Popik Emma - Jądro wiecznoźci

Szczegóły
Tytuł Popik Emma - Jądro wiecznoźci
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Popik Emma - Jądro wiecznoźci PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Popik Emma - Jądro wiecznoźci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Popik Emma - Jądro wiecznoźci - podejrzyj 20 pierwszych stron:

EMMA POPIK JĄDRO WIECZNOŚCI Biegł z pochodnią przez gęstą noc. Płomień, intensywny i dziki, buchał kłębami, ciągnęły się za nim smugi dymu i duszny zapach smoły. Pięty biegnącego dudniły po zbitej glinie, nad ziemią unosił się rudy pył. Pochylone plecy i wypukłe łopatki, a ponad nimi nieforemna głowa, poruszały się w rytm kroków. Z lewej strony nadjeżdżało w pędzie dwóch jeźdźców na białych koniach o rozwianych grzywach. Szyje koni przewiązano czerwonymi królewskimi szarfami. Jeźdźcy nosili służbowe uniformy, byli na patrolu. Zza ich pleców wystawały linijki, sprawdzali, ile przyrosło materii. Gdy zauważyli biegnącego, osadzili konie. Starszy, dowódca, spojrzawszy na młodszego, położył palec na ustach. Naciągnęli kaptury na twarze, aby biegnący ich nie zobaczył, gdyż to przynosiło nieszczęście. Biegnący nie rozglądał się, tylko parł do przodu, do rana musi przemierzyć krainę i zniknąć. Skąd się pojawiał, tego nikt nie wiedział. Co go wytwarzało, nie mieli pojęcia. Było to wszystko tak straszne, że nie trzeba było nakazywać milczenia, na jego widok i tak długo nie można było przemówić ni słowa. Biegnący znikał w mroku, płomień pochodni zamieniał się w punkt gorejący w ciemności. Pozostał gorzki zapach dymu. Dowódca spiął konia. Młodszy nie miał takiego refleksu i opanowania zwierzęcia. Kiedy już zdołał wykrztusić słowo, krzyknął w stronę pleców oddalającego się towarzysza. - Zwiastun, tak? Przywódca tylko skinął głową. - Nieszczęście dla wszystkich, zagłada? Tamten zamiast odpowiedzieć przyspieszył. Robiło się gorąco, to ruch wytwarzał ciepło. Nogi koni siekły powietrze, wirowało włosie grzyw i ogonów. Było bardzo sucho. Żar, jaki wydzielali, wypił ostatnią drobinę wilgoci. Mało jej w sobie mieli, gdyż nie zadawali się z Gisami. Dowódca był zbyt obowiązkowy, aby brać urlop i jechać do barłożyska, a młodemu jeszcze nie pozwalano. Nigdy nie miał Gisy, był bardzo ciężki i duży, toteż jego koń nie mógł nadążyć. Wytworzyli wiele żaru, powietrze zafalowało jak nad pustynią. Wokół drogi drżały smugi upału, jeźdźcy nie mogli oddychać. Suchość rosła, w ciemności zaczęły się zapalać iskry, jakby noc była smolnym kawałkiem drewna. Takie było prawo fizyki, aby świat mógł istnieć, mężczyźni musieli wytwarzać ruch. Gisy były wilgocią i bezruchem, wiecznością, biegunem przeciwnym, koniecznym dla równowagi. Bez Gis rzeczywistość zakręciłaby się w wir i spłonęła. - Zwolnij! - krzyknął młodszy. Dowódca przyspieszył. Musieli ostrzec króla, światu groziło niebezpieczeństwo. Iskry zapalały się częściej, były większe i nie gasły szybko. Kilka przylgnęło do boków konia, i wypaliło czarne plamy. Zwierzę wspięło się z bólu, a jeździec z trudnością utrzymał się w siodle. Iskry wpadły w gęstą grzywę, włosie tliło się niby lonty. - Zwolnij, bo spłonę! Dowódca uznał, że to nieuniknione, jeśli ma ostrzec pałac. Postanowił poświęcić towarzysza. - Przecież jeszcze nie miałem Gisy! To nie mogło go zatrzymać. Wiedział więcej. Aby utrzymać równowagę, aby ten świat nie trwał w sposób kaleki i krzywy, należało zabić jedną Gisę. Wiedział, że to tragedia, gdyż Gisy były bezcenne, ale nie można postąpić inaczej. Iskry żądliły konia i jeźdźca. Już nie umierały. Ich życie wchłonęło ruch mężczyzn i teraz mogły trwać aż powołają życie nowe - ogień. Takie było prawo. Jeździec i koń, pożerani przez iskry, płonęli, wydając życiodajną energię. Człowiek i zwierzę stali się pochodnią, palącą się szaleńczo, jak bywa, gdy następuje kreacja. Ogień zamienił się w kulę, która uleciała do góry, aby tam zapłodnić powietrze. Takie było prawo, materia była żywa i twórcza, można ją było wytwarzać i powielała się sama, przechodząc w inną. Gisy były myślą, nadawały jej formę oraz treść, bez nich materia byłaby głupia i pozbawiona sensu. Kula ognia uniosła się i lecąc coraz wyżej zamieniała się w materię tlenu, aż natrafiła na zaporę, oddzielającą ten świat od innych, i rozbiła się w wielką zorzę. W pałacu dojrzeli światło. W wielkiej sali, o ścianach podzielonych galeriami, zasiadł dwór. Wszyscy odznaczali się niewielkim wzrostem bo mieli specjalne przywileje, więc często zadawali się z Gisami. Tylko Minister był duży, nigdy nie miał Gisy, a to dlatego, że amputowano mu organ kreacyjny i utracił przyrodzoną suchość. Jako istota hybrydalna wydzielał wilgoć. Często pokrywało się nią całe jego ciało, toteż nosił luźną odzież, z zasłoną na twarz, w której wycięto otworki na oczy. Wszyscy znali jego słabość. Ponad tronem wisiał portret Gisy - faworytki króla. Tylko on miał przywilej trzymania Gisy w pałacu, w specjalnym, wilgotnym pomieszczeniu. Mimo że ta kwatera była oddalona, wilgoć Gisy zagrażała wszystkim mężczyznom. Wzbudzała w nich szaleństwo. Jeśli ją poczuli, tracili przyrodzoną suchość, która wynikała z działania, a ono - jak wiadomo - wytwarzało materię. Toteż istniały surowe przepisy regulujące przystępowanie do Gis. Pilnował ich Minister z całą surowością, która - zważywszy jego stan - zamieniła się w fanatyzm. Gisa na portrecie wyglądała tak jak wszystkie, co było praktyczne, gdyż władca nie musiał zamawiać nowych portretów. Jej ciało bardzo białe, zupełnie bez kolorów, składało się z obłego tułowia, przypominającego gęś, stąd jej imię. Tors przypominający purchawkę, przechodził w długą szyję, zakończoną czymś, co nazywano głową, co jednak nie miało jej kształtu. Z przodu, w górnej części znajdowała się pionowa i wilgotna szczelina, zawsze otwarta i wilgotna, często ciekł z niej śluz, co we wszystkich wywoływało dreszcz rozkoszy. Otworem Gisa pobierała pokarm, w ten otwór mężczyźni wkładali swój organ kreacyjny, było to dla nich największym marzeniem. Ale tylko król mógł zaspokajać je bez przerwy. Innych organów Gisy nie posiadały. Nie umiały mówić, nie miały oczu ani uszu. Mężczyźni uznali je za niepotrzebne, Gisy nigdy nie miały okazji ich używać, więc organy zanikły. Gisa na portrecie przechadzała się po pałacowych ogrodach. Drzewa, jak wszystkie w tym kraju składały się z kolczastych gałęzi, inne być nie mogły, gdyż stanowiły produkt materii wytwarzanej przez mężczyzn. Gdyby Gisy miały funkcje kreacyjne, z pewnością drzewa przyjęłyby ich obłość oraz wilgoć, co nie było pożądane. Kolce zaczepiały o ciało Gisy i oddzierały z niego białe strzępki przypominające watę. Służba skrupulatnie je zbierała, gdyż z niej powstawały nowe Gisy, ród Gis dla króla. Strzępki były bardzo niebezpieczne, ich wilgoć intensywna, toteż służący dostawali obłędu i należało często ich zmieniać. Wszedł władca. Był bardzo mały. Ceremonialny strój, olbrzym płaszcz, ciągnął się za nim po ziemi. W rękawach nie było widać dłoni, znajdowały się na wysokości łokci. Głowa ginęła w kołnierzu. Strój uszyto w dniu koronacji. Tej samej nocy dopuszczono króla do Gisy. Odtąd zmniejszał się. Wszyscy mogli zmierzyć, ile ma w sobie woli i czy potrafi sobie odmówić zażywania Gisy. Długość życia zależała wyłącznie od tego. Mógł żyć i panować, ile chciał, nawet w pewną nieskończoność. (Pewną, gdyż ta cecha była zastrzeżona dla Gis i mężczyźni uważali, że nie można przejmować cudzych zadań, toteż umierali.) Co do króla, jasne było, że wkrótce zniknie zupełnie, zamieniając się w ideę czystej woli, a materialnie zostanie oddany do Krystalizatorni, aby ponownie dojrzał. Stanowił negatywną ilustrację zasady wolnego wyboru. Władca wdrapał się na tron, podsadzony przez służbę, i umościł się wygodnie. Wpadł strażnik z patrolu tak wysuszony, że poruszał się skrzypiąc. Pozostawał na służbie i wszystkie jego czynności wynikały z obowiązkowości, lecz bał się. Przynosił złą wiadomość i wyznanie, że w wyniku jego solidności musi zginąć Gisa. Nie wiedział tylko która. Oby nie ta, do której go dopuszczano. Wprawdzie była tylko głuchą i niemą strażniczką wieczności i równowagi, ale stanowiła sens jego kreatywności, toteż stał przerażony. Za wytłumaczenie swojej winy miał istnienie świata, tak sądził i może się nie mylił. Prawdę znały Gisy, one znały wszystko, co jest głębokie, lecz nie umiały tego wypowiedzieć. - Dałeś znak, że przybywasz z ważną wieścią - odezwał się władca. - Ile przybyło materii? Strażnik zdjął z pleców linijkę i pokazał paznokciem kreskę podziałki u dołu skali. - Mało! Dlaczego tylko tyle jej wyprodukowaliście? Jesteście leniwi! Czy chcecie, aby materii przestało przybywać, aby wyrównały się nasze góry i podniosły rozpadliny!? - Za dużo chodzą do Gis! - zawołał Minister, ale nikt nie usłuchał, gdyż dobrze go znano. - Będziemy się starać! - No! - powiedział władca i poprawił się na tronie. - Jakaż to wieść? Poczekaj, zgadnę. Powstała kolorowa Gisa? - Nie! - strażnik był bardzo poważny. - Coś gorszego? Mogłeś widzieć tylko Zwiastuna! Władca żartował, wcale nie wierzył w istnienie Zwiastuna, tego zastarzałego i uparcie powtarzanego mitu. Nikt go nie widział. Mężczyźni prowadzili zapiski, wszystko miało swoją datę. Był to świat twardej rzeczywistości oraz miary i wagi. Istnienie Zwiastuna należało do wieczności. Kiedy Gisy posiadały mowę, przekazały taką wiadomość. Teraz nie umiały nic, a jeżeli coś udało się im zrobić, było to obłe i niekonkretne, jak one same. Nie podały faktu - dnia tego i tego pojawił się taki a taki osobnik (tu powinny znajdować się jego parametry) oraz przekazał następującą informację. One szeptały do rymu o grozie i gromach, lśniącej błyskawicy, morzu łez i niedoli. Mężczyzn denerwowało słowo niedola. Przecież los jest linearny oraz ustalany intelektualnie, toteż wszystko daje się przewidzieć. To, co mówiły, było przeciwne rozumowi. - Wróżba nieszczęścia! - zawołał Minister i zaraz się powstydził. Przemawiał jak Gisa całkowicie przeciw rozumowi i logice, wprowadzając czynnik niedookreślenia i probabilizmu, a tego nikt znieść nie mógł. Wróżba! Jak to przewidzieć matematycznie? Minister zamilkł i co gorsza zwilgotniał. Wszyscy poczuli się źle. Wilgoć, płynąca od Ministra, wywołała w nich wrażenie konieczności udania się do Gis i każdy nagle zobaczył je w wyobraźni, w słodkim barłożysku w centrum kraju. Miejscu otoczonym białą zaporą materii, o obłych kształtach. Udawali się tam, dążąc przez terytorium najeżone niebezpieczeństwami, realizując starożytną zasadę pokonywania trudności i wypełniania zadania. Aby dostać się do Gis musieli wiele przebrnąć, a to wzmagało szaleństwo. Na drodze znajdowały się przemyślne pułapki. Musieli walczyć i zabijać materialne oraz realne potwory. Kiedy przybywali do cudownego raju Gis, szaleństwo sprawiało, że było im wszystko jedno i brali jakąkolwiek Gisę, co było realizacją zasady sprawiedliwości. Zanurzali się w cudowną atmosferę, nikt jej tak nie nazywał, gdyż to pojęcie było przynależne Gisom. Puszyste i białe Gisy przechadzały się lub leżały leniwie. Ich szyje falowały, być może stanowiło to szczątkową komunikację. Czyniły to bez przerwy i ruchy ich korespondowały ze sobą; Gisy były małe i duże, miękkie i poduchowate, stare i młode. Znaczna liczba niedojrzałych purchawek tkwiła nieruchomo przyczepiona do podłoża i te nie wzbudzały zainteresowania. Otwory na tak zwanych głowach Gis były wilgotne. Otwierały się i poruszały zachęcająco. Wzdłuż ciał Gis falowały nibyręce, nibypłetwy - przejrzyste i błoniaste. Gdy Gisy otaczały tymi miękkimi welonami ciało mężczyzny tracił on wtedy świadomość. Wlokły go na ubocze i przygniatały miękkim ciałem, w pionową szczeline zanurzał się jego wyrostek kreacyjny. Wtedy przestawał istnieć i trwał w otumanieniu, aż Gisa się nie cofnęła. Nikt nie wiedział, ile mijało czasu, każdy pragnął, aby trwało to jak najdłużej. Kiedy opuszczał ciało Gisy był mniejszy. Ile materii w nim ubyło, zależało od trwania aktu oraz intensywności działań Gisy. To przypomnienie źle wpłynęło na zebranych. Siedzieli w boksach milcząc, zrobiło się jeszcze bardziej wilgotno. Tylko Minister zachował przytomność i dał znak. Do sali wszedł siłacz, waląc piętami o posadzkę. Olbrzymie mięśnie i wzrost świadczyły, że trzymał się z dala od Gis. Ujął ciężar i zaczął go dźwigać z wysiłkiem. Prężyły się mięśnie, wykonywał pracę, w świecie przyrastała materia. Menzurki na ścianach mierzące wilgotność od razu wskazały, że suchości przybyło, a poziom wody opadł. Wszyscy powrócili do zmysłów i zaczęli klaskać. Echo odbijało drewniany klekot i poczuli się lepiej. Siłacz wyszedł i można było kontynuować debatę. - Więc? - zapytał władca. - Materia pamięci. Oto rozwiązanie - zaproponował Minister. - Skoro nie chcecie przyjąć mojej tezy... Do tronu przysunięto duży, przejrzysty sześcian, składający się z wielu warstw. Podano królowi pałeczkę, a on weń uderzył. Pierwsza warstwa uaktywniła się, pokazując wydarzenia z najnowszej historii. Były to odkrycia naukowe, dowodzące, że Wszechświat jest materialny i pusty. Nie ma w nim żadnych innych istot i ciał. Wszystko było ujęte liczbą i dawało się wyjaśnić na gruncie praw. Władca uaktywnił kolejną warstwę. Pokazywała znane zależności ruchu i materii. Uderzał coraz szybciej, gdyż historia przebiegała bez wydarzeń i była tylko rozwojem rozumu i krytycznego myślenia. Pojawiały się obrazy tysiącleci, aż dotarł do wieków średnich i zapanowała ciemność. Materia stała się niewyraźna, plastyczna i wilgotna, nie posiadała pierwotnej formy. Myśl i wola stanowiły jej przeciwny biegun - jak to nazwali - innej materii, gdyż nic innego nie może istnieć. Gisy wyglądały wtedy inaczej. Ich głowy były lepiej wykształcone, a na twarzach znajdowały się narządy zmysłów. Posiadały mowę i umiały myśleć, choć tego tak nie nazywano. Na sali zapanowało oburzenie. Oglądali myśl Gis z wieków średnich. Była kleista, przylegała do materii i zaczynała ją unieruchamiać, a jednocześnie postępowało jej uplastycznianie, nadawanie materii dziwacznych i niepotrzebnych form. Materia z trudnością poddawała się pomiarom, była czymś pośrednim pomiędzy nią samą a myślą. Taki stan nie powinien istnieć. Gisy przeszkadzały, usiłując nadać sens materii, jakby to było potrzebne. Materia to materia. Nic dziwnego, że już w wiekach średnich sprzeciwiano się tej blasfemii. Kolejny szok; znów pojawiło się niezrozumiałe wydarzenie. Obraz stał się prostokątny. Były na nim dwie istoty, niewątpliwie mężczyźni. Ci mężczyźni byli dubletami. Nie posiadali odzieży i widać było, że różnią się szczegółami anatomicznymi. Jedni mieli wyrostki kreacyjne, inni nie, lecz za to posiadali gisowate obłości w górnej części. Bardzo dziwne. Król uderzył w sześcian. Na kolejnym obrazie znajdowali się mężczyźni w stanie ruchu, wytwarzali materię. Była czarna i cienka i ciągnęła się w pionie. Budowali ją w trudzie. Kiedy ukończyli, zapanowała ciemność. Zebrani sądzili, że to koniec dziejów, a raczej początek, gdyż poruszali się w przeszłość. Od zbudowania czarnej ściany zaczęła się ich historia. Jednak u dołu sześcianu znajdowały się inne warstwy. Żeby rzecz wyjaśnić, władca znów uderzył pałeczką. Kolejny fakt z mitycznej prehistorii. Gisy mówiły, wydzielały z siebie kleiste przylgi myślokształtów. Obraz przedstawiał zebranie ludu na wysokiej górze, skąd widać było Kosmos. Wszyscy spoglądali w niebo, a Gisy wydzielały olbrzymie ilości niszczącej interpretacji. Obraz był, niestety, niemy, więc trudno było określić, co dokładnie wydobywa się ze szczelin Gis. Zresztą szczeliny były umieszczone w poprzek i wyglądały odmiennie. Kosmos też wyglądał inaczej. Poruszały się na nim kule, złote i srebrne. Pomiędzy nimi przelatywały ciała stałe, liczne i bardzo drobne. Nie minął dzień, kiedy maleńkich ciał zaczęło przybywać. Nagle na niebie pojawiła się srebrna smuga ruchu i coś uderzyło w spójny Wszechświat. Spadło i rozbiło się. Siedzieli w milczeniu, usiłując uporządkować wydarzenia, poczynając je od najstarszego, idąc ku teraźniejszości. A więc, jeśli wziąć pod uwagę okres nienaukowy, mityczny, można by sądzić, że obraz Kosmosu był odmienny od współczesnego. To absolutnie nie mogło być prawdą. Przecież obraz został zinterpretowany przez Gisy, a więc wykrzywiony zgodnie z ich umysłem, jeśli w ogóle można mówić o czymś takim. Pojęcie Kosmosu zawiera w sobie wielość światów, jak udowodniono, co nie jest prawdą. Dlatego intelektualną koniecznością stało się wprowadzenie zasady jednolitości materii. Następnym okresem była rewolucja. Gisy zebrały zwolenników i dowodziły, że ich obraz Kosmosu jest słuszny. Fakt ten przedstawiono w formie zebrania na górze, niszcząca interpretacja Gis zwyciężyła wtedy po raz ostatni. Nastał dziwny obraz rzeczywistości. Chodzi o ów kwadrat i zawarte w nim dualistyczne postacie. Było to niezgodne z rozumem, a więc nie istniejące. Żaden z zebranych nie przyznałby się, że ich przodkowie i oni sami mogliby nieprawidłowo rozumować. Tak więc tajemnica przeszłości nie została rozwiązana, nie znaleziono też przyczyn pojawienia się Zwiastuna. Po chwili milczenia władca powiedział, że Strażnik z patrolu musiał się pomylić, gdyż istnienia Zwiastuna nie można rozumowo uzasadnić. - A gdzie jest twój towarzysz? - zadał wreszcie przerażające pytanie. - Znasz prawo. Nie jest ono naszym wymysłem, lecz obiektywną i naukową zasadą - odpowiedział Strażnik. - Pozostaje kwestią, która z Gis musi zostać zniszczona? - rzekł król. - Najjaśniejszy panie - zaczął Minister - uważam, że należy poświęcić twoją faworytę... Zapadła przerażająca cisza. Zdawali sobie sprawę, co to oznacza. Król już tak zmalał, że jego przyszłość była oczywista. Przejdzie w stan fetusalny, stanie się małym zarodkiem, czekającym w Krystalizatorni na stwardnienie i zmianę we właściwy stan skupienia. - Czy wszyscy przychylają się do tego wniosku? Nikt nie przerwał milczenia. Król zrozumiał, że nie jest już królem, nieważne, co uczyni, więc nadal siedział na tronie. Potem pomyślał, że utraci resztki godności, jeśli wyniesie go ktoś ze służby. Powoli zsunął się z tronu jak dziecko z wysokiego stołka. Pojawienie się Zwiastuna coś zmieniło, wprowadzając w ich myślenie czynnik gisowatości, czyli mgławicowej niepewności. Król szedł powoli i mimo mikrej postury wyglądał monumentalnie. Jakby odczuwał żal. A przecież tylko sobie odpocznie w Krystalizatorni, zanim znów nie przybędzie w nim materii. Mieszkańcy będą wykonywali pracę jak zwykle, nie ma powodów do niepokoju. Szedł powoli, ciągnął się długi płaszcz obszyty purpurą, a ręce w rękawach drżały. Na sali wszyscy podzielali jego odczucia. Siedzieli w boksach skurczeni i mali, myśląc, że czeka ich to samo. Opuściła ich logika. Król w progu się zatrzymał, wstrzymali oddechy. Stał, czekano, co zrobi. Odwrócił się i popatrzył na portret Gisy ponad tronem. Trwało to długo. Nikt nie widział wyrazu jego oczu. Nagle zasłoniwszy usta, wybiegł z sali, walcząc z obszernym płaszczem. Milczenie zrobiło się cięższe. Drzwi się zamknęły, lecz król nie udał się do Krystalizatorni. - Teraz ja! - krzyknął Minister, wybiegając na środek. - Obieram się królem! Podbiegł do tronu i wskoczył nań. Usadowił się, poprawił kaptur. - Jestem Hermafrodyta Pierwszy. Imieniem miało być przezwisko, jakim go obrzucano. Wielu zaznał upokorzeń, teraz postanowił się odkuć. - Chodź no tutaj! - kiwnął na Strażnika. - Zostaniesz moim stronnikiem. Od dziś tworzymy partię. Dostaniesz prezent. Wiesz jaki? - Królewską faworytę. Ona nie będzie unicestwiona, a tobie nie jest potrzebna. Mądre posunięcie. - I zbliżywszy się do Hermanfrodyty Pierwszego zerwał mu z głowy kaptur. To, co się pojawiło, zniszczyło resztki godności. Było białe i obłe, choć męskie. Nie zdawano sobie sprawy, że Minister tak wygląda. Na jego twarzy pojawiło się cierpienie, co spowodowało przypływ współczucia, od czego na sali zgęstniała wilgoć. Olbrzymie, szklane menzurki ciągnące się od sali do sufitu, wskazywały wzrost jej poziomu. Zjawiło się także zawstydzenie i żal z powodu złego potraktowania władcy... Jeszcze chwila i ze ścian popłynie śluz i pojawią się wielkie usta, szepczące Mane, tekel, fares, co oznaczało zmierzone, zważone i rozproszone. Byłoby to strasznym znakiem końca i zagłady, wynikającym z zepsucia i kłamstwa. Nikt nie miał siły, by wezwać siłacza lub zapaśnika. I wtedy nastąpiło coś nadzwyczajnego. Do sali wpłynęła królewska faworyta. Nie zdawano sobie sprawy, że jest aż tak olbrzymia. Wpłynęła, ślizgając się na olbrzymim tułowiu, który poruszał się rytmicznie, jakby szła tysiącem nóg. Miękko falowały płetwy, przypominające welony. Szpara na twarzy poruszała się nerwowo i była zupełnie sucha. Wydawało się, że usiłuje coś im zakomunikować. Stanęła na środku, jej płetwy poruszały się faliście i dodawały jej piękna. Uniosła jedną z nich, a tam wisiał władca. Był bardzo mały i wydawało się, że wykonuje ruchy ssące. Znajdował się w stanie upojenia, lecz jego ogromne i niesamowite oczy w małym zarodku patrzyły na wszystkich. Niezrozumiałe postępowanie. Gisa wykonywała ruchy, jakby chciała przytulić i ochronić króla. Było oczywiste, że nie chce go oddać. Czy była to uczuciowość? Wilgotność tak się podniosła, że woda w menzurkach sięgała górnej kreski. Szok był wielki, nikt nie usiłował podejść do Gisy i zabrać jej króla. Gisa podpłynęła do sześcianu i okrążyła go płynnym ruchem. Ku zdziwieniu wszystkich był w tym czytelny zamiar. Nie dotykając sześcianu spowodowała, że zajaśniały i uaktywniły się jednocześnie wszystkie jego warstwy. Powstał ruch, ale różny od mechanicyzmu i prostoty, do których przywykli. Przedmioty na niebie zaczęły się poruszać celowo i rozumnie. Zobaczyli nagle swoją rzeczywistość z wielu stron. Jeden z przedmiotów kierował się prosto w ich świat. Nagle w ich umysłach pojawiły się nazwy. Był to pojazd kosmiczny. Wylądował i po pewnym czasie uległ dezintegracji. Na ziemi pozostała prostokątna plakietka, przedstawiająca mieszkańców innych światów. Zebrani przypomnieli sobie nagle słowo symbol. Zrozumieli, że kwadratowy kształt rzeczywistości był tylko ułudą. Materia dodana do materii wcale nie tworzyły rozumnej realności i jej nie wyjaśniały. Zebranie na górze uzyskało inny sens. Gisy usiłowały wyjaśnić istnienie wielości światów oraz innych stron rzeczywistości, lecz ich nie wysłuchano. Tego nie mógł znieść Hermafrodyta Pierwszy. Jeżeli przeszłość okaże się pomyłką, jakiż sens ma pałacowa rewolucja? Panowanie zostanie zagrożone, zapanuje zwiększona gisowatość, a sens reform, wynikłych z wstąpienia na tron nowego władcy, zblaknie. - Dosyć tego! - krzyknął. - Cofam nadanie - zwrócił się do strażnika. - Zabierzesz ją do obozu, a króla do Krystalizatorni. Strażnik był oburzony. Zrozumiał, że taka rzeczywistość nie może istnieć. Przyniósł wielkie ostrzeżenie o zagładzie świata, wypływające z ich podświadomości, a oni, zdolni tylko do nędznej rewolucji pałacowej, go nie uznali. Kiwnął ręką na Gisę i opuścił salę; popłynęła za nim. Usłyszał jeszcze o przygotowaniach do wytwarzania nowej materii. Ale nie o to chodziło. Wsiadł na mlecznobiałego konia, na drugiego wsadził Gisę. Wydawała się smutna, tuliła króla pod skrzydłem i poruszała rytmicznie szyją. Była czarna noc. Jechali przez gliniastą przestrzeń, na której istniały kamienie, góry i pustynie. Od Gisy coś płynęło, jakby usiłowała nawiązać kontakt. W jego mózgu zapalały się światełka znaczeń, lecz szybko znikały, gdyż strażnik był prosty i nienawykły do komunikacji pozawerbalnej. Nie umiał rozumieć - jedynie odnosił wrażenia. Opanował go bezbrzeżny smutek zaprzepaszczenia i utraty. Zaczął odczuwać twardość i chamstwo materii. Nie mógł przebaczyć dworakom z pałacu, że dbali o małe sprawy, a nie dostrzegali całości. Zaprzeczyli istnieniu Zwiastuna. Nagle i on zaczął we wszystko wątpić. Wtedy zobaczył ślady. Były wyraźne. Pozostawiły je stopy biegnącego Zwiastuna. Odbiły się w glinie na zawsze. - Czy ty rozumiesz, co oznacza słowo wieczność? - zapytał Gisę, a ona przygięła szyję w odpowiedzi. - Czy jesteśmy w nią wpisani? Odpowiedziała przecząco. - Istniejemy chwilę? "Tak" - pojawił się gest odpowiedzi. - Toteż znikniemy na zawsze, prawda? Odpowiedź twierdząca. - Dlaczego? - Zapytał, ale zrozumiał, że niewłaściwie sformułował pytanie. Coś jednak płynęło od Gisy i on spróbował to zrozumieć. - Gdyż nie znamy pojęcia wieczności ani interpretacji. Zaprzepaściliśmy sens i głębię, a wy nie umiecie nam o niej powiedzieć. Jesteście jej strażniczkami, milczącymi strażniczkami głębszych znaczeń? Gisa nie zareagowała. Wiedział jednak, że się nie myli. - Słuchaj, może sens zawsze jest zastrzeżony i ukryty - powiedział w olśnieniu. - W waszej niemocie jest odpowiedź, lecz my nie potrafiliśmy jej pojąć. Wasz brak języka jest symbolem, gdyż pewnych rzeczy nie można powiedzieć, tylko trzeba do nich samemu dojść. Milczała, lecz zrozumiał, że zgadza się z nim całkowicie. - I zostaliśmy powołani na chwilę, aby wyrazić to znaczenie. A skoro ja je zrozumiałem, nie ma potrzeby, aby ten świat istniał. Zginie jego materia, ale pozostanie wymowa, jako... - tu się zawahał. - Jako idea, i ona będzie tak długo, jak... - nie skończył, ale czuł, że jest na dobrej drodze. - Właściwie to ja jestem destruktorem tego świata, gdyż ja go zrozumiałem, Zwiastun nie bez powodu objawił się właśnie mnie i nie bez powodu musiał zginąć mój towarzysz. Jesteśmy materią, tak, uwięziliśmy na chwilę i zatrzymaliśmy myśl i sens. Ale to unieruchomienie nie może trwać zbyt długo, gdyż istnieje wieczność i trwanie. Musimy zniknąć. Gisa dawała znaki. Powinien jechać we wskazanym przez nią kierunku. Zawrócił konia i zaczęli się wspinać po skalistej ścieżce. Usłyszał dudnienie i pociągnąwszy konia Gisy, ukrył się za skałą. To kroki waliły po skalistym podłożu, robiło się coraz jaśniej, jakby ktoś niósł pochodnię. To Czarny Zwiastun zbliżał się. Przemierzył krainę i musiał dać ostatni znak. Kiedy ich mijał, Strażnik wyjrzał zza skały, wiedział, że i tak zginie, ale przynajmniej będzie wiedział. Lecz mijając go, Zwiastun nie odwrócił głowy, był zajęty wykonywaniem misji. Strażnik zrozumiał, że odwieczny strach był niepotrzebną ułudą. Zwiastun wbiegł na szczyt z pochodnią w wyciągniętej ręce. Stanął nieruchomo, jak kamienna rzeźba, tylko ogień rozwiewał się na wszystkie strony. Ciekawe, komu Zwiastun daje znak, bo jasne było, że już nie należał do ich krainy. Wytworzony przez podświadomość Gis, czekając długo, aż będzie się mógł ujawnić, teraz potrzebny jest komu innemu. Ale Strażnik jeszcze istniał i chciał się dowiedzieć wszystkiego, więc dał znak Gisie. - Prowadź. Wspinali się. Zwiastun stał na szczycie z uniesionym w górę ramieniem. Gdy dotarli do niego nie zwrócił na nich uwagi. Gisa dała znak wyciągając szyję i Strażnik zsiadł z konia, lecz nie mógł postąpić ani kroku. Przed nim ciągnęła się twarda matowa szyba, którą kiedyś zbudowali, by oddzielić swój świat od innych, udowadniając swoje racje. Teraz ich ograniczała. W oddali pojawiło się za nią ciało stałe, lecące z wielką prędkością. Zbliżało się do matowej szyby i Strażnik był przekonany, że w nią uderzy i ulegnie rozbiciu, co go dziwiło, gdyż wyglądało na kierowane rozumną siłą, która powinna zauważyć przeszkodę. Pojazd zbliżył się, ale nie uderzył w zaporę, lecz przeszedł przez nią, jakby jej nie było. Wylądował przy Strażniku w ogóle go nie dostrzegając, a kiedy dotknął ich ziemi, zmieniła się jego struktura. Zrobił się przejrzysty, tracąc materialność, chociaż musiał być materią wytwarzającą materię, gdyż z pojazdu wydobywał się dym i gazy. Wysiadły z niego dwie osoby i Strażnik zrozumiał, kogo przedstawiała plakietka. Istoty niosły w rękach urządzenia i kierowały je na różne przedmioty. - Ta planeta jest zupełnie martwa - powiedziała pierwsza, z dwiema gisowatymi wypustkami z przodu. - Moje pomiary to potwierdzają - dodała druga. Strażnik oburzył się, przecież był żywą materią. - Uważaj, stoi tu jakiś słup. Stali przed nieruchomym Zwiastunem. - Na szczycie jest światło. Czy to sygnał, przejaw świadomego działania? - Nie, to refleksy słońca. Męska istota zbliżyła się do konia Gisy i przeszła przezeń, jakby niczego w tym miejscu nie było. - Szukamy inteligencji w Kosmosie, lecz nie odnaleźliśmy nigdzie nawet śladu przejawu życia. Nasze wysiłki są nadaremne. Jesteśmy samotni. - Zatrzymaj się! - ostrzegła istota z wypustkami. - Nad tobą unosi się jakaś forma energetyczna. - Rzeczywiście! Teraz i moje przyrządy ją wyłapały. - Mężczyzna cofnął się. - Czy jest obdarzona świadomością? Zbliżyli się do siebie stojąc dokładnie na pięknym, białym koniu Gisy. Królewski koń z szyją przewiązaną czerwoną szarfą, był dla nich pustką. Strażnik spojrzał na przyrządy pomiarowe, które trzymali tuż pod Gisą. Nie rozumiał, co mierzą i pokazują, ale wiedział, że rejestrują istnienie. - No więc? Masz coś, co to jest? - Myśl. Czysta, niematerialna świadomość. - O, Boże, przemów do mnie! Strażnik zrozumiał, że wielka matowa szyba jednak istnieje i odgradza. Podniósł ramię, była tam. A wtedy tych dwoje odwróciło się i wstąpiło na stopnie pojazdu. Dwie samotne sylwetki na tle wielkiego Wszechświata, który milczał jak wieczność i tylko stawiał pytania, które za chwilę należało przekroczyć. Pojazd uniósł się w górę i przebił wielką matową szybę, jakby jej wcale nie było. I nie pozostała na niej nawet rysa, jak również na niczym innym.