Long Nathan - Zabójca Orków
Szczegóły |
Tytuł |
Long Nathan - Zabójca Orków |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Long Nathan - Zabójca Orków PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Long Nathan - Zabójca Orków PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Long Nathan - Zabójca Orków - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Nathan Long
Zabójca Orków
Przygody Gotreka i Felixa tom VIII
Tłumaczył Grzegorz Bonikowski
Strona 3
Dla Williama Kinga
Strona 4
To mroczna, krwawa era.
Czas demonów i czarnoksięstwa.
Era bitew, śmierci a także końca świata.
Pośród ognia, płomieni i szaleństwa.
Jest to także czas niezłomnych bohaterów, śmiałych czynów i wielkiej odwagi.
W sercu Starego Świata rozciąga się Imperium – największe i najpotężniejsze z ludzkich
królestw.
Słynie ze swych inżynierów, czarodziejów, kupców i żołnierzy. To kraina ogromnych gór,
szerokich rzek, ciemnych lasów i rozległych miast. Z wyżyn tronu w Altdorfie włada nią Imperator
Karl Franz, wyświęcony potomek założyciela tego państwa – Sigmara, powiernik jego magicznego
bojowego miota.
Czasy są niespokojne. Wzdłuż i wszerz Starego Świata, od rycerskich zamków Bretonii do
skutego lodem Kisleva na dalekiej Północy, słychać doniesienia o zbliżającej się wojnie. W
niebotycznych Górach Krańca Świata plemiona orków szykują się do kolejnej napaści. Zbóje i
odstępcy nękają dzikie ziemie Księstw Granicznych na Południu.
Pojawiają się płotki o podobnych szczurom istotach, skavenach, które wynurzają się z
rynsztoków i bagien we wszystkich krainach. Na północnych pustkowiach nie ustępuje odwieczna
groźba Chaosu, demonów i zwierzoludzi wypaczonych przez nikczemne moce Mrocznych Bogów.
Zbliża się pora rozstrzygającej bitwy. Imperium potrzebuje bohaterów, jak nigdy przedtem.
„Nareszcie żeglowaliśmy w kierunku domu. Po niemal dwóch dekadach podążania za Zabójcą,
szukającym zagłady na Wschodzie i Południu, i ponownie na Wschodzie – w Arabii, Indzie i
Kataju. Wracałem wraz z nim do Starego Świata i naszej ojczystej ziemi. Latami tęskniłem za tym
dniem, ale gdy nadszedł nie przyniósł ani radości, ani spokoju, na jakie Uczyliśmy. Zamiast tego
odnaleźliśmy grozę i walkę, które czekały na nas od chwili, gdy nasze stopy dotknęły ziemi. Mój
towarzysz spotkał starego przyjaciela i został poproszony o wypełnienie dawnej przysięgi. Nie
miał wówczas pojęcia o okropnościach i rozlewie krwi, jakie z tego wynikną.
Zanim koszmar dobiegł gorzkiego, krwawego końca, widziałem Zabójcę bardziej szczęśliwego
niż kiedykolwiek, chociaż w nader żałosnym stanie. To był dziwny czas... I z wielką niechęcią
przywołuję te smutne wspomnienia, aby je tu zapisać”.
Fragment Moich Podróży z Gotrekiem,
Tom VII, spisany przez Herr Felixa Jaegera
(Wydawnictwo Altdorf, rok 2527)
Strona 5
Rozdział 1
– Orki? – Gotrek wzruszył ramionami. – Walczyłem już z orkami.
Felix spoglądał na Zabójcę w półmroku ciasnego forkasztelu kupieckiego statku. Potężnie
umięśniony krasnolud siedział na ławie. Jego płomiennoczerwona broda opadała na piersi, w jednej
z masywnych dłoni ściskał wielki kufel ciemnego piwa, drugą tulił do boku otwarty antałek. Jedyne
oświetlenie zapewniał pomieszczeniu mały bulaj, przez który wpadał rozdygotany, zielony jak morze,
blask bijący od fal.
– Ale orki zablokowały Barak Varr – powiedział Felix. – Nie będziemy mogli przybić do brzegu.
Przecież chcesz się dostać do Barak Varr, prawda? Chcesz znowu poczuć pod stopami stały ląd?
Felix z całą pewnością chciał już wylądować. Dwa miesiące w tej pływającej po morzu trumnie,
w której nawet krasnolud musiał pod pokładem schylać głowę, doprowadziły go na skraj szaleństwa.
– Nie wiem, czego chcę – mruknął Gotrek. – Chyba, że kolejny kufelek.
I łyknął ponownie.
Felix skrzywił się.
– Zatem, dobrze. Jeśli przeżyję, napiszę wielki poemat o twojej śmierci. Opiszę, jak bohatersko
utonąłeś pod pokładem, pijany niczym niziołek w dożynki, podczas gdy nad tobą walczyli i umierali
twoi towarzysze.
Gotrek powoli uniósł głowę i zmierzył Felixa spojrzeniem swego jedynego, błyszczącego oka. Po
długiej chwili, podczas której Felix był pewien, że Zabójca skoczy i rozerwie jego gardło gołymi
rękami, Gotrek warknął:
– Potrafisz dogadać, człeczyno.
Odstawił kufel i podniósł swój topór.
Barak Varr było krasnoludzkim portem wybudowanym na wysokim urwisku, najbardziej
wysuniętym na wschód krańcu Czarnej Zatoki – zakrzywionego pazura wody wdzierającej się
głęboko w dzikie tereny na południu Gór Czarnych i Imperium. Zarówno port, jak i miasto mieściły
się we wnętrzu jaskini tak wysokiej, że pod jej sklepieniem mogły manewrować i dokować przy
zatłoczonych przystaniach najwyższe okręty. Po obu stronach wejścia strzegły piętnastometrowe
posągi krasnoludzkich wojowników, stojące na potężnych, kamiennych dziobach statków.
Przysadzista, solidna latarnia wznosiła się po prawej stronie, na końcu skalistego cypla. Podobno jej
płomień był widoczny z ponad dwudziestu mil.
Jednakże cuda architektury przy wejściu do Barak Varr zasłaniała Felixowi horda koźlich synów
– orków, a widok ograniczała gęstwa połatanych żagli, masztów, topornych sztandarów i
powieszonych ciał. Zapora wydawała się nie do przebycia. Pływająca barykada z przechwyconych i
powiązanych ze sobą okrętów, statków kupieckich, tratw, barek i galer rozciągała się niemal na milę,
tworząc przed portem lekko zakrzywiony łuk. Z wielu pokładów unosił się dym, wokół chlupała
woda, kołysząc wydętymi ciałami i pływającym śmieciem.
– Widzicie? – odezwał się kapitan Doucette, bretoński kupiec o ekstrawaganckim wąsie, na
którego statek Gotrek i Felix zamustrowali w Tilei. – Wygląda na to, że wykorzystywali do budowy
każdą zdobycz i każdy przechwycony statek, który próbował tędy przepłynąć. A ja muszę wylądować.
Mam do sprzedania całą ładownię przypraw z Indu i chcę podjąć krasnoludzką stal dla Bretonii. Jeśli
tego nie uczynię, wyprawa przyniesie straty.
– Czy istnieje jakieś miejsce, w którym moglibyśmy się przebić? – spytał Felix. Jego długie
blond włosy i czerwony płaszcz z Sudenlandu powiewały, szarpane gwałtownym, letnim wiatrem. –
Czy statek to wytrzyma?
Strona 6
– Oh, oui – odparł Doucette. – Reine Celeste jest mocna. W podróży walczyliśmy z wieloma
piratami i rozbiliśmy kilka mniejszych łodzi. Zycie kupca nie jest łatwe, nieprawdaż? Ale... Orki?
– Nie przejmuj się orkami – powiedział Gotrek.
Doucette odwrócił się i przyjrzał krasnoludowi, przesuwając wzrokiem od jego najeżonego,
karmazynowego grzebienia włosów, przez skórzaną przepaskę na oku, aż po mocne buty – i z
powrotem.
– Wybacz mi, przyjacielu. Nie wątpię, że jesteś bardzo groźny. Te ramiona niczym pnie drzew...
Nieprawdaż? Pierś jak u byka. Ale jesteś tylko pojedynczym człowiekiem... To jest, krasnoludem.
– Pojedynczym ZABÓJCĄ! – warknął Gotrek. – A teraz – postaw żagle i ruszamy! Muszę
skończyć tę beczułkę.
Doucette rzucił błagalne spojrzenie Felixowi.
Jaeger wzruszył ramionami.
– Wychodziliśmy już z gorszych opresji...
– Kapitanie! – zawołał obserwator z bocianiego gniazda. – Statki za nami!
Doucette, Gotrek i Felix odwrócili się i spojrzeli ponad relingiem rufy. Z niewielkiej bocznej
jaskini wypłynęły dwa małe kutry i tileański okręt wojenny. Pędziły w ich stronę pod pełnymi
żaglami. Drewniane zdobienia zdarto i zastąpiono taranami, katapultami oraz trebuszami. Zdobiącą
dziób okrętu głowę pięknej kobiety o nagich piersiach zastąpiono czaszką trolla, a z bukszprytu
zwisały, powieszone za szyje, gnijące ciała. Wzdłuż relingu stały orki, gardłowo rycząc bitewne
zawołania; wokół nich skakały i skrzeczały gobliny.
Doucette syknął przez zęby.
– Zastawiły pułapkę, nieprawdaż? Chcą nas wziąć w kleszcze. Jak rak. Teraz nie mamy wyboru.
– Odwrócił się, omiótł wzrokiem pływającą barierę, a potem, wołając do swojego pilota, wskazał
kierunek. – Dwa stopnie na sterburtę, Luque. Prosto w tratwy! Feruzzi! Żagle staw!
Felix podążył za spojrzeniem Doucette’a. Sternik obrócił kołem, a bosman wysłał ludzi na
maszty, aby rozwinęli więcej żaglowego płótna. Cztery prowizoryczne tratwy, załadowane
zagrabionymi beczkami i skrzyniami, unosiły się, luźno związane ze sobą, między pokiereszowanym
okrętem Imperium i na wpół spaloną estalijską galerą. Na obu statkach tłoczyły się orki i gobliny,
krzycząc i wymachując bronią w stronę statku Doucette’a.
Żagle kupieckiego brygu, wypełniając się wiatrem, strzeliły jak pistoletowa salwa i statek nabrał
prędkości.
– Na stanowiska! – zawołał Doucette. – Przygotować się do odparcia abordażu! Uważać na
bosaki!
Zielonoskórzy przeskakiwali nad burtami okrętu i galery, biegnąc po tratwach do miejsca, w
którym zamierzał przebić blokadę kupiecki statek. Tak, jak przewidział kapitan, połowa z nich
wymachiwała nad głową hakami i bosakami.
Felix spojrzał do tyłu. Kutry i okręt wojenny zbliżały się; gdyby kupcowi udało się pokonać
barykadę, zdołaliby uciec prześladowcom. Jeśli natomiast zostaną schwytani...
– Na Panią, nie! – jęknął nagle Doucette.
Felix odwrócił się. Wzdłuż burt okrętu wojennego otwierały się kwadratowe luki, przez które
wysuwały się czarne lufy dział.
– Rozerwą nas na strzępy – powiedział Doucette.
– Ale... Ale to są orki – odparł Felix. – Orki nie potrafią celować z dział.
Doucette wzruszył ramionami.
– Czy z takiej odległości w ogóle muszą celować?
Strona 7
Felix rozglądał się rozpaczliwie wokół siebie.
– Cóż, czy możesz ich wysadzić? Ostrzelać ich, zanim ostrzelają nas?
– Wolne żarty, mon ami – zaśmiał się Doucette. Wskazał na kilka katapult stanowiących jedyną
artylerię kupieckiego statku. – To nie poradzi sobie z imperialną dębiną.
Szybko zbliżali się do blokady. Było już zbyt późno, aby spróbować zwrotu na burtę. Felix czuł
zapach zielonoskórych, zwierzęcy smród brudu zmieszanego z wonią śmieci, odchodów i śmierci.
Dostrzegał kolczyki błyszczące w ich poszarpanych uszach i widział okrutne symbole wymalowane
na tarczach i poobijanych pancerzach.
– Przerzuć mnie do nich – powiedział Gotrek.
Felix i Doucette spojrzeli na niego. Jedyne oko krasnoluda lśniło szaleńczo.
– Co takiego? – spytał Doucette. – Przerzucić cię?
– Wsadźcie mnie na jedną z tych wyrzutni kamieni i przetnijcie linę. A ja już zajmę się tym
pływającym ścierwem!
– Ty... Chcesz, żebym cię wystrzelił z katapulty? – dopytywał się Doucette, nie dając wiary
swoim uszom. – Jak bombę?
– Gobasy tak robią. Cokolwiek potrafi zrobić goblin, krasnolud może to zrobić lepiej.
– Ale, Gotrek, możesz... – zaczął Felix.
Gotrek uniósł brew.
– Co?
– Eh, nic takiego, nieważne. – Felix miał zamiar powiedzieć, że Gotrek mógłby zginąć, ale czyż
nie o to mu w końcu chodziło?
Gotrek podszedł do jednej z katapult i wspiął się do jej kosza. Siedząc na wyrzutni, wyglądał jak
wyjątkowo brzydki buldog.
– Tylko przerzućcie mnie nad relingiem i nie wstrzelcie się w bok okrętu!
– Postaramy się, panie krasnoludzie – odparł szef załogi katapulty. – Eh, nie zabijecie nas, jeśli
się nie uda?
– Zabiję was, jeśli nie zaczniecie natychmiast strzelać! – warknął Gotrek. – Ognia!
– Oui, oui.
Załoga, sapiąc z wysiłku na skutek dodatkowego obciążenia masą Gotreka, obróciła wyrzutnię, aż
katapulta wymierzyła w okręt wojenny. Potem jeszcze bardziej napięli ramię mechanizmu.
– Niech się pan trzyma swojego topora, panie krasnoludzie – powiedział szef strzelców.
– Może weźmiesz hełm – poradził Felix. – Albo...
Szef opuścił rękę.
– Ognia!
Załogant pociągnął dźwignię i ramię katapulty wystrzeliło w górę. Gotrek poleciał w powietrzu
długim, wysokim łukiem, zmierzając prosto ku okrętowi. Lecąc, dobył ze swego byczego gardła
bojowy okrzyk.
Felix patrzył pustym wzrokiem jak Gotrek rozpłaszczył się na rozpiętym płótnie głównego żagla i
zsunął na pokład, prosto w kłębowisko orków.
– Pytanie brzmi: jak ja to wszystko zrymuję? – zapytał sam siebie.
Zarówno on, jak i załoga katapulty wyciągnęli szyje, usiłując w zamieszaniu odnaleźć Gotreka,
ale widzieli tylko kotłowaninę zwalistych zielonych cielsk oraz unoszące się i opadające ogromne
tasaki z czarnego żelaza. Przynajmniej nie przestają – pomyślał Felix. Skoro walka trwa, Gotrek
wciąż żyje.
A potem orki przestały walczyć i chaotycznie rozbiegły się po pokładzie.
Strona 8
– Czy on... ? – spytał Doucette.
– Nie wiem – odparł Felix, zagryzając wargi. Czy po tych wszystkich smokach, demonach i
trollach, z którymi walczył, Gotrek mógłby naprawdę zginąć, mierząc się ze zwykłymi orkami?
W górze rozległ się głos obserwatora.
– Uderzamy!
Z ogłuszającym trzaskiem statek kupiecki wbił się w szereg tratw, rozbijając drewno, rwąc liny i
wyrzucając beczki, skrzynie oraz rozbiegane orki w zimną, ciemną wodę. Dokładnie po jego prawej
stronie, burta okrętu uniosła się niczym mur twierdzy. Luki armatnie zrównały się poziomem z
pokładem statku Doucette’a.
W powietrzu świsnęły bosaki. Felix schylił się w samą porę, unikając trafienia hakiem w ramię.
Ostrza drągów wbiły się w reling, pokład i żagle. Statek, płynąc, napinał przywiązane do nich liny.
Załoga Reine Celeste siekła powrozy siekierami i kordelasami, ale była ich niezliczona ilość.
Prawe ucho Felixa ogłuszył potężny wybuch i jedno z dział okrętu, nie dalej jak piętnaście
metrów od Jaegera, zasłonił biały dym. Kula armatnia, mknąca na wysokości głowy człowieka,
rozerwała drabinkę linową na statku.
Felix przełknął ślinę. Wyglądało na to, że Gotrek poniósł porażkę.
– Abordaż! – dobiegł głos Doucette’a.
Statek kupiecki przebił się przez linię orków i znalazł wewnątrz barykady, ale zwalniał
gwałtownie, powstrzymywany ciężarem uczepionych bosakami tratw i reszty statków. Ciągnięty
przez liny okręt wojenny obracał się, a jego działa pozostawały wymierzone w statek Doucette’a;
potwory, niczym wzburzone fale, wspinały się po linach i burtach, przewalając się nad relingiem.
Felix dobył miecza o smoczej rękojeści i dołączył do pozostałych, którzy popędzili odpierać
intruzów. Ludzie różnych ras rąbali, siekli i ostrzeliwali odwiecznego wroga: Tileańczycy w
obcisłych czapkach i workowatych spodniach, Bretończycy w pasiastych pantalonach, przybysze z
Arabii, Indu i dalszych stron – wszyscy walczyli gnani, zrodzoną ze strachu, desperacją.
Nie było odwrotu, a poddanie się oznaczało trafienie do orczego kotła na gulasz. Felix uniknął
ciosu tasakiem, który mógłby go rozciąć na pół, i ciął zwalistego przeciwnika przez kark. Z boków
zaatakowały dwa gobliny. Zabił jednego, drugiego odrzucił kopniakiem. Przed nim pojawił się
kolejny.
Felix nie był już delikatnym, młodym poetą, który podczas pijackiej nocy przysiągł opisać
zagładę Gotreka w epickim poemacie. Dekady walk u boku Zabójcy zahartowały go i uczyniły zeń
wytrawnego szermierza. Mimo to nie mógł się mierzyć – przynajmniej pod względem fizycznym – ze
stojącym przed nim, ponaddwumetrowym potworem. Bestia, niemal dwukrotnie cięższa od Felixa,
miała ramiona grubsze od jego nóg. Ze zwieszonej szczęki wystawały popękane kły. Stwór cuchnął
jak świński zad.
Szalone, czerwone ślepia płonęły furią, gdy, rycząc, wziął zamach tasakiem z czarnego żelaza.
Felix uskoczył i wykonał kontrujące cięcie, ale ork był szybki i odbił jego miecz. Rozległ się kolejny
huk i kula armatnia przebiła reling trzy metry na lewo od Felixa, wbijając się w gęstwę walczących i
zabijając zarówno kupców, jak i orki. Krew – czerwona i czarna – mieszała się na śliskim pokładzie.
Felix odbił wraże cięcie, czując wstrząs w całym ramieniu, aż po bark. Za jego plecami padł,
rozrąbany na dwoje, szef załogi katapulty.
Kolejna seria wybuchów wstrząsnęła statkiem i Felix pomyślał, że orkom udało się, jakimś
cudem, oddać salwę. Zerknął, obok przeciwnika, na okręt wojenny. Z luków armatnich bił dym, ale,
co dziwne, nie nadlatywały pociski. Ork zamachnął się ponownie. Felix odskoczył do tyłu, potykając
się o ciało szefa strzelców. Wylądował płasko na plecach, w kałuży krwi.
Strona 9
Ork parsknął i uniósł topór nad głową.
Spowity kulą ognia okręt wojenny eksplodował z potężnym hukiem. W powietrze poszybowały
drzazgi, kawałki lin i strzępy orczych ciał. Fala uderzeniowa zwaliła z nóg walczących na podkładzie
kupieckiego statku. Felix miał wrażenie, jakby bębenki w jego uszach przebiły kolce. Ork zachwiał
się nad nim i spojrzał, zaskoczony, na swą pierś. Spomiędzy żeber wystawał mu ociekający posoką
armatni wycior. Stwór runął na twarz.
Felix odtoczył się na bok i poderwał na nogi, spoglądając w stronę okrytego płomieniami
wojennego okrętu. A zatem Gotrekowi, mimo wszystko, się udało. Tylko, za jaką cenę? Krasnolud, z
pewnością, nie mógł przeżyć.
Z wnętrza ognistej kuli wynurzył się główny maszt okrętu i runął na pokład kupieckiego brygu
niczym ścięte drzewo; po opadającym drzewcu na wpół biegła, na wpół wspinała się krępa,
przysadzista postać o skórze na twarzy czarnej jak żelazo, dymiącej brodzie i czerwonym grzebieniu
włosów. Szczyt masztu rąbnął w reling handlowego statku, miażdżąc grupę goblinów, które właśnie
wstawały na nogi. Z dzikim rykiem Gotrek zeskoczył z improwizowanego trapu na śródokręcie,
prosto w środek zgrai orków, które, pomimo ciężkich strat, spychały załogę Doucette’a w stronę
kasztelu.
Zabójca okręcił się, lądując z wysuniętym przed siebie toporem i tuzin orków oraz goblinów, z
rozrąbanymi kręgosłupami, nogami i karkami, padł natychmiast. Gdy kamraci odwrócili się w ich
stronę, zginęło następnych siedmiu. Pokrzepiona kupiecka załoga naparła, atakując zaskoczone orki.
Niestety, stwory nadal napływały z tratw, a statek nadal tkwił unieruchomiony w sieci bosaków i
przyszpilony w miejscu przez zwalony maszt okrętu, Felix wskoczył na reling forkasztelu i rzucając
się w stronę kręgu orków i goblinów, które otaczały Gotreka, zawołał do Doucette’a:
– Zapomnij o orkach! Odetnij liny i usuń maszt!
Doucette zawahał się, ale zaraz skinął głową. Wykrzyczał rozkaz w czterech językach tak, aby
zrozumiała go cała załoga i wszyscy odstąpili, siekąc liny i wspólnym wysiłkiem próbując zepchnąć
maszt okrętu wojennego za reling sterburty. Tymczasem zielonoskórzy zbierali się, by powalić
oszalałego Zabójcę.
Felix zajął wypróbowaną pozycję – z tyłu i nieco po lewej Gotreka. Na tyle daleko, aby nie
znaleźć się na drodze jego topora, ale wystarczająco blisko, by chronić tył i flanki krasnoluda.
Wśród orków zapanowało przerażenie; rozpaczliwie próbowały usunąć przyczynę swego strachu.
Ale im bardziej się starały, tym szybciej ginęły, wchodząc sobie nawzajem w drogę i zapominając o
Felixie do chwili, gdy ten przebijał im nerki. Walczyły między sobą o to, komu pierwszemu uda się
zabić Gotreka. Pokład pod stopami krasnoluda był śliski od czarnej krwi, a ciała napastników
piętrzyły się powyżej jego piersi.
Gotrek, rozrąbując kolejnego orka od łba po krocze, pochwycił spojrzenie Felixa.
– Niezła bijatyka, czyż nie, człeczyno?
– Myślałem, że tym razem zginąłeś – powiedział Felix, uchylając się przed kordelasem.
Gotrek parsknął i wypatroszył kolejnego przeciwnika.
– Nie ma szans. Głupie orki zebrały cały proch na pokładzie armatnim. Odrąbałem jeden
paskudny, zielony łeb i wsadziłem do paleniska, aż zgorzał! – Zaśmiał się okrutnie, ścinając
jednocześnie dwa gobliny. – A potem cisnąłem nim wzdłuż linii armat, jakbym grał w kręgle. To
załatwiło sprawę!
Z trzaskiem i chrobotem pękającego drewna załoga kupieckiego statku zepchnęła wreszcie maszt
z relingu. Liny od bosaków pękły z jękiem niczym puszczona cięciwa tuku i uwolniona Reine Celeste
pomknęła naprzód, prostując się wraz z podmuchem wiatru.
Strona 10
Załoga, wrzeszcząc radośnie, powróciła do walki z niedobitkami orków. W kilka sekund było po
wszystkim. Felix i inni wytarli ostrza i spojrzeli za siebie. Zobaczyli jak trzy statki pościgowe orków
zderzają się ze sobą, próbując jednocześnie przemknąć przez wyrwę w blokadzie. Na pokładach
rozbrzmiał ryk wściekłości i trzy załogi zaczęły wycinać się nawzajem, podczas gdy ich lodzie
grzęzły w masie tratw, lin i pływających szczątków.
Obok pogrążonych w bijatyce, przykryte wielkim kłębem czarnego dymu, powoli tonęły w
wodach zatoki pozostałości płonącego okrętu. Orki na zaporze szybko odcinały tonący okręt, aby nie
pociągnął za sobą innych.
Kapitan Doucette podszedł do Gotreka i nisko się przed nim skłonił. Wzdłuż jego przedramienia
biegła głęboka, cięta rana.
– Panie krasnoludzie, zawdzięczamy ci nasze życie. Ocaliłeś od zagłady nas i nasz ładunek.
Gotrek wzruszył ramionami.
– To były tylko orki.
– Mimo wszystko, jesteśmy ci dozgonnie wdzięczni. Jeśli możemy się w jakikolwiek sposób
odwdzięczyć, jesteśmy gotowi spełnić każde twoje życzenie.
– Hmm – sapnął Gotrek, pocierając wciąż dymiącą brodę. – Możecie mi dać następną beczułkę
piwa. Już prawie skończyłem tę, którą zostawiłem na dole.
To było pełne napięcia dwadzieścia minut żeglugi do portu za blokadą. Załoga z niepokojem
przyglądała się tratwom i szalupom orków, które ścigały ich od strony pływającej barykady, aż w
końcu zaprzestały pogoni i zostały z tyłu. Gdy Reine Celeste zbliżyła się do otwartego wejścia do
jaskini Barak Varr, musieli kluczyć wokół falochronu pomiędzy na wpół zatopionymi wrakami
orczych statków. Kapitan Doucette pośpiesznie odpowiedział na sygnały wysłane ze szczytu latarni.
U jej stóp przyglądały im się z umocnionych stanowisk załogi krasnoludzkich kanonierów o ponurych
obliczach. Krasnoludzcy murarze uwijali się, naprawiając wielką dziurę wybitą w boku budowli.
Felix rozejrzał się z podziwem, gdy Reine Celeste przemknęła do portu pomiędzy dwoma
posągami i pogrążyła się w cieniu jaskini. Oszałamiało go piękno groty i jej niesamowite rozmiary.
Ogrom sprawiał, że z miejsca, w którym się znajdowali, nie sposób było dojrzeć jej ścian.
Z ciemności pod sklepieniem wynurzały się setki grubych łańcuchów. Na końcu każdego wisiała
ośmiokątna latarnia wielkości szlacheckiego powozu. Latarnie świeciły równym, żółtym światłem,
pozwalającym statkom znaleźć drogę do doków.
Port zajmował przednią połowę jaskini – szeroki, zakrzywiony front, z którego wystawały
kamienne przystanie. Zostały wybudowane z typową krasnoludzką dokładnością, rozstawione równo
i idealnie umiejscowione, aby zapewnić statkom możliwie rozlegle pole manewru. Na kotwicy stało
tu obecnie trzydzieści statków, choć miejsca wystarczyłoby przynajmniej dla osiemdziesięciu.
Za portem wznosiło się kamienne miasto. Felix, który odwiedził znacznie więcej krasnoludzkich
twierdz niż ogół ludzi, ze zdziwieniem dostrzegał tak typowe dla ludzkiego rodzaju budowle, jak
domy i sklepy. Wznosiły się wzdłuż szerokich alei pod ukrytym w cieniu sklepieniem jaskini.
Krasnoludy nadały wszakże tym konstrukcjom ze świata na powierzchni własną formę. Felix nigdy
jeszcze nie widział bardziej przysadzistych, masywniej zbudowanych budynków. Wszystkie z szarego
jak stal granitu, ozdobione po szczyt dachu zawiłą, krasnoludzką geometryczną symboliką. Nawet
najmniejszy dom wyglądał tak, jakby mógł wytrzymać trafienie z działa.
Gdy zbliżali się do brzegu, maleńki krasnoludzki parostatek, łódka z kotłem zaledwie, podpłynął,
buchając dymem, a później skierował ich do wolnej przystani. Od doków dobiegły ich wiwaty, kiedy
załoga rzuciła liny i wysunęła trap. Niemal stuosobowy tłum chciał powitać kapitana Doucette’a i
jego załogę schodzących z pokładu. Większość stanowiły krasnoludy, ale była też wśród nich spora
Strona 11
liczba ludzi.
Mistrz portu, gruby krasnolud w rozciętym dublonie i bryczesach, wyszedł naprzód i przemówił,
mimo ogólnej wrzawy, gratulacji i powitań.
– Witaj, kapitanie. Witaj. Jesteście pierwszym statkiem, który przybił tutaj od trzech tygodni! Od
czasu, gdy przeklęte orki ustawiły swoją barykadę. To wielki wyczyn, sir.
Doucette odwrócił się w stronę Gotreka.
– Sir, to on tego dokonał. Rozsadził okręt wojenny w pojedynkę, nieprawdaż?
– A zatem, jesteśmy Twoimi dłużnikami, Zabójco – powiedział mistrz portu, kłaniając się nisko.
Następnie, bez większego ociągania się, wyciągnął księgę portową i przystąpił do interesów.
– A teraz, sir, co przywozicie? – z niecierpliwością oblizał usta.
– Przywożę cynamon i inne przyprawy z Indu – powiedział z dumą Doucette. – A także olej
palmowy, wzorzyste kobierce z Arabii i nieco koronkowych czepców dla dam. Bardzo piękne,
nieprawdaż?
Uśmiech mistrza portu zgasł mu na ustach, a wiele osób w tłumie zamilkło.
– Przyprawy? Wszystko, co macie, to przyprawy?
– Oraz kobierce i czepce.
– Przyprawy – mruknął mistrz portu. – Co nam z przypraw, jeśli nie mamy mięsa? Nie da się
uwarzyć posiłku z pieprzu i soli.
– Monsieur, ja...
– Orki blokują port od trzech tygodni? – wtrącił się Gotrek. – Co jest z wami? Dlaczego nie
zmietliście ich z wody?
Zanim mistrz portu zdołał odpowiedzieć, odezwał się krasnoludzki żeglarz z brodą i włosami
splecionymi w poczernione smołą warkocze.
– Przeklętym przez Grungniego zielonoskórym poszczęściło się i zatopiły jeden z naszych
pancerników, a drugi przewozi krasnoludy na wojnę, na Północ.
– To prawda – powiedział mistrz portu. – Gdy tak wielu wyruszyło wspierać Imperium, ledwo
wystarcza nam krasnoludów i statków, aby powstrzymać orki przed wdarciem się do portu, nie
mówiąc już o przegnaniu ich. Rozsiadły się także przy wejściach od strony lądu. Jesteśmy otoczeni
od ziemi i morza.
Gotrek i Felix spojrzeli po sobie.
– Wojna? – spytał Gotrek. – Jaka wojna?
– Nie słyszeliście o wojnie? – spytał mistrz portu. – Gdzie bywaliście?
– W Indzie i Arabii – parsknął Gotrek. – Goniliśmy własne ogony.
– Powiadasz, że w Imperium trwa wojna? – zagaił Felix.
– Aye – odparł żeglarz. – Hordy Chaosu znowu idą na Południe. Szaleństwo, jak zwykle. Jakiś
„wybraniec” i jego chłopaki próbują podbić świat. Mnóstwo twierdz wysłało krasnoludy na Północ,
aby pomóc w ich odparciu. Nasze statki przewiozły wielu z nich.
– Chaos – oczy Gotreka zabłysły. – To dopiero jest wyzwanie!
– Byłoby lepiej, gdybyśmy pozostawili ludzi z ich własnymi problemami – powiedział z goryczą
mistrz portu. – Orki wykorzystały wyjazd klanów i zbierają się na całych Złych Ziemiach. Wiele
mniejszych twierdz i ludzkich miast padło od miecza i ognia. Nawet Karak Hirn jest stracone. Inne
twierdze zamknęły się szczelnie, dopóki ponownie nie staną w pełnej sile.
– Jak rozwija się ta wojna? – spytał Felix. – Czy Imperium nadal istnieje? Czy wróg dotarł do...
Nuln?
Mistrz portu wzruszył ramionami.
Strona 12
– Któż to może wiedzieć? Karawany lądowe przestały przybywać ponad miesiąc temu, a każdy
statek, który przybijał do portu, zanim orki nie zamknęły wejścia swoimi tratwami, przywoził inną
historię. Jedni mówili, że Middenheim upadł, inni, że Altdorf stoi w płomieniach. Następna załoga
twierdziła, że hordy zostały zepchnięte z powrotem na Pustkowia i nie dotarły dalej niż do Praag.
Równie dobrze może już być po wszystkim. Oby Grimnir tak zezwolił! Orki muszą być odparte,
inaczej pomrzemy z głodu.
Gotrek i Felix zwrócili się ponownie do kapitana Doucette’a.
– Zabierz nas stąd – powiedział Gotrek. – Musimy wyruszyć na Północ.
– Tak – dodał Felix. – Muszę dostać się do Nuln. Muszę się przekonać, czy nadal istnieje.
Doucette zamrugał.
– Ale... Ale, moi przyjaciele, to jest niemożliwe. Musimy dokonać napraw, nieprawdaż? A ja
muszę pobrać wodę, zapasy i ładunek. To potrwa co najmniej tydzień. – Wskazał na wejście do
portu, lśniące pomarańczowo w słońcu późnego popołudnia. – A co z zielonymi? Czy zdołamy im
uciec tak, jak się tu przedostaliśmy? To może być niełatwe, nieprawdaż?
– Do diabła z twoimi wymówkami – powiedział Gotrek. – Czeka na mnie zagłada. Ruszamy.
Doucette wzruszył ramionami.
– Przyjacielu, nie mogę. Nie przed upływem tygodnia. To niemożliwe.
Gotrek łypnął na niego i Felix bał się, że krasnolud zamierza złapać kapitana za kołnierz i
zaciągnąć go z powrotem na pokład, ale w końcu Zabójca zaklął i odwrócił się.
– Gdzie jest Makaisson, gdy go potrzeba? – warknął.
– Wybacz mi, mistrzu – odezwał się Felix z ukłonem. – Czy możesz mi powiedzieć, gdzie
możemy znaleźć kwatery na tydzień?
Mistrz portu parsknął śmiechem.
– Powodzenia! Miasto jest po brzegi wypełnione uchodźcami ze Złych Ziem, ze wszystkich
twierdz i ludzkich miast. Nie ma tu łóżka do wynajęcia za żadną cenę, a także niewiele jest do
jedzenia, ale skoro możecie pożywić się cynamonem, to może jakoś dacie sobie radę.
Gdy tłum wybuchnął śmiechem, Gotrek zacisnął pięści. Teraz i Felix uległ jego nastrojowi.
Najchętniej walnąłby w nos każdego, kto by się nawinął. Sytuacja doprowadzała go do szaleństwa.
Musiał wyruszyć na Północ. Musiał dowiedzieć się, co z jego rodziną – jego ojcem i bratem,
Ottonem. Nie chciał czekać w jakimś odległym porcie, podczas gdy jego dom, jego ojczyzna, była
plądrowana przez krwiożerczych barbarzyńców. Widział, co hordy uczyniły z ziemiami Kisleva. To
samo mogło stać się z Imperium – w Reiklandzie i Averlandzie – podczas gdy on był daleko i nie
mógł niczemu zapobiec. Nie był w stanie tego znieść.
– Chodź, człeczyno – powiedział w końcu Gotrek, odwracając się w stronę miasta i unosząc swój
topór. – Zwolnimy kilka łóżek.
Strona 13
Rozdział 2
Zapowiedź mistrza portu okazała się trafna. Gotrek i Felix odwiedzili trzynaście tawern, a w
żadnej nie było ani jednego wolnego posłania. Większość miejscowych wynajmowała
zdesperowanym uchodźcom także stajnie i stodoły. Inne gospody zostały zajęte przez miasto na
koszary i szpitale dla krasnoludów oraz ludzi broniących miasta przed orkami w porcie i na blankach
krasnoludzkiego fortu, który strzegł wejścia od strony lądu. Nawet zamtuzy w ludzkiej dzielnicy
zamieniono na noclegownie, a dziewczęta pracowały w pakamerach pod schodami i w alkowach.
Oświetlane przez podziemne latarnie ulice Barak Varr zapełniał tłum krasnoludów i wszelakich
ludzkich typów: kupców, żeglarzy, przekupniów, ponurych wieśniaków ciągnących za sobą rodziny i
noszących swój dobytek na plecach, gniewnych żołnierzy rozmawiających o odbiciu swoich zamków
albo zemście na orkach, zagubionych dzieci wołających za matkami oraz, ignorowanych przez resztę,
jęczących chorych, kalekich i umierających w mrocznych kątach bocznych uliczek.
Dawni mieszkańcy Barak Varr – zarówno krasnoludy, jak i ludzie – którzy trzy tygodnie temu
witali uchodźców z otwartymi ramionami, teraz łypali na nich za plecami. Ich cierpliwość zbliżała
się do kresu. Zapasy jedzenia i piwa topniały gwałtownie, a wobec blokady niewielka była szansa,
by wkrótce przybyły dostawy. Felix słyszał głośne skargi i kłótnie na każdej ulicy, w jaką skręcali.
W czternastej tawernie, Pod Morską Skrzynią, Gotrek poddał się i zamówił piwo.
– Jak dość wypiję, mogę spać gdziekolwiek – powiedział, wzruszając ramionami.
Felixowi taka decyzja nie przyszła równie łatwo, ale i on potrzebował się napić. To był ciężki
dzień. Zasiedli przy okrągłym stole, wśród tłumu krasnoludów i ludzi w barwach straży miejskiej, i
spoglądali przez długą chwilę na spienione w kuflach mocne piwo, jakie postawił przed nimi
gospodarz. Krople wody ściekały po ściankach naczynia, a silny zapach chmielu unosił się nad nim
niczym wspomnienie lata.
Gotrek oblizał usta, ale nie sięgnął po kufel.
– Prawdziwe krasnoludzkie piwo – powiedział.
Felix skinął głową. Jego także zahipnotyzowało płynne złoto w kuflu.
– Nie to przeklęte palmowe wińsko, jakie piliśmy w Indzie.
– Albo bretońskie pomyje, które Doucette podawał na Celeste – odparł Gotrek. Parsknął z
odrazą. – Czlecze piwo.
– Albo słodzona woda, którą dawali w Arabii – powiedział Felix z uniesieniem.
Gotrek, zniesmaczony, ze wstrętem splunął gęstą flegmą na podłogę.
– To świństwo było trujące.
Wreszcie nie mogli zdzierżyć dłużej. Chwycili za kufle i przełknęli ich zawartość długimi,
chciwymi łykami. Gotrek skończył pierwszy, rąbnął kuflem o stół i rozparł się, oblizując pianę na
wąsach. Oczy mu błyszczały. Felix skończył chwilę później i także rozsiadł się wygodnie. Przymknął
powieki.
– Dobrze jest wrócić – powiedział w końcu.
Gotrek skinął na gospodarza, aby przyniósł następną kolejkę.
– Aye – odrzekł.
Gdy w milczeniu wypili drugą i trzecią, czoło Gotreka spochmurniało, a jego jedyne oko
zapatrzyło się w przestrzeń. Felix znał te objawy i nie był zaskoczony, gdy kilka chwil później
krasnolud odchrząknął i powiedział:
– Jak dawno nas tu nie było?
Felix wzruszył ramionami.
Strona 14
– Nie pamiętam. Na pewno zbyt długo.
– I nadal żyjemy.
Gotrek wycierał pianę z wąsów, machinalnie kreśląc kręgi na pokrytych patyną deskach stołu.
– Mam za sobą najlepsze okazje do zagłady. Zabijałem trolle, wampiry, olbrzymy, smoki,
demony, a każdy z nich miał zapewnić mi śmierć. Skoro one nie mogły mnie ukatrupić, to co zdoła?
Czy mam spędzić następne trzysta lat, zabijając skaveny i gobasy? Zabójca musi umrzeć, aby
wypełnił się jego żywot. – Uniósł topór wysoko w powietrze, trzymając za sam koniec trzonka. W
świetle błysnęła, ostra jak brzytwa, krawędź. – Topór musi opaść.
– Gotrek... – powiedział zaniepokojony Felix.
Krasnolud obrzucił niewidzącym spojrzeniem błyszczące ostrze, a następnie pozwolił, by opadło.
– Gotrek! – krzyknął Felix.
Gotrek zatrzymał topór o grubość włosa przed swoim nosem, łapiąc go ponownie, i opuścił do
boku, jakby nie uczynił niczego szalonego.
– Wyobraź sobie Zabójcę, który umarł ze starości. Żałosne.
Westchnął, a potem pociągnął kolejny długi łyk.
Serce Felixa łomotało z emocji. Chciał krzyknąć na krasnoluda, że jest głupcem, ale po latach
spędzonych w jego towarzystwie wiedział, że wszelkie protesty sprawią tylko, iż Gotrek zaprze się i
zrobi coś jeszcze głupszego.
– Musimy ruszyć na Północ – podjął Gotrek po chwili. – Ten demon był najbliżej zabicia mnie.
Chcę spróbować jeszcze raz w...
– Wybacz, Zabójco – zabrzmiał głos za nimi. – Ty jesteś Gotrek, syn Gurniego?
Gotrek i Felix odwrócili się. Ich dłonie przesunęły się do broni. Dwa młode krasnoludy w
zakurzonych po podróży dubletach i znoszonych butach stały w pełnym szacunku oddaleniu.
Gotrek zmierzył je wzrokiem.
– Kto chce wiedzieć?
Bliższy, którego włosy w kolorze piasku były związane na głowie w ciasny węzeł, skłonił głowę.
– Jam jest Thorgig Helmgard, syn thana Kirhaza Helmgarda z klanu Diamentowych, z Karak Hirn.
Do usług twoich i twojego klanu. To jest mój przyjaciel i brat z klanu, Kagrin Głęboka Góra.
Drugi krasnolud, młodzieniec o okrągłym obliczu z brązową brodą jeszcze krótszą niż u Thorgiga,
skinął głową, ale nie powiedział słowa. Wzrok miał wbity w podłogę.
– My... Rozpoznaliśmy twój topór, gdy go uniosłeś – kontynuował Thorgig. – Chociaż znamy go
tylko z opisu.
Gotrek zmarszczył brwi, słysząc nazwę twierdzy.
– I to wystarczający powód, aby przeszkadzać krasnoludowi w piciu, krótkobrody?
Felix spojrzał na Gotreka. Niezwykle oschłe zachowanie, nawet jak na niego.
Thorgig poczerwieniał nieco, ale zapanował nad sobą.
– Wybacz mi, panie Zabójco. Chciałem tylko zapytać, czy przybyłeś do Barak Varr, aby pomóc
swemu staremu przyjacielowi, a mojemu władcy, księciu Hamnirowi Ranulfssonowi, w odzyskaniu
Karak Hirn, którą gobasy zajęły niecałe trzy tygodnie temu? Książę organizuje armię wśród
uchodźców.
– Stary przyjaciel, czyżby? – powiedział Gotrek. – Nie pomógłbym Hamnirowi Ranulfssonowi
dokończyć beczki piwa. Spodziewałem się, że jest zdolny utracić twierdzę swego ojca.
Odwrócił się do swojego kufla.
– Skończyłem z wami.
Pięści Thorgiga zacisnęły się.
Strona 15
– To była niemal zniewaga, Zabójco.
– Niemal? – odparł Gotrek. – W takim razie źle się wyraziłem. Hamnir Ranulfsson to wiarołomny
pies, niegodzien drutować garnków ani kopać w śmieciach.
Felix odsunął się.
– Wstań, Zabójco – powiedział Thorgig drżącym głosem. – Nie uderzę siedzącego krasnoluda.
– Wobec tego będę siedział. Nie chcę mieć twego życia na sumieniu.
Twarz Thorgiga była tak czerwona, jak płaszcz Felixa.
– Nie staniesz? Czyli jesteś nie tylko kłamcą, ale i tchórzem?
Dłonie Gotreka zamarły na kuflu, a potężne mięśnie jego ramion napięły się, ale zaraz odprężyły.
– Wracaj do Hamnira, chłopcze. Nie żywię wobec ciebie urazy.
– Ale ja żywię wobec ciebie. – Młody krasnolud stał sztywno w pozie wyrażającej zarazem
strach i wściekłość.
– No i dobrze – odparł Gotrek, spoglądając w kufel. – Wróć, kiedy twoja broda dosięgnie pasa.
Wtedy się zmierzymy, ale w tej chwili piję.
– Jeszcze więcej tchórzostwa – powiedział Thorgig. – Jesteś Zabójcą. Do tego czasu dawno już
będziesz martwy.
Gotrek westchnął ponuro.
– Zaczynam w to wątpić.
Thorgig i jego towarzysz nadal gapili się na Gotreka, podczas gdy Zabójca, pogrążony w smętnej
zadumie, wychylał swoje piwo. Felix przyglądał się tej scenie zdenerwowany. Każdy jego mięsień
był gotowy do ucieczki, gdy tylko rozpocznie się walka. Pilnował pleców Gotreka w bitwach z
demonami, smokami i trollami, ale tylko szaleniec mógł wejść pomiędzy bijące się krasnoludy.
Po długiej chwili, młody krasnolud, niemogący zdzierżyć swojej niezręcznej pozycji, zwrócił się
do kompana:
– Chodź, Kagrin, byliśmy głupcami, spodziewając się, że Zabójca będzie bronił swego honoru.
Czyż nie stawiają grzebienia włosów na głowie, dlatego że stracili honor dawno temu?
Gotrek spiął się ponownie, gdy dwa krasnoludy przepychały się przez tłum w kierunku drzwi, ale
opanował się i nie ruszył za nimi.
– O co w tym wszystkim chodziło? – zapytał Felix, gdy tamci odeszli.
– Nie twoja sprawa, człeczyno. – Gotrek osuszył swój kufel i wstał. – Znajdźmy inne miejsce.
Felix podniósł się i westchnął.
– W innym miejscu będzie lepiej?
– Każde inne miejsce jest lepsze od tego – usłyszał odpowiedź.
Kwatery niespodziewanie były dostępne w następnej tawernie, brudnej spelunie zwanej Ślepą
Aleją. Dwaj tileańscy kupcy, którzy się tam zatrzymywali, wdali się w walkę o względy karczmarki z
trzema estalijskimi żeglarzami i wszystkich pięciu zostało wyrzuconych. W sali, wśród klientów
gospody, rozpoczęła się zacięta licytacja o pokój, ale Gotrek wcisnął gospodarzowi diament
wielkości kciuka i aukcja dobiegła końca. Krasnolud kazał sobie przysłać z tawerny na górę pół
beczki najlepszego piwa i natychmiast się oddalił.
Felix potrząsnął głową, rozglądając się po ciasnym, ciemnym pokoiku. Na ścianach widoczne
były zacieki pleśni, a pościel na dwóch wąskich legowiskach upchniętych pod okapem była
poplamiona i szara.
– Ten diament był podarunkiem od kalifa Ras Karim – powiedział. – Można za to kupić
kamienicę w Altdorfie, a ty zapłaciłeś nim za tę norę?
– Chcę trochę spokoju – mruknął Gotrek. – A jeśli masz zamiar dalej o tym gadać, możesz spać w
Strona 16
karczemnej izbie.
– Nie – odparł Felix, podejrzliwie odsuwając połatany koc na posłaniu. – Ja będę zbyt zajęty
siłowaniem się w łóżku z robactwem, aby gadać.
– Tylko bez hałasu.
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi i do środka wkroczyły dwie karczmarki, niosąc baryłkę
piwa. Widniał na niej znak krasnoludzkiego browaru z Barak Varr. Dziewczęta ustawiły antałek i
kufle na podłodze pomiędzy posłaniami, odbiły szpunt i oddaliły się z szacunkiem.
Gotrek odkręcił kurek i strumień piwa popłynął po ściance kufla. Łyknął sobie, potem pokiwał
głową zadowolony.
– To nie Bugman’s, ale jest niezłe. Dziesięć albo dwanaście kufli i mógłbym spać w świńskim
chlewie. – Napełnił naczynie po brzegi i zasiadł na jedynym krześle w pokoju.
– W świńskim chlewie mogłoby być czyściej – odpowiedział Felix. On także napełnił swój kufel
i łyknął. Bogaty, bursztynowy płyn, zimny i przyjemnie ostry, spłynął do żołądka i wywołał falę
ciepła w kończynach. Cały pokój natychmiast wypełniło delikatne lśnienie, złota patyna, która
przesłoniła brud i uszkodzenia. – Z drugiej strony, w chlewie nie mieliby tego – dodał, unosząc kufel
do ust. Pociągnął kolejny długi łyk i usiadł na swym posłaniu. Deska zatrzeszczała złowieszczo, a
Felix przesunął się głębiej. Westchnął.
– Więc to zamierzasz robić, gdy będziemy czekali przez tydzień na Celeste? Siedzieć w tym
pokoju i pić?
– Masz lepszy plan?
Felix wzruszył ramionami.
– To po prostu wygląda na stratę czasu.
– Na tym polega problem z ludźmi – powiedział Gotrek. – Nie macie cierpliwości.
Pociągnął łyk. Felix próbował wymyślić jakąś alternatywę, ale nie dał rady, więc także się napił.
Cztery albo pięć kufli później ponownie rozległo się pukanie do drzwi. Felix pomyślał, że to
znowu gospodarz, który przynosi następną baryłkę i podniósł się z zapadniętego łóżka, ale gdy
otworzył drzwi zobaczył w cieniu sali bogato wyglądającego krasnoluda, a za nim cztery następne.
Felix rozpoznał wśród nich młodego Thorgiga i jego milczącego przyjaciela, Kagrina.
Ten w drzwiach wyglądał na rówieśnika Gotreka, chociaż, co do wieku krasnoludów trudno jest
o pewność; był jednak zdecydowanie mniej pokiereszowany. Jego kasztanowobrązowa broda
spływała po zielonozłotym dublecie, unosząc się na opasłym brzuchu i kończąc fantazyjnym
zatknięciem za pas. Para złotych binokli zwisała na złotym łańcuszku przypiętym do kołnierza.
Krasnolud miał proste, ostre rysy i jasne, brązowe oczy, w tej chwili błyszczące wstrzymywanym
gniewem.
– Gdzie on jest? – zapytał.
Gotrek uniósł wzrok, słysząc ten głos, i spojrzał groźnie na przybysza z drugiego końca pokoju.
– A więc mnie w końcu znalazłeś?
– W mieście nie ma zbyt wielu jednookich Zabójców.
Gotrek beknął.
– Cóż, możesz już sobie pójść. Powiedziałem twojemu chłoptasiowi na posyłki, że nie pomogę.
Krasnolud – Felix domyślał się, że musi to być wspomniany wcześniej Hamnir Ranulfsson –
ruszył krok naprzód, całkowicie ignorując Felixa. – Gotrek...
– Postawisz stopę w tym pokoju, a zabiję cię – przerwał mu Gotrek. – Po tym, co się stało między
nami, nie masz powodu oczekiwać ode mnie niczego, poza rozbitą czaszką.
Hamnir zawahał się przez sekundę, a później rozmyślnie wkroczył do izby. Był to akt odwagi,
Strona 17
bowiem w porównaniu z Gotrekiem wyglądał krucho, delikatnie i ociężale.
– Wobec tego – zabij mnie. Przełknąłem dumę, przychodząc tutaj. Powiem, co mam do
powiedzenia.
Gotrek spojrzał na niego ze swego krzesła zimnym wzrokiem. Potrząsnął głową.
– Stałeś się sklepikarzem.
– A ty, jak słyszę, karczemnym zabijaką.
– Powiedziałem twemu chłoptasiowi, że moja uraza dotyczy ciebie. Nie biłem się z nim.
– Pamiętam o naszej urazie, Gurnisson – powiedział Hamnir. – I dlatego nie przyszedłem prosić
dla siebie, ale dla Karak Hirn i wszystkich jego klanów. Także w imieniu wszystkich krasnoludów i
ludzi ze Złych Ziem. Po upadku Karak Hirn nie ma bastionu, który powstrzymywałby gobasy przed
najazdami na wsie. Ta ziemia płonie. Handel między krasnoludami a ludźmi ustał. Brakuje ziarna na
piwo. Nie ma ludzkiego złota za krasnoludzkie miecze. Twierdze powoli wymierają z głodu.
– A dlaczego doszło do tej tragedii? – spytał, krzywiąc się, Gotrek. – Zapewne nie z twojej
winy?
Hamnir opuścił wzrok, czerwieniejąc na twarzy.
– Przypuszczam, że moja wina jest większa niż czyjakolwiek. Mój ojciec i starszy brat wyruszyli
na Północ, aby dołączyć do armii walczących z inwazją Chaosu, a mnie pozostawili dowodzenie
Karak Hirn. Jako drugi syn, wcześniej zajmowałem się głównie handlem, jak wiesz. Miałem w
zwyczaju przybywać do Barak Varr, aby negocjować z tileańskimi kupcami zbożowymi, którzy znani
są ze swego zamiłowania do ostrych targów i znajomości różnych podstępów.
– Jestem pewien, że ich podstępy i targi nie są ostrzejsze niż twoje – mruknął Gotrek.
Hamnir zignorował go.
– Zatem zostawiłem twierdzę w rękach Durina Torvaltssona, jednego z doradców mego ojca.
Zbyt starego, aby wyruszyć na wojnę i...
– Orki zajęły twierdzę, podczas gdy ty wykłócałeś się o pszenicę? – odraza Gotreka była
namacalna.
Hamnir zacisnął szczęki.
– Nie mieliśmy powodu spodziewać się napaści. Orki szalały na Złych Ziemiach, ale nie
atakowały twierdz. Po co miałyby to robić, skoro było tak wiele łatwiejszych celów wśród ludzkich
osad? Ale... Ale jednak zaatakowały. Byliśmy tu od trzech dni, gdy Thorgig i Kagrin przedarli się
nocą przez oblężenie i odnaleźli mnie. Powiedzieli, że orki, w przytłaczającej sile, przybyły z
naszych kopalni. Zostaliśmy wzięci znienacka. Nasze alarmy, nasze pułapki – wszystko zawiodło.
Durin jest martwy, podobnie jak wielu innych; Ferga, moja narzeczona, siostra Thorgiga, może być
wśród nich. Ja...
– Więc to TWOJA wina – rzekł Gotrek.
– A nawet, jeśli moja – odparł z żarem w głosie Hamnir – czy to przywróci utracone? A jeżeli
jeszcze więcej przepadnie z tego powodu? Czy prawdziwy krasnolud może się od tego odwrócić?
– Ja jestem prawdziwym ZABÓJCĄ, Ranulfssonie – warknął Gotrek. – Przysiągłem szukać
chwalebnej śmierci, a nie znajdę jej, walcząc z gobasami w Karak Hirn. Wyruszam na Północ. Na
Północy są demony.
Hamnir splunął.
– Oto cali Zabójcy – próżni i samolubni. Szukają chwalebnej śmierci, nie chwalebnych czynów.
Gotrek stanął, podnosząc swój topór.
– Wynoś się.
Krasnoludy w sali oparły dłonie na toporach i młotach, ruszając krok naprzód, ale Hamnir
Strona 18
zatrzymał je gestem dłoni.
Spojrzał na Gotreka.
– Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie. Miałem nadzieję, że uczynisz to, co słuszne i
przybędziesz na pomoc Karak Hirn, poczuwając się do lojalności wobec własnej rasy. Widzę
jednak, żeś nadal tym samym starym Gotrekiem Gurnissonem, wciąż bardziej przejętym własną
chwałą niż wspólnym dobrem. Bardzo dobrze. – Uniósł podbródek, wypychając naprzód brodę
niczym kasztanowy wodospad. – Zanim padła przysięga, która rozpoczęła urazę między nami, była
inna, wypowiedziana, gdy staliśmy się przyjaciółmi.
– Ty brudny... – zaczął Gotrek.
– Przysięgliśmy sobie – kontynuował, zagłuszając go, Hamnir – gdy nasza krew się mieszała, że
cokolwiek się wydarzy na gorzkiej drodze życia, wezwani staniemy sobie na pomoc i we wzajemnej
obronie, dopóki w naszych żyłach nie zabraknie krwi, a życia w naszych członkach. Teraz przywołuję
tę przysięgę.
Jedyne oko Gotreka zabłysło. Ruszył na Hamnira z uniesionym toporem. Hamnir pobladł, ale stał
twardo na miejscu. Gotrek zatrzymał się przed nim, drżąc, a potem machnął toporem w dół, tak blisko
boku Hamnira, że ostrze ścięło kilka odstających nitek z jego rękawa i wbiło się w deski podłogi.
Hamnir odetchnął z ulgą.
Gotrek rąbnął go w nos tak silnie, że książę wylądował na plecach u stóp swoich krasnoludów.
Ruszyły naprzód, aby go zasłonić, ale Gotrek pozostał na miejscu.
– Masz nie lada czelność, powołując się na przysięgę po tym, co zrobiłeś – powiedział, gdy
Hamnir usiłował unieść krwawiącą głowę. – Jednak, w odróżnieniu od niektórych, ja nigdy nie
złamałem przysięgi. Dołączę do · twojej armii, ale lepiej, by ta głupota skończyła się, zanim wojna
na Północy dobiegnie końca.
Odwrócił się plecami do krasnoludów w drzwiach i podniósł swój kufel.
– A teraz – wynocha. Piję.
Strona 19
Rozdział 3
Szeroki bulwar, zwany Rampą, biegł prosto przez Barak Varr – od doków do tylnej ściany
olbrzymiej jaskini, gdzie w tradycyjnym krasnoludzkim stylu, na twardej skale wybudowane zostały
rezydencje klanów założycielskich portu. Każda miała wzmocnione drzwi frontowe, zwieńczone
pieczęcią klanu. Bulwar przenikał przez tylną ścianę i biegł dalej, wznosząc się stopniowo, prosty i
szeroki: przebijał się na powierzchnię i docierał do zwartej krasnoludzkiej fortecy, wybudowanej do
obrony wejścia od strony lądu.
Na tej drodze, trzy dni później, Hamnir Ranulfsson, książę Karak Hirn, zebrał swoją armię
zbiegłych krasnoludów. Pięć setek dzielnych wojowników z tuzina klanów, a wśród nich
krasnoludzcy kowale i chirurdzy oraz krasnoludzkie matrony, które krzątały się, pilnując wozów
pełnych jedzenia, sprzętu obozowego i zapasów. Wszyscy zmierzali w stronę Zamku Rodenheim,
ludzkiej warowni w pobliżu Karak Hirn, w której, według Thorgiga, znaleźli schronienie ocaleni po
inwazji orków. Wprawdzie Zamek także został spustoszony, a baron Rodenheim i wszyscy jego
wasale zamordowani, ale zielona horda wkrótce porzuciła twierdzę dla nowych łupów. Po czym
wprowadziły się tu krasnoludy.
Na czele kolumny Hamnira dumnie powiewały sztandary. Armia była dobrze wyposażona – w
pancerze, tarcze, topory, kusze, ręczną broń palną i działa – a także prowiant i paszę. Barak Varr
pomogło to wszystko dostarczyć. Felix nie miał wątpliwości, że stało się tak dzięki życzliwości
krasnoludów z portu, które szczerze życzyły Hamnirowi powodzenia w oswobodzeniu Karak Hirn, co
miało zapewnić bezpieczeństwo całej rasie. Nie wątpił także, że miał z tym coś wspólnego fakt, iż po
odejściu armii Hamnira miasto będzie miało sześćset gąb mniej do wykarmienia.
Nie było to pospolite ruszenie. Krasnoludy zamierzały odbić Karak Hirn, a Felix był jedynym
człowiekiem w długiej kolumnie. Zaszczyt ten zawdzięczał statusowi Przyjaciela Krasnoluda oraz
gotrekowego „spamiętywacza”. Ludzie bowiem nie bywali zapraszani do krasnoludzkiej twierdzy,
bez względu na okoliczności. Stał z Gotrekiem w pobliżu czoła armii, gdzie oczekiwali na
uformowanie się wszystkich klanów.
Było sporo kłótni o szyk w marszu: każdy klan powoływał się na jakiś prastary zaszczyt albo
precedens, który miał im zapewnić godniejsze miejsce – bliżej przodu kolumny. Felix widział, że
Hamnir stojący pośrodku przywódców klanów z trudem panował nad sobą, próbując ich pogodzić.
Błyszcząca zbroja z gromrilu okrywała Hamnira od stóp do głów, być może nieco zbyt ciasno
opinając go w talii. Na niej upięta była ciemnozielona opończa z wyszytą pieczęcią Karak Hirn,
przedstawiającą róg ponad kamienną bramą. Tarcza na jego plecach miała ten sam znak, a głowę
księcia zdobił uskrzydlony hełm, którego poliki i nasal nie potrafiły całkowicie zasłonić wydatnego,
złamanego nosa i błyszczącej purpurowo pary czarnych oczu.
Gotrek kroczył obok Felixa, stękając i podpierając się toporem. Zgodnie ze swoim zamiarem
ostatnie trzy dni spędził w brudnym pokoju, upijając się do nieprzytomności przez te kilka godzin
dziennie, gdy wracała mu świadomość. A jednak to właśnie on – z tą niesamowitą krasnoludzką
zdolnością, dzięki której, przebywając pod ziemią lub na jej powierzchni, w świetle czy ciemności,
wiedział, jaka jest pora dnia – obudził Felixa dwie godziny wcześniej i kazał mu się szykować.
Teraz jednakże, nie miał nic do roboty poza oczekiwaniem, a potem marszem i skutki libacji
poprzedniej nocy nareszcie dały mu się we znaki.
– Mógłbyś nie oddychać tak głośno? – warknął.
– Mogę całkiem przestać oddychać, jeśli tego chcesz – odburknął Felix, bowiem on także nie
żałował sobie piwa poprzedniej nocy.
Strona 20
Gotrek dotknął skroni.
– Tak, chcę. I nie krzycz.
Po kolejnej godzinie kłótni i przeformowywania oddziałów, ustalono w końcu szyk marszu i
krasnoludzką armia ruszyła. Towarzyszył im Odgin Burzowa Ściana, dowódca lądowej fortecy,
ogorzały, białobrody stary weteran oraz kompania straży miejskiej z Barak Varr – pięćdziesiąt
krasnoludów w kolczugach i niebieskoszarych opończach. Gdy maszerowali, Odgin wyjaśniał
sytuację panującą na górze.
– Gobaskie śmiecie oblegają fort – mówił. – Chociaż nie starają się zbyt mocno, aby go zająć.
Głównie zjadają i wypijają cały furaż, jaki można znaleźć w promieniu pięćdziesięciu mil i
wyrzynają wszystkie karawany, które przybywają z nami handlować. Gdy się wreszcie decydują na
ruch, robią wypad na mury, a my odpieramy atak. Zwykle rzucają w nas kamieniami i goblinami.
– Dlaczego nie wyjdziecie w pole i nie zniszczycie ich? – spytał Thorgig idący u boku Hamnira
wraz ze swym milczącym przyjacielem, Kagrinem.
Odgin wymienił z Hamnirem spojrzenia, uśmiechając się z rozbawieniem, a potem skinął na
Thorgiga.
– Och, chcielibyśmy to zrobić, ale ich jest nieco więcej niż garstka. Dlaczego mielibyśmy
ryzykować, podczas gdy za murami jesteśmy bezpieczni?
– Ale tam głodujecie – odparł Thorgig.
– Aye, lecz tamci wymrą z głodu wcześniej – odpowiedział Odgin. – Gdy zabiją całą trzodę i
splądrują wszystkie miasta w odległości dnia marszu, głód wygra z ich cierpliwością i ruszą dalej.
Zawsze tak robią.
– A co, jeśli zemrzecie z głodu, zanim tak się stanie?
Odgin zaśmiał się cicho.
– Orki nie znają się na racjonowaniu żywności. Nasi chłopcy mogą narzekać na zaciskanie pasa i
brak piwa, ale możemy utrzymać twierdzę przez następne dwa miesiące – o sucharach i źródlanej
wodzie.
Odwrócił się do Hamnira.
– A teraz, książę Hamnirze, oto, jak was wyprowadzimy. Gdybyście wyszli przez główną bramę,
mielibyście na karku każdego orka z obozowiska, ale istnieje tajne przejście. Pewien jego odcinek
biegnie pod ziemią i wychodzi w jednej z naszych starych stodół. – Wyszczerzył się. – Orki nieco ją
rozbiły i spaliły dach, ale nie znalazły drzwi.
– A zielonoskórzy nie zobaczą nas, gdy wymaszerujemy? – spytał Gotrek. – Jest nas sześć setek.
– Po to właśnie są te chłopaki – powiedział Odgin, wskazując kciukiem ponad ramieniem na
kompanię straży miejskiej z Barak Varr. – To oni wymaszerują przez główną bramę, a kiedy
zielonoskórzy ku nim pobiegną, wy wymkniecie się tajnym przejściem.
Hamnir zamrugał i spojrzał w tył, na krasnoludzkich strażników.
– Chcą się dla nas poświęcić? To więcej, niż prosiłem. Ja...
– Och, nie będzie żadnego poświęcenia. Są jak ten krótkobrody, o tutaj – powiedział, wskazując
głową na Thorgiga. – Chcą się zetrzeć z zielonoskórymi, odkąd zaczęło się to wszystko.
Wyciągniemy ich z ukropu, gdy będziecie już daleko. Nie dojdą dalej niż do bramy.
– Mimo to – odparł Hamnir – wystawiają się na niebezpieczeństwo, aby nam pomóc i dziękuję
im za to.
– Nie ma krasnoluda w Barak Varr, który nie pragnąłby odbicia Karak Hirn, książę Hamnirze –
odparł Odgin. – Karak Hirn utrzymuje razem Czarne Góry. Strzeże Złych Ziem. Nie przetrwamy
długo bez tej twierdzy.