Niepelka - Dorota Schrammek

Szczegóły
Tytuł Niepelka - Dorota Schrammek
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Niepelka - Dorota Schrammek PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Niepelka - Dorota Schrammek PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Niepelka - Dorota Schrammek - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Strona 5 Wszyst​kie pra​wa za​strze​żo​ne. Za​rów​no cała książ​ka, jak i jej czę​ści nie mogą być prze​dru​ko​wy​wa​ne ani w ża​den inny spo​sób re​p ro​du​ko​wa​ne lub od​czy​ty​wa​ne w środ​kach ma​so​we​go prze​ka​zu bez pi​sem​nej zgo​dy Wy​daw​nic​twa Sza​ra Go​dzi​na s.c. Pro​jekt okładki i stron ty​tu​ło​wych Ilo​na Go​styń​ska-Rym​kie​w icz Redakcja Ju​sty​na No​sal-Bart​ni​c zuk Zdję​cia na okładce © olly | Fo​t o​lia.pl Re​dak​cja tech​nicz​na, skład, łamanie oraz opra​co​wa​nie wer​sji elek​tro​nicz​nej Grze​gorz Bociek Korekta Bar​b a​ra Ka​szu​b ow​ska Wszel​kie po​do​bień​stwo do praw​dzi​wych osób i zda​rzeń jest zu​p eł​nie przy​p ad​ko​we. Wy​da​nie I, Ka​to​wi​ce 2017 Wy​daw​nic​two Sza​ra Go​dzi​na s.c. biu​ro@sza​ra​go​dzi​na.pl www.sza​ra​go​dzi​na.pl Dys​try​bu​cja wer​sji dru​ko​wa​nej: DIC​TUM Sp. z o.o. ul. Ka​ba​re​to​wa 21, 01-942 War​sza​wa tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 dys​t ry​b u​c ja@dic​t um.pl www.dic​t um.pl © Co​p y​ri​ght by Wy​daw​nic​two Sza​ra Go​dzi​na, 2017 ISBN 978-83-65684-31-8 Strona 6 Kin​ga spoj​rza​ła przez okno. Był ma​rzec, więc o siód​mej po​win​n o już się roz​ja​śniać. Mia​ła jed​n ak wra​że​n ie, jak​by do​p ie​ro co na​sta​ła noc. Dzwo​n ią​cy bu​dzik nie po​zo​sta​wiał złu​dzeń co do tego, że jed​‐ nak jest po​ra​n ek. Sły​sza​ła krzą​ta​ją​cą się po kuch​n i mat​kę. Szu​miał czaj​n ik. Na pew​n o przy​go​to​wy​wa​n a jest her​ba​ta. Od lat to samo… Jed​n e​go dnia her​ba​ta, dru​gie​go ka​kao. Dzi​siaj do​sta​n ie ka​n ap​ki z se​rem i z po​mi​do​rem, ju​tro z kieł​ba​są kra​kow​ską i z ogór​kiem. Wszyst​ko tak prze​wi​dy​wal​n e, jak całe ży​cie ro​dzi​ciel​ki. Za​raz na pew​n o zaj​rzy do po​ko​ju cór​ki, by spraw​dzić, czy wsta​ła. Dziew​czy​n a za​kry​ła twarz koł​drą. Po chwi​li w przed​p o​ko​ju roz​le​gły się kro​ki. Sły​sząc de​li​kat​n e pu​ka​‐ nie do drzwi, Kin​ga jesz​cze szczel​n iej się przy​kry​ła. – Có​recz​ko, trze​ba wsta​wać. Nie za​re​a go​wa​ła. – Już czas. – Mama po​de​szła do łóż​ka, by ścią​gnąć z niej koł​drę. – Zo​staw to! – Dziew​czyn​ka syk​n ę​ła i ner​wo​wo po​ru​szy​ła no​ga​mi, pod​ku​la​jąc je. – Wsta​n ę za pięć mi​n ut. – Znam cię i wiem, że nie wsta​n iesz. Bie​gnij do ła​zien​ki, póki ja jej nie zaj​mę. W Kin​dze na​ra​sta​ła złość. Ko​n iecz​n ie mu​sia​ła ją na kimś wy​ła​do​‐ wać. – Ma​ki​jaż chcesz ro​bić?! I tak ci nie po​mo​że – za​re​cho​ta​ła nie​p rzy​‐ jem​n ie. – Tata też tak są​dzi. Za​p y​taj go. Wie​dzia​ła, że każ​dym sło​wem spra​wia mat​ce przy​krość. Zna​ła jej ugo​do​wy cha​rak​ter, więc była pew​n a, że za nie​grzecz​n e za​cho​wa​n ie nie spo​tka jej kara. Mia​ła ra​cję. Ko​bie​ta jak​by ni​g​dy nic za​czę​ła po​‐ pra​wiać książ​ki na pół​ce. Dziew​czyn​ka gło​śno wes​tchnę​ła i pod​n io​‐ sła się z po​ście​li. – Wy​p ra​suj mi nie​bie​ską ko​szu​lę – mi​n ę​ła mat​kę, nie pa​trząc w jej kie​run​ku – któ​ra bę​dzie pa​so​wać do dżin​so​wej spód​n icz​ki. – Jest zim​n o i pada deszcz. Może za​ło​żysz coś cie​p lej​sze​go? – Naj​chęt​n iej ubie​ra​ła​byś mnie we wło​sien​n i​cę! Tak się skła​da, że nie lu​bię two​jej za​kon​n ej mody – prych​n ę​ła na​sto​lat​ka. – We​zmę twój nie​bie​ski cień do po​wiek. Strona 7 – Wiesz, że nie mo​żesz ma​lo​wać się do szko​ły… Od​p o​wie​dzia​ła jej kpią​ca ci​sza, a po​tem głu​che trza​śnię​cie drzwi ła​zien​ki. Kin​ga po​p a​trzy​ła z sa​tys​fak​cją na swo​je od​bi​cie w lu​strze. Ode​gra​‐ ła na ma​mie zły na​strój. Naj​wyż​szy czas przy​go​to​wać się do szko​ły. Prze​krę​ci​ła klucz, aby nikt jej nie prze​szka​dzał, i za​bra​ła się za to​a ​‐ le​tę. Pół go​dzi​n y póź​n iej była go​to​wa do wyj​ścia. – Nie zjesz śnia​da​n ia? – Już po​ma​lo​wa​łam usta. Na​ło​żo​n a po​mad​ka pre​zen​to​wa​ła się per​fek​cyj​n ie. – Có​recz​ko, masz do​p ie​ro trzy​n a​ście lat! – Za kil​ka mie​się​cy czter​n a​ście. – Skrzy​wi​ła się. – Wszyst​kie moje przy​ja​ciół​ki się ma​lu​ją. Skła​ma​ła. Ro​bi​ły to za​le​d​wie dwie – Emi​lia i Klau​dia. Pierw​sza, dłu​go​n o​ga blon​dyn​ka, ma​rzy​ła o ka​rie​rze mo​del​ki. Dru​ga na​to​miast chcia​ła zo​stać ak​tor​ką. Ma​ki​jaż wy​da​wał się nie​od​łącz​n ym atry​bu​‐ tem przy​szło​ści dziew​cząt, dla​te​go im wcze​śniej za​czy​n a​ły eks​p e​ry​‐ men​to​wa​n ie z nim, tym – we​dług nich – le​p iej. Za​zdro​ści​ły Kin​dze, któ​ra mia​ła za sobą kon​takt z praw​dzi​wą cha​rak​te​ry​za​tor​ką i wy​‐ stęp przed ka​me​ra​mi. Na​sto​lat​ka od naj​młod​szych lat ujaw​n ia​ła ta​lent mu​zycz​n y. Uwiel​‐ bia​ła śpie​wać! Na umie​jęt​n o​ściach szyb​ko po​znał się oj​ciec i za​p i​sał cór​kę do na​uczy​ciel​ki zaj​mu​ją​cej się emi​sją gło​su. To ona stwier​dzi​‐ ła, że Kin​ga od​n ie​sie sce​n icz​n y suk​ces. Dziew​czy​n a wy​stę​p o​wa​ła na wszel​kich aka​de​miach szkol​n ych, po​ru​sza​jąc pu​blicz​n ość bar​wą i głę​bią wo​ka​lu. Tata chciał cze​goś wię​cej i zgło​sił na​sto​lat​kę do kon​kur​su or​ga​n i​zo​wa​n e​go przez ogól​n o​p ol​ską te​le​wi​zję. Kin​ga prze​‐ szła wszyst​kie eta​p y i do​sta​ła się do ści​słe​go fi​n a​łu. Tra​fi​ła do in​n e​‐ go świa​ta. Ka​me​ry, zna​n e oso​by, bły​ska​ją​ce fle​sze apa​ra​tów fo​to​‐ gra​ficz​n ych, re​p or​te​rzy z po​p u​lar​n ych cza​so​p ism mło​dzie​żo​wych – to wszyst​ko mia​ła na wy​cią​gnię​cie ręki. Ma​ki​ja​żyst​kę tak​że. Po​lu​bi​‐ ła tę moc​n o eks​cen​trycz​n ą, wy​ta​tu​owa​n ą trzy​dzie​sto​lat​kę z po​far​bo​‐ wa​n y​mi na nie​bie​sko wło​sa​mi. To ona prze​ka​za​ła Kin​dze wie​le tric​‐ ków, któ​re ta skru​p u​lat​n ie sto​so​wa​ła. Strona 8 Je​dy​n ą nie​za​do​wo​lo​n ą oso​bą była mat​ka. Nie po​do​ba​ły się jej po​‐ my​sły męża. Uwa​ża​ła, że cór​ka po​win​n a się uczyć, a nie brać kil​ku​‐ ty​go​dnio​we zwol​n ie​n ia ze szko​ły, by mieć czas na na​gra​n ia w te​le​‐ wi​zji. Nie prze​ko​n y​wa​ły jej na​wet suk​ce​sy Kin​gi i ko​lej​n e eta​p y te​le​‐ tur​n ie​ju. Gdy do​tar​ła do fi​n a​łu, do War​sza​wy po​je​chał z nią tyl​ko oj​‐ ciec. Mat​ka oglą​da​ła trans​mi​sję w te​le​wi​zji. Po​cząt​ko​wo nie po​zna​ła swo​je​go dziec​ka. Na ekra​n ie sta​ła moc​n o wy​ma​lo​wa​n a na​sto​lat​ka z na​ta​p i​ro​wa​n y​mi wło​sa​mi, ster​czą​cy​mi od ogrom​n ej ilo​ści la​kie​ru, wca​le nie​wy​glą​da​ją​ca na trzy​n a​ście, a na szes​n a​ście lat! Kin​ga za​ję​‐ ła dru​gie miej​sce. Wszy​scy zna​jo​mi gra​tu​lo​wa​li. Dy​rek​cja szko​ły przy​go​to​wa​ła spe​cjal​n y apel po​świę​co​n y uta​len​to​wa​n ej uczen​n i​cy, a bur​mistrz wy​słał list gra​tu​la​cyj​n y. Mat​ce nie po​zo​sta​ło za​tem nic in​n e​go, jak cie​szyć się ra​zem z nimi. – Kin​ga, nie siedź tyle przed lu​strem! – stro​fo​wa​ła ro​dzi​ciel​ka. Dziew​czy​n a, od​kąd wró​ci​ła z War​sza​wy, co​raz dłu​żej prze​by​wa​ła w ła​zien​ce. – Daj jej spo​kój – od​zy​wał się oj​ciec znad ga​ze​ty. – Musi czu​wać nad swo​ją ka​rie​rą. Wy​gląd jest istot​n y. Prze​ko​n y​wa​n ia mat​ki, że naj​waż​n iej​sza jest na​uka, tra​fia​ły w próż​n ię. – Tak było daw​n iej. Te​raz w inny spo​sób od​n o​si się suk​ces. – Sły​‐ sza​ła od męża. – Kin​ga nie może stać ze swo​im ta​len​tem w ką​cie i cze​kać, aż ktoś ją znaj​dzie. Tata ro​bił wszyst​ko, aby ta​lent cór​ki był zna​n y wszem wo​bec i każ​de​mu z osob​n a. Przy​go​to​wał dziew​czy​n ie stro​n ę in​ter​n e​to​wą i za​chę​cił, by ko​rzy​sta​ła z por​ta​li spo​łecz​n o​ścio​wych. Ro​bi​ła to chęt​‐ nie, wsta​wia​jąc swo​je zdję​cia i po​zdra​wia​jąc wiel​bi​cie​li. Była obec​‐ na na wszyst​kich miej​skich im​p re​zach, uświet​n ia​jąc je swo​im gło​‐ sem. Kin​ga sta​ła się nu​me​rem je​den w ich nie​wiel​kim mia​stecz​ku! – Mamo, pod​p isz li​stę ocen! – Rzu​ci​ła kart​kę na ku​chen​n y stół. Za​‐ nim ko​bie​ta zło​ży​ła pod​p is, prze​czy​ta​ła wszyst​ko uważ​n ie. – Zno​wu do​sta​łaś nie​do​sta​tecz​n y z ma​te​ma​ty​ki? – Spoj​rza​ła za​sko​‐ czo​n a. – Kie​dy? Za co? Dla​cze​go nie po​wie​dzia​łaś?! – Już wiesz. I co to zmie​n ia? – Dziew​czy​n a wzru​szy​ła ra​mio​n a​mi. Strona 9 – Mie​li​śmy spraw​dzian z ułam​ków. – Nie ro​zu​miesz ich? – Ro​zu​miem. Ale pani Pa​jąk uwzię​ła się na mnie i stąd te oce​n y. Każ​de za​da​n ie roz​p o​czę​łam, ale za​bra​kło mi cza​su, żeby skoń​czyć. Mama z za​tro​ska​n ą miną pod​p i​sa​ła do​ku​ment. – Może weź​mie​my ci ko​re​p e​ty​cje? Jak tak da​lej pój​dzie, nie zdasz do ko​lej​n ej kla​sy. Kin​ga się ro​ze​śmia​ła. – Je​stem gwiaz​dą i dumą szko​ły. Nie po​zwo​lą mi nie zdać. Pa! Wy​bie​gła z domu spóź​n io​n a na pierw​szą lek​cję. *** We​ro​n i​ka z tru​dem omi​ja​ła ka​łu​że. Nie mia​ła da​le​ko do szko​ły, jed​n ak dzi​siaj po​ru​sza​ła się wol​n iej niż zwy​kle. Nie oba​wia​ła się, że po​chla​p ie swo​je ubra​n ie – nogi mia​ła za​bez​p ie​czo​n e fo​lią prze​ciw​‐ desz​czo​wą – ale nie chcia​ła po​bru​dzić mi​ja​ją​cych ją prze​chod​n iów. Szyb​ki wjazd w wy​p eł​n io​n ą brud​n ą wodą wy​rwę mógł skoń​czyć się przy​kro dla mi​ja​ją​cych ją lu​dzi. Ci jed​n ak byli już przy​zwy​cza​je​n i do dziew​czyn​ki. Usu​wa​li się z dro​gi na wi​dok in​wa​lidz​kie​go wóz​ka sy​‐ gna​li​zu​ją​ce​go obec​n ość przy​jem​n ym, nie​zbyt gło​śnym dzwon​kiem i mi​ga​ją​cy​mi świa​tła​mi. Dziew​czyn​ka z ulgą po​ko​n a​ła ostat​n ie me​try chod​n i​ka i wje​cha​ła na szkol​n e po​dwó​rze. Nie oba​wia​ła się już o po​bru​dzo​n ych prze​‐ chod​n iów, ale po​zo​stał inny strach. Cie​ka​we, czy mimo brzyd​kiej po​go​dy Pa​weł na nią cze​ka. Pod​je​cha​ła pod głów​n e drzwi, ale nie za​uwa​ży​ła ni​ko​go. No, ja​sne… Kto cze​kał​by w taką po​go​dę?! Bę​dzie mu​sia​ła po​ra​dzić so​bie sama. Drzwi szko​ły były za​mknię​te. Uczęsz​‐ cza​ła tu już dwa mie​sią​ce, ale na​dal mia​ła wra​że​n ie, że o niej nie pa​mię​ta​ją. Zresz​tą dla​cze​go mie​li​by to ro​bić?! Po​n ie​waż jest nie​p eł​‐ no​spraw​n a? Od​czu​ła moc​n e drże​n ie w przy​kur​czo​n ych pal​cach. Tak re​a go​wa​ły jej sta​wy na desz​czo​wą po​go​dę. Przez chwi​lę sta​n ął jej przed ocza​mi pierw​szy dzień tu​taj. Wszyst​‐ ko wy​da​wa​ło się ta​kie obce, ogrom​n e i zim​n e – kom​p let​n ie od​mien​‐ ne od in​te​gra​cyj​n ej szko​ły, do któ​rej cho​dzi​ła w nie​wiel​kiej miej​sco​‐ Strona 10 wo​ści pod War​sza​wą. Tam​tą pla​ców​kę zna​ła od lat. Mia​ła tam po​‐ dob​n e do sie​bie przy​ja​ciół​ki – Ka​się z au​ty​zmem, Agniesz​kę z dys​tro​‐ fią mię​śni. We​ro​n i​ka cier​p ia​ła z po​wo​du po​ra​że​n ia mó​zgo​we​go. – Gdy się uro​dzi​łam, by​łam mniej​sza od to​reb​ki cu​kru. – Pa​mię​ta​ła swo​je przy​wi​ta​n ie z in​n y​mi dzieć​mi. – Ja też! – A ja nie​co więk​sza, ale bez od​de​chu! Dzie​ci prze​krzy​ki​wa​ły się ra​do​śnie, jak​by żad​n e z nich nie zda​wa​ło so​bie spra​wy, że w chwi​li na​ro​dzin ich ży​cie wi​sia​ło na wło​sku. Wy​‐ da​wa​ły się po​go​dzo​n e z nie​p eł​n o​spraw​n o​ścią. Oto​czo​n e były po​dob​‐ ny​mi oso​ba​mi. Do po​p rzed​n iej szko​ły We​ro​n i​ka uczęsz​cza​ła przez sześć lat i nie mo​gła po​go​dzić się ze zmia​n ą, jaka na​stą​p i​ła pół roku temu. – Jak to wy​p ro​wa​dza​my się? – Dziew​czy​n a sta​ra​ła się mó​wić wol​‐ no, aby jej mowa była wy​raź​n a. Gdy się de​n er​wo​wa​ła, ję​zyk jej się plą​tał i na​p i​n a​ły stru​n y gło​so​we. – Mu​si​my. Nie dam rady utrzy​mać miesz​ka​n ia i nas z za​sił​ku, któ​‐ ry otrzy​mu​je​my na cie​bie. Moja mama zmar​ła kil​ka mie​się​cy temu. Jak wiesz, to ona opła​ca​ła two​je za​bie​gi, re​ha​bi​li​ta​cję, do​kła​da​ła się do na​sze​go czyn​szu… – Po twa​rzy mat​ki po​to​czy​ła się łza. Nie wspo​‐ mnia​ła cór​ce, że kil​ka dni wcze​śniej zmu​szo​n a zo​sta​ła wy​p i​sać ją z za​jęć, na któ​re ta uczęsz​cza​ła od lat. Nie do​da​ła też o bez​sen​n o​ści i go​rącz​ko​wym roz​my​śla​n iu, co da​lej zro​bić. Wyj​ście wy​da​wa​ło się jed​n o. – Po​p roś ojca o po​moc – za​p ro​p o​n o​wa​ła We​ro​n i​ka. – Już to zro​bi​łam. Na​sto​lat​ce wy​star​czył rzut oka na twarz ro​dzi​ciel​ki, by wie​dzieć, że nie do​sta​ła ni​cze​go poza ogrom​n ym upo​ko​rze​n iem. Nie udał się ten tata. Nie dość, że zmył się za​raz po na​ro​dzi​n ach dziew​czy​n y, twier​dząc, że prze​ra​sta go sy​tu​a cja, to jesz​cze nie ło​żył na dziec​ko nic po​n ad to, co za​twier​dził sąd. Było to kro​p lą w mo​rzu po​trzeb. We​ro​n i​ka ja​koś ni​g​dy spe​cjal​n ie za nim nie tę​sk​n i​ła. Pew​n ie dla​te​‐ go, że kom​p let​n ie nie zna​ła czło​wie​ka, któ​ry w ak​cie uro​dze​n ia fi​gu​‐ ru​je jako jej oj​ciec. Strona 11 – Co po​wie​dział? – spy​ta​ła. – Twier​dzi, że jest bez pra​cy. Obie wie​dzia​ły, że to kłam​stwo wy​my​ślo​n e na po​cze​ka​n iu. – I co te​raz? – We​ro​n i​ka pod​n io​sła gło​wę w stro​n ę mat​ki, aby zna​‐ leźć cień ra​do​ści su​ge​ru​ją​cy, że wszyst​ko się uło​ży. – Bę​dzie​my mu​sia​ły wy​p ro​wa​dzić się do miesz​ka​n ia po bab​ci. – Nie! – Dziew​czy​n a z ca​łej siły ści​snę​ła me​ta​lo​we rur​ki wóz​ka, na któ​rym sie​dzia​ła. Chcia​ła po​czuć ból. Nie po​mo​gło. Za​czę​ła krę​cić ner​wo​wo gło​wą na boki i mó​wić zbyt szyb​ko. W ta​kich mo​men​tach je​dy​n ie mat​ka ją ro​zu​mia​ła. – Nie! Tu mam szko​łę i re​ha​bi​li​ta​cję. Tu mam przy​ja​ciół! Łzy lały się stru​mie​n ia​mi po twa​rzach mamy i cór​ki. – Nie mo​żesz sprze​dać tam​te​go miesz​ka​n ia? Ko​bie​ta po​krę​ci​ła gło​wą. – Do​sta​ły​by​śmy za nie zbyt mało pie​n ię​dzy, aby utrzy​mać się tu​‐ taj. W Trze​bia​to​wie też znaj​dzie​my od​p o​wied​n ich re​ha​bi​li​tan​tów. W miej​sco​wo​ści obok jest stad​n i​n a koni. Szko​ła rów​n ież ci się spodo​‐ ba. We​ro​n i​ka wzdry​ga​ła się na samą na​zwę: Trze​bia​tów. Brzmia​ła, jak​by na​le​ża​ła do mia​stecz​ka po​ło​żo​n e​go na koń​cu świa​ta, a nie tuż nad mo​rzem. Prze​cież tak miło wspo​mi​n a​ła je z krót​kich od​wie​dzin u bab​ci! Rzad​kich, bo była tam za​le​d​wie trzy razy, jed​n ak nie​wiel​ka mie​ści​n a urze​kła ją. Ale żeby za​miesz​kać tam na sta​łe?! – Zmia​n ę oto​cze​n ia do​ra​dza też two​ja le​kar​ka. Aler​gia ata​ku​je cię co​raz czę​ściej, a na​p a​dy dusz​n o​ści są po​waż​n iej​sze. Na pół​n o​cy Pol​‐ ski pa​n u​je zu​p eł​n ie inny kli​mat. Na nic zda​ły się proś​by We​ro​n i​ki. Mama pod​ję​ła już de​cy​zję. Pew​n e​go ran​ka przy​je​chał sa​mo​chód cię​ża​ro​wy i pra​cow​n i​cy za​ję​‐ li się prze​p ro​wadz​ką. Wie​lu sprzę​tów nie za​bra​ły, roz​da​jąc je lub wy​rzu​ca​jąc, jak​by nie chcia​ły cią​gnąć za sobą nad​mier​n e​go ba​la​stu. Trze​bia​tów przy​wi​tał je desz​czem. Hu​mor na​sto​lat​ki był rów​n ie pod​ły jak po​go​da. Całe szczę​ście, że trze​ba było po​móc ma​mie w roz​p a​ko​wy​wa​n iu, nie było za​tem cza​su na przy​kre roz​my​śla​n ia. Po ty​go​dniu były już jako tako urzą​dzo​n e. We​ro​n i​ce, choć za nic nie Strona 12 przy​zna​ła​by tego gło​śno, spodo​bał się nie​wiel​ki po​ko​ik z cie​ka​wym wi​do​kiem, któ​ry zo​stał dla niej prze​zna​czo​n y. Okna wy​cho​dzi​ły na Sta​re Mia​sto i ra​tusz. Ko​lo​ro​we ka​mie​n icz​ki, jed​n a obok dru​giej, two​rzy​ły wie​lo​barw​n y czwo​ro​kąt. Ich bu​dy​n ek miał ko​lor bla​do​ró​żo​‐ wy. Jako je​den z nie​licz​n ych po​sia​dał miesz​ka​n ie na par​te​rze od stro​n y uli​cy, a nie od po​dwó​rza. Nie​du​że, ale im wy​star​czy​ło. Ko​ry​‐ tarz był sze​ro​ki, więc na szczę​ście mie​ścił się w nim wó​zek dziew​czy​‐ ny. Usu​n ię​to pro​gi, aby po​ru​sza​n ie się nie spra​wia​ło pro​ble​mu. Za​n im wpro​wa​dzi​ły się na nowe miej​sce, mama zle​ci​ła od​świe​że​‐ nie miesz​ka​n ia i nie​wiel​kie​go an​ty​kwa​ria​tu znaj​du​ją​ce​go się po są​‐ siedz​ku. On tak​że na​le​żał do bab​ci. Zo​stał za​mknię​ty po jej śmier​ci. We​ro​n i​ka pa​mię​ta​ła spe​cy​ficz​n y za​p ach sta​ro​ści po​łą​czo​n y z czymś, cze​go nie po​tra​fi​ła okre​ślić. Może to hi​sto​ria? W an​ty​kwa​ria​cie moż​‐ na było na​być prak​tycz​n ie wszyst​ko, co tyl​ko in​te​re​so​wa​ło pa​sjo​n a​‐ tów. Sta​re książ​ki, za​byt​ko​we lam​p y, znacz​ki pocz​to​we, od​zna​cze​‐ nia, por​ce​la​n a – było tego tak dużo, że dziew​czyn​ka sta​ra​ła się nie ru​szać, by nie uszko​dzić de​li​kat​n ych eks​p o​n a​tów. Mama nie mia​ła jed​n ak ocho​ty pro​wa​dzić da​lej in​te​re​su bab​ci. – Nie ma z tego pie​n ię​dzy – od​p ar​ła smut​n o. – A ja mu​szę za​ra​‐ biać. Może wy​p rze​dam to​war i urzą​dzę tu sklep z pa​miąt​ka​mi? Część rze​czy z an​ty​kwa​ria​tu od​da​ła do mu​zeum znaj​du​ją​ce​go się w Pa​ła​cu nad Mły​n ów​ką. Tam była sie​dzi​ba domu kul​tu​ry, któ​rym za​rzą​dza​ła przy​ja​ciół​ka mamy z daw​n ych lat. Ucie​szy​ła się z wie​lu za​byt​ko​wych przed​mio​tów, od razu do​strze​ga​jąc ich hi​sto​rycz​n ą war​tość. We​ro​n i​ka bły​ska​wicz​n ie po​lu​bi​ła sym​p a​tycz​n ą Re​n a​tę – nie​wy​so​ką, drob​n ą blon​dyn​kę mó​wią​cą ci​chym, ale sta​n ow​czym gło​sem i pa​trzą​cą za​wsze pro​sto w oczy. Jak​że inna od lu​dzi, któ​rzy naj​chęt​n iej uda​wa​li​by, że nie za​uwa​ża​ją ka​le​kiej dziew​czy​n y! Ona trak​to​wa​ła We​ro​n i​kę nor​mal​n ie. – Za​p o​mnia​łam, że jeź​dzisz na wóz​ku – po​wie​dzia​ła, gdy opro​wa​‐ dza​ła na​sto​lat​kę po pa​ła​co​wych po​ko​jach. We​ro​n i​ka mia​ła pro​ble​my z prze​je​cha​n iem przez wą​skie drzwi. Trze​ba było otwo​rzyć ich dru​gą część. Jed​n ak to, co usły​sza​ła, było dla niej praw​dzi​wym kom​p le​men​tem! Strona 13 Pani Re​n a​ta z dumą opo​wia​da​ła o wie​lu moż​li​wo​ściach spę​dza​n ia wol​n e​go cza​su w domu kul​tu​ry. – Mamy kół​ko pla​stycz​n e, li​te​rac​kie, po​etyc​kie, ję​zy​ko​we, fo​to​gra​‐ ficz​n e… Dziew​czy​n a żywo się za​in​te​re​so​wa​ła. Od roku ro​bie​n ie zdjęć było jej pa​sją, a przy oka​zji moż​li​wo​ścią ćwi​cze​n ia nie​spraw​n ych pal​ców. Gdy do​sta​ła w pre​zen​cie apa​rat, po​cząt​ko​wo była nie​za​do​wo​lo​n a. Za​bie​ra​ła go na spa​ce​ry, ale fo​to​gra​fo​wa​ła od nie​chce​n ia, nie przy​‐ wią​zu​jąc wagi do efek​tu. Jej do​sko​n a​łe oko do​strzegł na​uczy​ciel od in​for​ma​ty​ki. – To twój blog? – Zer​k​n ął przez ra​mię dziew​czy​n y, prze​cho​dząc obok niej na za​ję​ciach. – Two​je fo​to​gra​fie? Nie​śmia​ło przy​tak​n ę​ła. – Po​p atrz. – Przy​siadł obok. – Tu po​win​n aś wy​ostrzyć. Na​stęp​n e jest cie​ka​wie uję​te, ale sku​p ił​bym uwa​gę na drze​wie, czło​wie​ka zo​‐ sta​wia​jąc nie​co za​mglo​n e​go. Jest taki spe​cjal​n y pro​gram do po​p ra​‐ wia​n ia zdjęć… Krok po kro​ku wpro​wa​dzał We​ro​n i​kę w świat fo​to​gra​fii. Tak moc​‐ no wcią​gnę​ło to dziew​czy​n ę, że pra​wie nie roz​sta​wa​ła się z apa​ra​‐ tem. Do​ku​men​to​wa​ła nim wszyst​ko: przy​ro​dę, zwie​rzę​ta, domy, sa​‐ mo​cho​dy. Jed​n ak naj​więk​szą przy​jem​n o​ścią było ro​bie​n ie zdjęć lu​‐ dziom w ru​chu, szcze​gól​n ie spor​tow​com. Wczo​raj, gdy był pięk​n y, sło​n ecz​n y dzień, uwiecz​n ia​ła na nich Paw​ła. Był do​p ie​ro ma​rzec, ale chło​p ak już tre​n o​wał na ka​ja​ku, przy​go​to​wu​jąc się do mi​strzostw Pol​ski. Po​ma​chał do niej, gdy prze​p ły​wał obok przy​sta​n i. Zro​bi​ła w tym mo​men​cie wspa​n ia​łe uję​cie spor​tow​ca, któ​re​go syl​wet​ka do​‐ sko​n a​le pre​zen​to​wa​ła się na tle za​cho​dzą​ce​go słoń​ca. Mia​ła za​miar dzi​siaj po​wie​dzieć mu o tych zdję​ciach, ale chło​p ak nie cze​kał na nią przed szko​łą. Pa​weł był wy​zna​czo​n y do po​ma​ga​‐ nia jej w po​ru​sza​n iu się wóz​kiem po szkol​n ych ko​ry​ta​rzach. Pla​ców​‐ ka, do któ​rej za​p i​sa​ła ją mama, po​cząt​ko​wo prze​ra​ża​ła. Pod​jazd dla osób nie​p eł​n o​spraw​n ych był z tyłu bu​dyn​ku, wio​dąc przez po​dwó​rze aku​rat dziś peł​n e wody i bło​ta. Pra​ce na nim roz​p ocz​n ą się do​p ie​ro w kwiet​n iu. We​ro​n i​ka pod​je​cha​ła pod głów​n e wej​ście. Pro​wa​dzi​ły Strona 14 do nie​go trzy schod​ki. Pa​weł za​wsze zwo​ły​wał chło​p a​ków, któ​rzy po​ma​ga​li mu wno​sić wó​zek do środ​ka. Dziew​czy​n a nie była cięż​ka. Wa​ży​ła nie​speł​n a pięć​dzie​siąt ki​lo​gra​mów. Dla kil​ku ro​słych na​sto​‐ lat​ków nie sta​n o​wi​ło to pro​ble​mu. Każ​de​go dnia wno​si​li ją tak​że na pię​tro, bo tam od​by​wa​ły się lek​cje. Jak ma po​ra​dzić so​bie dzi​siaj? W do​dat​ku jest już po dzwon​ku! Z po​wo​du złej po​go​dy je​cha​ła wol​‐ niej, co gro​zi​ło spóź​n ie​n iem na pierw​szą lek​cję. Co praw​da mama ofe​ro​wa​ła po​moc, ale dziew​czy​n a od​mó​wi​ła. Wie​dzia​ła, że dzi​siaj jest waż​n y dzień – otwar​cie skle​p u z pa​miąt​ka​mi i lo​kal​n ym rę​ko​‐ dzie​łem. Chcia​ła oszczę​dzić ma​mie do​dat​ko​we​go stre​su. Drzwi głów​n e były za​mknię​te, nikt za​tem nie za​uwa​żył nie​p eł​n o​‐ spraw​n ej na​sto​lat​ki pró​bu​ją​cej osło​n ić się od pa​da​ją​ce​go desz​czu. Drża​ła z zim​n a, ku​ląc się w so​bie. Czu​ła, jak jej po​wy​krę​ca​n e pal​ce za​czy​n a​ją drę​twieć. Pró​bo​wa​ła wło​żyć je pod kurt​kę, ale zgra​bia​łe nie da​wa​ły się wci​snąć pod spód. Oba​wia​ła się, że za​raz za​cznie drżeć cała, bar​dziej ze zde​n er​wo​wa​n ia niż z zim​n a. Na​gle usły​sza​ła szyb​kie kro​ki na mo​krym bru​ku. Ktoś na ob​ca​sach zbli​żał się od stro​n y par​kin​gu. W ostat​n iej chwi​li po​zna​ła za​sło​n ię​tą kap​tu​rem i mod​n ym sza​lem dziew​czy​n ę. – Kin​ga! – za​wo​ła​ła We​ro​n i​ka. Pę​dzą​ca do szko​ły na​sto​lat​ka była tak opa​tu​lo​n a, że nie wi​dać było na​wet jej oczu. Nie​p eł​n o​spraw​n a po​zna​ła ją po bu​tach i dżin​so​‐ wej spód​n icz​ce. Tyl​ko gwiaz​da mo​gła po​zwo​lić so​bie dzi​siaj na taki strój. Gdy usły​sza​ła swo​je imię, jak​by przy​spie​szy​ła. – Kin​ga!!! – Nie​p eł​n o​spraw​n a po​wtó​rzy​ła zde​cy​do​wa​n ie gło​śniej. Na​sto​lat​ka przy​sta​n ę​ła i nie​chęt​n ie się od​wró​ci​ła. Ro​zej​rza​ła się, czy nikt jej nie ob​ser​wu​je, i zła​p a​ła za klam​kę drzwi. – Kin​ga, po​móż mi! Za​wo​łaj ko​goś, kto pod​n ie​sie wó​zek. Pa​weł chy​ba jesz​cze nie przy​szedł, ale może woź​n y gdzieś tam cho​dzi. Na​sto​lat​ka wzru​szy​ła ra​mio​n a​mi. – Po​cze​kaj do na​stęp​n e​go dzwon​ka. Na pew​n o część na​uczy​cie​li wyj​dzie na pa​p ie​ro​sa i po​mo​gą ci. Ja już je​stem spóź​n io​n a. – Pro​szę! – ode​zwa​ła się We​ro​n i​ka, ale tym sło​wom to​wa​rzy​szył trzask za​my​ka​n ych drzwi. Wiatr po​wiał jak​by jesz​cze moc​n iej. Strona 15 Dziew​czy​n a sku​li​ła się w so​bie, pró​bu​jąc ochro​n ić wy​chło​dzo​n e cia​ło przed desz​czem. Po jej twa​rzy spły​wa​ły łzy. *** – Zno​wu się spóź​n i​łaś. – Pani Pa​jąk wy​mow​n ie spoj​rza​ła na ze​ga​‐ rek, a za​raz po​tem na wbie​ga​ją​cą do kla​sy Kin​gę. – Co tym ra​zem? – Dzień do​bry – wy​du​si​ła zdy​sza​n a dziew​czy​n a. Ostat​n ie me​try po​ko​n a​ła w bły​ska​wicz​n ym tem​p ie. Zna​ła do​sko​‐ na​le na​uczy​ciel​kę od ma​te​ma​ty​ki, któ​ra nie lu​bi​ła spóź​n ień. Nie lu​‐ bi​ła też le​n i​wych, nic nie​ro​zu​mie​ją​cych uczniów. Sta​ra​ła się każ​dą lek​cję wy​ko​rzy​stać na jak naj​efek​tyw​n iej​sze prze​ka​za​n ie za​sad kró​‐ lo​wej nauk. Szczy​ci​ła się wy​so​ki​mi no​ta​mi z przed​mio​tu, w któ​ry wkła​da​ła całe swo​je za​wo​do​we ser​ce. Iry​to​wa​ły ją je​dy​n ie oso​by, któ​re – mimo po​świę​co​n e​go cza​su i ener​gii – nie wy​n o​si​ły z za​jęć kom​p let​n ie nic. Taką uczen​n i​cą była spóź​n io​n a na​sto​lat​ka. Kin​ga ni​g​dy nie wy​róż​n ia​ła się nad​mier​n ą in​te​li​gen​cją, ale była sym​p a​tycz​n ą dziew​czy​n ą. Spo​ro cza​su po​świę​ca​ła uro​dzie i mu​zy​ce, sta​ła też na cze​le ze​spo​łu ta​n ecz​n e​go. Z ma​te​ma​ty​ki mia​ła śred​n ie oce​n y. W ostat​n ich mie​sią​cach jed​n ak ra​żą​co opu​ści​ła się w na​uce. Za​wa​li​ła dwa naj​waż​n iej​sze spraw​dzia​n y, nie wspo​mi​n a​jąc o tym, że wie​le za​jęć po pro​stu opu​ści​ła. Wy​jeż​dża​ła na ja​kieś kon​kur​sy do sto​li​cy, a prze​cież na​uka po​win​n a być naj​waż​n iej​sza! Kil​ku​ty​go​dnio​‐ wa nie​obec​n ość nie wpły​wa​ła do​brze na Kin​gę. Wi​dać było, że pod​‐ czas wy​jaz​du dziew​czy​n a nie​wie​le się uczy. Na​uczy​ciel​ka była na​wet w tej spra​wie u dy​rek​tor​ki, ale tam​ta pro​si​ła, by po​cze​kać do roz​‐ strzy​gnię​cia kon​kur​su. Gdy Kin​ga do​sta​ła się do fi​n a​łu… – Pro​szę pa​trzeć na nią po​błaż​li​wie. Jest na​szą dumą, re​p re​zen​tu​je szko​łę i mia​sto. – Pani Lub​czyń​ska sku​p i​ła wzrok na do​ku​men​tach, któ​re przed nią le​ża​ły. – Ona musi się uczyć! – I uczy się. Na tyle, na ile jej czas po​zwa​la. – Dy​rek​tor​ka ge​stem wska​za​ła, że na​uczy​ciel​ka może opu​ścić jej po​kój. Przy​my​ka​n o więc oko na co​raz więk​sze bra​ki Kin​gi. Pani Pa​jąk po​świę​ca​ła jej dużo cza​su na lek​cjach, ale spe​cjal​n ych efek​tów nie Strona 16 było wi​dać. Dziew​czy​n a kom​p let​n ie lek​ce​wa​ży​ła to, co sta​ra​ła się prze​ka​zać jej na​uczy​ciel​ka. Ko​lej​n e je​dyn​ki zo​sta​ły za​p i​sa​n e w dzien​n i​ku. – Sia​daj na swo​je miej​sce i skup się – po​le​ci​ła Kin​dze. – Skup się wy​bor​n ie, abym nie mu​sia​ła dwa razy po​wta​rzać. Wy​bor​n ie! To od tego sło​wa wziął się przy​do​mek na​uczy​ciel​ki. Ża​den uczeń nie mó​wił o niej po na​zwi​sku. „Wy​bor​n ie zro​bio​n e za​da​n ie”, „wy​‐ bor​n ie na​p i​sa​n y spraw​dzian”, „wy​bor​n a od​p o​wiedź” – bel​fer​ka nie zda​wa​ła so​bie spra​wy, że uży​wa tego okre​śle​n ia w nad​mia​rze. Ucznio​wie bły​ska​wicz​n ie przy​p ię​li jej łat​kę Wy​bor​n ej. – Od​n o​to​wu​ję ko​lej​n e spóź​n ie​n ie. – Po​p a​trzy​ła groź​n ie znad oku​‐ la​rów. – Dwóch osób w ogó​le nie ma: Paw​ła i We​ro​n i​ki. Nie wie​cie, co się z nimi dzie​je? – Pa​weł ma kon​tro​l​n ą wi​zy​tę u le​ka​rza przed za​wo​da​mi – od​p o​‐ wie​dział któ​ryś z ko​le​gów. – A co z We​ro​n i​ką? W kla​sie za​p a​n o​wa​ła ci​sza. Kin​ga po​chy​li​ła gło​wę, wy​jąt​ko​wo sku​p ia​jąc uwa​gę na cy​fer​kach w ze​szy​cie. – Pew​n ie cho​ra – od​p o​wie​dzia​ła na​uczy​ciel​ka sama so​bie. – Wy​‐ bor​n a po​go​da za oknem! Przez kla​sę prze​biegł szmer we​so​ło​ści. Po chwi​li wszy​scy za​ję​ci byli li​cze​n iem. Znaj​do​wa​li się aku​rat w po​ło​wie za​da​n ia, gdy roz​le​‐ gło się pu​ka​n ie do drzwi. – Pro​szę! – Pani Wy​bor​n a spoj​rza​ła, kto wcho​dzi. – Prze​p ra​sza​my za spóź​n ie​n ie. – Kla​sa od​wró​ci​ła się na głos za​sa​‐ pa​n e​go Paw​ła. Wpy​chał wó​zek z We​ro​n i​ką przez próg. Dziew​czy​n a drża​ła, a spod prze​mo​czo​n e​go kap​tu​ra wy​ła​n ia​ły się mo​kre wło​sy. Koła wóz​ka, brud​n e i mo​kre, zo​sta​wia​ły na pod​ło​dze wi​docz​n y ślad. – Prze​p ra​szam – wy​szep​ta​ła We​ro​n i​ka. Za​czy​n a​ła ogar​n iać ją ner​wo​wość. Nie lu​bi​ła być w cen​trum uwa​‐ gi, a tak się te​raz czu​ła, gdy wzrok każ​dej oso​by w kla​sie spo​czy​wał na niej i na Paw​le. Po​wo​li ru​sza​ła gło​wą na boki. Mia​ła wra​że​n ie, że cof​n ę​ła się o dwa mie​sią​ce i znaj​du​je się przed tymi ludź​mi po raz pierw​szy. Wte​dy tak​że każ​dy się jej przy​glą​dał. Ni​g​dy wcze​śniej nie Strona 17 mie​li nie​p eł​n o​spraw​n ej oso​by w kla​sie. – We​ro​n i​ko, pod​jedź do ław​ki obok ka​lo​ry​fe​ra. Tam się roz​grze​‐ jesz. – Na​uczy​ciel​ka prze​ję​ła ini​cja​ty​wę. – Ka​mil, sie​dzisz przed nią, więc prze​kręć grzał​kę do opo​ru. Ar​tur, idź po sprzą​tacz​kę. Niech prze​trze pod​ło​gę. Resz​ta kla​sy wra​ca do li​cze​n ia. Ma​cie jesz​cze pięt​‐ na​ście mi​n ut lek​cji. Ide​a l​n y czas na skoń​cze​n ie za​da​n ia. Wy​bor​n ie! Gło​wy po​chy​li​ły się nad ze​szy​ta​mi, a We​ro​n i​ka ode​tchnę​ła z ulgą. Z tru​dem ścią​gnę​ła prze​mo​czo​n ą blu​zę i roz​ło​ży​ła ją na ka​lo​ry​fe​rze. Po​wo​li wra​ca​ło czu​cie w pal​cach, choć ołów​ka nie była w sta​n ie jesz​cze utrzy​mać. Z wdzięcz​n o​ścią spoj​rza​ła w stro​n ę Paw​ła. Mia​ła szczę​ście, że te ba​da​n ia wy​p a​dły mu wcze​śnie rano. Był ogrom​n ie za​sko​czo​n y, gdy spo​tkał ją pod szko​łą. – Spóź​n i​łam się i drzwi były już za​mknię​te – skła​ma​ła. Nie chcia​ła wspo​mi​n ać o Kin​dze, któ​rą pro​si​ła o po​moc. Nie lu​bi​ła do​n o​sić na in​n ych. Zresz​tą, nikt nie uwie​rzył​by, że kla​so​wa gwiaz​da za​cho​wu​je się w taki spo​sób wo​bec niej. We​ro​n i​ka przy​p o​mnia​ła so​bie pierw​sze ze​tknię​cie z Kin​gą. Było to wte​dy, gdy wje​cha​ła do kla​sy na wóz​ku, a na twa​rzach no​wych ko​‐ le​ża​n ek i ko​le​gów wy​ma​lo​wa​ło się nie​ma​łe za​sko​cze​n ie. Tak​że na twa​rzy Paw​ła. Tyl​ko Kin​ga mia​ła wy​p i​sa​n ą ulgę, któ​rej to​wa​rzy​szył lek​ko po​błaż​li​wy uśmie​szek. Po​de​szła do niej pod​czas prze​rwy, wraz z nie​od​łącz​n ym – jak póź​n iej za​uwa​ży​ła We​ro​n i​ka – to​wa​rzy​stwem dziew​czyn. – Pa​mię​taj, za​wsze mo​żesz na nas li​czyć – mó​wi​ła słod​kim gło​sem. – Pod​p ro​wa​dzi​my wó​zek, gdzie tyl​ko bę​dziesz chcia​ła, i przy​n ie​sie​‐ my ci wszyst​ko. – Nie trze​ba, dzię​ku​ję – od​p ar​ła sta​n ow​czo nie​p eł​n o​spraw​n a. – Mam no​wo​cze​sny po​jazd, zwrot​n y i nie​wiel​ki, więc do​sko​n a​le dam so​bie radę sama. – Trud​n o. Pa​mię​taj, że pro​p o​n o​wa​łam po​moc. – Kin​ga wzru​szy​ła ra​mio​n a​mi. Po​wie​dzia​ła to na tyle gło​śno, że pół kla​sy spoj​rza​ło w ich kie​run​ku. – Nie od​rzu​cam jej cał​ko​wi​cie. – We​ro​n i​ka po​czu​ła się głu​p io. Nie​‐ po​trzeb​n ie tak za​re​a go​wa​ła. – Na pew​n o zgło​szę się, gdy będę cze​‐ Strona 18 goś po​trze​bo​wać. Bywa, że mam pro​ble​my w to​a ​le​cie. Wte​dy chęt​‐ nie… – W to​a ​le​cie mam ci po​ma​gać?! – Kla​so​wa gwiaz​da aż się wy​p ro​‐ sto​wa​ła. – My​śla​łam, że ta​kie oso​by jak ty no​szą pam​p er​sy! Przy​ja​ciół​ki Kin​gi za​chi​cho​ta​ły, pa​trząc na sie​bie po​ro​zu​mie​waw​‐ czo. – Za​ła​twiam swo​je po​trze​by tak samo, jak każ​da z was. Cza​sem po​trze​ba je​dy​n ie przy​trzy​ma​n ia drzwi, że​bym wje​cha​ła do środ​ka. To wszyst​ko. – Ale cię zga​si​ła! – ro​ze​śmiał się któ​ryś z ko​le​gów. Kin​ga spoj​rza​ła w jego stro​n ę ze zło​ścią. – Jak taki mą​dry je​steś, sam za​p ro​wa​dzaj ją do to​a ​le​ty! – Prze​cież ty po​szłaś do We​ro​n i​ki z pro​p o​zy​cją po​mo​cy. Albo po​‐ ma​gasz, albo two​je sło​wa nie są nic war​te. Na​sto​lat​ka na wóz​ku po​czer​wie​n ia​ła ze wsty​du. Ta sy​tu​a cja była dla niej krę​p u​ją​ca. – Nie słu​chaj ich. Ja bar​dzo chęt​n ie po​mo​gę. – Usły​sza​ła głos za swo​imi ple​ca​mi. – Daj tyl​ko znać, co mam ro​bić. Obej​rza​ła się. Tuż obok stał Pa​weł. Po​zna​ła go na pierw​szej lek​cji. Był prze​wod​n i​czą​cym II c, do któ​rej wła​śnie za​czę​ła uczęsz​czać. To jego na​uczy​ciel​ka wy​zna​czy​ła do or​ga​n i​zo​wa​n ia chłop​ców w celu wno​sze​n ia i zno​sze​n ia wóz​ka z We​ro​n i​ką po scho​dach. Od razu moż​n a było wy​czuć, że ko​le​dzy czu​ją re​spekt przed nim. Uci​szy​li się, wpa​trze​n i w nie​go jak w ob​raz. Do​p ie​ro po kil​ku dniach dziew​czy​n a do​wie​dzia​ła się, że im​p o​n o​wał im osią​gnię​cia​mi spor​to​‐ wy​mi i ta​len​tem ma​te​ma​tycz​n ym. Był mi​strzem Pol​ski ju​n io​rów w ka​ja​kar​stwie. Czę​sto spę​dzał czas na zgro​ma​dze​n iach, ale nie za​‐ wa​lał przy tym na​uki. Wręcz prze​ciw​n ie. Gdy wra​cał, za​li​czał każ​dy spraw​dzian śpie​wa​ją​co. Na tre​n ing po​świę​cał całe po​p o​łu​dnia. Był umię​śnio​n y, pach​n iał wia​trem i wodą. Część ko​le​ża​n ek z kla​sy du​‐ rzy​ła się w przy​stoj​n ym spor​tow​cu, on jed​n ak nie wy​róż​n iał żad​n ej z nich. – Moja młod​sza sio​stra tak​że jest nie​p eł​n o​spraw​n a – zdra​dził któ​‐ re​goś razu. – Wiem, jak bywa ci trud​n o. Strona 19 I to było wszyst​ko. Nie na​stą​p i​ły żad​n e li​to​ści​we spoj​rze​n ia czy tek​sty. Po pro​stu Pa​weł trak​to​wał We​ro​n i​kę jak każ​dą inną dziew​‐ czy​n ę, któ​rej od cza​su do cza​su trze​ba było po​móc. Każ​de​go ran​ka cze​kał na nią przed wej​ściem do szko​ły, wie​dząc, że nie po​ra​dzi so​‐ bie bez nie​go. – Jesz​cze raz cię prze​p ra​szam, że nie mo​głem być rano. – Pa​weł ka​jał się, gdy za​dzwo​n ił dzwo​n ek i pani Wy​bor​n a opu​ści​ła kla​sę. – Nic się nie sta​ło. – Nie pa​trzy​ła mu w oczy. – Na​p raw​dę nikt z kla​sy nie prze​cho​dził obok cie​bie?! Po​krę​ci​ła gło​wą, spusz​cza​jąc wzrok. Chło​p ak od​da​lił się, ale za​raz na ław​ce po​ja​wił się cień in​n ej oso​by. – Wy​bie​rasz się ju​tro z nami do Gry​fic? – Usły​sza​ła wy​jąt​ko​wo miły głos Kin​gi. – Cała kla​sa prze​cież je​dzie. – We​ro​n i​ka wzru​szy​ła ra​mio​n a​mi. – Tak, ale część wra​ca do Trze​bia​to​wa po za​koń​cze​n iu fil​mu, a ja, Emi i Klau​dia zo​sta​je​my jesz​cze na za​ku​p ach. Faj​n ie by było, gdy​byś po​szła z nami. Wie​le skle​p ów robi pro​mo​cję z oka​zji Dnia Ko​biet. War​to ob​ku​p ić się w ga​le​rii. We​ro​n i​ka przyj​rza​ła się dziew​czy​n ie uważ​n ie. Czyż​by tą nie​ocze​ki​‐ wa​n ą pro​p o​zy​cją chcia​ła zre​wan​żo​wać się za po​ran​n e za​cho​wa​n ie? – Jak mia​ły​by​śmy stam​tąd wró​cić? Wi​dzisz prze​cież, że je​stem ka​‐ le​ką na wóz​ku in​wa​lidz​kim. – Nie​p eł​n o​spraw​n a de​lek​to​wa​ła się każ​‐ dym wy​p o​wia​da​n ym sło​wem, ob​ser​wu​jąc ro​sną​cy ru​mie​n iec na po​‐ licz​ku Kin​gi. – Mój oj​ciec za​bie​rze nas po pra​cy. Ma oso​bo​we​go busa. Zmie​ści się tam twój po​jazd. Przez chwi​lę pa​trzy​ły na sie​bie w mil​cze​n iu. – To jak, zga​dzasz się? Za​le​ży nam bar​dzo… We​ro​n i​ka sta​ra​ła się wy​czuć fał​szy​wość w jej gło​sie, ale jej tam nie było. Kin​ga wy​da​wa​ła się skru​szo​n a. Wi​dać gnę​bi​ły ją wy​rzu​ty su​mie​n ia. – Po​roz​ma​wiam z mamą i wie​czo​rem na​p i​szę ci wia​do​mość. – Będę cze​ka​ła. – Na​sto​lat​ka uśmiech​n ę​ła się i za​do​wo​lo​n a ode​szła do przy​ja​ció​łek. Strona 20 *** – Zmę​czo​n a je​steś? Dziew​czy​n a wje​cha​ła do sa​lo​n u i za​trzy​ma​ła się przy ka​n a​p ie, na któ​rej sie​dzia​ła mat​ka. Ko​bie​ta ścią​gnę​ła oku​la​ry z nosa i po​tar​ła po​wie​ki. Odło​ży​ła trzy​ma​n e w ręku do​ku​men​ty. – Tro​chę. Prze​glą​dam wła​śnie fak​tu​ry, któ​re do​sta​łam wraz z do​‐ sta​wą to​wa​ru. Chy​ba wszyst​ko się zga​dza. Jesz​cze nie mam ro​ze​zna​‐ nia i nie wiem, ja​kie pa​miąt​ki będą sprze​da​wać się naj​le​p iej. Na pew​n o sło​n ie, ale prze​cież nie mo​że​my mieć pó​łek wy​p eł​n io​n ych tyl​ko nimi! Obie się ro​ze​śmia​ły. – Za​mó​wi​łaś też te ład​n e kart​ki pocz​to​we? Te trój​wy​mia​ro​we? – Tak. Na​wet było kil​ka osób, któ​re o nie py​ta​ły. Trze​bia​tów zwie​‐ dza​ły dzi​siaj dwie gru​p y se​n io​rów z uzdro​wi​ska. Każ​dy chciał za​opa​‐ trzyć się w taką pa​miąt​kę. Kie​dy pod​su​n ę​łam im fi​gur​ki sło​n i i opo​‐ wie​dzia​łam o le​gen​dzie, też chęt​n ie je ku​p o​wa​li. We​ro​n i​ka przy​p o​mnia​ła so​bie opo​wieść, jaką ura​czy​ła ją przed kil​ko​ma ty​go​dnia​mi pani Re​n a​ta. Był rok 1639. Na trze​bia​tow​ski ry​‐ nek wkro​czył nie​zwy​kły i barw​n y or​szak, któ​re​go ozdo​bą był ogrom​‐ ny słoń. Po​tra​fił on czy​n ić naj​róż​n iej​sze sztucz​ki: strze​lał z musz​kie​‐ tu, pod​n o​sił pie​n ią​dze z zie​mi, ma​sze​ro​wał na znak dany przez tre​‐ se​ra, a chwy​ciw​szy trą​bą ra​p ier, za​p a​mię​ta​le nim fech​to​wał. Po wszyst​kim zaś uwiel​biał na​p ić się… piwa lub moc​n iej​sze​go trun​‐ ku! Nie​sa​mo​wi​ty or​szak przy​wę​dro​wał aż z Ni​der​lan​dów. Wy​warł na miesz​kań​cach mia​sta pio​ru​n u​ją​ce wra​że​n ie. Je​den z miesz​czan ka​zał uwiecz​n ić wy​da​rze​n ie na ścia​n ie swo​jej ka​mie​n i​cy. Bu​dy​n ek zo​stał ozdo​bio​n y barw​n ym sgraf​fi​to. To tech​n i​ka, któ​ra po​le​ga na na​kła​da​n iu ko​lej​n ych warstw ko​lo​ro​we​go tyn​ku i wy​skro​by​wa​n iu ob​ra​zu za po​mo​cą ryl​ca. Sgraf​fi​to przed​sta​wia​ło sło​n ia wraz z tre​se​‐ rem. Dzie​ło nie opar​ło się jed​n ak dzia​ła​n iu cza​su. Za​p o​mnia​n o o nim, a mur po​kry​to ko​lej​n y​mi wer​sja​mi ele​wa​cji. Na​stał rok 1914. Nie​opo​dal ryn​ku w Trze​bia​to​wie roz​p o​czął się re​‐ mont jed​n e​go z bu​dyn​ków. Ro​bot​n i​cy mo​zol​n ie od​ku​wa​li sta​re tyn​‐