15828
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 15828 |
Rozszerzenie: |
15828 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 15828 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15828 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
15828 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Grzegorz Hołub
Rany boskie, dziadek zwario wał!
Wstęp
Jest to książka o mojej córce Mai i jej dziadku Teofilu, którzy mieszkają w
Reszkach, mazurskiej wsi. Wieś jest niewielka i dlatego możecie ją odnaleźć
jedynie na bardzo szczegółowej mapie. Maja bardzo chciałaby, żebyście ją kiedyś
odwiedzili. Wiem, że większość z Was nie będzie miała okazji przyjechać do Mai,
ale przeczytać tę książkę możecie wszyscy. Będzie to też trochę tak, jakbyście
spotkali się z nią naprawdę. I jeszcze trochę tak, jakbyście czytali o sobie,
swoich przygodach i przeżyciach. Bo jest to przede wszystkim książka o miłości.
A przecież każde z Was kogoś kocha, ma osoby, które są Mu szczególnie bliskie.
Nie pytajcie, jakie będą dalsze koleje losu Mai i jej dziadka. Sam tego nie wiem.
Z troską, ale i ufnością czekam na to, co im życie przyniesie. O jednym jednak
jestem przekonany. To wielkie szczęście, gdy ma się kogoś, kto gotów jest robić
fikołki i skakać po chmurach.
Autor
Pewnie nie wiecie, jak się nazywam, mimo że* wiedzą o tym wszyscy, nawet
Szkaradek, chociaż on - jak powiada dziadek - jest tylko psem. Powiem to wam bez
żadnych wykrętów. Bo ja nie jestem taka jak mój tatuś, który, bywa, obiecuje,
obiecuje, a potem, jak przyjdzie co do czego, zwyczajnie zapomina przez to, że -
tłumaczy się - ma za dużo na głowie. Zawsze wtedy uważnie przyglądam się tacie i,
powiem wam, nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby miał cokolwiek na głowie, prócz
czapki oczywiście. Czapkę na głowie ma zresztą zawsze. Nie wiem, czy widziałam
kiedykolwiek tatę bez czapki. Myślę, że w końcu dożyję takiej chwili, gdy powiem
tacie, że co, kurcze blade, o czapce pamiętasz, a własnej córce nie?... Co
innego nasz sąsiad, pan Marnot, który ma do pamiętania Basię, Bogusię, Beatkę,
Bożenkę, Blankę, Brygidę, Balbinę i Błażeja. Mama nieraz powtarza, że Marnot
chyba na głowę upadł, żeby mieć tyle dzieci, do tego wszystkie na „b". Przez to,
że wszyscy są na „b", nawet ja czasem się mylę. Tylko Błażejka z nikim nie
zdarzyło mi się pomylić. No, ale on jest chłopakiem, najfajniejszym, jakiego
znam.
8
Ja nazywam się Maja. Mam niebieskie oczy. Nie tak niebieskie jak bławatki, ale
niebieskie. Jestem szczupła, zwinna, szybka i silna - silniejsza od niejednego
chłopaka. Dziadek mówi, że mam myszowaty kolor włosów, co oznacza, że nie jestem
ani blondynką, ani brunetką. Mama żałuje, że nie jestem blondynką, tatuś nie
jest zdecydowany, ale wolałby, żebym była brunetką, bo o blondynkach opowiada
się różne, nie najfajniejsze kawały.
A co to za problem? - nieodmiennie oburza się dziadek podczas omawiania koloru
moich włosów. -Jak dorośnie, wybierze kolor, jaki będzie się jej podobał. - A ja
nieodmiennie dziwię się, że dorosłym wszystko wolno - okazuje się, że mogą nawet
zmieniać kolor włosów.
Jeżeli koniecznie chcecie wiedzieć o mnie wszystko, powiem jeszcze, że mam
dziadka, a mama i tatuś mają mnie. Dziadek nazywa się Teofil. Prawda, że
fajnie, chociaż śmiesznie? Już za samo imię można by pokochać dziadka,
chociaż jest tysiąc i jeden innych powodów, dla których kocham swego
dziadka. Za to tatuś i mama nazywają się zwyczajnie - Janek i Hela. Mieszkamy na
wsi, co się nazywa Reszki. Nasz dom stoi mniej więcej w środku wsi. Z tyłu, za
domem, ciągnie się ulica, a z przodu, od frontu, mamy widok na Dylewską
9
Górę. Oboje z dziadkiem uważamy, że na Dylewską Górę można patrzeć godzinami,
wcale się nie nudząc. Kiedyś przy okazji opowiem wam, dlaczego patrzenie na
Dylewską Górę jest nawet bardziej zajmujące, niż oglądanie filmu o kowbojach i
innych rozbójnikach. Póki co mogę tylko powtórzyć to, co zwykł na ten temat
mawiać dziadek. On mianowicie uważa, że patrzenie na Dylewską Górę daje
człowiekowi do myślenia.
Bywa jednak, że nawet ja mam dość dawania sobie do myślenia, czyli patrzenia na
Dylewską Górę, co ni mniej ni więcej oznacza, że nudzę się jak mops. Wtedy idę
do drewutni i powiadamiam o tym Błażejka. Do powiadamiania służy lemiesz,
zawieszony na sznurze. Nie wiecie, co to jest ten lemiesz? To coś takiego
metalowego od pługa, coś w rodzaju noża, tyle że nie do krajania chleba, lecz
ziemi. Jak się uderza młotkiem w lemiesz, -dźwięk się niesie na pół wsi, więc po
chwili rozsuwają się sztachety w płocie i na moim podwórzu zjawia się Błażejek.
Bywa że przychodzi też Jakub od Morka, co mieszka po przeciwnej stronie ulicy.
Kłopot z Jakubem od Morka polega na tym, że on nigdy nie ma czasu na zabawy -
jest bardziej zajęty niż moja mama i tata razem wzięci.
10
Z powodu Dylewskiej Góry, Błażejka i Jakuba od Morka prawie nigdy się nie nudzę.
Jak szkoda, że nie możecie mnie odwiedzić. Bo Reszki to mała wieś, i pewnie z
tego miejsca, gdzie wy mieszkacie, wcale Reszek nie widać, chociaż dziadek mówi,
że kiedyś naszą wieś chyba specjalnie zbudowano na wzgórzu, żeby można ją było
oglądać z każdziutkiego miejsca na ziemi. Nie wiem, czy dziadek mówi serio, czy
też tylko droczy się ze mną. Prawdę mówiąc, czasem bywa, że nie do końca wiem,
kiedy dziadek mówi poważnie, a kiedy żartuje, chociaż najczęściej rozumiemy się
w pół słowa, a czasem w ogóle bez słów. Kiedy zaczynamy rozumieć się bez słów,
tato złości się i podejrzliwie pyta:
- A co wy tam znowu knujecie?
- Kto, my? - jak zwykle dziwi się dziadek, na ogół dość nie-przekonywająco.
- A któżby, jak nie wy? Przecież nie Duch Święty.
- No, no, mityguj się, chłopcze! - podnosi głos dziadek w udanym gniewie. -
Radzę nie zapominać, że jesteś tylko moim zięciem, czyli - jakby na to nie
patrzeć - ciałem obcym.
Ktoś, kto nie zna mego dziadka, mógłby pomyśleć, że on naprawdę gniewa się na
„obce ciało". Jednak tak naprawdę to dziadek bardzo lubi i szanuje mego tatę.
Nieraz słyszałam, jak powtarzał, że nie mógłby oddać jedynaczki, czyli mamy, w
lepsze ręce.
Od kiedy dziadek oddał jedynaczkę, czyli mamę, w tatowe ręce, wszyscy, prócz
dziadka, staliśmy się Kulikami. Tylko dziadek nazywa się, jak nazywał - Pułaski.
Mówiłem dziadkowi, że to niesprawiedliwe, ale on tylko się śmieje, i nic nie
robi, żeby zapanowała sprawiedliwość.
11
Powiedzcie sami, czy to nie brzmi ładnie - pan Teofil Pułaski? Też chciałabym
być panią Pułaską. Dziadek na pocieszenie mówi, że Mają będę już całe życie, a
Kuliczanką - niekoniecznie.
- Jak dziewczyna ładna, a do tego niegłupia, raz dwa uwinie się ze zmianą
nazwiska - tłumaczy dziadek. - Wygląda mi na to, że kto jak kto, ale ty, bąbelku,
zrobisz to szybciej niż później.
Za „niegłupia" obraziłam się na dziadka, a za „bąbelku" nie, bo ja bardzo lubię,
gdy na mnie mówią „bąbelku".
Na ogół nie udaje mi się dłużej gniewać na dziadka. Bo, sami powiedzcie, jak tu
gniewać się na kogoś, kto jest udany pod każdym względem. Jeszcze krócej gniewa
się na mnie dziadek, chociaż często powtarza, że do mnie trzeba mieć cierpliwość,
zwłaszcza gdy, jak powiada, coś mnie nosi. Dziadek uważa, że nosi mnie na różne
strony, a już najbardziej tam, gdzie nie powinno. Dodaje jeszcze, że on
osobiście woli, kiedy rozrabiam za dziesięciu bisurmanów, niż kiedy siedzę
zamyślona, bo wtedy wyglądam - wedle słów dziadka - jakbym była dalej niż bliżej,
albo nawet jakby mnie wcale nie było. Dlatego ja, zgodnie z życzeniem dziadka,
bisurmanię się od rana do nocy. Przychodzi mi to tym łatwiej, że tak naprawdę
nie wiem, kto to są ci bisurmani. Chociaż nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy,
ustaliliśmy że nawet podczas największego bisurmanienia, dziadek będzie miał
cierpliwość do mnie. I muszę przyznać, że dziadkowi bardzo rzadko brakuje
cierpliwości. Ale zdarza się! Z kolei ja muszę mieć cierpliwość do mamy i taty z
tej prostej przyczyny, że oni przeważnie nie mają cierpliwości do mnie. A nie
mają dlatego, że mama ma na głowie sprzątanie w domu i gotowanie, obrządza-
12
nie i robotę w polu, no i malowanie. Mama maluje na szkle różne obrazki. Po
obejrzeniu namalowanego obrazka pytam mamę:
- A co my za ten obrazek kupimy?
Mama zwykle odpowiada, że kupimy różne rzeczy.
Z jakiegoś powodu mama nie lubi moich pytań o obrazki, ale ja nie daję się tak
łatwo zbyć. Staję się niebywale dociekliwa i zadaję kolejne pytanie:
- Czy więcej różnych rzeczy kupujemy za twoje obrazki, czy za to, że mamy krowy,
świnki, owce?
- Wygląda na to, że trochę więcej za obrazki. Tylko, Maju, nie mów tego tacie,
dobrze? Mogłoby mu być przykro.
- A dlaczego tacie ma być przykro? - usiłuję się dowiedzieć. - Mnie na przykład
wcale nie jest przykro - zapewniam z całą szczerością.
- Bo tata już taki jest - odpowiada mama.
O tacie mogę powiedzieć tyle, że jeśli nie ma roboty w polu, to ma w obejściu,
jeśli nie w obejściu, to w polu. Nie wiem, czy mama i tata kiedykolwiek śpią.
Przynajmniej ja nigdy nie widziałam, żeby spali. Jeżeli nie zapomnę, zapytam
dziadka, jak to jest ze spaniem u mamy i taty. Może oni robią coś takiego, że z
jakiegoś powodu ukrywają przede mną swoje spanie?
Mama często powtarza, że nie wie, w co ręce włożyć. Dziwne, bo ja przeważnie
wiem. I jak wkładam, dziadek gniewa się. Mówi wtedy, że ma ze mną urwanie głowy.
Dziadkowe urwanie głowy zaczyna się zwykle zupełnie niewinnie. Podobnie jak tego
wiosennego ranka, kiedy po obudzeniu się zobaczyłam, że łóżko dziadka jest już
pościelone. Zapomniałam wam powiedzieć, że śpię w pokoju dziadka od niepamięt-
13
?
nych czasów. Tak naprawdę to nie wiadomo, kto u kogo śpi. Ja uważam, że dziadek
śpi u mnie, dziadek - że ja u niego. Jedno jest pewne - śpimy razem. Bo z nikim
tak się dobrze nie śpi, jak z dziadkiem. Tak twierdzę, chociaż nigdy nie
próbowałam spać z kimkolwiek innym. I nie mam zamiaru próbować! Zawsze, calutkie
życie będę spała z dziadkiem. Nawet mi specjalnie nie przeszkadza, że dziadek
bardzo głośno chrapie. Kiedyś spytałam nawet, czy nie mógłby chrapać nieco
ciszej. Dziadek odpowiedział, że specjalnie chrapie głośno, żeby płoszyć myszy,
które baraszkują pod podłogą. Długo zastanawiałam się, czy dziadek mówił to
serio, czy tylko żartował. W porę przypomniałam jednak sobie mamę, która
powiedziała, że dziadek jest trochę głuchy i dlatego głośno mówi. Myślę, że z
tego samego powodu dziadek musi głośno chrapać.
No więc jak się obudziłam i zobaczyłam, że nie ma dziadka, ubrałam się na łapu-
capu, włożyłam buty, i już byłam gotowa wyruszyć na poszukiwanie dziadka. Kłopot
polegał na tym, jak przemknąć obok kuchennych drzwi, żeby nie być zauważonym
przez mamę. Bo mama, nie wiadomo czemu, uważa, że najważniejsze w porannym życiu
dziecka jest śniadanie. W żaden sposób nie można mamie wytłumaczyć, że jest w
błędzie, bo śniadanie, może ważne dla mamy, w moich waż-nościach natomiast jest
tak daleko, że przeważnie wcale go nie widać. Zresztą, czy koniecznie trzeba
jeść śniadanie aku-
14
rat wtedy, gdy dziadek jest na podwórzu? Poza tym to chyba jasne, że skoro śpię
z dziadkiem, powinnam także jeść z nim śniadanie. Spróbujcie jednak objaśnić
taką jasność mojej mamie!... Nic więc dziwnego, że ledwie znalazłam się na
korytarzu, nabrałam w płuca powietrza, ile się dało, i - dałam nura. Jak
błyskawica przemknęłam obok kuchennych drzwi. Jedną nogą byłam już na dworze,
gdy... zderzyłam się z mamą. Cóż, mówi się trudno - miałam pecha.
- Dobrze, że jesteś - powiedziała mama. - Właśnie miałam cię budzić - śniadanie
czeka na stole.
- Ależ ja wcale nie chcę jeść - próbowałam się opierać, bez większego
przekonania zresztą. Tak naprawdę chodziło mi nie tyle o jedzenie, co o to, że
ja tu będę jadła i jadła, a tymczasem tam, na dworze, dziadek robi tyle
ciekawych rzeczy, których potem nie będzie robił, nawet jeśli go o to poproszę.
Jak o tym pomyślałam, usta od razu ułożyły mi się w podków-kę, a oczy zaczęły
się pocić.
Mamie musiało zrobić się serdecznie żal takiego szkraba, co płacze z powodu
śniadania, bo powiedziała:
- Dobrze już, dobrze. Wypij tylko kawę z mlekiem. Śniadanie zjesz razem z nami.
Każdy na moim miejscu ucieszyłby się szalenie, ale ja byłam właśnie w samym
środeczku płaczu, więc w żaden sposób nie potrafiłam powstrzymać łez.
- No, czemu beczysz? - dopytywała się mama.
- Nie chcę kawy z mlekiem - wymyśliłam na poczekaniu. I rozbeczałam się jeszcze
bardziej.
- Chcę... - wydukałam przez łzy i utknęłam, bo nic, ale to zupełnie nic nie
przychodziło mi do głowy.
- Nie mam już do ciebie zdrowia, córeczko! - ofuknęła
15
&?
?^-
JJ>
mnie mama, rozgniewana nie na żarty - Powiedz, czemu beczysz z samego rana?
- Chcę kakao! - wykrzyknęłam z triumfem, bo wreszcie znalazłam jakiś powód.
- Nie mam kakao. Pij to, co jest. Nie było rady -
wypiłam, co było. Z tego pośpiechu wypiłabym nawet piołun. I ledwie odstawiłem
kubek, już mnie wymiotło z kuchni.
- Dzień dobry, dziadku - zawołałam radośnie. Zdążyłam już zapomnieć, że przed
chwilą płakałam. Ale dziadek słyszał i pamiętał. Mimo że był zajęty zaprzęganiem
koni do wozu, wziął mnie na ręce, przytulił i zapytał:
- Dlaczego płakałaś?
- Mama kazała pić kawę, a ja miałam ochotę na kakao -
objaśniłam.
- Eee, ale z ciebie beksa - zgromił mnie dziadek. - Płaczesz z byle powodu. Mama
chętnie dałaby ci kakao, gdyby
miała.
- A dlaczego nie ma? - zapytałam ot tak, byle tylko zapytać.
-Bo jest kryzys.
-Dziadku, a co to takiego ten kryzys? — nagle stałam się dociekliwa, bo wiele
razy słyszałam, jak dorośli mówią o kry-
16
zysie, ale nikt nie chciał mi wytłumaczyć, co to takiego ten kryzys i skąd on
się bierze.
Widziałam, że tym pytaniem zabiłam dziadkowi nielichego ćwieka. Dziadek drapał
się w głowę, drapał, aż w końcu powiedział:
- Myślę, że kryzys jest wtedy, gdy dorośli nie mają kakao dla dzieci.
Nie zamęczałam już dziadka dalszymi pytaniami. Zresztą, o co tu pytać, skoro
wszystko jest jasne - kryzys to taki ktoś, kto przychodzi i zabiera dzieciom
kakao.
Zabrałam się więc ostro do pomagania dziadkowi przy zaprzęganiu koni. Trzeba wam
wiedzieć, że mamy dwa konie: Maćka i Kasztankę. Maćka zaprzęga się z lewej
strony, Kasztankę - z prawej. Odwrotnie nie można, bo konie strasznie tego nie
lubią. Jak mnie pytają, gdzie jest prawa strona, mówię, że tam, gdzie stoi
Kasztanka, lewa tam, gdzie Maciek. Prawda, jakie to proste?
Dziadek jak był młody, służył w Zaniemeńskim Pułku Kawalerii. Twierdzi, że
najpiękniejsze, co mu się w życiu przydarzyło, to ta służba w kawalerii. Bo,
jego zdaniem, dla prawdziwego mężczyzny najważniejsze są konie. Zgadzam się z
nim całkowicie. Gdybym nie była dziewczyną, na pewno byłabym prawdziwym
mężczyzną! Natomiast co do tego, czy tata jest prawdziwym mężczyzną, mamy z
dziadkiem pewne wątpliwości. Nawet nie dlatego, że tata nie służył w kawalerii,
a wojska - wedle słów dziadka - posmakował tyle, co na ćwiczeniach rezerwistów.
Wątpliwości mamy wtedy, gdy tata zaczyna mówić o kupieniu traktora. Na szczęście
nie ma tyle pieniążków, aby to zrobić. Któregoś dnia tatuś coś napomknął, że
jakby sprzedać konie... Jak to usłyszał dziadek, przez 'trzy dni się nie odzywał
do tatusia. Jeżeli chodzi o mnie, byłam lepsza od dziadka aż o dwa dni. No i
tatuś nie wspomniał już więcej o sprzedawaniu koni. Od tamtego czasu mamy go
jednak na oku. Jak to sobie przypomniałam, trochę się zaniepokoiłam.
- Dziadku, a gdzie jest tatuś? -Poszedł do sołtysa.
- Ciągle tylko lata do tego Piotrka. Czego on od niego chce? Nie wydaje się to
dziadkowi podejrzane?
- E, tam! - dziadek zbył moje podejrzenia lekceważącym wzruszeniem ramion.
- Dziadku, a po co on tam lata? - nie ustępowałam.
- Wszyscy latają do sołtysa, bo to i podatek trzeba zapłacić, i zapisać się na
wymianę ziarna, i kwit wypisać. Przecież wiesz. Na wsi wszystko załatwia się u
sołtysa.
- To po to on, ten sołtys, jest, prawda?
- No, właśnie.
18
Szkaradek plątał się pod nogami, wesoło wymachując ogonem - cieszy się zawsze,
kiedy zaprzęgamy konie. Wie, że pójdziemy w pole i on będzie hasać, ile zechce.
Dziadek kazał mi pilnować zaprzęgniętych koni, a sam zabrał się do wynoszenia ze
spichlerza worków ze zbożem. Chętnie pomagam dziadkowi we wszystkim, ale tych
worków nie potrafiłabym ruszyć z miejsca, mimo że jestem na tyle duża, że
mogłabym chodzić do przedszkola, gdyby u nas we wsi było przedszkole.
- Dziadku, dziadku! - rozległo się wołanie. To mama stała w progu domu i
przeszkadzała nam w robocie. - Dziadku, a ile ty masz lat?
- A co? - zdziwił się dziadek, nie podejrzewając podstępu. - Osiemdziesiąt i
trzy będzie na Piotra i Pawła.
- A to, że doktor Mazurek z ostródzkiego szpitala powiedział, że czwarty raz nie
będzie ci zszywał brzucha, jak się podźwigniesz. Ta robota to nie dla ciebie.
Nie możesz poczekać na Janka? Przecież się nie pali.
Dziadek zawsze był czupurny. Jest z tych, co nie dają sobie w kaszę dmuchać.
Pewnie i tym razem nie usiadłby potulnie na worku, gdyby nie to, że był już
nieźle zziajany.
- Ten doktor, ten Mazurek naprawdę zszywał ci brzuch? -zapytałam mocno
zaintrygowana. - Zupełnie tak samo, jak ty zszywasz pęknięty worek?
- Powiedzmy, że prawie tak samo. A swoją drogą, podobno po raz pierwszy trafił
się im ktoś, kogo trzeci raz operowali z powodu ruptury. Już choćby z tego
powodu traktowali mnie tam ze straszną atencją.
- To oni w tym szpitali zszyli ci, dziadku, także atencję?
19
- Daj spokój, bąbelku! - ofuknął mnie dziadek. I już wiedziałam, że ten temat
należy uznać na wyczerpany ostatecznie i nieodwołalnie. Dlatego zapytałam: - Po
co ty, dziadku, nosisz te worki?
- W workach jest pszenica. Zaraz zawieziemy ją na pole i zasiejemy. Lubisz
przecież bułeczki, prawda?
- To z tego zboża wyrosną na polu bułeczki? Jak do tej pory mama przynosiła
bułeczki ze sklepu, a nie z pola.
- Coś mi się zdaje, że mój bąbelek udaje głuptasa. Przecież doskonale wiesz,
skąd się biorą bułki. Nieraz widziałaś, jak mama je piecze.
- Albo przynosi ze sklepu. Wtedy ty kręcisz nosem i mówisz, że te sklepowe
wypieki są do niczego i służą tylko do zapychania brzucha.
- A te, które piecze mama, do smakowania. Są pyszne. Szczególnie z serem. I
jeżeli przed wstawieniem do pieca mama posmaruje je żółtkiem, mają złocistą
chrupiącą skórkę. Można się nimi zajeść na śmierć - rozmarzył się dziadek. Z
rozwiązanego worka wziął garść pszenicy. Ziarna były ładne, złociste. -
Przyjrzyj się tym ziarnom - powiedział dziadek. - Zasiejemy je w wilgotną glebę.
Od tej wilgoci ziarna zaczną pęcznieć. Któregoś dnia pokażą się maleńkie kiełki.
Z kiełków wyrosną źdźbła pszenicy. Na końcu źdźbła wyrośnie kłos. W każdym
kłosie jest mnóstwo ziaren pszenicy. Po zżęciu i wymłóceniu pszenicę wiezie się
do młyna, aby zemleć ją na mąkę. A z mąki to już się piecze bułeczki.
Z tej dziadkowej opowieści najbardziej zainteresowały mnie nie bułeczki, lecz to,
że rośnie się na polu. Chciałem dowiedzieć się dokładniej, jak jest z tym
rośnięciem.
20
- Dziadku - spytałam - czy te źdźba?...
- Źdźbła - poprawił dziadek.
- Właśnie mówię źdźba... Czy one szybko rosną?
- W końcu lipca będziemy żąć pszenicę. W trzy miesiące wyrośnie łan pszenicy
większy od ciebie, bąbelku.
Dziadek znów zabrał się do noszenia worków. Natomiast ja, głaszcząc skundlony
grzbiet Szkaradka, zastanawiałam się nad tym, co naopowiedział dziadek.
Po przeniesieniu kilku worków dziadek znów sapał jak parowóz. Powiedziałam, że
chętnie mu pomogę. Dziadek wziął pusty worek, wsypał do niego trochę pszenicy i
założył mi go na plecy. Podobało mi się to bardzo. Teraz także ja dźwigałam
zboże jak prawdziwy mężczyzna. I jak prawdziwy mężczyzna bardzo głośno sapałam.
Głośniej chyba niż dziadek, bo aż Kasztanka się obejrzała, a Szkaradek z
wielkiej radości podskoczył i chwycił zębami za worek. Upadłam, przykryta
workiem. Z niemałym trudem wygramoliłam się spod niego.
- Już nie chcę bawić się w prawdziwego mężczyznę -oświadczyłam. Za to naszła
mnie ochota na zrobienie dziadkowi fajnego psikusa. Niewiele się zastanawiając,
złapałam pusty worek i wskoczyłam na wóz. Chyłkiem
21
wśliznęłam się do tego worka. Nikt, nawet Szkaradek, tego nie zauważył.
Leżałam wśród worków z pszenicą cichutko jak pikulik. Sama niezauważona, mogłam
obserwować przez dziurkę w worku, co się wokół dzieje.
Póki co nie działo się nic. Ale po chwili wyszła z domu mama. Na szczęście
dziadek w porę to zauważył i usiadł na worku, jak gdyby nigdy nic.
- Dziadku, gdzie Maja? Kończę smażyć kiełbasę. Będziemy jeść śniadanie.
Dziadek rozejrzał się dookoła. Nigdzie mnie nie było.
- Była tu przed chwilą - powiedział. - Pomagała mi nawet przy noszeniu...
- Mówiłam, żebyś nie nosił!...
- Co ja mówię?! - spłoszył się dziadek. - Nie kazałaś nosić, to nie noszę. Ja
tylko trochę porządkowałem te worki, co na wozie - kłamał gładko jak z nut.
- Na jedno wychodzi - przerwała mama. - Jesteś gorszy niż dziecko. - I
rozglądając się wokoło, zawołała: - Maja, śniadanie!
- Maja, gdzie jesteś? - wtórował jej dziadek.
Oboje zaczęli mnie szukać. Ma się rozumieć, nie było mnie w stodole, w oborze i
za domem, pod wozem i za płotem. A dziadek wciąż powtarzał:
- Siła nieczysta, czy co? Przecież przed chwilą była tu jeszcze.
Kiedy już przetrząsnęli wszystko w obejściu, dziadek postanowił zajrzeć do psiej
budy. Pewnie przekopywał nawet ściółkę, bo wczołgał się do budy aż po pas.
Prawdziwy kłopot zaczął się dopiero wtedy, gdy dziadek postanowił wyjść z budy.
Próbował i tak i siak, ale nic z tego - bluza, co ją miał na
22
I
sobie, musiała się o coś zahaczyć. W końcu mama zabrała się za wyciąganie
dziadka. Mimo że ciągnęła z całej siły, dziadek wciąż tkwił w budzie.
- Nogi mi urwiesz, kobito! - z budy dochodził głuchy głos. -Dziadku, jak ty coś
wymyślisz!... - odpowiedziała z wyrzutem zasapana mama.
Na to nadjechał na rowerze tatuś.
-Rany boskie, co tu się dzieje?! - wykrzyknął.
- Majka gdzieś się zapodziała - poskarżyła się mama, bliska już płaczu. -
Dziadek najpierw, zamiast przypilnować Majkę, zajął się noszeniem worków, a
teraz - sam widzisz. Z dziadkiem jak z dzieckiem.
Mama chwyciła dziadka za jedną nogę, tatuś za drugą, zaparli się, natężyli i ...
wszyscy troje poturlali się po podwórzu, akurat w sam środek stada kur i gęsi.
Co się potem działo, trudno opowiedzieć. Fruwało pierze, gdakały przerażone kury,
Szkaradek szczekał, a tato miotał przekleństwa. Na domiar złego z kuchni waliły
kłęby czarnego dymu - przypalała się smażona kiełbasa. Oszołomiony dziadek
rozglądał się bezradnie wokół siebie.
Mama popędziła ratować przypalające się śniadanie. Tatuś szukał zgubionej czapki.
- Szkaradek, Szkaradek - wołał - szukaj Majki!
23
Szkaradek bez wahania wskoczył na wóz.
- Szkaradek, do nogi! - krzyknął mocno już rozsierdzony tatuś. - Szukaj Mai.
Szkaradek ponownie wskoczył na wóz. Powtórzyło się to jeszcze parę razy. W końcu
tatuś nie zdzierżył, ze złości rzucił czapkę o ziemię i wykrzyknął:
- A dajcież wy mi święty spokój!... Jadę na pole. Nie powstrzymało go nawet
wołanie mamy:
- Janek, a śniadanie?...
Tato nic nie odpowiedział. Zły jak osa, z rozmachem wskoczył na wóz.
Wrzasnęłam tak, że tatuś jeszcze szybciej zeskoczył z wozu. Zrobił się rwetes
nie mniejszy niż wtedy, gdy cała trójka wpadła w stado kur i gęsi. Pewnie i ze
mnie posypałoby się pierze, gdyby nie dziadek. Zasłaniając mnie przed ojcem,
śmiał się do
rozpuku.
- Trzymajcie mnie, bo nie mogę! - wołał tupiąc z uciechy.
- Trzymajcie mnie - wtórował mu ojciec - bo nie wiem, co zrobię z bachorem!
Kiedy całe zamieszanie się nieco uspokoiło, dziadek zapytał:
- Powiedz, bąbelku, po co schowałaś się w worku?
- To wszystko przez ciebie, dziadku - odpowiedziałam pochlipując.
- A nie mówiłam? - zauważyła mama. - Nieraz powtarzałam, że z dziadkiem gorzej
niż z dzieckiem.
Dziadek puścił to mimo uszu. Ponownie zwrócił się do mnie.
- Jak to, przeze mnie?
- A tak. Mówiłeś, że w trzy miesiące z ziarenek wyrośnie całkiem dorosła
pszenica.
24
- Mówiłem. I co z tego?
- A to, że bardzo chcę być duża. Pomyślałam, że jak mnie wywieziesz w pole i
zasiejesz...
- To też napęczniejesz i puścisz kiełki? Ech, ty, kochana siło nieczysta. Jeśli
jeszcze raz spłatasz mi takiego figla, zmielę cię na mąkę, z której mama upiecze
chrupkie bułeczki, koniecznie z serem.
Dziadek tuląc mnie, śmiał się do łez. Razem z nim śmiała się mama i tatuś. Nawet
Szkaradek cieszył się, biegając wokół nas jak oszalały.
Rany boskie,
' Vie wiem, jak się to dzieje, że podczas gdy dziadkowi niedziele wyraźnie służą,
mnie - zdecydowanie nie. W niedziele i święta w Reszkach dzieje się niewiele -
dorośli zajmują się wtedy Nic-Nie-Robieniem. Po każdej niedzieli jestem - wedle
słów dziadka - jak z krzyża zdjęta. Bo też Nic-Nie-Robie-nie, przynajmniej dla
dzieci, jest strasznie nudne, a przez to szalenie męczące. Jak dorosnę, za nic
nie zgodzę się przebywać w niedziele w Reszkach. Przed każdą niedzielą będę
wyjeżdżała tam, gdzie niedziel nie mają.
Ostatnio daje się zauważyć, że nie tylko co do niedziel, ale i w innych sprawach,
nie ze wszystkim zgadzam się z dziadkiem. Trudno zgodzić się z dziadkiem, gdy
jest on wyraźnie niesprawiedliwy. Moim zdaniem niesprawiedliwe jest chociażby to,
że dziadek nie lubi krów. Dziadek zawsze lubił konie. Myślę, że on lubi
wszystkie konie, jakie tylko są na świecie, a nie tylko Kasztankę i Maćka. Ma
się rozumieć, Kasztankę i Maćka lubi najbardziej. Myślę, że nie tylko dlatego,
że one są nasze.
To, że dziadek lubi konie, rozumiem doskonale. Ja też je lubię. Z drugiej jednak
strony, nie ma żadnego powodu, żeby nie lubić krów. One są naprawdę miłe, no i
dają mleko. A od
27
koni mleka nie ma. Dokładniej to jest, ale tylko wtedy, gdy klacz urodzi
dzidziusia. Dziadek mówi, że między krową i klaczą jest jeszcze ta różnica, że
rodzenie dzidziusiów u krów nazywa się cieleniem, a u koni - źrebieniem. I
dlatego dzidziuś od krowy to cielak, a od klaczy - źrebak. Z jakiegoś powodu
każda krowa rodzi cielaka raz w roku, podczas gdy klacz źrebi się bardzo rzadko.
Na przykład nasza Kasztanka nie urodziła jeszcze żadnego dzidziusia, przez co ja
nie miałam okazji spróbować mleka od konia.
Niesprawiedliwość dziadka w stosunku do krów polega na tym, że on, owszem, karmi
krowy, dając im siano lub wsypując sieczkę do żłobu, ale potem wcale do nich nie
zagląda. Zjadły czy nie, już o to dziadka głowa nie boli. Zupełnie inaczej
traktuje konie. Dziadek co i rusz lata do stajni sprawdzać, czy Kasztanka i
Maciek zjadły sieczkę. I żeby zachęcić je do jedzenia, zanosi im w wiaderku a to
śrutę, a to trochę owsa. Kiedy tata jest w obejściu, dziadek stara się ukryć to
dokarmianie koni. Nosi wtedy śrutę i owies w garnuszku ukrytym pod połą
marynarki lub kurtki. Ale tata nie daje się zwieść i mówi:
- Oj, dziadku, dziadku. Utuczysz konie na śmierć. Maciek jest już tak gruby, że
ledwie chodzi.
Co prawda, to prawda. Maciek rzeczywiście wygląda tak, jakby to właśnie on miał
się oźrebić. Nawet na gładkiej drodze potyka się zupełnie bez po-
JM
28
wodu. Ale spróbujcie to wytłumaczyć memu dziadkowi. Mama uważa, że dziadek jest
odporny na wszelkie argumenty. Według taty chodzi nie o argumenty, lecz po
prostu o to, że dziadek jest zwyczajnie wyjątkowo uparty. Gdyby mnie pytano o
zdanie (a szkoda, że nikt nie pyta!), przyznałabym oczywiście rację dziadkowi.
Nie o upór tu przecież chodzi, lecz o to, że każdy, wedle ulubionego określenia
dziadka, ma swój rozum. A rozum podpowiada dziadkowi, że o konie trzeba dbać.
Pewnie z powodu niedzieli dziadek musiał tego dnia zadbać o konie w sposób
wyjątkowy, gdyż z samego rana, kiedy jeszcze leżałam w łóżku i zastanawiałam się,
czy w ogóle w niedzielę warto wstawać, usłyszałam awanturę na podwórzu.
Awanturował się oczywiści tata, oczywiście z powodu dokarmiania koni. Nie wiem,
co dokładnie odpowiadał dziadek, ale myślę, że niewiele miał do powiedzenia. On
nie musi nic mówić, on po prostu swoje wie. Nieraz powtarzał przecież, że
każdemu, a zwłaszcza koniom, w niedzielę coś się od życia należy. ^V^
J
Słysząc awanturę, natychmiast poderwałam się z łóżka, żeby w razie czego
przyjść dziadkowi z pomocą. Oczywiście wiedziałam, że dziadkowi nic nie grozi, a
już na pewno nie ze strony taty. Mama mówi, że tata już taki jest, że - jak
każdy raptus - lubi sobie pokrzyczeć. Po takiej awanturze dziadek pokazuje całym
sobą, że to tatowe gadanie spływa po nim jak
29
woda po kaczce, i tylko ja wiem, że tak naprawdę jest mu przykro. Dlatego
postanowiłam jak najszybciej jakoś dziadka pocieszyć.
- Mamo, gdzie dziadek? - zapytałam, zaglądając do kuchni.
- Nie wiem - odpowiedziała. - U nas zwykle już tak jest, że dziadek jest tam,
gdzie Maja, a Maja tam, gdzie dziadek - dodała, śmiejąc się i mierzwiąc mi już i
tak zmierzwione po nocy włosy. - Przed chwilą był tu jeszcze. Nie martw się, na
pewno się znajdzie. Może byś najpierw się umyła i coś zjadła?
- To wszystko potem - obiecałam, odwracając się na pięcie. I już byłam na
podwórzu.
W tej chwili najważniejszy był dziadek. A dziadka nigdzie, nawet w stajni, nie
było. Zajrzałam do drewutni, stodoły, spichlerza, w końcu do piwnicy. Gdzie też,
na miły Bóg, znowu dziadka poniosło? - zastanawiałam się.
- Dziadku, dziadku! - wołałam.
Nic, żadnego odgłosu. Wróble nadal ćwierkały, jak ćwierkały. I tylko kura
Czubatka przerwała radosne gdakanie, którym z kurnika powiadamia wszystkich, że
zniosła jajko.
- Dziadku - ponowiłam wołanie. I znów nic, cisza.
Wiedziałam, że nawet jeżeli dziadek nie odpowiada na wołanie, niekoniecznie
oznacza to, że go nie ma. Czasem dziadek nie odzywa się, gdy jest czymś bardzo
zajęty. A już na pewno nie odezwie się, kiedy daje sobie do myślenia patrzeniem
na Dylewską Górę.
Ze też od razu o tym nie pomyślałam! Ale jak już pomyślałam, to bez oglądania
się na cokolwiek pobiegłam za stodołę, gdzie dziadek zwykle daje sobie do
myślenia.
30
I, jakże by inaczej, dziadek był! Siedział w kucki, oparty plecami o wierze je
stodoły.
- Co oglądasz? - spytałam, nie spodziewając się, prawdę mówiąc, żadnej
odpowiedzi. - I bez tego doskonale wiedziałam, co dziadek robi.
Siadłam obok dziadka, też, ma się rozumieć, w kucki. Chwilę przyglądałem się
„naszej" górze.
- Nie uważasz, że Ona dzisiaj jest jakby wyższa? - spytałam.
Dziadek uważa, a ja się z nim najzupełniej zgadam, że o „naszej" górze powinno
się mówić z szacunkiem, z dużej litery.
- E, tam! Cokolwiek by się dobrego o niej nie powiedziało, Mont Everestem to ona
nie jest. - A po chwili zastanowienia dodał: — Ale mnie odpowiada taka, jaka
jest.
31
- Mnie też - uznałam za stosowne przyłączyć się do oświadczenia dziadka.
- Powiem więcej, bąbelku. Według mnie Dylewska Góra pod niejednym względem może
równać się nawet z Mont Everestem. Na Mont Evereście nie ma na przykład żadnego
jeziora. A na Dylewskiej Górze jest.
-Jezioro Francuskie - popisałam się dobrą pamięcią. -Już mi kiedyś o nim
opowiadałeś. Byłeś kiedykolwiek nad tym jeziorem?
- Nie, nie byłem - przyznał się, ale nie wydawał się tym bynajmniej zmartwiony.
- Pojedziemy kiedyś na Dylewską Górę? Prawda, że mnie tam zabierzesz?
- Może - obiecał, ale nie zabrzmiało to zbyt zachęcająco. - Według mnie,
Majeczko, niekoniecznie trzeba gdzieś być, żeby tam być.
Przyzwyczaiłam się już, że na co dzień, w sprawach błahych, dziadek nazywa mnie
„bąbelkiem", ale kiedy ma mi do powiedzenia coś ważnego, zawsze mówi „Maja".
Widocznie to, co przed chwilą powiedział o byciu bez bycia, musiało oznaczać coś
ważnego, tyle że ja nic a nic nie rozumiałam, co. No bo jak można być tam, gdzie
się nie było i nie jest? Nie ma w tym, jak zwykł mawiać tata, żadnej logiki.
Jednak postanowiłam nie dopytywać się dziadka o tę logikę. Wiedziałam, że
dziadkowi czasem zdarza się powiedzieć coś takiego, czego nawet mama i tata nie
rozumieją.
W „naszej" górze najbardziej mi się podobało to, że dotyka ona do nieba.
Wystarczy zrobić krok, żeby dostać się do nieba. Przynajmniej tak to wygląda.
Ale akurat tego nie jestem do końca pewna. Dlatego ilekroć z dziadkiem dajemy
32
sobie do myślenia, zawsze pytam dziadka, jak jest z chodzeniem do nieba. Tak
było i tym razem.
- Dziadku - odezwałam się po dłuższym milczeniu. -No?
- Czy jesteś pewny, że aby dostać się do nieba, trzeba koniecznie wejść na
Dylewską Górę?
Dziadek milczał. Już myślałam, że zapomniał o moim pytaniu. Wolałam jednak o nic
więcej dziadka nie pytać, chociaż jak zwykle miałam całe mnóstwo pytań.
Wyglądało na to, że dziadek mocno daje sobie do myślenia, a on strasznie nie
lubi, gdy w takich momentach mu się przeszkadza.
- Nie, niekoniecznie, Majeczko trzeba wspinać się' akurat na Dylewską Górę -
odezwał się nareszcie.
- To jak bez wchodzenia dostać się do nieba? - zapytałam szczerze zmartwiona.
Nic z tego nie rozumiałam. Czy dziadek nie mógłby tłumaczyć trochę jaśniej?
- Według mnie nikt nie może powiedzieć nic pewnego, jak jest z wchodzeniem do
nieba - zauważył po dłuższej chwili. -Jedno wiem na pewno: aby się tam dostać,
trzeba wspiąć się na jakąś górę. Każdy człowiek ma własną górę, na którą, chce
czy nie, musi wejść. Kłopot, Maja, polega na tym, że nie wszyscy o tym wiedzą.
- Kto by pomyślał, że na świecie jest aż tyle gór - dziwiłam się. - Czy jesteś,
dziadku, pewien, że każdy ma własną górę? - I po zastanowieniu dodałam: - Nie
chcę mieć własnej góry - oświadczyłam. - Chcę, byśmy mieli wspólną górę. Ale my
już ją, dziadku, mamy. Dylewska Góra jest naszą górą i niczyją więcej, prawda?
33
Tak, jest nasza - potwierdził dziadek. - Nikomu jej nie oddamy.
-1 nikomu nie powiemy, że jest nasza. To będzie nasza tajemnica, dobrze?
- Dobrze - zgodził się łaskawie.
Dziadek często powtarza, że nie należy za wiele obiecywać. Dlatego nie byłam
pewna, czy mogę go jeszcze o coś więcej poprosić. Postanowił jednak zaryzykować.
- Dziadku - powiedziałam - czy możesz mi jeszcze coś obiecać?
- No, co?
- Obiecaj, że jak będziesz się wybierał do nieba, powiesz mi o tym. Pójdziemy
tam razem, dobrze?
- Ależ ja jeszcze się do nieba nie wybieram! - żachnął się, nie wiadomo czym
nagle zdenerwowany.
- Wiem, wiem - zbagatelizowałam sprawę. Dla mnie liczyło się tylko to, że
pójdziemy razem. Reszta była zupełnie nieważna. Zresztą do głowy przyszła mi w
tej chwili inna myśl. Była na tyle niepokojąca, że postanowiłem tę sprawę
od razu wyjaśnić. - Dziadku - zapytałam -
??? /%^!? ?2? w niebie s4 konie? „^^ JM?K\ f - A jakże by niebo
mogło być bez ko-
I yjf>—\M \-J ni? - szczerze zdziwił się dziadek. - Ma \1( ^ ?
^^=\ s^ rozumieć, że powinni tam mieć
? ???? mnóstwo koni. Całe tabuny galopują-
iP ?/?. /— / il5a\ ???? koni. - Dziadek zamilkł, nad \ ? (/y/ V-^~V
czymś zamyślił się, a potem z wariaci ) T ?~? niem w głosie
powiedział: - Nikomu ? J j\ \ o tym nie opowiadałem, ale tobie, ^=5
^ Majuniu, mogę się chyba z tego
34
zwierzyć. Mam nadzieję, że tego nie rozpaplasz. Od jakiegoś czasu prawie co noc
śnią mi się koledzy z Nadniemeńskiego Pułku Kawalerii. Widzę ich wszystkich
jadących na koniach przez szerokie błonia pod strasznie wysokim niebem albo
przepływających Wilię. Ale mojej Bułanki wśród nich nie ma. Mam nadzieję, że jak
pójdę do nieba, oni już tam będą na mnie czekali.
Zal mi się zrobiło dziadka, który nawet we śnie nie może spotkać Bułanki. Aby go
pocieszyć, powiedziałam:
- Na pewno zobaczysz ich wszystkich. I twoja Bułanka będzie tam na ciebie
czekała.
Nie wiem, czy moje pocieszenie w czymś dziadkowi pomogło. Jestem pewna, że gdyby
mężczyźnie wypadało płakać, pewnie w tym momencie dziadek by się rozbeczał.
Wiedziałam, że muszę jakoś pomóc dziadkowi być mężczyzną, i dlatego pospiesznie
wgramoliłam mu się na kolana.
- Prawdę mówiąc, dziadku, to wolałabym jednak, żeby była tam też Kasztanka i
Maciek. Nie wiem tylko, czy tata zgodzi się je nam oddać. Mimo wszystko są to
jego konie.
-Ale ty, bąbelku, jesteś zabawna - śmiał się dziadek. - Lepiej nie wspominaj
tacie, że chcesz zabrać Kasztankę i Maćka do nieba. Wdzisz, ja to zrozumiem, ale
tata - niekoniecznie. - A po chwili zaproponował: - Wiesz co, bąbelku. Ja tu
jeszcze trochę posiedzę, ale ty leć do mamy. Przypomnij jej, że dzisiaj jest
niedziela.
Nie wiedziałam, o co dziadkowi chodzi. Czyżby chciał się mnie pozbyć aż w tak
dziecinny sposób?
- Myślisz, że mama nie wie, co dziś mamy za dzień?
- O tym na pewno nie zapomniała. Ale że w niedzielę zawsze piecze chleb, warto
jej przypomnieć. Sama powiedz, co
35
byłaby warta niedziela bez maminego chleba? I jak byłoby cudownie, gdyby przy
okazji upiekła bułeczki, koniecznie z serem w środku. Tylko pamiętaj, nie
wspominaj nic o bułeczkach. Nie uchodzi, żeby ona tak harowała. Chyba że sama
się domyśli.
-Już ja tam przypilnuję, żeby się domyśliła trochę poharo-wać - obiecałam
zsuwając się z dziadkowych kolan.
Mama, okazało się, wcale o chlebie nie zapomniała. I o śniadaniu też.
- Ledwie wstaniesz z łóżka, od razu przepadasz gdzieś jak kamień w wodę -
narzekała mama. - Siadaj, moja panno, do śniadania.
Kiedy mama mówi do mnie „moja panno", wiem, że sprzeciwianie się za dobrze mi
nie zrobi. Dlatego od razu posłusznie usiadłam przy stole. I tylko dla porządku
zaznaczyłam:
- Żaden kamień w wodzie nie byłam, naprawdę żaden! Byłam z dziadkiem.
- Ty i twój dziadek! Oboje jesteście siebie warci - zrzędziła mama. Czasem
zdarza się jej być w złym humorze. Wtedy, wiadomo, lepiej dać drapaka. Nie
zawsze jednak to mi się udaje. Tym razem wiedziałam, że nawet nie warto próbować.
Ale uszu po sobie nie zamierzałam kłaść.
- Sama mi nieraz mówiłaś, żebym nie brechała na mego tatę. A ty na swego tatę
brechasz.
- Wcale nie brecham - broniła się mama.
-A właśnie, że brechasz!. Zobaczysz, powiem dziadkowi -zagroziłam.
- No, dobrze już, dobrze - łagodziła spór mama. - Ustalmy, że więcej nie będę
brechać, a ty nic nie powiesz dziadkowi, zgoda?
36
Co miałam robić, zgodziłam się. Tym chętniej, że nagle poczułam głód. Ponieważ
wiedziałam, że co do mycia rąk mama na żadną ugodę nie pójdzie, z własnej
nieprzymuszonej woli pobiegłam do łazienki.
- Co jemy na śniadanie? - spytałam sadowiąc się za stołem.
- W niedzielę człowiek powinien mieć wszystko co najlepsze - zauważyła mama
zagadkowo.
Chwilę zastanawiałam się, czy mama ma rację.
- Diabła tam wszystko. Na pewno nie wszystko - oświadczyłam.
- Moja panno, czy to aby nie było przekleństwo? Czy ty nie za dużo sobie
pozwalasz? Z tego, co wiem, grzeczne dziewczynki nie przeklinają. Klną tylko
wstrętne bachory. Chyba nie chcesz być wstrętnym bachorem?
Nie byłam pewna, czy nie chcę. Już kilka razy postanawiałam, że jak tatuś i mama
będą mi dokuczać, będę wstrętny bachor. Jedynie dziadek nigdy mi nie dokucza. I
tak naprawdę to tylko z powodu dziadka nie jestem jeszcze wstrętny bachor. Mama
postanowiła dać spokój wstrętnemu bachorowi. Widocznie chciała szybko się
dowiedzieć, co moim zdaniem, w niedzielę nie jest najlepsze. Więc jej
powiedziałam, że nie najlepsza jest nuda. W Reszkach w niedzielę wszystkie
dzieci się nudzą. ?»?
- Nie, nie wszystkie - zaprzeczyła mama. - Myślę, że Jakub od Morka się nie
nudzi. A wiesz czemu? Z prostej przyczyny. On nie ma, jak poniektórzy, czasu na
bisurmanienie się.
37
Co prawda, to prawda. On naprawdę nie ma na nic czasu. Bardzo rzadko może się
chwilkę ze mną pobawić. A szkoda. Bardzo go lubię. Uważam, że Jakub od Morka ma
oczy jak nikt na świecie. Mama mówi, że ma oczy takie, jak ciełaczek zaraz po
urodzeniu. Nie wiem, czy to prawda. Nie miałam okazji oglądać cielaczka zaraz po
urodzeniu. Dlatego muszę się lepiej przyjrzeć Jakubowi od Morka, żeby wiedzieć,
jak wygląda cielak po urodzeniu.
- To co najlepszego dasz mi na śniadanie? - spytałam.
- Sama nieraz powtarzałaś, że najlepsze są bliny. Dlatego upiekłam bliny. A do
tego weraszczaka.
Mama postawiła przede mną całą piramidę upieczonych blinów oraz miseczkę z
weraszczaka. Nie zwlekając, zabrałam się do jedzenia. Urywałam spore kawałki
blina, nadziewałam na widelec i maczałam w wera-szczace.
- Szkoda, że nie ma kiszonej kapusty - zauważyłam.
- Rzeczywiście szkoda -powiedziała mama. - O tej porze roku po kiszonej
kapuście zostają już tylko wspomnienia - dodała.
- Mamo, powiedz, dlaczego to, w czym się macza bliny, nazywa się weraszczaka?
38
- Nie wiem na pewno. Podobno jeden z królewskich kucharzy nazywał się
Weraszczaka. Akurat ten kucharz przygotowywał dla króla różne sosy. No i jeden z
sosów, właśnie ten sos, który podałam ci do blinów, wziął od niego nazwę -
tłumaczyła mama. - Przez chwilę zastanawiałam się nad tym, co powiedziała mi
mama.
- I ten Weraszczaka nauczył ciebie, jak się robi weraszcza-kę?
Mama zaczęła się śmiać.
- Ależ skąd. Tego nauczyła mnie moja mama.
- Czy ja będę musiała się uczyć weraszczaki od ciebie? -spytałam.
- No, chyba tak - przyznała. - Ale póki co pokażę ci, jak się piecze chleb.
Pomożesz mi?
Pewnie, że chciałam pomóc. Lubię pomagać mamie. Poza tym uznałam, że
przygotowanie ciasta na chleb to fajniejsza zabawa niż pieczenie babek z piasku.
Dlatego gotowa byłam przerwać śniadanie, żeby szybciej zabrać się do roboty. Ale
mama uspokoiła mnie mówiąc, że pośpiech dobrze pieczonemu chlebowi nie robi.
„Chleb nie lubi się śpieszyć" - powiedziała mama.
- Mamo - spytałam - czy Jakub od Morka też będzie musiał nauczyć się pieczenia
blinów?
- Na ogół mamusie nie uczą swoich synków gotowania -zauważyła mama. - Poza tym
wiesz, jak jest z Jakubem i jego mamą. Biedny dzieciak - zakończyła mama z
ciężkim westchnieniem.
- Biedny - przyznałam. - On pewnie nawet nie zna smaku blinów - dodałam smutnym
głosem. Ale z nagłym ożywieniem spytałam: - Czy mogłabym zanieść mu do
spróbowania
39
kilka blinów? Napiekłaś ich strasznie dużo. Wystarczy i dla nas, i dla Jakuba od
Morka. Mama zawahała się.
- To chyba nie jest najlepszy pomysł. Czy nie lepiej zaprosić go do nas na bliny?
- Pomysł dobry, tylko nie na Jakuba od Morka - stwierdziłam.
- Dlaczego? - zdziwiła się mama.
- On nic od nikogo w obcym domu nie weźmie.
- Ale dlaczego? - dopytywała się mama. -Jest dumny i hardy - objaśniłam.
- Biedny dzieciak - znów powtórzyła mama.
Pewnie jeszcze długo także podczas pieczenia chleba, rozmawiałybyśmy o Jakubie
od Morka, gdyby nie to, że chciałam koniecznie wiedzieć, dlaczego mamy chleb
jest inny niż ten kupowany w sklepie.
Mama powiedziała, że powodów jest kilka. Najważniejszy to ten, że chleb kupowany
w sklepie piecze się z mąki pszennej, a chleb maminy - z żytniej.
- Moja mama, a twoja babka, w żaden sposób nie potrafiłaby zrozumieć, że ktoś
może piec chleb z mąki pszennej. Jak świat światem z mąki pszennej piekło się
bułki, z żytniej -chleb.
-1 mąkę żytnią robi się z żyta, prawda? - domyśliłam się.
- Tak, żyto wiezie się do młyna. Pamiętasz, jeździłaś z tatą do młyna w
Glaznotach - przypomniała mi mama.
-1 z dziadkiem - dodałam.
-Tego akurat nie pamiętam. Niech ci jednak będzie, że z dziadkiem również -
zgodziła się mama. - Ale, ale, gdzie jest dziadek? Leć po niego i po tatę. Niech
zaraz przychodzą
40
na śniadanie. Bliny za bardzo przestygną.
Tata i dziadek trochę jeszcze się ociągali z przyjściem na śniadanie. Za to
Szkaradek od dawna warował na ganku, pilnując drzwi i próbując na różne sposoby
dostać się do domu. Nikt mu nie mówi, że mama piecze bliny, a mimo to on
skądś to zawsze wie. Dla Szkaradka największym przysmakiem są bliny. I wcale nie
muszą być z weraszczaką czy posmarowane masłem, chociaż, ma się rozumieć, blina
z weraszczaką też zje - jak powiada dziadek - z pocałowaniem ręki.
Kiedy dziadek i tata zasiedli do śniadania, Szkaradek usadowił się nieopodal
stołu, żeby wciągać nosem smakowite zapachy dochodzące stamtąd. Skomląc cichutko,
odprowadzał wzrokiem każdy zjadany kęs. W końcu tatuś nie zdzierżył.
- Na miłość boską, zróbcie coś z tym psem - zawołał. - Kością w gardle
staje każdy kęs, gdy ktoś głodnym wzrokiem patrzy mi na ręce. -Jest
powiedziane: nagiego przyodziać, spragnionego napoić, głodnego nakarmić -rzekł
strasznie poważnym tonem
41
dziadek, chociaż wiedziałam, że wszystko w nim bulgoce od śmiechu.
- Hela, czy ten pies jest głodny? - tata zwrócił się do mamy. - Dałaś mu jeść?
- Przecież wiesz, że u nas zwierzęta zawsze są przed ludźmi. Jakżebym mogła
zasiąść do stołu wiedząc, że ktokolwiek -kura, owca czy pies - cierpi głód -
oburzała się mama. - Co ci też, Janek, przychodzi do głowy.
- Głodny może i nie jest - przyznał dziadek. - Ale po oczach Szkaradka poznaję,
że kilka blinków jeszcze by się spałaszowało.
- Dziadku, dziadku, czy ja mogę mu dać blina? - spytałam. -Dobrze - zgodził się.
- Tylko uważaj. Jeżeli w porę nie
cofniesz ręki, Szkaradek połknie cię razem z blinem. Mimo wszystko żal by było
naszego bąbelka.
Szkaradek złapał rzucony przeze mnie blin i bez gryzienia połknął.
- Szelma, nawet się nie obliże - z podziwem zauważył tatuś.
42
Kiedy Szkaradek spałaszował już kilka blinów, mama powiedziała:
- Maja, wystarczy tego dobrego. Idź umyj ręce. Bierzemy się do roboty.
- Przed chwileczką myłam - zaprotestowałam. - Sama często powtarzasz, że co za
dużo, to niezdrowo.
- Może i mówię - przyznała. - A teraz mówię: umyj ręce! - dokończyła tonem nie
znoszącym sprzeciwu.
Wiedziałam, że kiedy mama odzywa się w ten sposób, lepiej bez szemrania wykonać
to, co każe zrobić. A ponieważ na pomoc dziadka, a tym bardziej tatusia, nie
miałam co liczyć -zaraz po śniadaniu wyszli z domu - więc nie zwlekając
pomaszerowałam do łazienki.
- Czy musiałam umyć ręce, żeby chleb się nie zabrudził? -dopytywałam się,
oglądając potem wyj ątkowo czyste ręce. Byłam ogromnie ciekawa, o co mamie
chodzi z tym nieustannym myciem rąk.
- I żeby się chleb na nas nie obraził - dodała mama. Tego już zupełnie nie
rozumiałam. Bywa, że obraża się na
mnie tatuś czy mamusia, bywa (choć bardzo rzadko), że obraża się też dziadek.
Prawdę mówiąc, z całej naszej rodzinie najczęściej obrażam się ja. Ale o tym, że
może się obrazić chleb, usłyszałam po raz pierwszy. Postanowiłam, że jeszcze
dziś muszę popytać dziadka, jak naprawdę jest z tym obrażaniem. Póki co nie było
na to czasu - mama wyjęła z dzieży sporo ciasta chlebowego i włożyła go do
dużego garnka, w którym kisi ogórki.
- No, Maja - powiedziała - będziemy miesić ciasto. Ty w garnku, ja w dzieży.
Zobaczymy, czyje ciasto lepiej wyrośnie. Wspaniale wyrosło i ciasto moje, i mamy.
43
Mama oznajmiła, że chleb tym razem powinien być wyjątkowo ładnie upieczony.
- I nie będzie obrażalski? - próbowałam się upewnić.
- Na pewno nie - zapewniła mama. - Przecież wszyscy widzieli, jak ładnie umyłaś
ręce. - Po czym dodała: - Maju, bądź zwiastunem dobrej nowiny. Powiedz dziadkowi,
że upiekę też bułeczki z serem.
Postanowiłam od razu się podzielić tą wiadomością z dziadkiem.
Odnalazłam