Naczelne z Park Avenue
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Naczelne z Park Avenue |
Rozszerzenie: |
Naczelne z Park Avenue PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Naczelne z Park Avenue pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Naczelne z Park Avenue Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Naczelne z Park Avenue Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Dla Blossom
i Daphne.
I dla wszystkich
mam
Strona 4
Wprowadzenie
Jednym z prezentów, jakie dostałam po urodzeniu pierwszego syna, była
książeczka dla dzieci. Otrzymałam ją od starej przyjaciółki, matki dwojga, która
nadal mieszka w małym miasteczku w Michigan, gdzie obie dorastałyśmy. Książka
miała powitać na świecie mojego synka i podkreślić, że mieszkam teraz w Nowym
Jorku, miejscu znacząco różnym od tego, w którym spędziłyśmy dzieciństwo.
Urban Babies Wear Black (Miejskie dzieci ubierają się na czarno) to kartonowa,
dziwacznie zilustrowana książka, wyjaśniająca krótko i treściwie, niczym wykład
socjologiczny w pigułce, różnice między dziećmi z wielkiego miasta a innymi –
począwszy od ubrań (czarne i stylowe kontra różowe/niebieskie i słodziuchne),
przez jedzenie i picie (sushi i latte kontra hot dogi i mleko), formy spędzania czasu
(chodzenie do opery i galerii sztuki kontra plac zabaw). Jestem przekonana, że
książka bardziej spodobała się mnie niż mojemu synkowi. Podczas naszych
pierwszych wspólnych tygodni w domu ciągle mu ją czytałam. Czasem łapałam się
na tym, że czytałam mu ją, nawet gdy ucinał sobie drzemkę.
W końcu dotarło do mnie, że podoba mi się w niej także to, że mówi coś
o matkach tych dzieci. Istoty te były widoczne jedynie jako drobne, acz atrakcyjne
kawałki – a to but na szpilce, a to kosztowna smycz dla psa – gdy przechadzały się,
biegały, wzywały taksówki, nosiły swoje brzdące po kartach książki, dzięki czemu
dzieci stawały się tak samo szykowne i miejskie jak one. Uważnie studiowałam
manicure i obszyte futrem nosidełka, czytając synkowi na głos. Kim tak naprawdę
były te wytworne, stylowe kobiety z wyrafinowanymi dziećmi? Co one robiły? I w
jaki sposób?
Chciałam poznać więcej mam miejskich dzieci, bo chciałam dowiedzieć się
więcej o podobnych do mnie innych manhattańskich mamach. Jako że byłam
kobietą posiadającą potomstwo na uprzemysłowionym Zachodzie, moje
macierzyństwo znacząco różniło się od tego, o czym latami się uczyłam i pisałam
podczas pracy naukowej, gdy jako socjolog koncentrowałam się przede wszystkim
na historii i ewolucji życia rodzinnego. Zbieracze i myśliwi, żyjąc tak, jak dawniej
żyli nasi przodkowie, wychowywali dzieci wspólnie, w rozwiniętej sieci społecznej
złożonej z matek, sióstr, siostrzenic i tym podobnych – osób, na które można było
liczyć w kwestii opieki nad małymi dziećmi (a nawet karmienia piersią), choć nie
były to ich własne dzieci. Moja mama miała coś w rodzaju takiego systemu
wsparcia w Michigan, gdy moi bracia i ja dorastaliśmy. Mniej więcej tuzin
sąsiadek, niepracujących matek, stał się dla niej rodziną zastępczą, którą mogła
wezwać, jeśli musiała coś załatwić, chciała się zdrzemnąć albo po prostu pragnęła
Strona 5
towarzystwa dorosłych. My tymczasem bawiliśmy się z innymi dziećmi. Podwórka
łączyły nasze domy, matki i nas siecią wzajemnego altruizmu: ty pomożesz mnie,
a ja pomogę tobie. Dziś ja rzucę okiem na bawiące się dzieci, a jutro ty ich
dopilnujesz. Dzięki za mąkę, przyniosę ci kawałek ciasta, gdy się upiecze.
W Nowym Jorku było zupełnie inaczej – mimo fizycznej bliskości wielu
osób ja i mój syn wiedliśmy bardzo prywatne życie. Rzadko nawet widywałam
innych mieszkańców Dolnego Manhattanu, zajętych własnymi sprawami.
Wszystko, co robili, działo się w pomieszczeniach – biurach, apartamentach,
szkołach – niedostępnych dla ogółu. Opuściłam swoich bliskich, mieszkałam
daleko od rodzinnych stron, nie miałam więc żadnych krewnych, do których
mogłabym się zwrócić o pomoc. Najbliżej mieszkała moja nabyta rodzina –
teściowie, którzy z radością się z nami spotykali, ale ze względu na wiek nie byli
w stanie wiele pomóc. Poza tym – jako że w Stanach Zjednoczonych małżonkowie
mieszkają neolokalnie, po ślubie opuszczają rodzinę, by założyć własne
gospodarstwo domowe – i tak dzieliło nas pół godziny jazdy.
Tymczasem mój mąż, tak jak mój ojciec i wielu innych ojców na Zachodzie,
a zwłaszcza na Manhattanie – w bardzo drogiej dzielnicy, gdzie presja wywierana
na utrzymujących rodzinę jest ogromna – wrócił do pracy zaledwie po tygodniu
spędzonym ze mną i dzieckiem. Przez jakiś czas odwiedzała nas niania
noworodkowa – zatrudniana z polecenia osoba, która ma pomagać w podstawowej
opiece nad noworodkiem, czyli tym, czego uczyły nas dawniej matki i babki.
Przychodziła każdego ranka z uśmiechem na twarzy, pomagała oraz przypominała
mi, czego uczyłam się ostatnio na prowadzonym na oddziale położniczym krótkim
kursie opieki nad maleństwem, a także znacznie wcześniej, gdy sama byłam
opiekunką do dzieci. Jeśli nie liczyć jej i znajomych, którzy czasem wpadali
z wizytą, przeważnie zostawałam sam na sam z nowo narodzonym synkiem oraz
z niepokojem, czy poradzę sobie z codziennymi wyzwaniami macierzyństwa.
Czułam się trochę jak ktoś w areszcie domowym. Mieliśmy wspaniały
maleńki ogródek na tyłach budynku, gdzie uwielbiałam przesiadywać z dzieckiem.
Poza tym nie odczuwałam wielkiej ochoty, by wychodzić z domu. Taksówkarze
kamikadze, masy spieszących się osób, odgłosy młotów pneumatycznych
i klaksonów sprawiły, że miasto, które wielbiłam przez ponad dziesięć lat, nagle
stało się nieprzyjazne, a nawet niebezpieczne dla mojego syna. Bliska przyjaciółka,
która urodziła na krótko przede mną, tak rozczarowała się wielkomiejskim
macierzyństwem, że uciekła na przedmieścia. Nie udało mi się z nikim
zaprzyjaźnić w pobliskim studiu jogi Mama & Ja. Mimo że żadna z ćwiczących
jogę mam raczej nie pracowała zawodowo, każdego dnia po zajęciach rozchodziły
się, uprzejmie kiwając sobie głowami na pożegnanie. Prawdopodobnie spieszyły
się do swoich domów, swoich własnych dzieci i swoich spraw.
Często się zastanawiałam, kto mnie nauczy, jak być miejską mamą
Strona 6
miejskiego dziecka.
Urodziłam się na Środkowym Zachodzie, moje dzieciństwo było więc
względnie tradycyjne. Każdego dnia szłam do szkoły w towarzystwie grupki dzieci
z sąsiedztwa, wracaliśmy, a po lekcjach aż do wieczora bawiliśmy się
w chowanego albo bez żadnego nadzoru wałęsaliśmy się po podwórkach lub
pobliskim lasku. W weekendy jeździliśmy na rowerach i chodziliśmy na spotkania
skautów. Gdy byłam starsza, wieczorami czasem pracowałam jako opiekunka do
dzieci, co wydawało się naturalną pierwszą pracą dla doświadczonej starszej siostry
i było popularnym zajęciem wśród młodych w wieku przedrozrodczym.
Prawdopodobnie jedyną wyróżniającą się rzeczą w mojej przeszłości, czymś,
co teraz mogłoby pomóc mi znaleźć jakiś punkt oparcia, była fascynacja mojej
matki antropologią i wówczas nowo powstałą socjobiologią. Jej ulubioną lekturą
było Dojrzewanie na Samoa Margaret Mead. Kiedy ukazała się ona po raz
pierwszy w 1928 roku, sugestia autorki, że zachodnia wizja dzieciństwa
i adolescencji nie jest jedyną ani najlepszą opcją oraz że Samoańczycy
prawdopodobnie lepiej sobie z tym radzą, wywołała skandal w całym kraju.
Podobnie stało się przy drugim wydaniu w 1972 roku. Mama tłumaczyła mi, że
Mead jest antropolożką. Przygląda się ludziom z różnych kultur, uczy się o nich,
mieszkając wśród nich i zachowując się jak oni. A potem pisze o tym książki.
Praca antropologa wydawała mi się więc niezwykle egzotyczna, wspaniała
i kusząca, zwłaszcza że w moim otoczeniu matki były przeważnie gospodyniami
domowymi, a ojcowie lekarzami lub prawnikami.
Były to także czasy Jane Goodall, czarującej blondynki w kucyku, spodniach
khaki i kapeluszu safari, która stała się twarzą prymatologii. Goodall – która
obserwowała oraz chroniła swoje stado szympansów w Gombe w Tanzanii
i przedstawiła je światu dzięki „National Geographic” – była dla mnie jak gwiazda
rocka. W naszym domu przy kolacji rozmawiało się o tym, jak tacie minął dzień,
jak mamie minął dzień, jak było w szkole oraz… o Mary Leakey, matce trojga
dzieci, z nieodłącznym papierosem w ustach, której odkrycie skamieniałości
w wąwozie Olduvai i Laetoli w Tanzanii zmuszało do przemyślenia ludzkiej
prehistorii na nowo.
Kiedy moi młodsi bracia sprzeczali się przy obiedzie, mama przywoływała
teorie Roberta Triversa o rodzicielskiej inwestycji i rywalizacji między
rodzeństwem. Kiedy zaś byli grzeczni, mówiła o doborze krewniaczym
i altruizmie. Czy to nie dziwne – zadumała się pewnego razu, rozmyślając o E.O.
Wilsonie, gdy składała pranie, a miałam wtedy mniej więcej dziesięć lat – że gdyby
miał mnie przejechać samochód, a ona by mnie uratowała, zrobiłaby to nie tylko
dlatego, by ocalić mnie, lecz także swoje własne geny?
Strona 7
Takie zupełnie niesentymentalne (choć może uproszczone około 1975 roku)
ujęcie socjobiologii macierzyństwa, ta całkowicie nowa teoria związków między
rodzicami a dziećmi, przykuła moją uwagę. Co w połączeniu z biblioteczką mojej
mamy – książki Mead stały tam obok tomów Colina Turnbulla (poświęconych
plemionom Ików z Ugandy i Pigmejów Mbuti z Zairu), Betty Friedan The Hite
Report (Raportu Hite) i Silent Spring (Cichej wiosny) oraz piętrzących się stosów
„Natural History Magazine” – prawdopodobnie pchnęło mnie w kierunku
studiowania antropologii biologicznej i kulturowej, z naciskiem na losy kobiet. Nic
nie fascynowało mnie bardziej niż zwyczaje pielęgnacji, zawieranie przyjaźni
i walka o dominację u pawianów na sawannie. Albo światy wewnątrz światów, jak
grecki system bractw studenckich na studenckim kampusie, ze szczegółowo
zaplanowanymi rytuałami inicjacji, pełną pasji lojalnością i rywalizacją. Uczyłam
się o małpach Starego i Nowego Świata, o rozmiarach mózgów u Homo habilis
i Homo ergaster, a także pisałam o tym, że dziewczęta z siostrzeństw nie różnią się
zbytnio od małp człekokształtnych.
Gdy miałam dwadzieścia parę lat, w poszukiwaniu wrażeń przeprowadziłam
się do Nowego Jorku, by tam pisać doktorat z kulturoznawstwa i literatury
porównawczej. Manhattan całkowicie mnie zmienił – moje cele (obroniłam
doktorat, ale stwierdziłam, że wcale nie chcę być naukowcem), wyczucie mody
(ubrania, którymi zawsze się interesowałam, stały się niemal obsesją w mieście
pełnym pięknych lub pięknie ubranych kobiet), a nawet to, kim byłam na poziomie
komórkowym (czysta ekscytacja z przebywania w wielkim mieście wpływała na
mój poziom kortyzolu i metabolizm, przekształcając mnie w typową chudą,
cierpiącą na bezsenność manhattankę). Naładowana energią pisywałam
i redagowałam dla różnych czasopism, a także prowadziłam zajęcia z mojej
dziedziny, by opłacić czynsz.
Dekadę później, opóźniwszy małżeństwo i rodzenie dzieci zgodnie
z tendencją obserwowaną u wykształconych trzydziestokilkulatek z bogatych
metropolii, wyszłam za mąż za ironicznego tubylca, związanego zawodowo
i uczuciowo ze swoim miastem. Urodził się tam i tam się wychował, co dla mnie
było równie egzotyczne jak pochodzenie z Tahiti. Albo z Samoa. Miał ogromną
wiedzę o historii miasta i wydawało się, że prawie o każdej ulicy, dzielnicy czy
o każdym budynku potrafi opowiedzieć jakąś osobistą anegdotkę. Jeśli tylko
pojawiała się u mnie jakakolwiek wątpliwość co do życia w Nowym Jorku,
rozbrajał ją natychmiast swoją pasją. Pociągające było też to, że na miejscu
mieszkali jego rodzice, brat i bratowa, a także co weekend odwiedzały go jego
nastoletnie córki z poprzedniego małżeństwa. Biorąc pod uwagę, że moja rodzina
była tak daleko, jego rodzina jawiła mi się jako będąca wygodnie pod ręką i gotowa
do wykorzystania.
Nowy Jork miał też dodatkową zaletę, a mianowicie był jednym z niewielu
Strona 8
miejsc, gdzie pisarka taka jak ja mogła się utrzymać, pracując w różnorodnych
niszach ekologicznych, takich jak reklama, rynek wydawniczy i nauczanie. To
rojne i pełne życia miasto przywodziło mi na myśl las deszczowy, jedyne
środowisko prócz Nowego Jorku, w którym mogło egzystować tak wiele
rozmaitych form życia. Przez pewien czas mieszkałam w dzielnicy hinduskiej,
przylegającej do peruwiańskiej, potem przeniosłam się w pobliże enklawy zwanej
Małą Szwecją. Mój mąż nie ruszał się z miejsca i nie przeszkadzało mi to.
Osiedliliśmy się w centrum miasta i sześć miesięcy po ślubie byłam już w ciąży.
Nigdy nie myśleliśmy o wyprowadzce z Nowego Jorku. W końcu mój mąż się tu
wychował, a ja zadałam sobie spory trud, żeby się tu sprowadzić z bardzo daleka.
Dlaczego naszemu potomstwu miałoby tu nie być wystarczająco dobrze? Moment,
w którym to do nas dotarło – będziemy mieć dziecko! – był więc radosny nie tylko
ze względów osobistych. Stanowił również początek czegoś większego niż ja, moje
małżeństwo, moje pochodzenie czy uczucia związane z rolą matki. Dopiero później
zdałam sobie sprawę, że oznaczał zmianę, moją inicjację do innego świata – świata
manhattańskich matek.
Ta książka przedstawia ciekawszą niż fikcja historię o tym, co odkryłam, gdy
rozpoczęłam eksperyment naukowy polegający na subiektywnym badaniu
macierzyństwa na Manhattanie. To opowieść o innym świecie – nie przesadzam.
Przenieśliśmy się na Górny Manhattan po 11 września, pragnąc zarówno ucieczki
od tragedii, jak i bliskości rodziny mojego męża. Ze względu na dziecko wydawało
się to wtedy szczególnie ważne. Kiedy świat zmienił się w niebezpieczne miejsce,
a nasze miasto stało się tak bezbronne, chcieliśmy zapewnić sobie i naszemu
synowi komfort życia wśród kochających krewnych. To było łatwe. Trzeba było
jeszcze poznać tamtejsze matki i nauczyć się żyć wśród nich.
Osiedliliśmy się w końcu na Park Avenue, w okolicy numerów
siedemdziesiątych. Ze swojej bazy wypuszczałam się na spotkania grupy Mama &
Ja, zapisywałam syna na lekcje muzyki, spierałam się z nianiami, wychodziłam na
kawę w towarzystwie innych mam albo na „castingi” do przedszkola mojego
pierworodnego dziecka, a potem także jego młodszego brata.
W międzyczasie zorientowałam się, że macierzyństwo to zupełnie osobna
wyspa na wyspie zwanej Manhattan, a matki z Upper East Side to już całkowicie
odrębne plemię. Tworzyły one pewnego rodzaju tajne stowarzyszenie, w którym
obowiązywały całkowicie dla mnie nowe zasady, rytuały, uniformy i wzorce
migracji oraz związane z nimi przekonania, ambicje i praktyki kulturowe, o jakich
mi się nie śniło.
Sukcesywne przekształcanie się w mamę z Upper East Side było dla mnie
doświadczeniem przeżywanym z trwogą. Niezwykle zamożne i czułe na punkcie
Strona 9
statusu społecznego otoczenie, w którym wylądowaliśmy, oraz sprawiające
wrażenie wyniosłych, niewiarygodnie wystrojone matki, zdawały się obce
i przerażające. Jednak, podobnie jak ssaki wyższego rzędu i ludzie, dla własnego
dobra, choć przede wszystkim dla dobra mojego dziecka, a potem także drugiego
syna, pragnęłam się wpasować.
Ze studiów nad literaturą i antropologią dobrze wiedziałam, że bez poczucia
przynależności i prawdziwej przynależności my, małpy człekokształtne, jesteśmy
zgubieni. Wyrzutki, zarówno w literaturze, jak i w życiu, mogą być ciekawymi
antybohaterami, którym się kibicuje, ale zwykle są oni po prostu godni
politowania. Od Odyseusza po Daisy Miller, od Hucka Finna po Hester Prynne, od
Isabel Archer po Lily Bart – outsiderom i wyrzutkom społecznym, zwłaszcza płci
żeńskiej, nie wiedzie się najlepiej. Niechronione, pozbawione wsparcia sieci
społecznej, umierają symbolicznie lub dosłownie, nie tylko na kartach książek, ale
i w społeczeństwie lub gdzieś w dziczy, czego dobitnie dowiedli biolodzy terenowi.
Poza tym nikt nie ryzykuje bardziej niż samica z nowo narodzonym potomkiem,
która chce dołączyć do innego stada. Prymatolodzy twierdzą, że szympansica
usiłująca wejść do obcej grupy jest często narażona na prześladowanie
i doświadcza przemocy fizycznej ze strony samic. Niekiedy nawet ginie wraz
z dzieckiem z rąk tych, u których szukała wspólnoty.
Oczywiście, kiedy szukałam swojego miejsca na Upper East Side, nikt nie
pragnął mojej krwi, a przynajmniej nie dosłownie. Wejście w to środowisko
i zyskanie akceptacji wydawało się jednak niezmiernie ważne, wręcz naglące. Kto
chce być na uboczu? Kto nie chce chodzić na kawę z przyjaciółkami po
odprowadzeniu dzieci do przedszkola? Któż by nie chciał, żeby jego dziecko miało
kolegów do wspólnej zabawy? Teściowie i mąż cały czas mi pomagali,
podpowiadając na przykład, gdzie chodzić na zakupy spożywcze, a także
wyjaśniając zagmatwane reguły najróżniejszych gal, organizowanych z przesadą
bar i bat micw, klubów i stowarzyszeń, zarządów wspólnot mieszkaniowych
i innych obcych mi rytuałów i praktyk specyficznych dla nowego miejsca
zamieszkania. Kultura matek z Upper East Side była jednak czymś jeszcze innym,
z czym musiałam poradzić sobie sama, bo przecież to ja byłam mamą, która chciała
– potrzebowała! – grać według ich zasad. Owszem, przez cały czas, kiedy
mieszkałam w Nowym Jorku, mnóstwo razy zapuszczałam się na Górny
Manhattan. Wiedziałam, że ocieka kasą i przywilejami. Wiedziałam, że
powściągliwość to słowo tam nieznane. Wiedziałam, że zarówno ubiór, jak
i filozofia oraz etos różnią się od tych z Dolnego Manhattanu. Nie było innego
sposobu, by poznać tajemniczy świat tamtejszych matek – musiałam po prostu do
nich dołączyć. Gdybym nie miała dziecka, mogłabym nawet nie zauważyć
równoległego wszechświata uprzywilejowanych rodziców i uprzywilejowanych
dzieci. Jako matka czułam, że po prostu muszę go zrozumieć, zinfiltrować, złamać
Strona 10
kulturowy kod, że to jest moim obowiązkiem. Poznawanie matek wokół mnie
i uczenie się od nich było dla mnie przygodą tak dziwną i pełną niespodzianek, że
nic, czego się wcześniej uczyłam lub co przeżyłam – na przykład masajski rytuał
biegu po bydle i picia krwi, walki na topory u amazońskich Janomamów albo
pijackie ceremonie inicjacyjne bractwa studenckiego na jednym z najlepszych
uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych – nie mogło się z tym równać ani nie
mogło mnie na to przygotować.
Dzieciństwo na Upper East Side nie jest zwykłe pod żadnym względem. Są
tam szoferzy, nianie, helikopterowe przejażdżki do Hamptons. „Właściwe” lekcje
muzyki dla dwulatków, tutorzy dla trzylatków, mający przygotować je do
egzaminów wstępnych i rozmów kwalifikacyjnych do przedszkola, doradcy
zabawowi dla czterolatków, które nie potrafią się same bawić – nie mają na to
czasu, bo ich grafik jest wypełniony „zajęciami doskonalącymi”, takimi jak:
francuski, mandaryński, „mali naukowcy”, lekcje gotowania, a także golfem,
tenisem, emisją głosu – a wszystko to po zajęciach w przedszkolu. Są doradcy do
spraw ubioru, którzy podpowiadają mamom, co włożyć na odprowadzanie
i odbieranie dziecka ze szkoły. A na placach zabaw czy przyjęciach urodzinowych
wartych pięć tysięcy dolarów albo i więcej, odbywających się w apartamentach tak
wielkich i tak wysokich, że mogą pomieścić (i mieszczą!) pełnowymiarowy
dmuchany zamek, widuje się niebotycznie wysokie obcasy oraz zapierające dech
w piersiach futra od J. Mendela lub Toma Forda.
Jeśli tamtejsze dzieciństwo jest niezwykłe, to macierzyństwo przekracza
wszelkie granice dziwaczności. Z pierwszej ręki dowiadywałam się o tym, co
wyznacza życie uprzywilejowanych idealnych kobiet, wśród których
zamieszkałam. Odkryłam, że swoją tożsamość budują przez okrutne, specyficzne
dla Upper East Side rytuały przejścia: rozmowy kwalifikacyjne z zarządem
wspólnoty budynku czy łańcuch szkół na kolejnych poziomach edukacji (school
exmissions); kult ćwiczeń w fitness clubach Physique 57 lub jazdy na rowerach
stacjonarnych w SoulCycle, gdzie świetnie wykształcone, lecz często zatrudniane
poniżej swoich kwalifikacji bogate kobiety, które na własny użytek nazwałam
Manhattańskimi Gejszami, zastępują swoje ambicje zawodowe udoskonalaniem
własnych ciał. Występują tu obsesyjne wręcz pragnienia luksusowych przedmiotów
„nie do zdobycia” (mnie także to dotyczyło, gdy już stałam się „swoja” –
zapragnęłam torby Birkin) i „tajny obieg” informacji na przykład o tym, w jaki
sposób na czarno wynająć przewodnika po Disneylandzie, ale takiego z kartą
inwalidy, żeby mógł wszędzie wchodzić bez kolejki. Tożsamość matki z Upper
East Side kształtują także jej pełne napięcia, skomplikowane relacje z kobietami,
które zatrudnia do opieki nad swoimi dziećmi i prowadzenia domu (albo domów).
Zbieranie informacji o macierzyństwie na zachód od Lexington Avenue, życie
wśród tamtejszych matek i uczenie się od nich otworzyło przede mną ekscytujący,
Strona 11
fascynujący i niezwykle pouczający świat, który czasem mnie zdumiewał.
Kobiety, od których się uczyłam, potrafiły być bezwzględne w kwestii
wspierania swoich pociech – oraz siebie samych. Pewnie, że kochały swoje dzieci,
ale były także przedsiębiorczymi dziedziczkami rodów zafiksowanymi na
odnoszenie sukcesu i wobec tego ich potomstwo także musiało je odnosić. Żadna
z nich nie przyznawała się, nawet najlepszej przyjaciółce, że przygotowuje swojego
trzylatka do standardowego egzaminu wstępnego do przedszkola. Ale wszystkie to
robiły – szukały poleconego nauczyciela i płaciły tysiące dolarów za korepetycje –
z miłości, ze strachu i zżerającej je ambicji. Równie często umawiały swoje
maluchy na wspólną zabawę z „dziećmi alfa”, czyli potomstwem bogatych
i wpływowych, usiłując wspiąć się w niewidzialnej, lecz dominującej hierarchii,
organizującej tutejsze życie, i strategicznie unikać dzieci rodziców „niższej
kategorii kapitałowej”. Uderzyło mnie, że dla pewnych kobiet z sąsiedztwa,
z którymi czasem rozmawiałyśmy na szkolnym korytarzu, dzieci były jeszcze
jednym sposobem, by pokazać wysoki standard życia. Błyskotką, nie prawdziwym
skarbem – kimś, dla kogo można kupować odpowiednie ubrania, kogo można
szczodrze obdarzać uwagą najlepszych ekspertów, karmić najzdrowszym
jedzeniem i komu można pomagać się dostać do najbardziej prestiżowych szkół.
Przyznaję, momentami robiłam się cyniczna.
Odkryłam też, że rewersem wybujałej ambicji i agresji tych kobiet jest
wyjątkowo silny lęk. Presja, by wszystko odbyło się „jak należy”, by być idealną
matką, a także idealnie zgrabną, idealnie ubraną, idealnie seksowną kobietą. Czas
i energia, jakie w to wkładają, doprowadza niektóre z nich na skraj załamania.
Ratunku szukają więc w alkoholu, lekach, lotach prywatnymi samolotami
z przyjaciółkami do Vegas, St. Barths albo do Paryża, obsesyjnych ćwiczeniach
i dbaniu o siebie (w modzie są rower stacjonarny, zupa kolagenowa oraz diety
oparte na piciu surowych, organicznych, świeżo wyciskanych soków, tak zwany
juicing), zapierających dech w piersiach ciuchach i dodatkach (wśród znanych mi
kobiet używa się słowa „przedwyprzedaż”, a zostawienie w sklepie Bergdorf
Goodman albo w Barneys za jednym razem 10 tysięcy dolarów to nic wielkiego),
lunchach, imprezach albo wyjazdach do spa ze swymi równie zalęknionymi
przyjaciółkami, albo czasem nawet z zazdrosnymi „wrogaciółkami”.
Początkowo planowałam się zasymilować częściowo, nie wciągając się
w ich stres, szaleństwo i rywalizację. Pomyślałam, że moje doświadczenie
w badaniach społecznych i antropologii pomoże mi zachować względną
równowagę psychiczną, gdy będę szukać sobie i swoim dzieciom miejsca w tym
cokolwiek niegościnnym środowisku. Jednak, podobnie jak antropolodzy na całym
świecie, w pewnym momencie zorientowałam się, że wsiąkłam. Tak się mówi, gdy
badacz traci obiektywizm i zaczyna się utożsamiać z grupą, którą bada, przestaje
„rozumieć”, za to „staje się” jednym z nich. W miarę jak koncentrowałam się na
Strona 12
pracy, macierzyństwie i podtrzymywaniu kontaktów towarzyskich, moja więź
z przyjaciółmi z Dolnego Manhattanu słabła. Powoli, sukcesywnie, nie zdając sobie
z tego sprawy, zaczęłam się nosić, zachowywać i myśleć jak kobiety wokół mnie,
zaczęło mnie obchodzić to samo, co je obchodziło. Ich świat wydawał mi się
jednocześnie obcy, pociągający i odstręczający, lecz czułam zaskakująco silny
przymus, by znaleźć wśród nich miejsce dla siebie.
Na szczęście w końcu zaprzyjaźniłam się z niektórymi kobietami
z odseparowanego od świata plemienia na Upper East Side. Prawdziwa, szczera
przyjaźń nie jest łatwą sprawą w sztywno zhierarchizowanym środowisku
społecznym, w którym panują walka o władzę, konkurencja i wszechobecny lęk
oraz stres. Rytuały, reguły i praktyki tego plemienia były mi przeważnie obce,
a często nawet wydawały mi się odpychające. Podobnie jak wyższościowa postawa
i obojętność, z jakimi początkowo się spotykałam. Wszystko to wyróżniało te
kobiety. Ale, jak się przekonałam, miały one wiele wspólnego z innymi matkami
w tym mieście i na całym świecie. Kiedy napotykały trudności, często szukały
innych i budowały z nimi więzi w nieoczekiwany i niezwykły sposób. Prastary,
ukształtowany w toku ewolucji naszego gatunku, a także innych naczelnych,
imperatyw współpracy i troski płynie, przenika i określa kobiece przyjaźnie
i macierzyństwo. Niezależnie od miejsca – nawet na lśniącym, jędrnym,
ultraambitnym i obrzydliwie bogatym Upper East Side.
U moich jakże specyficznych przyjaciółek zauważyłam też – i nadal to
dostrzegam – coś niezwykłego: wielkoduszność i zapał, by tłumaczyć mi świat,
który rozumiały zdecydowanie lepiej niż ja, entuzjazm, z jakim dzieliły się swoimi
przemyśleniami na jego temat, ironiczny stosunek do własnego stylu życia. Oraz
ich poczucie humoru. „Z nikim, kto nie jest w stanie pojąć, jak absurdalne
i przesadne jest nasze życie, jakie jest zabawne i szalone, i tak nie chciałabym się
przyjaźnić” – powiedziała mi jedna z matek po tym, jak pół żartem, pół serio
stwierdziłam, że gdy mój projekt ujrzy światło dzienne, może mieć kłopoty, jeśli ją
zobaczą w moim towarzystwie. Obawiałam się napisać tę książkę. Ta kobieta oraz
kilka innych uspokoiły mnie jednak, pokazując, że nawet w najdziwaczniejszych
i odpychających kontekstach, w najbardziej osobliwych realiach można znaleźć
sporą dawkę normalności, i przypominając, że nawet w pozornie nieprzyjaznej
atmosferze istnieją prawdziwe ciepło i życzliwość.
Przez kilka lat spędzonych pośród nich jako badaczka i matka zrozumiałam,
że kobiety na Upper East Side chcą dla swoich dzieci dokładnie tego samego, co
wszystkie matki – żeby były zdrowe i szczęśliwe, żeby czuły się kochane, żeby się
dobrze rozwijały i pewnego dnia do czegoś w życiu doszły. I tu się kończą
podobieństwa. Jeśli się nie urodziłeś na Manhattanie, a być może nawet jeśli się
tam urodziłeś, nic, co dotyczy Upper East Side, nie będzie ci się wydawać
naturalne. Tym samym, jeśli nie wychowała cię matka z Upper East Side, nic, co
Strona 13
dotyczy tamtejszego macierzyństwa, nie będzie ci się wydawało logiczne, jasne czy
zdroworozsądkowe. Urodzenie dziecka nie sprawia, że automatycznie jesteś matką
z Upper East Side, o czym się boleśnie przekonałam. Taką matką dopiero się
stajesz. Ta książka to opowieść o tym, jak się nią stawałam, i o tym, jak często
ponosiłam klęskę. To moje przemyślenia o macierzyństwie na pewnej maleńkiej
wyspie oraz refleksje o tym, co to może oznaczać dla innych.
Strona 14
Rozdział pierwszy
Comme il faut
Zapiski z badań terenowych
Środowisko i ekologia
Wyspa jest geograficznie, kulturowo i politycznie odizolowanym skrawkiem
lądu, blisko siedem razy dłuższym niż szerszym. Panuje tu umiarkowany klimat, ze
stosunkowo ostrą zimą i niezwykle upalnym i wilgotnym latem. Ostatnio zbliża się
do warunków tropikalnych, po części zarówno z powodu dwustuletniego
wylesiania terenu, jak i praktyk przemysłowych. Współrzędne wyspy to 40º 43' 42''
szerokości geograficznej północnej i 73º 59' 39'' długości geograficznej zachodniej.
Mieszkańcy wyspy żyją w stanie obfitości ekologicznej – zasobów takich jak
pokarm czy woda jest pod dostatkiem i łatwo je zdobyć, choroby prawie nie
występują, brak drapieżników. Zaludniając niszę charakteryzującą się tak
niespotykaną obfitością i brakiem zagrożeń, najbogatsi wyspiarze mają możliwość
inwestowania w każdego swojego potomka, a także wymyślania złożonych,
wyszukanych kodów społecznych oraz rytuałów, których przestrzeganie wymaga
olbrzymich nakładów czasu, wysiłku i zasobów.
Mimo nadzwyczajnego bogactwa pożywienia, wody i innych zasobów na
całej wyspie na niektórych obszarach wciąż panuje trwałe i zauważalne ubóstwo.
Izolacja i skrajne przegęszczenie populacyjne, a także kolosalne zróżnicowanie
w zakresie bogactwa, tradycyjnie przydzielane role płciowe oraz modele
wychowywania dzieci i podejmowania pracy mogą przynajmniej po części
odpowiadać za, sprawiające wrażenie dziwnego, zachowanie najbogatszych
mieszkańców wyspy, co zostanie omówione w dalszej części książki.
Mieszkanie na wyspie
Ludność zamieszkuje przede wszystkim formy pionowe. Tubylcy ustawiają
swoje domy bezpośrednio jeden na drugim w konstrukcjach z drobno mielonego
kamienia. Życie w takich „pionowych wioskach” pozwala im zmaksymalizować
przestrzeń fizyczną – cenny towar, którego wciąż brakuje na tej maleńkiej, gęsto
zaludnionej wysepce. W niektórych wypadkach, zwłaszcza w tych wioskach,
w których mieszkają wyjątkowo bogaci wyspiarze, panują szczególnie restrykcyjne
zasady, a „rada starszych” ustala, komu wolno, a komu nie wolno osiedlić się na
Strona 15
danym terytorium. Poszukiwanie odpowiedniego miejsca zamieszkania jest jedną
z najbardziej pracochłonnych praktyk członkiń plemienia, które badałam –
najczęściej podejmują się go pierworódki. Niemal zawsze w poszukiwaniu domu,
które staje się zarazem poszukiwaniem własnej tożsamości, towarzyszą kobietom
„szamani mieszkania”. Posiadają oni specjalistyczną wiedzę, doradzają i oferują
emocjonalne wsparcie w czasie tego kosztownego, przeciągającego się
i wymagającego dużego trudu procesu inicjacji.
Pochodzenie geograficzne mieszkańców wyspy
Rezydenci wyspy są pochodzenia heterogenicznego. Wielu po osiągnięciu
dojrzałości płciowej odłączyło się od swoich rodzinnych grup z odległych, małych,
często wiejskich obszarów i emigrowało na wyspę w poszukiwaniu lepszych
perspektyw na pracę, seks i małżeństwo. Część mieszkańców stanowią tubylcy –
mają wyższy status od rezydentów nieautochtonicznych, zwłaszcza jeśli wychowali
się w określonych obszarach wyspy lub w czasie dorastania przebywali
w określonych „szałasach nauki”.
Przekonania wyspiarzy i o wyspiarzach
Ludzie spoza wyspy, liczni odwiedzający i reszta rodaków uważają, że
mieszkańcy wyspy, niezależnie od tego, czy są autochtonami, czy ludnością
napływową, mają o sobie i swojej wyspie wysokie mniemanie. Na lądzie znani są
z opryskliwości, inteligencji, upodobania do błyszczących ozdób oraz orientacji
w handlu i negocjacjach. Ich fachem coraz częściej stają się niewidzialne idee
i abstrakcje, co wzmacnia przekonanie, że mają dostęp do tajemnej wiedzy, a nawet
moce „magiczne”. Przygody i zmagania tych, którzy sprowadzają się na wyspę
i odnoszą tam sukces, są tematem legend – dosłownie; istnieje długa tradycja
ustnych i pisanych podań o rzekomej niezłomności i wyjątkowym duchu tych,
którym się to udało. Mówi się, że jeśli udało się im osiąść na wyspie, poradzą sobie
wszędzie.
Pozyskiwanie dóbr i ich dystrybucja
Ogólnie rzecz biorąc, mieszkańcy wyspy są najbogatsi w całym kraju
i wiodą życie wolne od ograniczeń środowiska, które w innych habitatach ma
ogromny wpływ na ludzkie losy. Dla bogatych wyspiarzy zaspokojenie
zapotrzebowania kalorycznego swojego oraz swoich dzieci, czyli największe
wyzwanie ekologiczne wszystkich rodziców na całym świecie od prehistorii, jest
bardzo proste. Aczkolwiek, podobnie jak w wielu innych społeczeństwach
przemysłowych i poprzemysłowych, ojcowie badanego przeze mnie –
stereotypowego pod względem ról płciowych – plemienia koncentrują się raczej na
zapewnieniu żonom i rodzinom dóbr mniej namacalnych, takich jak kapitał
Strona 16
w rozumieniu finansowym, społecznym czy kulturowym. Choć wiele kobiet na
wyspie pracuje poza domem podczas ciąży i w okresie zajmowania się
potomstwem, wiele bogatych wyspiarek wierzy, że do ich „roli” należy
pozostawanie wówczas w domu, z dziećmi, gdzie często towarzyszą im allorodzice
– osoby niebędące biologicznymi rodzicami, które jednak pełnią taką funkcję.
Allorodzice określani są jako: gosposie, nianie, opiekunki.
Organizacja wyspy
W umysłach swoich mieszkańców wyspa dzieli się na cztery części: Górną,
Dolną, Prawą i Lewą. Uważa się, że Górna i Dolna różnią się od siebie znacząco –
Górna nadaje się do wychowywania dzieci, a Dolna to raczej miejsce osobników
przed reprodukcją, outsiderów kulturowych, zabawy i ekstatycznych rytuałów
nocnych. Wyspiarze dzielą wyspę także na lewą i prawą połowę. Obu stronom,
podobnie jak Górnej i Dolnej, przypisuje się różne, wręcz skrajnie przeciwne
cechy. Lewa strona uchodzi za bardziej swobodną i postępową, Prawą postrzega się
zaś jako sztywną i konserwatywną.
Dla wyspiarzy podział Górna/Dolna, Lewa/Prawa to coś więcej niż tylko
kierunki czy współrzędne; to niezwykle silne i znaczące przeciwieństwa,
organizujące codzienne doświadczenie i tożsamość mieszkańców. Mniejsze
plemiona są określane odpowiednio do miejsca zamieszkania: Prawostronni,
Lewostronni, Górni i Dolni. Wyspiarze wykazują się znaczną obojętnością dla
rezydentów sąsiadujących obszarów archipelagu – rzadko się tam zapuszczają
i rzadko o nich mówią. „Przeprawa” do oddalonych miejsc na własnym kawałku
lądu, podobnie jak na inne wyspy archipelagu, wymaga skomplikowanego
transportu, znajomości szlaków i taryf, co jeszcze bardziej pogłębia nie tylko silną
ksenofobię wyspiarzy, lecz także ich geograficzną izolację.
Miejsce zamieszkania
a tworzenie się tożsamości społecznej
Wielu wyspiarzy odczuwa niepokój, lęk i podenerwowanie, gdy
przemieszczają się w inną część wyspy, traktując to jako niewygodne,
pochłaniające czas, trudne, a nawet niepomyślne wydarzenie. Kierując się
zabobonami, wielu tak organizuje swoje życie i spotkania (np. z uzdrowicielami
albo szamanami pieniędzy czy opieki nad dzieckiem), by jak najrzadziej opuszczać
najbliższą okolicę. Przynależność do miejsca zamieszkania określa również takie
praktyki, jak strój, ozdabianie się, wychowywanie dzieci oraz wzorce
dobrowolnych sezonowych migracji (mieszkańcy strefy zachodniej latem raczej
udadzą się w góry, a wschodniej, zwłaszcza Górnej Prawej, wykazują wyraźną
Strona 17
preferencję konkretnych, elitarnych miejsc nad oceanem. Istnieją także strefowe
różnice w doborze celów podróży zimowych).
Na całej wyspie wierzy się, że istnieją dwie strefy „najlepsze” do
wychowywania tam dzieci. Obie – Górna Prawa i Górna Lewa – znajdują się tuż
przy ogromnym, silnie fetyszyzowanym i mającym adekwatną nazwę Wielkim
Polu, a bliskość ta jest wysoce pożądana. Może to mieć źródło w zbiorowej historii
i prehistorii wyspiarzy; jako potomkowie mieszkańców sawanny, którzy wspinali
się na drzewa, by uniknąć zagrożenia, oraz posiadaczy ziemskich, którzy musieli
strzec swojej własności przed intruzami, mogą odczuwać największy komfort, gdy
obserwują bezkresną przestrzeń z „bezpiecznej” wysokości. Osiedlenie się
w miejscu z widokiem na Wielkie Pole jest więc pożądane i kosztowne, podnosi
status społeczny i go umacnia. Uważa się również, że Wielkie Pole jest idealne dla
dzieci, które mogą się tam bawić pod opieką nauczycieli, rodziców, choć
przeważnie allorodziców. Na teren Wielkiego Pola nie ma wstępu żaden przemysł,
niemal nie istnieje tam również handel. To uświęcona strefa, która według wierzeń
ma wpływ na zdrowie: patrzenie na Wielkie Pole lub spacerowanie po nim
Strona 18
podobno ma właściwości uspokajające i wzmacniające. Mieszkańcy obszaru
położonego najbliżej Wielkiego Pola w Górnej Prawej (zwanej Upper East Side) to
najbogatsi mieszkańcy wyspy. Wytworzyli oni najbardziej charakterystyczne, silnie
utrwalone i dziwaczne praktyki plemienne, rytuały i wierzenia. To właśnie to
plemię stanowi przedmiot naszych badań.
W poszukiwaniu „lepszego dzieciństwa” dla naszego syna postanowiliśmy
przenieść się do północnej części Manhattanu. Jest tam w końcu Central Park, czyli
coś jakby oaza, wciśnięta między Upper East i Upper West Side, a także wiele
dobrych publicznych i prywatnych szkół. Wtedy okolica ta miała jeszcze inne
zalety, których brakowało na Dolnym Manhattanie – restauracje przyjazne
dzieciom, sklepy z dziecięcymi ubraniami i salony fryzjerskie, w których dziecko
mogło oglądać bajkę, siedząc w fotelu w kształcie wozu strażackiego. Pragnęliśmy
wytchnienia od tego wszystkiego, co przypominało o 11 września, a co niemal rok
później nadal było bardzo odczuwalne w południowej części wyspy – kiepskiej
jakości powietrza, niesłabnącego lęku i wręcz namacalnego smutku. Zależało nam
na dostępie do placów zabaw, na okolicy nastawionej prorodzinnie i na sąsiedztwie
świetnych szkół. Poza tym chcieliśmy mieszkać blisko rodziców mojego męża,
a także rodziny jego brata – wśród kochających kuzynów i krewnych, którzy
wyciągną pomocną dłoń i wesprą, gdy będziemy padać z niewyspania albo
przeżywać ząbkowanie czy napady wściekłości naszego dziecka. Jako że byliśmy
ogromnie przywiązani do Manhattanu, mieliśmy tylko jedno wyjście:
przeprowadzkę na Upper East Side.
Strona 19
Za każdym razem, kiedy wspominałam któremuś z naszych znajomych
z południa, że przenosimy się na północ, patrzyli na mnie tak, jakbym radośnie
ogłaszała, że wstępuję do sekty. „Typowa bogata żona z południa przynajmniej
nosi okulary, ma doktorat i własną fundacyjkę” – zauważył pewnego razu mąż
przyjaciółki, gdy rozmawialiśmy o tym przy drinku. Nie musieliśmy nawet
dodawać, że żony bogatych mężów z Upper East Side to blondynki z poprawianym
biustem. Które siedzą w domu z dziećmi. I mają służbę – prawda? Nie byłam już
taka pewna. Od lat nie zapuszczałam się dalej niż na Zachodnią Dwudziestą
Trzecią, no chyba że odwiedzałam teściów albo od czasu do czasu wybierałam się
do muzeum. Nie dało się wówczas nie zauważyć wytworności wszystkiego: ludzi,
sklepów, strojów czy elementów z mosiądzu. Nigdy jednak nie zwróciłam uwagi
na mamy. Tak naprawdę nie znałam żadnej mamy z Upper East Side. Jak tam jest?
Strona 20
Jakie one są? „Pamiętaj, żeby sobie kupić futro” – powiedziała z przekąsem moja
przyjaciółka. Roześmiałam się, a mój mąż zakrztusił się orzeszkiem. Nie
brakowało stereotypów o kobietach z północy i kobietach z południa, a ja nie
mogłam się już doczekać, by osobiście się przekonać, jaka jest prawda.
Najpierw jednak musiałam znaleźć mieszkanie. Piszę „ja”, bo mój mąż
natychmiast scedował to zadanie na mnie. Było to poniekąd logiczne, gdyż jako
matka małego dziecka zmieniłam godziny pracy na bardziej „elastyczne”
i zostałam wolnym strzelcem – mogłam sobie pozwolić na niepracowanie przez
kilka dni lub nawet tygodni. Na parę godzin dziennie zatrudniliśmy nianię, która
zajmowała się moim synem, gdy ja szukałam mieszkania. Zadziałała tu też jednak
głębsza kulturowa logika: na Manhattanie to kobieta ma znaleźć idealny dom dla
swojej rodziny. Może też za niego zapłacić albo przynajmniej dołożyć się
w połowie. W heteroseksualnych małżeństwach, niezależnie od tego, kto ma jakie
obowiązki, to zwykle kobieta szuka mieszkania. Długo się nad tym głowiłam, a w
końcu przypisałam to rolnictwu. Nasi przodkowie z kultury zbieracko-łowieckiej
wędrowali z całymi zapasami jedzenia, rozbijali i zwijali obozy, nie przywiązując
się do miejsc ani do dobytku. Dopiero przejście do kultury rolniczej wszystko
zmieniło. Wraz z nią pojawiła się idea własności – „to moja ziemia!” – i podniosła
się płodność kobiet, bo prowadząc bardziej osiadły tryb życia, zaczęły częściej
owulować. Zanim zdążylibyście powiedzieć „proso”, kobiety przeobraziły się ze
zbieraczek – tracąc znaczenie, wpływ i wolność, jakie wiązały się z zapewnianiem
swojej grupie dziennego zapotrzebowania kalorycznego – w strażniczki domowego
ogniska, które miały do powiedzenia niewiele więcej niż to, kiedy będzie podany
przygotowywany przez cały dzień obiad, oraz których wartość sprowadza się do
roli żywego inkubatora. Nie przeszkadzało mi, że ja zajmuję się dzieckiem, dbam
o wspólny dom i szukam nam nowego. Miało to sens, biorąc pod uwagę to, że
praca męża była znacznie bardziej lukratywna, oraz moją głęboką potrzebę
przebywania z małym synkiem. Czasami jednak zastanawiałam się, czy wszystko,
co powiedzieli wtedy przy drinku nasi przyjaciele, było prawdą – że w porównaniu
z południem polityka płciowa na Upper East Side zdecydowanie bardziej
przypomina rolnicze plemiona Bantu niż żyjących zgodnie z własnymi
przekonaniami zbieracko-łowieckich Buszmenów z południa wyspy.
Podejrzewałam, że sprzedanie naszego domu i zamieszkanie na północy nie
może być takie znów trudne, nawet dla kogoś tak mało zorientowanego jak ja.
W końcu w Nowym Jorku to kamienice są głównymi wyznacznikami statusu. Dla
przeciętnego manhattańczyka osobny dom, bez sąsiadów na górze albo za ścianą,
to coś niezwykłego, bardzo kosztownego i wysoce pożądanego. Ma zapewniać
prywatność, bardzo cenioną na Zachodzie, i pewnego rodzaju przestrzenną
okazałość – a wszystko to w mieście, gdzie płaci się za każdy metr kwadratowy
powierzchni. Mimo że nasz dom był względnie skromny – ciasna kuchnia, bez