Piers Anthony - Zaklęcie kameleona
Szczegóły |
Tytuł |
Piers Anthony - Zaklęcie kameleona |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Piers Anthony - Zaklęcie kameleona PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Piers Anthony - Zaklęcie kameleona PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Piers Anthony - Zaklęcie kameleona - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Piers Anthony
Zaklęcie kameleona
Mała jaszczurka usadowiła się na brunatnym kamieniu. Czując zagrożenie ze strony
nadchodzącego ścieżką człowieka przeobraziła się w jadowitego chrząszcza, potem
w cuchnącego jeża morskiego, a wreszcie w ognistą salamandrę.
Bink uśmiechnął się. Te przemiany nie były prawdziwe. Jaszczurka przybierała
kształty szkaradnych potworków, ale nie miała ich właściwości. Nie mogła żądlić,
cuchnąć ani podpalać. Był to kameleon, wykorzystujący swe magiczne zdolności do
naśladowania naprawdę groźnych stworzeń.
Ale gdy przybrał kształty bazyliszka, spojrzał nań tak groźnie, że wesołość
Binka przygasła. Zginąłby w okropny sposób, gdyby stwór mógł zrealizować swój
zamiar.
Wtem niespodziewanie z wysoka runął jastrząb i schwycił kameleona w dziób.
Konwulsyjnie wijący się mały gad wydał cichy bolesny pisk, a potem zawisł
bezwładnie. Kameleonowi nie pomogły jego oszukaństwa - był martwy. Choć sam
usiłował przerazić Binka, w końcu został unicestwiony przez inną istotę.
Bink stopniowo zaczął uświadamiać sobie ten fakt. Kameleon był bezbronny jak
większość dziko żyjących istot Xanthu. Czyżby był to jakiś niejasny omen. Mała
sugestia na temat czekającego go losu? Wreszcie, znaki to poważna sprawa -
zawsze się spełniały, ale zwykle źle je interpretowano. Czyżby Bink miał umrzeć
gwałtowną śmiercią, albo miał jakiegoś wroga?
O ile mu było wiadomo, nikt nie czyhał na jego życie.
Złote słońce Xanthu błyszczało poprzez magiczną Tarczę, zapalając iskierki wśród
drzew. Wszystkie rośliny potrafiły rzucać uroki, ale korzystały z tej
umiejętności jedynie w celu łatwiejszego zaspokojenia swych podstawowych
potrzeb, a wie do zdobycia wody, światła i gleby. Magią broniły się od
zniszczenia, chyba, że napotykały potężniejszego przeciwnika, Lub po prostu nie
miały szczęścia, Jak ten kameleon.
Bink spojrzał, za siebie na dziewczynę, idącą w smudze światła. On nie był
rośliną, ale też miał swoje potrzeby, które nawet w najbardziej przypadkowym
momencie dawały się we znaki. Sabrina była skończoną pięknością i jej uroda nie
miała w sobie nic naturalnego. Inne dziewczęta mogły poprawiać już wygląd
kosmetykami, różnymi poduszeczkami, lub specjalnymi zaklęciami, ale mimo to, a
może dzięki temu wyglądały jakoś sztucznie. Ona na pewno nie była jego wrogiem.
Podeszli do Widokowej Skały. Nie było to zbyt wyniosłe wzgórze, ale jego
magiczne własności sprawiały, że wydawało się znacznie wyższe tak, że mogli
oglądać w dole niemal czwartą część Xanthu. Pokrywała ją wielobarwna roślinność,
małe urocze jeziora, zwodniczo spokojne łąki, pełne kwiatów i paproci oraz pola
uprawne. Kiedy Bink się rozglądał, jedno z jezior powiększyło się nieco, woda
wydała się chłodniejsza i głębsza, bardziej zachęcająca do pływania."
Bink, jak mu się to często zdarzało, zastanowił się na krótko. Miał niespokojny
umysł, mający przykry zwyczaj gnębienia go pytaniami, na które nikt nie mógł
znaleźć gotowych. odpowiedzi. Jako dziecko doprowadzał rodziców i znajomych do
szaleństwa swoimi "Dlaczego słońce jest żółte", "Dlaczego kości olbrzymów
skrzypią", "Dlaczego potwory morskie mogą rzucać czary?"... Nic dziwnego, że
wkrótce zapędzono go do szkoły centaura. Tam nauczył się panować nad swoim
językiem, ale nie nad rozumem, więc wkrótce zamknął się w sobie.
Rozumiał po co istoty ożywione, jak choćby ten nieszczęsny kameleon, rzucają
zaklęcia - dzięki nim mogły przetrwać. Ale dlaczego także przedmioty używają
zaklęć? Czy to nie wszystko jedno, kto pływa po jeziorze? Cóż, może nie ...
Jezioro było jednostką ekologiczną i społeczność żyjących w nim istot mogłaby
mieć wspólny interes w powiększaniu go. Albo może winny był jakiż wodny smok
wabiący ofiarę. Smoki stanowiły najbardziej zróżnicowaną i najgroźniejszą formę
życia w Xanth. Poszczególne gatunki żyły w powietrzu, ziemi, w wodzie, wiele
ziało ogniem. Łączyła je jedna wspólna cecha - dobry apetyt. Zwykły przypadek
mógłby nie wystarczać, by każdemu z nich nigdy nie brakło świeżego mięsa. Ale co
z Widokowa Skałą? Była ona naga, pozbawiona nawet porostów i trudno ją było
nazwać nawet ładną. Dlaczego miała szukać towarzystwa? A jeśli już, dlaczego
pozostała szara i monotonna, zamiast stać się piękniejszą? Ludzie nie
przychodzili tu, by podziwiać skałę ale by podziwiać krajobraz Xanthu. Tak czar
wydawał się formą samoobrony.
Wtem Bink potrącił nogą ostry kamień. Stał teraz na tarasie pokrytym odłamkami
skalnymi powstałymi przed wiekami poprzez skruszenie ładnego, barwnego głazu,
który ...
O to chodziło! Tamten głaz, który zapewne leżał blisko Widokowej Skały i był
podobnych rozmiarów, został rozłupany po to, by stworzyć tę ścieżkę i taras.
Widokowa Skała ocalała. Nikt nie rozbiłby jej, bo powstała ścieżka byłaby
brzydka, zaś altruistyczny czar skały czynił ją użyteczną w jej obecnej postaci.
Jeszcze jedna mała zagadka rozwiązana.
Wciąż Jednak filozoficzne rozwiązania nurtowały jego umysł. Jak nieożywiony
przedmiot może myśleć lub czuć? Co oznacza przetrwanie dla skały? Głaz był tylko
fragmentem jakiejś pierwotnej warstwy skalnej. Dlaczego miałby posiadać
osobowość, jeśli macierzysta skała jej nie posiadała? To samo pytanie dotyczy
również człowieka. Został on utworzony z tkanek spożytych przez niego roślin i
zwierząt, a jednak ma...
- 0 czym chciałeś ze mną rozmawiać, Bink? - spytała Sabrina z udaną skromnością.
Tak jakby nie wiedziała. Chociaż miał przygotowane pytanie, zawahał się,
wiedział jaka będzie Jej odpowiedź. Nikt, kto ukończył dwadzieścia pięć lat
życia i do tego czasu nie wykazał się żadną magiczną siłą nie mógł pozostać w
Xanth. Ten krytyczny dzień dwudziestych piątych urodzin Binka przypadał zaledwie
za dwa miesiące. Nie był już dzieckiem. Jak Sabrina może poślubić człowieka,
który wkrótce ma być wygnany?
Dlaczego o tym nie pomyślał, zanim ją tu przyprowadził. Przysporzył sobie tylko
kłopotów! Terał musiał coś powiedzieć, albo postawić się w jeszcze bardziej
niezręcznej sytuacji, niezręcznej również dla niej.
- Chciałem po prostu zobaczyć twój... twój...
- Co takiego? - zapytała unosząc brwi. Poczuł ogarniającą falę gorąca.
- Twój hologram - wypalił. Pragnął w niej oglądać i dotykać znacznie więcej, ale
o tym nie było nowy przed ślubem. Należała do takich właśnie dziewcząt i to też
stanowiło część jej uroku. Dziewczyny, które posiadały jakieś szczególne uroki,
nie musiały ich demonstrować przy byle okazji,
No, nie całkiem to prawda. Pomyślał o Aurorze, która też. była taka, a jednak...
- Bink, istnieje pewien sposób - rzekła Sabrina. Spojrzał na nią z ukosa, ale
zaraz odwrócił się zmieszany. To niemożliwe, żeby ona miała na myśli ...
- Dobry Czarodziej Humphrey - dokończyła radośnie.
- Co? - Myślał o czymś zupełnie innym, pogrążony w swych własnych myślach.
- Humphrey zna setki różnych czarów. Może jeden z nich... jestem pewna, że on
potrafi odkryć twoje zdolności. I wtedy wszystko będzie dobrze.
- Ale on żąda rocznej służby za każdy czar - zaprotestował Bink.
- Ja mam tylko miesiąc.
Nie było to całkowitą prawdą. Gdyby czarodziej odkrył w nim jakieś zdolności nie
zostałby wygnany i miałby ten rok do dyspozycji. Ufność Sabriny głęboko go
wzruszyła. Nie mówiła jak inni, że nie posiada on żadnej mocy magicznej. Okazała
mu wielką życzliwość, zakładając z góry, że nie jest skończony, lecz tylko
jeszcze nie ujawnił swoich prawdziwych zdolności.
Chyba właśnie ta ufność tak ich zbliżyła. Sabrina była oczywiście piękna,
inteligentna i uzdolniona, wartościowa pod każdym względem. Lecz mogłaby nawet
nie mieć żadnych z tych zalet, a mimo wszystko być jego ...
- Rok to nie tak długo - powiedziała półgłosem Sabrina.
- Zaczekam
Bink popatrzył v zadumie na swoje ręce. Prawą dłoń miał normalną, ale u lewej
stracił w dzieciństwie środkowy palec. Nie był to nawet skutek jakiegoś wrogiego
zaklęcia. Bawił się wtedy toporem, siekając sprężyste łodygi roślin, które
przyciskał ręką do ziemi wyobrażając sobie, że jest to ogon smoka. Kiedy się
zamachnął, łodyga wymknęła mu się z dłoni, sięgnął po nią i topór spadł mu
wprost na palec.
Bolało bardzo, ale najgorsze tyło to, ze nie śmiał płakać ani się skarżyć, gdyż
zabroniono mu bawić się toporem. Z najwyższym trudem powstrzymał się od skarg i
cierpiał w milczeniu. Pochował swój palec i zdołał ukryć skaleczenie jeszcze
przez kilka dni. Kiedy w końcu prawda wyszła na jaw, było już zbyt późno na
czary. Palec zdążył nadgnić i nie mógł zostać ponownie przytwierdzony do ręki.
Wystarczająco potężne zaklęcie mogłoby tego dokonać, ale pozostałby wówczas
trupim palcem.
- Nie ukarano go. Jego matka, Blanka stwierdziła, że dobrze zapamięta tę
nauczkę... i zapamiętał, zapamiętał. Następnym razem, gdy potajemnie bawił się
toporem, uważał już na swoje palce. Ojciec wydawał się osobiście zadowolony, że
Bink okazał tyle odwagi i wytrwałości w nieszczęściu, nawet, jeśli, nie było to
do końca uczciwe z jego strony.
- Chłopak ma charakter - stwierdził. - Żeby jeszcze miał jakieś zdolności
magiczne.
Bink oderwał wzrok od ręki. Tamto zdarzyło się piętnaście lat. temu. Nagle rok
wydał mu się naprawdę krótki. Rok służby... w zamian za całe życie z Sabriną. To
była okazja.
Ale przypuśćmy, że nie ma żadnych zdolności? Czy musi płacić rokiem życia za
potwierdzenie pewności, że jest skazany na ponure stare beztalencie? Może lepiej
byłoby zgodzić się na wygnanie, zachowując bezsensowną nadzieję, że miał jakieś
utajone zdolności?
Sabrina, szanując jego rozmyślania, zaczęła tworzyć swój hologram. Pojawiła się
przed nią błękitna mgiełka, zawieszona nad nierównościami terenu. Powiększała
się na brzegach i intensywniejsza w środku, aż osiągnęła średnicę dwóch stóp..
Wyglądała jak gęsty dym, ale nie rozwiewała się i nie przesuwała.
Teraz Sabrina zaczęła nucić. Miała ładny głos - niezbyt silny, ale w sam raz do
jej czarów. Na ten dźwięk błękitna chmurka zadrżała i stękała, stając się niemal
kulistą. Wówczas zmieniła wysokość śpiewu i obrzeże kuli zżółkło. Otworzyła
usta, zaśpiewała słowo "dziewczyna" i barwna chmura przybrała kształt młodego
podlotka w błękitnej sukience z żółtymi falbankami. Postać była trójwymiarowa,
widoczna ze wszystkich stron, podlegająca prawom perspektywy.
Była to wspaniała umiejętność. Sabrina mogła wymodelować wszystko, ale obrazy
znikały w chwili gdy się dekoncentrowała i nigdy nie przybierały materialnej
formy. Tak, krótko mówiąc, zdolność ta była bezużyteczna. W żaden sposób nie
ułatwiała jej życia.
Ile jednak magicznych zdolności tak naprawdę pomagało swoim posiadaczom? Ktoś
mógł sprawić że liście drzewa usychały i opadały, gdy na nie spojrzał. Ktoś inny
potrafił wytwarzać zapach zsiadłego mleka. Jeszcze ktoś umiał sprawiać, ze
ziemia obok niego zanosiła się od szaleńczego śmiechu. To wszystko były bez
wątpienia czary, ale jaki z nich pożytek? Dlaczego tacy ludzie zasługiwali na
miano Obywateli Xanthu, gdy tymczasem silny, bystry, przystojny Bink nie
zasługiwał? Była to jednak nienaruszalna zasada - nikt bez zdolności magicznych
nie mógł tu pozostać po ukończeniu ćwierci wieku.
Sabrina miała rację. Musiał poznać SWÓJ talent. Nigdy nie zdołał sam go odkryć,
więc powinien zapłacić cenę, żądaną przez Dobrego Czarodzieja. To nie tylko
uchroniłoby go od wygnania - co oznaczało los gorszy od śmierci, gdyż Jaki sens
ma życie bez czarów - i pozwoliło zdobyć Sabrinę - los znacznie lepszy od
śmierci. To przywróciłoby mu podupadłe poczucie własnej godności. Nie miał
wyboru.
- Och! - wykrzyknęła Sabrina klepiąc się dłońmi po swych wyzywająco krągłych
pośladkach. Hologram rozmył się, a niebiesko ubrana dziewczyna groteskowo
wykrzywiła się nim zniknęła. - Ja płonę!
Przestraszony Bink podbiegł ku niej. Gdy tylko jednak ruszył z miejsca, rozległ
się głośny śmiech wyrostka. Sabrina odwróciła się z wściekłością.
- Numbo, przestań! - krzyknęła. Należała do dziewczyn, które w gniewie są równie
pociągająco, Jak w chwilach radości. To nie Jest wcale śmieszne.
Oczywiście to Numbo obdarował Ją "Ognistą poduszką", piekącym bólem pośladków. A
propos bezużytecznych zdolności! Bink zacisnął pięści tak mocno, ze aż kciuk
wbił mu Się w kikut brakującego palca i ruszył wielkimi krokami w stronę
wyszczerzonego młodzieńca stojącego za Widokową Skałą. Numbo miał piętnaście
lat, był zarozumiały i napastliwy - przyda mu się nauczka.
Zawadził jednak stopą o ruchomy kamień i noga omskła mu się w tak perfidny
sposób, że stracił równowagę. Nie zrobił sobie krzywdy, ale musiał zatrzymać
się. Wyciągnął ręce do przodu i dotknął palcami niewidzialnej ściany. Rozległ
się następny wybuch śmiechu. Bink, dzięki temu opatrznościowemu kamieniowi pod
nogą nie wyrżnął głową w ścianę, ale ktoś najpewniej pomyślał, że tak było.
- Ty też - Chilk - powiedziała Sabrina. To była umiejętność Chilka - ściany. W
pewnym sensie uzupełniał, zdolności Sabriny - zamiast niematerialnych
widzialnych obiektów tworzył to samo, tyle, że niewidzialnie. Ściana miała tylko
sześć stóp kwadratowych i, podobnie wielu innym umiejętnościom, istniała
krótkotrwale, ale przez kilka pierwszych chwil była twarda, jak stal.
Bink mógł ominąć ją i dogonić smarkacza, ale był pewien, że jeszcze wiele razy
natknąłby się na tę przeszkodę i bardziej by się sam poobijał, niż mógłby obić
chłopaka. To nie miało sensu. Gdyby tylko posiadał jakieś zdolności magiczne,
jak choćby "ognista poduszka" Numby, pokazałby temu żartownisiowi co o nim
myśli.. Ale nie posiadał i Chilk wiedział o tym. Wszyscy wiedzieli. To był
naprawdę poważny problem. Stanowił łatwą zdobycz dla wszystkich Figlarzy, bo nie
mógł się rewanżować - naturalnie magicznie, zaś fizyczną zemstę poczytywano za
ordynarność. Teraz jednak był całkiem gotów zachować się ordynarnie.
- Chodźmy stąd. Bink - rzekła Sabrina. W jej głosie brzmiał niesmak, formalnie
kierowany przeciw natrętom, ale Bink podejrzewał, że przynajmniej część
dotyczyła Jego osoby. Zaczęła w nim narastać bezsilna wściekłość, którą odczuwał
już wielokroć przedtem, a do której nigdy się nie przyzwyczaił. Brak talentów
magicznych nie pozwolił mu się jej oświadczyć. Z tego samego powodu nie mógł tu
zostać. Ani tu przy Widokowej Skale, ani tu w Xanth. Nie pasował do tego świata.
Wracali na dół ścieżką. Dowcipnisie nie mogąc ich wyprowadzić z równowagi,
wyruszyli na poszukiwanie innych okazji. Krajobraz nie wdawał się już tak
uroczy. Może naprawdę warto było stąd wywędrować? Może gdzie indziej byłoby mu
lepiej? Może powinien już teraz ruszyć w drogę, nie czekając na oficjalne
wygnanie. Jeśli Sabrina naprawdę go kochała, poszłaby z nim - nawet w Nieznane,
do Mundanii.
Nie, wiedział o tym dobrze. Sabrina kocha go, ale kocha także Xanth. Ona ma
takie ponętne kształty, takie usta składające się do pocałunku, że łatwiej jej
będzie znaleźć innego mężczyznę, niż przywyknąć do życia bez magii. A jeśli
chodzi o to, on także mógłby znaleźć inną dziewczynę. Zapewne więc patrząc
obiektywnie, lepiej zrobi odchodząc samotnie.
Dlaczego zatem serce nie chce się na to zgodzić?
Minęli brunatny kamień, na którym poprzednio siedział kameleon. Bink wzdrygnął
się na samo wspomnienie tej sceny.
- Dlaczego nie spytasz Justyna? - zaproponowała Sabrina, gdy zbliżyli- się do
wioski. Mrok był tu gęstszy, niż na Widokowej Skale. W wiosce zapalały się
lampy.
Bink spojrzał na to unikalne drzewo, o którym wspomniała. W Xanth istniało wiele
gatunków drzew, bez których gospodarka krainy po prostu przestałaby
funkcjonować. Napoje czerpało się z drzew pitnych, paliwo z drzew oliwnych, a
obuwie Binka pochodziło z dojrzałego drzewa butowego, które rosło na wschód od
wioski. Ale Justyn był czymś wyjątkowym. Gatunkiem nie wyhodowanym z nasion.
Jego liście przypominały płaskie, ludzkie dłonie, zaś pień miał barwę opalonego
ludzkiego ciała. Trudno się było temu dziwie - kiedyś, w przeszłości Justyn był
człowiekiem.
W mgnieniu oka Bink przypomniał sobie te historię, zaczerpniętą z bogatego
folkloru swej ojczyzny. Dwadzieścia lat temu żył jeden z największych Złych
Czarodziejów, młody człowiek o imieniu Trent. Posiadał moc przekształcania -
zdolność do zamieniania żywych istot w inne żyjące stworzenia. Nie
usatysfakcjonowany tytułem Czarodzieja, który otrzymał, gdy odkryto straszliwą
siłę jego magii, Trent starał się wykorzystać swą moc do zdobycia tronu Xanthu.
Postępował w sposób prosty i bezpośredni: przekształcał każdego oponenta w coś,
co nie mogło mu się przeciwstawić. Najgroźniejszych wrogów zamieniał w ryby - na
suchym lądzie - i pozwalał im cierpieć bez wody aż do śmierci. Mniejsze
przeszkody zmieniał w zwierzęta i rośliny. Stąd wiele rozumnych zwierząt
zawdzięczało swe pochodzenie Jemu. Chociaż były smokami, dwugłowymi wilkami,
lądowymi krakenami, zachowały swą ludzką inteligencję i ludzki punkt widzenia.
Trent przeminął, ale jego dzieła pozostały, gdyż nie było innego czarodzieja,
który z powrotem by je przemienił. Hologramy, ogniste poduszki, niewidzialne
ściany to zdolności wystarczające do pozostania w Xanth, ale umiejętność
przekształcania stanowiła coś zupełnie innego rzędu. Taka jednostka pojawiała
się raz na kilka pokoleń i rzadko przybierała tę samą formę. Justyn był jedną z
kłód na drodze Trenta do kariery - nikt zresztą nie pamiętał dokładnie o co
chodziło - więc Justyn był drzewem.. Nikt inny nie potrafił zmienić go znów w
człowieka.
Własne zdolności Justyna polegały na przenoszeniu swojego głosu, nie żadne
brzuchomówcze zabawy, czy trywialne umiejętności wytwarzania szaleńczego śmiechu
- ale autentyczne zrozumiałe mówienie z odległości bez użycia strun głosowych.
Zdolność ta pozostała mu, a - że drzewo miał wiele czasu na rozmyślanie,
wieśniacy często przychodzili doń po radę. Często były to dobre rady. Justyn nie
był żadnym geniuszem, ale drzewo wykazywało więcej obiektywizmu w rozwiązywaniu
ludzkich problemów, niż sami ludzie.
Bink wydawało cię, że Justynowi - drzewu wiodło się lepiej, niż wtedy, gdy był
człowiekiem. Lubił ludzi, ale powiadano, że w ludzkiej postaci nie był
przystojny. Jako drzewo wyglądał całkiem godnie i nie zagrażał nikomu.
Skręcili w stronę Justyna. Nagle tuż przed nim odezwał się głos.
- Nie podchodźcie przyjaciele. Kilku łotrów zaczaiło się nieopodal ...
Bink i Sabrina zatrzymali się.
- Czy to ty, Justyn? - zapytała - Kto się zaczaił? Ale drzewo nie mogło słyszeć
tak, jak potrafiło mówić, i nie odpowiedziało. Drewniane uszy nie są najlepszym
narządem.
Rozzłoszczony Bink zrobił kilka kroków w stronę drzewa.
- Justyn nie jest niczyją własnością - mruknął - Nikt nie ma prawa ...
- Bink, proszę - przekonywała go Sabrina, ciągnąc go z powrotem. - Nie chcemy
przecież żadnych kłopotów.
Oczywiście, ona nigdy nie chciała żadnych kłopotów. Nie posunął się aż tak
daleko, by uważać to za wadę, ale czasami stawało się to nieznośne. Bink nigdy
nie pozwalał, by kłopoty przeszkodziły mu w sprawach zasadniczych. Jednak
Sabrina była piękna, a on wpędził ją już dziś w wystarczającą ilość kłopotliwych
sytuacji. Zawrócił więc i zaczął z nią odchodzić od drzewa.
- Hej, to nieuczciwe! - wykrzyknął jakiś głos. - Oni odchodzą.
- Na pewno Justyn wypaplał - zawołał ktoś inny.
- Zrąbmy więc Justyna.
Bink ponownie przystanął.
- Ci niegodziwcy nie ważą się... - wyksztusił drżącym ze wściekłości głosem.
- Oczywiście, że nie zrobią tego - potwierdziła Sabrina. - Justyn jest naszym
pomnikiem. Poniechaj ich.
Ale panowie usłyszeli, głos drzewa, trochę obok miejsca - gdzie teraz stali -
wyraźna oznaka rozkojarzenia Justyna,
- Przyjaciele, sprowadźcie proszę, szybko Króla. Te łotry mają siekierę, czy coś
w tym stylu i najedli się szaleju.
- Siekierę! - wykrzyknęła Sabrina z przerażeniem.
- Króla nie ma w mieście - mruknął Bink. - A zresztą, jest tak zgrzybiały, że
już od lat nie wyczarował niczego, poza letnimi burzami ...
- Smarkacze nie śmieli tak rozrabiać, gdy był w pełni sił.
- Tak, my nie śmieliśmy - stwierdził Bink. - Pamiętasz huragan i sześć trąb
powietrznych, które wywołał, aby poskromić ostatni wyrój świdrzaków? Był wtedy
prawdziwym Królem Burzy. On ...
Rozległ się stukot metalu, uderzającego w pień. Całą okolicę rozdarł przeraźliwy
krzyk bólu. Bink i Sabrina podskoczyli.
- To Justyn - zawołała - Ci złoczyńcy naprawdę spełnili swą groźbę ...
- Nie ma czasu na Króla - rzekł Bink. Ruszył w stronę drzewa.
- Bink, nie możesz - krzyknęła za nią Sabrina. - Nie masz żadnego czaru.
Tak więc prawda w końcu wychodzi na wierzch. Jak się obawiał, ona także nie
wierzyła w jego domniemane zdolności.
- Ale mam mięśnie! - odkrzyknął - Zawołaj posiłki! ... Gdy topór uderzył po raz
drugi, Justyn wrzasnął ponownie. Był to niesamowity, suchy odgłos. Rozległ się
śmiech - radosny rechot nietrzeźwych podrostków, nie zastanawiających się nad
konsekwencjami swojego czynu. Szalej? To był po prostu brak wyobraźni.
Bink dobiegł już tam. I... nie zastał nikogo. A właśnie teraz był w takim
bojowym nastroju. Dowcipnisie uciekli.
Mógłby znaleźć ich imiona, ale nie musiał.
- Jama, Zink i Potipber - powiedział Justyn. - Ooo, moje nogi!
Bink kucnął, łaby obejrzeć skaleczenia. Białe nacięcia były wyraźnie widoczne na
tle skórzastej kory u podstawy pnia. Pojawiły się krople czerwonej żywicy,
bardzo przypominającej krew. Tak wielkiemu drzewu na pewno niczym to nie
groziło, lecz niewątpliwie było bardzo bolesne.
- Przyłożę tu jakiś kompres - rzekł Bink. - W lesie niedaleko stąd rosną
koralowe gąbki. Krzycz, jeśli ktoś będzie Cię niepokoił w tym czasie.
- Dobrze - powiedział Justyn - Pośpiesz się. Po chwili zastanowienia dodał.
- Jesteś dzielnym chłopcem, Bink. Dużo lepszym niż wielu tych, co ...
- Wielu tych, co mają zdolności magiczne - dokończył za nim Bink. - Dziękuję, że
próbujesz podtrzymać mnie na duchu.
Justyn nie miał nic złego na myśli., ale czasem mówił, zanim pomyślał. Wszystko
z powodu drewnianego umysłu.
- To nieuczciwe, tacy prostacy, jak Jama, są obywatelami, gdy tymczasem Ty ...
- Dziękuję - mruknął Bink, odchodząc. Całkowicie się zgadzał, ale jaki sens
mówić o tym? Rozejrzał się, czy nikt nie czai się w krzakach, ale nie zobaczył
nikogo. Tamci naprawdę odeszli.
Jama, Zink i Potipher, pomyślał ponuro - wioskowi rozrabiacze. Jama posiadał
zdolność wyczarowywania miecza i nią właśnie porąbali pień Justyna. Ktoś, kto
mógł wyobrazić sobie taki wandalizm, był ...
Bink przypomniał sobie swoje własne smutne doświadczenia z tą bandą, nie tak
znów dawno. Otumaniona szalejem trójka zastawiła pułapkę na jednej ze ścieżek
poza wioską i czekali na okazję. Bink z jednym z przyjaciół wpadli w tę
zasadzkę. Z tyłu zaszła im drogę chmura trującego gazu - to była umiejętność
Potiphera - a tymczasem Zink stworzył u ich stóp miraże głębokich dołów, zaś
Jama materializował latające miecze, przed którymi musieli się uchylać. Taka
zabawa!
Przyjaciel Binka uciekł dzięki swym magicznym zdolnościom, gdyż zamienił kawałek
drewna w Golema, który zajął jego miejsce. Golem był bliźniaczo do niego podobny
i to zmyliło dowcipnisiów. Bink, oczywiście, wiedział o tej zamianie, ale nie
wydał przyjaciela. Niestety Golem był niewrażliwy na trujący gaz, czego nie
można powiedzieć o nim samym. Trochę dymu dostało się do płuc i stracił
przytomność w chwili, gdy nadeszła pomoc. Przyjaciel, sprowadził rodziców
Binka...
Bink ocknął się i ponownie nabierał powietrza w chwili, gdy otaczał go trujący
obłok. Zobaczył matkę szarpiącą ojca za rękę, którą pokazywał Binka. Zdolności
Bianki polegały na powtarzaniu zdarzeń. Na małym obszarze mogła cofnąć czas o
pięć sekund. Był to bardzo ograniczony, ale przewrotnie potężny czas, gdyż
pozwolił Jej naprawić popełnione przed chwilą błędy. Takie na przykład, jak
wdychanie pełną piersią trujących gazów, co przed momentem zdarzyło się jej
synowi.
Wówczas jego pierś ponownie gwałtownie uniosła się i uczyniła zaklęcia Bianki
bezużytecznymi. Mogła wstrzymać powtarzany seans na dowolnie długi czas, ale
wszystko się powtarzało, jego oddech też. Roland spojrzał jednak przenikliwie i
Bink został zamrożony.
Moc Rolanda tkwiła w jego wzroku. Jedno odpowiednie spojrzenie i wszystko, na co
patrzył, natychmiast zamarzało, unieruchomione, choć nadal żywe, aż do chwili
cofnięcia czasu. W ten sposób Bink uchroniony został od powtórnego zaczerpnięcia
gazu, dopóki jego sztywne ciało nie zostało przeniesione dalej. Kiedy
oszołomienie minęło, ocknął się w objęciach matki.
- Och, moje dziecko - wołała, przyciskając jego głowę do łona. - Czy oni Ci
zrobili krzywdę?
Bink gwałtownie zatrzymał się przy rosnących gąbkach, a twarz nawet teraz mu
płonęła na wspomnienie tego wstydliwego faktu. Czy musiała to zrobić? Oczywiście
ocaliła go od przedwczesnej śmierci... ale potem przez dłuższy czas był
pośmiewiskiem całej wioski. Gdzie tylko pojawił się dzieciaki wykrzykiwały
falsetem "Moja dziecino" i chichotały. Ocalił życie, ale za cenę swojej
godności. Choć wiedział, że nie mógł potępiać swoich rodziców.
Winił za wszystko Jamę, Zinka i Potiphera. Nie miał żadnych magicznych
zdolności, więc pewnie dlatego był najsilniejszym chłopakiem we wsi. Jak
pamięcią sięgnął, zawsze musiał się bić. Nie był zbyt zwinny ale miał dużo
krzepy. Dopadł osobiście Jamę i przekonywującą udowodnił mu, że pięść jest
szybsza, niż magiczny miecz. Potem Zinka, a w końcu Potiphera. Tego ostatniego
wrzucił w jego własną chmurę trującego gazu, zmuszając go do bardzo gwałtownego
odczynienia czaru. Ta trójka już potem nie chichotała na widok Binka. Tylko
starali się go unikać - dlatego uciekli, gdy zbliżył się do drzewa. Razem
mogliby go pokonać, ale te pojedyncze spotkania dały im zbyt dobrą nauczkę.
Bink uśmiechnął się. Ponura radość zastąpiła zawstydzenie. Być może jego
postępowanie w tamtej sytuacji było niedojrzałe ale dało mu dużo satysfakcji. W
głębi duszy wiedział , że to kierowała nim złość na matkę, którą wyładował na
Jamie i innych ale nie żałował tego. Matkę mimo wszystko kochał.
Ostatecznie jednak miał szansę ratować swój honor, odkrywając w sobie jakąś
magiczną umiejętność, jakąś solidną zdolność w rodzaju czaru jego ojca, Rolanda.
Nikt już nie śmiałby mu dokuczyć, śmiać się z niego, nazywać go "dzieciną".
Wtedy wstyd nie wyganiałby go z Xanthu. Cóż, to tylko pobożne życzenie, które
nawet czary nie były w stanie zrealizować.
Pochylił się, by zebrać kilka ładnych, dużych gąbek. Złagodzą one cierpienia
Justyna, gdyż na tym właśnie polegał ich czar: wchłaniały wszelki ból i działały
kojąco. Kilka roślin i zwierząt - nie był całkowicie pewny, do której grupy
zaliczyć gąbki - miało podobne własności. Zaletę gąbek stanowiła ich ruchliwość.
Były bardzo wytrzymałe, przywędrowały z mórz razem z koralami i teraz dobrze się
rozgościły na lądzie. Zapewne ich magiczne właściwości ułatwiały im życie w
nowym środowisku. A może stało się to wcześniej, przed migracją? Zdolności
chadzały stadami i często jedna pokrywała się z inną. Stąd tyle odmian magii
jednego rodzaju objawiało się w królestwie roślin i zwierząt. Wśród ludzi
magiczne zdolności bywały skrajnia różne. Najprawdopodobniej ważniejszy był
indywidualny charakter, nie zaś cechy dziedziczne, choć najpotężniejsze czary
miały tendencję do ujawniania się. w pewnych rodach. Tak jakby siła magii była
dziedziczna, zaś rodzaj magii uwarunkowany środowiskowo. Istniały jednak inne
czynniki...
Bink miał bardzo refleksyjną naturę. Gdyby refleksyjność była magiczną
zdolnością, zostałby czarodziejem. Teraz jednak powinien skoncentrować się na
tym co robi, bo inaczej może znaleźć się w kłopotach. Zmierzchało coraz
bardziej. Posępne kształty wyłaniały się z lasu i krążyły jakby w poszukiwaniu
ofiary. Bezcielesne i pozbawione zmysłów, zdawały się jednak świadomie kierować
ku Binkowi - takie miał wrażenie. W zasadzie nikt nie wiedział, na czym polegają
czary, jednak w kilku książkach próbowano to wyjaśnić. Błędny ognik przyciągnął
uwagę Binka. Zaczął śledzić to przelotne światełka i nagle zrozumiał - było to
po prostu zwykłe kuglarstwo. Mógł go wciągnąć w dzikie ostępy i pozostawić tam
na pastwę wrogich czarów nieznanych istot. Jeden z przyjaciół Binka z
dzieciństwa pobiegł za błędnym ognikiem i nigdy nie wrócił. Wystarczające
ostrzeżenie!
Noc zmieniła Xanth. Miejsca takie jak to, niegroźne za dnia stawały się
niebezpieczne, gdy słońce kryło się za horyzontem. Wyłaniały się upiory i widma,
poszukując ofiar , dla swych ohydnych praktyk, czasami trupy wychodziły z
grobów, aby włóczyć się po okolicy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie spał na
dworze i każdy dom w wiosce posiadał czar odstraszający nadprzyrodzone moce.
Bink nie śmiał wracać do Justyna skrótem, musiał pójść dłuższą drogą, trzymając
się ścieżek zataczających wprawdzie koło, ale chronionych magicznie. To nie była
bojaźń, ale twarda konieczność.
Biegł - nie ze strachu, bo na tej zaczarowanej drodze nie było żadnego
niebezpieczeństwa, a zbyt dobrze znał ta ścieżki, żeby być pewnym, iż nie
zabłądzi - ale po to, by jak najszybciej znaleźć się przy Justynie. Ciało
Justyna było drewniane nie cierpiało tak samo jak człowiek z krwi i kości. Cóż
za cymbał mógł wykazać taką tępotę i zranić Justyna ...
Bink minął pole morskiego owsa słysząc miły szum i plusk fal przypływu. Z owsa
tego robi się wspaniałą owsiankę, choć bywa ona trochę słonawa. Naczynia można
nią jednak napełniać do połowy w przeciwnym razie zawsze falująca jak morze
owsianka przelewa się przez brzegi. Przypomniał sobie dziki owies, który hodował
jako wyrostek. Owies morski zawsze niespokojnie faluje, ale pokrewny mu dziki
owies był zupełnie szalony. Musiał stoczyć ciężką walkę ze smagającymi go po
rękach łodygami, gdy próbował zebrać dojrzałe kłosy. Zdobył je wprawdzie, ale
był całkiem podrapany i poobcierany nim wydostał się z zagonów.
Zasiał tych kilka dzikich nasion na ukrytej działce i za domem i codziennie
podlewał je w zupełnie naturalny sposób. Strzegł te niesforne pędy przed wszelką
krzywdą i wzrastały w nim oczekiwania. Cóż to za przygoda dla nastoletniego
chłopca! Dopóki jego matka, Bianka, nie odkryła działki. Niestety od razu
rozpoznała gatunek.
Natychmiast odbyła się narada rodzinna.
- Jak mogłeś? - pytała Bianka z płonącą twarzą. Roland zaś usiłował zdusić
uśmieszek podziwu.
- Hodowla dzikiego owsa - mruknął - Chłopak dojrzewa.
- Ależ, Roland, wiesz przecież ...
- Kochanie, nie wydaje mi się, żeby to było coś zdrożnego.
- Nic zdrożnego! - wykrzyknęła z oburzeniem.
- To naturalna potrzeba młodego mężczyzny...
Jej wściekły wzrok powstrzymał ojca, który nie bał się w Xanth niczego, choć był
spokojnym człowiekiem. Roland westchnął i zwrócił się do Binka:
- Myślę, że wiesz, co zrobiłeś, synu?
Bink zaczął bronić się rozpaczliwie
- No tak... Owsiana nimfa... ciągnął. Ów stwór skupia w sobie wszelkie fizyczne
cechy ponętnej kobiety, lecz niestety nie potrafi myśleć. Ale jest to, synu,
młodzieńcze marzenie, takie samo, jak sny o poszukiwaniu drzewa słodyczy.
Rzeczywistości naprawdę nie da się w pełni przewidzieć. Każdy szybko przesyca
się i męczy nieograniczoną ilością słodyczy, tak samo jest z... z bezrozumnym
kobiecym ciałem. Człowiek nie może kochać nimfy. Zamiast niej mogłoby równie
dobrze być powietrze. Żar uczuć szybko zmieni się w nudę i w odrazę.
Bink wciąż nie śmiał się odezwać. Był pewien, że on nie znudziłby się. Roland
rozumiał go aż za dobrze.
- Synu, tym czego potrzebujesz jest prawdziwa, żywa dziewczyna - stwierdził. -
Postać posiadająca osobowość, potrafiąca rozmawiać z tobą. Zbliżenie się do
prawdziwej kobiety, zrozumienie Jej jest dużo trudniejsze i czysto pozorne. -
Spojrzał, znacząco na drzwi, przez które wyszła Blanka. - Ale na dłuższą metę
daje wiele więcej zadowolenia. To, czego szukałeś w dzikim owsie jest
uproszczeniem, ale w życiu nie ma uproszczeń. - Uśmiechnął się. - Aczkolwiek
jeśli chodzi o mnie, to pozwoliłbym ci posmakować uproszczeń. Nie ma w tym nic
złego, to tylko szczenięca naiwność. Ale twoja matka... cóż, żyjemy w tak
konsekwentnym kraju, zaś damy są zwykle najbardziej konsekwentne... szczególnie
te urodziwe. To mała wioska, mniejsza niż kiedyś, i wszyscy wiedzą wszystko o
sąsiadach. To nas ogranicza. Wiesz, co mam na myśli?
Bink przytaknął niepewnie. Gdy jego ojciec wydawał wyrok, choć zawsze rozważny,
od jego decyzji nie było już odwołania.
- Koniec z owsem. Twoją matkę... hm, zaskoczyła twa dorosłość. Owies się
skończył - zapewne natychmiast wyrwała go z korzeniami ale masz przed sobą
jeszcze wiele doświadczeń. Bianka chciałaby zawsze myśleć o tobie, jak o małym
chłopcu, ale nawet ona nie może przeszkodzić naturze. Nie na dłużej, niż pięć
sekund. Więc po prostu będzie musiała się z tym pogodzić
Roland przerwał, ale Bink znów milczał, nie wiedząc, do czego ojciec zmierza.
- Jest tu dziewczyna która przybyła z pewnej małej wioski - ciągnął Roland. -
Mówi się, że ma tu zdobyć lepsze wykształcenie, gdyż mamy najlepszego centaura -
nauczyciela w całym Xanth. Ale podejrzewam, że głównym powodem jest brak
kandydatów na męża w jej wiosce. Wiem, że nie odkryła jeszcze swych magicznych
talentów, i że jest w twoim wieku... - przerwał i spojrzał znacząco na Binka. -
Myślę, że przydałby się jej przystojny, młody człowiek, który pokazałby jej
okolicę i przestrzegł przed tutejszymi niebezpieczeństwami. Wiem, że jest
wyjątkowo ładna i miła, i nie ma ostrego języka - rzadkie to zalety w naszej
wiosce.
Wreszcie Bink zaczął rozumieć. Dziewczyna, prawdziwa dziewczyna, którą mógł
poznać. Bez uprzedzeń wobec Jego braku zdolności magicznych. I Bianka nie będzie
mogła tego nie zaakceptować, choć pewnie nie spodoba się jej nowe zajęcie syna.
Ojciec dał mu sensowną alternatywę. Nagle zrozumiał, że może sobie poradzić bez
dzikiego owsa.
- Na imię ma Sabrina - powiedział Roland.
Światło z powrotem sprowadziło Binka do teraźniejszości. Ktoś stał obok Justyna,
trzymając magiczną lampę.
- Wszystko w porządku Bink - odezwał ale obok niego w powietrzu głos Justyna, to
Sabrina sprowadziła pomoc, ale okazała się niepotrzebna. Masz gąbkę?
- Mam powiedział Bink.
Tak więc ta mała przygoda w ogóle nie okazała się przygodą. Jak całe jego życie.
Gdy Sabrina pomogła mu obłożyć gąbką rany Justyna, Bink uznał, że się
zdecydował. Nie mógł żyć w ten sposób, nijako. Pójdzie, by zobaczyć się z Dobrym
Czarodziejem Humphreyem i poznać swoje magiczne zdolności. Podniósł wzrok. Jego
oczy napotkały spojrzenie Sabriny iskrzące się poprzez światło lampy.
Uśmiechnęła się. Wydała się teraz jeszcze piękniejsza, niż wtedy gdy spotkali
się po raz pierwszy przed wielu laty. Zawsze była mu wierna. Bez wątpienia
ojciec Binka miał rację.
2
Bink wyruszył w drogę pieszo, z wypchanym plecakiem, zaopatrzony w solidny
myśliwski nóż i tępą laskę. Matka nalegała, by pozwolił im nająć przewodnika,
ale Bink musiał odmówić. "Przewodnik" oznaczałby w rzeczywistości strażnika,
dbającego o jego bezpieczeństwo. Nigdy nie zmazałby takiej hańby! Przecież
ciągnąca się za wioską puszcza gotowała wiele niebezpieczeństw dla nie
obeznanych z nią podróżników. Tylko nieliczni przebyli tą drogę samotnie.
Naprawdę lepiej będzie jak wyruszy bez asysty.
Mógłby podróżować na skrzydlatym rumaku, ale to byłoby zbyt kosztowne i na swój
sposób zbyt ryzykowne. Gryfy często bywały narowiste. Wolał spokojnie odbyć
normalną przechadzkę, żeby tylko udowodnić, iż jest w stanie zadbać o samego
siebie, na przekór ironicznym śmiechom wioskowej młodzieży. Jama akurat teraz
nie uśmiechał się zbyt wiele -przygnieciony brzemieniem pokutnego zaklęcia,
które rzuciła na niego Rada Starców, za jego napaść na Justyna - ale byli
prześmiewcy.
W końcu Roland zrozumiał go.
- Pewnego dnia przekonasz się, że opinia bezwartościowych ludzi jest bez
wartości - szepnął do Binka.- Musisz to zrobić na własną rękę. Rozumiem cię i
życzę ci szczęścia w samodzielności.
Bink miał mapę i wiedział, która ścieżka prowadzi, do zamku Dobrego Czarodzieja
Humphreya. To znaczy, która miała tam prowadzić, Humphrey był starym dziwakiem
lubiącym samotne życie w puszczy. Od czasu do czasu przenosił swój zamek lub w
magiczny sposób zmieniał prowadzące tam drogi, więc nigdy nie można było mieć
pewności, że się tam trafi. Bink nie bacząc na trudności zamierzał wytropić
legowisko Czarodzieja.
Pierwszy etap podróży nic był przyjemny, całe życie spędził w North, w swojej
wiosce, i poznał większość otaczających ją ścieżek. W najbliższej okolicy
pozostało niewiele niebezpiecznych roślin i zwierząt, zaś te, które stanowiły
potencjalne zagrożenie były dobrze znane.
Zatrzymał się, aby napić się z wodopoju obok wielkiego kolczastego kaktusa.
Kiedy się zbliżył, roślina najeżyła się i gotowała do skoku.
- Wstrzymaj się przyjacielu - rzucił rozkazująco Bink. - Jestem z North.
Kaktus, powstrzymany uspakajającą formułką, nie strzelił weń śmiercionośnym
gradem kolców. Najważniejszym słowem był "Przyjaciel" roślina oczywiście nie
okazywała mu przyjaźni, ale musiała podporządkować się rzuconemu na nią urokowi.
Żaden cudzoziemiec o tym nie wiedział, więc kaktus stanowił skuteczną zaporę dla
nieproszonych, gości. Mniejsze zwierzęta były ignorowane. Ponieważ większość
stworzeń musiała kiedyś pić, dawało to wygodny kompromis. Niektóre rejony były
czasami pustoszone przez dzikie gryfy i inne wielkie potwory ale nie North.
Jedno spotkanie z wściekłym kaktusem aż nadto wystarczało zwierzętom,
szczęśliwym jeśli udawało się im ujść z życiem.
Po godzinie szybkiego marszu trafił w miejsce znane, a więc i mniej bezpieczne
okolice. Jak też tutejsi ludzie strzegą ujęć wodnych?
Jednorożce wyszkolone do atakowania obcych? Cóż, wkrótce to się okaże.
Łagodne wzgórza i małe jeziora ustąpiły bardziej surowemu krajobrazowi, pojawiły
się dziwne rośliny. Niektóre miały wysokie czułki, już z daleka obracające się w
jego stronę. Inne wydawały melodyjne, kuszące dźwięki, ale ich gałęzie zbrojne
były w potężne szczypce. Bink obchodził je w bezpiecznej odległości, nie
podejmując zbędnego ryzyka. Raz wydało mu się, że dostrzegł zwierzę wielkości
człowieka, które miało osiem pajęczych nóg. Przeszedł dalej szybko i cicho.
Widział też dużo ptaków, ale nimi się nie przejmował. Skoro potrafią latać, nie
potrzebują specjalnie czarów chroniących przed człowiekiem, więc nie musiał się
ich strzec ... chyba, że ujrzały jakieś wielkie ptaki; te mogłyby uznać go za
żer. Dostrzegł raz olbrzymiego skrzydlatego drapieżcę i przypadł do ziemi tak,
że ptak przeleciał nie zauważając go, Dopóki ptaki były niewielkie, odpowiadało
mu ich towarzystwo, gdyż czasami trafiały się agresywne owady.
Istotnie, wokół jego głowy pojawiła się chmura komarów, rzucając nań napotne
zaklęcia, które zaczęły mu bardzo dokuczać. Owady miały dziwną zdolność do
rozpoznawania istot pozbawionych obronnej nocy magicznej. Może po prostu miały
zwyczaj sondować każdego przechodnia, aż w końcu czasami im się udawało. Bink
rozejrzał się za jakimiś odstraszającymi ziołami, ale nic nie znalazł. Zaczął
tracić cierpliwość, bo strużki potu spływały mu po nosie, do ust, do oczu. Nagle
dwa malutkie trznadle spadły na chmarę konarów i przyszły mu z odsieczą. Tak,
lubił małe ptaszki!
W ciągu trzech godzin przeszedł około dziesięciu mil. Poznał zmęczenie. W sumie
miał dobrą kondycję, ale nie przywykł do długotrwałych marszów z ciężkim
plecakiem. Coraz częściej czuł ból w kostce, którą skręcił przy Widokowej Skale.
Niewielki ból, bo i skręcenie nie było groźne, ale musiał na to uważać.
Usiadł na wzgórzu, upewniwszy się najpierw, czy nie ma tam mrówek. Rósł tam
jednak kolczasty kaktus. Zbliżył się bardzo ostrożnie, niepewny czy zdoła go
powstrzymać zaklęciem.
- Przyjacielu - powiedział i na próbę wylał z bukłaka kilka kropel wody, by
kaktus mógł jej spróbować. Najwyraźniej wszystko było w porządku, nawet rośliny
często odwzajemniały uprzejmość i szacunek.
Wyciągnął lunch pięknie zapakowany przez jego matkę. Miał jedzenia na dwa dni -
dość czasu, by w normalnych warunkach dotrzeć do zamku Czarodzieja. Co prawda w
Xanth nic na ogół nie działo się normalnie miał jednak nadzieję, że te zapasy
starczą mu na dłużej, Jeśli zatrzyma się na noc u jakiegoś życzliwego farmera.
Potrzebował też życzliwości na drogę powrotną, a w żadnym wypadku nie miał
ochoty na nocleg na świeżym powietrzu. Nocą objawiały się szczególne moce
magiczne, a to mogło skończyć się niemile. Nie chciał wdawać się w dyskusje a
wampirem albo olbrzymem, gdyż rozmowa dotyczyłaby zapewne jego kości; czy mają
być zjedzone natychmiast, póki szpik jest świeży i słodki, czy tez schrupane po
tygodniowym leżakowaniu. Różni drapieżcy mieli różne gusty.
Ugryzł kawałek babki. Coś skrzypnęło tak, że aż ale wzdrygnął, ale to nie była
kość, po prostu kawałek wanilii. Bianka umiała robić świetne babki. Roland
zawsze jej dokuczał twierdząc, że opanowała tę sztukę pod kuratelą jakiejś
starej babki. Nie rozśmieszało to Binka, znaczyło po prostu, że póki nie skończy
przygotowanych przez nią zapasów i nie zacznie żywić się sam, jest od niej
zależny.
Okruch ciasta spadł na ziemie - i zniknął Bink rozejrzał się i dostrzegł
myszkowiórkę zajętą chrupaniem zdobyczy. Magicznie odciągnęła okruszek na
dziesięć stóp, by nie ryzykować zbliżenia się do obcego. Bink roześmiał się.
- Nie zrobiłby ci nic złego, mała.
Nagle coś usłyszał... tętent kopyt. Cwałowało jakieś wielkie zwierzę, albo
zbliżał się Jeździec. Jedno i drugie mogło oznaczać kłopoty. Bink wepchnął do
ust kawałek sera z mleka skrzydlatych krów, przez chwilę wyobrażając sobie
wydojoną krowę pasącą się na wierzchołkach drzew. Zamknął plecak i zarzucił go
na ramię. W obu dłoniach trzymał swą długą laskę. Gotów był do ucieczki lub
walki.
Stwór pojawił się w zasięgu wzroku. Był to centaur, kadłub konia z ludzkim
torsem. Nagi, zgodnie z obyczajem swojego gatunku, miał muskularne nogi,
szerokie bary i złośliwy uśmieszek na człekokształtnej twarzy..
Bink trzymał laskę przed sobą, gotów się bronić, choć nie okazywał wrogości. Nie
bardzo wierzył, że zdoła pokonać potężne stworzenie. Nie miał szans na ucieczkę
przed nią. Ale może pomimo swego wyglądu był to przyjazny centaur... ale nie
wiedział, że Bink nie ma magicznych zdolności.
Centaur podbiegł, bardzo blisko, w rękach trzymał, łuk z nałożoną strzałą.
Naprawdę wyglądał imponująco. Bink nabrał w szkole dużo szacunku dla centaurów.
Ten jednak nie był żadnym poważnym starcem, ale nieokrzesanym młodzieńcem.
- Naruszyłeś naszą granicę - rzekł centaur - wynoś się na swój teren.
- Zaczekaj tłumaczył się Bink - Jestem podróżnym i trzymam się ścieżki. To jest
droga publiczna.
- Wynoś się - powtórzył centaur, groźnie potrząsając łukiem.
Bink miał raczej dobry charakter, ale w zdenerwowaniu stawał się nieco
ordynarny. Ta podróż to jego życiowa szansa.
Ta droga była publiczna, a on miał dość ustępowania magicznym siłom. Centaury
były istotami magicznymi, nie występującymi wedle wszelkich danych poza Xanthem,
w mundańskim świecie. Tak więc znów wezbrała w nim wściekłość na wszelkie czary
i zrobił coś głupiego.
- Cmoknij się w ogon! - warknął.
Centaur zdębiał. Teraz wygląda jeszcze straszniej, bary poszerzyły się, pierś
wezbrała, a końska część jego ciała stężała. Najwidoczniej nie często słyszał
takie słowa, w każdym razie nie skierowane do niego, więc był zaskoczony. Szybko
jednak otrząsnął się z chwilowego szoku, o czym świadczyły groźnie napięte
muskuły. Głęboka czerwień, niemal purpura wylała się z końskiego ciała i zaczęła
ogarniać brzuch i pooraną bliznami pierś. Szybko przemknęła przez zwężenie szyi
aż wreszcie rozpaliła głowę i brzydką twarz stwora. Kiedy ta czerwona fala
wściekłości ogarnęła uszy i dotarła do mózgu centaur zareagował.
Napiął łuk. Strzała cofnęła się wraz z cięciwą. Wymierzył w Binka i wypuścił
pocisk. Chłopaka oczywiście już tam nie było. Wystarczyło mu odczytać oznaki
zbliżającej się burzy. Kiedy centaur naciągnął łuk, Bink uchylił się i skoczył
do przodu. Wyprostował się tuż przed nosem centaura i zamachnął, się laską.
Zdzielił centaura w ramię, nie czyniąc mu zresztą żadnej krzywdy. Ale rozdrażnił
go nie na żarty.
Centaur wydał ryk wściekłości. Zamachnął się lewą ręką, w której trzymał łuk,
gdy tymczasem prawa sięgnęła do kołczana wiszącego u jego końskiego boku. Lecz
laska Binka wplątała się w cięciwę łuku, czyniąc broń bezużyteczną.
Potwór odrzucił łuk, wyrwał mu laskę z rąk i wymarzył pięścią potężny cios. Bink
skoczył za centaura, unikając uderzenia. Jednak centaur od tyłu nie był mniej
groźny niż z przodu. Korzystając z okazji natychmiast kopnął go zadnią nogą.
Dziwnym zbiegiem okoliczności nie trafił i przyłożył w pień kaktusa. Kaktus
odpowiedział gradem kolców. Bink padł płasko na ziemię. Kolce więc przeleciały
nad nim i wbiły się w zgrabny zad centaura. Znów Bink miał szczęście, w cudowny
sposób uniknął kopyta, i kolców.
Centaur zarżał wielkim głosem. Te kolce raniły; każdy miał ze dwa cale długości
i zaostrzony koniec. Co najmniej setka igieł utkwiła w końskim zadku. Gdyby
centaur stał przodem do kaktusa, mógłby zostać oślepiony lub wręcz zabity przez
kolce wbijające się w twarz i szyję. A więc miał szczęście, choć najwyraźniej
nie potrafił docenić tego uśmiechu natury.
Wręcz przeciwnie - rozwścieczył się na dobre. Piekielny grymas kompletnego
szaleństwa pojawił się na jego prostackiej twarzy. Stanął dęba, jego tylna część
zatoczyła w powietrzu łuk i nagle znalazł się przed Binkiem. Dwa potężne ramiona
sięgnęły po chłopaka i dwie zrogowaciałe dłonie zacisnęły się na jego szyi.
Powoli zaciskały się, niczym imadło. Bink, uniesiony w górę, bezradnie
wymachiwał nogami. Był bezbronny. Wiedział, że za moment zostanie uduszony i nie
mógł nawet prosić o łaskę, gdyż nie zdołał wydać głosu.
- Chester! - krzyknął kobiecy głos. Centaur zesztywniał. Mimo to nie wypuścił
ofiary, która powoli zaczynała tracić oddech.
- Chester, puść natychmiast tego człowieka! - rozkazała nieznajoma wybawicielka.
- Chcesz wywołać waśnie między gatunkami?
- Ależ, Chevie - zaprotestował Chester, blednąc o kilka odcieni - To intruz sam
się o to prosił.
- Jest na królewskiej drodze - powiedziała Chevie. -Wiesz, że nie wol