15812
Szczegóły |
Tytuł |
15812 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15812 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15812 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15812 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
DIANA PALMER
Przełożyła
Bożena
Kucharuk
Wydawnictwo Da
Capo Warszawa
l
Południowo-wschodni Teksas, 1900
Z wszystkich rzeczy na świecie Bernadette Barron najbardziej kochała własny
ogród, mimo że często wiosną musiała z niego gwałtownie uciekać z powodu astmy.
W południowo-wschodnim Teksasie było mnóstwo kwiatów i wiele okazji, by
przystrajać nimi okazały rodzinny dom w stylu wiktoriańskim. Do Colstona Barrona
należało co najmniej pół okręgu Valladolid, położonego w połowie drogi pomiędzy
dużym i bogatym miastem San Antonio a mniejszym Del Rio na granicy z
Meksykiem.
Jak na irlandzkiego imigranta, który rozpoczął karierę od pracy przy budowie
torów, Colston Barron poczynał sobie niezwykle dzielnie. Teraz, po trzydziestu
trzech latach pobytu w Stanach Zjednoczonych, był właścicielem dwóch linii
kolejowych.
Choć był człowiekiem bardzo majętnym, dotkliwie odczuwał brak akceptacji i
lekceważenie ze strony elity. Wyraźny irlandzki akcent i brak obowiązujących w
środowisku manier sprawiały, że czuł się odrzucony przez grono wpływowych
rodzin. Był zdecydowany za wszelką cenę zmienić tę sytuację, a Bernadette miała
posłużyć mu jako środek do osiągnięcia celu.
Jego ukochana żona, Eloise, zmarła wkrótce po urodzeniu Bernadette. Starsza
córka umarła przy porodzie. Jedyny syn, Albert, któremu niedawno urodziło się
dziecko, mieszkał na wschodnim wybrzeżu Stanów, pracował jako rybak i bardzo
rzadko kontaktował się z ojcem. Popadł w niełaskę, ponieważ ośmielił się ożenić z
miłości, odrzucając propozycję małżeństwa, które zaaranżował ojciec. W domu
została, więc już tylko Bernadette. Jej brat z trudem utrzymywał swą niewielką
rodzinę, gdyby, więc do niego pojechała, musiałaby podjąć pracę, na przykład,
nauczycielki. Na razie jednak z powodu choroby Bernadette nie wchodziło to w
rachubę. Zmuszona więc była jakoś sobie radzić z wygórowanymi aspiracjami ojca.
Nie chodziło o to, że w ogóle nie chciała wyjść za mąż. Owszem, pielęgnowała
swoje marzenia o domu i rodzinie, lecz ojciec upierał się, by wybrać jej męża nie
tylko bogatego, ale i odpowiednio usytuowanego w hierarchii społecznej. Colston
Barron pragnął zięcia utytułowanego; od biedy mógłby być Amerykaninem, ale
wtedy musiałby pochodzić z rodziny cieszącej się powszechnym szacunkiem.
Pierwsza próba wyswatania Bernadette z angielskim księciem okazała się
niewypałem. Co prawda zubożały arystokrata był bardzo chętny do ożenku, został
nawet przedstawiony Bernadette, lecz dziewczyna z sobie tylko wiadomych
powodów wystąpiła w postrzępionych dżinsach brata i w brudnej koszuli, dwa zęby
zaczerniła woskiem, a piękne długie włosy koloru platyny natłuściła jakimś
cuchnącym smarem. Książę natychmiast wyjechał, rzekomo z powodu nagłej
wiadomości o śmiertelnej chorobie jednego z członków rodziny. Ciekawe, w jaki
sposób wiadomość ta dotarła tak szybko do zapadłej dziury w południowo-
wschodnim Teksasie...
Wściekłość Colstona wcale nie wywołała u Bernadette skruchy. Dziewczyna
lodowatym tonem poinformowała ojca, że nie zamierza poślubić żadnego
mężczyzny tylko dla tytułu! Brat zostawił swoje stare ubrania na ranczu i Bernadette
bez wahania ubierała się jak wariatka, ilekroć ojciec zapraszał upatrzonego przez
siebie kandydata do jej ręki. Jednakże tego dnia nie była należycie przygotowana.
Miała na sobie niebieską kraciastą sukienkę, jasne włosy upięła w luźny węzeł;
zielone oczy wpatrzone w róże, którymi Bernadette właśnie się zajmowała, miały
wyraz zachwytu i rozmarzenia. Ani trochę nie przypominała w tej chwili
zwariowanej chłopczycy. W każdym razie na pewno nie tak ją widział
przyglądający się jej niepostrzeżenie mężczyzna na lśniącym czarnym ogierze.
W pewnej chwili poczuła, że jest obserwowana... szacowana badawczym
wzrokiem pary roziskrzonych czarnych oczu. Jego oczu. To dziwne, pomyślała, że
zawsze udawało jej się wyczuć jego obecność, mimo że najczęściej nie słyszała, gdy
się zbliżał.
Wstała i odwróciła się. Zarumieniona, roziskrzonym wzrokiem objęła
eleganckiego mężczyznę w roboczym ubraniu - w dżinsach pod skórzanymi
kowbojskimi spodniami, butach z ostrogami, flanelowej koszuli i dżinsowej kurtce.
Jego proste czarne włosy były ledwie widoczne pod szerokim kapeluszem, który
osłaniał twarz przed promieniami słońca.
- Mam dygnąć, wasza ekscelencjo? - zapytała z od
cieniem ironii w głosie. Ich rozmowy często niebezpiecznie
balansowały na granicy kłótni.
Eduardo Rodrigo Ramirez y Cortes skinął głową w żartobliwym geście; cienkie
wargi o okrutnym wyrazie wykrzywiły się w złośliwym uśmieszku. Był niepokojąco
urodziwy, choć nieskazitelność jego zuchwałej męskiej urody mąciła blizna
biegnąca wzdłuż policzka, pozostałość po stoczonej w młodości walce na noże. Miał
trzydzieści sześć lat, wyrazistą twarz, oliwkową cerę, czarne oczy... i był w pewien
sposób niebezpieczny.
Jego ojciec, szlachetnie urodzony Hiszpan, nie żył już od wielu lat. Matka,
jasnowłosa piękność, należąca do elity San Antonio, mieszkała z drugim mężem w
Nowym Jorku. Eduardo nie odziedziczył po niej ani urody, ani charakteru i
temperamentu. Był w każdym calu Hiszpanem. Dla pracowników rancza był el jefe,
opiekunem i szefem. W Hiszpanii był el conde, hrabią, którego krewnych można
było znaleźć we wszystkich królewskich rodzinach Europy. Dla Bernadette był
wrogiem... a przynajmniej bywał nim od czasu do czasu. Walczyła z nim, nie chcąc,
by zauważył to, co naprawdę do niego czuje. Przez ostatnie dwa lat ukrywanie tego
przychodziło jej z coraz większym trudem.
- Jeśli szukasz mojego ojca, to jest zajęty. Rozmyśla,
które bogate rodziny z San Antonio powinien zaprosić na
bal. Zamierza go wyprawić za miesiąc od przyszłej soboty -
poinformowała, z trudem opanowując wzburzenie.
Mimo że szczupła twarz Eduarda kryła się w cieniu szerokiego kapelusza,
Bernadette widziała jego pałający wzrok. Jak na człowieka tak szlachetnie
urodzonego, przyglądał się jej zdecydowanie zbyt zuchwale, lecz po chwili jego
spojrzenie zobojętniało, jakby nie znalazł niczego ciekawego w szczupłej sylwetce
dziewczyny i jej ładnie zaokrąglonym biuście. Przypomniała sobie, że chociaż
jego zmarła żona była hiszpańską szlachcianką, należała do osób o zdecydowanie
obfitych kształtach. Bernadette starała się utyć choć trochę, sądząc, że dzięki temu
zdoła zwrócić na siebie uwagę Eduarda, ale pomimo rozpaczliwych wysiłków nie
udawało jej się przybrać na wadze choćby paru funtów.
- Ma nadzieję na związek z utytułowaną europejską rodziną - odpowiedział
Eduardo. - A ty?
- Wolałabym zażyć truciznę - powiedziała cicho Bernadette. - Postarałam się,
żeby ostatni zalotnik uciekł stąd w popłochu, ale ojciec nie zamierza się poddać. Or-
ganizuje ten bal, żeby uczcić kupno kolejnej linii kolejowej, ale prawdziwym
powodem jest to, że znalazł dwóch zubożałych szlachetnie urodzonych kawalerów z
Europy, którzy zamierzają rzucić mi się do stóp.
Głęboko zaczerpnęła tchu i zaniosła się kaszlem; dopiero po dłuższej chwili była
w stanie uregulować oddech. Pyłki czasami drażniły jej drogi oddechowe. Była
wściekła, że Eduardo widzi ją w chwili słabości.
Wychylił się z siodła.
- Ogród nie jest najlepszym miejscem dla astmatyka -zauważył.
- Bardzo lubię kwiaty. - Wyciągnęła haftowaną chusteczkę zza pasa i zasłoniła
nią usta. W zielonych oczach Bernadette kryła się wrogość. - Chyba powinieneś
jechać już do domu wychłostać swoich niewolników - oświadczyła cierpkim tonem.
- Nie mam niewolników. To oddani pracownicy, którzy zajmują się bydłem i
doglądają domu. - Eduard wolno przesunął dłonią po muskularnym udzie i z nagłym
zainteresowaniem spojrzał na Bernadette. - Myślałem, że twój ojciec poniechał już
prób oddania cię pierwszemu z brzegu mężczyźnie z odpowiednim tytułem.
- Na jego liście kandydatów zostało jeszcze parę pozycji. -Westchnęła i popatrzyła
na niego z widocznym zainteresowaniem. - Masz szczęście, że nie znajdujesz się w
kręgu jego zainteresowania.
- Przepraszam, ale nie rozumiem.
- Przecież jesteś szlachetnie urodzony. Eduard uśmiechnął się.
- Poniekąd.
- Jesteś hrabią, el conde - podkreśliła.
- To prawda. Ale twój ojciec wie, że nie mam zamiaru się żenić po stracie syna. I
żony - dodał z goryczą.
- To mnie uspokaja.
Bernadette niewiele wiedziała na temat jego tragedii, ale pewne było to, że od
czasu, gdy nastąpiła, „człowiek o stalowych nerwach" zasłynął z ślepej furii i
wściekłości równie potężnej jak jego koligacje. Nawet najmniej bojaźliwi na widok
Eduarda Rodrigo Ramireza y Cortesa pierzchali w popłochu. Bernadette spotkała go
raz, nieprzytomnie pijanego i dziko wymachującego rewolwerem. Nikt nie znał
dokładnej wersji wydarzeń, wiedziano tylko, że tamtego dnia Eduardo po powrocie
do domu zastał w nim martwego synka. Żona zmarła wkrótce potem, od kuli z
rewolweru przystawionego do głowy. Nikogo nie aresztowano, nie wniesiono
żadnych oskarżeń. Eduardo nigdy nie mówił o tym, co się wydarzyło, ale szeptano,
że obwiniał żonę za śmierć dziecka i że ją zabił. Przyglądając mu się w tej chwili,
Bernadette skłonna była uwierzyć, że Eduardo jest zdolny do morderstwa. Nie
spotkała jeszcze tak twardego człowieka, który, jak przypuszczała, w porywach
wściekłości stawał się bezlitosny. Wprawdzie rzadko wybuchał, ale jego niezwykłe
opanowanie budziło tym większą grozę.
Widziała, jak z zimną krwią strzelił w miasteczku do pijanego kowboja, który
pierwszy wypalił do niego z dwóch rewolwerów.
Eduardo nawet nie próbował się uchylić. Stojąc pośród gradu kul, spokojnie
wycelował i wystrzelił. Kowboj osunął się na ziemię. Żył, ale był ranny. Kiedy
zawieziono go do lekarza, Bernadette zaoferowała pomoc Eduardowi, którego ramię
krwawiło, ale nie skorzystał z niej; spokojnym tonem stwierdził, że takim
draśnięciem nie warto się przejmować.
Mimo wszystko miała jednak nadzieję, że pewnego dnia ojciec rozważy
możliwość wydania jej za mąż właśnie za Eduarda. Na samą myśl o nim mocniej
biło jej serce, a gdy wyobraziła sobie jego twarde dłonie na swoim nagim ciele,
przenikał ją dreszcz. Niestety, ojciec chyba nie brał pod uwagę kandydatury
Eduarda i szukał dla niej narzeczonych w Europie, a nie w rodzinnych stronach.
- Nie chcesz wyjść za mąż? - zapytał nagle. .
Nie była przygotowana na to pytanie.
- Mam słabe płuca - odpowiedziała po chwili namysłu. -
A poza tym nie jestem ładna. Ojciec ma pieniądze, więc
jestem dobrą partią, ale tylko dla łowców posagów. Szczupłymi, kształtnymi dłońmi
nerwowo miętosiła fałdy spódnicy. - Ja oczekuję czegoś innego.
- Chciałabyś być kochana.
Zaskoczona, uniosła wzrok. Skąd o tym wiedział? Bo przecież wiedział; miał to
wypisane na twarzy.
- Miłość to uczucie rzadko spotykane i niebezpieczne -stwierdził obojętnym
tonem. - Ci, co go unikają, mają rację.
- Z powodzeniem robię to niemal od urodzenia - przyznała Bernadette z
odcieniem goryczy w głosie.
Zmrużył oczy i nie spuszczając z niej wzroku, wyjął cienkie czarne cygaro ze
złotej papierośnicy, którą nosił w kieszeni kurtki. Zręcznie zamknął papierośnicę,
zapalił cygaro i rzucił zużytą zapałkę na ziemię.
- Od urodzenia - powtórzył cicho. - Dwadzieścia lat.
Musiałaś mieć jakieś dziesięć, kiedy twoja rodzina przyjechała w te strony - dodał
po chwili namysłu. - Pamiętam
twoją pierwszą konną przejażdżkę.
Ona też dobrze pamiętała. Koń zrzucił ją przez łeb do błotnistej kałuży i tam
znalazł ją zdumiony Eduardo. Nie zważając na błoto, którym była pokryta od stóp
do głów, posadził ją przed sobą w siodle i zawiózł do jej ojca.
Przytaknęła z zakłopotaniem.
- Zawsze spotykałeś mnie w dziwnych sytuacjach. -Wolała nie myśleć o
ostatniej.
- Miał na imię Charles, prawda? - zapytał, jakby czytał w jej myślach, a na jego
twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek.
Bernadette spojrzała na niego wzburzona.
- To mogło się przytrafić każdemu! Przecież dobrze wiesz, że koń zaprzęgowy
też może ponieść!
- Oczywiście. Ale ten koń miał na boku ślady od smagnięcia batem. A
„dżentelmen", o którym mówimy, przewrócił cię, na plecy. Walczyłaś jak ryba
wyrzucona na piasek, a twoja suknia...
- Proszę, przestań! - Przyłożyła dłoń do szyi, zarumieniona po czubki uszu.
Z uśmiechem popatrzył na stanik jej sukni. Wtedy widział więcej... Charlesowi
udało się odsłonić jej małe piersi nad dekoltem cienkiej muślinowej sukni i Eduardo
przyglądał im się przez chwilę, zanim Bernadette udało sie je zakryć. Charles nie
zdążył nawet stęknąć, kiedy el conde się na niego rzucił.
Zazwyczaj chłodny i opanowany Eduardo zaczął w prawdziwym napadzie szału
gwałtownie okładać młodzieńca pięściami, nie zważając na wielką rodzinną fortunę
swej ofiary; bił go zapamiętale, dopóki syn magnata okrętowego nie zaczął krwawić i
na kolanach błagać o litość. Potem nieszczęśnik oddalił się pośpiesznie w stronę
miasta i nigdy go już tu nie widziano. Oczywiście, ojciec Bernadette usłyszał
złagodzoną wersję wypadków, wyjaśniającą nieobecność Charlesa i stan
dziewczyny. Przyjął ją bez zastrzeżeń, chociaż zapewne miał wiele wątpliwości,
które bynajmniej nie powstrzymały go od rajenia córce innych utytułowanych
kandydatów.
- Twój ojciec ma obsesję na punkcie twojego małżeństwa - stwierdził Eduardo,
zaciągnąwszy się cygarem i gniewnie wypuściwszy smużkę dymu. - Naraża cię na
niebezpieczeństwo.
- Gdybym miała wtedy pistolet, Charles Ramsey leżałby nu ziemi z kulą w
brzuchu!
Uśmiechnął się z powątpiewaniem. Był pewien, że Bernadette nie umie nawet
załadować broni, nie mówiąc już o strzelaniu. Obserwował ją w milczeniu, paląc
cygaro.
- Czy ten łajdak Charles odezwał się do ciebie? - zapytał nagle.
- Nie dał znaku życia. - Przyglądając się wyrazistej, pociągłej twarzy Eduarda,
Bernadette przypomniała sobie jej wyraz w chwili, gdy uderzył Charlesa. -
Przeraziłeś go.
- Ale ciebie chyba nie?
- Zazwyczaj jesteś taki opanowany... - powiedziała, dobitnie akcentując słowo
„zazwyczaj".
- Każdy człowiek jest zdolny do przeżywania silnych namiętności. Nawet ja.
Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że serce dziewczyny zaczęło bić szybciej, a
w głowie zaroiło się od niepokojących myśli, które powstrzymywała z wysiłkiem.
Odwróciła wzrok.
- Przyjdziesz na bal?
- Jeśli zostanę zaproszony - odpowiedział.
- Dlaczego miałbyś nie zostać zaproszony? - spytała, unosząc brwi. - Przecież
wywodzisz się z wyższych sfer, które budzą zazdrość mojego ojca.
W jego śmiechu nie było wesołości.
- Ja? Jestem mieszańcem, przecież dobrze o tym wiesz. - Niespokojnie poruszył
się w siodle. - Babka nie może dla mnie znaleźć odpowiedniej partii w Hiszpanii,
ponieważ moja żona zmarła w tajemniczych okolicznościach, a ja tymczasem żyję
na krawędzi ubóstwa. W pewien sposób mam tak samo niewielkie szanse na
małżeństwo jak ty.
Nigdy nie przyszło jej to do głowy.
- Przecież masz tytuł.
- Oczywiście - przyznał. - Ale tylko w Hiszpanii, a nie mam zamiaru tam
zamieszkać. - Patrzył na nią, ale był w stanie myśleć jedynie o widmie
bankructwa, jakie zaglądało mu w oczy.
Nieżyjący ojciec Eduarda zgromadził pokaźną fortunę, lecz, rozrzutna matka
szybko ją roztrwoniła. Zmarnowała również finansowe zasoby rancza, tak że jej syn,
osiągnąwszy pełnoletność, stanął przed trudnym problemem, jak uczynić je
dochodowym. Dopiero po ślubie z milionerem z Nowego Jorku matka przestała
wysysać wszelkie soki z rancza. W dniu, w którym ponownie wyszła za mąż,
utraciła prawo do swego dziedzictwa, lecz straty były już wtedy bardzo pokaźne.
Spoglądając na Bernadette, Eduardo doznał nagle olśnienia. Ojciec dziewczyny
był bogaty; chciał mieć szlachetnie urodzonego zięcia. Eduardo pochodził z
wyższych sfer, mimo że w żyłach jego przodków płynęła mieszana krew. Być
może...
Bernadette westchnęła ciężko, starając się stłumić kolejny atak kaszlu.
-Przynajmniej będziesz pewien, że jeżeli ktoś zechce się z tobą związać, to nie z
powodu pieniędzy ojca.
-A ten pomysł, żeby wyjść za mąż dla tytułu i nazwiska w ogóle ci się nie
podoba? - zapytał powoli.
-Nie - odpowiedziała szczerze i wykrzywiła wargi. -Mam już serdecznie dość
prezentowania się jak towar na wystawie! - Z wysiłkiem zaczerpnęła tchu, a po
chwili gwałtownie zakaszlała, czując ucisk w piersi. Zapomniała, jak wiele czasu
spędziła wśród kwiatów, narażona na działanie pyłku. - Muszę iść do domu -
wykrztusiła i znów zaniosła się kaszlem. - Kwiaty tak pięknie pachną, ale kiedy za
długo jestem w ogrodzie, źle działają na moje płuca.
Eduardo spojrzał na dziewczynę groźnym wzrokiem.
- W takim razie dlaczego przebywasz na powietrzu?
- Bo w domu... - Zakaszlała. - Ojciec kazał odnowić salę balową. Zapach farby
też mi szkodzi.
- Więc powrót do domu i tak ci nie pomoże?
Bernadette próbowała odchrząknąć, chcąc mu odpowiedzieć; zaczęła się dusić.
Eduardo odrzucił cygaro i zeskoczywszy na ziemię, porwał dziewczynę na ręce.
- Eduardo! - krzyknęła, zaskoczona nagłą bliskością, siłą i ciepłem trzymających
ją ramion. Z bliska mogła wreszcie zobaczyć jego oczy; ciepły oddech owiewał jej
skroń i gdyby tylko chciała, mogłaby bez trudu dotknąć jego pięknych warg o
okrutnym wyrazie...
- Calmarte - powiedział cicho, wpatrując się w jej napiętą twarz. - Mam tylko
zamiar przenieść cię przez kuchnię do oranżerii. Tam nie ma kwitnących kwiatów,
które ci szkodzą. - Potrząsnął nią delikatnie. - Obejmij mnie za szyję, Bernadette.
Nie bądź jak kłoda.
Zadrżała, posłuchała go jednak, prawie omdlewając z radości, że może być tak
blisko tego mężczyzny. Pachniał skórą i jakąś egzotyczną wodą kolońską. Był to
tajemniczy, niepowtarzalny zapach, niewyczuwalny z dalszej odległości. O dziwo,
nie drażnił jej dróg oddechowych jak niektóre inne zapachy.
Ostrożnie wtuliła twarz w zagłębienie ramienia Eduarda i zamknęła oczy z cichym
westchnieniem, którego, jak miała nadzieję, nie usłyszał. W jego ramionach czuła się
cudownie. W najśmielszych marzeniach nie wyobrażała sobie, że może jej się
przytrafić tak wielka i niespodziewana przyjemność. Miała wrażenie, że przez
chwilę silne, twarde ramiona obejmują ją mocniej. A potem, stanowczo zbyt szybko,
dotarli do kuchni. Eduardo postawił ją na ziemi i otworzył drzwi, by przepuścić ją
pierwszą. W kuchni krzątała się Maria; właśnie przygotowywała kurczaka na obiad.
Uniosła wzrok i spłonęła rumieńcem, oszołomiona widokiem szlachetnie
urodzonego sąsiada na progu kuchni, z uszanowaniem trzymającego kapelusz w
dłoni.
- Seńor condel Co za zaszczyt! - wykrzyknęła.
-Jestem Ramirez, Mario - poprawił ją i obdarzył czarującym uśmiechem.
Rozłożyła ręce.
-Dla mnie zawsze będzie pan el conde. Mam nadzieję, że jest pan zadowolony z
pracy mojego syna?
-Jest mistrzem w ujarzmianiu koni – rzekł Eduardo, choć zazwyczaj trudno było
doczekać się od niego pochwały. - Mam dużo szczęścia, mając na ranczu takiego
pracownika.
- To on ma dużo szczęścia, że może panu służyć, seńorcone.
Eduardo pomyślał, że wszelkie próby przekonania Marii, by nie używała jego tytułu,
są skazane na niepowodzenie. Bernadette chciała się uśmiechnąć, ale dopadł ją
nowy atak kaszlu, tym razem dużo gorszy.
-Oj, oj - zakłopotała się Maria, kręcąc głową. - To wszystko przez te kwiaty.
Tyle razy cię ostrzegałam, ale ty innie w ogóle nie słuchasz!
-Mario, zaparz mocną kawę - polecił Eduardo. -I przynieś ją do oranżerii. A
potem powiedz panu Barronowi, że jestem tutaj.
- Dobrze! Pan Barron jest w stajni, ogląda nowego źrebaka, ale niedługo wróci.
- W takim razie sam go znajdę, jak tylko Bernadette trochę odpocznie. Nie mam
zbyt wiele czasu. - Chwycił dziewczynę za ramię i poprowadził ją długim,
wykładanym kafelkami korytarzem do słonecznego pomieszczenia z mnóstwem
egzotycznych roślin.
Usiadła z twarzą w dłoniach, z trudem próbując nabrać do płuc powietrza.
Eduardo wymamrotał coś pod nosem i ukląkł przy niej, chwytając ją za ręce.
- Bernadette, oddychaj powoli. Powoli. - Mocno ścisnął jej dłonie. - Nie bój się,
nie wpadaj w panikę. To minie, tak jak zawsze.
Próbowała zastosować się do jego poleceń, ale przy-chodziło jej to z wielkim
trudem. Podniosła na niego zmęczony wzrok i ze zdumieniem dostrzegła w oczach
Eduarda prawdziwe zatroskanie. To dziwne, że jej największy wróg zachowywał się
czasem jak najlepszy przyjaciel. A co jeszcze dziwniejsze, doskonale się orientował,
jak należy z nią postępować w czasie ataku astmy. Niemal bezwiednie powiedziała
to na głos.
- To prawda, czasem się spieramy - przyznał, wpatrując się w nią z napięciem. -
Ale wszystko zostaje wybaczone.
- Nie wszystko.
Zdumiony, uniósł brwi.
- Kiedy jesteś zły, mówisz czasem bardzo przykre rzeczy - przypomniała mu,
odwracając wzrok.
-A co takiego ostatnio powiedziałem?
Poruszyła się niespokojnie, nie chcąc wracać wspomnieniami do bolesnych słów,
jakie wypowiedział po niefortunnej przejażdżce z Charlesem. Ująwszy ją za
podbródek, zmusił dziewczynę, by spojrzała mu w oczy. - Proszę, powiedz mi,
czym cię uraziłem. - Nie wiesz? - zapytała buntowniczo. - Powiedziałem, że nie
znasz się na mężczyznach - przy-pomniał sobie - i że dobrze... - Nagle zamilkł.
- Widzę, że doskonale sobie przypominasz - stwierdziła poirytowana, unikając
jego wzroku.
- Bernadette - zaczął łagodnym tonem, delikatnie ściskając jej dłonie. - Nie
zorientowałaś się, że były to słowa goryczy, a nie oskarżenia? W ostatniej chwili
uratowałem cię przed tym wieprzem i wszystko się we mnie gotowało. - To były
bardzo okrutne słowa. - I nieprawdziwe - dodał. - No, spójrz na mnie. Spełniła jego
prośbę, wciąż jednak była nadąsana i w buntowniczym nastroju.
Eduardo przysunął się do niej tak, że czuła ciepło jego oddechu na swoich
wargach.
- Powiedziałem, że dobrze chociaż, że masz pieniądze, skoro tak wyglądasz.
Otworzyła usta, ale natychmiast zmusił ją do milczenia, nakrywając je dłonią w
rękawicy.
- Twój widok, rozczochranej, w poszarpanej sukience, przyprawił mnie o dziką
wściekłość - powiedział ledwo dosłyszalnie. - Wiem, że dżentelmen nigdy nie
powinien wypowiadać takich słów. Robiłem, co w mojej mocy, żeby się opanować.
Byłem rozgoryczony. Nie chciałem zrobić ci] przykrości.
- Twoje zdanie na temat mojego wyglądu... w ogóle mnie nie obchodzi!
- Masz zaniżone poczucie własnej wartości - ciągnął, jakby nie słysząc jej słów. -
Nie wolno mi było tego mówić. -Podniósł jej dłoń do ust i złożył na niej delikatny
pocałunek. -Proszę, wybacz mi.
Bernadette próbowała cofnąć rękę.
- Nie... nie rób tego - wydyszała z trudem.
Spojrzał jej w oczy pałającym, przenikliwym wzrokiem
- Czyżby dotyk moich warg sprawiał ci taką przykrość, Bernadette? - zapytał
cicho.
Czuła się bardzo niezręcznie i nie była w stanie tego ukryć. Miała kłopoty z
oddychaniem, ale tym razem raczej z powodu podniecenia, nie astmy. Wyraz twarzy
Eduarda dowodził, że on doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
Pogładził kciukiem wnętrze jej dłoni wolnym, zmysłowym ruchem, od którego
jeszcze bardziej zaparło jej dech.
- Jesteś zbyt niewinna - powiedział nieswoim głosem. -Przypominasz hiszpańską
dziewicę, odciętą od świata wraz ze swą przyzwoitką.
- Nic z tego nie rozumiem - wykrztusiła.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Twoje uczucia są dla ciebie nawet większą zagadką
niż moje. - Powoli, delikatnie obwiódł palcem jej miękką wargę.
Powietrze w oranżerii zdawało się pulsować podnieceniem i tajemniczą obietnicą.
Był to jej pierwszy tak bliski kontakt z mężczyzną; Bernadette czuła dziwne
osłabienie.
- Eduardo... - wyszeptała niepewnie.
Rozchylił jej wargi kciukiem i pieścił je delikatnie, dotykając przy tym zębów.
Jego oczy rozbłysły, gdy poczuł, że usta dziewczyny drżą.
Gwałtownie zaczerpnęła tchu. Tasiemki przy dekolcie sukni falowały poruszane
przyśpieszonym oddechem Bernadette. Rozbiegany wzrok Eduarda na chwilę
przylgnął do stanika sukni; głośno wciągnął powietrze. Dziewczyna opuściła wzrok,
podniecona i zaciekawiona jego reakcją. Spoglądając na swoje stwardniałe sutki
wyraźnie odznaczające się na tkaninie, zastanawiała się, czy to one tak poruszyły
Eduarda.
Kiedy ich spojrzenia się spotkały, uniósł jej podbródek i nie odrywając oczu od
pełnych, miękkich kobiecych warg, zbliżył się tak, że czuła zapach kawy i cygara z
jego ust. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że już od dłuższego czasu kurczowo
ściska rękaw jego kurtki.
Bernadette - powiedział tonem, jakiego nigdy jeszcze u niego nie słyszała.
Straciła poczucie czasu i przestrzeni, odczuwała cudowną bezwolność. Chciała, żeby
przywarł do jej warg, pragnęła rozkoszować się smakiem jego ust tak jak w
marzeniach, które snuła przez ostatnie dwa lata, choć odczuwała jednocześnie lęk
przed każdą zmianą w ich znajomości. Lecz tej chwili krew tętniła jej w żyłach i
miała ochotę zakosztować czegoś nieznanego, nie zważając na następstwa.
Bezwiednie przysunęła się bliżej, usta znalazły się niebezpiecznie blisko jego warg;
w nagłym przypływie emocji zapomniała o dobrym wychowaniu.
Eduardo po raz pierwszy od wielu lat odczuwał tak wielkie pożądanie. Zdał sobie
właśnie z tego sprawę i nagle gwałtownie zaklął po hiszpańsku. Bernadette była
pewna, że nigdy nie wypowiedziałby tych słów, gdyby się domyślał, jak biegle zna
hiszpański. Nigdy mu nie powiedziała, że potrafi porozumiewać się w tym języku,
obawiając się, że łatwo odgadnie, iż nauczyła się hiszpańskiego dla niego -był to
jego ojczysty język.
Cofnął się z dziwnie odmienioną, napiętą twarzą. Przyglądał się jej spod lekko
opuszczonych powiek; zaczerwieniła się na wspomnienie swego zbyt swobodnego -
bezwstydnego wręcz - zachowania i spuściła wzrok, wyraźnie zakłopotana.
W pełnej napięcia ciszy stukot twardych butów o kafelki rozbrzmiał jak strzały z
pistoletu. Eduardo szybko podszedł do okna i odciągnął ciężką zasłonę. Do oranżerii
weszła Maria ze srebrną tacą w ręku.
Na szczęście patrzyła na tacę, więc Bernadette zyskała parę cennych sekund na
ochłonięcie. Jej ręce wciąż drżały, złożyła je więc na kolanach, podczas gdy Maria
stawiała filiżanki, talerzyki, dzbanek ze śmietanką i cukiernicę na stoliku pod ścianą.
Służąca nalała gęstą kawę do filiżanek, po czym ułożyła serwetki i łyżeczki. Gdy
Maria podawała jej kawę, Bernadette, wciąż blada, była już w stanie się uśmiechnąć.
- Dziękuję, Mario - powiedziała schrypniętym głosem i wypiła łyk kawy, niemal
parząc sobie usta.
- Musisz bardzo uważać na tę płucną chorobę, nińa -stwierdziła Maria
zdecydowanym tonem. - Powinnaś bar-| dziej o siebie dbać. Prawda, seńor conde?
Odwrócił się od okna, doskonale opanowany.
- Święta racja, Mario - przyznał cokolwiek nieswoim głosem. - Czy będziesz
mogła z nią zostać? - zapytał. -Pójdę, poszukać jej ojca. Muszę z nim
porozmawiać.
- Nie napije się pan kawy? - zapytała zaskoczona Maria.
- Nie w tej chwili, gracias. - Przelotnie spojrzawszy na Bernadette, wyszedł z
oranżerii.
- Zachowuje się bardzo dziwnie - zauważyła Maria. Bernadette nie odezwała się.
Odczuwała tak wielki wstyd, że wątpiła, czy kiedykolwiek będzie w stanie spojrzeć
Eduardowi prosto w oczy. Dlaczego, kiedy znajdował się tak blisko, nie była w
stanie zapanować nad szaleńczym biciem serca, niespokojnym, przyśpieszonym
oddechem? Jak mogła zbliżyć się do niego tak, jakby błagała go o pocałunek?
Jęknęła głośno, aż zaniepokojona Maria odwróciła się w jej stronę.
- Wszystko w porządku - zapewniła służącą. - To tylko dlatego... że kawa jest
bardzo gorąca - powiedziała w końcu.
- To prawda, ale dobrze ci zrobi na drogi oddechowe -stwierdziła Maria z
uśmiechem.
- Tak, mocna czarna kawa często natychmiast powstrzymywała atak astmy.
Nie była jednak w stanie pomóc skołatanemu sercu, które waliło w piersi
dziewczyny jak oszalałe, nie mogła też zaradzić widocznemu oszołomieniu. To
dziwne, że coś takiego przydarzyło jej się z Eduardem, któremu przecież wcale się
nie podobała. Z drugiej jednak strony, jeżeli naprawdę tak było, to czemu dopuścił
do takiej bliskości, czemu przemawiał do niej tak uwodzicielskim tonem? Po raz
pierwszy zachował się wobec niej w ten sposób. Do tej pory nieustannie ze sobą
walczyli. Wprawdzie czasami był łagodny, opiekuńczy, zatroskany o nią nawet
bardziej niż jej ojciec, ale to, co wydarzyło się przed chwilą, nie miało z tym nic
wspólnego. Po raz pierwszy, odkąd się znali, potraktował ją jak kobietę, której
pożądał. Bernadette poczuła się dojrzalsza, bardziej pewna siebie.
Przez chwilę wyobrażała sobie, że podoba mu się tak samo jak on jej. Wiedziała,
że to tylko marzenie, ale nie potrafiła sobie odmówić tej przyjemności.
2
Eduardo wolno ruszył w stronę stajni, gdzie, zdaniem Marii, powinien zastać
Colstona Barrona. Czuł się fatalnia z powodu tego, że zawrócił Bernadette w
głowie, wykorzystując jej naiwność i brak obycia. Stanowiła łatwy łup dla
doświadczonego mężczyzny. Bez trudu pobudził jej zmysły tylko po to, by
sprawdzić, czy mu się to uda. Rezultat przeszedł jego najśmielsze oczekiwania
i przyprawił o zawrót głowy: Bernadette go pragnęła. Eduardo czuł się jak rażony
piorunem. W ciągu ostatnich dwóch lat najczęściej spotykał się z otwartą wrogością
z jej strony, tak że uświadomienie sobie, jak bardzo jest bezbronna wobec jego
zakusów, całkowicie zbiło go z tropu.
W jego głowie zaczął kiełkować jednak pewien plan. Ojciec Bernadette chciał
mieć utytułowanego zięcia, co dałoby mu wstęp do eleganckiego towarzystwa,
czego nie była w stanie zapewnić jego pokaźna fortuna. Bernadette dojrzała już do
miłości, tymczasem Eduardo rozpaczliwie potrzebował pieniędzy, żeby ocalić
ranczo. Innym rozwiązaniem było błaganie na kolanach o pomoc babki, lecz dumna
staruszka mogła mu odmówić. Jej ulubieńcem był jego kuzyn Luis, bystry
młodzieniec o wielkich oczach i śmiałych planach, który z rozkoszą przyglądałby
się upokorzeniu Eduarda.
Zacisnął usta w wąską kreskę. Potrzebował bogatej żony. Bernadette
potrzebowała utytułowanego męża. Ponadto jej ojciec prawdopodobnie będzie mu
przychylny. Jeśli dobrze wykorzysta swoje atuty, zdoła ocalić i dumę, i ranczo. Jeśli
chodzi o Bernadette, to z pewnością będzie w stanie zaspokoić jej potrzeby; była
zbyt młoda, by się orientować w różnicy pomiędzy uwiedzeniem a namiętną
miłością. Na pewno uda mu się ją zadowolić. Słabe zdrowie było wprawdzie pewną
przeszkodą, ale w końcu żaden związek nie jest w pełni doskonały. Być może
kiedyś będzie w stanie urodzić mu dziecko, jeżeli ryzyko nie okaże się zbyt wielkie.
Poprosi ją tylko o jedno dziecko i jeśli Bóg da, może będzie to chłopiec, który
odziedziczy ranczo.
Zauważył niezbyt wysokiego Irlandczyka rozmawiającego z chłopakiem
stajennym. Rude włosy Colstona Barrona były wiecznie rozwichrzone, a czerstwą,
rumianą twarz z ogromnym nosem dosłownie otaczały wielkie uszy, które za nic w
świecie nie chciały ułożyć się płasko przy głowie. Z pewnością nie był to
przystojny mężczyzna, brakowało mu też manier. Jego wypowiedzi były zbyt
chaotyczne, ponadto nie potrafił nad sobą panować. Lecz Eduardo zawsze bardzo
cenił swego najbliższego sąsiada za prawość i uczciwość.
Słysząc kroki Eduarda, Colston Barron obrócił się na swych krzywych nogach i
wyszedł mu naprzeciw z wyciągniętą dłonią i uśmiechem na twarzy.
- Ha, Eduardo, a co to cię sprowadza do ciężko pracującego człowieka? Jak się
masz, chłopcze?
- Dziękuję, bardzo dobrze - odpowiedział Eduardo i zmrużył oczy, jakby się nad
czymś zastanawiał. - Bernadette powiedziała mi, że planuje pan wielki bal.
- To prawda. - Colston spojrzał w stronę domu. – Po raz ostatni rozpaczliwie próbuję
się jej pozbyć, wydając ją za mąż. Chyba wiesz, Eduardo, że ma dwadzieścia lat,
z czego połowę spędziła jako niepełnosprawna, a drugą połowę jako utrapienie.
Mam dla niej dwóch kandydatów, niemieckiego księcia i włoskiego hrabiego.
Oczywiście, żaden z nich nie śmierdzi groszem - dodał nieco ciszej - ale pochodzą z
dobrych, starych rodzin. Naprawdę mogła trafić dużo gorzej! A poza tym, niby
dlaczego nie miałbym skorzystać na jej małżeństwie, zyskując szlachetnie
urodzonego zięcia?! W końcu wydałem już majątek na utrzymanie jej przy życiu!
Gruboskórność Colstona Barrona zaniepokoiła Eduarda. Bernadette nie ma zamiaru
wychodzić za mąż dla tytułu, przynajmniej tak mi powiedziała - rzekł,
doprowadzając tym swego rozmówcę do szaleństwa.
- Wyjdzie za mąż za tego, którego dla niej wybiorę! - wybuchnął Colston, a jego
ogorzała twarz spurpurowiała ze złości. - Podła niewdzięcznica! Niech się nie
spodziewa, że będę ją utrzymywał przez całą resztę jej nędznego żywota!
Eduardo wyobraził sobie życie Bernadette u boku ojca, który łaskawie okazywał jej
litość w czasie choroby. Nie miała gdzie się podziać. Eduardo nie kochał jej
wprawdzie, ale jeśli by ją poślubił, mogłaby przynajmniej cieszyć się wolnością i
odrobiną samodzielności.
- W każdym razie - Colston zdążył już trochę ochłonąć - wyjdzie za mąż, jeżeli
tak postanowię. Nie ma wyboru. Ja się ciebie pytam: jeśli ją wyrzucę, to dokąd
pójdzie ze swoją chorobą? Jej brat ma własną rodzinę. Nie jest w stanie jej
utrzymać. A przecież nie ma mowy o tym, żeby poszła do pracy.
Ruszyli w stronę domu, Eduardo splótł dłonie na plecach.
- A ci mężczyźni, o których pan mówi, są skłonni ożenić się z Bernadette? -
spytał.
- Noo, prawdę powiedziawszy, nie bardzo - odpowiedział z wahaniem. -
Obiecałem, że dam im pieniądze na remont ich posiadłości i spłacę długi. Ale wciąż
nie są zdecydowani wziąć za żonę Amerykanki, w dodatku półinwalidki.
Eduardo zatrzymał się i spojrzał na swego sąsiada.
- Bernadette nie jest inwalidką.
- Zgoda, przez większość czasu nie jest - odpowiedział Colston, zdając sobie
sprawę z wybuchowego temperamentu Eduarda. - Ale bywają tygodnie, kiedy nie
jest w stanie nawet unieść głowy. Najczęściej zdarza się to na wiosnę i jesienią. A
każdej zimy zapada na zapalenie płuc. - Poruszył się niespokojnie. - Co za
utrapienie. Kiedy ma te swoje ataki, muszę opłacać pielęgniarkę, żeby była przy niej
dzień i noc.
Eduardo, który pochodził z rodziny, gdzie zawsze troskliwie opiekowano się
chorymi, pomyślał, że Colstonowi brak wrażliwości, ale nie skomentował tego.
- Chciałbym złożyć panu propozycję - rzekł. Colston wyciągnął rękę w
geście zachęty.
- Proszę, śmiało.
- Mam tytuł i jestem szlachetnie urodzony. Moja babka pochodzi w prostej linii z
rodziny Izabeli, królowej Hiszpanii, jesteśmy też spokrewnieni z większością domów
panujących w Europie.
- Oczywiście, mój chłopcze, oczywiście. Wszyscy tu wiemy, jakie masz
pochodzenie, mimo że nigdy o tym nie mówisz.
- Do tej pory nie było takiej potrzeby. - Eduardo nie dodał, że, jego zdaniem,
chełpienie się pochodzeniem nie należy do dobrego tonu. Mieszkańcy okręgu
Valladolid wiedzieli, że jest tylko w połowie Hiszpanem, że jego żona zmarła w
niewyjaśnionych okolicznościach i że jest hrabią.
Pomimo tytułu większość ojców nie chciałaby go mieć za zięcia. Colston Barron
marzył jednak o królewskich koneksjach, a Eduardo, mimo całej swej nietypowości,
je posiadał. Zapatrzył się w przestrzeń, nie zadając sobie sprawy z badawczego
spojrzenia sąsiada. - Gdybym się ożenił z Bernadette, miałby pan utytułowanego
zięcia i odpowiednią pozycję towarzyską. Ja z kolei zyskałbym fundusze na
uratowanie rancza.
Colston oniemiał z wrażenia i na chwilę wstrzymał oddech; oszołomiony, z
niedowierzaniem wpatrywał się w swego rozmówcę. Dopiero po dłuższej chwili
wypuścił powietrze i spytał:
- Chcesz się z nią ożenić? Z nią?! Eduardo aż zesztywniał, słysząc, jakim tonem
Colston mówi o własnej córce, lecz skinął tylko głową.
- A niech to licho! - zaklął Colston.
Eduardo milczał; patrzył na nieczułego ojca Bernadette i czekał w milczeniu.
Colston odetchnął głęboko i przyłożył dłoń do czoła.
- To dla mnie szok. Przecież wy się nawet nie lubicie. Cały czas się kłócicie.
- Mówimy o małżeństwie z rozsądku - zwrócił uwagę Eduardo - a nie z miłości.
Będę należycie dbał o Bernadette.
- Ale, człowieku, przecież na pewno będziesz chciał mieć potomka. Ona nie
urodzi ci dziecka!
Eduardo uniósł brwi.
- Dlaczego?
- Jej matka i starsza siostra umarły przy porodach -odpowiedział Colston. -
Dziewczyna panicznie boi się porodu. To dlatego tak się opiera i nie chce, żebym
wydał ją za mąż. Nie domyślałeś się?
Eduardo pokręcił głową; sprawiał wrażenie strapionego.
- Myślałem, że nie chce być zmuszona do zawarcia małżeństwa tylko dla tytułu.
- Boję się, że to jest trochę bardziej skomplikowane. -Colston westchnął ciężko. -
Nie jest taka delikatna jak jej matka i siostra, mimo że ma słabe płuca. Ale
potwornie boi się porodu, nic zresztą dziwnego. Może ci się nie udać... -Starszy
mężczyzna urwał gwałtownie i odchrząknął, chcąc pokryć zakłopotanie. - Myślę, że
rozumiesz, o co mi chodzi.
Zapanowała cisza. To, co przed chwilą usłyszał, z pewnością rozczarowało
Eduarda, lecz w niczym nie zmieniało faktów. Doskonale zdawał sobie sprawę, że
jeżeli w najbliższym czasie nie poczyni odpowiednich kroków, bezpowrotnie utraci
ranczo Escondido. Przez jakiś czas obejdzie się bez syna. Potem, kiedy jego
bezcenne dziedzictwo zostanie zabezpieczone przed zakusami banków i sądów,
przyjdzie czas na zastanowienie się nad niechęcią Bernadette zajścia w ciążę.
- Mimo wszystko jestem gotów się ożenić z pańską córką -powiedział.
Na twarzy Colstona odmalowały się zaskoczenie i zawył.
- Mój kochany chłopcze - rzekł, po czym mocno chwycił dłoń Eduarda. - Mój
kochany chłopcze, nawet nie wiesz, jaki jestem szczęśliwy!
- To jednak nie uszczęśliwi Bernadette - zauważył Eduardo. Myślę, że na razie
lepiej będzie nie mówić jej o naszej rozmowie.
- Rozumiem. Chcesz ją zdobyć.
- Mam zamiar starać się o jej względy - poprawił Eduardo. - Chcę o nią
zabiegać... oficjalnie i z wszelkimi honorami. Nie chcę, by czuła się jak towar.
- To nie będzie łatwe - ostrzegł go Colston. - Uciekła już jednemu kandydatowi
- przypomniał ze sposępniałą nagle twarzą. - Utrapienie z tą dziewuchą,
sprzeciwianie się mojej woli chyba sprawia jej przyjemność! Straszna z niej
buntownica!
Eduardo wiedział o tym, ale przypomniał sobie, co zdarzyło się w oranżerii. Na
pewno działał na jej zmysły. Mógł wykorzystać tę słabość dziewczyny do zdobycia
jej. Nie powinno to być szczególnie trudne. Wprawdzie czuł się trochę jak łajdak,
ale nie miał wyboru. Nie zamierzał starać się o posadę ani prosić babkę o pomoc.
Jeśli utraci ranczo, pozostaną mu już tylko te możliwości. Wolałby raczej poderżnąć
sobie gardło.
- Czego ode mnie oczekujesz? - zapytał nagle Colston.
- Zaproszenia na bal - padła sucha odpowiedź - a ja już zajmę się resztą.
- Załatwione!
Bernadette nie miała pojęcia o spisku wokół jej osoby. Gdy minął atak duszności,
zaczęła pomagać Marii w kuchni
- Ach, co za mężczyzna z tego el conde – powiedziała rozmarzonym głosem
Maria, wyrabiając chlebowe ciasto na starej drewnianej desce. - Co za mężczyzna!
Przyniósł cię do domu!
Zakłopotana Bernadette spłonęła rumieńcem.
- Zrobiło mi się słabo - wyjaśniła krótko. - Pyłki tak mnie podrażniły, że miałam
okropny atak kaszlu. Nie byłam w stanie go opanować. - Zaczęła układać talerze w
stos. -Poza tym, wiesz przecież, że między mną a Eduardem nic nie ma. On nawet
mnie nie lubi.
- Lubienie nie zawsze jest konieczne, seńorita. Czasami nawet bywa przeszkodą.
- Służąca filuternie zmrużyła oko. -Jest bardzo przystojny, nie uważasz?
- W porównaniu z kim?
- Seńorita!. - Maria była wyraźnie wzburzona. - Nie wierzę, że nie podoba się
panience bardziej niż ci pendejos, których panienki ojciec zaprasza tu, mając
nadzieję, że wyda panienkę za mąż.
Bernadette bezwiednie obracała w palcach widelec. Na wspomnienie nieszczęsnych
zalotników ogarnął ją smutek.
- Książęta i hrabiowie - powiedziała cicho. - A ze wszystkich razem wziętych
nie udałoby się zrobić jednego porządnego człowieka. - Pokręciła głową. - Nie chcę
być sprzedana jakiemuś mężczyźnie w zamian za tytuł, tylko po to, żeby ojciec
mógł się ocierać o Rockefellerów i Astotów. - Spojrzała na Marię. - On niczego nie
rozumie. Żeby do nich należeć, trzeba się odpowiednio urodzić, nie wy-starczy po
prostu zgromadzić odpowiednią sumę pieniędzy. Mój ojciec nie jest kulturalnym
człowiekiem. Należy, jak to się mówi, do nowobogackich. Nigdy nie znajdzie się
wśród elity, niezależnie od tego, jak dobrze wyjdę za mąż. Dlaczego nie wystarczają
mu ludzie, którzy po prostu go lubią?
- Mężczyzna zawsze pragnie przynajmniej jednej rzeczy, której nie może mieć. -
Maria westchnęła sentencjonalnie. -Myślę, że nie umiemy żyć bez marzeń.
- To prawda. Dotyczy to także kobiet. - Bernadette uśmiechęła się z rozmarzeniem.
- Wiesz, chciałabym móc pójść sama do teatru czy do restauracji albo udać się na
górską wspinaczkę. Chciałabym nosić spodnie, obciąć włosy pracować na swoje
utrzymanie. - Roześmiała się głośno, widząc przerażoną twarz Marii. -Pewnie
myślisz, że jestem szalona?
- Te rzeczy - wyjąkała Maria - są dla mężczyzn.
- A powinny być dla wszystkich. Dlaczego tylko mężczyźni mają do nich prawo?
Dlaczego mogą robić z kobiet niewolnice? Jak mogą pozbawiać nas praw
wyborczych, nie dopuszczać do równouprawnienia? Prowadzę księgi rachunkowe dla
ojca, doradzam mu, kiedy ma kupować, a kiedy sprzedawać, a nawet zajmuję się
finansami. Ojciec przyznaje, że doskonale sobie radzę jako księgowa, ale czy
przyszło mu do głowy, żeby zapłacić mi za pracę? Nie. Mówi, że członkowie
rodziny nie płacą sobie za pomoc! - Wyciągnęła palec w stronę Marii. - Zapamiętaj
sobie moje słowa, pewnego dnia wybuchnie powstanie przeciwko tej niespra-
wiedliwości. - Opanowały ją zbyt silne emocje. Poczuła ucisk w piersi i zaniosła się
kaszlem.
Maria szybko nalała kawę do porcelanowej filiżanki i podała Bernadette.
- Niech panienka to wypije. Rapidamente... rapidamente.
Bernadette przełykała z trudem, pochylając się do przodu, wściekła z powodu
ataków, które nie pozwalały jej być normalną kobietą.
- Już lepiej? - spytała po chwili Maria.
- Tak. - Bernadette powoli zaczerpnęła tchu i wyprostowała się. Ze skruszoną
miną popatrzyła na Marię. – Chyba nie powinnam tak się denerwować.
- Na pewno byłoby lepiej.
Dziewczyna przyłożyła dłoń do piersi.
- Zastanawiam się, skąd Eduardo wiedział, co robić, kiedy mam atak? - zapytała;
jego troskliwa opieka wciąż wprawiała ją w zdumienie.
- Ja mu powiedziałam. Kiedyś mnie o to zapytał -wyjaśniła z prostotą Maria. -
Pytał, bo kiedyś widział panienkę w czasie takiego ataku i musiał zwrócić się do
panienki ojca po pomoc. Pamięta panienka - ciągnęła z rosnącą irytacją w głosie. -
Ojciec rozmawiał wtedy z przyjacielem i był wściekły, że mu się przeszkadzaj
Pokłócili się wtedy z el conde. Nigdy tego panience nie wiedzieli. - Rozłożyła ręce.
- Po tym wszystkim el conde przyszedł do mnie i zapytał, jak można panience
pomóc w razie ataku. Był bardzo zły na pana Barrona za to, że jest taki nieczuły.
Serce Bernadette wezbrało radością.
-To bardzo dziwne. Przecież Eduardo w ogóle mnie lubi.
- To nieprawda - łagodnie zaprotestowała Maria. – Jest dla panienki bardzo
delikatny. To widać przecież jak na dłoni. W stosunku do innych jest oschły i
bardzo niecierpliwy. Mój Juan mówi, że inni vaqueros starają się nie rozgniewać
conde, bo wszyscy się boją jego wybuchowego temperamentu. Tymczasem przy
panience nigdy nie traci cierpliwości.
- Ale to go nie powstrzymuje od wyśmiewania się ze mnie od szydzenia. Cały
czas się kłócimy.
- Może dlatego, że panienka go tak traktuje. A może on nie chce, żeby panienka
się domyśliła, że ją lubi.
- Co też ty opowiadasz! Maria wykrzywiła się pociesznie.
lak czy owak jest uprzejmy dla panienki.
- Kiedy ma na to ochotę. - Bernadette wolała nie myśleć o tym, jak się ostatnio
zachowywała w jego obecności, Przypomniała sobie, że omal go nie poprosiła o to,
by ją pocałował. Znów poczuła się potwornie zakłopotana i połowiła już nigdy nie
dopuścić do tego, by zostali sami.
Nie potrzebowała jego współczucia, więc musiała zadbać o to, by nigdy się nie
dowiedział, jak gorącym darzy go uczuciem.
Colston Barron wrócił do domu, dopiero gdy upłynęło co najmniej pół godziny po
odjeździe Eduarda. Zatrzymał się w sali balowej, by zobaczyć, jak postępują prace
przy malowaniu, a potem udał się do salonu, gdzie siedziała Bernadette.
Rzuciwszy jej surowe spojrzenie, nalał sobie brandy.
- Eduardo mówił mi, że źle się czujesz - powiedział sucho. W obecności córki
nigdy nie łagodniał tak jak przy jej bracie; zawsze utrzymywali dystans.
- Czułam się źle - odpowiedziała Bernadette spokojnym tonem - ale, jak widzisz,
już jest lepiej. To wszystko przez pyłki kwiatowe, które drażnią mi płuca.
- Podobnie jak kurz, perfumy, zimne powietrze i tysiące innych rzeczy - dodał
oschle jej ojciec. Jego małe zmrużone oczka bacznie obserwowały ją sponad kielisz-
ka. - Chcę, żebyś odpowiednio ubrała się na bal. Możesz wziąć powóz i pojechać do
miasta. Każę Rudolfowi cię zawieźć. Spraw sobie coś kosztownego, żebyś
wyglądała jak córka zamożnego człowieka. - Lekceważącym gestem wskazał
perkalową niebieską suknię, którą miała na sobie. - Coś, co nie sprawia wrażenia
uszytego w domu -dodał.
Bernadette zesztywniała, szczerze żałując, że nie może powiedzieć, co naprawdę
myśli o tym, jak ojciec ją traktuje, jednak w tej chwili nie miała wyboru.
Obiecywała sobie, że jeśli tylko jej sytuacja życiowa ulegnie zmianie, wygarnie
prawdę paru nadętym osłom!
- Przecież to ty, ojcze, poleciłeś, bym szyła sobie ubrania, żeby nie obciążać cię
finansowo - przypomniała mu.
Poczerwieniał.
- Wydaję ten bal po to, żeby znaleźć ci męża! - A sobie utytułowanego zięcia! -
powiedziała z ironią, zrywając się na nogi. - Żebyś mógł się obracać w „od-
powiednim towarzystwie".
- Nie śmiej mówić do mnie tym tonem! - krzyknął. - To nie traktuj mnie, jakbym
była trędowata! - wypali jej zielone oczy roziskrzyły się ze złości. - Nic na to
poradzę, że mam słabe płuca, i nie prosiłam się na ten świat! Dobrze wiem, że
obwiniasz mnie za śmierć mojej matki! Gwałtownie wyprostował się i zaczerpnął
tchu.
- Bo jesteś winna jej śmierci - wycedził przez zęby. -Ty ją zabiłaś.
- Nie ma w tym żadnej mojej winy. - Serce bi