wez te teczke. Powinienes go poznac. Nie mowie nic konkretnego, bo nic konkretnego nie ma. Pilnuj go i sprobuj wyciagnac co sie da, dla nas. Jutro do ciebie zadzwonie. Zalozysz stroj szturmowy i pojedziesz winda kurierska na osmy poziom. Weigens westchnal. Osmy poziom. To juz cos. Zadanie mu sie nie podobalo. Trudno. Bylo sliskie, ale proste. -Uwazaj na niego - rzekl jeszcze raz brygadier. - On moze byc cwanszy niz przypuszczamy. Teraz formalnosci. Ten dokument - wydobyl z teczki jakis papier z pieczeciami i zlozyl przed Weigensem - nadaje ci wszelkie prerogatywy, jako mojemu oficerowi do specjalnych poruczen. Jest juz wprowadzony do centralnego Systemu, wiec wystarczy jak pokazesz mu swoj zeton. Normalnej sluzby nie bedziesz juz bral, wiec przekaz wszystkie sprawy komus innemu. Komu? -Swidurowi - rzekl po namysle Weigens. -Moze byc. Dobierz sobie tez ze dwoch ludzi, do wylacznej dyspozycji. I czekaj jutro rano na moj telefon. To by bylo wszystko, Centurionie. Jutro sie widzimy. To bylo wszystko. Weigens wstal, biorac czapke pod pache. Strzelil obcasami, zamykajac wytapicerowane drzwi. Kavanah popatrzyl za nim, wzial z biurka kukri, zwazyl ciezka klinge w dloni i usmiechnal sie. -Probujcie chlopcy - rzekl polglosem. - Ja jestem przygotowany. Dwunasty dzien trzeciego miesiaca rano. Centurion Weigens obudzil sie z przeswiadczeniem, ze zrobil cos nieodwracalnego. Wdepnal. Raz na zawsze. Po raz pierwszy w zyciu przemknelo mu przez glowe, ze byc moze podjal sie gry, ktorej nie podola. Wszystko jedno. I tak nie bylo powrotu. Zostala jedna droga: pod gore. Nie dodalo mu to otuchy. Odrzucil koldre i usiadl na lozku. Czul strach. Co to jest strach? To pulsujace gniecenie gdzies na dole zoladka, to lomotanie krwi pod mostkiem i w gardle, laskoczace przepone ciezkie oddechy, ta wilgoc na dloniach? Co to jest?Dla zwierzecia to sygnal do ucieczki. Ale czlowiek nie moze uciec. Nie ma dokad. Musi walczyc. I to nie wprost, piesciami: to jest najprostsze. Ale walczyc o przetrwanie, nie wiadomo z kim i niewiadomo w jaki sposob. Dosc. Wstal i poszedl do lazienki. Damy sobie rade. To tylko taki poranny strach. Zwykly poranny strach. Umyl sie i bez pospiechu ogolil. W Szkole Legionu zawsze byly pobudki. Piec minut na mycie i pietnascie na sniadanie, potem morderczy trening. Dzien w dzien od piatego roku zycia przez dwanascie lat. Potem cztery w zwyklej sluzbie. Cztery lata w imie Porzadku i Bezpieczenstwa Publicznego. A teraz jestes Centurionem. Centurionem pierwszej klasy. Centurionem pierwszej klasy do specjalnych poruczen. Czego narzekasz? Inni maja gorzej. Przynajmniej sam wyznaczasz sobie pobudki. Kiedy byl w trakcie wycierania zaschnietego kremu z ucha, uslyszal pukanie. Potem drzwi otworzyly sie, ktos przeszedl przez korytarzyk, steknela szyba w drzwiach pokoju, zaklekotala na stoliku plastykowa tacka. -Bracie Centurionie, sniadanie. - Glos usluzny i niesmialy. -Dobra, spieprzaj! - zawolal Weigens, nacierajac szczeke plynem po goleniu. Zalozyl kombinezon i zasiadl do posilku. Zujac pospiesznie kes bulki z pasta miesna wydobyl otrzymana wczoraj teczke. Zdjecie, symbole kodu, niewazne. Urodzony... Klasyfikowany w dwudziestym osmym, kod decyzji, kasta... punktacja: srednia. Sam srodek kasty, Medyk jak w morde strzelil. Iloraz inteligencji, charakterystyka osobowosci... O tu cos jest - brat Brygadier podkreslil czerwonym flamastrem. "Sklonnosci do analizy procesow oderwanych, przeprowadzania konstrukcji myslowych nie zwiazanych z rzeczywistoscia i eskapizmu." Co to za brednie? Na co mi to? Dalej... jakies wykresy, szkola medyczna, punktacje, awansowany, osmy poziom, samodzielna katedra badawcza, do cholery z tym wszystkim, co mnie to obchodzi? Bedzie badal szklice, niech bada. Jedziemy na osmy poziom. Ktora godzina? - spojrzal na zegarek. Jeszcze czas. Spokojnie dopil kawe i zapalil papierosa. Osmy poziom... Najwyzszy na jakim byl dotad, to dwudziesty. Pojechali w szesciu aresztowac czterech bionikow, ktorzy chcieli czyms zarazic plantacje ryzu. Sabotaz... dzialalnosc destruktywna. Byla kupa cyrku z tym aresztowaniem, pokazowy proces, ale poziom dwudziesty to cos, czego sie nie zapomina: szklo, nikiel, aluminium, wszystko chromowane do polysku, jakies rosliny, meble z naturalnego drewna, klasa. Wszystko bylo automatyczne i w najlepszym gatunku. Najlepiej zapamietal te automaty. Wszedzie i do wszystkiego. Zdusil papierosa, siegnal po sluchawke i zatelefonowal do swojej centurii. Jego dwaj szturmowcy juz czekali. Dobrze ich wybral. Gotowi na wszystko, pojda za nim w ogien. Bez namyslu ani pytan. Absolutnie lojalni. Prosci, sprawni chlopcy. Tacy sa potrzebni. Jak pojdzie wyzej, wezmie ich z soba. Jesli pojdzie wyzej... ciekawe, co Szrama kombinuje. Zaterkotal telefon. Brygadier powiedzial: "Zalatwione, wychodz" i odlozyl sluchawke. Weigens zaciagnal sie papierosem i nagle przypomnial sobie wczorajszy telefon Kavanaha. Tam bylo cos takiego... jakis Hejter, niekompetentny Brygadier Drzazga... nie, to nie to. Padlo jakies slowo... jakis klucz. Jakas afera... Szrama powiedzial cos i powialo subtelnym zapachem intryg. Nie mogl sobie przypomniec. Brygadier cos wczoraj powiedzial. Nie tyle waznego, co znaczacego. Pamietal zmiane wyrazu jego twarzy, szybkie spojrzenie zimnych niebieskich oczu, jakby cos sprawdzal. Powinien byl cos zrozumiec z tej rozmowy, tylko co? A moze wlasnie nie powinien byl zrozumiec? Jesli tak, to w porzadku, nic nie zrozumial. Machnal reka i otworzyl szafe. Wysunal stojak ze strojem szturmowym. Zaczal sie ubierac, zapinajac niezliczone sprzaczki i rzepy. Jednoczesnie cos natretnie platalo mu sie po glowie tuz, poza zasiegiem mysli. Mial wrazenie, ze jeszcze troche, a przypomni sobie, ale nie mogl. Westchnal. Zatrzasnal ciezki pas i sprawdzil, czy neuronowy bicz gladko wychodzi z pochwy. Zostal zaatakowany od tylu. Uskoczyl odwracajac sie blyskawicznie i uderzajac palcami o wyprofilowana rekojesc blastera. Wyrzutowa kabura szczeknela metalicznie i Weigens omiotl pomieszczenie szeroka lufa szukajac wrogow. W porzadku. Schowal ciezki blaster naciagajac sprezyne kabury i wzial helm. Rozleglo sie pukanie do drzwi. Przeszedl przez przedpokoj i otworzyl. Stali obaj w postawach zasadniczych. Helmy pod pacha, ochraniacze lsniace biela. -My sie mieli zameldowac, bracie centurionie. - Zaczal wyzszy. Mial szeroka twarz, waskie oczy i sprawial wrazenie poczciwca. Bylo to wrazenie mylace, o czym niektorzy zdolali sie przekonac. Warkald Kalie nie byl poczciwy. Byl to prosty osilek, ktoremu uderzyla do glowy wladza nad ludzmi. Imponowalo mu, ze wszyscy sie go boja. Drugi byl blondynem o chytrej, lisiej twarzy. Nazywal sie Skoltrygg. Zaden nie byl zbyt cwany i zaden nie mial sklonnosci do politykowania, co Weigens cenil u nich najbardziej. Jesli mieli zapewniona dostateczna ilosc bojek i akcji bojowych, piwo z syntolem oraz dostep do kobiecych poziomow Specjalnych, byli zupelnie zadowoleni. Weigens kupil ich wiernosc wyciagajac z niezlych tarapatow i teraz mial po prostu dwa psy. Dwa bojowe, dobrze ulozone brytany. -Od dzis jestescie do mojej wylacznej dyspozycji. Nie wrocicie juz do centurii, przynajmniej na razie. Teraz idziemy na gore. Na poziom osmy. Bedziemy asystowac jednemu waznemu bratu w czasie badan na niskich poziomach. Miejcie oczy na wszystko otwarte. Idziemy. Wyszli do wind glownym korytarzem. Weigens szedl pierwszy, jego dwaj szturmowcy pol kroku z tylu. Winda kurierska juz czekala. Za podwojnymi drzwiami dostepu do niej bronilo dwoch sztabowcow. -Centurion Weigens plus eskorta, na poziom osmy - warknal. Sztabowcy stali nieruchomo w czarnych mundurach z dlonmi opartymi o kabury blasterow. -Karta podrozy - rzekl jeden z nich blaszanym glosem. -Zdjac przylbice - powiedzial drugi, oblizujac nerwowo wargi. Mial szalone, rozbiegane oczy i do konca nie puscil kabury. Karty oraz identyfikatory okazaly sie prawdziwe i dwaj dziwni sztabowcy wpuscili ich do windy z pewnym zalem. Kurierska winda miala dwa pomieszczenia, miekka wykladzine dywanowa na podlodze i fotele. Ruszyla bezglosnie, postukujac cicho, kiedy mijala rozsuniete grodzie miedzy poziomami. W zadziwiajaco krotkim czasie zatrzymala sie i to byl juz czarodziejski osmy poziom. Rozlegl sie gong, drzwi rozsunely sie, ukazujac male, ciemne pomieszczenie o gladkich i zimnych scianach. Weigens calkiem sie sploszyl. Pomylka jaka, czy co? Kiedy tak stal, w ciemnosci rozlegl sie glos. Bezosobowy, zimny, damski glos. -Centurion Netar Weigens. -Jestem - wyrzekl niepewnie Weigens. Glupio rozmawiac z ciemnoscia. -Prosze podejsc. Weigens podszedl do sciany i nagle rozzloscil sie. Osmy poziom, wielkie mecyje! On jest Obronca, do stu szczurow, jak bedzie trzeba, to wejdzie tu z grupa a wtedy wszyscy beda sie chowac we wlasne buty! Nie tacy jechali juz na poziom Specjalny z rekami z tylu. Tu jest Wspolnota. Wczoraj wielki ktos, poziom osmy czy czwarty, a jutro okaze sie - wrog spolecznosci, i nic nie pomoze. Pojada do tiurmy jak leci. Zapalil papierosa i dmuchnal dymem w te sciane przed ta twarza. Jakby w odpowiedzi cos zabzyczalo, strumien cieplego, zielonego swiatla blysnal mu w prawe oko. "Badaja siatkowke", pomyslal. Sprytnie. -Prawa reka - rozlegl sie glos. - Prosze przysunac dlon do receptora oznaczonego czerwona lampka. Zaplonela czerwona iskierka. Weigens przysunal dlon. Znow zabzyczalo i plaski snop swiatla przesunal swietlista kreske po jego palcach. Zobaczyl w nim zabarwione na rozowo kleby dymu ze swojego papierosa. -W porzadku - powiedziano. - Moze brat wejsc. Sciana bezglosnie rozjechala sie na boki i Weigens wstapil w osmy poziom. Wyrzucil papierosa, zalozyl helm i zatrzasnal przylbice. W mgnieniu oka jego twarz zostala przeslonieta kanciasta maska. Netar Weigens zniknal. Stal sie po prostu Obronca - bezimiennym, bezosobowym. Niemal calkowicie bezkarnym i niemozliwym do identyfikacji. Az do powrotu na poziom, nikt nie zobaczy jego twarzy, ani nie uslyszy normalnego glosu. Uslyszy modulator i glosnik. Glos Obroncy. Weigens stal u wejscia do wielkiej hali wykladanej marmurem. Hali o kilku poziomach, z ktorych najnizszy byl palmiarnia. Wsrod dziwacznych roslin o wielkich skorzastych lisciach, malych fontann i sadzawek przechadzaly sie bez ladu i skladu grupki ludzi w roznym wieku. Ci ludzie nie nosili kombinezonow. Poubierani byli w dziwaczne luzne szaty, do tego w roznych kolorach. Stroje kobiet bezwstydnie uwydatnialy ich ksztalty. Niektore z tych kobiet byly naprawde piekne - Weigens poczul, ze ochraniacze robia sie niewygodne. Coz. Osmy poziom. Uslyszal kroki swych ludzi i siegnal do kasety lacznosci wbudowanej w pas. Uslyszal w sluchawkach gromkie "Jo-ho-ho" Skoltrygga i smiech Warkalda. -Widzisz to, co ja widze? - dopytywal sie Kalie. -Jak-Rany-Ale-Dupy! - odparl z czcia Skoltrygg. -Zobacz te w czerwonym! -W morde, ile tu miejsca. -Spokoj, szczurzesyny - rzekl lagodnie Weigens. - Jestescie na sluzbie. Rozmawiali przez interkom bliskiej lacznosci, wiec postronny obserwator zobaczylby tylko trzy kanciaste, biale sylwetki stojace nieruchomo przy wyjsciu z wind, ale nie uslyszalby nic. Jednak nie mieli postronnych obserwatorow. Nikt nie okazywal strachu ani nie zwracal na nich najmniejszej uwagi. Bylo to nieslychane. Byli jedynymi Obroncami w zasiegu wzroku i to bylo jeszcze bardziej nieslychane. Weigens znow siegnal reka do kasety lacznosci i zlapal zakres Brygadiera. -Szescdziesiat trzy Kojot wola Kruka - powiedzial. Zatrzeszczalo. Kavanah odezwal sie natychmiast. -Kruk, slucham. Gdzie jestes? -Na miejscu, przy windach. Co robic? -Czekaj. Przyjdzie do ciebie moj czlowiek. Komendant poziomu. Nazywa sie Onar. Pomoze ci znalezc tego Gralena. -Czy on jest Obronca? - spytal Weigens z nadzieja w glosie. Czul sie nieswojo. -Tak... Ale nie spodziewaj sie wiele, on dziala w specyficznych warunkach. Osmy poziom, rozumiesz? -Zaczynam rozumiec. -Dobra, to wszystko... aha, Weigens. Nie dziw sie niczemu. Niczemu. Zrozumiales? -Tak jest, bracie Brygadierze, zrozumialem, nie dziwic sie niczemu - powiedzial Weigens, teraz juz nic nie rozumiejac. -No, dobra. - Kavanah chrzaknal z zadowoleniem. - W razie czego, wiesz, gdzie mnie szukac. Koniec. Nie czekali dlugo, patrzac ze zgroza na kolorowy, rozwydrzony tlum dookola, ktory najwyrazniej wymagal kontroli. Po pierwsze, byly godziny pracy. Wiec co oni tu wszyscy robia? Co to za lazenie bez celu? W ogole, co tu sie dzieje? -Spokojnie, bracia, spokojnie. To osmy poziom. Bardzo wysokie kasty. Ci ludzie pelnia odpowiedzialne funkcje, do ktorych my sie nie nadajemy. To Medycy, Eugenicy i Bionicy. Maja specjalne predyspozycje. Troche tu dziwnie, ale pamietajcie bracia, ze patrzycie na ludzi, ktorzy czuwaja nad zdrowiem i biologia calej naszej Termitiery. Jezeli tu tak jest, to znaczy, ze wlasnie tak powinno byc, bracia. - Weigens wlozyl w to przemowienie sporo wysilku, bo zabrzmialo mu nieprzekonujaco. Ale zdaje sie, ze jego podwladni nie bardzo sluchali, odwracajac maski helmow za kazda przechodzaca kobieta. Problem braku kontroli przestal ich interesowac. Weigens zauwazyl go z daleka. Mezczyzna ubrany w luzna toge, jak wszyscy tutaj. Byl jednak wyzszy niz pozostali. Jego kwadratowa, nieruchoma twarz nosila te nieuchwytne znamiona wieloletniego treningu, ktore fachowiec zawsze moze rozpoznac. Zna je z lustra. Istnieje ten szczegolny wyraz oczu, wyraz nieufnosci i uwagi zapiekly na twarzy. To nie jest zwykly czlowiek. To maszyna do zabijania. To Obronca. Tamten podszedl i stanal obok. Nosil skorzane paski na przegubach oraz miekkie buty. Glowe mial wygolona prawie do golej skory. -Centurion Weigens? - Spytal i nie czekajac na odpowiedz rzekl - Chodzmy. Centurion Onar juz czeka. -Dlaczego sam nie przyszedl? - spytal Weigens, gdy juz szli marmurowymi korytarzami. - Ja nie mam czasu. Przewodnik nie odpowiedzial. Na miejsce dotarli w milczeniu. Przeszli przez jakies nie wyrozniajace sie niczym drzwi, potem jakims korytarzem, wszedzie wsrod tych kolumn i rzezb. W koncu przewodni stanal, wycelowal palec w jakies wrota i przemowil ludzkim glosem: Tedy - po czym odwrocil sie i odszedl. W Weigensie az sie zagotowalo. Ktos tu robi z kogos durnia. Podszedl do drzwi, slyszac gniewne echo wlasnych krokow i pchnal dlonmi oba ciezkie, rzezbione skrzydla. Wrota ustapily, miekko, ale powoli. Za nimi nie bylo oczywiscie przyzwoitego gabinetu, z biurkiem, flaga Wspolnoty, telefonem za ktory mozna w razie czego chwycic, ani odpowiednim czlowiekiem za biurkiem. Byla natomiast sala, otoczona kolumnami, obnizona na srodku. W obnizeniu znajdowal sie basen wypelniony zielonkawa woda. Weigens zrobil krok do przodu i w tym momencie dwoch mlodziencow w bialych tunikach chwycilo go z bokow za ramiona. Przestraszyl sie w pierwszej chwili, ale w nastepnej wybuchla w nim wscieklosc i dzika satysfakcja. Skretem ciala poslal jednego z nich na kolumne uwalniajac prawa reke i zderzajac sie z drugim. Wykrecil lewa dlon napastnika sciskajaca jego nadgarstek i wykonal polobrot. Mlodzieniec przekoziolkowal przez wlasne przedramie, przy czym grzmotnal plecami na posadzke. Weigens uslyszal klapanie sandalow i zobaczyl mezczyzn w tunikach, biegnacych przy scianie z obu stron. -Zrobcie porzadek z tymi pajacami - rzucil w interkom, a sam wyminal kolumny i ruszyl po dlugich stopniach w kierunku basenu. Na najnizszym poziomie staly niska lezanka o wymyslnym ksztalcie oraz masywny stolik z malachitu. Na lezance spoczywal jakis szczuply typ, oczywiscie w kretynskiej tunice. Glowe mial w kreconych zlocistych lokach, a brwi zrosniete posrodku czola. Za plecami typka stal kilkunastoletni szczeniak, ktory masowal mu kark, Weigens jeszcze panowal nad soba, ale lomot uderzen i gluche stekniecia za plecami brzmialy dla niego jak najslodsza muzyka. Idac przesunal regulator glosnika do oporu, wiec jego glos zabrzmial w hali jak ryk trab Sadu Ostatecznego. -CO TO ZA CYRK, DO KURWY NEDZY! CO TU SIE DZIEJE?! Cherubinek na kozetce zerwal sie na jego widok na rowne nogi i krzyknal w kierunku drzwi: -Spokoj, puscic ich, to nieporozumienie! - Po czym rozlozyl teatralnie rece i zawolal z falszywa troska: - Przepraszam bracie, nie uprzedzili mnie, ze juz jestescie, sam rozumiesz, srodki bezpieczenstwa, stokrotnie przepraszam, bracie, chyba nikomu nic sie nie stalo, oni sa tacy brutalni... -Marnych masz ludzi - warknal Weigens. Warkald i Skoltrygg pojawili sie miedzy kolumnami. Skoltrygg masowal lekko prawy nadgarstek, ktory gdzies, kiedys mu wywichneli. Cherubinek nie dal po sobie niczego poznac. -Centurion Onar - przedstawil sie. - Siadaj, bracie. Czym chata bogata... Derni - Zwrocil sie do szczeniaka - kaz przygotowac wszystko dla naszych gosci. Mlodociany chudzielec sklonil sie i oddalil dyskretnie. -Nie mam czasu - warknal Weigens. - Szukam czlowieka. Izra Gralen MED 1717 ARF. W papierach jest tylko Centrum Badan Medycznych... Gdzie to jest? -Tak, tak... - Cherubinek zatrzepotal rekami - Wiem, prosil zeby przyslac mu kogos. Pewno zadzwoni... zadzwoni i poprosi cie do siebie. On jest bardzo zajety. Na razie trzeba poczekac. Odprez sie, zdejmij ten malpi stroj, napij sie... Moze potrzebujesz jeszcze czegos? Tu jest osmy poziom, nie trzeba sie nigdzie spieszyc. Obroncy na tym poziomie nie maja duzo do roboty, mozna pouzywac zycia, wiesz co mam na mysli... - Weigens sluchal tej paplaniny i milczal. Cherubinek wskazal mu druga kozetke, przysunal patere z owocami, pojawil sie szczeniak i zaczal cos tlumaczyc Obroncom, a Weigens wciaz stal jak plastykowy kanciasty posag. -Siadaj bracie - mowil centurion Onar. - Trzeba czekac na telefon. Odprez sie, mowie - objal szczeniaka w pasie i posadzil sobie na kolanach. Obroncy gdzies znikneli. -Zatelefonuj - wycedzil Weigens. - Powiedz mu ze przyszedlem, a potem dawaj adres. Mowilem, ze nie mam czasu. -Masz mnostwo czasu - szczebiotal cherubinek. - Czym ty sie przejmujesz? Mowilem ci, on zadzwoni, jak bedzie cie potrzebowal. Twoi ludzie korzystaja z naszej goscinnosci, czemu masz byc glupszy? Nie widziales jeszcze moich dziewczat ani chlopcow... W tym momencie Weigens przestal sluchac a zaczal dzialac. Podszedl wolnym krokiem do lezanki i znienacka zmiotl Onarowi z kolan mlodzienca, zwalajac go na posadzke. Onar zerwal sie z kozetki zadziwiajaco szybko i tylem przeskoczyl stolik. Weigens ruszyl radosnie do ataku. Wywrocil kopniakiem malachitowy mebel, srebrna patera z jazgotem potoczyla sie po podlodze, rozsypujac owoce. Prawa reka za wszarz, za fraki, za te cholerna tuniczke i skrecic pod szyja, zeby mu slepia wylazly na wierzch. Onar zupelnie prawidlowo trzasnal go podstawa dloni w podbrodek. To znaczy, to by bylo prawidlowo, gdyby Weigens nie mial na sobie ochraniaczy. Poczul lekki wstrzas, po czym przyciagnal przeciwnika delikatnie do siebie i grzmotnal go w twarz okuta w helm glowa. Centurion Onar zalal sie krwia i zwiotczal. Weigens puscil zmiedlona tuniczke, popychajac go lekko do tylu. Cherubinek oparl sie o postument posagu. Krew ciekla mu po szyi, wsiakajac w faldy przyodziewku. -Tak - rzekl Weigens. - A teraz telefon. Onar podniosl twarz. Dyszal i przyciskal skrzydelko nosa palcem. -To sie tak nie skonczy - wycedzil. - Jeszcze sie spotkamy. Jeszcze sie zobaczymy. -Telefon - powtorzyl sucho Weigens, robiac krok do przodu. -Dobra - rzekl pospiesznie centurion. - Bedziesz mial swoj cholerny telefon. Musnal lekko dlonia marmurowy szczegol anatomiczny na rzezbie mlodego mezczyzny. Kolumna rozwarla sie z westchnieniem, ukazujac ekran i klawiature. Ocierajac grzbietem dloni krew z twarzy Onar przebiegl palcami po klawiszach. Zapiszczalo, na ekranie pojawila sie twarz. -Sektor Obrony - rzekl Onar. - Prosze brata Gralena. -Chwileczke - powiedziala twarz i znikla. Weigens siegnal do kasety lacznosci. -Warkald, Skoltrygg do mnie! - szczeknal. Onar tymczasem skonczyl rozmawiac i zamknal kolumne. -Masz isc do niego - oznajmil. - Dostaniesz przewodnika, ale to nie wszystko, co ode mnie dostaniesz. Jak wrocisz do siebie, to spotka cie przykra niespodzianka. Dostane cie w swoje rece, ty nedzny szczurze. Byle laps z piecdziesiatego poziomu nie bedzie mi podskakiwal. -Wysoko mierzysz, chloptasiu - wycedzil zimno Weigens. - Wiesz, co to jest kurier do specjalnych poruczen? Rozlegl sie tupot i do sali wpadli Warkald i Skoltrygg. Przebieglszy pomiedzy kolumnami wyprezyli sie w postawie zasadniczej. Weigens spojrzal przeciagle na Onara obmacujacego narzad powonienia i na chloptasia lezacego na ziemi, gapiacego sie szklistym, narkomanskim wzrokiem. Zrobil w tyl zwrot i przechodzac obok nadepnal mu okuta podeszwa na palce. Centrum Badan Medycznych nie skrzylo sie juz tak beznadziejnym przepychem, jak reszta osmego poziomu. Bylo urzadzone bardziej spartansko i po laboratoryjnemu pragmatycznie, tak, ze Weigens odzyskal nieco rezonu. Doktor Gralen byl starszy niz na zdjeciu, ale mial te sama twarz, z glebokimi bruzdami po obu stronach zacisnietych ust, te same okulary w stalowej oprawie oraz te sama mala brodke na przodzie szczeki. Poza tym mial cala kolekcje tikow nerwowych: chrzakal, mrugal i konwulsyjnym ruchem poprawial okulary na nosie. Ubrany byl mniej wiecej normalnie, w biale spodnie i biala bluze z dystynkcjami specjalisty pierwszej klasy. Przyjal ich w niewielkim pokoiku, siedzac za biurkiem i bawiac sie laboratoryjnym pisakiem. Sciany pokoju oplatal skomplikowany stelaz z jakimis aparatami pelnymi wskaznikow oraz czerwonych iskierek diod. Cos popiskiwalo, a Medyk siedzial postukujac pisakiem w blat i patrzac na Weigensa badawczo. Pod wszystkimi tikami jego twarz pozostawala nieruchoma jak rzezba. -Khem... tak - odezwal sie. - Brat jest Centurion, ehem... Weigens? Brygadier Kavanah dzwonil do mnie. Brat usiadzie - wskazal mu krzeslo. - Bedzie brat moim przewodnikiem po nizszych poziomach, ehem... ciesze sie, bardzo sie ciesze - oswiadczyl z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, ktory swiadczyl o tym, ze nigdy sie nie cieszy. Nastepnie zamrugal oczami i nerwowo poprawil okulary, Weigens usiadl. Gralen znowu chrzaknal. -Najpierw niech mi brat powie... - wycedzil Gralen mrugajac, jakby mial piasek pod powiekami. - Mial brat do czynienia, ehem... z zespolem spiaczki paralitycznej Wigga, czyli - poprawil okulary - z tak zwana szklica? -Tak... mialem - rzekl niepewnie Weigens. - U nas sie to bardzo czesto zdarza - dodal skwapliwie. Przez glowe przemknela mu obledna mysl, ze go wszyscy przesladuja za pozostawienie tamtej zatrzymanej na miejscu przestepstwa. -Ehem... oczywiscie, ale jednak, wydaje mi sie, ze to ma znacznie szerszy zasieg niz sie oficjalnie podaje. Dlatego, ehem... chcialbym zbadac rzecz na miejscu. -Jestem do brata dyspozycji - rzekl Weigens. - Mamy przygotowana kwatere i wszystko, czego brat bedzie potrzebowal. Dowodztwo Kohorty jest bardzo zainteresowane badaniami brata. Okazemy bratu wszelka pomoc. Specjalnie w tym celu posiadam niezbedne prerogatywy. -To swietnie - Gralen znowu zamrugal oczami. - Chcialbym, zebysmy pojechali za pol godziny. Pojechali za pol godziny. Dostali sie na poziom kohorty "Krukow", doktor Gralen zostal wciagniety do ewidencji jako gosc sztabu kohorty, otrzymal karte-klucz, po czym udali sie do jego pokoju. Pokoj przygotowal Kavanah. Juz samo to powinno Weigensowi wystarczyc, ale to, co zobaczyl przeroslo jego najsmielsze oczekiwania. Apartament (nie: pokoj) skladal sie z trzech pomieszczen. Podlogi pokrywaly wzorzyste dywany w kolorze kawy z mlekiem, staly na nich ciezkie hebanowe meble, jakies rzezby i wazy sprzed Wspolnoty. Gralenowi nie drgnal nawet jeden miesien w twarzy. Kiedy Skoltrygg wtoczyl wozek z jego walizkami, bez slowa zaczal je zdejmowac, otwierac i wydobywac jakies aparaty. Calkowicie obojetny na krolewski przepych komnat, z nieruchoma jak marabut twarza rozwijal kable, podlaczal je do kontaktow i obserwowal wskazniki. W krotkim czasie udalo mu sie zabudowac wieksza czesc podlogi. Weigens stal nad nim. Zaczelo mu sie robic nieswojo. -Pomoc w czyms? - spytal. Nie mogl pomoc. Pojecie mial o tym takie, jak o szlifowaniu diamentow, ale chcial przerwac cisze. Gralen ocknal sie z kontemplacji czegos, co wygladalo jak kwadratowe radio skrzyzowane z maszyna do szycia. Wycelowal w niego mrugajace oczka. -Nie, dziekuje - powiedzial i chrzaknal. Poprawil okulary. - Niech brat przyjdzie za pol godziny. Weigens odetchnal z ulga i wyszedl. Od razu cos mu zabormotalo w sluchawkach. -Kruk do Kojota szescdziesiat trzy. - Ot, diabli nadali. -Jestem. -Jak leci, chlopcze? - Brygadier byl zadowolony. -Na razie w porzadku, bracie Brygadierze, obiekt eee... instaluje sie w kwaterze. Na poziomie osmym mialem problemy... -Wiem. Mozesz urwac sie do mnie na chwilke? Chcialbym z toba o tym pogadac. Koniec. Zalatwi mnie. Nagle Brygadier chrzaknal. Chrzaknal. A moze trzasnelo w sluchawkach? Matko materio. Co bedzie? Wygladalo, ze nie jest wsciekly. Ale sprac faceta z osmego poziomu... kretyn. Cholerny kretyn. Dyplomatycznie. Ponioslo mnie. I fajnie. A teraz ciebie poniosa. Brygadier siedzial tam gdzie wczoraj. Wygladalo na to, ze nie ruszyl sie z miejsca. Obracal w dloni swoj koszmarny tasak i mruzyl oczy. -Siadaj - rzucil. Weigens usiadl i od razu zaczal miec problemy. Co z helmem? Na podloge? Nie, nie mozna. Na biurko mu polozyc? Jeszcze gorzej. Z powrotem na glowe nasadzic? Rece sie poca. Matko materio, co bedzie. Polozyl w koncu helm na kolanach i czekal. -O co poszlo z tym Onarem? - spytal brygadier. Chrzaknal. Tym razem wyraznie. Weigens odrobine odzyskal rezon. -On, bracie Brygadierze cos krecil. No, nie chcial wspolpracowac. Drabow jakichs naslal, niby to, mowi, przez pomylke, potem nie chcial dzwonic, cos, poslusznie melduje, krecil, ze to, mowi, mnostwo czasu, ze sie obiekt sam zglosi, potem chcial czestowac, zboczencow, poslusznie melduje, proponowal... No i ten, troche na niego wplynalem... -No dobrze, Weigens. Duzo sie musisz nauczyc. Najpierw mysl, a potem bij. Ty za dlugo byles w zwyklej sluzbie. Tu trzeba myslec. Tym razem miales szczescie. To nawet niezle wyszlo, troche mi ten Onar za bardzo urosl w piorka. Zaczal kombinowac na wlasna reke. Przyda mu sie. Byli swiadkowie? -Tylko ten jego, znaczy... -Ta ciota? Chlopaczek? Jak sie nazywal? Weigens zastanowil sie przez chwile. -Derni... jakos tak. Kavanah wyciagnal z kasetki blankiecik i cos zapisal. -To juz wszyscy? Na pewno? -Tak, bracie Brygadierze, chyba ze ukryci. -Bzdura. To juz nie ma swiadkow. Cos mu sie wydawalo. Nastepnym razem konsultuj sie ze mna, bo sam oberwiesz. Dobra, teraz: jak robota? -Na razie nic, bracie Brygadierze. Dostal pokoj, rozklada aparaty. -Nic nie mowil? -Nic, bracie Brygadierze. -Sluchaj teraz, to wazne. Musisz dokladnie wiedziec, co on robi. Pytaj go o wszystko. Interesuj sie. To typowy naukowiec. Uwielbia byc doceniany. I nade wszystko lubi gadac o swojej pracy. -Rozumiem, bracie Brygadierze. -W porzadku. I pamietaj: o wszystkim melduj. A teraz splywaj. -Tak jest, bracie Brygadierze - Weigens wstal, czujac sie lekki jak piorko. Uczucie ulgi wrecz go wypelnialo. Swiat zrobil sie lepszy. Strzelil obcasami i wyszedl, zakladajac helm. Nim zatrzasnal przylbice, usmiechnal sie promiennie do posepnej sekretarki. Szli po slabo oswietlonym pomoscie, wzdluz scian wielkiej, ciemnej hali. Echo dudnilo odzewem ich krokow. Sterty lustrzanych jaj polyskiwaly w polmroku. Gralen oparl sie o barierke i przez chwile milczal. -Jaka tu cisza - szepnal. -To jeden z dwunastu takich magazynow w naszej termitierze - odezwal sie Weigens. Jego glos zadudnil pod wysokim sklepieniem. - Tutaj jest zlozonych szesc tysiecy dziewiecset torbieli. Nie mozna ich grzebac, bo oficjalnie trudno stwierdzic zgon, ale w koncu trzeba bedzie zaczac. -Bede potrzebowal kilku do badan - rzekl Gralen. Skrzypnely i zadudnily wielkie stalowe drzwi. Weigens odwrocil sie i zobaczyl w smudze swiatla z korytarza czerwone kombinezony i kaptury asenizatorow toczacych wozek. Jeden z nich podszedl do barierki, trzasnal ryglem i otworzyl przerazliwie piszczace drzwiczki. -Stac - huknal Weigens. Asenizatorzy zamarli jak stuletnie deby. -Jeden brat juz ma - zwrocil sie do Gralena. - Nastepne trzeba bedzie jakos wyciagnac. Ile brat chce? -Jeszcze ze cztery. Powinno wystarczyc. Weigens spojrzal na struchlalych asenizatorow. -Odstawic wozek i brac sie za wciagarke. Asenizatorzy rzucili sie jak sploszone kroliki. Odtoczyli wozek, przyciagneli z przerazliwym piskiem wiszaca na stalowej szynie wciagarke i opuscili kolyszaca sie na kardanie szufle. -Torbiele sa bardzo sliskie - odezwal sie znowu Weigens. - Trzeba je recznie wtaczac na szufle, bo wszystkie uchwyty sie zeslizgiwaly. Nie mozna ich nawet scisnac, wyskakuja jak mokre mydlo. -Bardzo, ehem... ciekawe - chrzaknal i zamrugal oczami Gralen. - Ciekawa wlasciwosc. Niech brat je kaze przetransportowac na wasz, ehem... poziom. Brygadier Kavanah przygotowal mi laboratorium. Jestem zdumiony pomoca, jaka otrzymuje w moich badaniach. -Jestesmy nimi bardzo zainteresowani - rzekl Weigens. - Szklica sprawia nam wiele klopotow. Rozlegl sie wizg silnika i szufla z torbiela ruszyla do gory. Asenizator zszedl na dol, szczekajac podeszwami o szczeble stalowej drabinki. -Z medycznego punktu widzenia to jest bardzo dziwne - rzekl Gralen. -Co? -Tak daleko posunieta deformacja. Przeciez to musialo calkowicie zmienic funkcjonowanie komorek. To nie jest zwykle zwyrodnienie, Centurionie. Tysiace ludzi, i skora kazdego przybiera te sama niesamowita forme. Forme, ktora nie obumiera po smierci. Te... torbiele, ehem... leza tu miesiacami i zadna nie wykazuje objawow rozkladu. - Spojrzal nieprzytomnie na Weigensa i ruszyl wielkimi krokami w kierunku wozka. Asenizatorzy wyciagneli z haldy kolejna torbiel. Gralen odciagnal suwak worka. Niecierpliwie rozgarnal czarny, szeleszczacy plastyk. -Niech brat spojrzy - przeciagnal palcami po gladkiej powierzchni. - Idealne. Jak wypolerowane. Gdzie tam, gladsze. Najmniejszej rysy, skazy, zadrapania. A przeciez to jest wytwor ludzkiej skory, jak paznokcie czy wlosy. Przerazajace. Trzeba natychmiast przeprowadzic analizy. Cos bratu powiem... Odwrocil sie i spojrzal na Weigensa mrugajac zza okularow. -To bedzie twarde jak diament, ale kiedy to rozgryziemy, nastapi przewrot w medycynie. Takiej choroby nie bylo i potem nigdy nie bedzie. To fenomen. Ale jest. Jest teraz, a ja jestem lekarzem. Do roboty, Centurionie. Niech to wszystko przewioza do laboratorium i do roboty. Trzynasty dzien trzeciego miesiaca rano. Nastepnego dnia Weigens wstal pozno. Sniadanie stalo juz na stoliku przy lozku. Umyl sie, ogolil, wepchnal do ust kanapke i przestawil tace na biurko. Kiedy zabral sie do zaleglego raportu, raptem zachcialo mu sie wyjsc do termitiery. Po prostu wyjsc i odetchnac swiezym powietrzem. Stwierdzil, ze oczy pieka go od jarzeniowego swiatla. Mial dosc zatloczonych korytarzy ciagnacych sie bez konca, zatechlego powietrza oraz zamknietych przestrzeni. Wyjsc i ruszyc prosto przed siebie.Bzdura. Po prostu jestes zmeczony, a to dopiero poczatek drogi. Przed toba tyle stopni, tyle poziomow. Byle w gore, do swiatla. Jednostka jest w zasadzie niczym, ale sa jednostki i jednostki. W obrebie organizmu, rzecz jasna. Organizmu Wspolnoty. A gdyby tak jednej komorce twojego organizmu zachcialo sie isc na spacer? Zginelaby. Komorki gina, oczywiscie, ale komorki nie maja mozliwosci awansowac. Poza tym istnieje jeszcze, oprocz drogi do gory, droga w dol. Mozecie isc na dol, przyjaciele, ale nam trzeba w gore. Do swiatla. O rany, bredzisz, Centurionie. Nie trzeba bylo pic wczoraj. A pil. Samotnie. Do lustra. Czlowiek jest samotny. Tak jest bezpiecznie. Przetarl oczy i zujac kawalek chleba z pasta rybna zabral sie do raportu. Poszli do magazynu, wzieli torbiele do badan, torbiele numery takie a takie, Obiekt mowil to a to, pojechali do laboratorium, Obiekt rozmawial z zespolem i na tym dzien pracy wlasciwie sie skonczyl. Zadanie bylo niejasne, a tego Centurion Weigens najbardziej nie lubil. Obserwowac. Obserwowal tego Gralena przez caly czas i nic z tego nie wynikalo. Maly, chudy czlowieczek. Lazl to tu, to tam, w swoim rozpietym, bialym chalacie. Wymachujac chudymi rekoma wydawal technikom absolutnie niezrozumiale polecenia. Trzaskano przelacznikami, cos blyskalo, montowano niesamowite urzadzenia - i absolutnie nie bylo w tym wszystkim miejsca dla Weigensa. Ladne zadanie. A tam, gdzies w sztabie Kohorty siedzial za monumentalnym biurkiem diabel w czarnym mundurze, mruzyl oczy i obracal w dloni prehistoryczna klinge. Siedzial tam jak ogromny pajak w swojej sieci i wszystko musial wiedziec. Wszystko mialo dla niego jakies znaczenie. Cos tam knul w swojej koscistej, pokrytej zylkami czaszce i trzeba bylo mu sie podporzadkowac. W laboratorium pachnialo ozonem, jak po ostrym strzelaniu. Technicy mieli czerwone, podpuchniete oczy. Najwyrazniej nie spali tej nocy. Nie bylo tu juz tak czysciutko jak przedtem. Na podlodze pysznily sie czarne, wypalone plamy, poniewieraly sie nadtopione kawalki izolacji. Laboratorium wygladalo jak po starciu z uzyciem broni swietlnej. Sciane przecinala podluzna, nadtopiona po brzegach dziura. Weigens spojrzawszy fachowym okiem ocenil ja jako laserowa przestrzeline. -Gdzie brat-doktor? - rzucil w strone dwoch technikow, ktorzy zwijali gruby, czarny kabel. -W kantorku, za laboratorium fizycznym - odrzekl jeden, po czym podniosl glowe i zobaczywszy mundur Weigensa dodal: - Bracie Centurionie. -Co tu sie stalo? - spytal Weigens, wskazujac reka na sciane. -Probowalismy ruszyc to dranstwo - odparl technik. - Uszczknac kawalek, zeby zrobic analizy. Nic tego nie rusza, ani korundowe wiertla, ani prasa, ani laser. To dlatego - Wskazal przestrzeline. - Odbilo w sciane. Caly impuls poszedl przez trzy pomieszczenia, razem z przepierzeniami, oslonami i wszystkim. Dobrze ze nikomu nic sie nie stalo. Z karborundowej tarczowki to tylko zeby polecialy. Wyrwalo tarcze z uchwytow, a torbiel nic. Nawet rysy nie ma. Istotnie. Torbiel lezala na wglebionej stalowej plycie lsniac nieskazitelna, lustrzana powierzchnia. Weigens spojrzal na nia przelotnie i poszedl do kantorka. Doktor Gralen siedzial przy komputerze i przebiegal palcami po klawiszach. Obok trzeszczala drukarka. Papierowa tasma splywala na podloge, ukladajac sie w zgrabny stosik. Gralen podniosl glowe i zamrugal na Weigensa zza okularow. -Ehemm... szczesliwy dzien, bracie Centurionie - powiedzial. Oparl sie w roboczym fotelu i zaczal masowac sobie skronie. Chwile to trwalo. -Nie moge zrobic analiz - podjal w koncu. - Zadnych. Obiekt jest odporny na wszystkie znane mi odczynniki. Nie moge pobrac zadnej proby, nie moge zbadac nawet struktury. Najwieksze powiekszenia skanningowego mikroskopu nic nie pokazuja. Zupelnie nic. Obiekt wytrzymal wszystkie proby fizycznego naruszenia powierzchni. Uzylismy stukilowatowego lasera i o malo nie doszlo do tragedii. Bez rezultatu. Jestem pewien, ze gdybysmy uzyli gigawatowego, to efekt bylby ten sam, tylko roznieslibysmy termitiere. To jest przerazajace. Zdjal okulary i przecieral zaciekle oczy, jakby chcial je wdusic do srodka. Potem zalozyl okulary i spojrzal na Weigensa. -Zabralismy sie po balaganiarsku, Centurionie - rzekl. - Ale poniosla mnie ciekawosc. No nic. Zaczniemy jeszcze raz. Tym razem, od patogenow. Wyrwal z trzaskiem kawalek papieru spod zacisku drukarki. -Przejrzalem statystyki - powiedzial. - Najwiecej przypadkow zachorowan jest na poziomie Specjalnym. Chcialbym tam pojechac. Czy moze brat wystarac mi sie o przepustke? Dzien na poziomie specjalnym rozpoczyna sie o w pol do szostej. W ciagu pieciu minut trzeba przygotowac cele do inspekcji. Inspekcja moze nadejsc, ale nie musi. Niemniej wszyscy czekaja, wyprezeni w szeregu, w schludnie zapietych kombinezonach. Na poziomie specjalnym panuje cisza. Nie wolno glosno rozmawiac. Nie wolno siadac ani klasc sie w ciagu dnia na pryczach. Nie wolno siadac na podlodze. W celi jest tylko jeden taboret. Stanowi wlasnosc i przywilej starszego celi. Starszy celi jest odpowiedzialny za wszystkich szesciu nieprzystosowanych, zajmujacych wraz z nim pomieszczenie o wymiarach dwa na cztery metry. Jest odpowiedzialny za wlasciwy przebieg przystosowania. Starszy celi posiada absolutna wladze. On i jego dwaj zastepcy rekrutuja sie z nieprzystosowanych lzejszych kategorii, czyli przestepcow kryminalnych. Starszy celi i jego zastepcy maja prawo do wiekszych racji zywnosciowych. W swiecie ludzi wazacych okolo czterdziestu pieciu kilogramow sa okazami zdrowia i sily. Na poziomie specjalnym istota i trescia zycia jest oczekiwanie. Najpierw czeka sie na pisk kolek wozka i loskot chodakow olifaktora. Slychac stukot kol przy przekraczaniu progu, skrzypienie drzwi miedzy segmentami korytarza, wreszcie najpiekniejsze w swiecie dzwieki: szczek zasuwa, skrzypienie otwieranego karmnika i okrzyk: "szostka, koryto!" Na wydanie sniadania dla jednej celi olifaktor poswieca dwanascie sekund. Po uplywie tego czasu karmnik zostaje zamkniety. Podawanie porcji odbywa sie w scisle okreslonej kolejnosci: starszy celi, pierwszy zastepca, drugi zastepca, reszta, w hierarchii ustalonej przez starszego celi, teoretycznie zaleznie od postepow w procesie przystosowywania. To, czy osoba stojaca najnizej otrzyma posilek jest uzaleznione od tego, czy starszy celi nie zechce zamienic kilku cichych slow z olifaktorem. Jest uzaleznione takze od tego czy osoba ta wykonala dzienna norme pracy. Od tego jest uzalezniona tez wielkosc racji calej celi. Odpowiedzialnosc zbiorowa doskonale uczy zycia we wspolnocie. Wykonanie dziennej normy pracy jest uzaleznione od tego, jak odzywia sie nieprzystosowany. Bledne kolo, mandala poziomu Specjalnego. Wyznacza istote egzystencji. Potem nastepuje oczekiwanie na plan dnia. W normalny dzien cela zostaje odprowadzona na miejsce pracy, gdzie otrzymuje dzienne normy i pracuje bez wytchnienia przez dwanascie godzin. Nastepnie dostaje posilek i udaje sie na zajecia terapii grupowych. Zasniecie w trakcie terapii jest karane. Brak postepow w terapii jest karany. Niewydajna praca jest karana. Kazde ponadprogramowe zachowanie jest karane. Czasem kara wymierza na jest losowo, na wszelki wypadek. Kara moga byc elektrowstrzasy, bicze wodne, bicze neuronowe lub bicze zwykle. Kara moze byc samosad. Metoda samosadu jest najczesciej utopienie w ustepie, uduszenie mokrym recznikiem, lub ostrze zyletki, ktorym z wielka wprawa posluguja sie przestepcy kryminalni. Kara moze byc karcer. Kara jest kazdy poranek. Pobyt na poziomie Specjalnym nie jest kara. Jest kuracja. Jak kazda kuracja trwa tyle, ile trzeba dla osiagniecia efektow. Droga do opuszczenia poziomu Specjalnego moze byc tylko przystosowanie. Czlowiek przystosowany jest calkowicie inny niz przed poziomem Specjalnym. Kuracja pozwala spojrzec w nowy sposob na zycie we wspolnocie. Pozwala zrozumiec jego piekno. Uczy zatopienia sie w zbiorowosci. Uczy, ze slowo, ja" jest anachronizmem. Sensowne jest slowo "my". Istnieje jeszcze jeden sposob opuszczenia poziomu Specjalnego bez zmian w psychice. Sposob ten ma wielu wyznawcow. Czlowiek, ktory nie jest w stanie przystosowac sie do obowiazujacych rygorow szybko zamienia sie w zywy szkielet i muzulmanieje. Jezeli nie chce zyc, blyskawicznie zapada na jedna z chorob i gasnie jak wypalona swieczka. Sposob ten spotyka sie ze zdecydowana dezaprobata zarowno prawomyslnych nieprzystosowanych, jak personelu. Centurion Netar Weigens nie lubil poziomu Specjalnego. Nie zeby zalowal nieprzystosowanych, ktorzy mogli zrobic co do nich nalezalo i tu nie trafic. Poziom Specjalny go przygnebial, a Weigens mial dosc wlasnych klopotow. Nie lubil jego atmosfery. Swiatlo bylo tu bardziej mdle, powietrze gestsze. Nie lubil golego betonu scian, surowej stali drzwi, wilgoci i piwnicznej stechlizny. Nie lubil ludzi o twarzach szczurow, takich jak profos poziomu Specjalnego. Dla nieprzystosowanych mogl byc bogiem - wszechobecnym i wszechmogacym. Jednak wystarczyl telefon z gory, zeby zamienil sie w szczura przycupnietego za biurkiem. Patrzyl z dolu, malymi, przerazonymi oczkami, nie wiedzac czy beda go bic, czy glaskac. Weigens pozwolil mu chwile poczekac. -Brat Gralen jest Medykiem z osmego poziomu i prowadzi badania z ramienia sztabu kohorty. - Szczurowaty osobnik za biurkiem zrobil sie nieco rzadki na twarzy. -Interesuja mnie ehem... przypadki szklicy - odezwal sie Gralen. Zamrugal i poprawil oklulary. -Wszystkie przypadki - dodal Weigens zimno. Niestety, glos z modulatora helmu zabrzmial beznamietnie. Profos omal nie zemdlal. -Alez... wszystkie przypadki znajduja sie w wykazie. Tylko... - przebiegl rozpaczliwie wzrokiem po blacie biurka - tych chorych nie ma w lazarecie, szklica, kiedy zostaje rozpoznana, to przebiega bardzo szybko i oni wlasciwie laduja w kostnicy. Zreszta... - nowy pomysl sprawil mu ulge - ja sie na tym nie znam, ja sie zajmuje administracja, moze bracia porozmawiaja z naszym lekarzem. Zlapal za sluchawke telefonu. Lekarz poziomu Specjalnego byl malym, zylastym jegomosciem, uwedzonym w papierosowym dymie. Mial poorana zmarszczkami twarz, krotka przystrzyzona brode i hardo spogladal zza grubych szkiel rogowych okularow. Ten czlowiek widzial dno i niczego sie nie bal. Ani profosa, ani Centuriona Weigensa, ani osmego poziomu, ani samego diabla. -Mamy epidemie szkarlatyny - rzekl ostro. - Jestem bardzo zajety. Jezeli brat doktor sobie zyczy, przejdziemy do lazaretu. -Ehem... prosze - rzekl Gralen. Maly lekarz odwrocil sie, wykonal zapraszajacy gest reka, nie bardzo serdeczny, i ruszyl korytarzem, powiewajac polami poplamionego, bialego, lekarskiego kitla. Ostry odor "Termitow" ciagnal sie za nim na pol metra. -Mam dziesieciu pielegniarzy - mowil, wyciagajac nogi w rekordowym tempie. - Na prawie trzy tysiace zatrzymanych. To jest smieszne. Nie mam lekarstw ani sprzetu, ani lozek. W celach szerza sie wszystkie mozliwe choroby, z wenerycznymi wlacznie. Nawet nie ma mozliwosci dokonywac prostych opatrunkow. Sztab kohorty systematycznie ignoruje moje raporty, moje monity i moje zadania. W tej sytuacji pretensje o rozmiar epidemii szklicy sa po prostu smieszne. Nie jestem w stanie likwidowac ogniska choroby o ktorej nic nie wiadomo, nie dysponujac zadnymi srodkami. Zreszta, skad nagle zainteresowanie sztabu stanem zdrowia nieprzystosowanych? -To nieporozumienie - powiedzial Gralen, poprawiajac w biegu okulary. - Ja zajmuje sie badaniami podstawowymi. Interesuje mnie szklica jako choroba, a nie stan, ehem... brata lazaretu. -Cale szczescie, ze ktokolwiek sie tym zajmuje. Do mnie ciagle sa pretensje, ze poziom nie wykonuje normy produkcyjnej. Przy tych racjach jakie otrzymuja, dla mnie to cud, ze w ogole trzymaja sie na nogach. -No, nie jest tak zle... - zaskamlal szczurowaty profos, idacy obok Weigensa. - Nasz brat doktor jak zwykle troche przesadza... "Kradnie skurwysyn zarcie", pomyslal Weigens. "Warto wiedziec". -Nie sadze - wycedzil doktor. Nacisnal przycisk brzeczyka. Krata szczeknela i odjechala na zardzewialych rolkach, chowajac sie w scianie. Dwoch gorylowatych funkcjonariuszy w czarnych kombinezonach siedzacych we wnece odprowadzilo cala procesje wzrokiem, zamknelo krate i powrocilo do towarzystwa butelki syntolu, krolujacej na biurku miedzy dwoma kaskami z lustrzanymi przylbicami. Obroncy na poziomie specjalnym nie potrzebowali ochraniaczy. Lazaret przypominal raczej ogromna sale gimnastyczna przerobiona w pospiechu na szpital. Stalowe lozka staly gesto, w kilkunastu rzedach, w trupim swietle jarzeniowek ukrytych za koszami z drucianej siatki. Nie bylo izolatek, czystej poscieli, nocnych szafek ani szlafrokow. Panowal tu natomiast straszliwy zaduch. -Przypadkow szklicy brat tu nie znajdzie - powiedzial lekarz. - Szklica zaczyna sie i konczy w celach. Nie ma zwiazku z zadnymi innymi chorobami. Moim zdaniem nie jest zakazna. -Dlaczego brat tak sadzi? - spytal zachlannie Gralen. Doktor parsknal. -Nie zajmuje sie badaniami. Jestem praktykiem. Gdyby szklica byla zakazna, po tygodniu zostalyby tu same trupy. Nie byloby nawet komu wywozic torbieli. Nie umiemy jej wykrywac, nie umiemy jej powstrzymac, nie umiemy jej leczyc. A jednak nieprzystosowani nie zapadaja na nia masowo. Jezeli brata interesuje moje zdanie, to jest to skaza genetyczna. -Brat jest jednym z nielicznych, ktorzy obserwowali przebieg choroby - Gralen wyciagnal notes. Lekarz poziomu Specjalnego zaczal mowic, sypac niezrozumialymi terminami, ale Weigens tego nie sluchal. Patrzyl na nieprzystosowanych. Do tej pory jakos nie zastanawial sie, co sie dzieje z ludzmi, po ktorych przychodzil. Zrywal ich z prycz nad ranem, wyciagal z jadalni, wyprowadzal z miejsc pracy, zawsze w gluchej przerazajacej ciszy, i zwozil winda na dol. Kiedy ich zabieral, mieli rozne twarze. Teraz byli jednakowi, jakby pierwszym etapem na poziomie Specjalnym bylo naszycie czlowiekowi maski. Wszyscy mieli te same kosciotrupie fizjonomie. Prawie lyse czaszki, luzna, pomarszczona skore zawieszona na kosciach twarzy, gleboko wpadnieta tam, gdzie czlowiek ma policzki. I oczy: ogromne, zapadniete oczy, wyrazajace doskonala, beznadziejna obojetnosc. Trzeba byc bydleciem, zeby dobrowolnie skazywac sie na cos takiego. Zreszta, zycie jest ciezkie - kto nie umie przystosowac sie i kombinowac, skazany jest na przemial. To tak jak z maszyna. Czesci nieprzydatne sie usuwa. Wlasciwie, po co taki gnojek ma zyc, skoro nie potrafi? Marnuje zywnosc, przestrzen zyciowa i nic z siebie nie daje. Bracia lekarze byli juz na dobre pograzeni w niezrozumialej dyskusji, przy czym Gralen notowal pilnie, jak sektorowy konfident. -To smieszne - mowil lekarz poziomu Specjalnego - ale odradzam bratu zestawienia statystyczne. Widzialem je setki razy. Wyniki sa po prostu absurdalne. Zauwazy brat na przyklad silna odwrotna korelacje z wspolczynnikiem indeksu przydatnosci spolecznej. Czyli, im ktos bardziej nieprzygotowany do zycia, tym bardziej jest podatny na szklice, przy czym u politycznych, ta korelacja jest najsilniejsza. Absurd. -Kto wie... kto wie - mruczal Gralen, jezdzac pisakiem po notesie. - Jednak chcialbym, ehem... zobaczyc jakis przypadek w poczatkowym stadium. -Zobacze, co sie da zrobic - rzekl lekarz poziomu specjalnego. - Bylo niedawno kilka przypadkow, ktore moga byc szklica w pierwotnym stadium, ale nie musza. Chyba w sektorze C znajdziemy cos dla brata, tam gdzie mordercy i ciezsi polityczni... Kiedy znalezli sie w korytarzach sektora C, z daleka slychac bylo gluche dudnienie, jakby ktos tlukl czyms twardym w grube stalowe drzwi i przytlumione wrzaski. -Atanda! Atanda! Otwierac! Korytarzem biegli Obroncy w helmach, lomocac ciezkimi podeszwami, z neuronowymi biczami w rekach. -Co sie dzieje? - spytal Gralen. -Przyszlismy za pozno - rzucil krotko lekarz. Obroncy stloczyli sie przy drzwiach, ktore po chwili z hurgotem odjechaly na bok. Histeryczne wrzaski wyskoczyly spod nich, wypelniajac korytarze jak smrod amoniaku spod gumowego worka. -On ma szklice! Zabierajcie go! Zaraza! On kituje! Zabierajcie go! Obroncy stloczyli sie przy drzwiach, wpadli do srodka i natychmiast daly sie slyszec wyladowania i wrzask porazanych ludzi. -Spokoj! - wrzasnal jeden z Obroncow na widok nadchodzacych - Inspekcja! Sylwetki w helmach i czarnych kombinezonach rozstapily sie, ukazujac wnetrze celi. Wiezniowie stali w szeregu. Tylko jeden siedzial na pryczy w rogu, z kolanami podciagnietymi pod brode. Byl bez watpienia chory: szklica zdolala juz wygladzic mu rysy twarzy, a skora przybrala szary odcien. Wygladal jak odlew z niepolerowanej stali. -Juz twardy - rzucil lekarz. - Do kostnicy. Wezwac asenizatorow. -Dlaczego nie meldowaliscie przy inspekcji, rano? - szczeknal profos. Pierwszy z brzegu wiezien zbladl. -Nie bylo inspekcji... bracie profosie - wyszeptal. -Dlaczego cela nie w pracy? -My mieli miec terapie, bracie profosie... -To bylo czekac na oficera - terapeute. Co to za wrzaski? Myslicie ze to igrzyska? Co to za ideologia? -Anarchistyczna - wymamlal nieprzystosowany. - Rozumiemy swoj blad. -Bedziecie mieli terapie. Cala cela Obrobka i tydzien karceru. A wy przestajecie byc starszym celi. Obowiazki przejmie zastepca. Wyprowadzic ich. Rece na kark i do sali gimnastycznej. Wytlumaczcie im dobrze - dorzucil w kierunku Obroncow. Na tym profos zakonczyl swoj wystep. -Kabaryna... - rzekl lekarz z namyslem. - Karcer to niezly pomysl. Tam zawsze cos sie znajdzie. Chodzmy. Przejechali sie winda, a nastepnie przeszli korytarzami i obudzili Obronce siedzacego w malym, dusznym pokoiku z monitorem. Klawisz byl blady, przelykal sline, chwial sie w pozycji bacznosc i wionelo od niego syntolem. -Podglad - rzucil lekarz. Przebiegl palcami po przyciskach ukazujac na monitorze obraz malych, identycznych klitek w betonie, wielkosci przecietnej ubikacji, w ktorych stali, siedzieli lub lezeli zwinieci w klebek wynedzniali ludzie. Klitki byly zalane lodowata woda do wysokosci dziesieciu centymetrow i oswietlone jaskrawym swiatlem. Przy jednym z obrazow przerwal. -No. Ten sie nadaje, ma brat szczescie - oswiadczyl. Drzwi do karceru mialy wysokosc siedemdziesieciu centymetrow i wygladaly jak przy duzym piecu centralnego ogrzewania. Nieprzystosowany siedzial na podlodze, w identycznej pozycji co tamten w celi. Calkowicie obojetny na lodowata wode oraz oslepiajace swiatlo patrzyl w sciane niewidzacymi oczami. Jeszcze oddychal. Rowno, miarowo jak czlowiek pograzony w glebokim snie. -Wstawac! Nie bylo reakcji. Profos steknal, przechodzac przez niskie drzwi i stanal na wysokim progu. Oparl sie reka o stalowa futryne i wymierzyl nieprzystosowanemu kopniaka w zebra. Ten odchylil sie jak Wanka-wstanka i powrocil do poprzedniej pozycji. Profos znow go kopnal - tym razem druga noga, w twarz. Glowa nieprzystosowanego huknela o sciane, ale ani z ust ani z nosa nie poplynela krew. -Powiedzialem: wstawac! - wrzasnal profos. -Dosyc - rzekl Gralen, ale profos zamierzyl sie po raz trzeci. Dlon Weigensa wystrzelila do przodu, chwycila kolnierz kombinezonu profosa i cofnela sie rownie blyskawicznie. Urzednik przelecial bezwladnie przez korytarz i gruchnal w sciane. -Brat doktor powiedzial: dosyc - rzekl Weigens. -Wyciagnijcie go - rzucil Gralen. Cialo wychowywanego bylo lekkie jak pusta skorupa. Po chwili siedzial na korytarzu, ociekajac woda, nieruchomy jak skala. -Zastrzyki rozkurczowe i aparat reanimacyjny, szybko! - zawolal Gralen. Przygotowac laboratorium, a jego na gore! - to bylo do Weigensa. - Tomograf i rentgen. -Strata czasu - wycedzil lekarz poziomu Specjalnego. - Zadna strzykawka przez to nie przejdzie - Popukal palcem w ramie chorego. Odglos byl twardy i wysoki, jak stukania w kamien. -Zreszta, on juz sinieje. W windzie wytworzy torbiel. To zywy trup, bracie medyku. Szkoda dla niego czasu. Gralen szybko podejmowal decyzje. -Centurionie, pan ma osobista kamere? -Mam - powiedzial Weigens. Kamera znajdowala sie w grzebieniu jego helmu, nad reflektorkiem. Odnalazl przycisk na biodrowej kasecie i wcisnal. -Prosze filmowac. Prosze tez natychmiast uruchomic stoper. Na moje zadanie bedzie pan podawal dokladny czas. Brata - zwrocil sie do lekarza - poprosze o diagnostat. -To stary model. -Nie szkodzi. Gdzie jest kontakt? -W scianie za bratem. Gralen rozwinal kabel i wetknal wtyczke do kontaktu, nastepnie przykucnal i zaczal przesuwac plaskim pudelkiem diagnostatu po ciele chorego. -Weigens, czy brat filmuje? -Tak. -Czas? -Piet... szesnascie sukund. -Dzwiek tez brat nagrywa? -Tak. -Temperatura ciala, ehem... wlasciwie powierzchni dwadziescia dwa stopnie, tetna nie stwierdzam... jest raz, ale bardzo slaby sygnal, teraz nic. Diabli wiedza... czy ten diagnostat dziala? - Nie czekajac na odpowiedz przesunal pudelkiem nad wlasna reka i rzekl - dziala. Cisnienie krwi... nie moge stwierdzic. Jak przez sciane... ultradzwieki nie przechodza. Przeswietlenie miejscowe... bez odczytu, eee, bez sensu. Nasluch akustyczny... bez odczytu, odruch zreniczny - z diagnostatu blysnal strumien swiatla - bez odczytu, napiecie skorno-galwaniczne, bez odczytu, EEG - bez odczytu. Diagnostat stwierdzil smierc kliniczna i zaczal buczec. Gralen wylaczyl go kciukiem i wstal. -Czas? -Minuta, osiem sekund. -Prosze filmowac caly czas. Zrobimy przynajmniej tyle. - Wyjal wtyczke z kontaktu, zwinal kabel i oddal diagnostat. Zapadla cisza. Weigens stal, starajac sie nie ruszac glowa i poczul, ze sztywnieja mu miesnie karku. Zmiany zachodzily powoli, ale niepowstrzymanie, jak ruch malej wskazowki zegara. Skora chorego zrobila sie wyraznie szara, rysy zaczely sie wypelniac i wygladzac. -Mam wrazenie, ze wszystkie wskazania byly, tylko gdzies pod spodem - odezwal sie Gralen. - On jest jak ekranowany. -Nic podobnego - powiedzial lekarz. - On nie zyje. Byc moze, nasz brat profos go zalatwil tym kopniakiem. To tylko przyspieszylo sprawe. -Przestal oddychac dopiero, jak go wyciagneliscie na korytarz. Gdyby umarl od tego kopniecia, to choroba przestalaby sie rozwijac. W siedzacym mozna bylo jeszcze stwierdzic zarysy ludzkiej sylwetki, ale z trudem. Wszystkie szczegoly zatracily sie w metalicznej pokrywie, ktora porastala go powoli, lecz niepowstrzymanie. Jego skora przybrala zdecydowanie szary odcien, nastepnie zaczela odbijac swiatlo lamp, potem stala sie lustrzana jak kropla rteci. Najwieksza pusta przestrzen miedzy kolanami a twarza wypelnila sie i nieprzystosowany zniknal w srebrzystym owaloidzie torbieli, ktora zgrzytnela po betonie sciany i upadla na bok z gluchym loskotem lanej, chromowanej stali. Zakolysala sie ze zgrzytem na chropawym betonie i znieruchomiala. -Czas? - zapytal Gralen. -Czternascie minut, dwadziescia osiem sekund. -Kamera stop. Weigens wylaczyl kamere i z ulga przetoczyl glowa na karku, zachrobotalo mu bolesnie gdzies pod potylica. -Wezwac asenizatorow? - spytal lekarz. -Tak. Tu juz nie ma nic do roboty. Weigens, wracamy do laboratorium. I jeszcze jedno: niech brat sprowadzi mojego wspolpracownika, doktora Olwena. Brygadier siedzial nieruchomo za biurkiem i przewracal kartki raportu. W powietrzu wisiala ciezka, nieprzyjemna cisza. Podniosl glowe i zmierzyl Weigensa ciezkim wzrokiem. Westchnal. Weigens tez by westchnal, ale sie nie osmielil. -Rozpraszasz sie - powiedzial Kavanah. - Zadnych efektow. Tlumaczylem ci o co chodzi. -Kiedy naprawde nie wiem, co jest wazne, bracie Brygadierze - wyznal Weigens. - W raporcie pisze wszystko. Nagle Brygadier znieruchomial. Podniosl raport ze stolu, przeczytal uwaznie fragment i odlozyl z powrotem. Wolno i pieczolowicie. -Olwen?... - wymamrotal - To juz cos. Zaczyna sie. Spojrzal na Weigensa. -Czego, u cholery, najwazniejsze dajesz na koncu? Ten Olwen to figura. I jeden z tych, ktorzy nam bruzdza. Jeden z tych cholernych liberalow. I przyjezdza tu. Dobra... niech przyjezdza. Musze znac kazde ich slowo. Zwlaszcza kiedy sa sami. Zabranialem ci zakladac podsluch u Gralena. Zmieniam rozkaz. -Ale... -Wiem, on sie pewnie zabezpieczy. Nie beda rozmawiac w pokoju. Pojda sie przejsc. Mozesz uzyc wszystkiego co ci przyjdzie do glowy. - Mikrofony kierunkowe, mikronadajniki, co chcesz. Musze miec ich rozmowe. Zrozum, to liberalowie. Ludzie, ktorzy chca zdezorganizowac zycie we wspolnocie. Taka szklica to dla nich doskonaly pretekst do oszczerstw. Pamietaj, najwazniejsze sa wnioski Graiena, jego prawdziwe wnioski, a nie te oficjalne, ktore nam przedstawi. Zrozumiales? -Tak jest, bracie Brygadierze. -Zabieraj sie do roboty. Weigens siedzial za prostym, szarym biurkiem i palil trzeciego papierosa. Czekal. Gralen byl w laboratorium, przegladal swoje wyliczenia i wykresy. Spotka swojego kumpla tutaj, albo wyjdzie mu na przeciw. Potem, pojda do bufetu, do sali rekreacyjnej, albo zamkna sie w windzie. Ale cokolwiek zrobia i gdziekolwiek pojda, Gralen wezmie tam swoje okulary. Okulary w stalowej, chromowanej oprawce, grubszej teraz o cieniutka metalowa plytke nafaszerowana elektronika. Weigens usmiechnal sie z zadowoleniem. To byl majstersztyk. Najlepsze sa proste rozwiazania. Ludzie zawsze zdejmuja okulary do spania. A potem je zakladaja. Szrama jednak nie byl juz praktykiem. Mikrofony kierunkowe... Jezeli Gralen skonstruuje lub znajdzie calkowicie ekranowane pomieszczenie, nie pomoga zadne mikrofony, a nadajnik nagra przebieg rozmowy, ktora przekaze, gdy tylko znajdzie sie za ekranem. Jezeli zdejmie okulary, pozostaja rezerwowe nadajniki w gumie podeszew jego butow. Wszystkich butow. Obojetne, ktora pare wezmie na to spotkanie. Weigens z zadowoleniem zaciagnal sie papierosem, patrzac na konsolete centrum nasluchowego. Technika, bracia, tylko technika. Glos Skoltrygga zatrzeszczal w glosnikach. -Kruk jeden, do Taty kruka. Obiekt wychodzi z windy. Przejmuje prowadzenie. -Tata kruk, meldowac kiedy nastapi spotkanie. - Weigens poprawil sie w fotelu, przysunal sobie mikrofon i sprawdzil, czy w szczelinie kompaktu znajduje sie plaski krysztal pamieciowy. Czekal. -Kruk jeden. Laboratorium, spotkali sie - zagrzmialy glosniki. -Zerwac kontakt. Koniec - Weigens jednym palcem przesunal lekko oba suwaki potencjometru sciszajac glos, a drugim wcisnal czerwony taster ze slowem "zapis". Promien lasera zanurzyl sie w plytce pamieciowej zeby utrwalic kazde slowo, kazdy szelest i westchnienie. Odbior byl doskonaly. Najpierw uslyszal gleboki, lekko schrypniety glos, przerywany chrzaknieciami. To Gralen. -Ehem... witaj. Dobrze ze jestes. -Co sie dzieje? Znalazles cos? - To ten drugi. Olwen. Glos troche wyzszy i nosowy. Katar ma, albo co. -Najpierw pokaze ci, ehem, co tu mamy. Odrobina empirii nie zawadzi. Weigens sluchal. Slupki czerwonych diod pulsowaly rosnac i malejac w takt glosow. Promien lasera bombardowal plytke seriami impulsow. Spisane bedzie kazde slowo. Kazde westchnienie. Wszystko, cokolwiek powiecie, bedzie uzyte przeciwko wam. W glosnikach rozlegly sie odglosy krokow, szelest papieru, zdawkowe slowa. Na razie. Weigens czekal. Mijaly minuty. -Fascynujace. To czesciowo zgadza sie z tym, co ja zebralem. Tylko tu nie ma nic konkretnego. Twoja historia z tamtym nieprzystosowanym to zupelne fiasko. Film jest wstrzasajacy, ale trzeba odnalezc takich ludzi wiecej i na nich pracowac. Torbiele to strata czasu, choc przyznaje ze ich wlasnosci... -Ehem... to w ogole jest strata czasu. -Nie rozumiem. -Chodzmy sie przejsc. Chcialbym porozmawiac. Weigens znieruchomial. Kroki, rozsuwane drzwi, znowu kroki, poglos. Korytarz, szmer wielu glosow i wielu krokow. Selektor szumow delikatnie. Wysokie tony o pare kresek w dol. Milczenie. -Tu mozemy mowic. Tam wszystko jest naszpikowane pluskwami... Weigens siedzac przed swoja konsoleta zachichotal cichutko. -Nie sprowadziles mnie, zeby sie chwalic materialami. O co chodzi? -Chce, zebys pomogl przygotowac mi oficjalny raport. -Wiec masz swoja teorie? Na takich kruchych przeslankach? -Mam. I nigdy nie zdobedziesz lepszych przeslanek. -Mow jasniej, z laski swojej. -Dobrze. Ale to nie bedzie wywod naukowy. Raczej apel do zdrowego rozsadku. Bede mowil obrazowo. -Jezeli nie masz innych argumentow. -Jestesmy uprzywilejowani jako kasta. Siedzimy na osmym poziomie i zyje nam sie znosnie. -Ja nie narzekam, ale... -Nie przerywaj. Bede mowil truizmy. Przynajmniej na razie, ale postaraj sie spojrzec z boku na rzeczy oczywiste. Czemu zawdzieczasz swoja pozycje? -Predyspozycjom do kasty Medykow. -Wykrytym w wieku lat trzech przez komputer centralny. -Zespol cech psychofizycznych... -Moglbys byc rownie dobrze Robotnikiem, lub Kalkulatorem. -To byloby marnotrawstwo. -Przesada. Intelekt zawdzieczasz wiedzy. Nabytej wiedzy. Gdybys zamienil inteligentne dziecko przeznaczone do Robotnikow i zrobil z niego Programiste, nikt by nie zauwazyl roznicy. -No, wiec jest wielu inteligentnych Robotnikow czy Rolnikow. Wszyscy nie moga nalezec do Wyzszych Kast. Spoleczenstwo musi zachowywac strukture, jezeli ma funkcjonowac. Znasz lepsza? -To w tej chwili nie ma znaczenia. Rozmawiamy o szklicy. Przyszlo mi to do glowy, kiedy obserwowalem rozwoj tej choroby. Kiedy patrzylem jak oni zyja. Widziales ich twarze? Oni wciaz uciekaja. To sa twarze ludzi uwiezionych w koszmarze. Oni patrza tak, jakby chcieli sie obudzic. Albo zasnac. Sa jak zaszczute zwierzeta i nigdzie nie moga uciec. Ani w samobojstwo, bo ciagle sa pod kontrola, a proba samobojstwa konczy sie na poziomie Specjalnym, ani w step, bo to rowna sie samobojstwu. A potem choruja na szklice i staja sie niezniszczalni. Bezpieczni. -Szczegolny rodzaj bezpieczenstwa. Ale mozna je znalezc w kazdej chorobie. -Nie w kazdej. Skad wiesz, ze oni umieraja? Spojrz: ciagle zycie w strachu i beznadziejnosci. Zastanow sie nad ich psychika. Fikcyjne potrzeby nakrecane przez Psychonikow. I ciagly terror. To jest sprzeczne z prawami natury, a nie naturalne, jak ci durnie usiluja nam wmawiac. Wspolnota nie nadaje sie dla ludzi, Olwen. To najbardziej zbrodnicza struktura panstwa, jaka mozna sobie wyobrazic. Nie slyszalem o innej, ale to nie znaczy, ze sa niemozliwe. -Ciszej, matko materio, pamietaj, gdzie jestes. Co to wszystko ma wspolnego ze szklica? -Ehem... Oni uciekaja. Jak glony czy bakterie, kiedy znajda sie w niekorzystnych warunkach. Wytwarzaja formy przetrwalne. Okrywaja sie nieprzepuszczalna otoczka i trwaja w stanie zycia utajonego, czasem setki i tysiace lat. Dopoki warunki nie stana sie znowu mozliwe do zycia. Oni sie kiedys obudza, Olwen. Kiedys, u narodzin nowego czasu. Ich czasu. Po wspolnocie nie bedzie juz nawet sladu, a oni beda zyli, jak im sie bedzie podobalo i nikt na to nic nie poradzi. Ich nie ma co leczyc. Nalezalo by wyleczyc wspolnote. -Nie. Ty oszalales. Ludzie o wlasciwosciach pierwotniakow. Myslisz, ze jak ich bedziesz rabal przez kilka pokolen, to im zaczna konczyny odrastac, dlatego, ze pierwotniaki sie regeneruja? Ewolucja intencjonalna! To bardzo piekny pomysl, Gralen, ale ludzie to nie bakterie. Cierpia i umieraja. Wszyscy. Oczywiscie, jako teoria, to jest bardzo sprytne. Tlumaczy dokladnie wszystko. Wlacznie z ta statystyka. Nie... Ty jestes albo stukniety, albo genialny... Brygadier Kavanah chrzaknal z zadowoleniem i wylaczyl kompakt. -Bardzo dobrze chlopcze, to w zupelnosci wystarczy. Mamy tego sukinsyna. Spisales sie doskonale. Podobno lubisz konczyc akcje osobiscie? Kavanah-ktory-wie-wszystko. -Tak jest, bracie Brygadierze. -Wiesz juz, jak znalezc tego Gralena. Pojedziesz na osmy i wezmiesz go. Jutro do ciebie zadzwonie. Wniosek bedzie juz w centralnym kompie. Trudnosci nie przewiduje, ale wez swoich ludzi. Wezmiesz go i od razu na Specjalny. Przygotujemy wystrzalowy proces. Moze bedziesz musial stanac przed kamerami. Zasluzyles. I ani slowa nikomu o tym materiale... Aha, po zakonczeniu akcji tydzien urlopu. Moze wystaram sie o karte do Raju rozrywki. Jestem z ciebie bardzo zadowolony. Centurion do specjalnych poruczen Netar Weigens maszerowal marmurowym korytarzem osmego poziomu i byl szczesliwy. Swiat byl piekny. Sztywna plastykowa karta, ukryta bezpiecznie pod ochraniaczami w wewnetrznej kieszeni kombinezonu tez byla piekna. Przepustka do innego swiata. Legendarny Raj Rozrywki. Ukryty gdzies w gornej czesci labiryntow Termitiery. Raj tylko dla wybrancow. Przez caly tydzien luksus, najlepsze trunki i dziwki. Piekne i mlode. Na kazde skinienie. Podobno stworzyli dla nich specjalna kaste. Wybieraja je jako nastolatki i szkola. Tylko dla wybrancow. Wybrancow. Takich jak Centurion do specjalnych poruczen, Netar Weigens. Bardzo madrze. Najlepsi dostaja to, co najlepsze. Osmy poziom nie robil juz na Weigensie zadnego wrazenia. Czekaja go mocniejsze przezycia. Specjalna tajna kasta: Kurtyzany. Sa i inne tajne kasty, ale one chyba, znaczy sie, go nie czekaja. Hejterzy. Chociaz, oni tez istnieja glownie dla rozrywki. No i to cos co mu nie dawalo spokoju, i co sobie wreszcie przypomnial: Regulatorzy. Regulatorzy, o ktorych Szrama kiedys wspominal. Legendarni superobroncy. A Szrama mial z nimi cos wspolnego. Moze jednak istnieja. Jezeli istnieja i Kavanah nalezy do tych, co w polityce posluguja sie Regulatorami, to, znaczy sie, robi sie niebezpiecznie. Znikaja, zabijaja jednym uderzeniem, przenikaja przez sciany, rzucaja nozem na wech... do diabla z nimi. Mnie interesuje co innego. Jeszcze zakonczenie akcji i urlop. Przypomnial sobie po co idzie i zrobilo mu sie glupio. Smieszny czlowieczek. Medyk z osmego poziomu, ktory raz w zyciu odbyl idiotyczna rozmowe i teraz mial za nia bardzo drogo zaplacic. Teraz spomiedzy tych czystych marmurowych pomieszczen, palm, rzezb i fontann spadnie na samo dno piekla. Przypomnial sobie trupie twarze i bladoszare ciala w sinofioletowych kombinezonach, mrowiace sie w wilgotnych, zatechlych piwnicach poziomu Specjalnego. Wzdrygnal sie. Glupio. Wlasciwie polubil tego Gralena. Znaczy, polubil to moze nie, ale trudno nie miec szacunku dla jego wiedzy. Glupio. Jak go teraz zwinac? Taki madry facet, a czego wpakowal sie w nieszczescie? Czyja to wina? Weigensa? Zobaczyl drzwi do laboratorium i stwierdzil, ze nie wie, co powie. Za chwile stanie na wprost niego i co powie? Gralen bedzie chrzakal i poprawial okulary... glupio. Drzwi z kazdym krokiem robily sie coraz wieksze, a Centurion pierwszej klasy Netar Weigens wstydzil sie zaaresztowac przestepce. Coz, Obronca to Obronca. Oczyszczamy spoleczenstwo z chorych elementow. Taka robota. Chocby rodzony brat... przeciez, do stu szczurow, mam helm i przylbice. Wygladam jak kazdy obronca. Co, do cholery, obchodzi mnie ten jajoglowy. Legion sie nie cofa! Przelamal cos w sobie, jakby psychicznie wywazyl te przeklete drzwi i wybuchla w nim wscieklosc. Na siebie i caly swiat. Konczmy to. Uderzyl calym cialem w dwuskrzydlowe drzwi i ruszyl przed siebie jak burza. Przejsciowy pokoj. Dywan. Posag. Jakas kobieta zerwala sie od biurka. -Przepraszam, bracia do kogo? -Z DROGI! POD SCIANE! - ryk z modulatora w odpowiednio dobranych rejestrach jest jak cios lancuchem w sam mozg. Prosto w osrodki leku. Kiedys wrzasnal tak na dolnych poziomych i dwoch smieciarzy zemdlalo. Ten, po ktorego przyszli, poszczal sie ze strachu. Kobieta przywarla plecami i plasko rozpostartymi dlonmi do sciany. Zauwazyl w przelocie, blada twarz, z plama karminowych ust, wielkie, zielone oczy, rozwarte w przerazeniu, i jasne wlosy. Nastepne drzwi. Dluga sala zastawiona aparatura. Tlum ludzi w kitlach. W perspektywie kolejne drzwi, chyba wreszcie ostatnie. Weigens szedl, grzmiac ciezkimi podeszwami, odwracali sie za nim, ale na twarzach mieli ciekawosc. -Chwileczke, bracie, doktor Gralen jest bardzo zajety. Chwileczke, prosze nie wchodzic! - Jakis typek w kitlu. Maly, pucolowaty, twarz jowialnego prosiaczka. Weigens nie zwalniajac ani na moment pchnal go otwarta dlonia w klatke piersiowa. Prosiaczek polecial do tylu i z okropnym lomotem przewrocil dwa wysokie taborety. W sali zapadla cisza. Pchnal ostatnie drzwi. Gralen siedzial tam, gdzie spotkali sie po raz pierwszy i przegladal jakies wykresy. Podniosl swoja kamienna twarz, chrzaknal i poprawil okulary. -To brat, bracie Weigens? - spytal. - Co sie stalo? -Czy brat Izra Gralen MED 1717 ARF? - wyrabal Weigens swoim przeznaczonym do komend glosem. -Tak, o co chodzi? -Prosze z nami. - Weigens poczul, ze pod helmem plona mu uszy. -Ale o co chodzi? -Prosze z nami! Idziemy! - huknal Weigens z pasja. -Ehem... prosze zrozumiec, zaczelismy doswiadczenia, nie mozemy zmarnowac preparatu, z powodu jakichs khem... durnych formalnosci. - Poprawil okulary i machnal reka w kierunku czegos, co wygladalo jak ogromny, smukly termos. Z lsniacego otworu na szczycie wyciekaly w dol strugi gestej, bialej mgly. Weigens zamachnal sie prawa noga i radosnie wymierzyl urzadzeniu solidnego kopniaka. Termos przewrocil sie z lomotem, mimo, ze byl bardzo ciezki, a parujaca zawartosc chlusnela pod sciane, pokrywajac wszystko po drodze kosmatym szronem. Ze straszliwym halasem wywrocil sie azurowy, metalowy regal, wypelniony jakimis aparatami. Gralen blyskawicznie chwycil sluchawke i zaczal wduszac klawisze. Warkald Kalie stal najblizej. Okulary polecialy do przodu, a Gralen wraz z fotelem w bok, pod sciane. Kalie jednym susem przesadzil biurko, po czym Gralen zostal postawiony na nogi i dosyc zwawo wymaszerowal przez drzwi, majac prawa reke ciasno wykrecona na plecy. Kalie i Skoltrygg wyszli prawie rownoczesnie, Weigens na koncu. Ludzie w bialych kitlach stali na srodku, zbici w wystraszona gromadke. Obroncy zatrzymali sie na chwile, kiedy Kalie manipulowal jedna reka przy kajdankach umieszczonych w pochewce z tylu pasa. Pojawil sie sponiewierany uprzednio prosiaczek, uchwycil reke Weigensa i zaczal nia potrzasac. -Gratuluje, bracie oficerze, co za wspaniala akcja! Czekalismy, niecierpliwie czekalismy, kiedy ukrocicie knowania tego sabotazysty. Nazywam sie Teinen. Doktor Al Teinen i... - Weigens pohamowal sie w ostatniej chwili, poklepal prosiaczka po ramieniu, po czym dodatkowym klepnieciem troche silniejszym niz przyjacielskie zmiotl go sobie z drogi i ruszyl do drzwi. Winda kurierska mknela w dol, na poziom Specjalny. Weigens staral sie nie patrzec na zatrzymanego, skulonego w kacie. Stanal tak, aby czuc sztywnosc czerwonej, plastykowej karty, schowanej pod ochraniaczami, na piersi, w wewnetrznej kieszeni kombinezonu. Z jakiegos powodu, juz go tak nie cieszyla. Czwarty dzien czwartego miesiaca poranek. W ciemnej hali trzeciego magazynu dlugo panowala gleboka cisza. Nagle wysoko pod sufitem szczeknely rygle i zaskrzypialy ciezkie stalowe wrota, wpuszczajac strumien ostrego swiatla, ktore zbudzilo lustrzane refleksy na wypelniajacej hale stercie srebrzystych jaj. Swiatlo ukazalo umieszczony wysoko azurowy pomost, biegnacy wzdluz sciany. Kroki dwoch mezczyzn odezwaly sie blaszanym echem, dudniacym gdzies pod stropem. Mieli na sobie czerwone kombinezony z kapturami, i pchali wozek podobny do blaszanego stolu na kolkach. Na wozku lezal czarny plastykowy worek wypchany czyms owalnym. Znowu szczeknely kroki na stalowym pomoscie i do hali wszedl trzeci czlowiek, ubrany w bialy stroj szturmowy Legionu Obroncow, lsniacy w swietle korytarza. Oparl sie o barierke i czekal.Asenizatorzy rozpieli terkocacy suwak worka ukazujac torbiel opatrzona pomaranczowa etykietka: IZRA GRALEN MED 1717 ARF Otworzyli drzwiczki w barierce, odblokowali blat wozka i przechylajac go spuscili torbiel na polyskujaca w ciemnosci sterte innych.Netar Weigens wytezyl wzrok, probujac odroznic ja od pozostalych, ale nie mogl. "Kiedy te wszystkie gnojki sie obudza", pomyslal, "po nas nie bedzie juz sladu. Szkoda." Gdzies na dnie jego dawno uregulowanej swiadomosci pojawilo sie zupelnie nowe i nieoczekiwane uczucie bezpowrotnej straty. Zablyslo jak mala iskierka w ciemnosci i zgaslo. Gdzies, u narodzin nowego czasu. Nike Aarken obudzilo slonce. Plama zoltego swiatla i ciepla padajaca na jej twarz wymalowala czerwono-zloty prostokat na scianie z modrzewiowych belek. Slonce wpadalo przez otwarte okno, razem z cieplym, pachnacym zywica wiatrem i spiewem ptakow, Nika patrzyla z niewyobrazalna ulga na kolyszace sie sosnowe galezie na dworze i usilowala uspokoic przerazone koszmarem mysli. Bala sie zasnac po raz drugi. Moglo to oznaczac znowu przebudzenie w tamtych korytarzach, tamten strach i tamta tesknote za utraconym swiatem."Na pewno jest pozno", pomyslala. Z zewnatrz, dochodzil jedrny stuk siekiery, wbijajacej sie w suche, sosnowe drewno. Potem nastapilo pojedyncze, stlumione lupniecie, troche inne, takie jak wtedy, gdy ostrze wbija sie w miekki pniak do rabania, poznaczonymi niezliczonymi szczerbami i rozbity prawie na pedzel. Stuknely drzwi do szopy, a w chwile potem do wedzarni. Nika przewrocila sie na bok. "Trzeba wstawac", pomyslala. Rozlegly sie kroki na ganku, a potem otworzyly sie drzwi i wszedl Kanen niosac w jednym reku polec sarniny, a w drugim kilka jajek. Dymna won wedzonki wypelnila pokoj. Kanen polozyl mieso na stole, na drewnianej tacce i oblizal dlon. Patrzyla przez przymruzone powieki jak przykucnal przy palenisku. Mial miekkie mysliwskie buty, spodnie ze splowialego niebieskiego plotna i postrzepiona kamizelke z delikatnej kozlowej skory. Czolo przewiazal czerwona skrecona chustka, zeby wchlaniala pot, ale jego kark i zylaste, brazowe ramiona lsnily. Pomyslala jak bardzo sie rozrosl od tamtego potwornego czasu, nikt-nie-wie-ile lat temu, kiedy zobaczyla go po raz pierwszy w brazowym, brudnym kombinezonie, z zapiekla zloscia na twarzy. Kiedy usmiechnal sie do niej po raz pierwszy i kiedy okazalo sie, ze ma ladne, rowne zeby i wesole oczy. Kanen kucal przy zbudowanym z plaskich kamieni palenisku i lamal suche sosnowe patyki na rozpalke. Staral sie Zachowywac jak najciszej. Usmiechnela sie. -Juz nie spie - powiedziala. Odwrocil sie i usmiechnal. Teraz mial zdrowa, ogorzala twarz. Trudno bylo uwierzyc, ze kiedys byl ziemistoblady, wtedy gdy nalezal do ponumerowanego roju termitow. Podszedl, nachylil sie i pocalowal ja. Rozchylila klapy jego kamizelki i objawszy go ramionami przytulila twarz do jego klatki piersiowej. Z calej sily. Objal ja delikatnie i poglaskal po glowie. Pachnial ostro dymem, skora, zywica, potem i tytoniem. Pachnial domem i bezpieczenstwem. -Znowu mialas zly sen? - zapytal. Nie odrywajac twarzy od jego piersi szybko skinela kilka razy glowa. -Ja tez - powiedzial. - Codziennie budza sie i czuje zapach mojego boksu. Chcialbym o tym zapomniec. To glupie. Wiem, ze to minelo, ale boje sie, ze wszystko zacznie sie na nowo. Usiadl na brzegu lozka i splotl dlonie miedzy kolanami. -Przeciez wszystko powinno byc dobrze - mowil. - Jestesmy wolni. Nic nam nie zagraza. Wszystko jest piekne, tylko ze wystarczy odezwac sie do kogos znienacka, wystarczy zapukac nagle do drzwi. Zobacz, jakie ci ludzie maja oczy. Przeciez oni maja bez przerwy uczucie, ze lamia regulamin i ze predzej czy pozniej ktos ich ukarze. Ja sam spie z siekiera pod reka, co noc budze sie i nasluchuje. Potarl skronie dlonmi. -Jestesmy chorzy - dodal po chwili. - Moze kiedys to minie. Przestaniemy chowac chleb po kieszeniach i zapierac drzwi na noc. Moze dopiero nasze dzieci beda zdrowe, a my zaczniemy spac mocno. Ale to musi potrwac. Podniosl sie i usmiechnal. -Wstawaj, mala. Zmarnowalismy mnostwo zycia. Kiedys juz byli jacys pierwsi ludzie. Moze tym razem bedzie normalnie. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-20 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/