Lampart ze szczytu Kilimandzaro - LARIONOWA OLGA
Szczegóły |
Tytuł |
Lampart ze szczytu Kilimandzaro - LARIONOWA OLGA |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Lampart ze szczytu Kilimandzaro - LARIONOWA OLGA PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Lampart ze szczytu Kilimandzaro - LARIONOWA OLGA PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Lampart ze szczytu Kilimandzaro - LARIONOWA OLGA - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LARIONOWA OLGA
Lampart ze szczytu Kilimandzaro
OLGA LARIONOWA
PowiescPlaneta,
ktora nie moze nic dac
Mala opowiesc
Przetlumaczyla z rosyjskiego
Ryszarda Wilczynska
Wydawnictwo Poznanskie
Poznan 1987
Tytuly oryginalow:
Leopard s wiersziny Kilimandzaro
Planieta, kotoraja niczego nie mozet dat'
Okladke projektowal JOZEF PETRUK.
(C) Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Poznanskie, Poznan 1987
ISBN 83-210-0605-1
Lampart
ze szczytu Kilimandzaro
Powiesc
Rozdzial 1
Malenka turkusowa jaszczurka, nie wieksza niz moja dlon, patrzyla, jak sie zblizam, i przywierala lekliwie do chropowatej powierzchni wapiennej plyty. Przykucnalem - jaszczurka nie uciekala, tylko oddychala szybko, rozdymajac jasne gardziolko.
-Ech ty mikrokrokodylu - powiedzialem. - Ilez to juz lat was nie tykaja? Ze trzy tysiace. A wy wciaz sie jeszcze boicie.
Jaszczurka patrzyla na mnie mrugajac. I oto zlapalem siebie na mysli, ze przed tym jedynym stworzeniem nie czuje sie winny. Sluchalo mnie spokojnie i uwaznie, bez tego poblazliwego wszech-znawstwa, ktore zdawalem sie dostrzegac w kazdym moim rozmowcy.
-No dobrze, popasaj sobie - rzeklem do jaszczurki. - W starozytnosci upiekliby cie i zjedli.
Nabrzeze bylo bezludne. Wylozone rozowawymi plytami i otoczone dziwaczna lekka bariera, ciagnelo sie od suchumskich plantacji do samego Rezerwatu Dunajskiego, to opadajac do poziomu morza, to wznoszac sie nad zlotymi lysinami niezliczonych plaz i niebieskawozielona gestwa podzwrotnikowych gajow. Nabrzeze nic sie nie zmienilo. Bylo takie same, jak w latach moich szkolnych wakacji. Tak bardzo wtedy lubilem spacerowac po nim w najwiekszy upal, i chodzilem po szerokich plytach, starajac sie nie nastepowac na szczeliny. Czemu? Prawdopodobnie w dziecinstwie bardzo latwo jest powiedziec sobie: "tak trzeba". I robic cos, chocby to bylo zwyczajna bezsensowna zabawa. Trzeba przejsc od tego drzewa do tego i ani razu nie nadepnac na szczeline. Jesli nadepne, bedzie zle. Trzeba przejsc i nie nastapic.
Kiedy ludzie staja sie doroslymi, bardzo wiele w nich zostaje z tego dzieciecego "tak trzeba". Pewnie dlatego i Sana ograniczyla sie
tylko do poprawnego zapytania o stan mego zdrowia. Zapytania bez odwrotnych sygnalow wywolawczych. Tak trzeba. Tak trzeba - po tych jedenastu latach, w ciagu ktorych budzilem sie z jedna mysla: czy ona zyje?
Kontury skamienialych muszli rysowaly sie wyraziscie na chropowatej powierzchni plyt. Nazbyt wyraziscie. Jak to sie stalo, iz w dziecinstwie sie nie domyslilem, ze te plyty sa syntetyczne?
Z jakas niebywala zacietoscia zaczalem glosno tupac i deptac po wszystkich szczelinach i stykach tych przekletych plyt. Niech bedzie zle. I tak jest mi juz zle. A gorzej... czy moze byc gorzej?
U siebie na boi czytalem, ze kiedys, dawno temu, ludzie w podobnej sytuacji po prostu spluneliby na wszystko i szybko zmienili sfere swego dzialania. Pewnie u zrodel takiego postepowania lezaly dawne wyobrazenia o nieszczesciach jako przejawach istnienia sil wyzszych. Ale starczylo splunac na wszystko - i sily wyzsze, zaskoczone takim wyrazem lekcewazenia ich mocy, zamienialy gniew na laske. Obejrzalem sie i nie spostrzeglszy w poblizu nikogo procz dalekiej dzieciecej, sylwetki, splunalem w sam srodek pieknego liliowego odcisku, przypominajacego jeza morskiego. A masz! Potem obrocilem sie, podszedlem do pierwszej lepszej tablicy obslugi i wezwalem mobil.
I po co tak sie tu rwalem? Nic sie tu nie zmienilo, tylko stalo sie dziwnie bezludnie. Dawniej, kiedy sie jeszcze uczylem, nawet w najbardziej upalne dni snuly sie tu chmary brazowych, opalonych ludzi, ssacych wolno suik i co godzina zmieniajacych swoje plazowe kostiumy.
Pewnie tymczasem medycy doszli do wniosku, ze w pasie podzwrotnikowym nie ma idealnych warunkow klimatycznych dla wypoczynku. Ot, zwyczajna historia.
Kiedys, jakies dwiescie lat temu, strefe podzwrotnikowa poczeto spiesznie rozszerzac na obu polkulach. Mowia, ze unicestwiono
podowczas wspaniale plantacje suiku wenusjanskiego na Wielkich Solniskach, i oto teraz - prosze: bezludzie. Co prawda przylecialo tu skads rano kilkaset mobili, wszystkie siadly na wodzie, tak ze ludzie, nie wychodzac na plaze, nurkowali wprost z plaszczyzny przedniego skrzydla. Ale mobile niebawem uniosly sie i znow pozostalem sam jeden. Ten pospiech tu irytowal mnie. W ciagu ostatnich jedenastu lat przywyklem do powolnego rytmu. Z poczatku myslalem, ze to wlasnie owo przyzwyczajenie sprawia, iz odczuwam wokol goraczkowa krzatanine, lecz po jakims czasie przekonalem sie, ze tempo zycia rzeczywiscie wzroslo w porownaniu z tym, jakie zaobserwowalem przed swoim nieszczesnym odlotem.
No coz. Ale bywalo kiedys i tak. Dawno temu. Z calym entuzjazmem, wlasciwym dla pierwszego poltorawiecza postepu technicznego, ludzie zaczeli oszczedzac kazda sekunde laboratoryjnego czasu, nierzadko oplacajac to dlugoscia wlasnego zycia; oddychali oparami roznych eterow i kwasow, a rtecia poslugiwano sie niemal w kazdym laboratorium! Czyzby nie mozna bylo wyprodukowac milionow manipulatorow? Trudno to dzis sobie wyobrazic. Kopali sobie grob - od mlodosci do starosci, od laborantow do czlonkow Akademii Nauk. I wcale nie uwazali siebie za bohaterow. I gineli... I zniszczyli atmosfere ziemska. Przez dwiescie piecdziesiat lat potem nie mozna bylo przywrocic jej dawnej czystosci. A kosztowalo to tak wielka ilosc energii, ze az strach pomyslec nawet dzis, wobec wspolczesnych nieograniczonych jej zasobow. Chociaz "nieograniczonych" - to za wiele powiedziane. Pamietam, Sana mowila, ze w celu uruchomienia "Oweratora" trzeba bylo gromadzic energie w kondensatorach wokol Plutona bez mala osiemnascie lat... Tak, osiemnascie. Eksperyment musial byc rozpoczety krotko po moim odlocie, nic dziwnego, ze start malego statku remontowo zaopatrzeniowego pozostal niezauwazony. A byly czasy, kiedy o starcie
nawet malo znaczacej rakiety caly swiat mowil co najmniej przez tydzien! Mysmy odlecieli bez rozglosu, gdzies na boi ratunkowej - coz za ironia! - stracilismy statek i ludzi, i dopiero po jedenastu latach znaleziono czas, zeby sobie o nas przypomniec. A moze ratowano wciaz daremnie? Zostalbym tam, i Elefantus mialby dzis spokoj. A teraz najprawdopodobniej staruszek nie moze znalezc sobie miejsca z niepokoju o mnie. Zabiegal, cackal sie i oto prosze: pacjent zabral sie i z wdziecznosci uciekl!
Mobil dawno juz zawisl nade mna jakies dziesiec metrow, a ja nawet nie zauwazylem, kiedy sie zjawil. Dawniej mobile opuszczaly sie na ziemie i podpelzaly do samej tablicy obslugi. Tez mi modernizacja! Co tu nalezy zrobic?... Aha! Pewnie trzeba tak... Klawisz ze strzalka w dol - i mobil siadl obok mnie. Odruchowo szarpnalem sie, choc powinienem byl pamietac, ze zaden, nawet najprostszy mobil nie wyladuje na zywym organizmie.
Rozwarl sie i zaraz zamknal za mna trojkatny otwor bocznego luku. Opadlem na oparcie przewiewnego bialego fotela. Zgoda. Bede sie uczyl byc wdziecznym.
Na alfografie znalazlem wspolrzedne Jegerhauenu - polnocno-wschodniej bazy Elefantusa. Wykrecilem szyfr i mobil pomknal najpierw po przybrzeznej szosie, potem razno nabral wysokosci i uniosl sie nad Plaskowyzem Krymskim, wybierajac krotszy i wygodniejszy kurs.
Dziesiec minut pozniej drugi mobil wzbil sie kilkaset metrow od miejsca, z ktorego odlecialem. Wszystkie mobile sluzby transportu powszechnego mialy identyczne urzadzenia dyspozycyjne, totez i drugi mobil polecial ta sama trasa, co moj, i z ta sama lokalna szybkoscia.
I on takze przybyl do Jegerhauenu.
Widocznie odpowiadalo Elefantusowi spotkac mnie z taka, powiedzialbym - powsciagliwoscia. Krecil swoja ptasia glowka patrzac, jak zblizam sie do malego domku sluzbowego, i jego dlugie rzesy zalosnie drgaly niczym u zasypiajacego dziecka. Podszedlem i zatrzymalem sie posrodku drozki, obrzucajac go spojrzeniem z gory na dol. Wciaz milczal i nie moglem tego zniesc.
-Prosze mnie zapytac o cokolwiek, doktorze Elia. Czyz nie ciekawi pana, gdzie mnie gonilo?
Elefantus podniosl oczy i znow je spuscil.
-Gonilo mnie po nabrzezu. Czarnomorskim.
Znowu przemilczal moje slowa. Stanalem w rozkroku i zalozylem rece w tyl. W dziecinstwie, kiedy chcialem okazac swoja niezaleznosc, przybieralem taka wlasnie poze.
-Czy pan pamieta swoje szkolne wakacje? Dwa rude, sloneczne miesiace, dwa miesiace wolnosci i morza... A czy pan wie, na co tracilem te dwa blogoslawione miesiace? Poswiecalem je plytom, ktorymi wylozone jest nabrzeze. Kroczylem po nich, starajac sie nie nadepnac na linie styku dwu plyt. Twardo wierzylem, ze jesli nadepne, spotka mnie nieszczescie. Taka byla umowa miedzy mna i tymi rozowymi plytami. Byly niewiele dluzsze niz moj krok i czasem musialem brac je w biegu. A dzis nagle okazaly sie dla mnie za krotkie. Gleboka filozofia, nieprawdaz? Ponadto odkrylem, ze one sa...
-Prosze zadac sobie trud i wymienic tych ludzi, z ktorymi pan rozmawial - rzekl Elefantus.
-Bylem sam. Mobil, nabrzeze, mobil.
-Taak - powiedzial Elefantus i obrociwszy sie podreptal ku domowi. Ruszylem za nim. Zatrzymal sie.
-Prosze mi wybaczyc - rzekl cicho.
Zrozumialem, ze nie chce, abym mu towarzyszyl.
Wyglada na to, ze urazilem staruszka. Ale jakim sposobem? Czyzbym cos palnal? Oto skutki jedenastoletniego przebywania w towarzystwie automatow. Moje "gnomy" przyjmowaly tylko fizyczna
strone wszelkiej informacji, nie mozna im bylo opowiadac o cieplych wapiennych plytach. I oto pierwszy czlowiek, przed ktorym sprobowalem odkryc cos swojego, cos ludzkiego, nie zrozumial mnie i pewnie przyjal wszystko za niezreczny zart czterdziestotrzyletniego draba.
Malutki slonecznozolty mobil wynurzyl sie spoza ostrego wierzcholka gory, splanowal stromo i osiadl za domem Elefantusa. Uspokoilem sie nieco. To nie ja tak poruszylem staruszka. Po prostu na kogos czekal.
Pateri Pat wyszedl z domku i ciezko kroczyl w moja strone. Jego pasowa twarz byla nachmurzona, do czego przywyklem juz w ciagu tych dziesieciu dni, ktore spedzilem w domu Elefantusa. Pateri Pat zrobil ruch glowa, co najpewniej musialo znaczyc "chodzmy". Poszedlem za nim. Milczal jak i Elefantus.
-Pateri, druhu - rzeklem bez przekonania - i bez twego chmurnego pyska rozumiem, ze jestem swinia. Po co to podkreslac?
Pateri Pat szedl dalej w milczeniu. Skrecilismy w strone malutkiej zgrabnej willi z ladowiskiem dla mobili na dachu. Moj towarzysz obrocil ku mnie wolno swoja masywna glowe.
-Straciles pol dnia - wyglosil z przerwami jak automat.
Stanalem jak wryty. Nie od razu dotad do mnie pelny sens tych slow. Potem zaczalem sie smiac.
Miekko i zwinnie jak kotka Pateri Pat odwrocil sie do mnie. Niepojeta wprost wscieklosc mignela mi w jego oczach, w jego plecach lekko podanych do przodu, w szyi pochylonej wiecej niz zwykle. Przez moment wydawalo mi sie, ze sie zaraz na mnie rzuci. Ale Pateri Pat wyprostowal sie, wskazal reka wille i rzekl krotko:
-Twoja. - Po czym odwrocil sie i szybko znikl za zakretem sciezki.
Szedlem po skrzypiacym zwirze i smialem sie. Kochany, niedorzeczny swiat! Od razu stal mi sie jak dawniej. Czyz mozna czlowiekowi, ktory stracil jedenascie lat, mowic, ze stracil pol dnia?
U wejscia wyczekiwal na mnie malutki szaroniebieski robot. Niewielka liczba konczyn - tylko dwie - naprowadzila mnie na mysl, ze to nie jest zwykly "gnom" do prac mechanicznych. Zalozylem rece do tylu i obejrzalem go krytycznym okiem od stop do glow.
-Pan sobie zyczy? - spytal mnie szybko meskim glosem.
-Zycze sobie wiedziec, kim jestes i po co?
-Robot typu ERO-4-MM - odtrajkotal spiesznie.
Myslal pewnie, ze w szkole uczylem sie wszystkich typow robotow. Zgoda. Zobaczymy, do czego jestes zdolny.
-Czy nie mozesz mowic wolniej? - spytalem go.
-To niecelowe. Musze w krotkim czasie wyuczyc pana na mechanika-energetyka prostszych urzadzen.
-Aha - rzeklem - teraz rozumiem. Jajo uczy kure.
-Nie calkiem sluszne - obrazil sie nieoczekiwanie ten typ.
-A robic uwagi starszym to sluszne? - obruszylem sie. W stosunku do swoich "gnomow" przywyklem byl odnosic sie bez ceremonii.
-Przepraszam - krotko odpowiedzial robot.
-Aa - przyszlo mi do glowy - jak mam ciebie nazywac?
-Jak pan sobie zyczy.
-Wobec tego bede cie nazywal "Pedel". Nie masz nic przeciwko temu?
-Nie mam. Ale co to znaczy?
-W jezyku starozytnych znaczylo to nauczyciel, wychowawca.
-Dziekuje. Musze jednak uprzedzic, ze starozytne jezyki nie wchodza w zakres mojego programu.
Diabli z toba - pomyslalem, ale juz nie powiedzialem tego glosno. Pragne odpoczac. Dwadziescia kilometrow, badz co badz, dzis przespacerowalem; to duzo dla odwyklego.
-Jestes wolny, Pedel - rzeklem.
-Na jak dlugo? - informowal sie obojetnie.
-Na szesc godzin, trzynascie minut i czterdziesci sekund.
Nie odwracajac sie Pedel sunal ku drzwiom.
-Zaczekaj!... Czy juz znasz doktora Elie?
-Tak.
-Ile ma lat?
-Sto czterdziesci trzy. Juz przezytych.
Zabawna relacja - zadnego poczucia humoru.
Wydalo mi sie, ze gdybym zapytal, ile jeszcze lat zycia pozostalo Elefantusowi, odpowiedzialby dokladnie tak samo.
-No, zmywaj sie.
-Co prosze?
-Odejdz, mowie.
A jednak lepsze toto niz Pateri Pat.
Nie moglem spac. Na Ziemi w ogole nie moglem sypiac. Dopoki tu lecialem w malutkiej rakiecie z oslona wielowarstwowa, jakies specjalne urzadzenie pilnowalo, zebym regularnie przesypial szesc godzin na dobe. I gdy tylko mijalo nastepnych osiemnascie godzin, zaczynal mnie morzyc sen. Nieprzezwyciezenie, nienaturalnie. To rozdraznialo jak kazda natarczywa i nieproszona troska, ale nic nie moglem zrobic: w ciagu czterech miesiecy podrozy nie udalo mi sie wykryc tego przekletego "morfeusza". Lepiej by sie zatroszczyli o wytworzenie elementarnych warunkow grawitacji: musialem sypiac przyczepiwszy sie do skobli dolnego luku.
Zrzucilem poduszke i ulozylem sie wprost na dywanie. Jedenascie lat przespalem na podlodze - tam na boi glowne pomieszczenia
nie byly przystosowane do mieszkania. To byly magazyny i akumulatornie.
Ziemia rzadko kiedy mi sie snila. Czesciej mi sie roilo we snie, ze wciaz lece i lece, nie wiadomo dokad, i wciaz jestem sam. Goraco marzylem, zeby przylecieli po mnie ludzie. A przylecialy tylko roboty. Widac taki juz jestem pechowy. Znow zaczalem marzyc, ale o tym, jak mnie na Ziemi powitaja... Powitali mnie, mowiac lagodnie, wyjatkowo oficjalnie. Bylo ich okolo dziesieciu czy dwunastu w ochronnych kitlach i maskach, jakbym byl co najwyzej kontenerem z jakims sympatycznym izotopem.
Referowalem im, a oni patrzyli na mnie tak, jakby wszystko bylo im juz dobrze znane. Potem jeden sposrod nich zapytal, czy nie podejmowalem proby uratowania tamtych czterech, ktorzy pozostali na zewnatrz. Wzruszylem tylko ramionami. Nie, oni nie byli zorientowani w tym, co sie tam wydarzylo. Ale wtedy najnizszy z nich - to byl wlasnie Elefantus - zdecydowanie zaprotestowal, i w ogromnym mobilu, prawdopodobnie z mocna oslona, przewiezli mnie tu. Od razu zauwazylem niesamowita predkosc, z jaka mknal mobil, a takze i to, ze ludzie poruszaja sie, rozmawiaja i pewnie nawet mysla z jakas wzmozona intensywnoscia. Nie mialem kogo spytac o przyczyne tego, gdyz Elefantus byl calkowicie pochloniety badaniem mego stanu zdrowia, a z Pateri Patem nie moglismy sie zgodzic pod wzgledem charakterow. Przez dziesiec dni krecil mna i tak, i siak, wciaz szukal, czy nie stala sie moja marna powloka akumulatorem tego nieznanego promieniowania, ktoremu ulegla nasza boja. Ale nie udalo sie biedakowi. Trzeba mu bylo wiedziec, z kim ma do czynienia. Mojego niepowodzenia zawsze starczalo jeszcze na dwoch, trzech z otoczenia. Nie zdazylem jak nalezy oswoic sie z moim nowym mieszkaniem, gdy zahuczal sygnal wejsciowy.
Widac ktos, kto przyszedl, myslal, ze spie i dlatego nie skorzystal z luminatorow. Staralem sie domyslic, kto by to mogl byc. Moze Sana?
O nieszczesliwy dniu! W drzwiach domku zastyglo to samo liliowe cielsko.
-O co chodzi, Pateri? I po co te ceregiele z sygnalem?
-Doktor Elia prosi na kolacje.
-Bardzo dziekuje. Mogles mi to powiedziec przez fon.
Pateri Pat spojrzal na mnie tak jakos z ukosa, jak sie patrzy na ludzi podejrzewajac ich, ze moga sie czegos domyslac.
-W twoim domku fon nie jest zainstalowany. Jutro to zrobia.
Zrozumialem, ze nie zrobia tego rowniez jutro. To znaczy, nie podlacza. Tylko czemu?
-Czy nie ma dla mnie innego budynku? - spytalem.
-Na razie nie. W sasiednich willach sa umieszczone malpy i kroliki, ktore z toba lecialy.
Co godzina to nowina! Cztery miesiace lecialem wraz z calym zwierzyncem i nawet tego nie podejrzewalem.
-Czekaj no, a jak to sie stalo, ze nie pozdychaly? Kto sie nimi zajmowal?
-Boj.
Bardzo milo! Tak mi brakowalo elementarnego komfortu, a tymczasem robot do poslug byl przydzielony nie mnie, tylko moim czworonoznym towarzyszom podrozy.
-Czy moge wiedziec, po co byla przedsiewzieta ta gra w ciuciubabke, i to ze zwierzakami, jak na dobrym dzieciecym festynie?
-Kontrola. Mogles akumulowac nieznane promieniowanie. Ono z kolei mogloby miec fatalny wplyw na inne organizmy.
-Na szczescie nawet w tym przypadku okazalem sie "beztalenciem".
-Na szczescie tak.
-No to chyba jestescie przekonani, ze moge swobodnie kontaktowac sie z ludzmi?
-Niestety, nie. Objawy moga wystapic po dwu, trzech miesiacach. Poprzedza je okres inkubacji. Potem nastepuje rozpad tkanek, w pierwszej kolejnosci siatkowki oczu.
-Nieodwracalny?
-Jak dotad tak. Na razie mozemy tylko przedluzyc sam proces. Powstrzymac, lecz nie odwrocic.
-Chwileczke... A skad ty to wiesz?
Pateri Pat zmieszal sie. Teraz sklamie - pomyslalem. I mialem racje.
-Na trasie Wenus-asteroid Raps trafila na podobne promieniowanie boja z malpami doswiadczalnymi.
Obaj wiedzielismy, ze to nieprawda.
-Dobrze. Zapytam Elefantusa.
-Nie wypada - zywo zaprotestowal Pateri Pat. - Nie zapominaj, ze jesli ktokolwiek z nas jest zagrozony, to wlasnie on.
-Albo ty.
-Nie sadze. Jestem ostrozniejszy.
Nagle mnie olsnilo. Pasowa geba Pateri Pata wyraznie nosila slady jakiegos niedawnego napromieniowania. To warstwa ochronna! Zmodyfikowane komorki stawiaja opor wszelkim promieniom kilka tysiecy razy wiekszy niz zwykle. Pateri nosi jakby skafander z wlasnej skory. Wtedy, przed moim odlotem, juz czyniono takie proby i czytalem o pierwszych pozytywnych rezultatach. Widac w ciagu tych lat uczeni potrafili osiagnac pelen efekt obronny. Tylko ten towarzyszacy im efekt kolorystyczny... Ach, wolalbym juz pozostac nieostrozny.
Spojrzalem dyskretnie na Pateri Pata. Szedl zamaszyscie, ogromne piesci, obciagniete fioletowa skora, kolysaly sie miarowo gdzies na wysokosci kolan. Niczego sobie monolit, chodzacy symbol jednosci sily fizycznej i intelektu.
-A jak dlugo bede jeszcze tu tkwil?
-Ze trzy miesiace. Przeciez cztery juz spedziles z malpami. No i pobyt twoj zalezy tez od tego, jak predko przyswoisz, sobie nowy zawod.
-Powiedzmy, niezupelnie nowy. W niejednym moge zapedzic w kozi rog swego Pedla.
-Kogo?
-Tego osobnika w kolorze golebiego skrzydla, ktoremu powierzono przeksztalcic mnie z nieuka w pelnoprawnego czlonka waszej wielce swiatlej spolecznosci.
Pateri Pat nic nie odpowiedzial. Z jego milczenia moglem wywnioskowac, ze moje okreslenie siebie jako nieuka bynajmniej nie budzi w nim sprzeciwu.
-Dobra - rzeklem. - Idzmy cos przekasic napredce, a ja sie przyloze do nauki z uporem niewolnika egipskiego.
-Egipscy niewolnicy nie byli uparci. Zdrowo ich po prostu bito.
-Moj drogi, a coz ty ze mna robisz?
Obiad w domu Elefantusa przebiegal spokojnie. Dobrze, ze powszechny pospiech nie dotyczyl procesu jedzenia. Ale, jak zrozumialem, pora obiadowa stala sie teraz takze pora odpoczynku. Natychmiast po zjedzeniu wszyscy wracali do swoich miejsc pracy. Jak przy takim systemie Pateri Pat potrafil zachowac tusze, bylo dla mnie zagadka. Jesli chodzi o mnie, to bezsennosc i ustawiczna troska Elefantusa i Pateri Pata dobroczynnie dzialaly na ksztaltnosc mojej figury. Z mimowolna sympatia popatrzalem na Elefantusa. Zrecznym, lekkim ruchem wzial od "boja" danie z pieczystem i jak prawdziwy gospodarz domu powoli przekroil pyszny kawalek miesa. Naturalne wino, tylko ziemskie owoce. Olimpijskie menu. A znow Pateri Pat, nie do wiary! - jest wegetarianinem. Tymczasem
ani troche bym sie nie zdziwil, gdybym zobaczyl go pozerajacego surowe mieso z dzikim czosnkiem. Jakby odgadlszy moje mysli, Pateri Pat spojrzal na mnie spode lba. Ach, ludozerca! Przezuwa szparagi, a sam pewnie marzy...
-O czym tak myslisz, Pateri? - spytalem.
-Jezeli metachronizowana ekstrakcja pobudzonych komorek gruczolow wydzielania wewnetrznego...
Byl beznadziejny.
-Przepraszam pana, doktorze - zwrocilem sie do Elefantusa. - Czy moglbym zadac panu kilka pytan?
-Jesli moje doswiadczenie pozwoli mi na nie odpowiedziec, bede rad.
-Jak wiem, wkrotce po moim odlocie urzeczywistniono start "Oweratora"?
-Tak, zgadza sie.
-Czy ten eksperyment spelnil oczekiwania?
Elefantus milczal chwile. Pateri Pat przestal jesc i caly zamienil sie w sluch.
-Trudno mi tak od razu odpowiedziec na panskie pytanie, Ramonie. Pan niewatpliwie bardzo by chcial, zeby w ciagu tych jedenastu lat Ziemia zmienila sie nie do poznania, zeby sie pojawily fantastyczne budowle, wiszace baseny wielkosci Morza Kaspijskiego czy tez podziemne ogrody w pasie oliwinowym. Ale tego pan nie znalazl, czyz nie tak?
Kiwnalem glowa twierdzaco. Rzeczywiscie, bylem troche rozczarowany, gdy zobaczylem, jak malo sie zmienila Ziemia. Nawet kosmodrom pozostal taki sam.
-Prosze sie nie czuc rozczarowanym. Od czasu, kiedy wszystkie centra przemyslowe, doskonale dajace sie zdalnie kierowac, zostaly przeniesione na planete Mars, a Wenus oddano pod plantacje organiki naturalnej, Ziemia pelni funkcje centrum intelektualnego w Ukladzie Slonecznym. I, trzeba to uczciwie stwierdzic,
jest do 19
tego swietnie przygotowana. Pan wie, ile wiekow ludzie nad tym pracowali. Ludzie i maszyny. I chyba nie ma sensu nic radykalnie zmieniac. Pozostaly nam wiec tylko wykonczenia.
Elefantus przymknal powieki i wolno saczyl wino. Popatrzec na niego z boku: typowy inteligent, otoczony idealnymi warunkami.
-Ale pan chyba zwrocil uwage takze na co innego - ciagnal Elefantus. - Mam sto czterdziesci trzy lata. Pan o tym wie?
Znow kiwnalem twierdzaco.
-A Pateri Patowi pan da...
-Dwadziescia piec.
-Trzydziesci osiem! A propos, jego pradziadek liczy sobie sto osiemdziesiat szesc. Jestem z nim zwiazany, pelni funkcje dyrektora australijskiej bazy zwierzat doswiadczalnych. I jest swietnym plywakiem.
Skrzywilem sie lekko. To juz zaczyna zakrawac na wyklad. Zadalem pytanie wprost:
-To znaczy, ze "Owerator" w jakis sposob pomogl wykryc tajemnice dlugowiecznosci?
-Niezupelnie. Przed dokonaniem eksperymentu ludzie takze zyli po sto piecdziesiat czy dwiescie lat. Tyle ze po powrocie "Oweratora" uczeni starali sie wykorzystac wszystka swoja wiedze na to, zeby te dwiescie lat czlowiek przezywal niejako sprochnialy starzec, lecz w pelni sil. Gotowych recept mysmy nie otrzymali i moim zdaniem to nawet lepiej. Za to nauczylismy sie prawdziwie cenic dwie rzeczy: czas i zdrowie. Sadze wiec, ze warto bylo wypuscic statek transprzestrzenny.
Z ukosnego spojrzenia Pateri Pata wyraznie odczytalem: "Dla ludzkosci moze i tak, ale tobie osobiscie wielkiego szczescia to nie przyniesie".
Zrobilo mi sie nagle bardzo przykro, ze jakies tajemnice Elefantusa byly znane tej fioletowej foce.
-Skoro eksperyment nie przyniosl spodziewanych rezultatow, czemu wiec go nie powtorzyc? - rzeklem.
Elefantus usmiechnal sie do mnie jak do dziecka.
-Rzeczywiscie, na tym polega caly problem: czy powtorzyc? Ale prosze mi wierzyc, w ciagu tych jedenastu lat, ktore uplynely od chwili owego startu, ludzkosc nie potrafila rozwiazac tego zagadnienia. Nadto sa podstawy, zeby sadzic, iz zagadkowe promieniowanie, w ktorego zasiegu znalazla sie panska boja, bylo nastepstwem powrotu "Oweratora" do naszej... przestrzeni. - (Pateri Pat znow rzucil na niego okiem i wtedy zrozumialem, ze Elefantus wciaz czegos nie dopowiada). - W tej dziedzinie nie jestem mocny, ale jezeli pana ten problem zainteresuje, zwroce sie do specjalistow z prosba o dostarczenie wszystkich hipotez odnosnie do tego nowego promieniowania.
-Wiec na razie sa tylko hipotezy?
-Obawiam sie, ze nie tylko na razie, lecz na zawsze. Sila zagadkowego promieniowania byla bardzo gwaltowna. Dzis juz mowimy o nim na podstawie wtornych efektow. A sa nader ciekawe, dla nas medykow w kazdym razie. I to w gruncie rzeczy wszystko, co moge panu powiedziec na poczatek. Ale pozniej jeszcze do tego wrocimy. Niech pan sobie wszystko przemysli w wolnych chwilach, lecz nie radze tracic na to zbyt wiele czasu. Prosze przyjac moje starcze zrzedzenie jako wyraz przyjazni. I niechze pan nie wypytuje swego robota o "Oweratora", on nic o nim nie wie. Prosze go wykorzystac zgodnie z programem.
-Ach, i jeszcze... przy okazji: kiedy bede mogl posluchac chociaz muzyki?
Elefantus spojrzal roztargniony na Pateri Pata.
-Jutro fon bedzie naprawiony - odrzekl Pateri Pat.
Pedel mnie zadreczal. Z natretna wiernoscia jamnika chodzil za mna i mruczal, mruczal, mruczal... Nauczylem sie wylaczac i nie zwracac uwagi na jego wyklady, ale on szybko sie przestawial i zaczynal wyswietlac rysunki i schematy urzadzen na scianach mego pokoju. Nie pozostawalo mi nic innego, jak tylko ulec. Z poczatku zrodzila sie we mnie psotna mysl: udowodnic mu, ze w niektorych dziedzinach jestem od niego mocniejszy - przeciez przez jedenascie lat zajmowalem sie tylko naprawianiem i montowaniem urzadzen, wysysajac z wlasnego palca cala energie. Z dwoch "gnomow" robilem jednego i na odwrot. Ale on spokojnie wysluchiwal mnie lub patrzyl, co robie, a potem beznamietnie konstatowal:
-To pan wie. Przejdziemy do nastepnego schematu.
Pod koniec drugiego miesiaca nie wytrzymalem. Nakrzyczalem na niego, ale to nie odnioslo zadnego skutku. Pedel bardzo spokojnie poinformowal mnie, ze nauka jest przewidziana na cztery lata. Oslupialem. Cztery lata? Jeszcze cztery lata tu?... Do diabla! Zdecydowanie ruszylem do drzwi. Tym samym obojetnym tonem moj Pedel poradzil mi, zebym sie nie zwracal do wspomnianego diabla, lecz kontynuowal z nim zajecia, gdyz niezaleznie od ubostwa mojej wiedzy teoretycznej, on, biorac pod uwage moje bogate doswiadczenie praktyczne, ma nadzieje zakonczyc program do Nowego Roku. To usposobilo mnie troche bardziej pokojowo w stosunku do niego. Wzialem go jednak za kark i kazalem naprawic moj fon, ktory wprawdzie byl juz podlaczony, ale nic procz muzyki nie przekazywal. Pedel poslusznie zakrzatnal sie kolo aparatu i po jakims czasie doniosl mi, ze fon jest juz calkowicie sprawny.
Przysiadlem przy galkach mikrometrycznych, wlaczylem alfograf strojenia. Trzask, szmery, matowe migotanie ekranu. I miarowa muzyka o bardzo waskiej skali glosu.
-Pedel! - zawolalem.
Zjawil sie niebiesciutki i niewinny, ze zaraz znikly we mnie wszelkie podejrzenia, iz zepsul aparat. Zarty zartami, i rzecz nie w jego niebieskiej skorze - po prostu poczulem tu wole czlowieka, usilujacego z niewiadomych przyczyn odgrodzic mnie od calego swiata. Co za prymityw. Sredniowiecze. Brakowalo tylko, zeby posadzili mnie w pokoju z okratowanymi oknami!
-Pedel - rzeklem spokojnie - oto zadanie: po pierwsze, trzeba wyjasnic, dlaczego przy absolutnej sprawnosci fonu brak lacznosci z pozostalymi stacjami procz jednej. Po drugie okreslic, gdzie znajduje sie stacja nadajaca muzyke.
-Zrozumialem. Prosze czekac.
Pedel znow sie zakrzatnal. Pokrecil sie kolo aparatu, przewachal sciany, wymknal sie zrecznie do sasiedniego laboratorium, gdzie mielismy zajecia przy aparaturze energotworczej i wkrotce zjawil sie obladowany jakimis przyrzadami. Porwawszy przenosny fon, wymknal sie milczkiem do ogrodu. Nim zdazylem ulozyc sie z ksiazka, Pedel juz wrocil.
-Nad terytorium Jegerhauenu naciagnieto tymczasowy ekran. Pole ekranu jest nieprzepuszczalne. Promien ekranu wynosi szesnascie kilometrow. Muzyka jest transmitowana przez stacje
znajdujaca sie dwiescie trzydziesci kilometrow na poludnie stad.
Co do tego ostatniego nie mialem watpliwosci.
-Zapoznaj sie z mapa okolicy i znajdz najdogodniejsze miejsce dla wyprowadzenia fonu poza granice dzialania ekranu.
Odpowiedz byla blyskawiczna:
-Mape okolicy znam. W promieniu szesnastu kilometrow sa gory. Wyprowadzenie fonu jest niemozliwe.
Trzeba bedzie jeszcze raz zostac bydleciem i opuscic ten goscinny dom.
-Idz na dach i wezwij mobil - rozkazalem.
-Prosze o szyfr wezwania.
-Jaki znowu szyfr?
-Od dwudziestego siodmego sierpnia mobile na terytorium Jegerhauenu sa wzywane tylko wedlug szyfru.
Odwrocilem sie i wyszedlem.
W gabinecie Elefantusa siedzial Pateri Pat. Nie mialem zbytnio ochoty na rozmowe z nim, ale musialem.
-Gdzie jest doktor Elia? - spytalem.
-Odlecial.
-Na dlugo?
-Na cztery dni.
-Wezwij dla mnie mobil.
-Nie wolno ci odlatywac.
Zacisnalem piesci i pomalu szedlem ku niemu. Podniosl glowe i popatrzal na mnie z zaciekawieniem i bardzo spokojnie.
-Nigdzie nie polecisz - powtorzyl. - wystarczy nas dwu z Elefantusem.
Rozwarlem piesci.
-Czy ty... - nie wiedzialem, jak zapytac, wiec reka, w poczuciu winy, dotykalem oczu. - Czy ty... juz czujesz?
-Na razie nie. Ale nie masz najmniejszego prawa podejmowac ryzyka i narazac kogokolwiek oprocz nas. Mysmy sie na to zdecydowali dobrowolnie.
Pateri Pat milczac obserwowal mnie. Jego spokoj zakrawal na kpine. Postanowilem wycofac sie w miare moznosci jak najbardziej poprawnie.
-Chcesz mi jeszcze cos powiedziec? - spytalem.
-Ach nie, idz do pracy.
-Posluchaj - nie wytrzymalem. - Jezeli myslisz, ze twoj arcyunikalny zawod uprawnia cie do obchodzenia sie ze mna jak z
szympansem doswiadczalnym, to mam ochote w sposob zupelnie prymitywny dowiesc ci czegos calkiem odwrotnego.
Pateri Pat spojrzal na mnie z niezadowoleniem.
-Trace czas - powiedzial krotko. - Wybacz...
-Trac - rzeklem - wcale mi nie zal. Lecz zadaj sobie troche trudu i odpowiedz, kto uprawnil cie do tego, abym byl wiezniem przy takim czlowieku jak ty? Jestem gotow odbyc kwarantanne, diabli wiedza, jak dlugo, jezeli jestem niebezpieczny dla ludzi. Ale dlaczego nad Jegerhauenem jest ten ekran?
Po twarzy Pateri Pata przebiegl wyraz zdziwienia. Milczal.
-Odgrodziliscie mnie od calego swiata. W imie czego? I kto potwierdzi wasze prawo do decydowania, co jest dla mnie dobre, a co zle?
Pateri Pat wstal, podszedl do biurka Elefantusa, poszperal w nim i wyciagnal calkiem swieza plytke radiogramu. A wiec to tak! Kiedy spie, ekran jest zdejmowany. Pateri poczekal chwile i podsunal mi radiogram.
"Drogi doktorze Elia! - przeczytalem. - Ciesze sie, ze wszystko jest po staremu, jak o to prosilam. Prosze sie o niego nie bac, po tym, co przezyl, jeszcze dwa miesiace przebiegna mu niepostrzezenie. Mnie jest trudniej. Ale prosze mu o mnie nie mowic. Dziekuje Panu za wszystko - Pan przeciez wie, ze rozliczyc sie z Panem nie jestem w stanie."
Dwa miesiace przebiegna mu niepostrzezenie... Dwa miesiace... Cala reszta minela, rozplynela sie w tym nieodwracalnym realnym szczesciu. Pateri Pat pociagnal za plytke w moich palcach.
-Bierz! - powiedzialem oddajac. - I wylacz swoja katarynke, nie do muzyki mi. Trzeba pracowac. Dwa miesiace!
Po raz pierwszy zobaczylem wyraznie, jak w pociemnialych az do fioletowego blasku oczach Pateri Pata mignela zwyczajna zawisc.
-Mozesz mi zyczyc pomyslnej pracy - rzeklem.
* * *
Niech to wszyscy diabli wezma, jak spalem tej nocy! Niebieskie jaszczurki majaczyly mi sie we snie, przewracaly na grzbiety i ze wscieklym uniesieniem, zadzierajac w gore lapy, krzyczaly: "dwa miesiace!"Przebrzmial glucho sygnal dzwiekowy zespolu budzacego, przed zamknietymi oczyma wezbrala i pekla swietlna kula - i zobaczylem przed soba Pedla. Podawal mi na lyzeczce grudke jakiejs galarety.
-Sontorain.
Lekarstwo bylo chlodne i troche kwasne. Owladnela mna apatia podobna do tej, jakiej doznawalem w rakiecie. Jeszcze minuta - i zasnalem, tym razem juz bez niebieskich jaszczurek.
Tymczasem moj stosunek do Pedla, bez jakichkolwiek widocznych przyczyn, przekroczyl wszelkie granice uprzejmosci. Klepalem go po zadzie koloru golebiego skrzydla i zanoszac sie nienaturalnym smiechem, krzyczalem:
-No i co, stary pierniku, ruszamy na szczyty wiedzy?!
Poslusznie wznawial swoje wyjasnienia, ale ja juz niczego, zupelnie niczego nie moglem zrozumiec czy zapamietac i wcale mnie to nie martwilo, przeciwnie, bawilo mnie, wiec zdecydowalem sie bawic na calego, a kiedy na drugi dzien Pedel poprosil mnie, zeby podregulowac mu blok ladunku termicznego, wpadlem na pomysl i uziemilem jego zasilanie mialowym paskiem, tak zeby biedak musial co piec minut turlac sie do podladowania. Lecz moje niezwykle dowcipne zarciki, dotyczace rozstroju jego wnetrznosci, niestety
mijaly sie z celem, Pedel bowiem nie byl zaprogramowany do rozmow na tematy medyczne.
Niekiedy, jakby opamietawszy sie, czulem, ze osiagnalem juz stan idiotycznej dziecinady i nie moge sam sobie poradzic, ale wciaz sie nasmiewalem z Pedla i wciaz czekalem, kiedy wreszcie zrobi cos takiego, co przepelni moj kielich goryczy i strace ostatecznie kontrole nad soba.
Lecz ostatnia krople wlal mi Pateri Pat.
W czasie kolacji zauwazyl chlodno, ze przeciazam mego robota zadaniami nie wchodzacymi w zakres jego programu. Oburzylem sie na to i poprosilem, zeby mi pozwolil spedzac czas wedlug mego wlasnego upodobania. Slowa, jakich uzylem pod adresem Pateri Pata, chyba nie byly delikatniejsze od tych, ktorych musial wysluchiwac Pedel.
Zobaczylem okraglejace ze zdziwienia oczy Elefantusa i bylem swiadom tego, jaki teraz jestem zalosny i straszny, lecz znow nic moglem sie pohamowac, walilem na Pateri Pata wrzac i zachlystujac sie potokami co wyborowszych perel krasomowstwa, zaczerpnietych jeszcze na boi ze starych folialow.
Elefantus zlakl sie. Rzucil sie ku mnie, chwycil mnie za reke i pociagnal do wyjscia. Prowadzil mnie przez ogrod mruczac pod nosem: "Trzeba to bylo przewidziec... nigdy sobie tego nie wybacze..."
Dokladnie pamietam, jak uparcie zbaczalem z alejki na klomby i dalej, ku zaroslom kwitnacego selioru, i rwalem galazki, i przed samym domem upadlem i zaczalem rwac trawe, a potem podnioslem sie i z nareczem ogromnym tego zielska dowloklem sie do swego lozka, runalem na nie i wcisnalem sie twarza w szorstkie liscie. To byla Ziemia, to byla moja Ziemia - cala w cierpkiej goryczy chwyconej wargami lodygi, w cieple zmietej, szybko umierajacej trawy. Pragnalem mojej Ziemi, pragnalem jej przez jedenascie lat panowania metalu, metalu, tylko metalu, wiec wzialem jej tyle, ile moglem uniesc.
To byla moja Ziemia. A gdzies na niej - zupelnie blisko - byla Sana i myslala o mnie, pamietala, moze jeszcze kochala. Najwazniejsze jednak, ze byla, byla na Ziemi.
Wiec dlaczegoz ja, taki szczesliwy czlowiek, czulem, ze trace zmysly?
Widocznie bylo ze mna rzeczywiscie bardzo zle. Przychodzili do mnie jacys ludzie, pochylali sie z szelestem nade mna. Pewnego razu wtoczyl sie Pedel. Poderwalem sie i z calej sily go uderzylem.
-Nie rozumiem - powiedzial cicho i znikl.
Zasmialem sie - jakie to dziwne rzeczy przywiduja sie niekiedy czlowiekowi... i jezeli jeszcze raz sie przywidza, chcialbym, zeby zamiast Pedla byl Pateri Pat.
A do pokoju wciaz wpadali ludzie, coraz wiecej i wiecej, i wszyscy pochylali sie nade mna, i twarze ich, rzad po rzedzie, piely sie do samego sufitu jak ogromne plastry, i wszystkie te nie konczace sie twarze miarowo klapaly dlugimi szorstkimi rzesami i monotonnie skrzeczaly: "Musisz... Musiszsz... Muusiszsz..."
A potem czulem cos tkliwego - ni to glaskano mnie, ni to kolysano, a wstretne cienkie glosy pospiewywaly: "Tak bedzie dla ciebie lepiej... lepiej... lepiej..."
Ale lepiej mi sie wcale nie dzialo chocby dlatego, ze bylo mi okropnie przykro, iz tyle ludzi cacka sie ze mna, mysli za mnie, co powinienem robic, jak lezec, jak oddychac. Wszyscy byli jednakowi, jednakowo obcy, nie dajacy sie wyodrebnic niczym setki fok w jednym stadzie. I odwrocic sie od nich nie moglem, gdyz cialo moje bylo tak lekkie, ze nie sluchalo mnie. Prawdopodobnie znajdowalem sie pod dzialaniem jakiegos promieniowania, ktore bez reszty mialo uzdrowic moj system nerwowy.
Od czasu do czasu przytomnialem na kilka minut, szukalem oczyma Elefantusa - i nie znajdowalem go, i znow zapadalem w sen, ten sam, ktory nawiedzal mnie na poczatku kazdej nocy. Moment przechodzenia w stan sennych majaczen odbieralem jak utrate pamieci, a potem przychodzilem do siebie i czulem, ze wloka mnie gdzies w dol chwytliwymi metalowymi lapami, i za kazdym razem, kiedy bylem przenoszony przez prog kolejnego poziomu, moj wybawca opuszczal mnie na podloge, robil jakies manipulacje, po ktorych rozlegalo sie ciezkie uderzenie i buczenie o niskim natezeniu. Kiedy wreszcie zrozumialem, ze to zwieraja sie stropy awaryjne i wlaczaja pola obronne o wielkiej mocy, ryknalem dzikim glosem, wyszarpujac sie z zelaznych objec "gnoma". On jednak niosl mnie dalej, nie zwracajac uwagi na moje rozpaczliwe proby wyrwania sie.
-Natychmiast wylacz pola! - krzyczalem. - Rozsun plyty oslony, przeciez nie otwieraja sie z zewnatrz!
-To niemozliwe - odpowiadal z niewiarygodnym spokojem.
-Tam sa ludzie, slyszysz?! Tam jeszcze zostalo czterech...
-Nie - odpowiadal nieugiecie.
Pomyslalem, ze sie zepsul i zaraz moze nawyczyniac nie wiadomo co; przeciez wszystkie "gnomy" na boi byly nastawione na specjalny program, a przy najmniejszym niebezpieczenstwie - wylacznie na ratowanie ludzi. Robily cuda, zeby ich ratowac. A ten - gubi!
-Zostaw mnie i ratuj tych czterech, sa przeciez na zewnatrz!
-Tam nie ma ludzi. Ratowac trzeba tylko ciebie.
-Alez nie, oni tam sa!
-Nie ma tam ludzi. Tam sa trupy.
Az dziwne, ze moglem mu uwierzyc. Nie dlatego, ze przywyklem, iz te istoty nie potrafia sie mylic, tylko ze dokola dzialo sie
cos takiego, iz mozna bylo uwierzyc jedynie w najgorsze.
Dopiero pozniej zrozumialem, ze rozkazu mego nie mogl wykonac, gdyz wiedzial: po kilku minutach pracy pola obronnego, w dodatku wlaczonego na maksymalna moc, nie mogla pozostac na powierzchni boi ani jedna zywa komorka. Ja bym mimo to wylaczyl pole i wrocil, ale "gnom" - "gnom" wszystko rozwazyl i wiedzial, ze wybral najlepszy sposob.
Tymczasem moj "gnom" opuscil mnie i zaczal dawac sygnaly wywolawcze. Po kilku sekundach drugi, dokladnie taki sam robot zjawil sie skads z dolu i pochwycil mnie. Pierwszy "gnom" przekazal drugiemu jakies instrukcje i znikl na zewnatrz. Drugi, tak jak przedtem pierwszy, zawarl za nim plyty oslony. Pierwszy zatem pozostal tam, gdzie wolno i nieustannie przebijalo sie przez metal smiercionosne promieniowanie. Czemu wyszedl?
"Gnomy" wyjasnily mi pozniej, ze odkryl w sobie aktywne pole nieznanej natury i nie potrafiac zrozumiec sensu tego, co sie dzieje, uwazal za sluszne pozostawic mnie pod opieka innych robotow, sam zas wrocil w strefe niszczacych promieni, byle tylko nie narazic mnie na niebezpieczenstwo swoim dodatkowym promieniowaniem. To byl wspanialy chlopak, ten pierwszy "gnom", madrze i z poswieceniem wlokl mnie za kolnierz z powrotem ku zyciu. Nie na prozno programowali go ludzie, ktorzy wielokrotnie bywali w miedzygwiezdnych opalach. Totez i on postapil jak czlowiek - uczynil wszystko dla ratowania drugiego, a sam poszedl na niechybna zgube.
Jedno tylko mnie gniotlo: cala ta madrosc, cala ta energia zostaly uzyte dla ratowania mnie jednego. Niezmiernie twarde w swej wszechmocy, roboty te nawet palcem nie kiwnely, by ratowac pozostalych, gdy tylko obliczyly, ze sila i gestosc promieniowania wielokrotnie przewyzszaja dawki smiertelne.
Tak bylo wtedy i tak samo wyraznie widzialem wszystko to teraz we snie. Zelazne, zimne lapy przenosily mnie przez progi, opuszczaly w chlodne studnie lukow, wciaz nizej i nizej - tam gdzie jeszcze byla nadzieja na ratunek. Ale ja wyrywalem sie z tych lap, choc wiedzialem, ze sie z nich nie uwolnie, i znow wyrywalem sie - i tak sen za snem w nieskonczonosc. Tak okupywalem minute rozpaczy, gdy rozum moj, zdziczaly od zgrozy i zrownany z poziomem tych maszyn, uwierzyl w zgube tamtych czterech. Uwierzylem i powinienem byl uwierzyc, i kazdy by uwierzyl na moim miejscu, ale wlasnie tego nie moglem sobie darowac.
Czulbym sie zupelnie dobrze, gdyby nie te wspomnienia. Zalowalem rowniez, ze sie tak ostro obszedlem z Pedlem. Gdyby pominac to, ze znajduje sie w tym stanie, ktory wlasnie jemu zawdzieczam, to byl on zupelnie niezlym chlopakiem. Czemu sie wiecej nie pokazuje? Obrazil sie? Tego sie mozna bylo po nim spodziewac. Obrazliwosc od niepamietnych czasow wyrozniala ludzi o malym intelekcie. Prawdopodobnie ta regula dotyczy takze i robotow. A moze go porzadnie okaleczylem? Sil by mi pewnie na to wystarczylo.
Uchyliwszy powieke patrzylem, jak bezszelestnie wokol mnie snuja sie ludzie w bieli. Daje slowo - oddalbym ich wszystkich z radoscia za jednego Pedla. Przywyklem do niego i odkad znikl, przypominal mi sie posrod tych nieznajomych spieszacych sie osob jak ktos z rodziny. Zbyt duzo marzylem o tym, zeby powrocic miedzy ludzi, a kiedy mi sie to udalo, okazalo sie nagle, ze wcale nie potrzebuje az takiej ich masy, pragne ich niewielu, ale zeby byli bliscy, wrazliwi, troszczacy sie o mnie, a nie o moje cialo, lecz takich na Ziemi jak na razie nie spotkalem. Otaczalo mnie ich co najmniej piecdziesieciu i wszyscy pewnie byli wybitnymi specjalistami, cackali sie ze mna, starali sie jak najszybciej postawic mnie
na nogi, lecz w swoich staraniach nie pozostawili miejsca na tak konieczne dla mnie zwykle ludzkie cieplo.
Po ulozeniu sie do snu przez dluzszy czas nie moglem zasnac. Razu pewnego zbudzilem sie i poczulem, ze moge mowic. Ale zaraz pomyslalem, ze skoro litosciwie wrocono mi mowe, to pewnie bede przez pierwszy okres pilnie obserwowany.
-Dwa razy dwa, i wyskoczy Pedel z ogonkiem - powiedzialem.
A niech sobie mysla, co chca!
Nie wiem, co sobie o mnie pomysleli, ale niebawem otworzyly sie drzwi i lekko przygarbiony wszedl Elefantus. Usiadl obok i pochylil nade mna swe chude ramiona. Tak - pomyslalem - teraz zyje prawdziwie. Teraz wspominam tamtych czterech, martwie sie o Sane, cierpie wskutek wlasnego nieprzystosowania do tego zycia, mknacego z szybkoscia mobili expressowych, tesknie za Pedlem i bede sie niepokoil o Elefantusa, ktory z mego powodu, zdaje sie, moze oslepnac. Gdyby mnie meczyla jakakolwiek jedna rzecz, to byloby jak w zlym romansie: "Jedna mysl nie dawala mi spokoju..." Tak bywa i we snie - jedna mysl. Ale kiedy sie zaczyna prawdziwe zycie - naplyna nagle trzydziesci trzy powody do przezywania.
-Jak sie pan czuje? - spytalem Elefantusa.
Zawsze taki opanowany, Elefantus pozwolil sobie na okazanie zdziwienia.
-Dziekuje, lecz wydaje mi sie, ze to raczej ja powinienem sie niepokoic o panskie samopoczucie.
-Pan sie ze mna obchodzi jak z chorym dzieckiem, doktorze. A ja chce wiedziec, czy moge przebywac miedzy ludzmi, czy nie jestem niebezpieczny dla otoczenia? Musze to koniecznie wiedziec, prosze mnie zrozumiec...
Elefantus zatrzepotal rzesami.
-Przypuszczalismy, ze tak moze byc. Lecz zapewniam pana, ze cala nasza ostroznosc byla zbyteczna, pan nie niesie w sobie zadnego promieniowania, ani pierwotnego, ani wtornego.
-Ale Pateri Pat jest specjalista w tej dziedzinie i on sie wlasnie obawia...
-W tej mierze ja takze... jestem specjalista.
Poczulem sie niezrecznie.
-Prosze mi wybaczyc - ciagnal Elefantus. - Teraz moge sie przyznac, ze celowo staralismy sie odgrodzic pana od swiata zewnetrznego. Pateri Pat uwazal to za konieczne dla panskiego szybszego przystosowania sie do rytmu zycia dzisiejszej ludzkosci. Tu w ustronnym zakatku Rezerwatu Szwajcarskiego powinien byl pan bez zadnych zaklocen opanowac swoja specjalnosc w takim stopniu, zeby sie nie czuc na Ziemi obcym i nieprzydatnym. Przejelismy na siebie prawo decydowania o tym. Ale prawa do tego nie mielismy. Omylilismy sie i przede wszystkim zawinilem wobec pana ja, poniewaz zgodzilem sie w tym wzgledzie ze zdaniem Pateri Pata i... jeszcze jednej osoby.
-Prosze sie nie martwic, doktorze - polozylem reke na jego szczuplej dloni. - Wszystko bedzie dobrze.
Spojrzal na mnie smutno.
-Byc moze... Byc moze u pana wszystko bedzie dobrze. - Podniosl sie. - Pan jest zdrowy, Ramonie. Aha, pojutrze Nowy Rok. Czy pan pamieta?
-A, tak, rzeczywiscie. Dwa miesiace czekalem na ten dzien, a dzis, jak sie okazalo, zapomnialem.
Elefantus, lekko przygarbiony, szybko skierowal sie ku wyjsciu. On takze wciaz sie gdzies spieszyl. Nie rzucalo sie to jednak zbytnio w oczy, gdyz byl chudziutki i lekki jak nietoperz. Co innego Pateri Pat. Jego szybkosc zawsze mnie dziwila, nawet niemilo razila i nawet smieszyla, jak smieszylaby czlowieka lekkosc ruchow hipopotama, ktory spadl z sila ciezkosci dziesieciokroc mniejsza.
Kiedy sie obudzilem nastepnego dnia, ze zdziwieniem odkrylem, ze za oknem wszedzie lezy snieg, choc wiedzialem, ze w Jegerhauenie pulap klimatu podzwrotnikowego ustala sie na wysokosci najwyzej dziesieciu metrow. Zarysy gor, ktore tu byly o wiele blizej, wydaly mi sie znajome. Dzielila mnie od nich odleglosc poltora do dwu kilometrow; waska sciezynka wymykala sie zza mego domu i ginela gdzies w ciemnoniebieskawej gestwinie swierkow. Zalozylem rece pod glowe i przeciagnalem sie. No, teraz to mnie tu nie zatrzymaja. Wezme narty i pojde tam, miedzy siwe swierki, a jesli nie bedzie nart - pojde bez nich i bede tarzal sie w zaspach, lamiac galezie, chwytajac wargami snieg, dopoki nie zaboli w skroniach od jego suchego i klujacego zimna. Od takich mysli zapachnialo w pokoju igliwiem i jeszcze czyms gorzkawym. Nazbyt mocno zapachnialo. Pochylilem sie - tuz przy lozku, na podlodze, lezalo narecze trawy, twardej, podobnej do pasiastej turzycy, i ogromne kwiaty selioru, narwane pospiesznie, prawie bez listowia, strzalkowate twarde gwiazdy, nie jaskraworozowe jak w ogrodzie Elefantusa, lecz bladoliliowe, dzikie. I jeszcze kilka swierkowych lapek o grubych, rozcapierzonych igielkach, z zywiczna pajeczynka na wilgotnych, nieumiejetnie oblamanych koncach. I kropla wody na matowobialej, jak udeptany snieg, podlodze.
A przy drzwiach, oparta o nie plecami, z opuszczonymi rekoma stala Sana.
Rozdzial II
Bardzo sie zdziwilem, choc czekalem na nia kazdego dnia od momentu, kiedy stanalem na Ziemi. Patrzalem i patrzalem na nia i nagle zlapalem sie na mysli, ze milczymy nazbyt dlugo, zeby moc powiedziec sobie wlasnie to, co trzeba. Oczywiscie, powinnismy
byli jakis czas tylko patrzec na siebie, ale to sie przedluzalo o wiele bardziej, niz bylo nam potrzebne, zeby zobaczyc w sobie nawzajem to, co jest najwazniejsze po wieloletniej rozlace, to, co pozwala w mysli lub szeptem powiedziec: "Wiec to ty!" I oto czas biegl coraz szybciej i szybciej, i nie bylo tamy dla jego zwariowanej predkosci, kiedy za minutami leca nie minuty, a godziny, dni, wieki i cala swoja warstwa oddzielaja mnie od tej chwili, kiedy moglem zwyczajnie powiedziec: "Sana..." Zaczalem myslec o tym, co teraz moge, co powinienem jej powiedziec - nie jestem juz mlodziencem, jak w dni naszych spotkan, lecz dojrzalym mezczyzna, wzbogaconym o doswiadczenia i samotnosc, przezylem tyle lat poza jej swiatem, tak wiele rzeczy zrobilem i tak wielu nie moglem. Powinienem powiedziec jej to najwazniejsze, trudne i bolesne, i powiedzialem:
-Tych czterech... Gineli obok mnie, a ja nie zrobilem nic, zeby ich uratowac.
Prawdopodobnie to bylo to, co trzeba, bo przez chwile Sana siedziala obok na lozku z dlonia na moich ustach i szeptala cicho i z zaklopotaniem:
-Nie mow. Nie mow juz o tym, kochany. Przeciez Wiem... Wszystko wiem. Nie mogles nic zrobic. I wiecej juz o tym nie wspominaj. Nigdy. Nie trac na to czasu. Naszego czasu.
Zrozumialem, ze i ona mowi nie to, co mysli, a mowi z bolesnego szczescia, zeby powiedziec w koncu cokolwiek badz, wiec zasmialem sie w odpowiedzi na jej spieszna tkliwosc, gdyz stala mi sie znow nie wspomnieniem, nie czlowiekiem, kobieta - tylko ta jedyna na Ziemi istota, ktora sie nazywa - Moja Sana.
Nawet jej nie zapytalem, gdzie zamieszkala i czy predko do mnie wroci, tylko lezalem zarzuciwszy rece pod glowe i pelen bylem wlasnego oddechu, tej upojnie cudownej sztuki, tak doskonalej
w swych proporcjach wdechow i wydechow, nieskonczenie madrej w swym przeznaczeniu napelniania czlowieka tym, co jest mu niezbedne, napelniania go calego i czynienia go lekkim i wszechmocnym.
Nie nasluchiwalem ani krokow, ani szelestow. Wiedzialem, ze wszystko, co teraz ze mna bedzie - bedzie dobre. Wiec spokojnie czekalem tego dobrego, co bedzie. Wtedy bezglosnie otworzyly sie drzwi i brazowy "boj" wtoczyl stolik z kolacja. Spojrzalem z zaciekawieniem - to byl pierwszy robot, ktory zjawil sie u mnie po mojej chorobie.
Stol byl nakryty na dwie osoby - to znaczy, ze Sana juz mnie wiecej nie opusci. Szesc smaglych, niemal ludzkich rak szybko nalewalo kawe, rozkladalo na talerzykach smakolyki, ktore pachnialy korzennie, suikiem i szkolnymi sniadaniami. Nagle rzucilo mi sie w oczy, ze moj "boj", niezaleznie od swej modelacji plastycznej i mnogosci konczyn, jest znacznie ciezszy niz zwykle aparaty serwisowe i nawet jest zaopatrzony w projektor typu planetarnego.
-Kawa naturalna? - spytalem go, zeby sie dowiedziec, czy posiada dyktonadajnik.
-Tak, ale moge zmienic, jesli pan sobie zyczy.
Glos mial obrzydliwy, meski wprawdzie, lecz bardzo wysoki, o metalicznym odcieniu.
-Nie zycze sobie. Czy mozna posprzatac snieg z podlogi?
-Prosze bardzo. Mam to zrobic natychmiast?
-Za pietnascie minut. Ktorego dzis mamy?
-Trzydziestego pierwszego grudnia.
Tak, solidnie przelezalem.
-Co ze mna bylo? - spytalem.