Grzegorz Hołub Rany boskie, dziadek zwario wał! Wstęp Jest to książka o mojej córce Mai i jej dziadku Teofilu, którzy mieszkają w Reszkach, mazurskiej wsi. Wieś jest niewielka i dlatego możecie ją odnaleźć jedynie na bardzo szczegółowej mapie. Maja bardzo chciałaby, żebyście ją kiedyś odwiedzili. Wiem, że większość z Was nie będzie miała okazji przyjechać do Mai, ale przeczytać tę książkę możecie wszyscy. Będzie to też trochę tak, jakbyście spotkali się z nią naprawdę. I jeszcze trochę tak, jakbyście czytali o sobie, swoich przygodach i przeżyciach. Bo jest to przede wszystkim książka o miłości. A przecież każde z Was kogoś kocha, ma osoby, które są Mu szczególnie bliskie. Nie pytajcie, jakie będą dalsze koleje losu Mai i jej dziadka. Sam tego nie wiem. Z troską, ale i ufnością czekam na to, co im życie przyniesie. O jednym jednak jestem przekonany. To wielkie szczęście, gdy ma się kogoś, kto gotów jest robić fikołki i skakać po chmurach. Autor Pewnie nie wiecie, jak się nazywam, mimo że* wiedzą o tym wszyscy, nawet Szkaradek, chociaż on - jak powiada dziadek - jest tylko psem. Powiem to wam bez żadnych wykrętów. Bo ja nie jestem taka jak mój tatuś, który, bywa, obiecuje, obiecuje, a potem, jak przyjdzie co do czego, zwyczajnie zapomina przez to, że - tłumaczy się - ma za dużo na głowie. Zawsze wtedy uważnie przyglądam się tacie i, powiem wam, nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby miał cokolwiek na głowie, prócz czapki oczywiście. Czapkę na głowie ma zresztą zawsze. Nie wiem, czy widziałam kiedykolwiek tatę bez czapki. Myślę, że w końcu dożyję takiej chwili, gdy powiem tacie, że co, kurcze blade, o czapce pamiętasz, a własnej córce nie?... Co innego nasz sąsiad, pan Marnot, który ma do pamiętania Basię, Bogusię, Beatkę, Bożenkę, Blankę, Brygidę, Balbinę i Błażeja. Mama nieraz powtarza, że Marnot chyba na głowę upadł, żeby mieć tyle dzieci, do tego wszystkie na „b". Przez to, że wszyscy są na „b", nawet ja czasem się mylę. Tylko Błażejka z nikim nie zdarzyło mi się pomylić. No, ale on jest chłopakiem, najfajniejszym, jakiego znam. 8 Ja nazywam się Maja. Mam niebieskie oczy. Nie tak niebieskie jak bławatki, ale niebieskie. Jestem szczupła, zwinna, szybka i silna - silniejsza od niejednego chłopaka. Dziadek mówi, że mam myszowaty kolor włosów, co oznacza, że nie jestem ani blondynką, ani brunetką. Mama żałuje, że nie jestem blondynką, tatuś nie jest zdecydowany, ale wolałby, żebym była brunetką, bo o blondynkach opowiada się różne, nie najfajniejsze kawały. A co to za problem? - nieodmiennie oburza się dziadek podczas omawiania koloru moich włosów. -Jak dorośnie, wybierze kolor, jaki będzie się jej podobał. - A ja nieodmiennie dziwię się, że dorosłym wszystko wolno - okazuje się, że mogą nawet zmieniać kolor włosów. Jeżeli koniecznie chcecie wiedzieć o mnie wszystko, powiem jeszcze, że mam dziadka, a mama i tatuś mają mnie. Dziadek nazywa się Teofil. Prawda, że fajnie, chociaż śmiesznie? Już za samo imię można by pokochać dziadka, chociaż jest tysiąc i jeden innych powodów, dla których kocham swego dziadka. Za to tatuś i mama nazywają się zwyczajnie - Janek i Hela. Mieszkamy na wsi, co się nazywa Reszki. Nasz dom stoi mniej więcej w środku wsi. Z tyłu, za domem, ciągnie się ulica, a z przodu, od frontu, mamy widok na Dylewską 9 Górę. Oboje z dziadkiem uważamy, że na Dylewską Górę można patrzeć godzinami, wcale się nie nudząc. Kiedyś przy okazji opowiem wam, dlaczego patrzenie na Dylewską Górę jest nawet bardziej zajmujące, niż oglądanie filmu o kowbojach i innych rozbójnikach. Póki co mogę tylko powtórzyć to, co zwykł na ten temat mawiać dziadek. On mianowicie uważa, że patrzenie na Dylewską Górę daje człowiekowi do myślenia. Bywa jednak, że nawet ja mam dość dawania sobie do myślenia, czyli patrzenia na Dylewską Górę, co ni mniej ni więcej oznacza, że nudzę się jak mops. Wtedy idę do drewutni i powiadamiam o tym Błażejka. Do powiadamiania służy lemiesz, zawieszony na sznurze. Nie wiecie, co to jest ten lemiesz? To coś takiego metalowego od pługa, coś w rodzaju noża, tyle że nie do krajania chleba, lecz ziemi. Jak się uderza młotkiem w lemiesz, -dźwięk się niesie na pół wsi, więc po chwili rozsuwają się sztachety w płocie i na moim podwórzu zjawia się Błażejek. Bywa że przychodzi też Jakub od Morka, co mieszka po przeciwnej stronie ulicy. Kłopot z Jakubem od Morka polega na tym, że on nigdy nie ma czasu na zabawy - jest bardziej zajęty niż moja mama i tata razem wzięci. 10 Z powodu Dylewskiej Góry, Błażejka i Jakuba od Morka prawie nigdy się nie nudzę. Jak szkoda, że nie możecie mnie odwiedzić. Bo Reszki to mała wieś, i pewnie z tego miejsca, gdzie wy mieszkacie, wcale Reszek nie widać, chociaż dziadek mówi, że kiedyś naszą wieś chyba specjalnie zbudowano na wzgórzu, żeby można ją było oglądać z każdziutkiego miejsca na ziemi. Nie wiem, czy dziadek mówi serio, czy też tylko droczy się ze mną. Prawdę mówiąc, czasem bywa, że nie do końca wiem, kiedy dziadek mówi poważnie, a kiedy żartuje, chociaż najczęściej rozumiemy się w pół słowa, a czasem w ogóle bez słów. Kiedy zaczynamy rozumieć się bez słów, tato złości się i podejrzliwie pyta: - A co wy tam znowu knujecie? - Kto, my? - jak zwykle dziwi się dziadek, na ogół dość nie-przekonywająco. - A któżby, jak nie wy? Przecież nie Duch Święty. - No, no, mityguj się, chłopcze! - podnosi głos dziadek w udanym gniewie. - Radzę nie zapominać, że jesteś tylko moim zięciem, czyli - jakby na to nie patrzeć - ciałem obcym. Ktoś, kto nie zna mego dziadka, mógłby pomyśleć, że on naprawdę gniewa się na „obce ciało". Jednak tak naprawdę to dziadek bardzo lubi i szanuje mego tatę. Nieraz słyszałam, jak powtarzał, że nie mógłby oddać jedynaczki, czyli mamy, w lepsze ręce. Od kiedy dziadek oddał jedynaczkę, czyli mamę, w tatowe ręce, wszyscy, prócz dziadka, staliśmy się Kulikami. Tylko dziadek nazywa się, jak nazywał - Pułaski. Mówiłem dziadkowi, że to niesprawiedliwe, ale on tylko się śmieje, i nic nie robi, żeby zapanowała sprawiedliwość. 11 Powiedzcie sami, czy to nie brzmi ładnie - pan Teofil Pułaski? Też chciałabym być panią Pułaską. Dziadek na pocieszenie mówi, że Mają będę już całe życie, a Kuliczanką - niekoniecznie. - Jak dziewczyna ładna, a do tego niegłupia, raz dwa uwinie się ze zmianą nazwiska - tłumaczy dziadek. - Wygląda mi na to, że kto jak kto, ale ty, bąbelku, zrobisz to szybciej niż później. Za „niegłupia" obraziłam się na dziadka, a za „bąbelku" nie, bo ja bardzo lubię, gdy na mnie mówią „bąbelku". Na ogół nie udaje mi się dłużej gniewać na dziadka. Bo, sami powiedzcie, jak tu gniewać się na kogoś, kto jest udany pod każdym względem. Jeszcze krócej gniewa się na mnie dziadek, chociaż często powtarza, że do mnie trzeba mieć cierpliwość, zwłaszcza gdy, jak powiada, coś mnie nosi. Dziadek uważa, że nosi mnie na różne strony, a już najbardziej tam, gdzie nie powinno. Dodaje jeszcze, że on osobiście woli, kiedy rozrabiam za dziesięciu bisurmanów, niż kiedy siedzę zamyślona, bo wtedy wyglądam - wedle słów dziadka - jakbym była dalej niż bliżej, albo nawet jakby mnie wcale nie było. Dlatego ja, zgodnie z życzeniem dziadka, bisurmanię się od rana do nocy. Przychodzi mi to tym łatwiej, że tak naprawdę nie wiem, kto to są ci bisurmani. Chociaż nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy, ustaliliśmy że nawet podczas największego bisurmanienia, dziadek będzie miał cierpliwość do mnie. I muszę przyznać, że dziadkowi bardzo rzadko brakuje cierpliwości. Ale zdarza się! Z kolei ja muszę mieć cierpliwość do mamy i taty z tej prostej przyczyny, że oni przeważnie nie mają cierpliwości do mnie. A nie mają dlatego, że mama ma na głowie sprzątanie w domu i gotowanie, obrządza- 12 nie i robotę w polu, no i malowanie. Mama maluje na szkle różne obrazki. Po obejrzeniu namalowanego obrazka pytam mamę: - A co my za ten obrazek kupimy? Mama zwykle odpowiada, że kupimy różne rzeczy. Z jakiegoś powodu mama nie lubi moich pytań o obrazki, ale ja nie daję się tak łatwo zbyć. Staję się niebywale dociekliwa i zadaję kolejne pytanie: - Czy więcej różnych rzeczy kupujemy za twoje obrazki, czy za to, że mamy krowy, świnki, owce? - Wygląda na to, że trochę więcej za obrazki. Tylko, Maju, nie mów tego tacie, dobrze? Mogłoby mu być przykro. - A dlaczego tacie ma być przykro? - usiłuję się dowiedzieć. - Mnie na przykład wcale nie jest przykro - zapewniam z całą szczerością. - Bo tata już taki jest - odpowiada mama. O tacie mogę powiedzieć tyle, że jeśli nie ma roboty w polu, to ma w obejściu, jeśli nie w obejściu, to w polu. Nie wiem, czy mama i tata kiedykolwiek śpią. Przynajmniej ja nigdy nie widziałam, żeby spali. Jeżeli nie zapomnę, zapytam dziadka, jak to jest ze spaniem u mamy i taty. Może oni robią coś takiego, że z jakiegoś powodu ukrywają przede mną swoje spanie? Mama często powtarza, że nie wie, w co ręce włożyć. Dziwne, bo ja przeważnie wiem. I jak wkładam, dziadek gniewa się. Mówi wtedy, że ma ze mną urwanie głowy. Dziadkowe urwanie głowy zaczyna się zwykle zupełnie niewinnie. Podobnie jak tego wiosennego ranka, kiedy po obudzeniu się zobaczyłam, że łóżko dziadka jest już pościelone. Zapomniałam wam powiedzieć, że śpię w pokoju dziadka od niepamięt- 13 ? nych czasów. Tak naprawdę to nie wiadomo, kto u kogo śpi. Ja uważam, że dziadek śpi u mnie, dziadek - że ja u niego. Jedno jest pewne - śpimy razem. Bo z nikim tak się dobrze nie śpi, jak z dziadkiem. Tak twierdzę, chociaż nigdy nie próbowałam spać z kimkolwiek innym. I nie mam zamiaru próbować! Zawsze, calutkie życie będę spała z dziadkiem. Nawet mi specjalnie nie przeszkadza, że dziadek bardzo głośno chrapie. Kiedyś spytałam nawet, czy nie mógłby chrapać nieco ciszej. Dziadek odpowiedział, że specjalnie chrapie głośno, żeby płoszyć myszy, które baraszkują pod podłogą. Długo zastanawiałam się, czy dziadek mówił to serio, czy tylko żartował. W porę przypomniałam jednak sobie mamę, która powiedziała, że dziadek jest trochę głuchy i dlatego głośno mówi. Myślę, że z tego samego powodu dziadek musi głośno chrapać. No więc jak się obudziłam i zobaczyłam, że nie ma dziadka, ubrałam się na łapu- capu, włożyłam buty, i już byłam gotowa wyruszyć na poszukiwanie dziadka. Kłopot polegał na tym, jak przemknąć obok kuchennych drzwi, żeby nie być zauważonym przez mamę. Bo mama, nie wiadomo czemu, uważa, że najważniejsze w porannym życiu dziecka jest śniadanie. W żaden sposób nie można mamie wytłumaczyć, że jest w błędzie, bo śniadanie, może ważne dla mamy, w moich waż-nościach natomiast jest tak daleko, że przeważnie wcale go nie widać. Zresztą, czy koniecznie trzeba jeść śniadanie aku- 14 rat wtedy, gdy dziadek jest na podwórzu? Poza tym to chyba jasne, że skoro śpię z dziadkiem, powinnam także jeść z nim śniadanie. Spróbujcie jednak objaśnić taką jasność mojej mamie!... Nic więc dziwnego, że ledwie znalazłam się na korytarzu, nabrałam w płuca powietrza, ile się dało, i - dałam nura. Jak błyskawica przemknęłam obok kuchennych drzwi. Jedną nogą byłam już na dworze, gdy... zderzyłam się z mamą. Cóż, mówi się trudno - miałam pecha. - Dobrze, że jesteś - powiedziała mama. - Właśnie miałam cię budzić - śniadanie czeka na stole. - Ależ ja wcale nie chcę jeść - próbowałam się opierać, bez większego przekonania zresztą. Tak naprawdę chodziło mi nie tyle o jedzenie, co o to, że ja tu będę jadła i jadła, a tymczasem tam, na dworze, dziadek robi tyle ciekawych rzeczy, których potem nie będzie robił, nawet jeśli go o to poproszę. Jak o tym pomyślałam, usta od razu ułożyły mi się w podków-kę, a oczy zaczęły się pocić. Mamie musiało zrobić się serdecznie żal takiego szkraba, co płacze z powodu śniadania, bo powiedziała: - Dobrze już, dobrze. Wypij tylko kawę z mlekiem. Śniadanie zjesz razem z nami. Każdy na moim miejscu ucieszyłby się szalenie, ale ja byłam właśnie w samym środeczku płaczu, więc w żaden sposób nie potrafiłam powstrzymać łez. - No, czemu beczysz? - dopytywała się mama. - Nie chcę kawy z mlekiem - wymyśliłam na poczekaniu. I rozbeczałam się jeszcze bardziej. - Chcę... - wydukałam przez łzy i utknęłam, bo nic, ale to zupełnie nic nie przychodziło mi do głowy. - Nie mam już do ciebie zdrowia, córeczko! - ofuknęła 15 &? ?^- JJ> mnie mama, rozgniewana nie na żarty - Powiedz, czemu beczysz z samego rana? - Chcę kakao! - wykrzyknęłam z triumfem, bo wreszcie znalazłam jakiś powód. - Nie mam kakao. Pij to, co jest. Nie było rady - wypiłam, co było. Z tego pośpiechu wypiłabym nawet piołun. I ledwie odstawiłem kubek, już mnie wymiotło z kuchni. - Dzień dobry, dziadku - zawołałam radośnie. Zdążyłam już zapomnieć, że przed chwilą płakałam. Ale dziadek słyszał i pamiętał. Mimo że był zajęty zaprzęganiem koni do wozu, wziął mnie na ręce, przytulił i zapytał: - Dlaczego płakałaś? - Mama kazała pić kawę, a ja miałam ochotę na kakao - objaśniłam. - Eee, ale z ciebie beksa - zgromił mnie dziadek. - Płaczesz z byle powodu. Mama chętnie dałaby ci kakao, gdyby miała. - A dlaczego nie ma? - zapytałam ot tak, byle tylko zapytać. -Bo jest kryzys. -Dziadku, a co to takiego ten kryzys? — nagle stałam się dociekliwa, bo wiele razy słyszałam, jak dorośli mówią o kry- 16 zysie, ale nikt nie chciał mi wytłumaczyć, co to takiego ten kryzys i skąd on się bierze. Widziałam, że tym pytaniem zabiłam dziadkowi nielichego ćwieka. Dziadek drapał się w głowę, drapał, aż w końcu powiedział: - Myślę, że kryzys jest wtedy, gdy dorośli nie mają kakao dla dzieci. Nie zamęczałam już dziadka dalszymi pytaniami. Zresztą, o co tu pytać, skoro wszystko jest jasne - kryzys to taki ktoś, kto przychodzi i zabiera dzieciom kakao. Zabrałam się więc ostro do pomagania dziadkowi przy zaprzęganiu koni. Trzeba wam wiedzieć, że mamy dwa konie: Maćka i Kasztankę. Maćka zaprzęga się z lewej strony, Kasztankę - z prawej. Odwrotnie nie można, bo konie strasznie tego nie lubią. Jak mnie pytają, gdzie jest prawa strona, mówię, że tam, gdzie stoi Kasztanka, lewa tam, gdzie Maciek. Prawda, jakie to proste? Dziadek jak był młody, służył w Zaniemeńskim Pułku Kawalerii. Twierdzi, że najpiękniejsze, co mu się w życiu przydarzyło, to ta służba w kawalerii. Bo, jego zdaniem, dla prawdziwego mężczyzny najważniejsze są konie. Zgadzam się z nim całkowicie. Gdybym nie była dziewczyną, na pewno byłabym prawdziwym mężczyzną! Natomiast co do tego, czy tata jest prawdziwym mężczyzną, mamy z dziadkiem pewne wątpliwości. Nawet nie dlatego, że tata nie służył w kawalerii, a wojska - wedle słów dziadka - posmakował tyle, co na ćwiczeniach rezerwistów. Wątpliwości mamy wtedy, gdy tata zaczyna mówić o kupieniu traktora. Na szczęście nie ma tyle pieniążków, aby to zrobić. Któregoś dnia tatuś coś napomknął, że jakby sprzedać konie... Jak to usłyszał dziadek, przez 'trzy dni się nie odzywał do tatusia. Jeżeli chodzi o mnie, byłam lepsza od dziadka aż o dwa dni. No i tatuś nie wspomniał już więcej o sprzedawaniu koni. Od tamtego czasu mamy go jednak na oku. Jak to sobie przypomniałam, trochę się zaniepokoiłam. - Dziadku, a gdzie jest tatuś? -Poszedł do sołtysa. - Ciągle tylko lata do tego Piotrka. Czego on od niego chce? Nie wydaje się to dziadkowi podejrzane? - E, tam! - dziadek zbył moje podejrzenia lekceważącym wzruszeniem ramion. - Dziadku, a po co on tam lata? - nie ustępowałam. - Wszyscy latają do sołtysa, bo to i podatek trzeba zapłacić, i zapisać się na wymianę ziarna, i kwit wypisać. Przecież wiesz. Na wsi wszystko załatwia się u sołtysa. - To po to on, ten sołtys, jest, prawda? - No, właśnie. 18 Szkaradek plątał się pod nogami, wesoło wymachując ogonem - cieszy się zawsze, kiedy zaprzęgamy konie. Wie, że pójdziemy w pole i on będzie hasać, ile zechce. Dziadek kazał mi pilnować zaprzęgniętych koni, a sam zabrał się do wynoszenia ze spichlerza worków ze zbożem. Chętnie pomagam dziadkowi we wszystkim, ale tych worków nie potrafiłabym ruszyć z miejsca, mimo że jestem na tyle duża, że mogłabym chodzić do przedszkola, gdyby u nas we wsi było przedszkole. - Dziadku, dziadku! - rozległo się wołanie. To mama stała w progu domu i przeszkadzała nam w robocie. - Dziadku, a ile ty masz lat? - A co? - zdziwił się dziadek, nie podejrzewając podstępu. - Osiemdziesiąt i trzy będzie na Piotra i Pawła. - A to, że doktor Mazurek z ostródzkiego szpitala powiedział, że czwarty raz nie będzie ci zszywał brzucha, jak się podźwigniesz. Ta robota to nie dla ciebie. Nie możesz poczekać na Janka? Przecież się nie pali. Dziadek zawsze był czupurny. Jest z tych, co nie dają sobie w kaszę dmuchać. Pewnie i tym razem nie usiadłby potulnie na worku, gdyby nie to, że był już nieźle zziajany. - Ten doktor, ten Mazurek naprawdę zszywał ci brzuch? -zapytałam mocno zaintrygowana. - Zupełnie tak samo, jak ty zszywasz pęknięty worek? - Powiedzmy, że prawie tak samo. A swoją drogą, podobno po raz pierwszy trafił się im ktoś, kogo trzeci raz operowali z powodu ruptury. Już choćby z tego powodu traktowali mnie tam ze straszną atencją. - To oni w tym szpitali zszyli ci, dziadku, także atencję? 19 - Daj spokój, bąbelku! - ofuknął mnie dziadek. I już wiedziałam, że ten temat należy uznać na wyczerpany ostatecznie i nieodwołalnie. Dlatego zapytałam: - Po co ty, dziadku, nosisz te worki? - W workach jest pszenica. Zaraz zawieziemy ją na pole i zasiejemy. Lubisz przecież bułeczki, prawda? - To z tego zboża wyrosną na polu bułeczki? Jak do tej pory mama przynosiła bułeczki ze sklepu, a nie z pola. - Coś mi się zdaje, że mój bąbelek udaje głuptasa. Przecież doskonale wiesz, skąd się biorą bułki. Nieraz widziałaś, jak mama je piecze. - Albo przynosi ze sklepu. Wtedy ty kręcisz nosem i mówisz, że te sklepowe wypieki są do niczego i służą tylko do zapychania brzucha. - A te, które piecze mama, do smakowania. Są pyszne. Szczególnie z serem. I jeżeli przed wstawieniem do pieca mama posmaruje je żółtkiem, mają złocistą chrupiącą skórkę. Można się nimi zajeść na śmierć - rozmarzył się dziadek. Z rozwiązanego worka wziął garść pszenicy. Ziarna były ładne, złociste. - Przyjrzyj się tym ziarnom - powiedział dziadek. - Zasiejemy je w wilgotną glebę. Od tej wilgoci ziarna zaczną pęcznieć. Któregoś dnia pokażą się maleńkie kiełki. Z kiełków wyrosną źdźbła pszenicy. Na końcu źdźbła wyrośnie kłos. W każdym kłosie jest mnóstwo ziaren pszenicy. Po zżęciu i wymłóceniu pszenicę wiezie się do młyna, aby zemleć ją na mąkę. A z mąki to już się piecze bułeczki. Z tej dziadkowej opowieści najbardziej zainteresowały mnie nie bułeczki, lecz to, że rośnie się na polu. Chciałem dowiedzieć się dokładniej, jak jest z tym rośnięciem. 20 - Dziadku - spytałam - czy te źdźba?... - Źdźbła - poprawił dziadek. - Właśnie mówię źdźba... Czy one szybko rosną? - W końcu lipca będziemy żąć pszenicę. W trzy miesiące wyrośnie łan pszenicy większy od ciebie, bąbelku. Dziadek znów zabrał się do noszenia worków. Natomiast ja, głaszcząc skundlony grzbiet Szkaradka, zastanawiałam się nad tym, co naopowiedział dziadek. Po przeniesieniu kilku worków dziadek znów sapał jak parowóz. Powiedziałam, że chętnie mu pomogę. Dziadek wziął pusty worek, wsypał do niego trochę pszenicy i założył mi go na plecy. Podobało mi się to bardzo. Teraz także ja dźwigałam zboże jak prawdziwy mężczyzna. I jak prawdziwy mężczyzna bardzo głośno sapałam. Głośniej chyba niż dziadek, bo aż Kasztanka się obejrzała, a Szkaradek z wielkiej radości podskoczył i chwycił zębami za worek. Upadłam, przykryta workiem. Z niemałym trudem wygramoliłam się spod niego. - Już nie chcę bawić się w prawdziwego mężczyznę -oświadczyłam. Za to naszła mnie ochota na zrobienie dziadkowi fajnego psikusa. Niewiele się zastanawiając, złapałam pusty worek i wskoczyłam na wóz. Chyłkiem 21 wśliznęłam się do tego worka. Nikt, nawet Szkaradek, tego nie zauważył. Leżałam wśród worków z pszenicą cichutko jak pikulik. Sama niezauważona, mogłam obserwować przez dziurkę w worku, co się wokół dzieje. Póki co nie działo się nic. Ale po chwili wyszła z domu mama. Na szczęście dziadek w porę to zauważył i usiadł na worku, jak gdyby nigdy nic. - Dziadku, gdzie Maja? Kończę smażyć kiełbasę. Będziemy jeść śniadanie. Dziadek rozejrzał się dookoła. Nigdzie mnie nie było. - Była tu przed chwilą - powiedział. - Pomagała mi nawet przy noszeniu... - Mówiłam, żebyś nie nosił!... - Co ja mówię?! - spłoszył się dziadek. - Nie kazałaś nosić, to nie noszę. Ja tylko trochę porządkowałem te worki, co na wozie - kłamał gładko jak z nut. - Na jedno wychodzi - przerwała mama. - Jesteś gorszy niż dziecko. - I rozglądając się wokoło, zawołała: - Maja, śniadanie! - Maja, gdzie jesteś? - wtórował jej dziadek. Oboje zaczęli mnie szukać. Ma się rozumieć, nie było mnie w stodole, w oborze i za domem, pod wozem i za płotem. A dziadek wciąż powtarzał: - Siła nieczysta, czy co? Przecież przed chwilą była tu jeszcze. Kiedy już przetrząsnęli wszystko w obejściu, dziadek postanowił zajrzeć do psiej budy. Pewnie przekopywał nawet ściółkę, bo wczołgał się do budy aż po pas. Prawdziwy kłopot zaczął się dopiero wtedy, gdy dziadek postanowił wyjść z budy. Próbował i tak i siak, ale nic z tego - bluza, co ją miał na 22 I sobie, musiała się o coś zahaczyć. W końcu mama zabrała się za wyciąganie dziadka. Mimo że ciągnęła z całej siły, dziadek wciąż tkwił w budzie. - Nogi mi urwiesz, kobito! - z budy dochodził głuchy głos. -Dziadku, jak ty coś wymyślisz!... - odpowiedziała z wyrzutem zasapana mama. Na to nadjechał na rowerze tatuś. -Rany boskie, co tu się dzieje?! - wykrzyknął. - Majka gdzieś się zapodziała - poskarżyła się mama, bliska już płaczu. - Dziadek najpierw, zamiast przypilnować Majkę, zajął się noszeniem worków, a teraz - sam widzisz. Z dziadkiem jak z dzieckiem. Mama chwyciła dziadka za jedną nogę, tatuś za drugą, zaparli się, natężyli i ... wszyscy troje poturlali się po podwórzu, akurat w sam środek stada kur i gęsi. Co się potem działo, trudno opowiedzieć. Fruwało pierze, gdakały przerażone kury, Szkaradek szczekał, a tato miotał przekleństwa. Na domiar złego z kuchni waliły kłęby czarnego dymu - przypalała się smażona kiełbasa. Oszołomiony dziadek rozglądał się bezradnie wokół siebie. Mama popędziła ratować przypalające się śniadanie. Tatuś szukał zgubionej czapki. - Szkaradek, Szkaradek - wołał - szukaj Majki! 23 Szkaradek bez wahania wskoczył na wóz. - Szkaradek, do nogi! - krzyknął mocno już rozsierdzony tatuś. - Szukaj Mai. Szkaradek ponownie wskoczył na wóz. Powtórzyło się to jeszcze parę razy. W końcu tatuś nie zdzierżył, ze złości rzucił czapkę o ziemię i wykrzyknął: - A dajcież wy mi święty spokój!... Jadę na pole. Nie powstrzymało go nawet wołanie mamy: - Janek, a śniadanie?... Tato nic nie odpowiedział. Zły jak osa, z rozmachem wskoczył na wóz. Wrzasnęłam tak, że tatuś jeszcze szybciej zeskoczył z wozu. Zrobił się rwetes nie mniejszy niż wtedy, gdy cała trójka wpadła w stado kur i gęsi. Pewnie i ze mnie posypałoby się pierze, gdyby nie dziadek. Zasłaniając mnie przed ojcem, śmiał się do rozpuku. - Trzymajcie mnie, bo nie mogę! - wołał tupiąc z uciechy. - Trzymajcie mnie - wtórował mu ojciec - bo nie wiem, co zrobię z bachorem! Kiedy całe zamieszanie się nieco uspokoiło, dziadek zapytał: - Powiedz, bąbelku, po co schowałaś się w worku? - To wszystko przez ciebie, dziadku - odpowiedziałam pochlipując. - A nie mówiłam? - zauważyła mama. - Nieraz powtarzałam, że z dziadkiem gorzej niż z dzieckiem. Dziadek puścił to mimo uszu. Ponownie zwrócił się do mnie. - Jak to, przeze mnie? - A tak. Mówiłeś, że w trzy miesiące z ziarenek wyrośnie całkiem dorosła pszenica. 24 - Mówiłem. I co z tego? - A to, że bardzo chcę być duża. Pomyślałam, że jak mnie wywieziesz w pole i zasiejesz... - To też napęczniejesz i puścisz kiełki? Ech, ty, kochana siło nieczysta. Jeśli jeszcze raz spłatasz mi takiego figla, zmielę cię na mąkę, z której mama upiecze chrupkie bułeczki, koniecznie z serem. Dziadek tuląc mnie, śmiał się do łez. Razem z nim śmiała się mama i tatuś. Nawet Szkaradek cieszył się, biegając wokół nas jak oszalały. Rany boskie, ' Vie wiem, jak się to dzieje, że podczas gdy dziadkowi niedziele wyraźnie służą, mnie - zdecydowanie nie. W niedziele i święta w Reszkach dzieje się niewiele - dorośli zajmują się wtedy Nic-Nie-Robieniem. Po każdej niedzieli jestem - wedle słów dziadka - jak z krzyża zdjęta. Bo też Nic-Nie-Robie-nie, przynajmniej dla dzieci, jest strasznie nudne, a przez to szalenie męczące. Jak dorosnę, za nic nie zgodzę się przebywać w niedziele w Reszkach. Przed każdą niedzielą będę wyjeżdżała tam, gdzie niedziel nie mają. Ostatnio daje się zauważyć, że nie tylko co do niedziel, ale i w innych sprawach, nie ze wszystkim zgadzam się z dziadkiem. Trudno zgodzić się z dziadkiem, gdy jest on wyraźnie niesprawiedliwy. Moim zdaniem niesprawiedliwe jest chociażby to, że dziadek nie lubi krów. Dziadek zawsze lubił konie. Myślę, że on lubi wszystkie konie, jakie tylko są na świecie, a nie tylko Kasztankę i Maćka. Ma się rozumieć, Kasztankę i Maćka lubi najbardziej. Myślę, że nie tylko dlatego, że one są nasze. To, że dziadek lubi konie, rozumiem doskonale. Ja też je lubię. Z drugiej jednak strony, nie ma żadnego powodu, żeby nie lubić krów. One są naprawdę miłe, no i dają mleko. A od 27 koni mleka nie ma. Dokładniej to jest, ale tylko wtedy, gdy klacz urodzi dzidziusia. Dziadek mówi, że między krową i klaczą jest jeszcze ta różnica, że rodzenie dzidziusiów u krów nazywa się cieleniem, a u koni - źrebieniem. I dlatego dzidziuś od krowy to cielak, a od klaczy - źrebak. Z jakiegoś powodu każda krowa rodzi cielaka raz w roku, podczas gdy klacz źrebi się bardzo rzadko. Na przykład nasza Kasztanka nie urodziła jeszcze żadnego dzidziusia, przez co ja nie miałam okazji spróbować mleka od konia. Niesprawiedliwość dziadka w stosunku do krów polega na tym, że on, owszem, karmi krowy, dając im siano lub wsypując sieczkę do żłobu, ale potem wcale do nich nie zagląda. Zjadły czy nie, już o to dziadka głowa nie boli. Zupełnie inaczej traktuje konie. Dziadek co i rusz lata do stajni sprawdzać, czy Kasztanka i Maciek zjadły sieczkę. I żeby zachęcić je do jedzenia, zanosi im w wiaderku a to śrutę, a to trochę owsa. Kiedy tata jest w obejściu, dziadek stara się ukryć to dokarmianie koni. Nosi wtedy śrutę i owies w garnuszku ukrytym pod połą marynarki lub kurtki. Ale tata nie daje się zwieść i mówi: - Oj, dziadku, dziadku. Utuczysz konie na śmierć. Maciek jest już tak gruby, że ledwie chodzi. Co prawda, to prawda. Maciek rzeczywiście wygląda tak, jakby to właśnie on miał się oźrebić. Nawet na gładkiej drodze potyka się zupełnie bez po- JM 28 wodu. Ale spróbujcie to wytłumaczyć memu dziadkowi. Mama uważa, że dziadek jest odporny na wszelkie argumenty. Według taty chodzi nie o argumenty, lecz po prostu o to, że dziadek jest zwyczajnie wyjątkowo uparty. Gdyby mnie pytano o zdanie (a szkoda, że nikt nie pyta!), przyznałabym oczywiście rację dziadkowi. Nie o upór tu przecież chodzi, lecz o to, że każdy, wedle ulubionego określenia dziadka, ma swój rozum. A rozum podpowiada dziadkowi, że o konie trzeba dbać. Pewnie z powodu niedzieli dziadek musiał tego dnia zadbać o konie w sposób wyjątkowy, gdyż z samego rana, kiedy jeszcze leżałam w łóżku i zastanawiałam się, czy w ogóle w niedzielę warto wstawać, usłyszałam awanturę na podwórzu. Awanturował się oczywiści tata, oczywiście z powodu dokarmiania koni. Nie wiem, co dokładnie odpowiadał dziadek, ale myślę, że niewiele miał do powiedzenia. On nie musi nic mówić, on po prostu swoje wie. Nieraz powtarzał przecież, że każdemu, a zwłaszcza koniom, w niedzielę coś się od życia należy. ^V^ J Słysząc awanturę, natychmiast poderwałam się z łóżka, żeby w razie czego przyjść dziadkowi z pomocą. Oczywiście wiedziałam, że dziadkowi nic nie grozi, a już na pewno nie ze strony taty. Mama mówi, że tata już taki jest, że - jak każdy raptus - lubi sobie pokrzyczeć. Po takiej awanturze dziadek pokazuje całym sobą, że to tatowe gadanie spływa po nim jak 29 woda po kaczce, i tylko ja wiem, że tak naprawdę jest mu przykro. Dlatego postanowiłam jak najszybciej jakoś dziadka pocieszyć. - Mamo, gdzie dziadek? - zapytałam, zaglądając do kuchni. - Nie wiem - odpowiedziała. - U nas zwykle już tak jest, że dziadek jest tam, gdzie Maja, a Maja tam, gdzie dziadek - dodała, śmiejąc się i mierzwiąc mi już i tak zmierzwione po nocy włosy. - Przed chwilą był tu jeszcze. Nie martw się, na pewno się znajdzie. Może byś najpierw się umyła i coś zjadła? - To wszystko potem - obiecałam, odwracając się na pięcie. I już byłam na podwórzu. W tej chwili najważniejszy był dziadek. A dziadka nigdzie, nawet w stajni, nie było. Zajrzałam do drewutni, stodoły, spichlerza, w końcu do piwnicy. Gdzie też, na miły Bóg, znowu dziadka poniosło? - zastanawiałam się. - Dziadku, dziadku! - wołałam. Nic, żadnego odgłosu. Wróble nadal ćwierkały, jak ćwierkały. I tylko kura Czubatka przerwała radosne gdakanie, którym z kurnika powiadamia wszystkich, że zniosła jajko. - Dziadku - ponowiłam wołanie. I znów nic, cisza. Wiedziałam, że nawet jeżeli dziadek nie odpowiada na wołanie, niekoniecznie oznacza to, że go nie ma. Czasem dziadek nie odzywa się, gdy jest czymś bardzo zajęty. A już na pewno nie odezwie się, kiedy daje sobie do myślenia patrzeniem na Dylewską Górę. Ze też od razu o tym nie pomyślałam! Ale jak już pomyślałam, to bez oglądania się na cokolwiek pobiegłam za stodołę, gdzie dziadek zwykle daje sobie do myślenia. 30 I, jakże by inaczej, dziadek był! Siedział w kucki, oparty plecami o wierze je stodoły. - Co oglądasz? - spytałam, nie spodziewając się, prawdę mówiąc, żadnej odpowiedzi. - I bez tego doskonale wiedziałam, co dziadek robi. Siadłam obok dziadka, też, ma się rozumieć, w kucki. Chwilę przyglądałem się „naszej" górze. - Nie uważasz, że Ona dzisiaj jest jakby wyższa? - spytałam. Dziadek uważa, a ja się z nim najzupełniej zgadam, że o „naszej" górze powinno się mówić z szacunkiem, z dużej litery. - E, tam! Cokolwiek by się dobrego o niej nie powiedziało, Mont Everestem to ona nie jest. - A po chwili zastanowienia dodał: — Ale mnie odpowiada taka, jaka jest. 31 - Mnie też - uznałam za stosowne przyłączyć się do oświadczenia dziadka. - Powiem więcej, bąbelku. Według mnie Dylewska Góra pod niejednym względem może równać się nawet z Mont Everestem. Na Mont Evereście nie ma na przykład żadnego jeziora. A na Dylewskiej Górze jest. -Jezioro Francuskie - popisałam się dobrą pamięcią. -Już mi kiedyś o nim opowiadałeś. Byłeś kiedykolwiek nad tym jeziorem? - Nie, nie byłem - przyznał się, ale nie wydawał się tym bynajmniej zmartwiony. - Pojedziemy kiedyś na Dylewską Górę? Prawda, że mnie tam zabierzesz? - Może - obiecał, ale nie zabrzmiało to zbyt zachęcająco. - Według mnie, Majeczko, niekoniecznie trzeba gdzieś być, żeby tam być. Przyzwyczaiłam się już, że na co dzień, w sprawach błahych, dziadek nazywa mnie „bąbelkiem", ale kiedy ma mi do powiedzenia coś ważnego, zawsze mówi „Maja". Widocznie to, co przed chwilą powiedział o byciu bez bycia, musiało oznaczać coś ważnego, tyle że ja nic a nic nie rozumiałam, co. No bo jak można być tam, gdzie się nie było i nie jest? Nie ma w tym, jak zwykł mawiać tata, żadnej logiki. Jednak postanowiłam nie dopytywać się dziadka o tę logikę. Wiedziałam, że dziadkowi czasem zdarza się powiedzieć coś takiego, czego nawet mama i tata nie rozumieją. W „naszej" górze najbardziej mi się podobało to, że dotyka ona do nieba. Wystarczy zrobić krok, żeby dostać się do nieba. Przynajmniej tak to wygląda. Ale akurat tego nie jestem do końca pewna. Dlatego ilekroć z dziadkiem dajemy 32 sobie do myślenia, zawsze pytam dziadka, jak jest z chodzeniem do nieba. Tak było i tym razem. - Dziadku - odezwałam się po dłuższym milczeniu. -No? - Czy jesteś pewny, że aby dostać się do nieba, trzeba koniecznie wejść na Dylewską Górę? Dziadek milczał. Już myślałam, że zapomniał o moim pytaniu. Wolałam jednak o nic więcej dziadka nie pytać, chociaż jak zwykle miałam całe mnóstwo pytań. Wyglądało na to, że dziadek mocno daje sobie do myślenia, a on strasznie nie lubi, gdy w takich momentach mu się przeszkadza. - Nie, niekoniecznie, Majeczko trzeba wspinać się' akurat na Dylewską Górę - odezwał się nareszcie. - To jak bez wchodzenia dostać się do nieba? - zapytałam szczerze zmartwiona. Nic z tego nie rozumiałam. Czy dziadek nie mógłby tłumaczyć trochę jaśniej? - Według mnie nikt nie może powiedzieć nic pewnego, jak jest z wchodzeniem do nieba - zauważył po dłuższej chwili. -Jedno wiem na pewno: aby się tam dostać, trzeba wspiąć się na jakąś górę. Każdy człowiek ma własną górę, na którą, chce czy nie, musi wejść. Kłopot, Maja, polega na tym, że nie wszyscy o tym wiedzą. - Kto by pomyślał, że na świecie jest aż tyle gór - dziwiłam się. - Czy jesteś, dziadku, pewien, że każdy ma własną górę? - I po zastanowieniu dodałam: - Nie chcę mieć własnej góry - oświadczyłam. - Chcę, byśmy mieli wspólną górę. Ale my już ją, dziadku, mamy. Dylewska Góra jest naszą górą i niczyją więcej, prawda? 33 Tak, jest nasza - potwierdził dziadek. - Nikomu jej nie oddamy. -1 nikomu nie powiemy, że jest nasza. To będzie nasza tajemnica, dobrze? - Dobrze - zgodził się łaskawie. Dziadek często powtarza, że nie należy za wiele obiecywać. Dlatego nie byłam pewna, czy mogę go jeszcze o coś więcej poprosić. Postanowił jednak zaryzykować. - Dziadku - powiedziałam - czy możesz mi jeszcze coś obiecać? - No, co? - Obiecaj, że jak będziesz się wybierał do nieba, powiesz mi o tym. Pójdziemy tam razem, dobrze? - Ależ ja jeszcze się do nieba nie wybieram! - żachnął się, nie wiadomo czym nagle zdenerwowany. - Wiem, wiem - zbagatelizowałam sprawę. Dla mnie liczyło się tylko to, że pójdziemy razem. Reszta była zupełnie nieważna. Zresztą do głowy przyszła mi w tej chwili inna myśl. Była na tyle niepokojąca, że postanowiłem tę sprawę od razu wyjaśnić. - Dziadku - zapytałam - ??? /%^!? ?2? w niebie s4 konie? „^^ JM?K\ f - A jakże by niebo mogło być bez ko- I yjf>—\M \-J ni? - szczerze zdziwił się dziadek. - Ma \1( ^ ? ^^=\ s^ rozumieć, że powinni tam mieć ? ???? mnóstwo koni. Całe tabuny galopują- iP ?/?. /— / il5a\ ???? koni. - Dziadek zamilkł, nad \ ? (/y/ V-^~V czymś zamyślił się, a potem z wariaci ) T ?~? niem w głosie powiedział: - Nikomu ? J j\ \ o tym nie opowiadałem, ale tobie, ^=5 ^ Majuniu, mogę się chyba z tego 34 zwierzyć. Mam nadzieję, że tego nie rozpaplasz. Od jakiegoś czasu prawie co noc śnią mi się koledzy z Nadniemeńskiego Pułku Kawalerii. Widzę ich wszystkich jadących na koniach przez szerokie błonia pod strasznie wysokim niebem albo przepływających Wilię. Ale mojej Bułanki wśród nich nie ma. Mam nadzieję, że jak pójdę do nieba, oni już tam będą na mnie czekali. Zal mi się zrobiło dziadka, który nawet we śnie nie może spotkać Bułanki. Aby go pocieszyć, powiedziałam: - Na pewno zobaczysz ich wszystkich. I twoja Bułanka będzie tam na ciebie czekała. Nie wiem, czy moje pocieszenie w czymś dziadkowi pomogło. Jestem pewna, że gdyby mężczyźnie wypadało płakać, pewnie w tym momencie dziadek by się rozbeczał. Wiedziałam, że muszę jakoś pomóc dziadkowi być mężczyzną, i dlatego pospiesznie wgramoliłam mu się na kolana. - Prawdę mówiąc, dziadku, to wolałabym jednak, żeby była tam też Kasztanka i Maciek. Nie wiem tylko, czy tata zgodzi się je nam oddać. Mimo wszystko są to jego konie. -Ale ty, bąbelku, jesteś zabawna - śmiał się dziadek. - Lepiej nie wspominaj tacie, że chcesz zabrać Kasztankę i Maćka do nieba. Wdzisz, ja to zrozumiem, ale tata - niekoniecznie. - A po chwili zaproponował: - Wiesz co, bąbelku. Ja tu jeszcze trochę posiedzę, ale ty leć do mamy. Przypomnij jej, że dzisiaj jest niedziela. Nie wiedziałam, o co dziadkowi chodzi. Czyżby chciał się mnie pozbyć aż w tak dziecinny sposób? - Myślisz, że mama nie wie, co dziś mamy za dzień? - O tym na pewno nie zapomniała. Ale że w niedzielę zawsze piecze chleb, warto jej przypomnieć. Sama powiedz, co 35 byłaby warta niedziela bez maminego chleba? I jak byłoby cudownie, gdyby przy okazji upiekła bułeczki, koniecznie z serem w środku. Tylko pamiętaj, nie wspominaj nic o bułeczkach. Nie uchodzi, żeby ona tak harowała. Chyba że sama się domyśli. -Już ja tam przypilnuję, żeby się domyśliła trochę poharo-wać - obiecałam zsuwając się z dziadkowych kolan. Mama, okazało się, wcale o chlebie nie zapomniała. I o śniadaniu też. - Ledwie wstaniesz z łóżka, od razu przepadasz gdzieś jak kamień w wodę - narzekała mama. - Siadaj, moja panno, do śniadania. Kiedy mama mówi do mnie „moja panno", wiem, że sprzeciwianie się za dobrze mi nie zrobi. Dlatego od razu posłusznie usiadłam przy stole. I tylko dla porządku zaznaczyłam: - Żaden kamień w wodzie nie byłam, naprawdę żaden! Byłam z dziadkiem. - Ty i twój dziadek! Oboje jesteście siebie warci - zrzędziła mama. Czasem zdarza się jej być w złym humorze. Wtedy, wiadomo, lepiej dać drapaka. Nie zawsze jednak to mi się udaje. Tym razem wiedziałam, że nawet nie warto próbować. Ale uszu po sobie nie zamierzałam kłaść. - Sama mi nieraz mówiłaś, żebym nie brechała na mego tatę. A ty na swego tatę brechasz. - Wcale nie brecham - broniła się mama. -A właśnie, że brechasz!. Zobaczysz, powiem dziadkowi -zagroziłam. - No, dobrze już, dobrze - łagodziła spór mama. - Ustalmy, że więcej nie będę brechać, a ty nic nie powiesz dziadkowi, zgoda? 36 Co miałam robić, zgodziłam się. Tym chętniej, że nagle poczułam głód. Ponieważ wiedziałam, że co do mycia rąk mama na żadną ugodę nie pójdzie, z własnej nieprzymuszonej woli pobiegłam do łazienki. - Co jemy na śniadanie? - spytałam sadowiąc się za stołem. - W niedzielę człowiek powinien mieć wszystko co najlepsze - zauważyła mama zagadkowo. Chwilę zastanawiałam się, czy mama ma rację. - Diabła tam wszystko. Na pewno nie wszystko - oświadczyłam. - Moja panno, czy to aby nie było przekleństwo? Czy ty nie za dużo sobie pozwalasz? Z tego, co wiem, grzeczne dziewczynki nie przeklinają. Klną tylko wstrętne bachory. Chyba nie chcesz być wstrętnym bachorem? Nie byłam pewna, czy nie chcę. Już kilka razy postanawiałam, że jak tatuś i mama będą mi dokuczać, będę wstrętny bachor. Jedynie dziadek nigdy mi nie dokucza. I tak naprawdę to tylko z powodu dziadka nie jestem jeszcze wstrętny bachor. Mama postanowiła dać spokój wstrętnemu bachorowi. Widocznie chciała szybko się dowiedzieć, co moim zdaniem, w niedzielę nie jest najlepsze. Więc jej powiedziałam, że nie najlepsza jest nuda. W Reszkach w niedzielę wszystkie dzieci się nudzą. ?»? - Nie, nie wszystkie - zaprzeczyła mama. - Myślę, że Jakub od Morka się nie nudzi. A wiesz czemu? Z prostej przyczyny. On nie ma, jak poniektórzy, czasu na bisurmanienie się. 37 Co prawda, to prawda. On naprawdę nie ma na nic czasu. Bardzo rzadko może się chwilkę ze mną pobawić. A szkoda. Bardzo go lubię. Uważam, że Jakub od Morka ma oczy jak nikt na świecie. Mama mówi, że ma oczy takie, jak ciełaczek zaraz po urodzeniu. Nie wiem, czy to prawda. Nie miałam okazji oglądać cielaczka zaraz po urodzeniu. Dlatego muszę się lepiej przyjrzeć Jakubowi od Morka, żeby wiedzieć, jak wygląda cielak po urodzeniu. - To co najlepszego dasz mi na śniadanie? - spytałam. - Sama nieraz powtarzałaś, że najlepsze są bliny. Dlatego upiekłam bliny. A do tego weraszczaka. Mama postawiła przede mną całą piramidę upieczonych blinów oraz miseczkę z weraszczaka. Nie zwlekając, zabrałam się do jedzenia. Urywałam spore kawałki blina, nadziewałam na widelec i maczałam w wera-szczace. - Szkoda, że nie ma kiszonej kapusty - zauważyłam. - Rzeczywiście szkoda -powiedziała mama. - O tej porze roku po kiszonej kapuście zostają już tylko wspomnienia - dodała. - Mamo, powiedz, dlaczego to, w czym się macza bliny, nazywa się weraszczaka? 38 - Nie wiem na pewno. Podobno jeden z królewskich kucharzy nazywał się Weraszczaka. Akurat ten kucharz przygotowywał dla króla różne sosy. No i jeden z sosów, właśnie ten sos, który podałam ci do blinów, wziął od niego nazwę - tłumaczyła mama. - Przez chwilę zastanawiałam się nad tym, co powiedziała mi mama. - I ten Weraszczaka nauczył ciebie, jak się robi weraszcza-kę? Mama zaczęła się śmiać. - Ależ skąd. Tego nauczyła mnie moja mama. - Czy ja będę musiała się uczyć weraszczaki od ciebie? -spytałam. - No, chyba tak - przyznała. - Ale póki co pokażę ci, jak się piecze chleb. Pomożesz mi? Pewnie, że chciałam pomóc. Lubię pomagać mamie. Poza tym uznałam, że przygotowanie ciasta na chleb to fajniejsza zabawa niż pieczenie babek z piasku. Dlatego gotowa byłam przerwać śniadanie, żeby szybciej zabrać się do roboty. Ale mama uspokoiła mnie mówiąc, że pośpiech dobrze pieczonemu chlebowi nie robi. „Chleb nie lubi się śpieszyć" - powiedziała mama. - Mamo - spytałam - czy Jakub od Morka też będzie musiał nauczyć się pieczenia blinów? - Na ogół mamusie nie uczą swoich synków gotowania -zauważyła mama. - Poza tym wiesz, jak jest z Jakubem i jego mamą. Biedny dzieciak - zakończyła mama z ciężkim westchnieniem. - Biedny - przyznałam. - On pewnie nawet nie zna smaku blinów - dodałam smutnym głosem. Ale z nagłym ożywieniem spytałam: - Czy mogłabym zanieść mu do spróbowania 39 kilka blinów? Napiekłaś ich strasznie dużo. Wystarczy i dla nas, i dla Jakuba od Morka. Mama zawahała się. - To chyba nie jest najlepszy pomysł. Czy nie lepiej zaprosić go do nas na bliny? - Pomysł dobry, tylko nie na Jakuba od Morka - stwierdziłam. - Dlaczego? - zdziwiła się mama. - On nic od nikogo w obcym domu nie weźmie. - Ale dlaczego? - dopytywała się mama. -Jest dumny i hardy - objaśniłam. - Biedny dzieciak - znów powtórzyła mama. Pewnie jeszcze długo także podczas pieczenia chleba, rozmawiałybyśmy o Jakubie od Morka, gdyby nie to, że chciałam koniecznie wiedzieć, dlaczego mamy chleb jest inny niż ten kupowany w sklepie. Mama powiedziała, że powodów jest kilka. Najważniejszy to ten, że chleb kupowany w sklepie piecze się z mąki pszennej, a chleb maminy - z żytniej. - Moja mama, a twoja babka, w żaden sposób nie potrafiłaby zrozumieć, że ktoś może piec chleb z mąki pszennej. Jak świat światem z mąki pszennej piekło się bułki, z żytniej -chleb. -1 mąkę żytnią robi się z żyta, prawda? - domyśliłam się. - Tak, żyto wiezie się do młyna. Pamiętasz, jeździłaś z tatą do młyna w Glaznotach - przypomniała mi mama. -1 z dziadkiem - dodałam. -Tego akurat nie pamiętam. Niech ci jednak będzie, że z dziadkiem również - zgodziła się mama. - Ale, ale, gdzie jest dziadek? Leć po niego i po tatę. Niech zaraz przychodzą 40 na śniadanie. Bliny za bardzo przestygną. Tata i dziadek trochę jeszcze się ociągali z przyjściem na śniadanie. Za to Szkaradek od dawna warował na ganku, pilnując drzwi i próbując na różne sposoby dostać się do domu. Nikt mu nie mówi, że mama piecze bliny, a mimo to on skądś to zawsze wie. Dla Szkaradka największym przysmakiem są bliny. I wcale nie muszą być z weraszczaką czy posmarowane masłem, chociaż, ma się rozumieć, blina z weraszczaką też zje - jak powiada dziadek - z pocałowaniem ręki. Kiedy dziadek i tata zasiedli do śniadania, Szkaradek usadowił się nieopodal stołu, żeby wciągać nosem smakowite zapachy dochodzące stamtąd. Skomląc cichutko, odprowadzał wzrokiem każdy zjadany kęs. W końcu tatuś nie zdzierżył. - Na miłość boską, zróbcie coś z tym psem - zawołał. - Kością w gardle staje każdy kęs, gdy ktoś głodnym wzrokiem patrzy mi na ręce. -Jest powiedziane: nagiego przyodziać, spragnionego napoić, głodnego nakarmić -rzekł strasznie poważnym tonem 41 dziadek, chociaż wiedziałam, że wszystko w nim bulgoce od śmiechu. - Hela, czy ten pies jest głodny? - tata zwrócił się do mamy. - Dałaś mu jeść? - Przecież wiesz, że u nas zwierzęta zawsze są przed ludźmi. Jakżebym mogła zasiąść do stołu wiedząc, że ktokolwiek -kura, owca czy pies - cierpi głód - oburzała się mama. - Co ci też, Janek, przychodzi do głowy. - Głodny może i nie jest - przyznał dziadek. - Ale po oczach Szkaradka poznaję, że kilka blinków jeszcze by się spałaszowało. - Dziadku, dziadku, czy ja mogę mu dać blina? - spytałam. -Dobrze - zgodził się. - Tylko uważaj. Jeżeli w porę nie cofniesz ręki, Szkaradek połknie cię razem z blinem. Mimo wszystko żal by było naszego bąbelka. Szkaradek złapał rzucony przeze mnie blin i bez gryzienia połknął. - Szelma, nawet się nie obliże - z podziwem zauważył tatuś. 42 Kiedy Szkaradek spałaszował już kilka blinów, mama powiedziała: - Maja, wystarczy tego dobrego. Idź umyj ręce. Bierzemy się do roboty. - Przed chwileczką myłam - zaprotestowałam. - Sama często powtarzasz, że co za dużo, to niezdrowo. - Może i mówię - przyznała. - A teraz mówię: umyj ręce! - dokończyła tonem nie znoszącym sprzeciwu. Wiedziałam, że kiedy mama odzywa się w ten sposób, lepiej bez szemrania wykonać to, co każe zrobić. A ponieważ na pomoc dziadka, a tym bardziej tatusia, nie miałam co liczyć -zaraz po śniadaniu wyszli z domu - więc nie zwlekając pomaszerowałam do łazienki. - Czy musiałam umyć ręce, żeby chleb się nie zabrudził? -dopytywałam się, oglądając potem wyj ątkowo czyste ręce. Byłam ogromnie ciekawa, o co mamie chodzi z tym nieustannym myciem rąk. - I żeby się chleb na nas nie obraził - dodała mama. Tego już zupełnie nie rozumiałam. Bywa, że obraża się na mnie tatuś czy mamusia, bywa (choć bardzo rzadko), że obraża się też dziadek. Prawdę mówiąc, z całej naszej rodzinie najczęściej obrażam się ja. Ale o tym, że może się obrazić chleb, usłyszałam po raz pierwszy. Postanowiłam, że jeszcze dziś muszę popytać dziadka, jak naprawdę jest z tym obrażaniem. Póki co nie było na to czasu - mama wyjęła z dzieży sporo ciasta chlebowego i włożyła go do dużego garnka, w którym kisi ogórki. - No, Maja - powiedziała - będziemy miesić ciasto. Ty w garnku, ja w dzieży. Zobaczymy, czyje ciasto lepiej wyrośnie. Wspaniale wyrosło i ciasto moje, i mamy. 43 Mama oznajmiła, że chleb tym razem powinien być wyjątkowo ładnie upieczony. - I nie będzie obrażalski? - próbowałam się upewnić. - Na pewno nie - zapewniła mama. - Przecież wszyscy widzieli, jak ładnie umyłaś ręce. - Po czym dodała: - Maju, bądź zwiastunem dobrej nowiny. Powiedz dziadkowi, że upiekę też bułeczki z serem. Postanowiłam od razu się podzielić tą wiadomością z dziadkiem. Odnalazłam go oczywiście w stajni. Jednak, zamiast się ucieszyć z dobrej nowiny, powiedział kładąc palec na ustach: -Tss. - Co się stało? - zapytałam szeptem. -Jaskółki! - również szeptem odpowiedział dziadek. - O, patrz - wskazał na gniazdo pod sufitem stajni. W tej właśnie chwili nadleciała jaskółeczka, ale zamiast wejść do gniazda, coś do niego wkładała. - Co ona tam robi? - zapytałam. - Karmi małe. Patrz, zaraz odfrunie. - Dziadku - poprosiłam - jak myślisz, czy mogłabym popatrzyć na małe jaskółeczki? Tylko raz zerknę, proszę. Kiedy proszę o coś dziadka, prawie nigdy nie zdarza się, żeby odmówił. Nie odmówił i tym razem. Postawił mnie na żłobie Maćka, ale ja ledwie sięgałam do drabinki, za którą wkłada się koniom siano. Potem dziadek wziął mnie na barana, nadal jednak nie mogłam zajrzeć do jaskółczego gniazda. -^OGydaje mi się, dziadku, że dopiero jak ty ze mną siedzącą na barana wejdziesz na żłób, będę mogła zajrzeć do gniazda. Dziadek sapał jak miech kowalski, wchodząc na Maćkowy 44 żłób. Ale, jak przewidywałam, teraz mogłam spojrzeć na małe jaskółeczki. Siedząc pod sufitem przypomniałem sobie pytanie, które parę dni temu zadała dziadkowi mama. Postanowiłam je teraz powtórzyć: - Dziadku, powiedz mi, ile ty masz lat? Usłyszałam najpierw gniewny pomruk, a potem groźbę: - Bo cię zrzucę, niewdzięczne dziecko! Zrzucić nie zrzucił, ale pospiesznie zszedł ze żłobu. Chociaż tuliłam się do dziadka, początkowo nie chciał się udobruchać. Ale ja wiedziałam, że dziadkowi złość szybko minie. I rzeczywiście, już po chwili mogłam zapytać: - Powiedz, dlaczego wszystkie małe jaskółeczki, jak mnie zobaczyły, otworzyły dziobki? Otworzyły je bardzo szeroko, o, tak - próbowałam pokazać. Ale tego nie dało się pokazać. Po chwili zastanowienia dziadek powiedział: - Chyba spodziewały się, że przyniosłaś im coś do jedzenia. Gdybyś była głodna, pewnie też potrafiłabyś szeroko otworzyć buzię. - To ich tatuś i mamusia nie dają im jeść? - Dają. Przed chwilą widziałaś, jak jaskółeczka je karmiła. - To dlaczego są głodne? - dopytywałam się nieustępliwie. Dziadek nie odpowiedział od razu. Może on też tego nie wiedział? - Nie wiem - przyznał. - Pewnie są strasznie żarłoczne, a może jest ich za dużo? - zastanawiał się dziadek. - Zdążyłaś policzyć pisklęta? Ile ich było? - Tam są cztery jaskółeczki - odpowiedziałam. Jak pomyślałam o tym, że one tam siedzą głodne i nagie, nie przykryte żadną kołderką czy choćby kocykiem, zrobiło mi się ich stra- 45 sznie żal. - Dziadku - powiedziałam bliska płaczu - pomożesz mi je nakarmić? - Dziecko drogie, a jakże ty chcesz je nakarmić?! I czym? Cóż to, może myślisz, że one, tak jak Szkaradek, jedzą bliny? Było oczywiste, że blinów nie jedzą. Tak, tylko co one jedzą? Zapytany o to dziadek odpowiedział, że chyba zjadają muszki. - Pomożesz mi nałapać trochę muszek? - poprosiłam błagalnym głosem. Z pomocą dziadka udało mi się złapać trzy muszki na szybie w stajennym oknie. Ale pozostałe muchy dały niestety drapaka. Trzymając muchy w zaciśniętej piąstce, zastanawiałam ^? się, co mam zrobić. ^ ^vj\ /~\s - Włożysz muszki do trzech ?*'? ' dziobków - poradził dziadek. Trudno, czwarte pisklę musi poczekać na swoją muchę. - Nie, dziadku - odpowiedziałam zdecydowanie. - To byłoby niesprawiedliwe. Czwartej jaskółeczce będzie strasznie przykro. Pomyśl, nawet ja nie potrafiłabym powstrzymać się od płaczu, gdyby ze mną ktoś tak postąpił. Dlatego myślę, że powinniśmy postarać się o jeszcze jedną muszkę. -1 po zastanowieniu dodałam: - Sam, dziadku, przyznasz, że tak naprawdę to te trzy muszki złapałam ja. Ty mi tylko pomagałeś sięgnąć do okna. - To niby, co? Czwartą muchę powinienem złapać ja? - do- 46 myślił się dziadek, który, widziałam, nie był tym pomysłem zachwycony. - No właśnie - potwierdziłam. - O, spójrz, znowu na szybie jest mucha. Łap ją, dziadku, szybciej, bo ucieknie. Okazało się, że w łapaniu much dziadek nie jest szybki -mucha z łatwością umknęła spod jego palców. Bzycząc okrążyła kilka razy stajnię. Dziadek nieporadnie próbował za nią nadążyć. W pewnej chwili wydawało się, że już już ją dopadnie. Musiało to dziadka rozzłościć, bo kiedy mucha, dokonując gwałtownego zwrotu, wyleciała ze stajni na podwórze, dziadek ruszył za nią. Nie wiadomo czym by się ta pogoń skończyła, gdyby nie napatoczył się tatuś. Widząc biegnącego i wymachującego rękoma dziadka, zapytał: - Dziadku, co tu się dzieje? A dziadek nic, tylko ciężko dyszał. Z jakiegoś powodu nie odpowiadał. Postanowiłam go wyręczyć. - Dziadek łapie muchy - poinformowałam. - Muchy? Po co? - zdumiewał się tatuś. - Będziemy karmić jaskółki - wyjaśniłam. I wtedy tatuś, przestraszony nie na żarty, zawołał do wychodzącej z domu mamy: - Hela, rany boskie, dziadek zwariował! Dziadek nie nadaje ? 5«C 0 cvS? ^ - Daj, dziadku, spokój z tym Princem. Czy toto choćby trochę przypomina księcia? I rzeczywiście, szczeniak nie wyglądał najlepiej. Długą sierść miał skundloną i pozlepianą, był brudny i chudy. Klapnięte uszy opadały na strasznie smutne oczy. - Oj, wydaje mi się, że piesek nie miał najlepszego życia u Bolka-mleczarza — zauważyłam. fes^ 53 - W luksusy nasz arystokrata tam raczej nie opływał - zgodził się ze mną tata. Nie wiem, czy dziadkowi podobał się przyniesiony szczeniak. Za to widać było, że nie podobało mu się to, co tata mówił o szczeniaku. - Jeżeli nie Princ, to jak? - zapytał z ledwie ukrywaną złością. - Bo ja wiem - zastanawiał się tata. - Jedno mogę powiedzieć. Wygląda zbyt szkaradnie, żeby ten książę mógł być choćby hrabią. - Wecie co - wtrąciła się mama - nazwijmy go Szkaradkiem. Teraz na łańcuchach same Cezary, Morusy, Brutusy. Jeżeli nie może być dostojnie, niech będzie przynajmniej śmiesznie. Głosuję za Szkaradkiem. - I mnie też Szkaradek odpowiada - oświadczył tatuś. -Co ty, dziadku, na to? Widziałam, że dziadek nie ma nic przeciwko Szkaradkowi, ale widziałam też, że za nic nie chce tak od razu przyznać tacie racji. Bardzo mi się podobało, że Szkaradek będzie Szkaradkiem. Dlatego poprosiłem dziadka: - Dziadku, zgódź się na Szkaradka. Może szczęśliwie trafi się nam jeszcze jeden piesek, to drugi będzie Princem. W ten sposób będziemy mieli i Szkaradka, i Princa. 54 - Ani mi się, Maja, waż wspominać o drugim psie! - nasro-żyła się mama. - Jeśli myślisz, moja panno, że założysz tu ogród zoologiczny, to jesteś w grubym błędzie. Jak zwykle, gdy jestem karcona, błyskawicznie znalazłam się na dziadkowych kolanach. Dziadek głaszcząc mnie po głowie, powiedział: - Skoro ty, bąbelku, koniecznie chcesz mieć Szkaradka, to wiedz, że go już masz. Wzięłam Szkaradka na ręce, a on mi miękkim, ciepłym języczkiem polizał buzię. I wcale nie miał już takich smutnych oczu. Teraz, gdy jest już taki duży, zawsze kiedy mnie widzi, jego oczy się śmieją. Przynajmniej tak mi się wydaje. Muszę powiedzieć, że Szkaradka wszyscy u nas od razu pokochali. Nawet tatuś, chociaż często, widząc jak Szkaradek bez gryzienia połyka bliny, powtarza: „Zupełny cham, prostak pospolity". Ale w głosie taty nie ma potępienia. Jest prawdziwy podziw. Właściwie tylko o kotce Pannie Mariannie nie da się powiedzieć, że polubiła prostaka pospolitego. Pamiętam, że jak weszła do kuchni i spostrzegła malutkiego Szkaradka, wcale się z nim nie przywitała - postawiła swój długaśny puszysty ogon „na baczność" (to określenie taty), odwróciła się i wyszła. I tyle ją widzieliśmy. To znaczy nie widzieliśmy jej przez prawie dwa tygodnie. I przez dwa tygodnie mama wszędzie wypatrywała Panny Marianny. W końcu tatuś powiedział: - No trudno, Hela. Wygląda na to, że Panna Marianna gdzieś przepadła. Będziemy musieli wziąć jakiegoś innego kota. 55 Mama była oburzona. I prawie tak jak jej ukochana kotka obrażona na tatę. - Na co mi jakiś tam kot? - powiedziała bliska płaczu. -Żaden jakiś tam przybłęda nie będzie Panną Marianną. Na szczęście kotka w końcu wróciła do nas. Wszyscyśmy ogromnie się ucieszyli, chociaż Panna Marianna wciąż była jak nie Panna Marianna. - Wygląda na to, mamusiu, że nasza kotka nie do końca jest odobrażona - zauważyłam. - E, wydaje ci się - wyraziła wątpliwość mama. - Po czym poznajesz, że jest ciągle obrażona? To było oczywiste, że się nie odobraziła. Przecież od swego powrotu nie przyniosła ani jednej myszy. Normalnie to nie było dnia, żeby nie zjawiła się w kuchni z upolowaną myszą. Tak naprawdę to Panna Marianna przynosi te myszy mamie - to przed nią je układa. Czasem mysz jeszcze trochę się rusza. Wtedy Panna Marianna trąca mamę nosem, jakby zachęcając ją do pobawienia się myszką. Kiedyś Panna Marianna przyniosła mamie upolowaną sikoreczkę. Ma- /% ma strasznie skrzyczała ją za to. Potem kotka nigdy już nie przynosiła złapanych ptaszków, chociaż, widzieliśmy, nadal na nie poluje. Tatuś śmieje się z mamy. Mówi, że mama sama zasłużyła na jednostajny jadłospis. Nie trzeba by- A,* ło karcić Panny Marian- \^6\> ny. Teraz, powiada, nie po- ^»"-«=< 56 winna narzekać, że w świątek i piątek w jadłospisie ma ciągle tylko myszki i myszki. Chyba w tydzień po swoim powrocie Panna Marianna znów zaczęła przynosić mamie myszy. Bardzo to nas ucieszyło. - Nasza kotka odobraziła się do końca - ogłosiłam z triumfem. ???? ma takich kłopotów. Mama ;ka nie jest panną obrażalską. lieżnobiała, wśród innych gęsi si. Nie bez powodu. Mama żar-naszej rodzinie najstarszy jest r starościach niewiele mu ustę-7ilomena. Tak naprawdę, to, owszem, jest ona staruszką, ale wśród gęsi, a nie ludzi. Naprawdę to jest młodsza "ode mnie. Stała się gęsią-sta-zez to, że uratowałam jej życie, ?? święta, takie jak Wielkanoc czy Boże Narodzenie, mama zawsze piecze gęś. Tak że, myślę, gęsi nie mają powodu, żeby, tak jak my wszyscy, cieszyć się z nadejścia świąt. Przed którymiś świętami Bożego Narodzenia - było to bardzo dawno temu, bo byłam wówczas jeszcze taka dorosła jak teraz - przyszła kolej na zrobienie pieczeni z Filomeny, która wtedy nie była Filomeną, lecz zwykłą gęsią bez żadnego imienia. I kiedy nadszedł dzień, gdy Filomena (która, powtarzam, była zwykłą bezimienną gęsią) miała pójść pod nóż, gąska zaczęła strasznie żałośnie gęgać. Wtedy ja przytuliłam ją do siebie i zdecydowanie oświadczyłam, że za nic nie pozwolę zabić t e j gąski. 51 - Jak długo mamy tego dar- ^—>^ mozjada chować? - zapytała /j*\ ) nieco zmieszana, ale i poiryto- J I wana mama. / / - Będzie żyć wiecznie - / j ogłosiłam. / ( Moja rozpaczliwa obrona / ^^>^^ gąski rozśmieszyła mamę. i V "N. Powiedziała: \ \^ ^**>----. - No, trudno. Niech dar- V. "N~"^. ^ ? mozjad żyje wiecznie. Stać nas >s^ +^ na to. Tylko, słuchaj Maja, jak już ^vT^S / ona ma żyć wiecznie, stając się jakby /f U członkiem naszej rodziny, to ktoś taki ^7? nie może być osobą bezimienną. Mu- ^—» sisz znaleźć dla niej jakieś imię. Nie zastanawiałam się długo. Od razu nazwałam ją Filomeną. I teraz gąska zna już swoje imię. Ile razy głośno zawołam Filomenę, gąska przychodzi, wyciąga szyję, robi to swoje sssss, ale nie po to, żeby mnie nastraszyć, lecz, zwyczajnie, na przywitanie. Jest to więc sssss przyjazne. W stadzie gęsi, wiadomo, rządzi gąsior Filip. Zwykła gęś nie ma nic do gadania. Ale Filomena nie jest zwykłą gęsią. Tak naprawdę to ona pozwala gąsiorowi rządzić stadem. I każdego ranka, kiedy powinnam już wstać z łóżka, Filomena przyprowadza stadko gęsi pod moje okno. Hałasują tak długo, aż się obudzę. Potem, leżąc w łóżku, rozkoszuję się ciepłem pościeli i słucham gęgania gęsi. Kiedy w końcu gęsi odchodzą od okna, słyszę już tylko kwakanie kaczek ciotki Klary, pływających na tej sadzawce, co obok szkoły. Nie wiadomo dlaczego 58 w Reszkach wszyscy nazywają ją ciotką, chociaż tak naprawdę jest prawdziwą ciotką nauczyciela Marcelego. Bardzo lubię to łóżkowe ciepełko i te poranne odgłosy, które - zdaniem dziadka - można słyszeć jedynie w Reszkach, nigdzie indziej. Mogłabym tak leżeć nie wiadomo jak długo, gdyby nie mama. Jeżeli marudzę w łóżku bez końca, mama wpada i już od progu woła: - Moja panno, dość tego dobrego. Nie będziesz mi się tu wylegiwać, podczas gdy śniadanie stygnie na stole. Sami więc widzicie, że najgorsze, co człowiekowi może się przydarzyć, to śniadania. Uważam, że to źle zaczynać dzień od złego, czyli od śniadania. Z jakiegoś, sobie tylko znanego powodu, mama ma na ten temat zupełnie inne zdanie. ? Najmocniej odczuwam uciążliwość śniadań w te dni, gdy nie mam co ze sobą zrobić. A nie mam wtedy, gdy z jakiejś przyczyny muszę siedzieć w domu. 59 Przez ostatnie trzy dni nawet na moment nie wychodziłam na dwór z powodu pogody W ogóle tej wiosny pogodę mamy - wedle słów dziadka - pod psem. Jest ciągle zimno. Tatuś mówi, że co z tego, że zboże zasieliśmy już w końcu marca, skoro pola do tej pory się nie zazieleniły. Ale to, co się porobiło z pogodą w te ostatnie dni, to już wszelkie pojęcie przechodzi - dodaje. I rzeczywiście, wyglądało to tak, jakby po wiośnie, która się na dobre jeszcze nie zaczęła, znów nadeszła zima. Zrobiło się przeraźliwie zimno. Porywisty wiatr wymiótł kury z podwórka. Nawet gęsi niechętnie wychodziły z kurnika. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów przez kilka ostatnich dni Filomena nie przychodziła pod moje okno, żeby mnie obudzić. ł Dziadek, siedząc przy oknie w swoim ukochanym, przetartym dziurawym fotelu, raz po raz powtarzał: „Ty, Maja, tylko spójrz, co to się dzieje. Czarci chyba weselisko wyprawili, 60 a czarownice cały świat swymi miotłami omiatają. Mówię ci, nie ku dobremu to wszystko idzie, o nie!". Prawdę mówiąc, chciałabym wiedzieć, co - zdaniem dziadka - nie ku dobremu idzie, ale on jakoś nie był wyrywny, żeby mi to objaśniać. Zresztą, jeszcze bardziej zależało mi na zobaczeniu, jak czarownice miotłami świat zamiatają. Pilnie patrzyłam więc w okno, ale żądnej miotły, tym bardziej czarownicy nie potrafiłam dostrzec. - Dziadku - odezwałam się wreszcie - patrzę i patrzę w to okno, ale nic z tego, o czym ty mówisz, nie widzę. - Naprawdę nic nie widzisz? - zdziwił się dziadek. I, jak mi się zdawało, był tym szczerze zmartwiony. - Zęby tak zupełnie nic, to nie mogę powiedzieć - pospieszyłam z wyjaśnieniem mego niewidzenia. - Jak się mocniej przyglądam tumanom kurzu kołującym za oknem, rzeczywiście wygląda to tak, jakby ktoś jakąś wielgaśną miotłą robił szuru-buru. - A jednak! - zawołał dziadek triumfującym tonem, pewnie uradowany, że jego wnuczka jest niezupełnie ślepa. - Kłopot z ludźmi na tym, Maju, polega - dodał - że przeważnie nie widzą wtedy, gdy nie chcą czegoś zobaczyć. Tak dokładnie to nie wiem, co dziadek chciał przez to powiedzieć. Ale wiedziałam, że na wyjaśnienia dziadka nie miałam co liczyć. Poza tym w tej chwili martwiło mnie zupełnie co innego. - Żadnej żaździutkiej czarownicy nie widzę - przyznałam się, mocno tym przejęta. - I miotły zresztą też - dodałam. -Jak myślisz, dziadku, dlaczego ty to wszystko widzisz, a ja nie? Sam przyznasz, że to nie jest specjalnie sprawiedliwe. - Bo ja wiem, czemu? - zadumał się dziadek. - Może za- 61 niedbałaś się w pacierzach, a może byłaś ostatnio niegrzeczna. Powiedz, bąbelku, jak to naprawdę z tobą jest. Naprawdę to jest tak, że dziadek nie przepuszcza żadnej okazji do pociągnięcia mnie za język. Chce wiedzieć o mnie wszystko - co robiłam, co myślałam, czego bym chciała. I ja to dziadkowi opowiadam. Bo komu mam opowiedzieć, jak nie dziadkowi, prawda? - Jeżeli chodzi o pacierze - zaczęłam - to, dziadku, sam wiesz. - Wiem, każdego wieczora oboje się modlimy. - Chociaż ty modlisz się dłużej - uczciwie to mu przyznałam -Ale mama mówi, że starzy ludzie mają powody, by dużo się modlić - tłumaczyłam, dlaczego moje pacierze są krótsze. Pomyślałam, że dziadkowi może być przykro, że mama nazywa go starym. Dlatego chciałam go pocieszyć mówiąc, że wcale nie jest stary, że tak naprawdę to jest bardziej młody niż stary. Ale na dziadka moje pocieszenie jakoś nie zadziałało. Kilka razy powtórzył: „Tak powiedziała, no, no, mówisz, że tak powiedziała, no, no". Nie musiałam pytać, o co dziadkowi chodzi. Ja to wiedziałam. - Dziadku, bardzo boisz się śmierci? - spytałam. I nie wiem czemu w tym momencie musiałam ze wszystkich sił powstrzymywać się od płaczu. 62 - Myślę, że wszyscy się boją. -1 wszyscy muszą umrzeć? - Wszyscy. -1 ja też? - Ty, Maju, będziesz żyła długo, bardzo długo - obiecał, biorąc mnie na kolana. Mocno przytuliłam się do dziadka. Nigdy jeszcze nie było mi tak dobrze i miło na dziadkowych kolanach, jak teraz. - Coś mi się, dziadku, zdaje, że jednak sam, beze mnie będziesz musiał wspiąć się na Dylewską Górę. Czy dlatego jesteś smutny? - Co ci, bąbelku, przychodzi do głowy, że twój dziadek jest smutny? Sama powiedz, czy spotkałaś kiedykolwiek weselszego dziadka? -śmiał się. Szczerze mówiąc, dziadek jak nikt inny potrafi śmiać się nawet wtedy, gdy nie za bardzo jest z czego się cieszyć. - Ty mnie rozśmieszasz, a ja mam problem - powiedziałam z wyrzutem. - Bo powiedz sam. Skoro nie miałam żadnych zaniedbań w pacierzach... - To oczywiste. Musiałaś być niegrzeczna - dziadek nie miał żadnych wątpliwości. 63 Chwilę się zastanawiałam, które z moich niegrzeczności przeszkodziło mi w zobaczeniu czarownicy, co świat zamiata. - Uderzyłam Balbinę - przyznałam się. - Nie wiesz, kto to Balbina? To siostra Błażejka. - Uderzyłaś z niegrzecznoty, czy z czego innego? - chciał wiedzieć dziadek. - Ona jest wredna, pyskata i paskudna. Nie lubię jej - objaśniłam. - Bąbelku, nawet jeżeli ona jest taka, jak mówisz, nie możesz jej za to bić. - Ale ona uderzyła mnie pierwsza. - A, to rozumiem. Uderzyć w obronie własnej - nie grzech -rozgrzeszył mnie dziadek. Uspokojona, mogłam pójść spać. Leżąc w swoich łóżkach słuchaliśmy tego, co działo się za oknem. Możecie mi wierzyć, kiedy się leży w ciepłym łóżeczku, nie ma nic przyjemniejszego, jak słuchanie wiatru, który szarpie okiennice, wyje w rynnach i zawodzi za węgłem domu. Zwinęłam się w kłębuszek, przykryłam kołderką aż po uszy i było mi tak dobrze, że chyba lepiej nie może być nawet w niebie. - Dziadku - odezwałem się. -Co? - O czym myślisz ? - zapytałam. - O niczym. Słucham wiatru. - Strasznie wyje - zauważyłam. - Posłuchajmy razem, dobrze? - Dobrze - zgodził się. Po chwili usłyszałem chrapanie. Okazało się, że dziadek nie za bardzo się nadaje do słuchania wiatru. 64 Mimo że nadal byłam z dziadkiem, czułam się tak, jakbym została sama. Wiatr wciąż tak samo szarpał okiennice, wył w rynnach, zawodził za węgłem domu, ale nie było to już przyjemne. Teraz w wyciu wiatru słyszałam to czyjś płacz, to znów jakieś jęki, od których cierpła skóra. Próbowałam mocniej otulić się kołdrą, ale nic to nie pomagało. Wiedziałam, że dostaję gęsiej skórki nie z zimna, lecz lęku. Poczułam się samotna i opuszczona. Pomyślałam, że dziadek jest stary i może już niedługo umrzeć. Zrobiło mi się strasznie żal i dziadka, i siebie. Płakałam. Aby nie zbudzić dziadka, przykryłam głowę kołdrą. Chociaż bardzo się starałam, nie mogłam przestać płakać. W końcu, sama nie wiem kiedy, wiatr przycichł, nie jęczał już i nie zawodził - śniłam łąkę zieloną, łagodnie falującą na wietrze. „—.-------------------------------------------, ? bj^jh^S^ccA^K-. :? ? Pływałam azajutrz obudziły mnie gęsi, hałasujące pod oknem. Przyszły po raz pierwszy od kilku dni, aby mnie obudzić. Chwilę słuchałam ich gęgania. Najgłośniej hałasowała Filomena. Bez trudu w całym stadzie rozróżniam jej głos. Z tego, że Filomena z całym towarzystwem znów przyszła pod moje okno, wiedziałam, że poprawiła się pogoda. I rzeczywiście, wiatr już nie gwizdał i nie zawodził, jak przez kilka ostatnich dni. I jak we wszystkie pogodne dni, na podłodze leżała słoneczna plama, będąca rysunkiem okna. W naszym domu wszystkie okna mają po sześć szyb. Ilekroć budzę się w taki rozsłoneczniony dzień i nie muszę się od razu zrywać z łóżka - co, przyznaję, czynię (nawet, gdy muszę) bardzo rzadko i bardzo niechętnie - patrzę na słoneczną plamę na podłodze. To patrzenie jest bardzo użyteczne. Można je wykorzystywać do uczenia się rachunków. To dzięki słonecznemu rysunkowi okna bardzo szybko nauczyłam się li- N 67 czyć do sześciu. I to właśnie z powodu okien strasznie opornie szło mi liczenie tego wszystkiego, czego jest więcej niż sześć. Chociaż bardzo się starałam, najczęściej nie byłam pewna, czy najpierw powinno być dziewięć czy osiem. W moich rachunkach dziewięć, osiem i siedem ustawiały się, jak chciały i gdzie chciały. Łatwiej szło mi liczenie od jedenastu do szesnastu (bo dalej to znów ani rusz). Kiedy denerwowało to mamę, mówiłam: „Nic nie poradzę na moje liczenie. Jeżeli chcecie, żebym dobrze rachowała, niech tatuś zrobi więcej szyb w oknach". Mama nic z tego nie rozumiała. „Wytłumacz - mówiła - co okna mają do twego liczenia. Przecież to nie ma żadnego sensu". Tylko dziadek wiedział, o co chodzi z tymi oknami. Śmiał się i mówił, co to będzie, jak pójdę do szkoły i będę musiała nauczyć się liczyć do stu, a nawet więcej. Odpowiadałam, że o sto i nawet więcej, póki co, zupełnie mnie głowa nie boli. Słoneczna plama na podłodze nadaje się nie tylko do uczenia rachunków. Bardzo często wykorzystuję ją do gry w klasy. Jeżeli mama zbyt nachalnie nie upomina się o moje wstawanie, a mnie znudzi się już leżenie w łóżku - wstaję i gram w klasy. Wtedy cieszę się, że nie muszę robić na podłodze rysunku, co, wiadomo, kończyłoby się marudzeniem mamy. Już to słyszę, jak mówi: „Moja panno, podłoga to nie tablica, żeby po niej mazać. Chcesz grać w klasy, idź na podwórze". A tymczasem na podwórzu musiały dziać się dziwne rzeczy. Wcale nie jestem pewna, czy tego dnia budziła mnie jedynie Filomena, czy nie pomagał jej hałas dochodzący z podwórza. Najpierw usłyszałam, że tatuś sprzecza się z dziadkiem. Ale to nie dziwiło mnie wcale. Powiem więcej, byłoby dziwne, gdyby akurat tego ranka z jakiegoś powodu się nie droczyli. Za to 68 mocno mnie zaniepokoił odgłos łamanych desek. Nie zwlekając, poderwałam się z łóżka i podbiegłam do okna. To, co zobaczyłam, było jak zły sen. Dach, zamiast na stodole, leżał na podwórzu. Musiał go tam położyć jakiś straszny bałaganiarz i niechluj. Część desek ten „ktoś" połamał, a papę z dachu porozrzucał po całym podwórku. Nie jestem taka głupia, żeby od razu nie domyślić się, że tym „kimś" był wiatr, który tak strasznie wył przez całą noc. - Dziadku - zawołałam, gdy tylko znalazłam się na podwórzu - co wy tu robicie? - Tak dokładnie, to nie wiem - przyznał się dziadek, który przekładał deski, jak się zdawało, bez ładu i składu - z jednego miejsce na inne. - Z tego całego bałaganu człowiek nie wie, do czego ma się najpierw zabrać - poskarżył się. - Według mnie trzeba coś zrobić, żeby dach wrócił na stodołę - poradziłam. - Ba, łatwo radzić, trudniej wykonać. Jak mówiłem, żeby pozostawić strzechę na stodole, to mnie nie posłuchano. Pewnie, dziadek stary, nie nadąża za duchem czasu. Teraz, proszę, przyszło wietrzysko, zadęło kilka razy i, masz babo placek, dach leży na podwórzu. Na spichlerzu, szczęść Boże, pozostała strzecha i, sam widzisz, żadna wichura jej nie rusza -zrzędził dziadek, łypiąc okiem w stronę taty, żeby sprawdzić, czy jest uważnie słuchany. - A co to ma za znaczenie, strzecha czy papa - nasrożył się tatuś. - Miało zrzucić dach ze stodoły, to zrzuciło, miał się uchować dach na chałupie, no to wiatr go nie ruszył. Tatuś wsiadł na swego ulubionego konika - mówienia przy każdej okazji o przeznaczeniu. Według taty żaden człowiek 69 nie może uciec przed swoim przeznaczeniem. Uważa, że jeśli o niego, czyli tatę chodzi, gdzieś tam zostało postanowione nie tylko to, że spotka na swej drodze mamę, że się z nią ożeni, że urodzę się ja, ale też i to, że w zeszłym roku buraki posiane za torem kolejowym nie wzeszły, i trzeba było ponownie zaorać pole. Dziadek szalenie lubi rozmowy o przeznaczeniu, bo może wtedy do woli kpić z taty. Zwykle mówi: „Masz, Janek, rację. Wszystko będzie tak, jak ma być. Właściwie to niepotrzebnie wiosną siejemy zboże. Jeżeli na tym polu ma wyrosnąć pszenica, to przecież i tak wyrośnie". Tato strasznie się wtedy denerwuje. Mówi, że dziadek nic nie rozumie, albo udaje, że nie rozumie. A ja zrozumiałam jedno - że ani tato nie przekona dziadka, ani dziadek taty. Dlatego słuchanie tego, czy dach zerwało ze stodoły z powodu przeznaczenia, czy też dlatego, że tatuś postanowił iść z duchem czasu i strzechę zamienił na papę -uznałam za stratę czasu. Postanowiłam znaleźć sobie jakieś ciekawsze zajęcie. Do tego, żeby jakiekolwiek zajęcie mogło być ciekawe, potrzebowałam Błażejka. Wzięłam więc młotek i zaczęłam dzwonić w lemiesz. Już po kilku uderzeniach sztachety w płocie uchyliły się i ukazała się roześmiana buzia Błażejka. Ale niestety, tuż za nim w dziurze zobaczyłam skwaszoną twarz Balbiny. Mama uważa, że 70 w każdym człowieku jest trochę słodyczy i trochę żółci. „Wygląda na to - dodaje - że u Mamotów spośród wszystkich dzieciaków na „b", u dwóch ostatnich, czyli u Błażejka i Balbiny, to, co jest słodkością, skupiło się w Błażejku, a to, co żółcią - w Balbinie. Skutek jest taki, że Błażejek jest pogodny i radosny, zaś Balbina stale wygląda tak, jakby się napiła octu". Szczerze mówiąc, nie za bardzo przepadam za Balbiną. Kiedy muszę się z nią bawić, zawsze są jakieś kłopoty. Teraz jednak nic nie mogłam poradzić - skoro przyszła, musiałam robić dobrą minę do złej gry. — Ale się u was na- /&^ robiło! - zauważyła ??, ' z nieukrywaną saty- ^ -'• sfakcją Balbina, roz- /\| glądając się po na- / szym podwórku, ?? Była wyraźnie ucie- I / szona. Chociaż ja //-^^-, uważałam, że to ? ?? żaden powód do J / radości. j f ii - Mój tatuś po III powrocie z mle- f=K r\ czarni opowiadał, l—~?? że u Jasia Ciechana wiatr przeniósł drewniany składzik ponad płotem i wrzucił do sadzawki. Podobno w mleczarni śmiano się opowiadając, jak to Janek Ciechan z żoną Ireną będą pływać łodzią po sadzawce i zbierać deski z rozwalonego składziku. Może też polecimy to zobaczyć? - zaproponował Błażejek. 71 - Nie będą pływać - powiedziała Balbinka głosem nie znoszącym sprzeciwu. - Kto to powiedział? - chciał wiedzieć Błażejek. -Ja mówię. Mówię, jak komu mądremu, że pływać nie będą, ty zakuta pało. - A to niby dlaczego? - obruszył się Błażejek, który nie zawsze potrafi pogodzić się z docinkami siostry. Balbina ciągle dokucza młodszemu bratu, myślę, że tylko dlatego, że jest młodszy i nie umie się obronić. Tak zresztą twierdzi również moja mama. „Na szczęście po Błażęjku spływa to jak woda po kaczce - zauważa z ulgą. - A to, Maju, dowodzi tylko, że nie warto przejmować się byle czym. Wkrótce pójdziesz do szkoły. Będziesz tam miała dużo miłych koleżanek i kolegów. Ale trochę też takich, co lubią dokuczyć innym, zwłaszcza młodszym i słabszym od siebie. Chciałabym, żebyś była na to przygotowana". - Bo łodzi nie mają - objaśniła Balbina. - W Reszkach nikt nie ma łodzi. Na co komu łódź, skoro nie ma tu ani jeziora, ani rzeki. Tym razem musiałam przyznać rację Balbinie. Owszem, są dwie sadzawki, obok szkoły i u Bolka-mleczarza, ale nikt przecież nie pływa łodzią po sadzawce. - Szkoda, że w sadzawkach jest za mało wody, żeby pływać łodzią - zmartwił się Błażejek. - To co, dziewczyny, robimy? - Myślę, ty chłopaku, że moglibyśmy pójść do Bolka-mleczarza. Bolek opowiadał dziś naszemu tacie, że brzozę, która rośnie na brzegu sadzawki, wiatr przegiął tak, że gałęzie dotykają wody. Jak myślicie, berbecie, może warto by to zobaczyć? Na pewno warto było. Z drugiej strony, nie chciałam, żeby 72 Balbina za dużo sobie wyobrażała. Niech nie myśli, że ja i Błażejek od razu zgodzimy się na wszystko, co tylko ona zaproponuje. - Ja tam nie wiem - powiedziałam z wahaniem. - Nie wiem, czy mama się zgodzi. Balbina pogardliwie wydęła wargi. - To ty o byle co musisz pytać swoją mamę? Też coś! Ja robię, co chcę. Nawet jak byłam takim maluszkiem, jak ty, też nie pytałam. No i proszę, miałam rację mówiąc wczoraj dziadkowi, że Balbina jest wredna. A to bezczelniacha! Jeszcze mi słono zapłaci za tego maluszka. Póki co postanowiłam udać, że ten maluszek wcale, ale to wcale mnie nie obszedł. Dlatego powiedziałam tylko: -Ja nie jestem tobą, a moja mama twoją mamą. Prawdę mówiąc, to w tym momencie trochę żałowałam, że moja mama nie jest jak mama Balbiny i Błażejka. Myślę, że każde dziecko woli nie pytać swojej mamy o to, czy może zrobić to, co ma ochotę zrobić. A zwłaszcza nie pytać o to, o czym i bez pytania wie, że mu tego zrobić nie wolno. Wśród niesprawiedliwości, jakie mi się przytrafiają, najbardziej niesprawiedliwe jest to, że chyba spośród wszystkich dzieci w Reszkach, mnie najwięcej nie wolno. Już sama nie wiem, ile razy miałam ochotę zbuntować się przeciwko tej niesprawiedliwości, tupnąć nogą i powiedzieć: no, co jest, kurcze blade! Ale nigdy jeszcze tak nie powiedziałam, bo to by było bardzo niegrzeczne. A niegrzecznoty są u nas na pierwszym miejscu wśród rzeczy zakazanych. Mama mówi, że innym dzieciom w Reszkach, owszem, może i wolno więcej niż mnie, ale to tylko dlatego, że w na- 73 szej wsi nikt sobie dziećmi głowy nie zawraca. Większość mamuś i tatusiów nie za bardzo się przejmują, gdzie ich dzieci chodzą i co robią. Grunt, żeby się nie kręciły pod nogami. Zdaniem Zofii Ciwun, naszej sąsiadki, moi rodzice, nie wspominając już o dziadku, zwariowali na moim punkcie przez to, że jestem jedynaczką. „Chyba bym sfiksowała - mawia sąsiadka - jakbym miała zajmować się swoją czeredą tak, jak wy doglądacie Maję". U Ciwunów najmniej przejmują się tym najmłodszym, Ta-dzikiem. Ludzie śmieją się opowiadając, jak to Zofia Ciwun sadza rano swego Tadzika w pokrzywach i on do wieczora tam siedzi. „Od czasu do czasu podrzucamy mu coś do zjedzenia, tak że krzywda mu się nie dzieje" - uspokaja ciekawskich jego mama. Strasznie chciałabym zobaczyć Tadzika siedzącego w pokrzywach. Któregoś dnia chodziłam dookoła naszego domu i wciąż myślałam o tym, co też Tadzik od Ciwunów może robić, siedząc przez cały dzień w pokrzywach. W końcu zapytałam o to mamę. Ale ona mnie ofuknęła: - Ty, Maja, nie bądź zbyt wścibska. Proszę bardzo, posadzę cię w pokrzywach, to zobaczysz. Mama teraz też wcale szczęśliwa nie była, gdy jej powiedziałam, że z Balbiną i Błażejkiem wybieramy się nad sadzawkę. W końcu zgodziła się, pod warunkiem, że nie będę u Bol-ka-mleczarza za długo. Na wszelki wypadek nie wypytywałam mamy, jak długie ma być to krótkie wyjście. Wiedziałam zresztą, że prawie każde moje, nawet najkrótsze, wyjście jest dla mamy o wiele za długie. Jak się domyślacie, mama nie zapomniała o śniadaniu 74 i o Szkaradku. Śniadanie miałam zjeść natychmiast, a Szkaradka wziąć ze sobą potem. U nas jakoś tak się przyjęło, że pilnowanie obejścia jest dla Szkaradka zajęciem dodatkowym. Szkaradek ma przede wszystkim patrzeć, żeby nie stała mi się krzywda. I on się z tego wywiązuje bardzo sumiennie. Zresztą nawet jak Szkaradkowi nie każą mnie pilnować, on mimo to podąża krok w krok za mną z własnej i nieprzymuszonej woli. I przez cały czas ma mnie na oku, nawet wtedy, gdy z innymi dziećmi idziemy na Bląberę. Bląbera to takie miejsce za wsią pod lasem. Tatuś opowiada, że dawno temu na Bląberze mieszkali ludzie, dopóki podczas wojny nie przyszli Ruscy, którzy dom spalili, a jego mieszkańców zabili. Teraz tam, gdzie był dom, jest tylko niewielki pagórek. No i pozostały jeszcze owocowe drzewka w zdziczałym sadzie. Do opustoszałej Bląbery przyjeżdżają po piasek wozacy z Lipowa, Gierłoży, Turznicy, no i, ma się rozumieć, z Reszek. Od czasu do czasu przychodzą też dzieci, żeby się bawić w wykopanym przez wozaków olbrzymim dole. Najfajniejszą zabawę mamy wtedy, gdy skaczemy z wysokiej skarpy. Wszystkie dzieci, proszę bardzo, mogą skakać, ile dusza zapragnie. Szkaradka nic a nic to nie obchodzi. Wystarczy jednak, że do skarpy zbliżę się ja, a już Szkaradek podrywa się 15 i staje mi na drodze. Gdy próbuję go ominąć, popycha mnie, a w końcu - przewraca. Mogę więc tylko patrzeć, jak inni skaczą. I to mi się wcale a wcale nie podoba. Mówię wam, ze Szkaradkiem mam urwanie głowy. Wiele razy przez niego płakałam. Myślicie, że on się tym choć trochę przejmuje? Nic a nic. Dopiero kiedy już na dobre się rozbeczę, wtedy on podchodzi i liże mnie po twarzy. Trochę mu wówczas przebaczam. Ale tylko trochę. Szkaradek najmocniej naraził mi się na początku tej ostatniej zimy. A było tak. Tamtego dnia z Błażejkiem, Jakubem od Morka i innymi chłopakami (dziewczynek z nami nie było, bo z dziewczynkami przeważnie nie za fajnie można się bawić) pobiegliśmy nad sadzawkę koło szkoły. Po mroźnej nocy sadzawka zamarzła, co nas szalenie ucieszyło. Najpierw bardzo ostrożnie wchodziliśmy na lód, który po każdym stąpnięciu trzeszczał. Pamiętam, Błażejek ostrzegał: „Uważajcie, za bardzo trzeszczy. Może się załamać". Na co Jakub od Morka odpowiedział: „No to co, że trzeszczy. Przeszkadza ci to?". I pobiegł na środek sadzawki. Patrzyliśmy, jak lód się pod nim ugina. Uginał się, ale nie załamywał. To nam dodało odwagi, i wszyscy zaczęliśmy się ślizgać i biegać po lodzie. Naprawdę, py-sznieśmy się bawili. Nam, dzieciom, ta zabawa ogromnie się podobała, Szkaradkowi z jakiegoś powodu - nie. Łapał mnie za kurtkę i próbował ściągnąć z lodu. Ja się opierałam, a on, ciągnąc, ślizgał się i przewracał. W końcu, biedak, dał za wygraną. A przynajmniej tak mi się wydawało. Tatuś zrobił mi straszną awanturę. Naprawdę, niewiele brakowało, abym po raz pierwszy w życiu dostała prawdziwe 76 lanie. Według mnie tatuś awanturował się zupełnie niepotrzebnie. Bo przecież nikt już wtedy po lodzie nie biegał. Wszyscyśmy stali - prócz Jakuba, ma się rozumieć - grzecznie na brzegu. Zresztą to nie pode mną, lecz pod Jakubem lód się załamał, więc o co tacie chodziło? Tak naprawdę to całej tej awantury nie byłoby, gdyby nie Szkaradek. Dlatego potem to mu wykrzyczałam: „Ty wstrętny skarżypyto. Wcale cię nie będę kochała". Nie wiem, czy Szkaradek w to uwierzył. Przypuszczam, że to dranisko chyba jednak wie, że mimo wszystko ja bardzo go kocham. Nie lubię tylko tego, że jestem za bardzo pilnowana. Ale pilnowania to, jak wiecie, naprawdę nikt nie lubi. Nie byłam więc zachwycona, gdy mama powiedziała, że Szkaradek ma mnie pilnować nad sadzawką u Bolka-mleczarza. Nie mogłam jednak kaprysić - wiedziałam, że mogę iść ze Szkaradkiem, albo wcale. Zr< mimo tego pilnowania, Szkai dek czasem bardzo się nam przydaje. W ostateczności, jeżeli już nie mamy czym się bawić, ba- / \ / wimy się Szka- J W radkiem. Wiatr pochylił brzozę nad sadzawką tak, że można było bez trudu wchodzić po 77 ? pniu aż do czubka drzewa. Za mną próbował wejść na brzozę także Szkaradek, ale za każdym razem osuwał się z pnia, żałośnie popiskując. Balbina śmiała się wtedy i mówiła: „Spadaj stąd, ty psie! Sam, głupi, widzisz, że nie dla psa kiełbasa". Poprosiłam, żeby dała Szkaradkowi spokój. W ogóle to w tym momencie miałam wielką ochotę zrobić Balbinie piekło za to, że jest niemiła dla Szkaradka, ale, pomyślałam, czy to warto wszczynać awanturę na samym początku zabawy? A poza tym, tak naprawdę, to Balbina, która od razu, samo-zwańczo, objęła dowództwo, miała prawo rządzić nie tylko nami, ale też, przynajmniej trochę, Szkaradkiem. - To jest nasz żaglowy okręt. Przepłyniemy na nim przez ten oto wzburzony ocean - ogłosiła, pokazując na brzozę i sadzawkę. -Ja będę na okręcie szefem, czyli kapitanem. Wy jesteście załogą, czyli moimi majtkami. - Co to, to nie! - sprzeciwił się Błażejek. - Nie mamy z Mają ochoty być żadnymi twoimi majtkami. Zresztą nie możesz być kapitanem. - A to niby dlaczego? - chciała wiedzieć Balbina. - Bo jesteś baba. Kobiety nie są kapitanami statków. Proszę bardzo, możesz wejść na pokład okrętu, ale jako żona kapitana. - Chcesz powiedzieć, że kapitanem będziesz ty, a ja zostanę twoją żoną - Balbina próbowała ustalić, kto kim ma być na naszym okręcie. Od razu było widać, że taki podział ról zupełnie jej nie odpowiada. - Ale wiedz, mój drogi, że nic z tego nie wyjdzie - powiedziała zdecydowanie. I podobnie jak jedna pani z telewizora, co się nazywa Ismeralda, oznajmiła drżącym głosem: -Ja, kochanie, nigdy nie zostanę twoją żoną. 78 - A to niby dlaczego? - Bo jesteś moim bratem. No i kapitanem okrętu została Balbina. Swoje urzędowanie kapitan rozpoczął od upomnienia majtka Błażeja: -Jeżeli ty, zakichany szczurze lądowy, nie przestaniesz spiskować przeciwko swemu kapitanowi, ani się obejrzysz, jak zawiśniesz na rei, a twoje ciało zostanie rzucone rekinom i innym mewom na pożarcie. Po raz pierwszy spojrzałam na Balbinę z podziwem. Spytałam, skąd ona zna te wszystkie reje, szalupy, pachołki i buk-szpryty. - E, tam. To nic wielkiego - z udaną nonszalancją odpowiedziała Balbina. - Wystarczy pooglądać Sindbada-żeglarza, żeby wiedzieć co i jak. — Po czym powiedziała tonem służbo-wokarcącym: - Ale dość już, załogo, pytlowania. Zrywa się szkwał. Zwijamy żagle. Majtek Błażej, zwiń grotreję, Maja -na bukszpryt! Kiedy myśmy wspinali się na gałęzie, Balbina naśladowała ryk wiatru, szum fal i łoskot bałwanów przewalających się po podkładzie. Robiła to naprawdę znakomicie. Poprzez hałas czyniony przez rozszalałe żywioły, z trudem przedzierały się rozkazy naszego dzielnego kapitana. Bukszpryt, na którym stałam, wznosił się ku niebu, to znów zapadał w kipieli rozszalałego oceanu. Z przerażeniem patrzyłam, jak spienione bałwany uderzają o burtę. I wtedy usłyszałam stłumiony okrzyk naszego kapitana: - Dalej, majtku, dalej. Na koniec bukszprytu. Odwagi! Postawiłam jeszcze kilka kroków. Nie wiem, co się nagle stało. Poczułam tylko, że bukszpryt z trzaskiem usuwa mi się 79 spod nóg. Potem wyjątkowo wielki bałwan przykrył mnie i wtłoczył w głąb oceanu. Pogrążając się w mrocznym chłodzie wody, próbowałam wzywać ratunku. Do mego gardła i nosa wlało się pół oceanu. Oszalała ze strachu, krztusiłam się. Jeszcze chwila i poszłabym, jak roztrzaskany przez orkan wrak okrętu, na dno. Na szczęście czyjaś pomocna dłoń wydźwignęła mnie z oceanicznej toni. Dopiero potem zorientowałam się, że to nie była dłoń, lecz zęby Szkaradka, a bezmiar oceanicznych wód -niewielką sadzawką Bolka-mleczarza. Dziadek chyba nie I otrzyma grzechów j odpuszczeni 4?^ anim zdążyłam spotkać się z Jakubem od Morka, Krasna urodziła cielaczka. I teraz wcale nie będę musiała przyglądać się Jakubowi, żeby wiedzieć, jakie oczy ma cielak. Możecie mi wierzyć - ma oczy naprawdę ładne. W ogóle cały jest ładny. I bardzo wesoły. Jak tylko mnie zobaczył, zaczął tańczyć pocałym kojcu. Było to bardzo śmieszne. Wyglądało tak, jakby cielaczek chciał robić zupełnie coś innego, niż robiły jego nogi. - Dziadku - odezwałam się - zrób coś, żeby cielaczek tak nie szalał. Jeszcze wpadnie na ścianę i nabije sobie sińca. - Możesz być spokojna. Cielaczki nie miewają sińców. - A ja miewam bardzo często. Czy sińce mają tylko dziewczynki? - Nie, nie tylko. Sińca mogą nabić sobie także chłopcy. Przytrafiają się one też mamusiom i tatusiom, a nawet dziadkom. 82 - Nie zauważyłam, żebyś ty kiedykolwiek miał sińca. - Ba, bo też ja jestem wyjątkowo ostrożny i rozważny. Za to zauważyłem, że mojej wnusi sińców nigdy nie brakuje. I nawet wiem dlaczego. - Bo jestem wyjątkowo nieostrożna i nierozważna, prawda? - domyśliłam się. - Dziadku, czy nasz cielaczek to on czy ona? - Ona. Wyrośnie z niej piękna krówka. Poczekaj, jeszcze będziesz od niej piła mleczko - obiecał dziadek. - Po czym ty poznajesz, że nasz cielaczek to ona, a nie on? -A po czym ty poznajesz, że Błażejek jest chłopakiem, a Balbina dziewczynką? - dziadek odpowiedział pytaniem na moje pytanie. Przyjrzałam się dziadkowi podejrzliwie. Czy on aby nie chce ze mnie zakpić, pytając o to, co jest tak oczywiste. - Jak, dziadku, możesz pytać o takie rzeczy? - oburzyłam się. — Przecież wszyscy wiedzą, po czym rozpoznaje się dziewczynkę i chłopczyka. - No, po czym? - Po ubraniu. Myślałam, że dziadek przewróci się ze śmiechu. Nie rozumiałam, o co mu chodzi. Ale on jest czasem dziwny! Zauważyłam, że z jakiegoś powodu strasznie lubi się śmiać z tego, co zupełnie nie jest śmieszne. - No - odezwał się wreszcie dziadek, z trudem powstrzymując się od śmiechu - naszej cieliczki raczej nie da się rozpoznać po ubraniu. Ona nigdy nie będzie nosiła spódniczki ani żadnego kubraczka. Dlatego rozpoznaje się ją po tym, czego ona nie ma. - Po siusiaczku? Ona nie ma siusiaczka, prawda? 83 Dziadek nie musiał nawet odpowiadać. Milczeliśmy. W końcu odezwałam się ściszonym głosem, tak, jak się mówi do samej siebie: - Ale ja jestem głupia! - A po chwili poprosiłam: - Dziadku, nie powtórzysz tego nikomu, dobrze? - Dobrze. Nie powtórzę - obiecał. - A ty mi obiecaj, że nigdy nie pomyślisz o sobie, że jesteś głupia. Bo nie jesteś! -powtórzył z całą mocą. -Jesteś... jesteś... -Jaka?... - zapytałam, pełna obaw. - Urocza. Można cię łyżkami jeść. I bardzo kochana. Powiedz, bąbelku, co ja bym bez ciebie robił. - Nieraz powtarzałeś mi, że miałbyś święty spokój - przypomniałam dziadkowi. Dziadek przytulił mnie, jakby przepraszając za ten święty spokój. Poczułam, że jest mi smutno, chociaż nie wiedziałam dlaczego. Ciężko westchnęłam. Dziadek, który często powtarza, że zna mnie jak zły szeląg, zaniepokojony zapytał: - Co ci, bąbelku, jest? - Trochę mi żal naszego cielaczka - wyznałam. - A to czemu? - zdziwił się dziadek. - Jest taki mały, a już zabraliśmy go od jego mamusi. Spójrz, Krasna też bez przerwy rozgląda się, jakby szukała swojej córeczki. I od czasu do czasu robi to żałosne muuu! A jeżeli ona w ten sposób płacze? Wydaje mi się, że nie postąpiliśmy z Krasną sprawiedliwie. Dziadku, oddajmy Krasnej jej córeczkę. Bardzo cię proszę. - Nie mogę. Naprawdę nie mogę - zapewniał dziadek. Ponieważ również znam dziadka jak zły szeląg, wiedzia- 84 łam, że mnie nie zwodzi. Mimo to nie potrafiłam się z tym pogodzić. Dlatego powiedziałam: - Porwaliście Krasnej jej dziecko. Strasznie, dziadku, zgrzeszyłeś. Jak spotkam księdza "Witolda, opowiem mu o tym. No, nie wiem, czy dostaniesz grzechów odpuszczenie - powiedziałam pilnie obserwując dziadka. Nie wyglądało mi na to, że on szczerze żałuje za grzechy. Postanowiłam więc przycisnąć dziadka do ściany: - Ale dlaczego nie możesz? - spytałam. - Tak będzie lepiej i dla Krasnej, i dla cielaczka - tłumaczył. - Pilnowanie takiego dzidziusia to strasznie ciężkie zajęcie. Krasna byłaby ciągle zmęczona, niewyspana. Nie miałaby siły, żeby zająć się jeszcze robieniem mleka. No i cielaczek nie miałby co jeść. Jak myślisz, czy głodny cielaczek byłby szczęśliwy? A tak to mleczka starczy i dla cielaczka, i dla ciebie, bąbelku. Pomyślałam, że może dziadek ma rację. Ale w tej chwili zastanowiło mnie co innego. - Powiedz - spytałam - a jak było ze mną? - Ale co z tobą? - nie rozumiał dziadek. - No, czy byłam głodna z powodu zmęczenia mojej mamy. Dowiedziałam się, że pilnowaniem mnie zajmowali wszyscy po równo - mama, tatuś i dziadek. - Mieliśmy z tobą urwanie głowy - wspominał. - Nie byłaś łatwym dzieckiem, o nie! Przy tobie wszyscy byliśmy ledwie żywi. Ale najbardziej zmęczona - oczywiście twoja mamusia. Więc i mleka miała tyle, co kot napłakał. Dlatego byłaś karmiona mlekiem od krowy. Można by więc rzec, że i ty, i cielaczek będziecie chowani na jednym cycku. W tej samej chwili do obory weszła mama z wiaderkiem do dojenia krów. Bardzo się ucieszyłam, jak ją zobaczyłam. 85 - Mamo - zawołałam - dziadek mi opowiada tyle ciekawych rzeczy. Powiedział, że miałaś mleka tyle, co kot napłakał. I że ja i cielaczek będziemy chowani na jednym cycku. Czy to prawda? Mama z jakiegoś powodu nie wyglądała na zadowoloną. - Dziadek jak zwykle przesadza - powiedziała. - Miałam tyle mleka, ile miałam mieć. Po co, dziadku, opowiadasz dziecku takie byle co. Nie lubię, kiedy ktokolwiek, a zwłaszcza mama i tatuś, łają dziadka. Moim zdaniem dziadek nie nadaje się do żadnego tam sztorcowania. Uznałam jednak, że nie ma co, broniąc dziadka, zadzierać z mamą. Nieraz na własnej skórze przekonywałam się, że zamiast z kimś koty drzeć, lepiej zmienić temat, zagadnąć o coś innego. - Mamusiu - poprosiłam - czy będę mogła spróbować mleczka z jednego cycka? - A próbuj choćby i z wszystkich czterech. Ale jak ty, dziecko, chcesz to zrobić? -nie rozumiała mama. "Wiele razy widziałam, jak mama doi krowy. Normalnie to do dojenia mamy taką maszynę, czyli dojarkę. Ale kiedy krowy pasą się na pastwisku, mama albo tatuś doją krowy do wiadra. Nie wydawało mi się to takie trudne. Dlatego zamiast tłu- 86 maczyć, jak chcę to zrobić, wzięłam od mamy wiadro, podeszłam do Krasnej, kucnęłam i... zamarłam ze strachu. A co będzie, jeżeli Krasna kopnie mnie albo uderzy rogami? W pewnej chwili Krasna nawet się obejrzała. Ale ja nic, czekałam na to, co też ona zrobi. Nic nie zrobiła. Zajęła się jedzeniem siana, które miała w żłobie. Pomyślałam, po co mam doić do wiadra, skoro mogę skierować mleczko od razu do buzi. Prawda, jakie to proste? Otworzyłam więc buzię najszerzej, jak mogłam, i pociągnęłam za krowi cycek. To, co wydawało się takie proste, okazało się szalenie trudne. Bo najpierw strzyknęłam sobie mlekiem po oczach, potem dokładnie zmoczyłam bluzkę. W końcu nie mogłam trafić nawet do podstawionego wiadra. - Wygląda na to, że coś się w krowich cyckach popsuło -wytłumaczyłam swoje niepowodzenie. - Spójrzcie, mleko z jakiegoś powodu leci wszędzie, tylko nie do wiaderka. - Maju, dość tej zabawy - powiedziała mama. - Krasna już się zaczyna denerwować. Skończy się to tak, że nawet ja nie będę mogła jej wydoić. Oddałam mamusi wiaderko, a ona bardzo szybko i sprawnie wydoiła krowę. Dziadek wziął wiaderko z mlekiem od mamy i oznajmił: - Teraz będziemy musieli oszukać naszego cielaczka. Proponuję, żeby zrobiła to Maja. - Dziadku, dzisiaj już raz skrzywdziłeś cielaczka - przypomniałam dziadkowi. - O nie, nie zgodzę się na żadne oszu-kaństwa. Nikt, ale to absolutnie nikt nie będzie go oszukiwać. Wybij to sobie, dziadku, z głowy. To, co powiedziałam dziadkowi, wyraźnie nie spodobało się mamie: 87 - A któż to nauczył cię takich niegrzecznot? Żebyś mi się w ten sposób więcej nie ważyła odzywać do osób starszych, tym bardziej do dziadka. Jeśli ci się, maja panno, nie podoba, maszeruj do domu. I bez ciebie jakoś oszukamy cielaczka -dokończyła już bez gniewu. I, rozbawiona, mrugnęła porozumiewawczo do dziadka. To, muszę powiedzieć, strasznie mnie ubodło. Więc odwracając się na pięcie oświadczyłam hardo: -Jeszcze lepiej, jeszcze wolę. Nie uszłam nawet dwóch kroków, jak złapał mnie dziadek. Chwilę szamotałam się w jego objęciach, wyrażając w ten sposób mój sprzeciw i oburzenie. No bo, czyż nie zostałam potraktowana przez mamę jak ostatni szczeniak? - Poczekaj, Maju, nikt nie będzie cielaczka krzywdził - zapewniał. - Musimy coś zrobić, żeby on teraz wypił mleczko. I dziadek wytłumaczył, dlaczego to takie ważne. - Po urodzeniu cielaczka krowa daje nie takie sobie zwyczajne mleczko, lecz siarę. Kiedy cielaczek wypije tę siarę, nie tylko stanie się silny, ale nie będzie też chorować. - Po czym dodał: - Może z twoją mamą poradzilibyśmy sobie z karmieniem cielaczka, ale we troje na pewno będzie nam łatwiej. To co, bąbelku, bierzemy się do roboty? Nie do końca udobruchana, zapytałam: - To co mam robić? Miałam zanurzyć w mleczku rękę tak, aby z mleka trochę wystawał serdeczny palec. - Twój paluszek będzie udawać krowi cycek - powiedziała mama. - To ty będziesz oszukiwała naszego cielaczka. Bardzo mi się spodobało, że mój paluszek będzie krowim cyckiem. Na takie oszustwo zgodziłam się bardzo chętnie. 88 Od razu zabraliśmy się do karmienia. Nie poszło to nam jak z płatka. Cielaczek zapierał się wszystkimi czteroma nogami, jakby chciał powiedzieć: za nic nie będę jadł! Dziadek pchał cielaczka, mama usiłowała wsadzić jego łebek do wiadra, a ja wciąż trzymałam rączkę w mleku, i miałam bluzkę mokrą aż do łokcia. Dziadek, sapiąc jak miech kowalski, powtarzał: - Ależ on charakterny! Nasz charakterny w końcu trafił pyszczkiem na mój paluszek, jednak ssać nie miał zamiaru. Dopiero kiedy poczuł smak mleczka, łyknął nieco raz i drugi. Ale zaraz się zakrztusił. -Może mu siara nie smakuje - powiedziałam. - Nie bój nic, bąbelku - uspokoił mnie dziadek - najważ- 89 niejsze, że poczuł smak. Zobaczysz, sam będzie rwał się do picia. Dziadek miał rację. Wkrótce cielaczek zaczął pyszczkiem szukać mego paluszka. - Mamusiu - zobacz, jak on to robi swoim języczkiem -pokazałam mamie i dziadkowi zwinięty w rurkę mój języczek. - Ależ ma dziwny język! Zupełnie niepodobny do mego. Jest taki, jak twoja, mamusiu, tarka do ucierania kartofli Teraz cielaczek nie chciał mego paluszka puścić, nawet wtedy, gdy już wypił całe mleczko. - Aż się spociłem - zauważył dziadek, odstawiając wiadro. - Umordował nas ten szczeniak, ale już jesteśmy po najgorszym. Widzisz, Hela, bez Mai za nic nie dalibyśmy sobie rady. Szczwaną mamy dziewczynkę. Strasznie nam się bąbelek udał. Można rzec, że pod każdym względem - nie ustawał w zachwytach dziadek. - Gdyby jeszcze tyle niegrzecznot jej się nie trzymało - wyraziła swoje życzenie mama. - To by była aniołem - stwierdził dziadek- Ale ja nie potrzebuję żadnego anioła. Wystarczy mi nasz aniołek - mówił głaszcząc mnie po łebku. Pomyślałam, czemu nie, mogę robić za dziadkowego aniołka, chociaż ciekawsza byłaby rozmowa o cielaczku, a nie o mnie. Dlatego zapytałam: - Mamusiu, czy nasz cielaczek jest na pewno zdrowy? - A dlaczego miałby być chory? - zdziwiła się mamusia -Według mnie jest zdrowiuteńki, jak rydzyk. - No, bo sama mi mówiłaś, że chorobę można rozpoznać po wyglądzie języka. A język cielaczka, przyznasz, nie jest normalny. 90 - Córeńko, najzupełniej normalny - zapewnił tata, który wszedł do obory i od jakiegoś czasu przysłuchiwał się naszej rozmowie. - Wszystkie krówki mają języki szorstkie jak tarka po to, żeby mogły nimi zrywać trawkę. - I dlatego mój język nie nadaje się do zrywania trawki? -zapytałam. - Zupełnie się nie nadaje - potwierdził dziadek - bo zawsze jest zajęty gadaniem. No, oczywiście, dziadka jak zwykle trzymały się żarty, chociaż ja miałam problem. Uznałam, że tym razem o wyjaśnienie najlepiej poprosić tatę: - Tatusiu, czy ten cielaczek jest nasz? - A czyjże miałby być? - zdziwił się tatuś. - Urodziła go nasza Krasna, więc musi być nasz. - Nie o to mi chodzi. Chcę wiedzieć, czy jest nasz na zawsze. Bo jakbyśmy go sprzedali, to by nie był nasz. Dlatego pytam: jest nasz, czy nie nasz? Widziałam, że tato się waha. W końcu powiedział: -Jak będzie rósł na piękną krówkę, zostawimy go. Będzie nasz. Ale my, dorośli, nie mamy czasu na doglądanie cielaczka. Dlatego wiele zależy, Maju, od ciebie. Proponuję, żebyś to właśnie ty nim się zajęła, dobrze? Powiedziałam, że chętnie. Na pewno zadbam o cielaczka jak należy. Wolałam jedna upewnić się co do jednego. - Tatuńciu, ale czy on będzie mój? - zapytałam. Kiedy bardzo, ale to bardzo o coś tatusia proszę, nazywam go tatuń-ciem. I tatuńcio wtedy wie, że swojej córeczce nie należy niczego odmawiać. Mama, tato i dziadek zgodnie przyrzekli, że będzie mój. - No to - powiedziałam - musimy mu nadać jakieś imię. 91 - U nas najfajniejsze imiona nadajesz, Maju, ty - zauważyła mama. - Co proponujesz? Chwilę zastanawiałam się, ale nic mi nie przychodziło do głowy. W końcu powiedziałam: - A może byśmy nazwali go po prostu Cielaczek. - Czy ja wiem - wahał się dziadek - Jeszcze nie słyszałem, żeby cielaczkowi nadano imię Cielaczek. A co będzie, jak Cielaczek stanie się dorosłą krową? A tatuś dodał: - I mama będzie mówiła: „Pójdę wydoić Cielaczka". Najpierw bardzo nas to rozśmieszyło, a potem powiedzieliśmy sobie, że to wyjątkowo udane imię. Zj edlismy ciała mego Je^ość często mówię mojej mamie: - Idę upolować jakieś dziecko. A to znaczy, że mam dość zabawy z samą sobą albo ciągłego przebywania z dziadkiem. Ja dziadka bardzo kocham, i przebywanie z nim jest naprawdę bardzo fajne. Jak dziadek chce, proszę bardzo, mogę się z nim pobawić, tyle że zabawa z dziadkiem to jednak nie to samo, co z innymi dziećmi. Najczęściej bawię się z Błażejkiem, o wiele rzadziej - z Jakubem od Morka. Bawiłabym się też z innymi dziećmi z naszej wsi, ale trudno trafić na dzieci chętne do zabawy. Robię na nie prawdziwe polowania. Mama mówi, że kiedyś było inaczej, i że z tego powodu współczuje mi. Kiedyś, podobno, wystarczyło wyjść z domu, a już napatoczyło się jak nie to, to inne dziecko. Gdy tego dnia znów zaczęłam uskarżać się, że nie mam się z kim bawić, tatuś najpierw bardzo się zdziwił, a potem, po zastanowieniu, powiedział: - A wiecie, że coś w tym musi być. Faktem jest, że teraz w Reszkach dzieci prawie się nie widuje. - Kiedyś dzieciaki latały po wsi całymi bandami - wspo- 94 mniał dziadek - Wszędzie było tego tałatajstwa pełno. Teraz rzeczywiście jakby ich było mniej. -Jest mniej - przyznała mamusia - bo ludzie stają się zbyt wygodni, żeby mieć dzieci. To mi dało do myślenia. Dlatego zapytałam: - Mamusiu, dlaczego robienie dzieci jest niewygodne? Dziadek znowu powtórzył, że jestem zabawna. Nie wiem, dlaczego to, co mówię, ma być - zdaniem dziadka - takie zabawne. Z jakiegoś powodu nikt nie chciał nic mówić na temat niewygód przy robieniu dzieci. Za to mama - chyba po to, żeby mnie nie zniechęcać - zauważyła: - Trudno ci, Maju, spotkać dzieci chętne do zabawy bynajmniej nie dlatego, że ich nie ma. Są, tyle że po całych dniach siedzę przed telewizorami. Uznałam, że dla mnie to żadne pocieszenie, zwłaszcza że również chętnie posiedziałabym przed telewizorem, gdyby nie mama, która uważa, że telewizja dobrze dzieciom nie robi. Dlatego do oglądania mam jedynie dobranockę. Inni mogą oglądać wszystko jak leci, a ja - tylko dobranocka i dobranocka. Czy mama nie widzi, że nie ma w tym za grosz sprawiedliwości? Jak tylko pomyślałam, że nie mam żadnego dziecka do zabawy i że nie wolno mi oglądać telewizji, uznałam, że, trudno, koniecznie muszę trochę pobeczeć. - Nie mam z kim się bawić, nie mogę oglądać telewizji. Do chrzanu z takim życiem!... - chlipałam. 95 Zanim mama zdążyła zrobić mi piekło za to, że się wyrażam, dopadł mnie dziadek. - No to czego, bąbelku, chcesz? - spytał mocno przejęty. - Chcę... - wydukałam poprzez gwałtowne łkanie, bo w tym momencie to już płakałam całą sobą, ale nie tylko na niby. - Powiedz że wreszcie, czego chcesz? - dopytywała się mama, bez, rzekłabym, zauważalnego współczucia oraz troski o ukochaną jedynaczkę. Jak w ogóle można o to pytać? To oczywiste, że chciałam, żeby moje życie nie było do chrzanu. Obawiałam się jednak, że mówienia o życiu do chrzanu mama by już nie zniosła. Musiałam więc wymyślić coś na poczekaniu. I wymyśliłam. - Chcę mieć komputer - oświadczyłam. - Po co ci, dziecko, komputer? - zapytał dziadek nawet nie tyle zdziwiony, co zgorszony i oburzony. Dziadek, jak wiadomo, nie jest entuzjastą jakichkolwiek nowinek technicznych, czyli - jak zwykł mawiać - „wynalazków". - No, właśnie, po co? - poparła dziadka mama. - Będę rozmawiała z innymi dziećmi. - Z tego, co wiem, żadne dziecko w Reszkach nie ma jeszcze komputera - włączył się do rozmowy tatuś. - Z kim wobec tego chcesz, córeczko, rozmawiać? To, co mi się w tym momencie przytrafiło, dorośli nazywają olśnieniem. Bez chwili zastanowienia wypaliłam: - Będę rozmawiać z całym światem. Moja wypowiedź musiała zrobić ogromne wrażenie, jako że byłam pierwszą osobą w naszej wsi, która zamierzała rozmawiać z całym światem. Wszyscy czuli, że czegoś takiego nie można zlekceważyć, że, jednym słowem, poważne oświadczenie wymaga poważnego potraktowania. 96 Z doznanego szoku pierwsza otrząsnęła się mama. - Dobrze - powiedziała. - Jak sprzedam malowane teraz obrazki, kupię ci komputer. Ale jeśli będziesz nadal taką beksą, jak teraz, wiedz, moja panno, że ani się obejrzysz, jak dostaniesz figę, a nie komputer. Ma się rozumieć, moje łzy natychmiast, jakoś tak same z siebie, obeschły. A ja, z własnej nieprzymuszonej woli, przyrzekłam, że postaram się nie być - przynajmniej bez wyraźnej przyczyny - beksą. Pomyślałam, że jeżeli pozwolę mamie odpocząć od jej kochanej beksy, ona będzie mogła namalować więcej obrazków, żeby kupić mi o, taki duży komputer. Dlatego zapytałam: - Mamusiu, czy będę mogła teraz pójść do Jakuba od Morka. Chcę komuś opowiedzieć, że mam cielaczka, co się nazywa Cielaczek. - Idź - zgodziła się mama. - Tylko najpierw musisz się przebrać. I pamiętaj, że mamusia Jakuba jest bardzo chora. - Wiem, wiem, o co chodzi. Mam nie siedzieć za długo, nie hałasować i w ogóle zachowywać się przyzwoicie - dokończyłam za mamę. Raz dwa przebrałam się i udałam się do Morków. Uważam, że mama niepotrzebnie napomina mnie co do tego hałasowania. Przecież sama wiem. Nie jestem aż taka głupia. Jak jestem chora i dziadek zaczyna hałasować, mnie też to denerwuje. A mama Jakuba jest bardzo chora i bardzo biedna. Chociaż, zdaniem dziadka, tak naprawdę to bieda u Morków bierze się nie z choroby mamy Jakuba, lecz z powodu jego tatusia. „Najcięższą chorobą, do tego nieuleczalną, jest zwyczajna głupota" - powtarza dziadek. I nie mówi na tatę Jakuba inaczej, jak tylko „ten wioskowy głupek". Ledwie Bolek-mleczarz otworzy mleczarnię, już „wioskowy głupek" przylatuje z jedną dwudziestolitrową bańką mleka. Dziadek mówi, że trzeba nie mieć wstydu, żeby z obory pełnej krów przynosić tyle mleka, co od naszej jednej Krasnej. Ale jak - pyta dziadek - te krowy mają dawać mleko, skoro ich doglądaniem zajmuje się chłopak niewiele starszy od naszej Mai, podczas gdy jego ojciec od rana siedzi w kucki na piętach, oparty plecami o ścianę mleczarni, umorusany i zarośnięty, w podartym ubraniu, i snuje niekończącą się opowieść, jaki to z niego bogacz. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek skończyłby wyliczanie, ile to ma krów, świń i owiec, co zasieje i co zbierze, gdyby ostatni słuchacze nie poszli do swoich domów, a Bolek-mleczarz nie zamknął mleczarni. Wtedy tata Jakuba przenosi się ze swymi opowieściami do sklepiku Irki. Za kilkugroszówki, mozolnie wysupływane ze wszystkich kieszeni, kupuje butelkę piwa. Do późnego popołudnia, z tą jedną jedyną butelką piwa w garści, na którą z trudem udało mu się uzbierać trochę miedziaków, znów opowiada każdemu, kto chce i nie chce go słuchać, jaki to z niego bogacz. Myślałam o tym wszystkim, idąc do Morków. Co prawda, według mego tatusia, dzieci nie są od oceniania dorosłych, ja jednak uważam, że tata Jakuba nie jest dobry dla swego synka i cioci Janeczki. Moim zdaniem, on ich krzywdzi, i coś z tym należałoby zrobić. Zauważyłam, że jak się tak myśli o różnych rzeczach, to idzie się szybciej. Tego dnia miałam tyle do przemyślenia, że nawet nie wiem kiedy, przyszłam do Morków. - Mama pozwoliła mi do was przyjść - powiedziałam mamie Jakuba, żeby nie było żadnych wątpliwości co do mego 98 przyjścia. - Mówiła, żebym tylko nie hałasowała. I ja jej to obiecałam. I jeszcze, że będę zachowywała się przyzwoicie. Mam do ciebie, ciociu Janeczko, prośbę. Jakbym zaczęła zachowywać się nieprzyzwoicie, niech mi ciocia przypomni. Bo mnie się zdarza nie pamiętać o przyzwoitości - mówiłam szybciutko. Chciałam mieć za sobą jak najszybciej te p ? ? ? ? d u-r a 1 n e sprawy. Nie wiem, co to słowo znaczy, ale bardzo często mówią tak w telewizji. I ono, to słowo, bardzo mi się podoba. Dlatego często go używam. Jeżeli natomiast chodzi o to, jak mówi się u nas, na wsi, powiem tak: w Reszkach mówi się „ciociu" nie tylko na prawdziwe ciocie, ale i te nieprawdziwe. Jakby się powiedziało „pani" na kogoś, kogo się dobrze zna, to to by było niestosowne. O, właśnie, mama często powtarza, że coś jest niestosowne. A to znaczy, że tak robić czy mówić dobrze ułożonemu dziecku nie wypada. Mamie z jakiegoś powodu bardzo zależy, żebym była dzieckiem dobrze ułożonym. Prawdę mówiąc, mimo że przeważnie bardzo się staram, nie zawsze mi się udaje być dobrze ułożonym dzieckiem. - Bardzo nam, to znaczy mnie i Jakubowi, miło, że do nas przyszłaś - powiedziała mama Jakuba. Ona jest bardzo uprzejma i fajna. Jak odwiedzicie mnie kiedyś w Reszkach, chcę, byście ją poznali. - Może nam opowiesz, co u was słychać - zaproponowała. Opowiedziałam oczywiście o tym, że urodził się nam ciela-czek, który będzie nazywał się Cielaczek. I że Cielaczek będzie mój. Mamę Jakuba Cielaczek zupełnie nie zainteresował, a Jakuba, prawdę mówiąc, też nie za bardzo. I nawet wiem, dla- 99 czego. Jakub ma za dużo krówek, cielaczków, świń, owiec, którymi musi się zajmować, żeby mógł się cieszyć z czegokolwiek, tym bardziej - z urodzenia jeszcze jednego cielacz-ka. Mój tatuś, mówiąc o Jakubie, powtarza - ten biedny chłopak jest tak zaharowany, że nie ma kiedy urosnąć. Wyglądało na to, że tatuś ma racje Jakub, starszy ode mnie o rok, jest niższy prawie o głowę. I jest strasznie chudy. I w ogóle, to jest mocno zaniedbany, właściwie pod każdym względem. Chodzi ubrany w byle co. A zimą, jak idziemy ślizgać się na sadzawce, Jakub zakłada gumowce swego ojca. One, te gumowce, nie za bardzo nadają się do ślizgania. A poza tym są zimne i o wiele za duże. To, że Jakub chodzi w łachmanach i nosi gumowce swego taty, wcale mi nie przeszkadza. Nie podoba mi się tylko jego zapach. Mama mówi, że to obora tak pachnie. Kiedyś poskarżyłam się na to mojemu dziadkowi. Zagroził, że jeżeli kiedykolwiek zwrócę Jakubowi uwagę, że śmierdzi, on nigdy mi tego nie daruje. Jakub w chudościach jest podobny do swojej mamy, chociaż ciocia Janeczka chyba jest jeszcze chudsza, pewnie z powodu choroby. Kiedy się na nią, leżącą w łóżku, patrzy, to jest tak, jakby pod kołdrą nic nie było. Widać tylko głowę na poduszce, a właściwie — oczy. Ciocia Janeczka i Jakub mają takie same oczy. Welkie, łagodne i dobre, zupełnie jak u mego Cielaczka. Mama Jakuba poprosiła, żebym usiadła blisko łóżka. Powiedziała, że chce na mnie popatrzeć, bo jest stęskniona ludzi - prawie nikt do nich nie przychodzi. 100 - A co u twojej mamy? Czy wciąż maluje? - zapytała. - Trochę maluje - odpowiedziałam. - Maluje różne różności. Przeważnie takich tam ludzików i zwierzątka. Jednak najbardziej podoba mi się jeden namalowany maleńki Chrystu-sik, co leży w żłobku na sianku. Prosiłam mamę, żeby namalowała dużo takich Chrystusików, ale mamusia nie chce. Mówi, że ją nuży robienie czegoś takiego samego wiele razy. I ja ją rozumiem. Co prawda, jak sama narysuję jakąś lalę, to rysuję drugą i jeszcze drugą, ale zupełnie inną. Nie wiem, czy ciocia mnie rozumie. - Staram się - stwierdziła mama Jakuba. I zaraz dodała, ciężko wzdychając: - Tylko zazdrościć twojej mamie talentu. Urodziłaś się, Maju, pod szczęśliwą gwiazdą, że masz taką mamusię. Co będzie z Jakubem, sam dobry Bóg tylko wie. Ja tu leżę jak ta kłoda, nikomu niepotrzebne polano, a on - gorzej niż sierota. 101 Po wypowiedzeniu tych słów ciocia Janeczka, która jak zwykle leżała w łóżku, odwróciła głowę do ściany. Wydawało mi się, że ze wszystkich sił stara się powstrzymać łzy. Ale może się myliłam, bo kiedy po chwili spojrzała na nas, twarz miała pogodną, a nawet się uśmiechała. Moja mama opowiadała, że ciocia leży tak w łóżku od urodzenia Jakuba. Tyle już lat nie może chodzić. Mama mówi jeszcze, że z nogami to jest u cioci Janeczki coś takiego, że ona nie czuje, czy je w ogóle ma. Mama Jakuba zerknęła na zegar. - O rany, czas najwyższy zabrać się za gotowanie obiadu -stwierdziła z przerażeniem - Maju, będziesz mogła przytrzymać wózek? Jakub pomoże mi się zsunąć z łóżka. Jak już usiądę na wózku, ugotowanie obiadu to dla mnie fraszka - tłumaczyła. - Chociaż parę dni temu nie poszło mi najlepiej. Pamiętasz, Jakubie, poszedłeś do obory, a ja, siedząc na tym wózku, kończyłam gotować obiad. - Mamusia zobaczyła, że ogień pod płytą wygasa - włączył się do opowiadania Jakub. -Trzeba było dorzucić kilka polan. Ale te, które jej przed wyjściem z domu przygotowałem, skończyły się. Dlatego spróbowała sięgnąć do skrzynki na drewno. - Wychyliłam się i poleciałam na głowę - wspominała.- . Leżałam na podłodze, nawet nie wzywając pomocy. Wedzia-łam, że nikt mnie nie usłyszy. W końcu Jakub wrócił. Spróbował mnie dźwignąć. On, jak na swój wiek, jest bardzo silny, ale żeby podźwignąć mnie z podłogi, trzebaby dorosłego mężczyzny. I ty teraz, Maju, posłuchaj, jaki ten mój Jakubek jest. Skoro nie mógł podnieść siłą, postanowił użyć sposobu. Wziął szczotkę, wsadził kij pode mnie, żeby podźwignąć matkę tak, jak się podnosi głaz na polu. Trochę mnie uniósł, ale 102 ja się zaraz zsunęłam z kija. Leżałam na podłodze i śmiałam się. Dopiero jak usłyszałam, że Jakubek płacze z bezsilności, też się rozbeczałam. - I co się potem stało? - nie wiem dlaczego, chciałam koniecznie to wiedzieć. -A, nic. Ktoś przechodził ulicą, to go Jakub poprosił o pomoc. Nie wiem, po co wyjrzałam na ulicę. Może chciałam zobaczyć, kto wtedy tędy przechodził? Ale ulica była pusta. - Proszę pani - powiedziałam, zapominając z tego wszystkiego o niestosownościach - czy możemy pójść z Jakubem troszeczkę się pobawić. - A idźcie, idźcie - zgodziła się. - Ja tu mam wszystko pod ręką, niczego mi póki co nie potrzeba. Podskakując radośnie, wybiegliśmy z kuchni. U Morków najlepiej można bawić się w kościół. W Reszkach kościoła nie ma, bo, jak mówi tatuś, tutejsi ludzie są za biedni, żeby zbudować prawdziwy kościół. Jest tylko kaplica, która urządzono właśnie u Morków. Co niedzielę przyjeżdża do kaplicy na mszę z Samborowa ksiądz Witold i przychodzą ludzie nie tylko z Reszek, ale i kilku okolicznych wsi. We wszystkie inne dni kaplica jest pusta i wtedy, od czasu do czasu, bawimy się w niej z Jakubem. Innych dzieci nie zapraszamy, bo by hałasowały. Najpierw bawiliśmy się w mszę. Jakub był księdzem, a ja Ludem Bożym. Śpiewaliśmy, ale nie za głośno, żeby mamusia Jakuba nie usłyszała. Ksiądz bez przerwy kazał mi wstawać, siadać i klękać, więc w końcu powiedziałam, że, co jest, kurcze blade, to wcale nie jest fajna zabawa. Wtedy Jakub zaproponował, że, dobrze, możemy jeszcze pobawić się w spowiedź. 103 Trochę spieraliśmy się o to, kto najpierw ma być spowiadany. Zdaniem Jakuba w spowiedzi wcale nie liczy się, kto będzie pierwszy, lecz czy przypomni się wszystkie grzechy. Ja przypomniałam sibie trzy grzechy, i Jakub dał mi rozgrzeszenie. Jakub miał dużo grzechów, i ja miałam wątpliwości. Jakub zagroził, że jak go nie rozgrzeszę, to on nie da tych białych krążków ze złotego kielicha, co je ksiądz podczas mszy kładzie mamusiom i tatusiom na językach. Wtedy, co miałam robić, powiedziałam; - Zgoda, rozgrzeszam cię, ty wstrętny szantażysto! Ja uklękłam i Jakub położył mi biały krążek na języku. Potem ukląkł Jakub. A potem znowu uklękłam ja. I za każdym razem powtarzaliśmy: „Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina". Mogliśmy jeść tyle krążków, ile chcieliśmy, a nie tylko po jednym, jak tatusiowie i mamusie. A potem to już poszliśmy do swoich domów. Mama strasznie mnie skrzyczała za to, że zbyt długo -bo prawie aż do wieczora - bawiłam się u Jakuba od Morka. Mama za nic nie dała sobie wytłumaczyć, że je- 104 żeli już idzie się do kościoła, to nie po to, żeby zaraz z niego wychodzić. - W kościele nic nie robi się szast-prast i po sprawie - tłumaczyłam mamie z najgłębszym przekonaniem. - Nie jesteś chowana na dewotkę. Wcale nie musisz codziennie latać do kościoła. Wystarczy, że pójdziesz ze mną na mszę w niedzielę. A w ogóle, skoro poszłaś bawić się do Jakuba, to co robiłaś w kościele? - dopytywała się mama. - Bawiłam się - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. - W kościele? - zdziwiła się mama. - Kościół nie służy do zabawy. A w coście tam się bawili? Muszę powiedzieć, że dociekliwość mamy coraz mniej mi się podobała. Z doświadczenia wiedziałam, że nic to dobrego nie wróży. Ale póki co nie było sposobu na godne wycofanie się z krzyżowego ognia pytań. Dlatego odpowiedziałam zgodnie z prawdą: - Bawiliśmy się w księdza i w Lud Boży. I już wiedziałam, że wpakowałam się w niezłą kabałę. Nie było innego wyjścia, jak tylko powiedzieć jej całą prawdę. W ten sposób mama dowiedziała się, że jadłam z Jakubem ciała mego, i jeszcze dokładnie wytłumaczyłam, skąd Jakub brał te białe krążki. Spodziewałam się, że dostanę straszną burę. Ale nic takiego się nie stało, bo mamę - wedle słów dziadka - dosłownie zamurowało. Dziadek też specjalnie rozmowny nie był. Powiedział tylko, że nie jest pewien, czy dostanę grzechów odpuszczenie. Tak naprawdę, to nie wiedziałam, o co mamie i dziadkowi chodzi. - Po co, dziadku, robisz tyle rabanu? - spytałam. - Przecież nie zjedliśmy wszystkich krążków. Trochę zostawiliśmy też dla księdza Witolda. Skarb w zasiągu raki ???>" ? ^^ hodzę od kilku dni, myślę i myślę, i nic nie mogę wymyślić. A wszystko przez Jakuba od Morka. Tak nazywam mego kolegę. Bo na niego nie wystarczy powiedzieć „Jakub". W Reszkach jest kilku Jakubów. Po drugiej stronie sadzawki Bolka- mleczarza mieszka Anuszkiewicz. U Anuszkiewiczów też jest Jakub. I tego Jakuba nazywam po prostu Jakub. A mój Jakub jest właśnie Jakubem od 4^*%^ Morka. Wiem, trochę to wszystko poplą- /f .* 0 • \ tanę, ale gdyby tego poplątania nie było, V^V poplątałoby się jeszcze bardziej, prawda? f~\/ \ Na mego Jakuba muszę uważać. Bo / Y . \ on nie jest taki, jak wszystkie inne dzie- % V V ci. Dziadek mówi, że gdybym chodziła ?-$J «( L-j w łachmanach i nosiła gumowce taty, j TT a do tego śmierdziała jak cała obora, też I ' ]/ byłabym inna niż wszystkie dzieci. X ' ? Jv - I to dlatego Jakub za żadne skarby i —y~~^^ \ nic nie przyjmie od kogoś obcego? - da- ? J lej przepytywałam dziadka. ?? ?? - Nie tylko dlatego - stwierdził dzia- JjL Jl 107 - Bo jest dumny i hardy - próbowałam zgadywać. - Wcale nie jest dumny i hardy. To jemu się wydaje, że jest dumny i hardy. - A jaki jest? - Jest dziki. - Dziki? - zdziwiłam się. - Dziadku, ależ skąd, on wcale nie jest dziki. Jest łagodny i dobry. Gdzie mu tam, dziadku, do dzikości. Dziadek kręcił głową. Widziałam, że jest mocno przejęty, a nawet zatroskany. Z tego wszystkiego przerwał cięcie drewna do kuchennej płyty i usiadł na pieńku. Po tym, jak założył na nogę na nogę, wiedziałam, że szykuje się nam dłuższa rozmowa. Skorzystałam w przerwy w rąbaniu drewna i zaczęłam z polan budować komin. 108 - On myśli, że jest gorszy od innych dzieci. I dlatego stał się dziki. Skrył się przed wszystkimi ludźmi, jak ślimak w skorupie, w wydumanej przez siebie dumie i hardości. - Czuje się gorszy z powodu łachmanów i gumowców? - Właśnie dlatego - potwierdził dziadek. - Myślę, Maju, że mogłabyś mu bardzo pomóc. - Przecież, dziadku, wiesz, że gdybym mogła, pomagałabym wszystkim ludziom. Tym bardziej pomogłabym Jakubowi od Morka, to oczywiste. Ale ja nie mam tyle pieniążków, żeby kupować Jakubowi nowe ubrania i buty. Dziadek uśmiechnął się, bynajmniej nie radośnie, i powiedział: - Nie w tym, Maju, rzecz. Gdybyż chodziło tylko o kupno nowego ubrania i butów. To akurat nie jest problemem... - ...jeśli się ma pieniądze. Ale ja, jeszcze raz powtarzam -nie mam pieniążków. A i ty, dziadku, też nie masz ich za wiele. A przynajmniej tak mówisz, kiedy proszę cię o iryski albo gumę do żucia „z metra". -Jesteś niesprawiedliwa - obruszył się dziadek. - Kupuję. Twój tatuś mówi, że kupuję często za często... Bynajmniej nie uważałam, że dziadek kupuje często za często. Bynajmniej. - Nowe ubranie jest ważne, ale nie najważniejsze - dziadek wrócił do tematu naszej rozmowy. — Chodzi o to, żeby przekonać Jakuba, że nie jest gorszy od innych dzieci. - Mimo łachmanów i gumowców? Jak mam mu pomóc? Dziadek nie kwapił się z odpowiedzią. Milczał. Widziałam, że nad czymś zastanawia się. W końcu zapytał: - Czy Jakub potrafi czymkolwiek podzielić się z tobą? - Nie jest kutwą. Daje mi wszystko, o cokolwiek go popro- 109 szę. I nie mówi, jak niektórzy, że dzieli się ze mną często za często... Tym razem to dziadek słyszał tylko to, co chciał usłyszeć -moje często za często puścił mimo uszu. - To bardzo dobrze, że potrafi dawać - zauważył. - Ale chodzi też o to, żeby umiał brać. Ty możesz go tego nauczyć. - Co też ty, dziadku, mówisz. Jak mam karmelki albo jakieś inne cukierki, Jakub pójdzie za nimi na koniec świata, zupełnie jak Szkaradek za blinem albo kiełbaską. - Chwała Bogu - wyczułam w jego głosie ulgę. - Nie bez przyczyny najlepszymi treserami dzikich zwierząt w cyrku są kobiety. Nie wiem, o co dziadkowi chodziło z tym treserami w cyrku. Ale nie miałam głowy do zastanawiania się - od kilku dni głowę miałam zaprzątniętą tym, co mi naopowiadał Jakub. A opowiadał mnie i Błażejkowi o tym, jak któregoś dnia jego mama kazała mu iść do kowala Leona naostrzyć noże. W kuźni był już pompiarz Walter Eckert. - To ten Walter, co zajmuje się w naszej wsi wodociągami? - dopytywał się Błażejek. - Ten, ten. Przecież mówię, że pompiarz - niecierpliwił się Jakub. - Czy jest u nas w Reszkach jeszcze jakiś inny Walter? - poparłam Jakuba. - Ale już dobrze. Opowiadaj, co Walter mówił - ponaglałam. - Opowiadał o tym, że w Gdańsku jest jeden taki uzdrowiciel - relacjonował Jakub. - Przyjeżdżają do niego ludzie z całej Polski, a nawet z zagranicy. Uzdrowiciel o nic nie pyta, tylko dotyka. Dotyka lekko, a mimo to te dotknięcia bolą strasznie. Nie wszyscy to wytrzymują. Ludzie drą się gorzej niż 110 u dentysty. Za to ci, co dotrwają do końca, wychodzą uzdrowieni. Walter zapewniał kowala Leona, że chorzy wracają z Gdańska zupełnie zdrowi, jak nowo narodzeni. - Taki uzdrowiciel, myślę, to wspaniała rzecz - zauważył Błażej. - Mój tatuś mówi, że na naszym felczerze Saszce to za bardzo nie można polegać. Zdaniem tatusia, każdy lekarz leczy, ale nigdy nie wiadomo, jak się to skończy. - Uzdrowiciel to co innego - gorąco zapewnił Jakub. - On nic nie robi, tyl- ? ko dotyka i już. - I już? - dziwiłam się, że tak to szybko idzie. -1 już jest się zdrowym. Na tym właśnie polega uzdrawianie. Ciągle nie byłam do końca przekonana. Ale Jakub mocno wierzył w to, co mówił. I aby mnie ostatecznie przekonać, powiedział: -Jakby nie uzdrawiał, to by nie był uzdrowicielem. To chyba jasne. Niby racja. Bo co to za uzdrowiciel, który nie uzdrawia? Nie można być piekarzem, jeśli nie piecze się chleba. I wtedy Błażejek powiedział nam, że od powrotu z kuźni o niczym innym nie potrafi myśleć, jak tylko o uzdrowieniu swojej mamusi. - Macie pojęcie - rozmarzył się - co by to było, gdyby ten 111 uzdrowiciel dotknął mamę, a ona stanęła na własnych nogach? Och, jakżeby się ona cieszyła, jakby cieszyła, że może chodzić. Widziałam, jak Jakub cieszy się już na samą myśl o uzdrowieniu swojej mamusi. Widziałam radość w jego wielkich oczach, które, roziskrzone i promienne, stawały się jakby jeszcze większe. - Twoja mama z tej radości przyleciałaby pewnie pieszo z Gdańska do Reszek - zauważyłam. Ja też, ma się rozumieć, bardzo się cieszyłam na myśl o jej uzdrowieniu. Bo ja ciocię Janeczkę lubię. Moim zdaniem nikt spośród wszystkich tych ludzi, których znam, bardziej nie potrzebuje dotknięcia ręki uzdrowiciela niż ciocia Janeczka. Możecie mi wierzyć, zrobiłabym wszystko, żeby uzdrowiciel dotknął mamę Jakuba. I dlatego powiedziałam: -To na co my czekamy? Trzeba ją do tego Gdańska jak najszybciej zawieść. - I po zastanowieniu zapytałam: - Ej, chłopaki, a gdzie Gdańsk jest? - Daleko - powiedział nagle zmarkotniały Jakub. - Nie wiem. Gdzieś daleko. Nad morzem albo w górach -wyraził przypuszczenie Błażejek. - Co bliżej, morze czy góry? - chciałam wiedzieć. -1 morze, i góry daleko. Ale Gdańsk - nad morzem. Pytałem kowala, czy da się nad morze dojechać furmanką. Powiedział, że trzeba by jechać z tydzień albo i dłużej. Mama by takiej podróży nie wytrzymała - tłumaczył Jakub. - Pewnie, taksówką o wiele szybciej. Raz, dwa możemy jej zamówić taksówkę - postanowiłam. - Masz pojęcie, ile by taka taksówka kosztowała? - zapytał Jakub, bynajmniej nie oczekując od nas odpowiedzi. 112 Nikt z nas zresztą nie wiedział, ile. Ale przypuszczaliśmy, że dużo. Czuliśmy, że nasza narada utknęła w martwym punkcie. - A jakbym poprosiła mamusię i tatusia o trochę pieniążków - wpadłam na zbawienną myśl. - A jeszcze lepiej poprosić dziadka. Dziadek co najwyżej trochę pomarudzi, ale nigdy mi niczego nie odmawia. - Coś ty, Maja - ostudził moje zapały Jakub. - Dziadek marudzi, jak ma ci dać na lizaka. Na taką wyprawę zabrakłoby jego renty. - Według mnie nie możemy wciągać w to dorosłych - poparł Jakuba Błażejek. - Dorosłym nigdy nie podoba się nic, co dzieci robią. Oni wszystko nam psują, we wszystkim przeszkadzają. - W ogóle są do niczego - zgodził się z Błażejkiem Jakub. Wcale nie uważałam, że mój dziadek jest do niczego. I wcale mi nic nie psuje. Milczałam jednak, bo czułam, że moja obrona nic tu nie zmieni. Byłam jednak trochę na nich zła i dlatego powiedziałam: 113 - Jak jesteście tacy mądrzy, to powiedzcie, co trzeba robić. Nikt z nas nie był aż taki mądry, żeby wiedzieć, co należy zrobić. Błażej zaproponował, żebyśmy się spotkali, jak już coś wymyślimy. A póki co, przed dorosłymi ani mru-mru. No i ja od kilku dni nic nikomu nie mówiłam, tylko myślałam, myślałam, i nic nie mogłam wymyślić. Właśnie kończyłam budować komin z polan, co je dziadek rąbał do kuchennego pieca, jak rozchyliły się sztachety w płocie i ukazała się głowa Błażejka. «-^ - ? ?? i 1 ł / \ i \ i ,.u -?**_ i----------- Ma on niewinne, niebieściutkie jak bławatek oczka oraz gładko przylizane, jaśniutkie włoski. Mimo że wygląda na grzeczniutkiego, dobrze ułożonego chłopaczka, to - zdaniem mojej mamy - diabła ma za skórą. Błażejek nie miał zamiaru wchodzić na nasze podwórze. Gwałtownymi gestami przywoływał mnie do siebie. Jego zachowanie wskazywało, że jednak coś wymyślił. Kiedy zaczęłam się natarczywie dopytywać, szepnął tajemniczo, kładąc palec na ustach: 114 - Ciii. Ale nawet po wywołaniu Jakuba Błażejek nadal był strasznie tajemniczy. Chciał, żebyśmy to najpierw my, to znaczy ja i Jakub, opowiedzieli, cośmy wymyślili. Więc powiedzieliśmy, że nie mamy żadnego pomysłu. Dopiero wtedy Błażejek powiedział, że on wymyślił skarb. -Jaki skarb? - spytałam z niedowierzaniem. - Gdzie ten skarb? - chciał wiedzieć Jakub. Błażejek oświadczył, że skarby są wszędzie na wyciągnięcie ręki. Na przykład niedawno widział w telewizji program o skarbach, które wydobywa się z zatopionych okrętów. Te okręty są dosłownie we wszystkich morzach i oceanach. Wypływa się łodzią na takie morze, jeden poszukiwacz nurkuje, a drugi siedzi w łodzi i tylko wyciąga w koszu skarby z dna morza. Z tego, co on, Błażejek, wie, strasznie dużo skarbów pozostawili też piraci na różnych bezludnych wyspach. - Jeśli te twoje skarby ukryto na bezludnych wyspach, to one niespecjalnie znajdują się na wyciągnięcie ręki - wyraziłam moją wątpliwość. - Nie mamy łodzi do pływania po sadzawce Bolka. Czym mielibyśmy wyruszyć na te morza i oceany? — przyłączył się do moich zastrzeżeń Jakub. - Powiedziałem, że mówię na przykład. A wy zaraz huzia na Józia - obruszył się Jakub. - To oczywiste, że skarbu trzeba szukać na wyciągnięcie ręki, a nie gdzieś tam na końcu świata. I jakiś skarb gdzieś tu na pewno jest - stwierdził z całym przekonaniem. Nie za bardzo podobało mi się zachowanie Błażejka. Przemawiał do nas tak, jakby pozjadał wszystkie rozumy świata. No i co z tego, że coś tam wymyślił? Welka mi rzecz. Wymy- 115 * ślić skarb każdy głupek potrafi, ale znaleźć go - to jest dopiero sztuka. Błażejek powiedział, że powinniśmy zastanowić się, kto, kiedy i gdzie mógł ukryć w naszej wsi skarb. Wszyscyśmy się z tym zgodzili, że skarb ukrywa się po to, żeby nikt niepowołany go nie znalazł. - Gdybyś miał jakiś skarb, gdzie byś go schował? - spytał Jakuba Błażejek. - To oczywiste. Tam, gdzie najtrudniej go znaleźć - odpowiedział Jakub. - Na przykład w dziupli - podpowiedziałam. Jakub uznał, że chowanie skarbu w dziupli nie jest najmądrzejszym pomysłem - Ktoś przyjdzie, zetnie drzewo i twój skarb diabli wezmą -powiedział. - Lepiej zakopać go w ziemi. - A kiedy byś to zrobił? - dopytywał się Błażejek. - Z tego, co wiem, ludzie ukrywają skarby najczęściej nocą, żeby nikt tego nie widział. Tym razem Błażejek powiedział, że to każdy głupi wie. I nie o to on Jakuba pytał. Wtedy ja podzieliłam się z chłopakami moją wiedzą na temat tego, że najwięcej skarbów jest ukrywanych wtedy, gdy grozi ludziom niebezpieczeństwo, gdy z jakiegoś powodu muszą na przykład wszystko zostawić i uciekać. Przypomniałam jeszcze, jak dziadek opowiadał, że najwięcej 116 niebezpieczeństw przeżył na wojnach. On rzeczywiście musiał mieć tych niebezpieczeństw strasznie dużo, bo był na wielu wojnach. Mnie się te wszystkie dziadkowe wojny mylą, ale jedno mnie dziwi - że dziadek z jakiegoś powodu nigdy nie wspominał o zakopywanych przez siebie skarbach. Rozumiem, że takich rzeczy nie rozpowiada się na lewo i prawo, ale mnie, swojej ukochanej wnusi, mógłby chyba się zwierzyć? Gdybym to wiedziała, nie musielibyśmy, dla podratowania zdrowia cioci Janeczki, szukać skarbów nie wiadomo czyich i nie wiadomo gdzie. Jakub był za tym, żebyśmy przed rozpoczęciem poszukiwań zastanowili się, jaki skarb spodziewamy się znaleźć. W tym celu mieliśmy powiedzieć, co my byśmy zabrali, a co ukryli, gdyby zagrażało nam prawdziwe niebezpieczeństwo. - Gdyby trafiło mi się prawdziwe, ale to naprawdę prawdziwe niebezpieczeństwo, a nie tylko takie sobie, wiałabym, gdzie pieprz rośnie - oświadczyłam z całym przekonaniem. -Nic bym nie brała, chociaż żal mi by było wielu zabawek. - A ja bym mego białego konika na kółkach za nic nie zostawił - oświadczył Błażejek. - Zostawiłbyś. No bo co z tego, że na kółkach? Można się nim fajnie bawić, ale do ucieczki wcale nie jest za fajny Jest ciężki, zbyt nieporęczny, rosochaty. Według mnie, niedaleko byś z nim uciekł. - Sama jesteś rosochata — oburzył się Błażejek, rozzłoszczony tym, że każę mu się rozstać z jego ukochanym konikiem. - A właśnie, że nie jestem - zaperzyłam się. - I do ucieczki nadaję się, jak nikt inny. - Przestańcie - uspokajał nas Jakub. -Jeszcze nie zaczęli - 117 śmy szukać skarbu, a wy już się kłócicie. - Po czym zauważył: - Wydaje mi się, że wszyscy zgadzamy się z tym, że jak ktoś jest w prawdziwym niebezpieczeństwie, nie bierze ze sobą tego, co przeszkadza w ucieczce. - Zostawia rzeczy ciężkie, nieporęczne... - zgadywał udobruchany już Błażejek. W Błażejku najbardziej podoba mi się to, że nie potrafi się długo gniewać. - ... i rosochate - dodałam ze śmiechem, patrząc kpiąco na Błażejka. Moją uwagę Błażejek puścił mimo uszu. - Dlaczego najczęściej zakopuje się w ziemi właśnie złoto? Jest aż takie ciężkie? Miałam wielką ochotę powiedzieć, że co do złota, jedno jest pewne - rosochate nie jest. Ale mama często mi mówi, żebym nie przeciągała struny. - Jest ciężkie - przyznał Jakub. I dla objaśnienia dodał: -Od złota cięższy jest tylko ołów. Nie wiem, skąd on to wszystko wie. Postanowiliśmy, że nie będziemy oczywiście szukać ołowiu - bo co komu po ołowiu? - lecz złota. Od razu wiedzieliśmy, gdzie należy szukać skarbu. Skoro mieszkańcy Bląbery zostali rozstrzelani, było oczywiste, że to właśnie oni byli w największym niebezpieczeństwie. I dlatego, przygotowując się do ucieczki, na pewno gdzieś ukryli skarb. Zanim wyruszyliśmy na poszukiwanie ukrytego na Bląbe-rze złota, dokonaliśmy podziału skarbu. Postanowiliśmy, że złoto przeznaczymy na wyjazd cioci Janeczki do Gdańska. Jeżeli coś z odnalezionego skarbu jeszcze zostanie, podzielimy to sprawiedliwie między siebie. Następnego dnia, z samego rana, powiedziałam mamie, 118 że idę z dziećmi bawić się na Bląberę. O poszukiwanym skarbie nie wspomniałam naturalnie ani słówkiem, bo to przecież nasza tajemnica. Zresztą, gdybym się przyznała, że jestem od dziś tropicielem skarbów, nie jestem pewna, czy mama pozwoliłaby mi iść na Bląberę. Zauważyłam, że na ogół wszystkie mamusie są strasznie nieufne, gdy ich dzieci biorą się za coś naprawdę fajnego. Doprawdy nie wiem, skąd w nich tyle nieufności. Jak już będę mamusią, jedno jest pewne - wcale nie będę jak inne mamusie. A mamą chyba będę całkiem niedługo, bo, zauważyłam, wcale niedobrze być dzieckiem. Ja na przykład na moją mamusię nakrzyczeć nie mogę, a mamusia - krzyczy na mnie, ile chce. I kto jej co zrobi? Od Morków chłopcy wzięli po szpadlu, mnie dali motykę, bo jestem dziewczyną. Powinnam była dla porządku zaprotestować, że to niesprawiedliwe, ale nic nie powiedziałam, po- 119 nieważ na kopaniu znam się chyba jak nikt inny, i wiem, że motyką kopie się o wiele lżej i fajniej. Przez całe przedpołudnie rozkopywaliśmy pagórek, który pozostał po spalonym przez Ruskich domu. Nie mogę powiedzieć, że szukanie skarbów to kaszka z mlekiem. Pagórek porosły drzewa i inne krzakulce. Co i rusz natrafialiśmy na korzenie. Szczerze mówiąc, to Szka- ??? radkowi, który kopał z drugiej strony pagórka, szło o wiele lepiej - myśmy nie znaleźli nic, Szkaradek odkopał mysz i, zanim się obejrzeliśmy, już jej nie było. Wracając do domu z pustymi rękami, nie mieliśmy się z czego cieszyć. Zadowolony był tylko Szkaradek. Jakub próbował podtrzymywać nas na duchu (a i siebie chyba też), mówiąc: - Głowa do góry. Jakby skarb znajdowało się raz dwa, wszyscy nic innego by nie robili, tylko szukali skarbów. - No, pewnie, że nie jest to łatwe - poparł go Błażejek. -Niektórzy szukają skarbu przez całe życie. 120 - I nic nie znajdują. Wypchajcie się z takim pocieszeniem, mądrale! Nie liczcie na to, że będę do końca świata rozkopywała Bląberę - oświadczyłam, żeby żaden z nich nie miał wątpliwości. Ale nazajutrz znowu przystąpiliśmy do kopania. To znaczy kopałam ja i Błażej ek, bo Jakub miał do obrządzenia te swoje krowy, owce i świnie. Szkaradek też za wiele nie kopał, bo prawdopodobnie - przypuszczaliśmy - na Bląberze skończyły się myszki. Nie mogę powiedzieć, że nigdy nic nie znaleźliśmy. Któregoś dnia Jakub z triumfem wykopał kilka potłuczonych talerzy oraz zupełnie dobrą salaterkę z dużą czerwoną różą na dnie. Najpierw ucieszyliśmy się, jak nie wiem co. Ale po obejrzeniu potłuczonych skorup, miny nam zrzedły. Jedynie Jakubowi, który oglądał ze wszystkich stron odkopaną salaterkę, ręce wciąż drżały z podniecenia. - Co to jest warte? - zapytał. - ? - usłyszeliśmy tylko, jak Błażej ek wymownie wciąga powietrze, co miało znaczyć, że odnaleziony skarb niewart jest mówienia o nim. Tamtego dnia miałam dużo do przemyślenia. Musiałam przyznać rację Błażejkowi, że skarbów nie znajduje się na zawołanie. Nie wystarczy przez kilka dni rozgrzebywać Bląberę, żeby od razu znaleźć złoto. Kto wie, może poszukiwania zajmą nam kilka tygodni? A przecież ten uzdrowiciel wcale nie musi czekać bez końca, żeby dotknąć ciocię Janeczkę, prawda? Było oczywiste, że jeżeli mamy ją uzdrowić, trzeba działać szybko. Pewnie chcecie wiedzieć, czy nie miałam wątpliwości pożyczając od mamy pieniążki, które moja mamusia przechowuje - tak jak wszystkie mamusie - w bieliźniarce między prze- 121 ścieradłami. Naturalnie, że miałam, nawet bardzo duże. Z drugiej jednak strony, co miałam robić? Dobrze wiedziałam, że mama mi ich nie pożyczy, jeżeli ją o to poproszę. Dlatego pożyczyłam bez proszenia. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, zwołałam chłopaków. Wręczając Jakubowi pieniądze, powiedziałam (żeby nie było żadnych wątpliwości): - Pamiętajcie, że pieniążki od mojej mamy biorę ja, ale pożyczamy od niej wszyscy. I wszyscy mamy szukać skarbu, żeby te pieniążki zwrócić jej jak najszybciej. Normalnie to przeważnie śpię w najlepsze, kiedy mama idzie po poranne zakupy do sklepiku Irki koło przystanku autobusowego. Najczęściej budzę się dopiero wtedy, gdy mamusia wraca ze sklepu. Tego ranka z jakiegoś powodu obudziłam się jednak bardzo wcześnie, mimo że Filomena i inne gąski nawet nie podchodziły jeszcze pod moje okno. Leżąc w łóżku, nadsłuchiwałam odgłosów z domu i podwórka. Odgłosy były normalne - pobrzękiwanie naczyń i garnków przestawianych na płycie, rozmowa taty z dziadkiem, szykujących się do wyjścia na pole, porykiwanie krów w oborze - nienormalne było tylko moje napięcie, oczekiwanie na coś, co prędzej czy później, przeczuwałam, musi nastąpić, a co - byłam prawie pewna - miłe nie będzie. Najchętniej to nakryłabym kołdrą głowę, żeby mnie nikt nie widział. Właśnie zastanawiałam się, czy nie spróbować przemknąć się niepostrzeżenie przez korytarz, i wejść na strych, gdzie można schować się za kominem albo skrzynią ze zbożem. Ale na to było już za późno. Najpierw usłyszałam głośne trzaśniecie drzwi od kuchni, potem pospieszne kroki na korytarzu, wreszcie podenerwowany głos mamy z ganku: 122 -Janek, brałeś pieniądze z bieliźniarki? Tato nie spieszył się z odpowiedzią. Wreszcie usłyszałam jego niespieszny, spokojny głos. - Co ty, Hela? A po co mi pieniądze na polu? Słuchałam dręczącej ciszy, która teraz zaległa. - To może ty, dziadku? - znowu dał się słyszeć głos mamy. - Co ty, kobito? Na co mi cudze pieniądze? Dziadek jest bardzo dumny, że ma własne pieniądze, że - jak powiada - nie jest na łaskawym chlebie. - Idź, dokładniej przeszukaj - poradził. - Może tym razem wsadziłaś je pod poszewki. Nadsłuchiwałam. Mama wróciła do domu. Na podwórzu pozostali tatuś i dziadek, jeszcze nie zaniepokojeni, spokojni, że mama pieniądze tylko zapodziała i zaraz je znajdzie. Wiedziałam. Teraz mama przewraca do góry nogami pościel w bieliźniarce, przetrząsa poszewki. Robi to coraz szybciej, w coraz większym zdenerwowaniu. I już przejrzała wszystko. Pewnie stoi, bezradna, przed górą pościeli... Znowu była na ganku. - Nie ma - zawołała. - Ktoś je ukradł. Chodźcie, sami zobaczcie. Wszyscy troje weszli do domu. Poderwałam się z łóżka. Boso, w piżamie przebiegłam przez korytarz, kuchnię, wpadłam do pokoju z bieliźniarką. Wczepiłam się w mamę i łkając wyznałam: - Mamo, to ja ukradłam pieniążki. Słyszałam tylko swój szloch. Nic więcej nie słyszałam. Coraz mocniej wtulałam się w mamę. Poczułam czyjeś silne dłonie. Dziadek podniósł mnie do góry, przytulił łagodnie i czule. 123 - Majeczko, ty nie ukradłaś - zapewnił. - Ty nie mogłaś ukraść. Ty je wzięłaś, prawda? Kiedy oddawałam mamie pieniądze przyniesione od Jakuba, znów nie potrafiłam powstrzymać się od płaczu. Mama, wyraźnie podenerwowana, zapytała: - Maja, o co znowu chodzi? Przecież wszystko sobie wyjaśniliśmy, prawda? - Tak - powiedziałam, ciągle pochlipując. - A jednak strasznie mi żal cioci Janeczki. Ze wszystkich sił starałam się stłumić w sobie łkanie. I w końcu to mi się udało. Nie wiedziałam, czemu wszyscy milczeli. W końcu odezwał się tatuś: - Ludzie, rany boskie, do czego do dochodzi. Tyle lat ta kobieta leży jak kłoda i nikt nie próbuje jej pomóc. Czy trzeba aż wrażliwości dziecka, żeby obudzić nas z odrętwienia i obojętności na cudze nieszczęście? Hela, spróbujmy coś z tym zrobić. - Dobrze. Porozmawiam z panem Heńkiem. No, wiecie, tym, co handluje w Krakowie pod Sukiennicami moimi obrazkami. On zna pół Krakowa. Niewykluczone, że ma jakiegoś znajomego profesora w klinice. - Mamo, leczenie cioci Janeczki będzie dużo kosztowało? - No, nie wiem. Chyba tak. - Bo, jakby co, to, pamiętaj, ja tego komputera nie muszę 124 jeszcze mieć. Według mnie, do rozmawiania z dziećmi komputer nie jest aż taki niezbędny. - Pewnie, że tak, bąbelku - potwierdził dziadek. - Komputer kupisz sobie, jak znajdziecie skarb. Macie go przecież w zasięgu ręki. Bekaj ło sponiewierał r~ ? ni- i ? ______________________^_ - Jr°9'e9? gościa ^•ważam, że do życia, oprócz mamy i taty, wystarczy mi dziadek Teofil. A do bawienia się Błażejek i Jakub od Morka oraz ewentualnie parę innych dzieci z Reszek. Nikogo więcej mi nie trzeba. Przynajmniej na razie. Naprawdę. Ale wczoraj mama powiedziała, że przyjedzie do nas na Wielkanoc ciocia Lidia ze Szczecina z synkiem Klaudiuszem. Powiedziała jeszcze, że mam być miła dla tego Klaudiuszka, a przynajmniej powinnam bardzo się o to starać. I ja to mamusi obiecałam, mimo że ich przyjazdowi specjalnie nie jestem rada. Prawda, że to ładnie brzmi: nie jestem specjalnie rada? Szczerze mówiąc, wolę, gdy jesteśmy, zwłaszcza w święta, sami, bez nikogo obcego. Co prawda, ta pani, co do nas przyjedzie, jest podobno moją prawdziwą ciotką, ale mimo wszystko - jest obca. Pocieszające jest tylko to, że przyjedzie do nas z chłopakiem, a nie z jakąś dziewczyną. Muszę powiedzieć, że z dziewczynami nie mam najlepszego doświadczenia. Uważam, że co chłopak, to chłopak. A Wielkanoc już tuż tuż. Mamy przed sobą Wielki Tydzień. I z tej okazji między mamą a dziadkiem powstał spór co do mego poszczenia w Wielkim Tygodniu. Mama przypomniała dziadkowi, co w kazaniu głosił ksiądz Witold. Zda- 127 niem księdza Witolda nie ma potrzeby poszczenia przez okrągły tydzień, nawet w Wielkim Tygodniu. Wystarczy, że dorośli będą pościć w środę i piątek, a w sobotę - tylko do święconego. Jak ksiądz koszyk pokropi, można jeść wszystko, bez żadnych ograniczeń. Jeżeli chodzi o dzieci, to, zdaniem księdza, obowiązuje je post jedynie w Wielki Piątek. Dziadek nie chciał słuchać, co ma do powiedzenia ksiądz Witold. Proszę bardzo, niech ksiądz mówi swoje, a dziadek -wie swoje. Jak on ma postępować, nie musi, szczęść Boże, jeszcze nikogo pytać. Od tego swój rozum ma. A rozum podpowiada dziadkowi, że pościć trzeba uczciwie, bez żadnego oszukaństwa. - Bo, pomyśl, Hela - tłumaczył mamie cierpliwie, jak jakiemu dziecku - co to za Wielkanoc bez postu? Jeżeli będziesz to samo jadła w święta, co i przed świętami, to czy poczujesz święta? Mów, co chcesz, ale według mnie Wielkanoc trzeba wypościć. Nikt mnie co prawda o zdanie nie pytał, ale również, podobnie jak dziadek, uważałam, że bez postu nie ma Wielkanocy. Nie ma też Wielkanocy bez mami-nej kiełbasy. I bez szynki. I jeszcze bez różnych pieczeni, które robi mama. Już z tego wyliczenia widać, że najwięcej do powiedzenia (i zrobienia) w sprawie Wielkanocy ma mama. I kiełbaski, i szynki, i pieczenie mama robi przed Wielkanocą. Dlatego to, 128 co przed Wielkanocą, jest nawet ważniejsze niż sama Wel-kanoc. Mama jest wtedy zapracowana bardzo, prawie do nieprzytomności. Pewnie, że nie mogę mamusi z tym całym kramem pozostawić samej sobie. Staram się pomagać, jak tylko mogę. I jestem wtedy zaharowana prawie jak mama. Z tego zaharowania nie mam za wiele czasu dla dziadka, co zauważa też mama. Patrzy współczująco na snującego się po domu i obejściu dziadka i mocno zatroskana mówi: „Biedny, bez swojej Mai chodzi jak błędna owca". Nigdy nie widziałam błędnej owcy. Nie mogę więc powiedzieć, jak ona wygląda, ale myślę, że mniej więcej tak jak dziadek. Z tego wszystkiego, co mamusia przygotowuje na święta, najbardziej lubię pomagać przy robieniu kiełbasy. Nie wolno mi tylko kroić mięsa na kiełbasę, bo, zdaniem mamy, dzieci nie powinny bawić się nożem, a przynajmniej nie wtedy, kiedy mamusie to widzą. Tak w ogóle, to dzieciom bardzo często do różnych rzeczy niezbędny jest nóż. Myślę, że bardziej dzieciom niż dorosłym. Nigdy jeszcze nie ciachnęłam się nożem po paluszkach, podczas gdy mamie przytrafiło się to, ho ho, ile razy. Tak że, sami widzicie, gdyby miało być sprawiedliwie, to nie mama, lecz ja powinnam używać noża. Jak już mięso jest pokrojone, lecę do łazienki, żeby dokładnie umyć rączki. Zanim mama pozwoli mi miesić to mięso w misce, sprawdza dokładnie, czy nie ma brudków na moich rączkach. Sprawdza brudki nie tylko na rączkach, ale i pod paznokciami. Z brudkiem pod paznokciami niełatwo sobie poradzić - dlatego muszę latać do łazienki po kilka razy. Pokrojone mięso miesi się podobnie jak ciasto, ale mięso, w przeciwieństwie do ciasta, rosnąć nie musi. Ono w tej misce tylko nabiera smaku. 129 Jak już moje rączki i wszystko inne jest czyste pod każdym względem, zabieram się do roboty. Zakładam jelito na taką specjalną rurkę przy maszynce do mięsa. Potem leciutko przytrzymuję jelito. Mama mówi, że ja robię to z czuciem, jak nikt inny. Bo jak się przytrzymuje jelito za lekko, kiełbaski są zbyt miękkie, a gdy trzyma się za mocno, jelito pęka, i mama się denerwuje. Mama nie potrzebuje niczyjej pomocy podczas pieczenia mięs. Dlatego robi to sama. Ale ja lubię patrzeć, jak mama piecze. I bardzo lubię ten zapach, który niesie się po całej kuchni, kiedy już mięso w piecu dochodzi. Nie, nie, ono, to mięso, nigdzie nie chodzi, a tylko się obrumienia i w ten sposób dochodzi. Upieczoną szynkę i gąskę, i kaczkę z nadzieniem, i królika też z nadzieniem, wynosimy z mamusią do przedpokoju, 130 tego drugiego, od strony ulicy. W tym drugim przedpokoju zawsze, nawet latem, panuje chłód. Mama stawia tam pieczenie, żeby złapały powietrze. Zdaniem mamusi w lodówce pieczeń łapie jedynie chłód. Uważamy, to znaczy mama i ja wspólnie uważamy, że pieczeń z chłodu, ale bez powietrza, za dobra nie jest. Przez wszystkie te dni aż do Wielkanocy co i rusz zaglądam do przedpokoju, aby sprawdzić, czy pieczenie łapią powietrze jak należy. Wiem, że sprawdzając pieczeń w te dni, kiedy powinno się pościć, chyba ociupinkę grzeszę. Jednak, moim zdaniem, jeżeli tylko trochę się nagrzeszy maluteńkimi grzeszkami, to nie jest to za wielki grzech. Właściwie to wcale nie jest źle mieć parę malutkich grzeszków. Błażejek opowiadał, ile to jego mama podczas poprzednich rekolekcji najadła się wstydu, właśnie z powodu braku grzechów. Jakiś obcy ksiądz nie chciał dać jej rozgrzeszenia, bo, powiedział, masz, siostro, za mało grzechów... I teraz mama Błażejka zawsze będzie się spowiadała u naszego księdza - ksiądz Witold po znajomości da rozgrzeszenie każdemu, choćby się nie miało żadnego grzechu. Postanowiliśmy z Błażejkiem, że na wszelki wypadek, jak już będziemy iść do spowiedzi, trochę jednak nagrzeszymy Ten Wielki Tydzień był może nie tyle wielki, co długi. Przekonałam się, że dziecku poszczenie wcale nie tak łatwo przychodzi, nawet jak co i rusz lata sprawdzać, czy mięso łapie powietrze. Na szczęście nawet najdłuższy tydzień kiedyś się kończy. - Uczciwie, Maju, pościliśmy przez cały ten tydzień - powiedział dziadek, kiedyśmy kładli się spać. -Ale jutro z samego rana niczego sobie nie będziemy odmawiać... 131 - Wiem, dziadku, jakim potrafisz być pasibrzuchem. Muszę ci powiedzieć, że najfajniejsze z tego wszystkiego, co będziemy mieć na wielkanocnym stole, jest kaczka z nadzieniem - poinformowałam dziadka. - A ty skąd to wiesz? - zdziwił się dziadek. - Próbowałaś? To ty, bąbelku, nie pościłaś? -Jak ty, dziadku, możesz podejrzewać wyposzczone dziecko, że nie pościło?! - obruszyłam się. - Wiem, co dobre, bo sprawdzałam, czy pieczenie łapią powietrze jak należy. Czułam, że z jakiegoś powodu dziadkowi strasznie chce się śmiać. Mimo to nawet się nie uśmiechnął. Całkiem poważnym tonem, z pewną taką podejrzliwością w głosie, powiedział: - Nie wiedziałam, że mama prosiła cię o pomoc z tym sprawdzaniem. - Mama wcale nie musi mnie prosić. Sama -^ jej chętnie pomagam w wielu rzeczach. - Wiem, wiem - przyznał. I, chcąc mnie udobruchać, dodał: - Zawsze uważałem, że jesteś dorzeczną dziewczynką. Mój dorzeczny dziadek przed zaśnięciem zdążył jeszcze powiedzieć, że goście pewnie przyjadą, zanim ja się jutro obudzę. I rzeczywiście przyjechali. 132 Ciocia Lidia przyjechała w pelerynie i kostiumie lilaróż, Klaudiuszek w granatowym aksamitnym garniturku, białych skarpetkach i błyszczących sandałkach, a Sonia, czyli piesek york -w kraciastym kubraczku z czerwoną kokardką na czubku głowy. Najfajniej wyglądała Sonia, chociaż wszyscy goście, muszę przyznać, starali się prezentować bardzo, ale to bardzo odświętnie. Natomiast ja wyglądałam tak, jak się wygląda wstając z łóżka - zwyczajnie. Humoru nie poprawiła mi też mama, która przed wielkanocnym śniadaniem przypomniała, żebym zachowywała się przy stole przyzwoicie. Muszę powiedzieć, że przypominanie o przyzwoitym zachowaniu od razu odbiera mi apetyt. Kiedy przez cały czas mam głowę zaprzątniętą tym, że łokcie należy trzymać przy sobie, że obie rączki - na stole, odechciewa mi się jeść. Ciocia Lidia chyba zapomniała przypomnieć Klaudiuszkowi, aby zachowywał się przyzwoicie. I on to, zauważyłam, skwapliwie wykorzystywał, nie dbając zupełnie o to, gdzie trzyma łokcie i co robią jego rączki. Po śniadaniu mama zaproponowała, żebyśmy, ja i Klaudiuszek, poszli się pobawić. Zaprowadziłam Klaudiusza do naszego, czyli mego i dziadkowego pokoju. Klaudiusz rzucił okiem na zabawki, ale żadna go nie zainteresowała. 133 - Chętnie pobawiłbym się Ferbym. Gdzie go masz? - zapytał. - Nie mam żadnego Ferbego. A co to za zabawka? - To taki stworek. Stworek, który mówi. - Szkoda, że nie mam żadnego stworka - gaduły. W ogóle nie mam za wiele zabawek. Ale ja w domu bawię się tylko w niepogodę. I wtedy w zupełności wystarcza mi do zabawy to, co mam. - Jakie masz nowe gry komputerowe? - chciał wiedzieć Klaudiuszek. - A po co mi jakieś gry, jeśli nie mam komputera? - Bujasz. Jak można nie mieć komputera? Wszystkie dzieci je mają - Klaudiusz był szczerze zdziwiony. - Ale ja nie mam. A nie mam, bo nie chcę mieć - trochę skłamałam, ale tylko troszeczkę. Bo tak naprawdę, to, uważam, przydałby mi się komputer. - To czym będziemy się bawić? - Klaudiuszek był wyraźnie zmartwiony. Po chwili, zrezygnowany, oświadczył: - No, trudno, możemy obejrzeć telewizję. Musiałam długo tłumaczyć, że mamy tylko jeden telewizor. I że on jest do oglądania dla wszystkich, najmniej dla mnie. - Mama nie pozwala mi za dużo oglądać telewizji - objaśniałam. - Właściwie to wolno mi oglądać tylko dobranocki. - A to dlaczego? - Mama uważa, że oglądanie telewizji dobrze dzieciom nie robi. - Dziwne. Czy oni nic ci nie kupują? Czym ty się bawisz? - O, do bawienia mam strasznie dużo. Mam Pannę Mariannę, Szkaradka, mam Filomenę, Czubatkę. Bawię się też Bekajłą, chociaż on się najmniej nadaje do bawienia. Oczywiście, uważam że do bawienia najbardziej nadaje się mój dziadek, ale akurat o dziadku Klaudiuszowi nie powiedziałam, bo, myślę, on by tego nie zrozumiał. Postanowiłam, że najlepiej będzie, jeżeli od razu pokażę Klaudiuszowi, jak się fajnie można bawić na przykład z Panną Marianną i Szkaradkiem. Poza tym uznałam, że dobrze by było, gdyby Sonia zapoznała się z moimi zwierzakami. Sonia miała ogromną ochotę przywitać się z Panną Marianną. Ale nasza kotka niespecjalnie przepada za obcymi psami. Jak tylko Sonia do niej podeszła, Panna Marianna obróciła się na pięcie i, prychając z oburzenia, dostojnie odeszła w kierunku płotu. Wspięła się z płotu na krzak czarnego bzu, stamtąd na dach spichlerza - i tyle ją widzieliśmy. Za to Szkaradka widok Soni ucieszył bardzo. Od razu do niej przybiegł i zamiast, jak to psy mają w zwyczaju, obwąchać Sonię, brał małego pieska na nos i podrzucał do góry. W ten sposób Szkaradek bawi się ze 135 mną moją piłeczką. Już miałam powiedzieć Szkaradkowi, że taka zabawa wcale nie jest fajna, że nieładnie poniewierać słabszą koleżankę, tym bardziej, że - jakby na to nie patrzeć - Sonia jest naszym gościem, a przez to samo i Szkaradka również. A Zanim zdążyłam Szkaradka zganić \\ za złe zachowanie, skarciła go Sonia. J J Maleńka, rozwścieczona kulka rzuciła się na naszego olbrzyma. Szkaradek, ma się rozumieć, bynajmniej się nie wystraszył, ale -moresu nabrał. Koniecznie chciałam pokazać Klaudiuszowi, jak jeżdżę na Bekajle. Dlatego poszliśmy za stodołę, gdzie już od tygodnia owce skubią trawkę na pastwisku. Bekajło bardzo czujnie pilnuje stadka owiec, jednak jak ktoś trzyma się od nich z daleka, nie zawraca sobie kimś takim głowy. Ale myśmy od razu podeszli do owiec. Bekajło najpierw, zaniepokojony, podniósł głowę, ale gdy postąpiliśmy jeszcze kilka kroków, usłyszałam ostrzegawcze beee!... Powinniśmy byli się zatrzymać. Jednak nie zrobiliśmy tego. I wtedy Bekajło ruszył. Nadstawiłam rękę tak, jak mnie uczył dziadek. I pewnie bym, jak zwykle, wsiadła na barana, gdyby nie Klaudiuszek, który wystraszył się Bekajły Baran, goniąc za uciekającym Klaudiuszem, nawet nie spojrzał na nadstawioną dłoń. Popędziłam na ratunek. 136 Zanim dopadłam Bekajłę, baran zdążył przewrócić Klaudiusza. Bodąc rogami, turlał go po pastwisku. Odgoniłam barana i pomogłam pozbierać się Klaudiuszkowi. Dokonałam pobieżnego szacunku poniesionych strat. Było oczywiste, że białe skarpety, które stały się brudnozielone, ciocia Lidia będzie musiała spisać na straty. A co do odświętnych spodni z granatowego aksamitu - z rozdartą nogawką, poplamione i pogniecione - obawiałam się, że ich wygląd też cioci specjalnie nie zachwyci. Właśnie zastanawiałam się, w jaki sposób przemycić do domu Klaudiusza, żeby nikt nazbyt uważnie nam się nie przyglądał, gdy zza węgła stodoły wyłonił się Błażejek. Błażejkowi wystarczył jeden rzut oka, aby zrozumieć, co się tu przed chwilą stało. - O, la la! - zawołał, śmiejąc się. - Widzę, że Bekajło trochę sponiewierał twego drogiego gościa. Nie wiem dlaczego Błażejek zawsze cieszy się, gdy coś niemiłego przytrafia się chłopakom, którzy bawią się ze mną. Zauważyłam, że on w ogóle nie lubi, gdy przebywam z innymi chłopa- 137 kami. Tak naprawdę to Błażej pozwalałby mi - gdyby oczywiście mógł - co najwyżej na zabawę z Jakubem od Morka. - Bez przesady - próbowałam bagatelizować zdarzenie. -Wcale nie sponiewierał, a zwyczajnie przewrócił. Przewrócił, bo zaatakował znienacka. Postanowiłam bronić Klaudiusza. Nie, nie tylko dlatego, że był moim gościem. Uważałam, że Klaudiusz, jak na kogoś, kto w tym Szczecinie nic, tylko siedzi przy komputerze i bawi się jakimś tam Ferbym, naprawdę wykazał się dzielnością. Przewrócony nie beczał, lecz bronił się, usiłując kopnąć barana. I co z tego, że się przestraszył Bekajły? Każdy ma się prawo bać. Najważniejsze, że - okazało się - nie jest beksą. - Teraz to bez znaczenia, czy twój gość dzielny, czy niedzielny - zawyrokował Błażejek. - Ja w takich przypadkach schodzę mamie i tacie z oczu. I wam też to radzę zrobić. -I po zastanowieniu dodał: - Wiecie co, chodźmy na moje podwórze, pobawimy się w turlanie pisanek. Jajka turla się po pochyłej desce. Jak się trafi w „obce" jajko, to się je zabiera. Przyniosłam z domu pięć pisanek dla siebie i pięć dla Klaudiusza. Bardzo szybko wygrałam od Klaudiusza dwa jajka, a od Błażejka pięć. Kiedy Błażejkowi została jedna pisanka, powiedział: - E, tam, znudziło mnie już to turlanie. - To co teraz robimy? - zapytał Klaudiusz, który, widziałam, co i rusz zerkał na poplamione skarpety i rozdarte spodnie. -Jak myślicie, czy skarpety same z siebie wybielą się choć trochę? - Tak do końca, to na pewno nie - orzekła Balbina, która 138 przyglądała się naszej zabawie. Miała tylko jedną pisankę i pewnie dlatego nie chciała się przyłączyć do turlania jaj. - Poczekaj, na pewno wybielą się. Za godzinę, dwie, zobaczysz, prawie żadnych plam już nie będzie - obiecałam. Zal mi było Klaudiusza. Pomyślałam, że jak mi się przytrafia jakieś nieszczęście, zawsze mogę liczyć na pomoc dziadka, a jemu, biedakowi, kto pomoże? - Jak pobawisz się na dworze do wieczora, to zrobi się ciemno i wtedy sam diabeł nic nie dojrzy - poddał zbawienną myśl Błażejek. Balbina zaproponowała, żebyśmy pobawili się w zbijanie jaj- - Robi się to tak: uderzasz swoim jajkiem w moje jajko. Jeżeli uda ci się stłuc moje jajko, zabierasz je, jeżeli stłucze się twoje, ja je zabieram. Proste, nie? Okazało się, że bardzo proste i łatwe. Balbina, która miała tylko jedną pisankę, w ciągu paru minut stała się właścicielką wszystkich pisanek Błażejka, Klaudiuszka i moich. Co prawda pisanki były potłuczone, ale mimo wszystko - jajko to jajko. I wtedy przyszły pozostałe dzieciaki Mamotów - a wszystkie na B. Balbina pokazała im pisanki. - O, spójrzcie, ile mi się udało wygrać - pochwaliła się. - Cieszy się, głupia, jakby było z czego - mruknął Błażejek. - No, pewnie — stwierdziła Basia - wszystko, co było do wygrania, jak zwykle zgarnęła Balbina. To w co się teraz bawimy? - Możemy zagrać w pikera.* - zaproponowała Bogusia. -Kto służy? Chętnych do służenia oczywiście nie było. Dlatego Balbina 139 nie zwlekając przystąpiła do odliczania. Liczenie zaczęła od siebie. Ene due like fake torba borba ósme smake deus deus kosmateus i morele ba—ks Baks wypadało na Balbinę. I to ona powinna była służyć. Ale podzieliła wyraz tak, żeby odliczanie zakończyło się na następnej osobie, czyli na Klaudiuszu. - Oszukałaś - zaprotestował Błażejek. - Powinno się liczyć bez dzielenia wyrazów. Z tym, że liczy się bez dzielenia, zgodzili się wszyscy, nawet Balbina. Ale ponowne odliczanie zaczęła nie od siebie, lecz od Klaudiusza. No i baks wypadło na niego. Służenie Klaudiuszowi nie szło najlepiej. Zanim dotknął kogoś kijem, już ktoś inny zbijał manierkę. Widziałam, spocony i zmęczony, miał coraz mniejszą szansę na wyzwolenie się ze służenia. Każdy na jego miejscu, nie wyłączając mnie, daw- 140 no by się rozbeczał. Pomyślałam ale z niego twardziel. I jeszcze pomyślałam, że trzeba mu pomóc. Pierwsza rzuciłam kijem i zbiłam manierkę. Biegłam wolno, żeby Klaudziusz zdążył ustawić manierkę na kamieniu. Potem on dotknął mnie kijem i zbił manierkę. No i wtedy miałam już służy ja. - Specjalnie dałaś się dotknąć. Poddałaś się - protestowała Balbina. - Nie wolno poddawać się. To oszukaństwo. Inni poparli ją, ale bez większego przekonania. Umilkli zupełnie, gdy Błażejek zauważył, że prawdziwym oszukaństwem było to, co zrobiła Balbina. Potem przy dziurze w płocie Błażejek powiedział nam, że Balbina każdego stara się oszukać. Już taka ona jest. Oszukała też z tymi pisankami. Jej pisanka została zrobiona z kaczego jajka. To dlatego udało się jej stłuc wszystkie kurze jajka. - No, fajnie, w następnym roku przyjadę ze strusim jajkiem - obiecał Klaudiusz. Wtedy myśmy, to znaczy Błażejek, Klaudziusz i ja, obiecaliśmy sobie, że śmigus- dyngus będzie dla Balbionki bardzo mokry. Zlejemy ją dokładnie, bez żadnego oszukaństwa. Piker* - gra, w której może uczestniczyć dowolna liczba dzieci zaopatrzonych w kije. Jedno dziecko służy, czyli pilnuje manierki ustawionej na kamieniu lub cegle. Pozostałe dzieci, stojąc za metą, rzucając kijami, strącają manierkę, po czym biegną po swoje kije. Ten, kto służy, ustawia manierkę i, pilnując kijów, stara się dotknąć kogoś swoim kijem. Następnie strąca manierkę. Wówczas „służbę" przejmuje ten, kto został dotknięty. Jak zostałam koniokradem? • V agle skończyły się wiosenne chłody i od razu zrobiło się cieplusieńko - w sam raz na sadzenie kartofli. W tym roku sadzimy je zaraz za torem kolejowym. W poprzednim roku kartofle mieliśmy nieco bliżej, na polu pomiędzy pastwiskiem a torem kolejowym. Kiedyś, jak byłam mała, dziwiłam się, dlaczego kartofli nie sadzi się stale w tym samym miejscu. No bo, sami pomyślcie, po co ten cały bałagan? Raz kartofle sadzi się tu, w następnym roku zupełnie gdzie indziej. Można by, myślałam, raz na zawsze ustalić, że tu mamy żyto, tam owies, tu buraki, tam ziemniaki. Gdy dziadek usłyszał, jaki to ja chcę zaprowadzić porządek w naszym gospodarstwie, najpierw dziwił się, skąd mi do głowy przychodzą takie pomysły, a potem powiedział: - Pomyśl, bąbelku, czy byłabyś zadowolona, gdyby codziennie mama dawała ci do jedzenia zupę pomidorową. Czy to nie lepiej, że w poniedziałek gotuje pomidorówkę, we wtorek ogórkową, krupniczek w środę... - ...w czwartek żurek, w piątek...Wyliczałbyś, dziadku, tak bez końca, co i kiedy mama gotuje. Ma się rozumieć, że lepiej. Tylko co ma piernik do wiatraka? Otóż ma. Okazuje się, że kartofle nie najlepiej rosną po 143 kartoflach. Podobnie rzecz ma się z burakami, żytem, pszenicą, no, właściwie z wszystkimi roślinkami. Dlatego tam, gdzie rosły kartofle, sieje się żyto. - A tam gdzie rosło żyto, sadzi się kartofle. Czy kartofelki nie chcą rosnąć w tym samym miejscu, bo im się nudzi? - pytałam. - One wolą chodzić po polu, prawda? Widziałam, że dziadek nie do końca jest przekonany do mego tłumaczenia, ale po zastanowieniu przyznał mi rację. Na tym właśnie, zdaniem dziadka, polega płodozmian. - Co to takiego ten płodozmian? - zainteresowałam się. - No to, że ziemniaki sadzi się po życie - wyjaśnił. - A żyto, pszenicę albo coś tam jeszcze sieje po kartoflach? - Mądrą dziewczynką jesteś - pochwalił mnie dziadek. Zdaniem dziadka, dlatego, że jestem mądrą dziewczynką, w lot złapałam, jak się sadzi ziemniaki. Dziadek jest bardo miły, ale sadzenie kartofli to naprawdę nic trudnego. Tatuś zakłada Kasztankę i Maćka do takiej zębatej maszyny, jeździ po polu i robi dołki. Mamusia, dziadek i ja na-sypujemy do koszów kartofle i wrzucamy do tych dołków po jednym kartofelku. Każdy kartofelek trzeba przydepnąć. I tyle. Potem tatuś albo dziadek przy-sypują zasadzone rządki ziemią przy pomocy takiego specjalnego pługa. A potem to już te przysypane kartofelki same sobie rosną i rosną, bez niczyjej pomocy. 144 Konika, który ciągnie pług, trzeba prowadzić za uzdę. Tatuś bardzo się denerwuję, kiedy to ja prowadzę Kasztankę albo Maćka. Boi się, że koń nadepnie mi na nóżkę. Konie nie są głupie. One wiedzą, że nie należy dzieciom deptać po nóżkach. Ale bywa, że nadepną, gdyż - zdaniem dziadka - koniki nie mają dobrego czucia w kopytach. „Jakbyś miała kopyta, też mogłabyś deptać dzieciom po nogach i nikt by ci marnego słowa nie powiedział" - żartuje. Ale mnie nie było do śmiechu. A i, szczerze mówiąc, dziadkowi też nie. Te kosze z ziemniakami są dla mnie trochę za ciężkie. Dziadek jest co prawda silny, ale narzeka na ból pleców. Dlatego od czasu do czasu mówi: „No to, chodź, Maju, musimy kapinkę odsapnąć". Najlepiej odsapuje się, leżąc na workach z kartoflami. Można wtedy do woli patrzeć na chmury. Jak się patrzy do góry, to te chmury są strasznie wysoko, prawie pod samym 145 niebem. Nad Smykówkiem i Pietrzwałdem - już o wiele niżej. A tam daleko, nad Dylewską Górą, to całkiem niziutko. - Dziadku, spójrz, nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że chmury zahaczają o Dylewską Górę. Przez chwilę dziadek przyglądał się Dylewskiej Górze, a potem, odwracając się w moją stronę, powiedział: - E, nie wydaje mi się. Gdyby zahaczały, musiałyby się zatrzymywać, a przecież one płyną ciągle, bez przerwy. - Bo ja wiem, może masz rację - przyznałam. - Ale są już tak nisko, że na pewno moglibyśmy wejść na taką chmurę. Spróbujemy to kiedyś zrobić? Wcale nie musimy od razu iść do nieba. Przecież nam wcale nie pilno z pójściem do nieba, prawda dziadku? Tu, na ziemi, też jest zupełnie fajnie. - Zwłaszcza gdy się próżniaczy leżąc na workach - zauważył dziadek. - Nie tylko wtedy, ale w ogóle - stwierdziłam. I zaraz dodałam: - Do nieba pójdziemy kiedy indziej. A póki co weszli-byśmy tylko na chmurę. Pomyśl, jakby się fajnie hasało po chmurach, robiło koziołki. Wyglądało na to, że dziadek nie jest specjalnie zainteresowany hasaniem i robieniem koziołków na chmurach. Tak sobie rozmawiamy, aż w końcu nadjeżdża tatuś z maszyną, która robi dołki. Jeżeli, jego zdaniem, za długo z dziadkiem odsapujemy, wtedy woła: - No, próżniaki, bierzcie się do roboty. Ma się rozumieć, nie jestem zadowolona, kiedy tatuś goni nas do roboty. I wcale nie chodzi o to, że jestem leniwa. Bo nie jestem. Nie lubię tylko, gdy przeszkadza się nam w patrzeniu na Dylewską Górę. Wem, sadzenie kartofli jest 146 ważne. Ale dla mnie i dziadka najważniejsza jest Dylewska Góra. Kiedy na nią patrzymy, wszystkie inne ważności stają się zupełnie nieważne. Nie wiem, jak wam wytłumaczyć, skąd się bierze ważność Dylewskiej Góry. Chodzi głównie o to, że patrząc na nią, jestem z dziadkiem tak blisko, że bliżej już być nie można. Z dziadkiem jestem prawie zawsze. Tyle że jesteśmy ze sobą raz mniej, raz więcej. A czasem, choć jestem z dziadkiem, wcale z nim nie jestem. Bywa na przykład, że kiedy wieczorem leżymy w swoich łóżkach, jesteśmy zupełnie gdzie indziej - po minie dziadka zgaduję, że wraz z Zaniemeńskim Pułkiem Kawalerii przepływa Wilię, podczas gdy ja uganiam się boso z Jakubem i Błażejem po wszystkich kałużach, jakie utworzyły się po burzy wzdłuż naszej ulicy. Z tego samego powodu, co Dylewska Góra, ważne są też konie. Jeżeli Kasztanka i Maciek nie mają nic do roboty, wyprowadzamy je z dziadkiem na pastwisko i uwiązujemy na długich /**? łańcuchach, najczęściej ?? nie opodal brzeźniaka t>^gflff7—^^^?/\ pod Smykówkiem. One MW ' =^jf Y -"—kv^ss pasą się tam przez cały 1 - J ^? ?? ^\ dzień. I dopiero wieczo- I u \ 10 \) rem sprowadzamy je ? , , / z pastwiska. Jf / ^?^---===^-?_7? ? Na koniach jeździmy na w u X/\ oklep, czyli bez siodła. Dziadek AY v? J/ na Kasztance, ja - na Maćku. \y ?/ Dziadek przydzielił mi Maćka, bo to bardzo spokojne i poczciwe konisko. A Kasztanka też spokój- 147 na, tyle że charakterna. Jak jest z czegoś niezadowolona, od razu to pokazuje. Któregoś dnia na przykład, jak byłam jeszcze mała, krzątałam się przy koniach, które jadły wykę. Musiało to denerwować Kasztankę, bo w końcu złapała zębami za kołnierz mojej kurtki, podniosła mnie do góry, kilka razy potrząsnęła i odrzuciła. Tatuś przestraszył się bardzo, ja - wcale. Dalej podtykałam koniom pod nos wykę, jakby nic się nie stało. Nie wiem, czy się z mną zgodzicie, ale według mnie jeżdżenie kłusem na oklep wcale nie jest fajne - za bardzo trzęsie. Za to galop jest fantastyczny! Siedzi się na galopującym koniu, jak w kołysce. Z tego powodu bardzo lubię chodzić na pastwisko po konie zaraz po burzy. Zziębnięte Kasztanka i Maciek pędzą wtedy do stajni na wyścigi, galopując jak szalone. Dopiero jak jesteśmy blisko domu, dziadek mówi: „No, koniec, Maju, kawaleryjskiej jazdy". I dalej jedziemy wol-niuteńko, stępa. Mama chybaby ze strachu umarła, jakby zobaczyła, że pędzę galopem. Dopieroż by się dziadkowi dostało! Ależ, skąd, wcale nie okłamujemy mamy. Jak możemy ją okłamywać, skoro ona nas nie pyta o jeżdżenie galopem. My jej tylko, na wszelki wypadek, nic o galopach nie mówimy. Pewnie jej, biednej, nawet przez myśl nie przechodzi, że mogłabym tak jeździć. O koniach możemy z dziadkiem rozmawiać godzinami. Dziadek nauczył mnie wszystkiego, co tylko robi się przy ko- 148 niach. Kiedy zajmujemy się końmi, jesteśmy z dziadkiem tak blisko, że już bliżej nie można. Teraz już rozumiecie, dlatego w naszym życiu najważniejsze są dwie rzeczy: Dylewska Góra i konie. 0 Dylewską Górę jestem spokojna - nikt jej przecież nie ruszy. Za to o konie niepokoję się od dawna. Boję się, że tatuś nam je zabierze, zwłaszcza że - prawdę mówiąc - Kasztanki i Maćka wcale nie musi zabierać, są jego, nie nasze. Raz już kiedyś tatuś odgrażał się, że kupi traktor, a konie sprzeda. Ostrzegałam wtedy dziadka, żebyśmy mieli tatę na oku. Ale dziadek, jak to dziadek - zbagatelizował zagrożenie. Nie wiem, dziadkowi pewnie nie mieści się w głowie, że tato może nam wyciąć taki numer. No i na czyje wyszło? Oczywiście na moje. A było tak. Wreszcie, nad wieczorem, skończyliśmy sadzenie kartofli, ale wszystkich ziemniaków tego dnia bynajmniej nie zasadziliśmy. - Może bylibyśmy po robocie - zauważył tatuś - gdyby dziadek i Maja bardziej przykładali się do pracy. Ale oni, wiadoma rzecz, woleli leżeć brzuchami do góry i gapić się na chmury. Tatuś powiedział to pół żartem, pół serio, ale coś mi się zdaje, że jednak bardziej serio niż żartem. - Coś się ich czepił! - stanęła w naszej obronie mama. -Powiedz, do kogo ty masz pretensję? Do osiemdziesięciopa-roletniego dziadka czy kilkuletniego dziecka? 1 wtedy tatuś zaczął wykrzykiwać, że pretensję ma do siebie. Nie musielibyśmy tyrać jak głupcy, gdybyśmy mieli traktor i sadzarkę do ziemniaków. Już dawno byłoby po robocie i nikt by nie był zmęczony. 149 - Kupuję traktor - oświadczył zdecydowanym tonem. - Ale najpierw sprzedam konie. Pojutrze jadę na targ do Lubawy. Czy ktoś ma na ten temat coś do powiedzenia? Tatuś powiódł po nas wściekłym wzrokiem, gotów do odparcia ataku. Naturalnie, do powiedzenia miałam wiele, ale nie powiedziałam nic. "Wiedziałam, że z rozsrożonym tatą nie da się rozumnie porozmawiać. Dlatego wolałam zastanowić się, jak podejść tatę, żeby koni jednak nie sprzedawał. Wiedziałam, że tato już dawno kupiłby traktor, gdyby nie to, że ciągle miał za mało pieniążków. Dlatego kombinowałam, skąd wziąć dla taty pieniądze. Prawda, przypomniałam, mam trochę groszaków w skarbonce-śwince. Nie wiem, ile pieniążków ma dziadek. A gdybyśmy tak, kombinowałam, wykupili z dziadkiem od taty Kasztankę i Maćka? Warto o tym szybciutko porozmawiać z dziadkiem W tej sprawie nagabywałem dziadka na różne sposoby. Podchodziłem go z tej i z tamtej strony. Ale dziadek nic nie mówił, tylko wzruszał ramionami i ciężko wzdychał. Kiedy powiedziałam mu o wykupieniu Kasztanki i Maćka, stał się jeszcze bardziej smutny. Czyżby nie miał żadnych pieniążków? No, owszem, dziadek nie wrzuca groszaków do żadnej świnki-skar-bonki. Ale że jakieś pieniądze jednak ma, byłam prawie pewna. A tu, proszę, wychodzi na to, że się myliłam. Ale z niego utra-cjusz! To ciekawe, na co dziadek wydaje swoje pieniądze? Owszem, kupuje mi iryski, lizaki, gumę do żucia. Kupuje często, ale nie za często. I nie kupuje tyle, żeby pójść z torbami. Miałam wielką ochotę zapytać dziadka, jak to się stało, że stał się utracjuszem, ale mama, widząc jak go ciągle podchodzę z każdej strony, powiedziała: - Maju, miej litość dla dziadka. 150 I bez maminych napomnień widziałam, że nadszedł czas litowania się nad dziadkiem. Dotychczas, choć był naprawdę dziadkiem, nie wyglądał - mimo osiemdziesięciu lat - jak dziadek. Jak tylko tato powiedział, że jedzie na targ do Lubawy, dziadek od razu stał się prawdziwym dziadkiem. Możecie mi wierzyć, żal było na niego patrzeć. Od kiedy pamiętam, dziadkowe wąsy, owszem, były siwe, ale też zawsze były zawadiacko podkręcone do góry. A teraz zrobiły się jak u suma. Albo włosy, mimo że siwe, ciągle, jak sam dziadek, nieugięte, sztywne, sterczące jak druciana szczotka. Nie poddawały się żadnemu grzebieniowi. Teraz nic nie pozostało z ich nieugiętości i sztywności. Przyznała to nawet mama, gdy jej zwróciłam na to uwagę, mówiąc: „Mamo, spójrz, dziadkowe włosy położyły uszy po sobie". Najbardziej bałem się jednak, że dziadkowi przestanie śnić się Zaniemeński Pułk Kawalerii oraz jego Bułanka, która czeka na dziadka w niebie. I jeszcze, że nie będzie dawać sobie do myślenia patrzeniem na Dylewską Górę. A co będzie, jeżeli straci ochotę na hasanie po chmurach i robienie koziołków? Wtedy to już - nie ulegało wątpliwości - będę mogła liczyć tylko na siebie. Nie byłabym wnuczką swego zawadiackiego dziadka - ka-walerzysty, gdybym - wbrew wszystkiemu i wszystkim - nie zdecydowała się ratować naszych koni, mego dziadka i naszych marzeń o górach i chmurach. Zdaniem mamy, najbardziej szalone pomysły lęgną mi się w głowie, gdy wchodzę na strych i chowam się za skrzynią ze zbożem. Wtedy, twierdzi, dorośli powinni być przygotowani na najgorsze. Rzecz jednak w tym, że nikt nie wie, kiedy najgorsze nadejdzie. Nigdy nikogo nie powiadamiam przecież, 151 że mam zamiar wejść na strych i ukryć się za skrzynią. Sama zresztą tego nie wiem. Po prostu, kiedy poczuję taką potrzebę, wchodzę na strych, i tyle mnie widzą. I właśnie teraz nadszedł ten moment. Siedząc za skrzynią, stłukłam moją świnkę. Miałam tam strasznie dużo grosików. Długo je liczyłam. Muszę powiedzieć, że od kilku tygodni za moje rachowanie zabrała się mamusia. Jej zdaniem to wstyd, żeby taka dziewczynka umiała liczyć tylko do sześciu. I teraz potrafię już rachować do stu. Z tego liczenia wyszło mi, że mam 80 groszy po groszu, 75 pieniążków po 10 groszy, 22 pieniążki po 20 grosze i 15 pieniążków po 50 groszy. Ile to by było, po zliczeniu wszystkich pieniążków, nie potrafiłam jeszcze porachować, ale chyba nie za dużo. Pewnie by wystarczyło do kupienia dwóch zabawkowych koników w sklepie cioci Irenki, ale na wykupienie Kasztanki i Maćka, zwłaszcza bez dziadkowego wsparcia - na pewno nie. 152 Siedziałam nad kupką pieniążków zdruzgotana i bezradna. Już mi się nawet zbierało na płacz. Na szczęście w mojej głowie narodził się jeden z tych pomysłów, które każą dorosłym przygotowywać się na najgorsze. I już wiedziałam, że nie poddam się bez walki. Natychmiast odnalazłam tatę i wzięłam go na spytki. - Tatusiu, weźmiesz mnie do tej Lubawy? - poprosiłam podstępnie. Wcale nie miałam ochoty jechać do Lubawy. Zresztą dziadek nigdy by mi nie darował, gdybym to ja, jak ostatnia zdrajczyni, sprzedała nasze konie. - No co ty, dziecko? Przecież na targ jedzie się bardzo wcześnie - odpowiedział. Zdaniem taty, był to wystarczający powód, dla którego nie powinnam była jechać do Lubawy. - Mogę wstać jeszcze wcześniej niż wcześnie, te pół godziny mnie nie zbawi - zapewniałam. - Normalnie to, jak wiesz, budzę się o już dziewiątej... - Ho, ho, ładne mi „już". O dziewiątej, to, moja droga, w Lubawie kończy się handel - tłumaczył tatuś. - Muszę być na targu najpóźniej o siódmej. Z domu wyjadę skoro świt. Jeśli tatuś chce wyjechać skoro świt, było oczywiste, że muszę wstać przed świtem. Zęby uratować konie, postanowiłam, że zostanę koniokradem. Nie takim na całe życie, lecz na kilka godzin. Po dziewiątej zwrócę konie i przestanę być tym okropnym koniokradem. Ale tatuś nie będzie już miał po co jechać do Lubawy. Nie wiedziałam tylko, jak mam obudzić się przed świtem. Gdybyż można było jakoś dogadać się z Filomeną, co do nocnego budzenia. Ale gąski w nocy śpią w najlepsze. Ani im w głowie budzenie kogokolwiek. Owszem, mógłby mnie obu- 153 dzić dziadek, ale on zaraz by chciał wiedzieć, po co wstaję w środku nocy. Bałem się, że z powodu głupiego budzenia, dokładnie obmyślany plan koniokradztwa może się zawalić. Na szczęście przypomniałem sobie, że dziadek w środku nocy wstaje -jak to on określa - za potrzebą. Normalnie to dziadkowego wstawania za potrzebą nie słyszę. Ale jeśli w nocy dziadek potknie się o ustawione przed jego łóżkiem różne klamoty, narobi tyle hałasu, że nie będę miała żadnego problemu z obudzeniem się. Nadszedł wieczór. Cierpliwie czekałam, aż dziadek uśnie. Wreszcie usłyszałam pierwsze chrapnięcia. Prędziutko rozstawiłam różne garnki i talerze na drodze dziadkowego chodzenia za potrzebą. Potem także położyłam się spać. W nocy wyrwał mnie ze snu straszny hałas. Nie wiedziałam, co się dzieje. Zrozumiałam, słysząc szpetne przekleństwa. Ale nic, nadal leżałam cichuteńka jak trusia. Po chwili dziadek wrócił. Nie wiem, czy zdążył przyłożyć głowę do poduszki, jak znów zaczął chrapać. Szybciutko ubrałam się, co w ciemności, okazało się, nie jest wcale łatwe, ^fychodząc, nie zapomniałam ułożyć kołdry w ten sposób, żeby wyglądało, jakbym spała pod nią w najlepsze. Potem wszystko szło jak z płatka. Bez problemów wyprowadziłam Kasztankę i Maćka. Związałam postronkiem kanta-ry i podprowadziłam konie do beczki, stojącej nie opodal stajni. Wdrapałam się najpierw na beczkę, a potem to tylko hyc i już znalazłam się na grzbiecie Maćka. W jakiejś dobranocce widziałam, że prawdziwy koniokrad owija kopyta końskie szmatami, żeby konie stąpały bezszele- 154 stnie. Ale ja wiedziałam, że Kasztanka i Maciek zrobią wszystko, o co je poproszę. Siedząc na Maćku szepnęłam więc: „No, koniki, ciii, ciiichuuuteeeńko". I one ruszyły naprawdę cichutko. Jedyne, co mamusia i tatuś mogliby usłyszeć, to bicie mojego serca, które waliło w piersi jak szalone. Siedząc wczoraj na strychu za skrzynią na zboże pomyślałam, że do ukrycia koni najbardziej nadaje się las. Teraz jednak okazało się, że to, do czego nadaje się las za dnia, nie za bardzo nadaje się w nocy. A kiedy jeszcze sobie przypomniałam, co o naszym lesie opowiadał Błażejek, za żadne skarby nie chciałam jechać do lasu - wolałabym już ukryć się na cmentarzu... Błażejek z całym przekonaniem twierdził, że w tym lesie, co jest między Reszkami a Lipowem, straszy. Nie, nie żaden duch. Gdybyż to był tylko duch! Straszy Ślepy Tak nazywają tego, co straszy. - On nie tylko straszy. Przede wszystkim napada - opowiadał Błażejek. - Nazywają go Ślepy, bo ma tylko jedno oko -podawał bliższe informacje, żebym nie myślała, że on tego rozbójnika ot tak sobie wymyślił. - E tam - wątpiłam w to, że napada. - Widziałeś kogoś takiego, na kogo napadł Ślepy? - Możesz mi wierzyć, ktoś taki, na kogo napadł Ślepy, nie jest już do oglądania. On napadniętych zabija. Zabija całkiem na śmierć. Wtedy jakoś nie potrafiłam uwierzyć w to, że zabija, do tego całkiem na śmierć. Ale teraz zrozumiałam, że inaczej wierzy się w dzień, a inaczej w nocy. I już wiedziałam, że za żadne skarby nie pojadę do lasu. Jedynym miejscem, do którego mogłam jechać, była Bląbe- 155 ra. Pomyślałam, że w dole wykopanym przez kopaczy żwiru ukryję konie nie gorzej niż w lesie. Bez problemów, nie zauważona przez nikogo, przejechałam przez opustoszałą, uśpioną wieś. Potem skręciłam w prawo, ku Bląberze. Dno wykopu znakomicie nadawało się do ukrycia koni -porastała je smakowita trawa. Konie od razu zabrały się do skubania. Ułożyłam się na skarpie, żeby mieć oko na najbliższą okolicę. Ani się spostrzegłam, jak przestałam mieć oko na cokolwiek. Ocknęłam się, gdy słońce stało już dość wysoko na niebie. Przemarznięta, drżałam jak liść osiki. Czym prędzej wdrapałam się na Maćka. Mocno wtuliłam twarz w grzywę, grzejąc się jego ciepłem. Wiedziałam, że o tej porze w Lubawie na pewno skończył się już handel. Mogłam więc wracać do domu. W moim przemarzniętym, drżącym ciele drżało oszalałe ze strachu serce - lęk przed Ślepym był teraz niczym, w porównaniu z obawą przed gniewem taty. Miałam powody przypuszczać, że moje pojawienie się z końmi rozpęta burzę z piorunami. Ale powitanie, jakie mi zgotowano, nie dość było nazwać burzą. To było prawdziwe piekło. A ja wiedziałam, że w pełni na nie zasłużyłam. Chociaż - przyznać muszę - mogło być jeszcze gorzej. Uratował mnie szok, jakim dla mamy i taty było moje nagłe pojawienie się z końmi na podwórzu. Oni byli przekonani, że ja ciągle spokojnie śpię. Bo kiedy tatuś zobaczył pustą stajnię, nie miał przecież powodów budzić dziecka. Dlatego wcale do mnie nie zajrzał. Postawił na nogi 156 jedynie mamę i dziadka. Zaraz potem powiadomił o kradzieży policję. Mój powrót nie był szokiem jedynie dla dziadka. On jeden wiedział, że na pustym łóżku pozostała tylko zwinięta kołdra. Ale pary z ust nie puścił! Powiem więcej, dziadek chyba liczył na to, że to ja uratuję nasze konie. I teraz, zachowując minę pokerzysty, cieszył się jak diabli. Ja z kolei liczyłam na to, że przy najbliższej okazji wejdziemy z dziadkiem na Dylewską Górę, żeby razem hasać po chmurach i robić koziołki. Będziemy fikać koziołki i skakać ^J nas jest tak, że jak mocno, ale to naprawdę mocno na-psocę, i nikomu nie jest już do śmiechu, wtedy jeszcze tylko dziadek potrafi się śmiać. Owszem, zdarza się, że psocę specjalnie, jak dziadek mówi - z rozmysłem, ale przytrafia się to tak rzadko, że właściwie nie ma o czym mówić. Większość moich psot robi się sama z siebie. I o takie psoty nie powinno się mieć do mnie pretensji. Bynajmniej ja tak uważam. Ale mama w takich przypadkach mówi, że bynajmniej nie podziela mego zdania. Tamtego czerwcowego dnia w ogóle nie zanosiło się na żadne psocenie. Ranek wstał pogodny. A potem to już słońce mocno przygrzewało, a na niebie najmniejszej chmurki. Mama powiedziała, że w taki dzień wstyd siedzieć w chałupie, i wyniosła do ogrodu stolik do malowania na szkle. Ustawiła go w cieniu gruszy, żeby słońce nie przesuszało za szybko farb. W domu pozostał jedynie dziadek. Próbowałam go namówić na pójście do ogrodu czy choćby tylko na podwórze, ale dziadek stwierdził, że woli sobie poleniuchować, leżąc w łóżku. Dziadkowe leniuchowanie w łóżku wydało mi się mocno podejrzane. Normalnie, jeżeli czasami dziadkowi zbierze się na leniucho- 159 wanie, robi to siedząc przy oknie w swoim ulubionym przetartym fotelu. Nie pamiętam, by kiedykolwiek za dnia kładł się do łóżka. Dziadek często mi powtarza, że łóżko służy do spania, a nie wylegiwania. Ten, kto się wyleguje w łóżku, zdaniem dziadka, grzeszy bardzo, obrażając Pana Boga. Czyżby dziadek zamierzał obrazić Pana Boga? W ogóle to zauważyłam, że od kilku /?^? dni dziadek jest trochę markotny. St\ *?*-» Póki co, z nikim jeszcze o tym nie / / islj^ rozmawiałam, ale na wszelki wypadek / / r ff postanowiłam mieć go na oku. / q~^ti - Mamusiu - zapytałam - co dziś bę- V ^^??; dziesz malować? ^\^~ \ ••• - Namaluję to, czego w ogrodzie naj- \\ V więcej - stwierdziła. \\V V W naszym ogrodzie najwięcej jest liści Y\v>%, chrzanu. A to dlatego, że przed paroma \ j>»-^ laty w rogu ogrodu dziadek zasa-^?^^_~^ dził trochę chrzanu. „Posadzę i będziemy mieć własny chrzan, bez łaski - oznajmił. - Ten chrzan, co się go kupuje w sklepie, jest zupełnie do chrzanu - nie ma swojej mocy. Dobry chrzan, jak chłop, powinien być krzepki". No i mamy teraz własny chrzan, tyle że nie w kąciku, lecz w całym ogrodzie. Mamusia narzeka, że nie ma teraz miejsca na cebulę, pory, sałatę, rzodkiewki. Wszędzie tylko chrzan i chrzan. Dlatego wydało mi się dziwne, że mamie nie dość chrzanu na grządkach, chce go mieć jeszcze na obrazku. - Naprawdę, chcesz malować chrzan? - spytałam z niedowierzaniem. 160 - Co też ci, córeczko, przychodzi do głowy? - Bo sama mówiłaś... - Mówiłam o biedronkach. Spójrz tylko, ile ich tu jest. Prawda, biedronek u nas zatrzęsienie. Nie tylko w ogrodzie. Nie wiem, skąd się one biorą. Może nas lubią? Bo ja bie-droneczki bardzo lubię. Są naprawdę miłe. - Czy ja też będę mogła narysować kilka biedronek? - spytałam. Mamusia dała mi kartkę papieru, ołówek i dużo kredek, chociaż, prawdę mówiąc, do namalowania biedronki potrzebna jest tylko kredka czerwo- . na i czarna. t / / ? f\J Nie darmo dziadek mówi, że z natury jestem szybka. Jak się do czegoś biorę, nigdy nie robię tego lelum-polelum. U mnie ze wszystkim tak jest, że ciachu- machu i - już gotowe. 161 Narysowałam nie tylko biedronki. Na moim obrazku były też liście chrzanu i drzewka, a na górze - chmurki i słoneczko. Wszystko było, jak trzeba. Tyle, że potem, jak się przyjrzałam obrazkowi mamusi, moje biedroneczki przestały mi się podobać. Bo te moje były byle jakie, mamy - jak żywe. Pomyślałam, a dlaczego mam być gorsza od mamusi? Złapałam biedronkę, położyłam na kartce papieru i obrysowałam. Ale nawet ta biedronka - nie wiem czemu - była jak nie biedronka. - Mamusiu, dlaczego moje biedronki są byle jakie? Ty narysujesz jedną kreseczkę i od razu wychodzi biedronka całkiem prawdziwa - skarżyłam się - No, cóż, rysowanie rzeczywiście nie za bardzo ci się udaje. Pewnie nie masz do tego talentu. - I widząc moją zmartwioną minę, dodała: - Nie musisz mieć. Masz za to talent do czegoś innego - pocieszała mnie, chociaż, prawdę mówiąc, martwiłam się moimi nieudanym rysowaniem tylko troszeczkę. - Też uważam, że mam bardzo dużo talentów - oznajmiłam. I po krótkim zastanowieniu, zapytałam: - Mamusi, co to takiego ten talent? Gdzie on w człowieku jest? Mama nie odpowiedziała od razu. Czyżby nawet ona nie wiedziała, gdzie w człowieku mieszka talent? - Jak by ci tu wytłumaczyć - zawahała się. - Powiem tak: komuś, kto ma talent, wystarczy narysować jedną kreskę, żeby rysowane stworzonka - pies, kot, gąska - wychodziły jak żywe. A ktoś, kto nie ma talentu, zrobi kresek bez liku, namęczy się, nabiedzi, a rysowany piesek czy kotek wciąż będą bez życia. Bez żalu pogodziłam się z tym, że nie mam talentu do rysowania biedronek. Zresztą, czy muszę mieć na papierze bie- 162 dronki wyglądające jak żywe, skoro mogą nazbierać żywych biedronek, ile zechcę? Przyniosłam słoiczek i od razu zabrałam się do zbierania biedronek. Muszę powiedzieć, że o ile do rysowania chyba rzeczywiście nie mam talentu, o tyle do zbierania żywych biedrone-czek - bardzo szybki talent. Mamusia nie była nawet w połowie malowania swego obrazka, jak ja miałam już pełny słoiczek biedronek. Zbierałabym je jeszcze szybciej, gdyby one ciągle nie wychodziły ze słoiczka. Co sięgałam po następne biedronki, to te, które były już w słoiczku, dawały drapaka. Postanowiłam, że pokażę moje biedroneczki dziadkowi, mimo że, wiedziałam, nie będzie on zachwycony. Dziadek uważa, że zbierając różne żyjątka, niepotrzebnie je męczę. I rzeczywiści, kiedyś na zagonie kapusty nałapałam do słoiczka dużo białych motylków, co się nazywają bielinek kapustnik. I one, te kapustniki z zagonka kapusty, wzięły i raz dwa wszystkie poumierały. Dziadek wytłumaczył mi, że poumierały z braku powietrza. Powiedział, że wszystkie żyjątka, tak jak człowiek, potrzebują do życia powietrza. Dlatego słoiczka nie wolno zakręcać szczelną pokrywką. Pamiętając o tym, słoiczek z biedronkami przykryłam kawałkiem tekturki. Dziadek wcale mnie nie skrzyczał za zbieranie biedronek. Popatrzał tylko i nic nie powiedział. Zresztą patrzał też 163 jakoś dziwnie, jakby nic nie widział. W ogóle był dziwny. Wyglądało na to, że leniuchowanie w łóżku także dziadkowi dobrze nie robi. Przyjrzałam mu się podejrzliwie i spytałam: - Dziadku, czy ty nie jesteś aby chory? - Chyba kapinkę niedomagam - przyznał. - Ale to żadna choroba - zastrzegł się. - Właściwie to nic mi nie jest. Idź, bąbelku, bawić się na dworze. Ja kapinkę sobie jeszcze w spokoju polezę. Poszłam. U dziadka zostawiłam moje biedroneczki pod tekturowym przykryciem. A ponieważ dziadek chciał kapinkę sobie spokojnie poleżeć, wcale do niego nie zaglądałam. Potem, przed dobranocką, wpadłam tylko po moje biedronki. Dziadek spokojnie spał. Pomyślałam, że leżenie dobrze jednak dziadkowi robi. Tego dnia w dobranocce pokazali Rumcajsa. Tak się śmiałam z przygód Rumcajsa, że zupełnie zapomniałam o biedronkach. Nie pamiętałam o nich również wtedy, gdy kładłam się spać. Ale gdy nazajutrz wstawałam - nie dało się już nie pamiętać. W nocy tatuś wszczął alarm. Obudził mamę, bo - jak lamentował - coś go oblazło. Nie dość, że oblazło, to jeszcze gryzło. Gryzły moje biedronki. I to z ich powodu tatuś i mamusia robili mi z samego rana piekło. - Zostawiłam je pod pokrywką z tekturki - tłumaczyłam się. - Ciekawe, kto je w nocy wypuścił? Łatwo można było się domyślić, kto to zrobił. Tekturkę mogła zrzucić łapką Panna Marianna. Ona jest strasznie ciekawska. Wszędzie lubi zajrzeć. 164 - Czy jesteś, mamusiu, pewna, że tatę oblazły i gryzły biedronki? - próbowałam poddać w wątpliwość oskarżenie rodziców. - Jak je zbierałam, nie wyglądały mi na to, że mają ochotę kogokolwiek gryźć. One, według mnie, wcale nie są gryzące. Wątpię, czy potrafiłabym przekonać mamę (a zwłaszcza tatę) do tego, że nie gryzło to, co gryzło. W tym momencie okazało się jednak, że wszyscy - mama, tato i ja - musimy zapomnieć o biedronkach - trzeba było zająć się dziadkiem, który już nawet nie próbował nikomu wmawiać, że nic mu nie jest. Był chory. Wystarczyło na niego spojrzeć, żeby zauważyć, że to żadne niedomaganie. -Janek, nie ma na co czekać. Wezwij pogotowie. Niech zabiorą dziadka do szpitala - zdecydowała mama. Gdy to usłyszał dziadek, od razu wstąpiło w niego życie. Gwałtownie podniósł się z pościeli, spuścił nogi i nerwowo, po omacku, zaczął szukać kapci. - Do żadnego szpitala nie jadę - oświadczył zdecydowanie. - Chcecie wzywać pogotowie, wzywajcie. Ale, ostrzegam, mnie w domu nie będzie. Było oczywiste, że dziadek nie rzuca słów na wiatr. On naprawdę zamierzał dać drapaka. - To co mamy robić? - spytała mama, bezradna wobec dziadkowego uporu. - Chyba nie będziemy czekać na zmiłowanie boskie! - poparł ją tatuś. - Naprawdę, zachowujesz się, dziadku jak dziecko. - Można postawić bańki - zaproponował pojednawczym tonem dziadek. - Najlepiej cięte - zakpił tatuś. - Ty, dziadku, jak co wymyślisz... 165 - Nie te czasy, żeby bańkami leczyć - orzekła mamusia. -Zresztą teraz na wsi baniek i ze świecą nie znajdziesz. - Teraz wszystko na psy schodzi. Patrzcie, nawet głupich baniek nie mają - gniewnie prychał dziadek, który w tym momencie przypominał nastroszonego kota. - Za moich czasów... - zaczął jedną z tych swoich niekończących się opowieści, które tak lubiłam. - Za twoich czasów leczenie zaczynało się i kończyło na bańkach - mama przystopowała dziadka. - O, przepraszam - zaprotestował dziadek. - W nagłej potrzebie wzywało się garbatą Małgośkę, która potrafiła zamówić, odczynić, okadzić. Potrafiła zrobić wszystko, w każdej potrzebie pomogła człowiekowi. - O czym ty, na miłość boską, mówisz? - oburzyła się mama. - Teraz mamy nowoczesną medycynę, lekarzy... - No to wezwijcie tą swoją nowoczesną medycynę, na co czekacie? - zaperzył się dziadek. - Chociaż, nie! - opamiętał się. - Nie chcę tu widzieć żadnego przemądrzałego doktora. Takiemu zaraz wydaje się, że wszystkie rozumy pozjadał - zrzędził. -Wezwijcie felczera Saszkę. Swój chłop, pomocy nie odmówi. Felczer Saszka zbadał dziadka. Po jego minie widziałam, że wcale, ale to wcale nie był dziadkiem zachwycony. Potem poszeptał coś z mama i tatą, i poszedł. Przed odejściem zaznaczył, że jakby co - mamy go wołać. Tego dnia wołaliśmy felczera Saszkę jeszcze kilka razy. Ale z dziadkiem było coraz gorzej. A z nadejściem wieczoru - to już zupełnie źle. Dziadek mówił od rzeczy. Saszka kazał przykładać dziadkowi zimne kompresy do czoła. Co i rusz przynosiłam zmoczone w łazience ręczniki, 166 a mama kładła je na dziadkowym czole. Nie wyglądało na to, żeby to w czymkolwiek dziadkowi pomagało. Mocno mnie to martwiło. Dlatego, kiedy dziadek nie mógł mnie usłyszeć (chociaż, jak się zdaje, on i tak nic nie słyszał z tego, co się wokół dzieje), zapytałam: - Mamusiu, czy dziadek jest bardzo chory? - Bardzo. - A czy można być chorym jeszcze bardziej niż bardzo? n— Nie, już chyba bardziej nie można. - To co się będzie działo z dziadkiem, gdy będzie musiał zachorować jeszcze bardziej? - Nie wiem. To znaczy wiem, ale wolę o tym nie myśleć. Milczałam. Wiedziałam, że koniecznie muszę jeszcze o coś mamusię zapytać. Bardzo się bałam. Bałam się, bo wiedziałam, co mama odpowie. Mimo to postanowiłam zapytać. Ktoś musiał mi to głośno powiedzieć. Byłam pewna, że powinna zrobić to właśnie mama. Nikt inny. - Jak się jest chorym jeszcze bardziej niż bardzo, to się umiera? Mamusiu, czy wtedy się umiera? Mamo, powiedz, czy dziadek umrze? I co się stanie ze mną, jak dziadek umrze?! Wdziałam, że mama ze wszystkich sił próbuje powstrzymać łzy. Była dzielna i nie płakała. Ale drżenia pleców nie potrafiła powstrzymać: - W Bogu, Maja, nadzieja, że nie umrze - powiedziała. Mówiła to jakoś tak przez zaciśnięte zęby. Pewnie dlatego głos jej brzmiał głucho. - Tak, w Bogu i trochę jeszcze w felczerze Saszce - potwierdziłam. -Ja się, mamusiu, pomodlę i do Pana Boga, i do felczera Saszki. Najlepiej rozmawia mi się z Bozią, gdy jest 167 ciemno i zimno. Dlatego teraz pójdę do tego przedpokoju, gdzie jest chłodno i mroczno. A ty mamusiu przypilnuj, żeby nikt mi nie przeszkadzał. Chcę sama poprosić Bozię. Poproszę najładniej, jak umiem. Nic a nic nie bałam się. Wcale nie myślałam o ciemności, i nie myślałam, jak mam z Bozią rozmawiać. Klęcząc powiedziałam zwyczajnie: „Kochany, dobry Panie Boże, chyba nie zrobisz takiego świństwa i nie zabierzesz mi dziadka Teofila. Pewnie o tym nie wiesz, ale my, to znaczy dziadek i ja, postanowiliśmy, że któregoś dnia razem przyjdziemy do ciebie. Jak bozię kocham, przyjdziemy, z własnej nieprzymuszonej woli. Ale jeszcze nie teraz. Do Dylewskiej Góry jest bardzo daleko, a ja mam nóżki, co strasznie męczą się od długiego chodzenia. Dlatego przyjdziemy do ciebie, jak jeszcze trochę podrosnę. Przedtem chciałabym z dziadkiem poskakać po chmurach. Dlatego, jeżeli nie musisz, nie zabieraj jeszcze mego dziadka do siebie. Z tego, co wiem, niebo jest duże i ty Boże masz tam różnych dziadków pod dostatkiem. A ja mam tylko jednego dziadka. Myślę, że to wcale nie byłoby sprawiedliwe, gdybyś ty miał dziadków bez liku, a ja ani jednego, prawda? Pamiętaj, mój dziadek nazywa się Teofil". 168 Felczer Saszka powiedział mamie, że najważniejsze, żeby dziadek przetrzymał noc. I tę noc dziadek przetrzymał. Ale dziadkowi od tego przetrzymywania wcale się nie polepszyło. Nie chciał jeść pysznego rosołku, który mu mamusia ugotowała. I nie jadł też niczego innego. - Jakbyś zrobiła pyzy, dziadek na pewno by nie odmówił -powiedziałem z całym przekonaniem. Pamiętałem przecież, jak z dziadkiem zgodnie twierdziliśmy, że pyzy zjemy zawsze i w każdej ilości. - Nie wydaje mi się, aby pyzy to było to, czego teraz dziadkowi potrzeba - sprzeciwiła się mama. Nie wiem czemu, zdaniem mamy i felczera Saszki, dziadkowi najbardziej potrzebny był teraz rosół z kury. Mama codziennie go gotowała, chociaż dziadek ciągle odmawiał wypicia choćby kapinki rosołku. No i ten krzepiący rosołek musiałam jeść ja. Po trzech dniach miałam zdecydowanie dość. - Tym rosołkiem własne dziecko wpędzisz do grobu - żaliłam się Znów przypomniałam mamie o pyzach. Wreszcie któregoś dnia dziadkowi jakby się polepszyło -wypił trochę krzepiącego rosołku. A wieczorem już nie mówił od rzeczy. Felczer Saszka uznał, że teraz trzeba robić wszystko, żeby dziadek nabrał sił. - Jak zacznie trochę jeść, choróbsko minie - obiecał. Na stoliku przy łóżku dziadka pełno było jedzenia, prócz pyz, ma się rozumieć. Ale jakoś nie zauważyłam, aby dziadek cokolwiek jadł. Dlatego mocno zdziwiłam się, gdy któregoś dnia powiedział: - Idź, bąbelku, poproś mamusię, żeby dała mi trochę żółtego sera. 169 - No nie wiem - wahała się mama - czy dziadek powinien jeść ser. Jest ciężkostrawny. - Tak - potwierdziłam tonem znawcy - na pewno bardziej ciężkostrawny niż pyzy. Ale mama żółty ser dała, a o pyzach nawet nie chciała rozmawiać. Dziadek nie zabrał się do jedzenia sera. Położył go na stoliku. - Nie będziesz jadł? - zdziwiłam się. -Ciii... Sama zobaczysz. Tylko, pamiętaj Maju, ani mru--mru. To będzie nasza tajemnica. Własnym oczom nie chciałam wierzyć, kiedy po jakimś czasie na stoliku pojawiła się nasza tajemnica i ochoczo zabrała się do chrupania serka. Była to jedna z tych myszek, które po całych nocach baraszkują pod podłogą. - Czy nasza tajemnica ma jakieś imię? - Jeszcze nie. Może nazwiemy ją po prostu Tajemnicą? -zaproponował dziadek. - E, to chyba nie jest dobry pomysł. - Więc jak? - Na przykład Kornelia. Trzymaliśmy tajemnicę nawet wtedy, gdy wieczorem do dziadka przyszła mamusia z tatą, a z nimi Panna Marianna. Dziadek w popłochu zawołał: - Maju, uważaj na naszą tajemnicę, mamy kota! Mama była oburzona, że wy- 170 rzucam Pannę Mariannę za drzwi. Musieliśmy jakoś wytłumaczyć się z takiego potraktowania jej ulubienicy. - A bo, Helu, widzisz - dukał dziadek - niewykluczone, że to moje choróbsko wzięło się z uczulenia na kocią sierść. Mama z niepokojem spojrzała na dziadka, obawiając się, że znów zaczyna majaczyć. No bo, rzecz to oczywista, można uczulić się na sierść każdego kota, ale przecież nie Panny Marianny! Ale tajemnicy nie dało się niestety utrzymać - Kornelia znów pojawiła się na stoliku. Tatuś ze zdumienia przetarł oczy. - Co to? - wykrztusił. - Kornelia - objaśnił dziadek. - Oswajasz myszy? - oburzył się tatuś. - Sama się oswoiła - nieudolnie tłumaczył się dziadek. I wtedy tatuś zawołał: - Hela, rany boskie, dziadek zwariował! Felczer Saszka dotrzymał słowa. Wkrótce dziadek na tyle nabrał sił, że wstał z łóżka. A potem to już zupełnie doszedł do siebie. I wtedy ustaliliśmy z moim zwariowanym dziadkiem, że będziemy robić koziołki i skakać po chmurach. 5pfe rozdziałów Wstęp...................................................... 5 5iła nieczysta ............................................. 7 Rany boskie, dziadek zwariował.......................... 26 Dziadek nie nadaj e się do słuchania wiatru............. U8 Pływałam po oceanach świata.......................... 66 Dziadek chyba nie otrzyma grzechów odpuszczenia ... 81 Zjedliśmy ciała mego..................................... 93 5karb w zasiągu raki...................................... 106 Bekajło sponiewierał naszego drogiego gościa ....... 126 Jak zostałam koniokradem?.............................. IU2 Będziemy fikać koziołki rskakać po chmurach......... I5S 172 T$TS