LARIONOWA OLGA Lampart ze szczytu Kilimandzaro OLGA LARIONOWA PowiescPlaneta, ktora nie moze nic dac Mala opowiesc Przetlumaczyla z rosyjskiego Ryszarda Wilczynska Wydawnictwo Poznanskie Poznan 1987 Tytuly oryginalow: Leopard s wiersziny Kilimandzaro Planieta, kotoraja niczego nie mozet dat' Okladke projektowal JOZEF PETRUK. (C) Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Poznanskie, Poznan 1987 ISBN 83-210-0605-1 Lampart ze szczytu Kilimandzaro Powiesc Rozdzial 1 Malenka turkusowa jaszczurka, nie wieksza niz moja dlon, patrzyla, jak sie zblizam, i przywierala lekliwie do chropowatej powierzchni wapiennej plyty. Przykucnalem - jaszczurka nie uciekala, tylko oddychala szybko, rozdymajac jasne gardziolko. -Ech ty mikrokrokodylu - powiedzialem. - Ilez to juz lat was nie tykaja? Ze trzy tysiace. A wy wciaz sie jeszcze boicie. Jaszczurka patrzyla na mnie mrugajac. I oto zlapalem siebie na mysli, ze przed tym jedynym stworzeniem nie czuje sie winny. Sluchalo mnie spokojnie i uwaznie, bez tego poblazliwego wszech-znawstwa, ktore zdawalem sie dostrzegac w kazdym moim rozmowcy. -No dobrze, popasaj sobie - rzeklem do jaszczurki. - W starozytnosci upiekliby cie i zjedli. Nabrzeze bylo bezludne. Wylozone rozowawymi plytami i otoczone dziwaczna lekka bariera, ciagnelo sie od suchumskich plantacji do samego Rezerwatu Dunajskiego, to opadajac do poziomu morza, to wznoszac sie nad zlotymi lysinami niezliczonych plaz i niebieskawozielona gestwa podzwrotnikowych gajow. Nabrzeze nic sie nie zmienilo. Bylo takie same, jak w latach moich szkolnych wakacji. Tak bardzo wtedy lubilem spacerowac po nim w najwiekszy upal, i chodzilem po szerokich plytach, starajac sie nie nastepowac na szczeliny. Czemu? Prawdopodobnie w dziecinstwie bardzo latwo jest powiedziec sobie: "tak trzeba". I robic cos, chocby to bylo zwyczajna bezsensowna zabawa. Trzeba przejsc od tego drzewa do tego i ani razu nie nadepnac na szczeline. Jesli nadepne, bedzie zle. Trzeba przejsc i nie nastapic. Kiedy ludzie staja sie doroslymi, bardzo wiele w nich zostaje z tego dzieciecego "tak trzeba". Pewnie dlatego i Sana ograniczyla sie tylko do poprawnego zapytania o stan mego zdrowia. Zapytania bez odwrotnych sygnalow wywolawczych. Tak trzeba. Tak trzeba - po tych jedenastu latach, w ciagu ktorych budzilem sie z jedna mysla: czy ona zyje? Kontury skamienialych muszli rysowaly sie wyraziscie na chropowatej powierzchni plyt. Nazbyt wyraziscie. Jak to sie stalo, iz w dziecinstwie sie nie domyslilem, ze te plyty sa syntetyczne? Z jakas niebywala zacietoscia zaczalem glosno tupac i deptac po wszystkich szczelinach i stykach tych przekletych plyt. Niech bedzie zle. I tak jest mi juz zle. A gorzej... czy moze byc gorzej? U siebie na boi czytalem, ze kiedys, dawno temu, ludzie w podobnej sytuacji po prostu spluneliby na wszystko i szybko zmienili sfere swego dzialania. Pewnie u zrodel takiego postepowania lezaly dawne wyobrazenia o nieszczesciach jako przejawach istnienia sil wyzszych. Ale starczylo splunac na wszystko - i sily wyzsze, zaskoczone takim wyrazem lekcewazenia ich mocy, zamienialy gniew na laske. Obejrzalem sie i nie spostrzeglszy w poblizu nikogo procz dalekiej dzieciecej, sylwetki, splunalem w sam srodek pieknego liliowego odcisku, przypominajacego jeza morskiego. A masz! Potem obrocilem sie, podszedlem do pierwszej lepszej tablicy obslugi i wezwalem mobil. I po co tak sie tu rwalem? Nic sie tu nie zmienilo, tylko stalo sie dziwnie bezludnie. Dawniej, kiedy sie jeszcze uczylem, nawet w najbardziej upalne dni snuly sie tu chmary brazowych, opalonych ludzi, ssacych wolno suik i co godzina zmieniajacych swoje plazowe kostiumy. Pewnie tymczasem medycy doszli do wniosku, ze w pasie podzwrotnikowym nie ma idealnych warunkow klimatycznych dla wypoczynku. Ot, zwyczajna historia. Kiedys, jakies dwiescie lat temu, strefe podzwrotnikowa poczeto spiesznie rozszerzac na obu polkulach. Mowia, ze unicestwiono podowczas wspaniale plantacje suiku wenusjanskiego na Wielkich Solniskach, i oto teraz - prosze: bezludzie. Co prawda przylecialo tu skads rano kilkaset mobili, wszystkie siadly na wodzie, tak ze ludzie, nie wychodzac na plaze, nurkowali wprost z plaszczyzny przedniego skrzydla. Ale mobile niebawem uniosly sie i znow pozostalem sam jeden. Ten pospiech tu irytowal mnie. W ciagu ostatnich jedenastu lat przywyklem do powolnego rytmu. Z poczatku myslalem, ze to wlasnie owo przyzwyczajenie sprawia, iz odczuwam wokol goraczkowa krzatanine, lecz po jakims czasie przekonalem sie, ze tempo zycia rzeczywiscie wzroslo w porownaniu z tym, jakie zaobserwowalem przed swoim nieszczesnym odlotem. No coz. Ale bywalo kiedys i tak. Dawno temu. Z calym entuzjazmem, wlasciwym dla pierwszego poltorawiecza postepu technicznego, ludzie zaczeli oszczedzac kazda sekunde laboratoryjnego czasu, nierzadko oplacajac to dlugoscia wlasnego zycia; oddychali oparami roznych eterow i kwasow, a rtecia poslugiwano sie niemal w kazdym laboratorium! Czyzby nie mozna bylo wyprodukowac milionow manipulatorow? Trudno to dzis sobie wyobrazic. Kopali sobie grob - od mlodosci do starosci, od laborantow do czlonkow Akademii Nauk. I wcale nie uwazali siebie za bohaterow. I gineli... I zniszczyli atmosfere ziemska. Przez dwiescie piecdziesiat lat potem nie mozna bylo przywrocic jej dawnej czystosci. A kosztowalo to tak wielka ilosc energii, ze az strach pomyslec nawet dzis, wobec wspolczesnych nieograniczonych jej zasobow. Chociaz "nieograniczonych" - to za wiele powiedziane. Pamietam, Sana mowila, ze w celu uruchomienia "Oweratora" trzeba bylo gromadzic energie w kondensatorach wokol Plutona bez mala osiemnascie lat... Tak, osiemnascie. Eksperyment musial byc rozpoczety krotko po moim odlocie, nic dziwnego, ze start malego statku remontowo zaopatrzeniowego pozostal niezauwazony. A byly czasy, kiedy o starcie nawet malo znaczacej rakiety caly swiat mowil co najmniej przez tydzien! Mysmy odlecieli bez rozglosu, gdzies na boi ratunkowej - coz za ironia! - stracilismy statek i ludzi, i dopiero po jedenastu latach znaleziono czas, zeby sobie o nas przypomniec. A moze ratowano wciaz daremnie? Zostalbym tam, i Elefantus mialby dzis spokoj. A teraz najprawdopodobniej staruszek nie moze znalezc sobie miejsca z niepokoju o mnie. Zabiegal, cackal sie i oto prosze: pacjent zabral sie i z wdziecznosci uciekl! Mobil dawno juz zawisl nade mna jakies dziesiec metrow, a ja nawet nie zauwazylem, kiedy sie zjawil. Dawniej mobile opuszczaly sie na ziemie i podpelzaly do samej tablicy obslugi. Tez mi modernizacja! Co tu nalezy zrobic?... Aha! Pewnie trzeba tak... Klawisz ze strzalka w dol - i mobil siadl obok mnie. Odruchowo szarpnalem sie, choc powinienem byl pamietac, ze zaden, nawet najprostszy mobil nie wyladuje na zywym organizmie. Rozwarl sie i zaraz zamknal za mna trojkatny otwor bocznego luku. Opadlem na oparcie przewiewnego bialego fotela. Zgoda. Bede sie uczyl byc wdziecznym. Na alfografie znalazlem wspolrzedne Jegerhauenu - polnocno-wschodniej bazy Elefantusa. Wykrecilem szyfr i mobil pomknal najpierw po przybrzeznej szosie, potem razno nabral wysokosci i uniosl sie nad Plaskowyzem Krymskim, wybierajac krotszy i wygodniejszy kurs. Dziesiec minut pozniej drugi mobil wzbil sie kilkaset metrow od miejsca, z ktorego odlecialem. Wszystkie mobile sluzby transportu powszechnego mialy identyczne urzadzenia dyspozycyjne, totez i drugi mobil polecial ta sama trasa, co moj, i z ta sama lokalna szybkoscia. I on takze przybyl do Jegerhauenu. Widocznie odpowiadalo Elefantusowi spotkac mnie z taka, powiedzialbym - powsciagliwoscia. Krecil swoja ptasia glowka patrzac, jak zblizam sie do malego domku sluzbowego, i jego dlugie rzesy zalosnie drgaly niczym u zasypiajacego dziecka. Podszedlem i zatrzymalem sie posrodku drozki, obrzucajac go spojrzeniem z gory na dol. Wciaz milczal i nie moglem tego zniesc. -Prosze mnie zapytac o cokolwiek, doktorze Elia. Czyz nie ciekawi pana, gdzie mnie gonilo? Elefantus podniosl oczy i znow je spuscil. -Gonilo mnie po nabrzezu. Czarnomorskim. Znowu przemilczal moje slowa. Stanalem w rozkroku i zalozylem rece w tyl. W dziecinstwie, kiedy chcialem okazac swoja niezaleznosc, przybieralem taka wlasnie poze. -Czy pan pamieta swoje szkolne wakacje? Dwa rude, sloneczne miesiace, dwa miesiace wolnosci i morza... A czy pan wie, na co tracilem te dwa blogoslawione miesiace? Poswiecalem je plytom, ktorymi wylozone jest nabrzeze. Kroczylem po nich, starajac sie nie nadepnac na linie styku dwu plyt. Twardo wierzylem, ze jesli nadepne, spotka mnie nieszczescie. Taka byla umowa miedzy mna i tymi rozowymi plytami. Byly niewiele dluzsze niz moj krok i czasem musialem brac je w biegu. A dzis nagle okazaly sie dla mnie za krotkie. Gleboka filozofia, nieprawdaz? Ponadto odkrylem, ze one sa... -Prosze zadac sobie trud i wymienic tych ludzi, z ktorymi pan rozmawial - rzekl Elefantus. -Bylem sam. Mobil, nabrzeze, mobil. -Taak - powiedzial Elefantus i obrociwszy sie podreptal ku domowi. Ruszylem za nim. Zatrzymal sie. -Prosze mi wybaczyc - rzekl cicho. Zrozumialem, ze nie chce, abym mu towarzyszyl. Wyglada na to, ze urazilem staruszka. Ale jakim sposobem? Czyzbym cos palnal? Oto skutki jedenastoletniego przebywania w towarzystwie automatow. Moje "gnomy" przyjmowaly tylko fizyczna strone wszelkiej informacji, nie mozna im bylo opowiadac o cieplych wapiennych plytach. I oto pierwszy czlowiek, przed ktorym sprobowalem odkryc cos swojego, cos ludzkiego, nie zrozumial mnie i pewnie przyjal wszystko za niezreczny zart czterdziestotrzyletniego draba. Malutki slonecznozolty mobil wynurzyl sie spoza ostrego wierzcholka gory, splanowal stromo i osiadl za domem Elefantusa. Uspokoilem sie nieco. To nie ja tak poruszylem staruszka. Po prostu na kogos czekal. Pateri Pat wyszedl z domku i ciezko kroczyl w moja strone. Jego pasowa twarz byla nachmurzona, do czego przywyklem juz w ciagu tych dziesieciu dni, ktore spedzilem w domu Elefantusa. Pateri Pat zrobil ruch glowa, co najpewniej musialo znaczyc "chodzmy". Poszedlem za nim. Milczal jak i Elefantus. -Pateri, druhu - rzeklem bez przekonania - i bez twego chmurnego pyska rozumiem, ze jestem swinia. Po co to podkreslac? Pateri Pat szedl dalej w milczeniu. Skrecilismy w strone malutkiej zgrabnej willi z ladowiskiem dla mobili na dachu. Moj towarzysz obrocil ku mnie wolno swoja masywna glowe. -Straciles pol dnia - wyglosil z przerwami jak automat. Stanalem jak wryty. Nie od razu dotad do mnie pelny sens tych slow. Potem zaczalem sie smiac. Miekko i zwinnie jak kotka Pateri Pat odwrocil sie do mnie. Niepojeta wprost wscieklosc mignela mi w jego oczach, w jego plecach lekko podanych do przodu, w szyi pochylonej wiecej niz zwykle. Przez moment wydawalo mi sie, ze sie zaraz na mnie rzuci. Ale Pateri Pat wyprostowal sie, wskazal reka wille i rzekl krotko: -Twoja. - Po czym odwrocil sie i szybko znikl za zakretem sciezki. Szedlem po skrzypiacym zwirze i smialem sie. Kochany, niedorzeczny swiat! Od razu stal mi sie jak dawniej. Czyz mozna czlowiekowi, ktory stracil jedenascie lat, mowic, ze stracil pol dnia? U wejscia wyczekiwal na mnie malutki szaroniebieski robot. Niewielka liczba konczyn - tylko dwie - naprowadzila mnie na mysl, ze to nie jest zwykly "gnom" do prac mechanicznych. Zalozylem rece do tylu i obejrzalem go krytycznym okiem od stop do glow. -Pan sobie zyczy? - spytal mnie szybko meskim glosem. -Zycze sobie wiedziec, kim jestes i po co? -Robot typu ERO-4-MM - odtrajkotal spiesznie. Myslal pewnie, ze w szkole uczylem sie wszystkich typow robotow. Zgoda. Zobaczymy, do czego jestes zdolny. -Czy nie mozesz mowic wolniej? - spytalem go. -To niecelowe. Musze w krotkim czasie wyuczyc pana na mechanika-energetyka prostszych urzadzen. -Aha - rzeklem - teraz rozumiem. Jajo uczy kure. -Nie calkiem sluszne - obrazil sie nieoczekiwanie ten typ. -A robic uwagi starszym to sluszne? - obruszylem sie. W stosunku do swoich "gnomow" przywyklem byl odnosic sie bez ceremonii. -Przepraszam - krotko odpowiedzial robot. -Aa - przyszlo mi do glowy - jak mam ciebie nazywac? -Jak pan sobie zyczy. -Wobec tego bede cie nazywal "Pedel". Nie masz nic przeciwko temu? -Nie mam. Ale co to znaczy? -W jezyku starozytnych znaczylo to nauczyciel, wychowawca. -Dziekuje. Musze jednak uprzedzic, ze starozytne jezyki nie wchodza w zakres mojego programu. Diabli z toba - pomyslalem, ale juz nie powiedzialem tego glosno. Pragne odpoczac. Dwadziescia kilometrow, badz co badz, dzis przespacerowalem; to duzo dla odwyklego. -Jestes wolny, Pedel - rzeklem. -Na jak dlugo? - informowal sie obojetnie. -Na szesc godzin, trzynascie minut i czterdziesci sekund. Nie odwracajac sie Pedel sunal ku drzwiom. -Zaczekaj!... Czy juz znasz doktora Elie? -Tak. -Ile ma lat? -Sto czterdziesci trzy. Juz przezytych. Zabawna relacja - zadnego poczucia humoru. Wydalo mi sie, ze gdybym zapytal, ile jeszcze lat zycia pozostalo Elefantusowi, odpowiedzialby dokladnie tak samo. -No, zmywaj sie. -Co prosze? -Odejdz, mowie. A jednak lepsze toto niz Pateri Pat. Nie moglem spac. Na Ziemi w ogole nie moglem sypiac. Dopoki tu lecialem w malutkiej rakiecie z oslona wielowarstwowa, jakies specjalne urzadzenie pilnowalo, zebym regularnie przesypial szesc godzin na dobe. I gdy tylko mijalo nastepnych osiemnascie godzin, zaczynal mnie morzyc sen. Nieprzezwyciezenie, nienaturalnie. To rozdraznialo jak kazda natarczywa i nieproszona troska, ale nic nie moglem zrobic: w ciagu czterech miesiecy podrozy nie udalo mi sie wykryc tego przekletego "morfeusza". Lepiej by sie zatroszczyli o wytworzenie elementarnych warunkow grawitacji: musialem sypiac przyczepiwszy sie do skobli dolnego luku. Zrzucilem poduszke i ulozylem sie wprost na dywanie. Jedenascie lat przespalem na podlodze - tam na boi glowne pomieszczenia nie byly przystosowane do mieszkania. To byly magazyny i akumulatornie. Ziemia rzadko kiedy mi sie snila. Czesciej mi sie roilo we snie, ze wciaz lece i lece, nie wiadomo dokad, i wciaz jestem sam. Goraco marzylem, zeby przylecieli po mnie ludzie. A przylecialy tylko roboty. Widac taki juz jestem pechowy. Znow zaczalem marzyc, ale o tym, jak mnie na Ziemi powitaja... Powitali mnie, mowiac lagodnie, wyjatkowo oficjalnie. Bylo ich okolo dziesieciu czy dwunastu w ochronnych kitlach i maskach, jakbym byl co najwyzej kontenerem z jakims sympatycznym izotopem. Referowalem im, a oni patrzyli na mnie tak, jakby wszystko bylo im juz dobrze znane. Potem jeden sposrod nich zapytal, czy nie podejmowalem proby uratowania tamtych czterech, ktorzy pozostali na zewnatrz. Wzruszylem tylko ramionami. Nie, oni nie byli zorientowani w tym, co sie tam wydarzylo. Ale wtedy najnizszy z nich - to byl wlasnie Elefantus - zdecydowanie zaprotestowal, i w ogromnym mobilu, prawdopodobnie z mocna oslona, przewiezli mnie tu. Od razu zauwazylem niesamowita predkosc, z jaka mknal mobil, a takze i to, ze ludzie poruszaja sie, rozmawiaja i pewnie nawet mysla z jakas wzmozona intensywnoscia. Nie mialem kogo spytac o przyczyne tego, gdyz Elefantus byl calkowicie pochloniety badaniem mego stanu zdrowia, a z Pateri Patem nie moglismy sie zgodzic pod wzgledem charakterow. Przez dziesiec dni krecil mna i tak, i siak, wciaz szukal, czy nie stala sie moja marna powloka akumulatorem tego nieznanego promieniowania, ktoremu ulegla nasza boja. Ale nie udalo sie biedakowi. Trzeba mu bylo wiedziec, z kim ma do czynienia. Mojego niepowodzenia zawsze starczalo jeszcze na dwoch, trzech z otoczenia. Nie zdazylem jak nalezy oswoic sie z moim nowym mieszkaniem, gdy zahuczal sygnal wejsciowy. Widac ktos, kto przyszedl, myslal, ze spie i dlatego nie skorzystal z luminatorow. Staralem sie domyslic, kto by to mogl byc. Moze Sana? O nieszczesliwy dniu! W drzwiach domku zastyglo to samo liliowe cielsko. -O co chodzi, Pateri? I po co te ceregiele z sygnalem? -Doktor Elia prosi na kolacje. -Bardzo dziekuje. Mogles mi to powiedziec przez fon. Pateri Pat spojrzal na mnie tak jakos z ukosa, jak sie patrzy na ludzi podejrzewajac ich, ze moga sie czegos domyslac. -W twoim domku fon nie jest zainstalowany. Jutro to zrobia. Zrozumialem, ze nie zrobia tego rowniez jutro. To znaczy, nie podlacza. Tylko czemu? -Czy nie ma dla mnie innego budynku? - spytalem. -Na razie nie. W sasiednich willach sa umieszczone malpy i kroliki, ktore z toba lecialy. Co godzina to nowina! Cztery miesiace lecialem wraz z calym zwierzyncem i nawet tego nie podejrzewalem. -Czekaj no, a jak to sie stalo, ze nie pozdychaly? Kto sie nimi zajmowal? -Boj. Bardzo milo! Tak mi brakowalo elementarnego komfortu, a tymczasem robot do poslug byl przydzielony nie mnie, tylko moim czworonoznym towarzyszom podrozy. -Czy moge wiedziec, po co byla przedsiewzieta ta gra w ciuciubabke, i to ze zwierzakami, jak na dobrym dzieciecym festynie? -Kontrola. Mogles akumulowac nieznane promieniowanie. Ono z kolei mogloby miec fatalny wplyw na inne organizmy. -Na szczescie nawet w tym przypadku okazalem sie "beztalenciem". -Na szczescie tak. -No to chyba jestescie przekonani, ze moge swobodnie kontaktowac sie z ludzmi? -Niestety, nie. Objawy moga wystapic po dwu, trzech miesiacach. Poprzedza je okres inkubacji. Potem nastepuje rozpad tkanek, w pierwszej kolejnosci siatkowki oczu. -Nieodwracalny? -Jak dotad tak. Na razie mozemy tylko przedluzyc sam proces. Powstrzymac, lecz nie odwrocic. -Chwileczke... A skad ty to wiesz? Pateri Pat zmieszal sie. Teraz sklamie - pomyslalem. I mialem racje. -Na trasie Wenus-asteroid Raps trafila na podobne promieniowanie boja z malpami doswiadczalnymi. Obaj wiedzielismy, ze to nieprawda. -Dobrze. Zapytam Elefantusa. -Nie wypada - zywo zaprotestowal Pateri Pat. - Nie zapominaj, ze jesli ktokolwiek z nas jest zagrozony, to wlasnie on. -Albo ty. -Nie sadze. Jestem ostrozniejszy. Nagle mnie olsnilo. Pasowa geba Pateri Pata wyraznie nosila slady jakiegos niedawnego napromieniowania. To warstwa ochronna! Zmodyfikowane komorki stawiaja opor wszelkim promieniom kilka tysiecy razy wiekszy niz zwykle. Pateri nosi jakby skafander z wlasnej skory. Wtedy, przed moim odlotem, juz czyniono takie proby i czytalem o pierwszych pozytywnych rezultatach. Widac w ciagu tych lat uczeni potrafili osiagnac pelen efekt obronny. Tylko ten towarzyszacy im efekt kolorystyczny... Ach, wolalbym juz pozostac nieostrozny. Spojrzalem dyskretnie na Pateri Pata. Szedl zamaszyscie, ogromne piesci, obciagniete fioletowa skora, kolysaly sie miarowo gdzies na wysokosci kolan. Niczego sobie monolit, chodzacy symbol jednosci sily fizycznej i intelektu. -A jak dlugo bede jeszcze tu tkwil? -Ze trzy miesiace. Przeciez cztery juz spedziles z malpami. No i pobyt twoj zalezy tez od tego, jak predko przyswoisz, sobie nowy zawod. -Powiedzmy, niezupelnie nowy. W niejednym moge zapedzic w kozi rog swego Pedla. -Kogo? -Tego osobnika w kolorze golebiego skrzydla, ktoremu powierzono przeksztalcic mnie z nieuka w pelnoprawnego czlonka waszej wielce swiatlej spolecznosci. Pateri Pat nic nie odpowiedzial. Z jego milczenia moglem wywnioskowac, ze moje okreslenie siebie jako nieuka bynajmniej nie budzi w nim sprzeciwu. -Dobra - rzeklem. - Idzmy cos przekasic napredce, a ja sie przyloze do nauki z uporem niewolnika egipskiego. -Egipscy niewolnicy nie byli uparci. Zdrowo ich po prostu bito. -Moj drogi, a coz ty ze mna robisz? Obiad w domu Elefantusa przebiegal spokojnie. Dobrze, ze powszechny pospiech nie dotyczyl procesu jedzenia. Ale, jak zrozumialem, pora obiadowa stala sie teraz takze pora odpoczynku. Natychmiast po zjedzeniu wszyscy wracali do swoich miejsc pracy. Jak przy takim systemie Pateri Pat potrafil zachowac tusze, bylo dla mnie zagadka. Jesli chodzi o mnie, to bezsennosc i ustawiczna troska Elefantusa i Pateri Pata dobroczynnie dzialaly na ksztaltnosc mojej figury. Z mimowolna sympatia popatrzalem na Elefantusa. Zrecznym, lekkim ruchem wzial od "boja" danie z pieczystem i jak prawdziwy gospodarz domu powoli przekroil pyszny kawalek miesa. Naturalne wino, tylko ziemskie owoce. Olimpijskie menu. A znow Pateri Pat, nie do wiary! - jest wegetarianinem. Tymczasem ani troche bym sie nie zdziwil, gdybym zobaczyl go pozerajacego surowe mieso z dzikim czosnkiem. Jakby odgadlszy moje mysli, Pateri Pat spojrzal na mnie spode lba. Ach, ludozerca! Przezuwa szparagi, a sam pewnie marzy... -O czym tak myslisz, Pateri? - spytalem. -Jezeli metachronizowana ekstrakcja pobudzonych komorek gruczolow wydzielania wewnetrznego... Byl beznadziejny. -Przepraszam pana, doktorze - zwrocilem sie do Elefantusa. - Czy moglbym zadac panu kilka pytan? -Jesli moje doswiadczenie pozwoli mi na nie odpowiedziec, bede rad. -Jak wiem, wkrotce po moim odlocie urzeczywistniono start "Oweratora"? -Tak, zgadza sie. -Czy ten eksperyment spelnil oczekiwania? Elefantus milczal chwile. Pateri Pat przestal jesc i caly zamienil sie w sluch. -Trudno mi tak od razu odpowiedziec na panskie pytanie, Ramonie. Pan niewatpliwie bardzo by chcial, zeby w ciagu tych jedenastu lat Ziemia zmienila sie nie do poznania, zeby sie pojawily fantastyczne budowle, wiszace baseny wielkosci Morza Kaspijskiego czy tez podziemne ogrody w pasie oliwinowym. Ale tego pan nie znalazl, czyz nie tak? Kiwnalem glowa twierdzaco. Rzeczywiscie, bylem troche rozczarowany, gdy zobaczylem, jak malo sie zmienila Ziemia. Nawet kosmodrom pozostal taki sam. -Prosze sie nie czuc rozczarowanym. Od czasu, kiedy wszystkie centra przemyslowe, doskonale dajace sie zdalnie kierowac, zostaly przeniesione na planete Mars, a Wenus oddano pod plantacje organiki naturalnej, Ziemia pelni funkcje centrum intelektualnego w Ukladzie Slonecznym. I, trzeba to uczciwie stwierdzic, jest do 19 tego swietnie przygotowana. Pan wie, ile wiekow ludzie nad tym pracowali. Ludzie i maszyny. I chyba nie ma sensu nic radykalnie zmieniac. Pozostaly nam wiec tylko wykonczenia. Elefantus przymknal powieki i wolno saczyl wino. Popatrzec na niego z boku: typowy inteligent, otoczony idealnymi warunkami. -Ale pan chyba zwrocil uwage takze na co innego - ciagnal Elefantus. - Mam sto czterdziesci trzy lata. Pan o tym wie? Znow kiwnalem twierdzaco. -A Pateri Patowi pan da... -Dwadziescia piec. -Trzydziesci osiem! A propos, jego pradziadek liczy sobie sto osiemdziesiat szesc. Jestem z nim zwiazany, pelni funkcje dyrektora australijskiej bazy zwierzat doswiadczalnych. I jest swietnym plywakiem. Skrzywilem sie lekko. To juz zaczyna zakrawac na wyklad. Zadalem pytanie wprost: -To znaczy, ze "Owerator" w jakis sposob pomogl wykryc tajemnice dlugowiecznosci? -Niezupelnie. Przed dokonaniem eksperymentu ludzie takze zyli po sto piecdziesiat czy dwiescie lat. Tyle ze po powrocie "Oweratora" uczeni starali sie wykorzystac wszystka swoja wiedze na to, zeby te dwiescie lat czlowiek przezywal niejako sprochnialy starzec, lecz w pelni sil. Gotowych recept mysmy nie otrzymali i moim zdaniem to nawet lepiej. Za to nauczylismy sie prawdziwie cenic dwie rzeczy: czas i zdrowie. Sadze wiec, ze warto bylo wypuscic statek transprzestrzenny. Z ukosnego spojrzenia Pateri Pata wyraznie odczytalem: "Dla ludzkosci moze i tak, ale tobie osobiscie wielkiego szczescia to nie przyniesie". Zrobilo mi sie nagle bardzo przykro, ze jakies tajemnice Elefantusa byly znane tej fioletowej foce. -Skoro eksperyment nie przyniosl spodziewanych rezultatow, czemu wiec go nie powtorzyc? - rzeklem. Elefantus usmiechnal sie do mnie jak do dziecka. -Rzeczywiscie, na tym polega caly problem: czy powtorzyc? Ale prosze mi wierzyc, w ciagu tych jedenastu lat, ktore uplynely od chwili owego startu, ludzkosc nie potrafila rozwiazac tego zagadnienia. Nadto sa podstawy, zeby sadzic, iz zagadkowe promieniowanie, w ktorego zasiegu znalazla sie panska boja, bylo nastepstwem powrotu "Oweratora" do naszej... przestrzeni. - (Pateri Pat znow rzucil na niego okiem i wtedy zrozumialem, ze Elefantus wciaz czegos nie dopowiada). - W tej dziedzinie nie jestem mocny, ale jezeli pana ten problem zainteresuje, zwroce sie do specjalistow z prosba o dostarczenie wszystkich hipotez odnosnie do tego nowego promieniowania. -Wiec na razie sa tylko hipotezy? -Obawiam sie, ze nie tylko na razie, lecz na zawsze. Sila zagadkowego promieniowania byla bardzo gwaltowna. Dzis juz mowimy o nim na podstawie wtornych efektow. A sa nader ciekawe, dla nas medykow w kazdym razie. I to w gruncie rzeczy wszystko, co moge panu powiedziec na poczatek. Ale pozniej jeszcze do tego wrocimy. Niech pan sobie wszystko przemysli w wolnych chwilach, lecz nie radze tracic na to zbyt wiele czasu. Prosze przyjac moje starcze zrzedzenie jako wyraz przyjazni. I niechze pan nie wypytuje swego robota o "Oweratora", on nic o nim nie wie. Prosze go wykorzystac zgodnie z programem. -Ach, i jeszcze... przy okazji: kiedy bede mogl posluchac chociaz muzyki? Elefantus spojrzal roztargniony na Pateri Pata. -Jutro fon bedzie naprawiony - odrzekl Pateri Pat. Pedel mnie zadreczal. Z natretna wiernoscia jamnika chodzil za mna i mruczal, mruczal, mruczal... Nauczylem sie wylaczac i nie zwracac uwagi na jego wyklady, ale on szybko sie przestawial i zaczynal wyswietlac rysunki i schematy urzadzen na scianach mego pokoju. Nie pozostawalo mi nic innego, jak tylko ulec. Z poczatku zrodzila sie we mnie psotna mysl: udowodnic mu, ze w niektorych dziedzinach jestem od niego mocniejszy - przeciez przez jedenascie lat zajmowalem sie tylko naprawianiem i montowaniem urzadzen, wysysajac z wlasnego palca cala energie. Z dwoch "gnomow" robilem jednego i na odwrot. Ale on spokojnie wysluchiwal mnie lub patrzyl, co robie, a potem beznamietnie konstatowal: -To pan wie. Przejdziemy do nastepnego schematu. Pod koniec drugiego miesiaca nie wytrzymalem. Nakrzyczalem na niego, ale to nie odnioslo zadnego skutku. Pedel bardzo spokojnie poinformowal mnie, ze nauka jest przewidziana na cztery lata. Oslupialem. Cztery lata? Jeszcze cztery lata tu?... Do diabla! Zdecydowanie ruszylem do drzwi. Tym samym obojetnym tonem moj Pedel poradzil mi, zebym sie nie zwracal do wspomnianego diabla, lecz kontynuowal z nim zajecia, gdyz niezaleznie od ubostwa mojej wiedzy teoretycznej, on, biorac pod uwage moje bogate doswiadczenie praktyczne, ma nadzieje zakonczyc program do Nowego Roku. To usposobilo mnie troche bardziej pokojowo w stosunku do niego. Wzialem go jednak za kark i kazalem naprawic moj fon, ktory wprawdzie byl juz podlaczony, ale nic procz muzyki nie przekazywal. Pedel poslusznie zakrzatnal sie kolo aparatu i po jakims czasie doniosl mi, ze fon jest juz calkowicie sprawny. Przysiadlem przy galkach mikrometrycznych, wlaczylem alfograf strojenia. Trzask, szmery, matowe migotanie ekranu. I miarowa muzyka o bardzo waskiej skali glosu. -Pedel! - zawolalem. Zjawil sie niebiesciutki i niewinny, ze zaraz znikly we mnie wszelkie podejrzenia, iz zepsul aparat. Zarty zartami, i rzecz nie w jego niebieskiej skorze - po prostu poczulem tu wole czlowieka, usilujacego z niewiadomych przyczyn odgrodzic mnie od calego swiata. Co za prymityw. Sredniowiecze. Brakowalo tylko, zeby posadzili mnie w pokoju z okratowanymi oknami! -Pedel - rzeklem spokojnie - oto zadanie: po pierwsze, trzeba wyjasnic, dlaczego przy absolutnej sprawnosci fonu brak lacznosci z pozostalymi stacjami procz jednej. Po drugie okreslic, gdzie znajduje sie stacja nadajaca muzyke. -Zrozumialem. Prosze czekac. Pedel znow sie zakrzatnal. Pokrecil sie kolo aparatu, przewachal sciany, wymknal sie zrecznie do sasiedniego laboratorium, gdzie mielismy zajecia przy aparaturze energotworczej i wkrotce zjawil sie obladowany jakimis przyrzadami. Porwawszy przenosny fon, wymknal sie milczkiem do ogrodu. Nim zdazylem ulozyc sie z ksiazka, Pedel juz wrocil. -Nad terytorium Jegerhauenu naciagnieto tymczasowy ekran. Pole ekranu jest nieprzepuszczalne. Promien ekranu wynosi szesnascie kilometrow. Muzyka jest transmitowana przez stacje znajdujaca sie dwiescie trzydziesci kilometrow na poludnie stad. Co do tego ostatniego nie mialem watpliwosci. -Zapoznaj sie z mapa okolicy i znajdz najdogodniejsze miejsce dla wyprowadzenia fonu poza granice dzialania ekranu. Odpowiedz byla blyskawiczna: -Mape okolicy znam. W promieniu szesnastu kilometrow sa gory. Wyprowadzenie fonu jest niemozliwe. Trzeba bedzie jeszcze raz zostac bydleciem i opuscic ten goscinny dom. -Idz na dach i wezwij mobil - rozkazalem. -Prosze o szyfr wezwania. -Jaki znowu szyfr? -Od dwudziestego siodmego sierpnia mobile na terytorium Jegerhauenu sa wzywane tylko wedlug szyfru. Odwrocilem sie i wyszedlem. W gabinecie Elefantusa siedzial Pateri Pat. Nie mialem zbytnio ochoty na rozmowe z nim, ale musialem. -Gdzie jest doktor Elia? - spytalem. -Odlecial. -Na dlugo? -Na cztery dni. -Wezwij dla mnie mobil. -Nie wolno ci odlatywac. Zacisnalem piesci i pomalu szedlem ku niemu. Podniosl glowe i popatrzal na mnie z zaciekawieniem i bardzo spokojnie. -Nigdzie nie polecisz - powtorzyl. - wystarczy nas dwu z Elefantusem. Rozwarlem piesci. -Czy ty... - nie wiedzialem, jak zapytac, wiec reka, w poczuciu winy, dotykalem oczu. - Czy ty... juz czujesz? -Na razie nie. Ale nie masz najmniejszego prawa podejmowac ryzyka i narazac kogokolwiek oprocz nas. Mysmy sie na to zdecydowali dobrowolnie. Pateri Pat milczac obserwowal mnie. Jego spokoj zakrawal na kpine. Postanowilem wycofac sie w miare moznosci jak najbardziej poprawnie. -Chcesz mi jeszcze cos powiedziec? - spytalem. -Ach nie, idz do pracy. -Posluchaj - nie wytrzymalem. - Jezeli myslisz, ze twoj arcyunikalny zawod uprawnia cie do obchodzenia sie ze mna jak z szympansem doswiadczalnym, to mam ochote w sposob zupelnie prymitywny dowiesc ci czegos calkiem odwrotnego. Pateri Pat spojrzal na mnie z niezadowoleniem. -Trace czas - powiedzial krotko. - Wybacz... -Trac - rzeklem - wcale mi nie zal. Lecz zadaj sobie troche trudu i odpowiedz, kto uprawnil cie do tego, abym byl wiezniem przy takim czlowieku jak ty? Jestem gotow odbyc kwarantanne, diabli wiedza, jak dlugo, jezeli jestem niebezpieczny dla ludzi. Ale dlaczego nad Jegerhauenem jest ten ekran? Po twarzy Pateri Pata przebiegl wyraz zdziwienia. Milczal. -Odgrodziliscie mnie od calego swiata. W imie czego? I kto potwierdzi wasze prawo do decydowania, co jest dla mnie dobre, a co zle? Pateri Pat wstal, podszedl do biurka Elefantusa, poszperal w nim i wyciagnal calkiem swieza plytke radiogramu. A wiec to tak! Kiedy spie, ekran jest zdejmowany. Pateri poczekal chwile i podsunal mi radiogram. "Drogi doktorze Elia! - przeczytalem. - Ciesze sie, ze wszystko jest po staremu, jak o to prosilam. Prosze sie o niego nie bac, po tym, co przezyl, jeszcze dwa miesiace przebiegna mu niepostrzezenie. Mnie jest trudniej. Ale prosze mu o mnie nie mowic. Dziekuje Panu za wszystko - Pan przeciez wie, ze rozliczyc sie z Panem nie jestem w stanie." Dwa miesiace przebiegna mu niepostrzezenie... Dwa miesiace... Cala reszta minela, rozplynela sie w tym nieodwracalnym realnym szczesciu. Pateri Pat pociagnal za plytke w moich palcach. -Bierz! - powiedzialem oddajac. - I wylacz swoja katarynke, nie do muzyki mi. Trzeba pracowac. Dwa miesiace! Po raz pierwszy zobaczylem wyraznie, jak w pociemnialych az do fioletowego blasku oczach Pateri Pata mignela zwyczajna zawisc. -Mozesz mi zyczyc pomyslnej pracy - rzeklem. * * * Niech to wszyscy diabli wezma, jak spalem tej nocy! Niebieskie jaszczurki majaczyly mi sie we snie, przewracaly na grzbiety i ze wscieklym uniesieniem, zadzierajac w gore lapy, krzyczaly: "dwa miesiace!"Przebrzmial glucho sygnal dzwiekowy zespolu budzacego, przed zamknietymi oczyma wezbrala i pekla swietlna kula - i zobaczylem przed soba Pedla. Podawal mi na lyzeczce grudke jakiejs galarety. -Sontorain. Lekarstwo bylo chlodne i troche kwasne. Owladnela mna apatia podobna do tej, jakiej doznawalem w rakiecie. Jeszcze minuta - i zasnalem, tym razem juz bez niebieskich jaszczurek. Tymczasem moj stosunek do Pedla, bez jakichkolwiek widocznych przyczyn, przekroczyl wszelkie granice uprzejmosci. Klepalem go po zadzie koloru golebiego skrzydla i zanoszac sie nienaturalnym smiechem, krzyczalem: -No i co, stary pierniku, ruszamy na szczyty wiedzy?! Poslusznie wznawial swoje wyjasnienia, ale ja juz niczego, zupelnie niczego nie moglem zrozumiec czy zapamietac i wcale mnie to nie martwilo, przeciwnie, bawilo mnie, wiec zdecydowalem sie bawic na calego, a kiedy na drugi dzien Pedel poprosil mnie, zeby podregulowac mu blok ladunku termicznego, wpadlem na pomysl i uziemilem jego zasilanie mialowym paskiem, tak zeby biedak musial co piec minut turlac sie do podladowania. Lecz moje niezwykle dowcipne zarciki, dotyczace rozstroju jego wnetrznosci, niestety mijaly sie z celem, Pedel bowiem nie byl zaprogramowany do rozmow na tematy medyczne. Niekiedy, jakby opamietawszy sie, czulem, ze osiagnalem juz stan idiotycznej dziecinady i nie moge sam sobie poradzic, ale wciaz sie nasmiewalem z Pedla i wciaz czekalem, kiedy wreszcie zrobi cos takiego, co przepelni moj kielich goryczy i strace ostatecznie kontrole nad soba. Lecz ostatnia krople wlal mi Pateri Pat. W czasie kolacji zauwazyl chlodno, ze przeciazam mego robota zadaniami nie wchodzacymi w zakres jego programu. Oburzylem sie na to i poprosilem, zeby mi pozwolil spedzac czas wedlug mego wlasnego upodobania. Slowa, jakich uzylem pod adresem Pateri Pata, chyba nie byly delikatniejsze od tych, ktorych musial wysluchiwac Pedel. Zobaczylem okraglejace ze zdziwienia oczy Elefantusa i bylem swiadom tego, jaki teraz jestem zalosny i straszny, lecz znow nic moglem sie pohamowac, walilem na Pateri Pata wrzac i zachlystujac sie potokami co wyborowszych perel krasomowstwa, zaczerpnietych jeszcze na boi ze starych folialow. Elefantus zlakl sie. Rzucil sie ku mnie, chwycil mnie za reke i pociagnal do wyjscia. Prowadzil mnie przez ogrod mruczac pod nosem: "Trzeba to bylo przewidziec... nigdy sobie tego nie wybacze..." Dokladnie pamietam, jak uparcie zbaczalem z alejki na klomby i dalej, ku zaroslom kwitnacego selioru, i rwalem galazki, i przed samym domem upadlem i zaczalem rwac trawe, a potem podnioslem sie i z nareczem ogromnym tego zielska dowloklem sie do swego lozka, runalem na nie i wcisnalem sie twarza w szorstkie liscie. To byla Ziemia, to byla moja Ziemia - cala w cierpkiej goryczy chwyconej wargami lodygi, w cieple zmietej, szybko umierajacej trawy. Pragnalem mojej Ziemi, pragnalem jej przez jedenascie lat panowania metalu, metalu, tylko metalu, wiec wzialem jej tyle, ile moglem uniesc. To byla moja Ziemia. A gdzies na niej - zupelnie blisko - byla Sana i myslala o mnie, pamietala, moze jeszcze kochala. Najwazniejsze jednak, ze byla, byla na Ziemi. Wiec dlaczegoz ja, taki szczesliwy czlowiek, czulem, ze trace zmysly? Widocznie bylo ze mna rzeczywiscie bardzo zle. Przychodzili do mnie jacys ludzie, pochylali sie z szelestem nade mna. Pewnego razu wtoczyl sie Pedel. Poderwalem sie i z calej sily go uderzylem. -Nie rozumiem - powiedzial cicho i znikl. Zasmialem sie - jakie to dziwne rzeczy przywiduja sie niekiedy czlowiekowi... i jezeli jeszcze raz sie przywidza, chcialbym, zeby zamiast Pedla byl Pateri Pat. A do pokoju wciaz wpadali ludzie, coraz wiecej i wiecej, i wszyscy pochylali sie nade mna, i twarze ich, rzad po rzedzie, piely sie do samego sufitu jak ogromne plastry, i wszystkie te nie konczace sie twarze miarowo klapaly dlugimi szorstkimi rzesami i monotonnie skrzeczaly: "Musisz... Musiszsz... Muusiszsz..." A potem czulem cos tkliwego - ni to glaskano mnie, ni to kolysano, a wstretne cienkie glosy pospiewywaly: "Tak bedzie dla ciebie lepiej... lepiej... lepiej..." Ale lepiej mi sie wcale nie dzialo chocby dlatego, ze bylo mi okropnie przykro, iz tyle ludzi cacka sie ze mna, mysli za mnie, co powinienem robic, jak lezec, jak oddychac. Wszyscy byli jednakowi, jednakowo obcy, nie dajacy sie wyodrebnic niczym setki fok w jednym stadzie. I odwrocic sie od nich nie moglem, gdyz cialo moje bylo tak lekkie, ze nie sluchalo mnie. Prawdopodobnie znajdowalem sie pod dzialaniem jakiegos promieniowania, ktore bez reszty mialo uzdrowic moj system nerwowy. Od czasu do czasu przytomnialem na kilka minut, szukalem oczyma Elefantusa - i nie znajdowalem go, i znow zapadalem w sen, ten sam, ktory nawiedzal mnie na poczatku kazdej nocy. Moment przechodzenia w stan sennych majaczen odbieralem jak utrate pamieci, a potem przychodzilem do siebie i czulem, ze wloka mnie gdzies w dol chwytliwymi metalowymi lapami, i za kazdym razem, kiedy bylem przenoszony przez prog kolejnego poziomu, moj wybawca opuszczal mnie na podloge, robil jakies manipulacje, po ktorych rozlegalo sie ciezkie uderzenie i buczenie o niskim natezeniu. Kiedy wreszcie zrozumialem, ze to zwieraja sie stropy awaryjne i wlaczaja pola obronne o wielkiej mocy, ryknalem dzikim glosem, wyszarpujac sie z zelaznych objec "gnoma". On jednak niosl mnie dalej, nie zwracajac uwagi na moje rozpaczliwe proby wyrwania sie. -Natychmiast wylacz pola! - krzyczalem. - Rozsun plyty oslony, przeciez nie otwieraja sie z zewnatrz! -To niemozliwe - odpowiadal z niewiarygodnym spokojem. -Tam sa ludzie, slyszysz?! Tam jeszcze zostalo czterech... -Nie - odpowiadal nieugiecie. Pomyslalem, ze sie zepsul i zaraz moze nawyczyniac nie wiadomo co; przeciez wszystkie "gnomy" na boi byly nastawione na specjalny program, a przy najmniejszym niebezpieczenstwie - wylacznie na ratowanie ludzi. Robily cuda, zeby ich ratowac. A ten - gubi! -Zostaw mnie i ratuj tych czterech, sa przeciez na zewnatrz! -Tam nie ma ludzi. Ratowac trzeba tylko ciebie. -Alez nie, oni tam sa! -Nie ma tam ludzi. Tam sa trupy. Az dziwne, ze moglem mu uwierzyc. Nie dlatego, ze przywyklem, iz te istoty nie potrafia sie mylic, tylko ze dokola dzialo sie cos takiego, iz mozna bylo uwierzyc jedynie w najgorsze. Dopiero pozniej zrozumialem, ze rozkazu mego nie mogl wykonac, gdyz wiedzial: po kilku minutach pracy pola obronnego, w dodatku wlaczonego na maksymalna moc, nie mogla pozostac na powierzchni boi ani jedna zywa komorka. Ja bym mimo to wylaczyl pole i wrocil, ale "gnom" - "gnom" wszystko rozwazyl i wiedzial, ze wybral najlepszy sposob. Tymczasem moj "gnom" opuscil mnie i zaczal dawac sygnaly wywolawcze. Po kilku sekundach drugi, dokladnie taki sam robot zjawil sie skads z dolu i pochwycil mnie. Pierwszy "gnom" przekazal drugiemu jakies instrukcje i znikl na zewnatrz. Drugi, tak jak przedtem pierwszy, zawarl za nim plyty oslony. Pierwszy zatem pozostal tam, gdzie wolno i nieustannie przebijalo sie przez metal smiercionosne promieniowanie. Czemu wyszedl? "Gnomy" wyjasnily mi pozniej, ze odkryl w sobie aktywne pole nieznanej natury i nie potrafiac zrozumiec sensu tego, co sie dzieje, uwazal za sluszne pozostawic mnie pod opieka innych robotow, sam zas wrocil w strefe niszczacych promieni, byle tylko nie narazic mnie na niebezpieczenstwo swoim dodatkowym promieniowaniem. To byl wspanialy chlopak, ten pierwszy "gnom", madrze i z poswieceniem wlokl mnie za kolnierz z powrotem ku zyciu. Nie na prozno programowali go ludzie, ktorzy wielokrotnie bywali w miedzygwiezdnych opalach. Totez i on postapil jak czlowiek - uczynil wszystko dla ratowania drugiego, a sam poszedl na niechybna zgube. Jedno tylko mnie gniotlo: cala ta madrosc, cala ta energia zostaly uzyte dla ratowania mnie jednego. Niezmiernie twarde w swej wszechmocy, roboty te nawet palcem nie kiwnely, by ratowac pozostalych, gdy tylko obliczyly, ze sila i gestosc promieniowania wielokrotnie przewyzszaja dawki smiertelne. Tak bylo wtedy i tak samo wyraznie widzialem wszystko to teraz we snie. Zelazne, zimne lapy przenosily mnie przez progi, opuszczaly w chlodne studnie lukow, wciaz nizej i nizej - tam gdzie jeszcze byla nadzieja na ratunek. Ale ja wyrywalem sie z tych lap, choc wiedzialem, ze sie z nich nie uwolnie, i znow wyrywalem sie - i tak sen za snem w nieskonczonosc. Tak okupywalem minute rozpaczy, gdy rozum moj, zdziczaly od zgrozy i zrownany z poziomem tych maszyn, uwierzyl w zgube tamtych czterech. Uwierzylem i powinienem byl uwierzyc, i kazdy by uwierzyl na moim miejscu, ale wlasnie tego nie moglem sobie darowac. Czulbym sie zupelnie dobrze, gdyby nie te wspomnienia. Zalowalem rowniez, ze sie tak ostro obszedlem z Pedlem. Gdyby pominac to, ze znajduje sie w tym stanie, ktory wlasnie jemu zawdzieczam, to byl on zupelnie niezlym chlopakiem. Czemu sie wiecej nie pokazuje? Obrazil sie? Tego sie mozna bylo po nim spodziewac. Obrazliwosc od niepamietnych czasow wyrozniala ludzi o malym intelekcie. Prawdopodobnie ta regula dotyczy takze i robotow. A moze go porzadnie okaleczylem? Sil by mi pewnie na to wystarczylo. Uchyliwszy powieke patrzylem, jak bezszelestnie wokol mnie snuja sie ludzie w bieli. Daje slowo - oddalbym ich wszystkich z radoscia za jednego Pedla. Przywyklem do niego i odkad znikl, przypominal mi sie posrod tych nieznajomych spieszacych sie osob jak ktos z rodziny. Zbyt duzo marzylem o tym, zeby powrocic miedzy ludzi, a kiedy mi sie to udalo, okazalo sie nagle, ze wcale nie potrzebuje az takiej ich masy, pragne ich niewielu, ale zeby byli bliscy, wrazliwi, troszczacy sie o mnie, a nie o moje cialo, lecz takich na Ziemi jak na razie nie spotkalem. Otaczalo mnie ich co najmniej piecdziesieciu i wszyscy pewnie byli wybitnymi specjalistami, cackali sie ze mna, starali sie jak najszybciej postawic mnie na nogi, lecz w swoich staraniach nie pozostawili miejsca na tak konieczne dla mnie zwykle ludzkie cieplo. Po ulozeniu sie do snu przez dluzszy czas nie moglem zasnac. Razu pewnego zbudzilem sie i poczulem, ze moge mowic. Ale zaraz pomyslalem, ze skoro litosciwie wrocono mi mowe, to pewnie bede przez pierwszy okres pilnie obserwowany. -Dwa razy dwa, i wyskoczy Pedel z ogonkiem - powiedzialem. A niech sobie mysla, co chca! Nie wiem, co sobie o mnie pomysleli, ale niebawem otworzyly sie drzwi i lekko przygarbiony wszedl Elefantus. Usiadl obok i pochylil nade mna swe chude ramiona. Tak - pomyslalem - teraz zyje prawdziwie. Teraz wspominam tamtych czterech, martwie sie o Sane, cierpie wskutek wlasnego nieprzystosowania do tego zycia, mknacego z szybkoscia mobili expressowych, tesknie za Pedlem i bede sie niepokoil o Elefantusa, ktory z mego powodu, zdaje sie, moze oslepnac. Gdyby mnie meczyla jakakolwiek jedna rzecz, to byloby jak w zlym romansie: "Jedna mysl nie dawala mi spokoju..." Tak bywa i we snie - jedna mysl. Ale kiedy sie zaczyna prawdziwe zycie - naplyna nagle trzydziesci trzy powody do przezywania. -Jak sie pan czuje? - spytalem Elefantusa. Zawsze taki opanowany, Elefantus pozwolil sobie na okazanie zdziwienia. -Dziekuje, lecz wydaje mi sie, ze to raczej ja powinienem sie niepokoic o panskie samopoczucie. -Pan sie ze mna obchodzi jak z chorym dzieckiem, doktorze. A ja chce wiedziec, czy moge przebywac miedzy ludzmi, czy nie jestem niebezpieczny dla otoczenia? Musze to koniecznie wiedziec, prosze mnie zrozumiec... Elefantus zatrzepotal rzesami. -Przypuszczalismy, ze tak moze byc. Lecz zapewniam pana, ze cala nasza ostroznosc byla zbyteczna, pan nie niesie w sobie zadnego promieniowania, ani pierwotnego, ani wtornego. -Ale Pateri Pat jest specjalista w tej dziedzinie i on sie wlasnie obawia... -W tej mierze ja takze... jestem specjalista. Poczulem sie niezrecznie. -Prosze mi wybaczyc - ciagnal Elefantus. - Teraz moge sie przyznac, ze celowo staralismy sie odgrodzic pana od swiata zewnetrznego. Pateri Pat uwazal to za konieczne dla panskiego szybszego przystosowania sie do rytmu zycia dzisiejszej ludzkosci. Tu w ustronnym zakatku Rezerwatu Szwajcarskiego powinien byl pan bez zadnych zaklocen opanowac swoja specjalnosc w takim stopniu, zeby sie nie czuc na Ziemi obcym i nieprzydatnym. Przejelismy na siebie prawo decydowania o tym. Ale prawa do tego nie mielismy. Omylilismy sie i przede wszystkim zawinilem wobec pana ja, poniewaz zgodzilem sie w tym wzgledzie ze zdaniem Pateri Pata i... jeszcze jednej osoby. -Prosze sie nie martwic, doktorze - polozylem reke na jego szczuplej dloni. - Wszystko bedzie dobrze. Spojrzal na mnie smutno. -Byc moze... Byc moze u pana wszystko bedzie dobrze. - Podniosl sie. - Pan jest zdrowy, Ramonie. Aha, pojutrze Nowy Rok. Czy pan pamieta? -A, tak, rzeczywiscie. Dwa miesiace czekalem na ten dzien, a dzis, jak sie okazalo, zapomnialem. Elefantus, lekko przygarbiony, szybko skierowal sie ku wyjsciu. On takze wciaz sie gdzies spieszyl. Nie rzucalo sie to jednak zbytnio w oczy, gdyz byl chudziutki i lekki jak nietoperz. Co innego Pateri Pat. Jego szybkosc zawsze mnie dziwila, nawet niemilo razila i nawet smieszyla, jak smieszylaby czlowieka lekkosc ruchow hipopotama, ktory spadl z sila ciezkosci dziesieciokroc mniejsza. Kiedy sie obudzilem nastepnego dnia, ze zdziwieniem odkrylem, ze za oknem wszedzie lezy snieg, choc wiedzialem, ze w Jegerhauenie pulap klimatu podzwrotnikowego ustala sie na wysokosci najwyzej dziesieciu metrow. Zarysy gor, ktore tu byly o wiele blizej, wydaly mi sie znajome. Dzielila mnie od nich odleglosc poltora do dwu kilometrow; waska sciezynka wymykala sie zza mego domu i ginela gdzies w ciemnoniebieskawej gestwinie swierkow. Zalozylem rece pod glowe i przeciagnalem sie. No, teraz to mnie tu nie zatrzymaja. Wezme narty i pojde tam, miedzy siwe swierki, a jesli nie bedzie nart - pojde bez nich i bede tarzal sie w zaspach, lamiac galezie, chwytajac wargami snieg, dopoki nie zaboli w skroniach od jego suchego i klujacego zimna. Od takich mysli zapachnialo w pokoju igliwiem i jeszcze czyms gorzkawym. Nazbyt mocno zapachnialo. Pochylilem sie - tuz przy lozku, na podlodze, lezalo narecze trawy, twardej, podobnej do pasiastej turzycy, i ogromne kwiaty selioru, narwane pospiesznie, prawie bez listowia, strzalkowate twarde gwiazdy, nie jaskraworozowe jak w ogrodzie Elefantusa, lecz bladoliliowe, dzikie. I jeszcze kilka swierkowych lapek o grubych, rozcapierzonych igielkach, z zywiczna pajeczynka na wilgotnych, nieumiejetnie oblamanych koncach. I kropla wody na matowobialej, jak udeptany snieg, podlodze. A przy drzwiach, oparta o nie plecami, z opuszczonymi rekoma stala Sana. Rozdzial II Bardzo sie zdziwilem, choc czekalem na nia kazdego dnia od momentu, kiedy stanalem na Ziemi. Patrzalem i patrzalem na nia i nagle zlapalem sie na mysli, ze milczymy nazbyt dlugo, zeby moc powiedziec sobie wlasnie to, co trzeba. Oczywiscie, powinnismy byli jakis czas tylko patrzec na siebie, ale to sie przedluzalo o wiele bardziej, niz bylo nam potrzebne, zeby zobaczyc w sobie nawzajem to, co jest najwazniejsze po wieloletniej rozlace, to, co pozwala w mysli lub szeptem powiedziec: "Wiec to ty!" I oto czas biegl coraz szybciej i szybciej, i nie bylo tamy dla jego zwariowanej predkosci, kiedy za minutami leca nie minuty, a godziny, dni, wieki i cala swoja warstwa oddzielaja mnie od tej chwili, kiedy moglem zwyczajnie powiedziec: "Sana..." Zaczalem myslec o tym, co teraz moge, co powinienem jej powiedziec - nie jestem juz mlodziencem, jak w dni naszych spotkan, lecz dojrzalym mezczyzna, wzbogaconym o doswiadczenia i samotnosc, przezylem tyle lat poza jej swiatem, tak wiele rzeczy zrobilem i tak wielu nie moglem. Powinienem powiedziec jej to najwazniejsze, trudne i bolesne, i powiedzialem: -Tych czterech... Gineli obok mnie, a ja nie zrobilem nic, zeby ich uratowac. Prawdopodobnie to bylo to, co trzeba, bo przez chwile Sana siedziala obok na lozku z dlonia na moich ustach i szeptala cicho i z zaklopotaniem: -Nie mow. Nie mow juz o tym, kochany. Przeciez Wiem... Wszystko wiem. Nie mogles nic zrobic. I wiecej juz o tym nie wspominaj. Nigdy. Nie trac na to czasu. Naszego czasu. Zrozumialem, ze i ona mowi nie to, co mysli, a mowi z bolesnego szczescia, zeby powiedziec w koncu cokolwiek badz, wiec zasmialem sie w odpowiedzi na jej spieszna tkliwosc, gdyz stala mi sie znow nie wspomnieniem, nie czlowiekiem, kobieta - tylko ta jedyna na Ziemi istota, ktora sie nazywa - Moja Sana. Nawet jej nie zapytalem, gdzie zamieszkala i czy predko do mnie wroci, tylko lezalem zarzuciwszy rece pod glowe i pelen bylem wlasnego oddechu, tej upojnie cudownej sztuki, tak doskonalej w swych proporcjach wdechow i wydechow, nieskonczenie madrej w swym przeznaczeniu napelniania czlowieka tym, co jest mu niezbedne, napelniania go calego i czynienia go lekkim i wszechmocnym. Nie nasluchiwalem ani krokow, ani szelestow. Wiedzialem, ze wszystko, co teraz ze mna bedzie - bedzie dobre. Wiec spokojnie czekalem tego dobrego, co bedzie. Wtedy bezglosnie otworzyly sie drzwi i brazowy "boj" wtoczyl stolik z kolacja. Spojrzalem z zaciekawieniem - to byl pierwszy robot, ktory zjawil sie u mnie po mojej chorobie. Stol byl nakryty na dwie osoby - to znaczy, ze Sana juz mnie wiecej nie opusci. Szesc smaglych, niemal ludzkich rak szybko nalewalo kawe, rozkladalo na talerzykach smakolyki, ktore pachnialy korzennie, suikiem i szkolnymi sniadaniami. Nagle rzucilo mi sie w oczy, ze moj "boj", niezaleznie od swej modelacji plastycznej i mnogosci konczyn, jest znacznie ciezszy niz zwykle aparaty serwisowe i nawet jest zaopatrzony w projektor typu planetarnego. -Kawa naturalna? - spytalem go, zeby sie dowiedziec, czy posiada dyktonadajnik. -Tak, ale moge zmienic, jesli pan sobie zyczy. Glos mial obrzydliwy, meski wprawdzie, lecz bardzo wysoki, o metalicznym odcieniu. -Nie zycze sobie. Czy mozna posprzatac snieg z podlogi? -Prosze bardzo. Mam to zrobic natychmiast? -Za pietnascie minut. Ktorego dzis mamy? -Trzydziestego pierwszego grudnia. Tak, solidnie przelezalem. -Co ze mna bylo? - spytalem. -Regionalny rozstroj zapamietujacego systemu przewodowego. Skad to wie? Slyszal? Nie. Tak powiedziec nie mogl mu nikt - chyba ze technik o przyczynie zepsucia sie aparatu wysokiej klasy. To znaczy, ze ten "boj" ma wlasne zdanie o mojej osobie. A to zabawne! I nagle cos takiego... -Czemu sie rowna masa typowych boi-rezerwuarow na trasach Ukladu Slonecznego? -Pieciuset do siedmiuset megatonom. -Ile kregow szyjnych ma czlowiek? -Siedem. -Gdzie sa umieszczone ekstraktory neutralizujace w aparacie typu ZIETR? -Aparat ZIETR nie posiada ekstraktorow neutralizujacych. -Ile mialem lat, kiedy ostatni raz opuszczalem Ziemie? -Trzydziesci dwa. Wszystko bylo jasne! Szturchnalem go kulakiem w zlocisty brzuch. -Mozesz juz zakonczyc te maskarade i przyoblec sie w swoja szaruska pokrywe. A propos, twoj poprzedni glos tez mi sie lepiej podobal, bo teraz mi przypominasz... Taak. Obawiam sie, ze w dziedzinie medycyny nie jestes mocny. -Zrozumialem pana. Obecnie koncze kurs anatomii porownawczej. -Po co? - spytalem. -Musze przejsc wszystkie kursy wyzszej szkoly medycznej. Bede w swoim czasie programowac inne roboty w zakresie akumulatodiagnostyki. -No, to prace beda mialy czysta. A przy okazji, kto cie, powiedz mi, programuje? -Sam sie programuje wedlug ksiazek i zapisu na tasmach. -Ale ktos ci przeciez daje okreslona literature? -Tak, Pateri Pat i Sana Loge. -W podobnym przypadku nalezy wymieniac najpierw kobiety, a potem mezczyzn. -Dziekuje. Zapamietalem. Sana Loge i Pateri Pat. -No tak. To przemaluj sie, wszystko zostanie po staremu. -Uplynelo trzynascie minut. -No dobrze, zmykaj wiec. Robot wymknal sie z pokoju i wkrotce zauwazylem, ze snieg stopniowo znika - najpierw na krancach dachu, potem coraz blizej srodka i oto pulap zrobil sie calkiem przejrzysty. Otoczyl mnie beztroski zmrok. Kwiaty selioru w dzetowych wazonach staly sie ciemnoliliowe, para nad cienkimi filizankami wygladala jak dymek. Przyszla ciemnosc. -Swiatlo - powiedzialem. Sufit zamigotal, kilka iskier pobieglo ku oknu i pokoj zaczal sie napelniac rownym, chlodnym swiatlem. Jarzyla sie cala plaszczyzna sufitu i przypomnialo mi sie, ze wlasnie tak sa oswietlone sale operacyjne. -Mniej swiatla - powiedzialem. Sufit zaczal mroczniec. -Wystarczy. W pokoju panowal leniwy polmrok. -Pedel! - zawolalem. Pojawil sie ten sam blyszczacy elegant - prawdopodobnie ze wzgledu na to, ze jego konstrukcja byla dosc zlozona, uwazal za niecelowe guzdrac sie ze zmiana pokrywy. Zignorowal moj kaprys i mial racje. -Popros tu Sane Loge... Nagle przez moment zrobilo mi sie niesamowicie zle. -Jezeli oczywiscie jest - dodalem. -Rozmawia z doktorem Elia w laboratorium. -Czy to daleko stad? -Siedem kilometrow i sto trzydziesci metrow. -Niech tu przyjdzie. -Prosze. Czy mam wykonac natychmiast? Poczulem rozdraznienie. Mialem ochote jak dawniej przyczepic sie do czegos: -Czy to ty wpadles na pomysl, zeby rozstawic te symetryczne wience wzdluz okna? -Nie. Kwiaty ustawiala ona sama. -Nie mow o Sanie "ona". Ona dla ciebie nie jest "ona". -Nie rozumiem. -Mow: Jej Wysokosc Sana Loge. -Co znaczy ten dodatek? -To tytul dawnych krolow, ni mniej, ni wiecej. -Rozumiem. Zapamietalem. -Swietnie. Mozesz wykonac polecenie. Sana wyczula, ze czekam na nia. Zjawila sie bez wezwania i zderzyla sie w drzwiach z Pedlem. Pochylilem glowe i z zaciekawieniem czekalem, co bedzie. Pedel usunal sie, przepuszczajac ja, potem obrocil sie ku mnie i z pedantyczna dokladnoscia zameldowal: -Uwazam, ze wezwanie jest niepotrzebne. Jej Wysokosc Sana Loge juz tu jest. Sana powinna sie byla rozesmiac, postukac mego Pedla palcem po brazowym lbie i wygonic go; ale twarz jej wyrazala bol, spojrzala na mnie, jak matki patrza na dzieci, kiedy robia one nie to, zupelnie nie to, co trzeba, i niezmiernie im przykro, ze ktos swoj, ktos najdrozszy, jest od rzeczy, nie taki, ach, jakze inny!... Wiec ja sie zasmialem i ja wygnalem Pedla, lecz nie powiedzialem mu, zeby wiecej tak Sany nie tytulowal. Mnie sie to nawet podobalo. No i chyba moze byc na Ziemi chociaz jedna krolowa? Chcialem wstac, lecz Sana mnie powstrzymala, chodzila tam i z powrotem wzdluz przejrzystej sciany, do ktorej od zewnatrz przylepialy sie cichutko ogromne sniezynki. Zrozumialem, ze jesli dwoje zacznie chodzic po tym nie tak znow obszernym pokoju, to bedzie za wiele. Usiadlem tedy wygodniej i przygotowalem sie do sluchania. Teraz ona bedzie mowic, mowic nieskonczenie dlugo. I najwazniejsze, ze bedzie mowic, a nie odpowiadac, jak to robily moje roboty; bedzie mowic, co jej przyjdzie do glowy, dziwacznie zmieniajac watek, placzac zdania i nie dopowiadajac slow; mowic zle, nielogicznie, jakby brodzila po plytkiej wodzie, to cicho, spacerkiem, strzasajac z gibkiej bosej stopy niewielkie, delikatne kropelki, to znow biegiem, wznoszac wokol siebie niegrozna burze zabawnych fal, lekajac sie zielonych kepek grzezawiska, az nagle zatrzyma sie ukluwszy sie ostrym zwirem... Rzeczywiscie, uplynelo tyle minut od czasu, jakesmy sie spotkali, a ja wciaz jeszcze nie wiedzialem, jak przezyla tych jedenascie lat - jak i z kim. No i czemuz sie wahasz? Mow, moja mila. Ja przeciez jeszcze nie przypomnialem sobie jak nalezy twego glosu... Sana podeszla do stolika z wystygla kawa i oparla sie na nim rekami, jakby to byla trybuna. Powstrzymalem sie od usmiechu. -Wkrotce po twoim odlocie nastapil start "Oweratora" - powiedziala wolno i wyraznie. Niezly poczatek jak na autobiografie - pomyslalem. -Uwazam za niecelowe zatrzymywac sie na szczegolach technicznej strony tego eksperymentu, gdyz w okresie poprzedzajacym start o wszystkim mowiono dokladnie nawet w podstawowych college'ach. Ponadto moja uboga erudycja techniczna nie pozwolilaby mi ukazac tego zagadnienia w dostatecznie popularnej formie. U podstaw tego eksperymentu byla teoria Erbera, wysunieta okolo piecdziesieciu lat temu... -Dokladnie czterdziestu osmiu - wtracilem suchym tonem. -...i ustanawiajaca prawo przechodzenia cial materialnych w podprzestrzen. Podnioslem glowe i uwaznie spojrzalem na Sane. To byla ona. To byla Moja Sana. I gdyby dwie godziny temu nie byla Moja Sana, powiedzialbym teraz, ze to doskonale skonstruowany robot. Przez jedenascie lat czekac tego dnia, tej pierwszej rozmowy - i wysluchiwac wykladu, ktory spokojnie moglby wyglosic jakikolwiek robot-encyklopedyk. -Kiedys interesowales sie moja praca - ciagnela Sana - totez powinienes pamietac, ze nasza grupa, ktora wtedy kierowal Taganski, byla zajeta poszukiwaniem czlowieka o takiej erudycji, zeby jego mozg mogl byc wzorem wykonania modelu quasi-mozgu elektronicznego. -Aha - powiedzialem i glos moj zabrzmial ochryple, tak ze musialem odchrzaknac. - Poszukiwania supermana. Juz wtedy wam mowilem, ze to sa brednie siwej kobyly w jesienna noc. Sana opuscila kaciki warg i uniosla brwi. W takich momentach byla podobna do starej bizantyjskiej ikony, i to zapowiadalo, ze zaraz zacznie mnie wychowywac. -W ciagu tych jedenastu lat jezyk twoj stal sie zbyt obrazowy. Rozumiem, ze rozmawiales tylko z robotami i czytales ksiazki dawnych autorow, piszacych zapomniana juz dzis gwara, a w niektorych przypadkach uciekajacych sie nawet do zargonu ulicznego. Ale teraz czeka ciebie przez cale zycie rozmowa z ludzmi. Nie wiadomo czemu polozyla ledwo uchwytny akcent na slowie "ciebie", i to zdanie wypadlo nienaturalnie i chwiejnie jak cialo w polozeniu niestatecznej rownowagi. Sana sama to zauwazyla, znow z niezadowoleniem uniosla brwi i jeszcze bardziej oschle ciagnela: -Bylismy zwiazani surowymi wymaganiami Erbera. Uwazal on, ze tylko quasi-mozg, o schemacie odtwarzajacym dokladnie ludzki mozg, potrafi kierowac maszyna w roznych najbardziej nieoczekiwanych warunkach. Wykonac te prace pod wzgledem technicznym nie bylo tak skomplikowane. Wziac chocby nasze stacje profilaktyki zdrowia, wraz z takimi danymi fizycznymi o kazdym czlowieku, jak zdjecia jego szkieletu czy schematy objetosciowe systemu krwionosnego; przechowuja one takze odnawiane periodycznie zdjecia biokwantowe struktur neutronow mozgowia. To umozliwia, w przypadku utraty pamieci, przywracac ja niemal w pelnym zakresie, tak jak sie to robi dzis na prosbe kogokolwiek z ludzi. Jezeli chcesz przypomniec sobie cos, o czym zapomniales w czasie tych jedenastu lat, zwroc sie do Mambgr, przeciez wlasnie tam spedzilismy ostatnie lata przed twoim odlotem... -Niczego nie zapomnialem - zaczalem. - Pamietasz, mysmy... Podniosla dlon i powstrzymala mnie. -Teraz nie o tym mowa. A wiec. Wybralismy kilku najbardziej wybitnych uczonych i za ich zgoda stworzylismy elektroniczne kopie ich srodmozgowia. -Nietrudno sie domyslic, co z tego wyniklo - rzeklem z rozdraznieniem. - W jednym przypadku otrzymaliscie robota-kosmogeodete ze sklonnoscia do entomologii i poezji klasycznej, lecz absolutnie nie orientujacego sie we wszelkich innych zagadnieniach, w drugim paleobotanika nieco obznajmionego z analiza strukturalna i teoria biokwantow, a znow nie majacego pojecia o kosmonautyce, i tak dalej. Nie pojmuje, po co temu starcowi Erberowi tak niedoskonala rzecz jak ludzki mozg. -Nie bede ci teraz przytaczac dowodow wyzszosci ludzkiego mozgu nad jakakolwiek maszyna. Badz co badz, po dzis dzien pozostaje niedosciglym tworem przyrody. Lecz masz racje, maszyna lecaca w przestrzen powinna unosic ze soba bardziej doskonale centrum dowodzenia niz slepo skopiowany mozg. I wtedy Elefantus wysunal idee quasi-mozgu fasetowego z nakladajacymi sie strukturami neurobiokwantowymi. -Wedlug mego skromnego zdania, gdybyscie chcieli otrzymac robota posiadajacego genialnosc wszystkich wielkich tego swiata, to takie urzadzenie musielibyscie programowac do dzis. -Tak - rzekla Sana - tak byloby, gdybysmy sie zajmowali tym sami. Ale mysmy przestroili maszyne na samoprogramowanie. I tu wlasnie popelnilismy blad. Im wiecej wiadomosci zdobywala maszyna, tym lepiej "sobie zdawala sprawe" z tego, jak niedostateczna moze sie okazac jej wiedza. Stala sie nienasycona. -Rozpedzila sie. -Tak wlasnie. Sytuacje uratowalo tylko to, ze samoprogramowanie przebiegalo z niewyobrazalna szybkoscia, nadto maszyna miala zapewnione "zielone swiatlo" dla wszelkiej lacznosci. -I musieliscie przerwac jej zasilanie. -Nie. Zdecydowalismy pozwolic jej dojsc do konca, to znaczy, przejrzec wszystkich ludzi zyjacych na Ziemi. -Ochch! - wyrwalo mi sie. - Przeciez to wiele miliardow schematow! -A coz znacza miliardy, nawet dziesiatki miliardow dla wspolczesnej maszyny? Nawet jesli sie uwzgledni to, ze kazdy schemat sam w sobie... -Nie o tym mysle. - Przestalem sie zloscic, tak bylo mocne to wszystko, o czym mi teraz opowiadala. Ostatecznie, czyz to nie jest naturalne, ze kobieta troche sie przechwala swoimi osiagnieciami? Tym bardziej przede mna, przesiedzialem te lata kolkiem jak glupi Jasio czy Ilja Muromiec, zanim dokonal wielkich czynow. - Mysle o tym - ciagnalem - ze uczynic maszyne madra, jak cala ludzkosc naraz, to rzeczywiscie "ochch!" Jestes madra. I w ogole... chodz do mnie... Nie poruszyla sie, jakbym jej nic nie powiedzial. -Celem naszego eksperymentu, jak ci wiadomo, bylo wyslanie statku na jedna z blizszych gwiazd. - Sana leciutko westchnela. Po tym, jak przestapila z nogi na noge i jak zaczela patrzec nieco powyzej mnie, zrozumialem, ze nie powiedziala jeszcze wszystkiego. - "Owerator" mial za zadanie dokonac przejscia w podprzestrzen tak, aby przy powrotnym przechodzeniu wejsc w przestrzen w bezposredniej bliskosci Tau Kita. Program badan, obowiazujacy robota-pilota, byl bardzo obszerny: przeglad calego systemu planetarnego, wybor planety o optymalnych warunkach dla rozwoju na niej zycia, zblizenie sie do tej planety przy pomocy silnikow planetarnych i dalej - obserwacja wedlug uznania samego robota-pilota. Tutaj byl konieczny najdoskonalszy analog ludzkiego mozgu. Gdyby na planecie znajdowaly sie istoty zdolne do poruszania sie, glowna uwage nalezalo skupic wlasnie na nich. Czy sa istotami rozumnymi, mogl to stwierdzic tylko mozg ludzki, nie zas maszyna. Przy zadaniu zebrania maksimum informacji o hipotetycznych Taukitanach, robotowi-pilotowi surowo zabroniono wchodzenia w kontakt z nimi. Nawet w razie istnienia tam wysokiej cywilizacji. Nastepnie "Owerator" mial wrocic na Ziemie. Sana zrobila przerwe. To byla przerwa obliczona na efekt. I trzebaz to az tak sie pastwic nad czlowiekiem? -"Owerator" zostal wprowadzony na orbite Inka-18, najbardziej oddalonego sztucznego satelity Saturna. Stamtad nastapil start i tam powrocil dokladnie po piecdziesieciu dniach. Wlasnie wtedy, w momencie powrotu "Oweratora", pojawil sie stozek zagadkowego promieniowania, nie dotykajacego ani Inka-18, ani innych satelitow, ani tez Saturna. W zasiegu promieniowania znalazla sie tylko boja, na ktorej byles ty. -My - rzeklem - bylo nas tam pieciu. Sana spojrzala na mnie i nawet nie poprawila tego, co powiedziala. Zupelnie jakby poza mna nikt dla niej we wszechswiecie nie istnial. Ale wobec tego po co mi to wszystko opowiadala? -"Owerator" wrocil niosac na pokladzie informacje o pierwszej gwiezdzie, do ktorej wreszcie potrafil doleciec statek zbudowany rekami czlowieka. - Slowa dzwieczaly wyraznie i miarowo jak kroki. Kroki, kiedy ktos odchodzi. Oto odlecialem od Ziemi, a ona na niej pozostala, zeby czekac. I czekala. Wrocilem, choc pozniej niz przypuszczalem, ale jednak wrocilem i znalazlem ja na Ziemi, znalazlem taka, jaka zostawilem. Taka? I oczyma wyobrazni ujrzalem Sane taka, jak dawniej. Przedtem mi sie to w ogole nie udawalo. Nie moglem sobie jej przypomniec, gdyz nader dobrze ja znalem, nader czesto widywalem. Jesli sie zapamietuje kogos od jednego spojrzenia - w pamieci pozostaje pewien statyczny obraz, konkretny i wyrazny, pozostaje razem z miejscem, czasem dzwiekami i zapachami. Ale kiedy sie widzi czlowieka setki razy, wspomnienia nakladaja sie na siebie, kolysza sie, rozplywaja i gasna, i nie moga stworzyc konkretnego obrazu. Tam na boi przypadkowo mialem pod reka jeden z prostszych projektorow biokwantowych i przesiadywalem przed nim godzinami, odtwarzajac obraz Sany. Obraz jej nie dawal sie ujac, byl plaski i mglisty, a kiedy sie staralem przypomniec jakis oddzielny rys, cala jej twarz nagle stawala sie obca. Wtedy zaczynalem trenowac: kula, szescian, krysztaly rozmaitych ksztaltow, margarytka, galazka sosnowa, jaszczurka, moja wlasna reka i - twarz Sany, ale wszystko bylo na nic. Przede mna pojawial sie nieforemny cien z oslepiajacymi, jakby zrobionymi z kawalkow lustra, oczami i pasowym paseczkiem niewyraznych ust. Wlosy jasne i ciezkie laly sie jak woda - wyraznie widzialem ich nieustanne spadanie w dol. Zmuszalem sie do koncentracji - pojawial sie owal twarzy, a ginely wargi. Zarysowaly sie brwi, znikaly wlosy. Nie gasly tylko zadziwiajace, nieludzkie oczy, wymyslone przeze mnie z taka sila, ze prawdziwe jej oczy nie przypomnialy mi sie ani razu. A teraz nagle przypomnialem ja sobie cala. Nie taka, jaka byla w dniu mego odlotu - tego bowiem dnia zaczela byc obca, dzisiejsza Sana - lecz te stropiona, niepewna, ale juz oczekujaca mnie. Probowalem oklamac siebie, probowalem uwierzyc, ze i teraz jest niezmieniona niczym starozytne bostwo, i to mi sie udawalo, dopoki nagle w tej chwili nie ujrzalem dawnej Sany. Mlodej Sany. Nie sluchalem juz, kiedy mowila, jak swietowano na Ziemi cudowny powrot "Oweratora". Dla mnie pozostalo tylko bolesne, niepojete znikniecie, rozplyniecie sie w czasie - tego, co nazywalem w Sanie "moim". W poczuciu winy zaczalem patrzec na nia szeroko otwartymi oczyma, a ona, biedna, cieszyla sie, ze tak mnie zaciekawil ten przeklety "Owerator". Glos jej stal sie bardziej miekki i ludzki, i wciaz jeszcze pochylala glowe leciutko ku prawemu ramieniu, co u niej zawsze znaczylo: powiedzialam ci, a ty powinienes zrozumiec, i bede zmartwiona, jesli mnie nie zrozumiales. -Wszystko zrozumialem - rzeklem i wyciagnalem ku niej reke. - Juz dosyc, Sano. -Ale ja jeszcze nie skonczylam - spokojnie zaprotestowala, i zdecydowane, wazkie zdania znow nieublaganie nastepowaly jedno po drugim. - Ogolnie mowiac, pozostaje mi tylko oznajmic ci, ze zachowalismy watki mikrozapisow bloku informacyjnego. Blok ten skladal sie z pieciuset ramek, a kazda ramka posiadala nic o objetosci stu miliardow znakow. Wszystkie zostaly poddane rozszyfrowaniu i otrzymalismy zupelnie konkretna informacje. Udalem, ze niezwykle mnie interesuje to, co nastapi. -A potem - rzekla Sana - potem caly Uklad Sloneczny obiegla wiesc: planeta wybrana przez "Oweratora" do obserwacji jest analogiczna do Ziemi, odpowiednia, dla zycia istot rozumnych, te istoty sa na niej i osiagnely wysoki stopien cywilizacji. -Burzliwa radosc w calym Ukladzie Slonecznym - wtracilem. -Wszyscy tak bardzo czekali rozszyfrowania danych z dalekiej gwiazdy, ze Komitet "Oweratora" musial wydawac biuletyny informacyjne nieomal co dwie godziny. Czy mozesz sobie wyobrazic nasza radosc, kiedy stalo sie oczywiste, iz pierwsza proba odszukania rozumnych braci zostala uwienczona takim sukcesem: Taukitanie, tak jak my, oddychali tlenem, mieli cztery konczyny, taka sama srednia mase ciala i wielkosc, takiez rysy twarzy, objetosc srodmozgowia, rozwinieta mowe, slowem wszystko, wszystko jak u ludzi. Znow chcialem zareplikowac, gdy nagle spostrzeglem, ze o takim fenomenalnym odkryciu mowi mi sie, nie wiedziec czemu, smutnym glosem. -Co wiecej - konczyla Sana - maszyna nie tylko ustalila tozsamosc przecietnego mieszkanca Ziemi i przecietnego Taukitanina, lecz z pedantycznoscia automatu, wykorzystujac posiadane prze siebie parametry kazdego ziemskiego osobnika, dobrala dla kazdego z nich analogicznego Taukitanina, podobnego do niego jak dwie krople wody. Speszylem sie: -Antyswiat? Sana usmiechnela sie smutno. -Prosciej, o wiele prosciej. Podejrzenia zrodzily sie w nas jeszcze wtedy, kiedy "Owerator" zawiadomil o absolutnej identycznosci planet. Lecz, zgodnie z programem, w razie istnienia w systemie Tau Kita istot rozumnych, cala uwaga pilota miala byc skupiona na nich, wiec robot nie rozwodzil sie nad fizycznym opisem samej planety, tylko skrupulatnie udowadnial, w kazdym poszczegolnym przypadku, ze niejakiemu Ar Adamsowi, ur. Melbourne 2731 r., odpowiada pod wzgledem analogii Taukitanin Ar Adams, ur. Melbourne 2731-2875 r.; i tak Mio Kiara, ur. Wysznij Woloczok 2715 r., posiada kosmicznego sobowtora o ziemskim imieniu Mio Kiara i tez urodzonego w Wysznim Woloczku 2715-2862 r., i tak dalej, i dalej o kazdym z ludzi, ktorzy w chwili odlotu "Oweratora" zyli na Ziemi. -A wiec "Owerator" nigdzie z Ziemi nie odlatywal! Och, jakze sie oni przeliczyli, przeciez bylby to cud i do tego cudu starczylo tylko wyciagnac reke, och, jak przykro... -No to powtorzcie, do diabla, ten eksperyment! Chodzi o energie? Zgromadzimy. Mozg fasetowy? Bzdura! Powinien leciec czlowiek, problem tylko w tym, zeby znalezc taki organizm ludzki, ktory potrafi zniesc przejscie Erbera. -"Owerator" odlecial - przerwala Sana - odlecial i wrocil. -Skad? Przeciez sama mowilas, ze nie odlecial z Ziemi. -Tak, rzeczywiscie. "Owerator" dokonal przejscia w podprzestrzen i koordynaty jego powrotnego wejscia byly przesuniete, ale nie w przestrzeni, tylko w czasie. Nic juz wiecej nie mowilem. Czulem sie jak nowo narodzony chlopiec z czasow stosowania prymitywnych metod leczenia, ktorego na przemian poddaja raz goracej, raz zimnej kapieli: start "Oweratora", przejscie Erbera, Taukitanie identyczni jak my - hura! - i chlup w wode! Zadnych Taukitanow: maszyna sterczala na Ziemi, przejscie Erbera nie nastapilo - chwileczke! Wszystko bylo, i to nawet nie w przestrzeni, lecz w czasie... A w ktora strone, mowiac ogolnie? -Rzeczywiscie - spytalem - w ktora strone? -Do przodu. Mniej wiecej o sto siedemdziesiat lat. No prosze, rowniutko o sto siedemdziesiat lat. Az mnie ciagnelo, zeby sie do tego przyczepic, wiec natarlem: -Gdyby wasz nieoceniony "Owerator" wpadl na pomysl i przechwycil z przyszlosci chocby srednia rocznych temperatur na Ziemi... Zalamalem sie. Sana patrzyla na mnie szeroko otwartymi oczyma, takimi oczyma, jakich nigdy u niej nie widzialem i jakie moglem tylko ja wymyslic. Tak patrzyla, ze zrozumialem: wszystkie niespodzianki z mozgiem fasetowym to jeszcze nic. Dopiero teraz mi powie cos strasznego. -"Owerator" wedrowal w czasie. I lecial rzeczywiscie naprzod, gdyz kazdemu czlowiekowi, ktorego parametry posiadal, dobral hipotetycznego Taukitanina, a dane o tych Taukitanach roznily sie o jedna date od danych dotyczacych ludzi. -Nie zauwazylem - powiedzialem niezbyt pewnie. -I mysmy z poczatku nie zwracali na to uwagi, nazbyt to bylo nieprawdopodobne. No wiec kazdemu Taukitaninowi, to znaczy kazdemu czlowiekowi "Owerator" przyniosl informacje nie tylko o roku jego urodzenia, lecz takze o roku jego smierci. Pokrecilem glowa. -Brednie mechanizmu... Masowa hipnoza... Zarciki mozgu fasetowego. - Nie moglem, nie chcialem zrozumiec tego, co ona mi mowila. Lecz Sana nie przeczyla mi, tylko wciaz patrzyla na mnie swoimi zimnymi, promienistymi, jakby zlozonymi z kawalkow lustra, oczami. Nie mialem nic do powiedzenia - twardo zdecydowalem, ze tak czy owak nie uwierze jej; zostalo mi tylko patrzec na nia i zaczalem myslec, ze ona teraz znow jest inna niz w dzien, i inna niz godzine temu, i ze jesli kiedykolwiek ukazywaly sie ludziom piekne dziewice nie z tego swiata, by obwiescic im smierc - to byly one wlasnie takie jak Sana. Tylko troche mlodsze. Mowily: "Umrzesz" - a czlowiek wierzyl im i umieral. Im wierzyc nie wolno. Ale czlowieka kusi, by im uwierzyc, gdyz zjawienie sie ich jest cudem, a w kimze sie nie zbudzi nieodparta chec uwierzenia w cud? Tak, Sana - to cud, w ktory wierzyc nie wolno. Jezeli uwierze - to zdretwieje od strachu, zyc bowiem wiedzac, ze sie jutro umrze, jest niemozliwe. To nie bedzie zycie. To bedzie lek. -Daj spokoj z tym "Oweratorem" - powiedzialem, jak mozna najnaturalniej. - Jest juz pozno. Chodz do mnie... Sana zrozumiala, ze postanowilem nie wierzyc temu wszystkiemu, co uslyszalem. Opuscila rece i spojrzala gdzies wyzej ponad mna. -Jutro przyjdzie Nowy Rok. Moj rok. I wtedy uwierzylem. Rozdzial III Obudzilem sie dlatego, ze wzeszedl ksiezyc i swiecil mi prosto w twarz. Obudzilem sie, lecz nie otwieralem oczu, tylko ogladalem krotkie, proste pasy, ktore powoli i nieublaganie przeplywaly z lewa na prawo pod moimi zamknietymi powiekami. Pasy byly najpierw srebrzyste, niezbyt ciezkie, ale z wolna zaczely przybierac przykra, dokuczliwa matowa ognistosc topiacego sie metalu. Nagle zerwaly sie szybko i poniosly, zamigotaly, jakby lekaly sie mego uporczywego przygladania sie im. Nie wytrzymalem i otworzylem oczy - to bylo zwyczajne swiatlo ksiezycowe, ale mnie sie przypomnialo pewne niedorzeczne okreslenie, ktore znalazlem w jakiejs starej ksiazce jeszcze tam, na boi, i w zaden sposob nie moglem pojac, co ono znaczy: "kinzalnyj ogon"* [Skoncentrowany ogien na bliska odleglosc (termin woj.). W jez. ros. nazwa terminu pochodzi od wyrazu kinzal czyli kindzal, ktory oznacza klujaca obosieczna bron biala z krotka klinga (przyp. tlum.)]. Sprobowalem powtorzyc to okreslenie kilka razy pod rzad, lecz sens jego jeszcze bardziej sie zacieral, rozmywal sie w dzwieku ostrym i brzeczacym. Wiedzialem, ze rzecz nie w owym nieodgadnionym dla mnie sensie dwu glupich slow, lecz ze zdarzylo sie cos nie do naprawienia, cos nieprawdopodobnie strasznego. I niczym zludne ocalenie ujrzalem wznoszace sie u czarnego swierkowego podnoza sniezne gory. Przypomnialem sobie, ze chcialem przeciez tam isc, wiec szybko sie podnioslem. I dopiero wtedy uswiadomilem sobie, ze nie jestem sam. Nawet sie nie zdziwilem, ze o niej zapomnialem. Zdziwilem sie raczej tym, ze ona spala. A spala tak spokojnie, na prawym boku, podlozywszy dlon pod policzek. Gdybym wiedzial to, co ona wie, i w dodatku byl kobieta, robilbym cokolwiek badz, tylko bym nie spal. Pochylilem sie nad Sana. Zapomnialem, ze w spiacych ludzi nie mozna sie wpatrywac. Dawno juz nie patrzalem na spiacych ludzi. Brwi jej drgnely i zaczela sie budzic tak samo powoli i ciezko jak ja. Wtedy zlaklem sie, ze oto zaraz zbudzi sie calkiem i od razu przypomni sobie to... Pochylilem sie jeszcze nizej, czekalem, az otworzy oczy. Otworzyla je, a ja zaczalem ja calowac, nie pozwalajac jej ani myslec, ani mowic. Cichutko odsunela mnie, ale zaraz przyciagnela i zmusila do polozenia glowy na poduszce. Potem przykryla mi dlonia oczy i trzymala ja tak, poki nie poczula, ze opuscilem powieki. Chciala, zebym zasnal, wiec poslusznie udalem, ze spie. Wtedy i ona ulozyla sie na boku, reke wsunela pod policzek, a oddech jej, slyszalem, od razu stal sie rowny i cichy. Spala. Wszystko bylo jak trzeba - ona spala, a ja bylem obok i strzeglem jej. Zbudzilem sie o swicie, zbudzilem sie lekko i predko, zbudzilem sie spokojny i pewny, bo wiedzialem juz, co powinienem robic. Powinienem codziennie, kazdej chwili oddawac siebie Sanie. Jak to zrobic, to juz nie mialo znaczenia. Tak, jak ona sama tego zechce. Teraz, dopoki jeszcze spi, trzeba zebrac mysli i zastanowic sie, jak przezyc ten dzien; pierwszy dzien tego roku. I nawet jezeli zostalo tych dni zupelnie niewiele, kazdy z nich powinien byc na swoj sposob madry i piekny. Mimowolnie obejrzalem sie na Sane - patrzyla na mnie na pozor bacznie, w istocie jednak gdzies poprzez mnie z taka doza uwagi i roztargnienia, jaka zdarza sie, kiedy patrzymy na cos dlugo, bardzo dlugo. To znaczy, ze obudzila sie juz wczesniej. -Dzien dobry - powiedzialem. - Czemu nie odezwalas sie zaraz, jak sie tylko obudzilas? -Dzien dobry - odrzekla tak samo spokojnie, jak mowila wczoraj wieczorem. - Najpierw spales, a szesc godzin snu jest dla ciebie konieczne. A potem myslales, wiec nie moglam cie rozpraszac, gdyz wiele teraz bedziesz myslal, a tracic na to dzienne godziny byloby nierozsadne. Musisz pracowac. Uczyc sie pracowac. Uczyc sie pracowac szybko. Nie zapominaj, ze ten rytm zycia, ktory cie tak uderzyl, osiagnelismy w ciagu jedenastu lat. Bedziesz mial mniej czasu, ale ja ci pomoge. Ugryzlem sie w jezyk, bo niewiele brakowalo, a powiedzialbym jej: "No to wal!" Sana oparla sie na lokciu i na moment zamarla w bezruchu jak czlowiek, ktory zmusza sie do wysilku, zeby wstac. Wtedy nagle pojalem, ze caly jej spokoj, wszystkie te poprawne, suche zdania, caly ten jej zdrowy rozsadek - to tylko slaba obrona przed moja litoscia. Cos sie we mnie nieprzyjemnie, bolesnie poruszylo. -Lez - powiedzialem mozliwie najchlodniej, zeby nie zadrasnac jej swoja nieproszona troskliwoscia. - Przygotuje sniadanie. Chcialem wszystko dla niej robic sam, swoimi rekoma. I chcialem pytac, pytac, pytac, bo w zaden sposob nie moglem zrozumiec, kto i po co dopuscil do tego, ze informacje "Oweratora" dotarly do ludzi. Domyslalem sie, co sie dzieje z Sana, i dostawalem zawrotu glowy na mysl, ze jeszcze setki, tysiace innych, cierpiac od najgorszego ludzkiego strachu, budzi sie tego pierwszego dnia Nowego Roku - ich roku. Nie pojmowalem, dlaczego to zrobiono, czemu nie zniszczono tego przekletego statku razem z cala masa owych niepotrzebnych i tak dreczacych wiadomosci, lecz balem sie, ze zadam Sanie bol wspominajac wczorajsza rozmowe. Pochylilem sie nad nia, jakbym pragnal ukryc ja, ustrzec od niespodziewanego cierpienia i milczalem, a ona usmiechnela sie do mnie dawnym, mlodym usmiechem i zaczela czesac w gore swoje ciezkie wlosy. Podniosla je wysoko nad glowa, szybkimi, nawyklymi ruchami namotala sobie na dlon, a potem upiela waskimi spinkami z ciemnoniebieskiego metalu. Zapomnialem o wszystkim na swiecie, siedzialem i patrzalem, jak ona to robi, a gdy znow spojrzala na mnie, lekko poruszylem sie, jakbym prosil, aby mi wybaczyla te ciekawosc. Tak duzo myslalem o Sanie, tysiace razy wyobrazalem sobie, jak idzie, jak leciutko pochyla glowe w prawo, jak sie ubiera, ale nigdy nie potrafilem sobie wyobrazic, jak sie czesze, po prostu dlatego, ze nigdy dawniej tego przy mnie nie robila. W ogole nie pamietalem o tym, ze kobiety sie czesza. Dlatego dziwilem sie teraz jej ruchom, troche mechanicznym, bezmyslnym i tak zwyczajnym, starym niemal jak swiat, powiedzialbym - rytualnym niczym wyuczone pozy indyjskich kaplanek na starych miniaturach. -Robot! - zawolala Sana. Pedel wtoczyl sie niby jasne sloneczko, rzucajac zlociste blaski na biala podloge. Sana podciagnela koldre pod sama brode. -Dzien dobry - powiedziala Pedlowi. - Prosze o moje sniadanie i o to, co zamowi Ramon. -Witaj, moje zlotko! - rzeklem. Rozsmieszylo mnie, ze Sana traktowala go jak prawdziwego mezczyzne. - Prosze o to samo i kawalek miesa dodatkowo wedlug twego smaku. -Smaku miesa nie znam - odrzekl Pedel. -Poczytaj almanach gastronomiczny i jeszcze cos z dawnych ksiag, chocby o ucztach Lukullusa. Skoro juz kazano ci mnie nianczyc, to kurs obzarstwa jest ci konieczny. -Dziekuje. Zapamietalem. Pedel nie odwracajac sie umknal gdzies boczkiem. Brwi Sany wyrazaly lekki stopien rozdraznienia. Tez mi skala nastrojow! I trzeba to bylo wzywac tego wielorekiego, kiedy zamierzalem wszystko zrobic sam? Pedel wydal mi sie nagle wielkim zlocistym krabem. Zyje sobie obok takie nieszkodliwe na oko straszydlo, latwo znosi niedelikatnosc, podaje kawe, ustala schematy, az raz pieknego dnia, na przekor wszelkim prawom techniki, otworzy swoje zelazne kleszcze i... -Odeslij go, Sano. Wszystko chce robic dla ciebie sam. Karmic. Ubierac. Czesac. Na rekach nosic. Chcesz do mnie na rece? -Stracilbys na to zbyt duzo czasu. Sniadania sa dostarczane z Centralnego Osiedla, siedem kilometrow stad. -Wszyscy jestescie teraz fanatykami czasu. Jeszcze bardziej niz Pateri Pat. Zjadlszy spiesznie niemalze wszystko, co nam podal szescioreki steward, wstalismy i popatrzylismy na siebie. -Powinienes... - zaczela Sana. Tak. Powinien bylem. Wobec wszystkich bylem powinien, W pierwszej kolejnosci wobec niej. I jedyne, czego jeszcze chcialem, to placic moj dlug ta moneta, ktora sam wybiore. Wiecej niczego nie smialem pragnac. -...teraz nasza grupa, nasza dlatego, ze i ty zostales do niej wlaczony w charakterze mechanika cybernetyka, serio przystapila do stworzenia sigma-cyda, to jest maszyny cybernetyczno-diagnostycznej, ktora okreslalaby stopien porazenia organizmu promieniami sigma, powstajacymi w momencie dokonywania przez jakiekolwiek cialo materialne powrotnego przejscia Erbera. Cyd, oczywiscie na razie bedzie to urzadzenie stacjonarne, powinien rozpracowac takze system uprzedzenia na wypadek nieprzewidzianego porazenia promieniami sigma, a takze zaproponowac metody leczenia, mimo ze tym zagadnieniem zajmuja sie rownoczesnie Elefantus i Pateri Pat. Wszystko to bylo bardzo "przyjemne", zwlaszcza gdy sie uwzgledni, ze zaden przyrzad nie zarejestrowal tych zagadkowych promieni i oceniac je mozna bylo tylko na podstawie wtornych efektow. Ale malo mnie teraz interesowaly trudnosci techniczne. Nie moglem pojac, komu jest potrzebne powtorzenie eksperymentu? Jak zrozumialem Sane, "Owerator" przyniosl dane tylko o ludziach, ktorzy w momencie jego odlotu zyli na Ziemi. Znaczy to, ze nastepne pokolenia beda wolne od tych darow zbzikowanej maszyny. Wiec po co wszystko powtarzac od nowa? Trzeba bylo znalezc Elefantusa, z Sana mowic o tym nie moglem, i odleciec od niej, zeby samemu we wszystkim sie zorientowac, tym bardziej... -...i zrob spis ksiazek - monotonnie brzmial glos Sany - tasm i nici zapisu, ktore moga ci sie wydac potrzebne. Jegerhauen nie dysponuje zbyt obszerna biblioteka. Jesli ci bedzie cos potrzebne, zawolaj mnie, nie trac czasu na samodzielne poszukiwania. -A moze jednak bedziemy pracowac razem? -Kiedy po temu zajdzie szczegolna koniecznosc. Ale raczej przyzwyczajaj sie do tego, ze nie bedzie mnie z toba. Jak gdybym przywykl z nia przebywac... Poniewaz nie mialem pod reka katalogu, musialem zrobic wykaz interesujacych mnie zagadnien. Staralem sie, jak mozna najlepiej, ograniczyc kazdy temat, zeby spis potrzebnych pomocy nie wypadl zbyt duzy. Nie daj Boze trafi mi sie ponad miare gorliwy "gnom", ktory bedzie realizowal moje zamowienie, i postanowi naswietlic kazdy problem omal nie od Adama i Ewy. Wtedy caly moj rok - nasz rok - uplynie tylko na zapoznawaniu sie z literatura. Wreszcie sie zmeczylem i poczulem, ze sie rozpraszam. Musialem wiec wylaczyc dyktofon, zeby nie zarejestrowal mysli nie odnoszacych sie do sprawy. Nie, w ten sposob dalej nie zajade. Moze zwrocic sie do Kolegium Snu i Odpoczynku i poprosic o pozwolenie na rok bez snu? Lecz takie zezwolenia dawano w ostatecznych przypadkach, wciaz bowiem jeszcze zbyt szkodliwe byly preparaty utrzymujace czlowieka w stanie ustawicznego czuwania. Wszystko to potem odbijalo sie na zdrowiu. Co do mnie, to gwizdze na to, ale nie wiedzialem, jak sie Kolegium bedzie zapatrywac na moje zyczenie spedzenia tego roku z czlowiekiem, ktory mial prawo do mnie calego, do ostatniej minuty. Przeciez najpewniej takich szczegolnych przypadkow jak moj bylo wiele. Nie moglem jednak o niczym wydawac sadow, gdyz na Ziemi podczas mojej nieobecnosci nastapilo nader gwaltowne przewartosciowanie rzeczy i pojec. Jezeli przed moim odlotem wszystko mierzylo sie wedlug zuzytej energii, to teraz miare wszystkiego stanowily lata i minuty. Tak prawdopodobnie bylo i z owymi kosmonautami, ktorzy dawnymi laty porzucili ziemskie krolestwo pieniadza, a powrocili do swiata, w ktorym wartosc kazdej rzeczy okreslano tylko utrata energii. Z biegiem czasu energia stawala sie coraz bardziej cenna i do momentu mego odlotu jedynie w podobnych wypadkach, jak start "Oweratora", rozpoczynaly sie rozmowy na temat kosztow eksperymentu. Dopiero z chwila wyzwolenia energii wewnatrzelektronowej i nabycia umiejetnosci jej gromadzenia ta miara wartosci sie przezyla. I oto podczas mojej nieobecnosci na Ziemi pojawil sie nowy miernik, najbardziej staly i niezachwiany - czas. Jezeli kiedys za zloto kupowano przedmioty, prace, energie, to teraz czas byl cena wszystkiego. Nawet uczuc. To byla najbardziej niezawodna moneta, lecz nie wolno bylo za nia nic kupic - przeciez gotow bylem placic calym swoim czasem za moja Sane i - nie moglem. To pozostalo jedyna bajka, ktorej czlowiek nie wcielil w zycie. Po jakiego wiec diabla byly mi potrzebne te latajace dywany i zaczarowane stoliczki? -Sano! - zawolalem. - O ktorej godzinie jemy obiad? Sana stanela na progu. Na czole jej niebiescila sie mialowa tasma dyktofonu. -Prosze? -Czy juz czas na obiad? -Jeszcze dwadziescia minut. Nie nalezy czynic wyjatku dla pierwszego dnia. Niech wszystko bedzie tak, jak tu zostalo ustalone. -Przez kogo? Przez Elefantusa? -Tak. Hm, a mnie sie zdawalo, ze tutejsze porzadki ustanawia Pateri Pat. Tymczasem za drzwiami rozlegl sie brzek naczyn, pewnie Pedel nakrywal juz do stolu. Nagle wyobrazilem sobie, jak bedziemy siedziec naprzeciw siebie przy snieznobialym stole w tym ogromnym pokoju, zalanym lodowatym swiatlem... -Moge sie zobaczyc z doktorem Elia? -Oczywiscie. Czy moze czegos nie zrozumiales? -Ach nie, ale czy nie moglibysmy jesc obiadu razem ze wszystkimi jak przedtem? -Myslalam, ze czujesz jeszcze antypatie do Pateri Pata. -Glupstwo. Apetytu mi to nie psuje. Czy Elefantus nie wygonil go? -Pateri Pat to swiatla glowa. Doktor Elia bardzo go sobie ceni. Wzruszylem ramionami. -Kolacje wobec tego bedziemy jedli wszyscy razem. - Sana znikla. To mi stosunki, kiedy po dziesiec razy na dzien podkreslaja ci, ze gotowi spelniac najdrobniejsze twoje zyczenia, a w istocie narzucaja ci wszystko, do ostatniej parszywej ksiazczyny, do najmniejszego aparatu serwisowego, ktory sprzata niedopalki. Nawet mego Pedla zeszpecili rzekomo dla mojej wygody. Obejrzalem pokoj. Biel i zloto. I jaka stylizacja! - szlachetny stary empire. Ktory to juz raz powracaja do niego? Szosty albo siodmy. Jakiez to beztalencie! Brakuje wlasnych pomyslow. I moje zelazne bydlatko zrobili pod stary braz jak... Jak co? I gdzie to calkiem niedawno widzialem ten ciezki, ciemny kolor? Nie moglem sobie przypomniec. Tymczasem drzwi sie otworzyly i Pedel - o wilku mowa, a wilk tu - wtoczyl owalny stolik obiadowy, zastawiony przezroczystymi pojemnikami z jedzeniem. -Konserwy? - spytalem. Tak przywyklem do konserw, iz trudno by mi bylo powiedziec, ze mi zbrzydly. Sana ukazala sie w bialej sukni. -Nie - odrzekla siadajac do stolu. - Wszystko jest swieze. Przygotowywane w Centralnym Osiedlu co tydzien. A przy okazji, uloz sobie menu na dziesiec najblizszych dni. -Wez to na siebie, jesli ci nie zrobi trudnosci - rzeklem. Pochylila glowe. Zdaje sie, ze sprawilem jej radosc. -A procz tego, swiatlo ksiezyca przeszkadza mi spac, uczyn cud, aby ksiezyc znikl. Spojrzala na mnie nieomal z wdziecznoscia. -Zarzadze, zeby na noc zaciemniano strop. Odpowiada ci to? -Oczywiscie. Niepotrzebna mi anihilacja calej masy ksiezycowej. Wystarczy lokalny cud. Aha, oto i "Sezamie, otworz sie!" Teraz wszystko bedzie proste, tylko od czasu do czasu musze wymyslac jakis powod do troski o mnie. To ja zajmie. Czy na dlugo? Druga polowe dnia spedzilem na zajeciach z Pedlem. Raz po raz ogarnial mnie niepokoj, zblizalem sie do drzwi i podgladalem, co robi Sana. Do zapadniecia ciemnosci przesiedziala w glebokim fotelu nie zdejmujac z glowy tasmy mialowej i nie odrywajac reki od klawisza kontaktowego biodyktofonu. Ale tablica przyrzadu nie byla widoczna, wiec nie wiedzialem, czy dyktuje, czy tez tylko siedzi, oddajac sie wlasnym myslom. Bylem sklonny przyjac raczej to drugie. W koncu takze usiadlem w fotelu, poprosilem Pedla, zeby zostawil mnie w spokoju, i wlozylem na glowe tasme biodyktofonu. Wyglad przybralem dosc gleboko myslacy - na wypadek, gdyby do pokoju nieoczekiwanie weszla Sana - wiec moglem spokojnie ugrzeznac w bezczynnosci. W kacie cichutko grzebal sie Pedel - zrodzily sie w nim widocznie jakies wlasne koncepcje na temat schematu naszej przyszlej maszyny i nadawal jej jak najbardziej konkretna wizje. Wciaz patrzalem na niego i myslalem, na jaka czesc zostal pomalowany na ten ciemny, wpadajacy w odcien brazu, kolor. I zachcialo mi sie jesc. -Pedel - powiedzialem - przynies mi cos do zucia, jezeli zostalo od obiadu. -Tak jest. Do zucia. Zaraz przyniose. Kto wie, o ktorej godzinie bedziemy jedli kolacje, a ja przywyklem przez caly czas cos jesc. Wlasciwie mowiac, bylo to jedyne urozmaicenie dostepne mi tam, na boi. Jesli nie liczyc ksiazek, ma sie rozumiec. Lecz ksiazki sa czyms w rodzaju platonicznej milosci; chocby czlowiek nie wiem jak probowal urozmaicic ich zestaw, zawsze po dlugim czytaniu zostaje mu wrazenie, ze zajmuje sie wciaz tym samym, przyjemnym, lecz nierzeczywistym. Co innego jedzenie. To jest zaspokajana pasja. Systematycznie utrzymywalem przez trzy do czterech dni mleczna lub owocowa diete, a potem urzadzalem uczte z polsurowego miesa, wymoczonego w occie i winie. Orzechy likarbowe w zestawieniu z konserwowanymi rakami takze wywarly na mnie niezatarte wrazenie. Czemu, wlasciwie mowiac, tkwie tutaj? Trzeba mi bylo wyjechac wprost na Wenus i zostac dyrektorem kontroli w jakiejs stacji przetworstwa owocowego; albo jesli juz koniecznie musialbym zachowac swoj zawod, remontowac roboty przeznaczone do zbierania orzechow czy polowu latajacych tunczykow. A mowia, ze sa jeszcze na Wenus kretyni, co pasa gesi. To ci chorzy od urodzenia, ktorzy sa absolutnie nieuleczalni. Prawdziwy raj! Niebieskawe laki; cieniutenkie jak lodowe luski, malenkie sadzawki pod rozlozystymi wierzbami; mozna wziac gietka rozeczke i wyobrazic sobie, ze sie jest kedzierzawym pyzatym chlopczykiem pasacym antyczne gesi, trzesace tlustymi kuperkami na czesc bogini pieknosci. A jesli juz bez antyku i pieknych bogin, to sama gaska, nawet najbardziej wychudzona, bylaby mi teraz sto razy milsza niz wszystkie wielorekie i przemadrzale cybery, z wyjatkiem oczywiscie Pedla. -Pedel - zapytalem - cos ty mi podsunal? -Kielbase organiczna, naturalna, poddana prasowaniu pod cisnieniem szesciu atmosfer przy temperaturze minus osiemdziesiat stopni Celsjusza. -Po co? -Wedlug wstepnych obliczen mozna ja zuc od poltorej do trzech godzin. -Ach, ty moj skarbie! - bylem zachwycony. Jakze brakowalo mi kogos takiego jak on tam, na boi! Nie tylko jego rak i glowy, ile tej troskliwosci, niezgrabnej, lecz cieplej... - serca? Czemuz zaden z tych "gnomow", ktorych ja stworzylem i zaprogramowalem, nie byl podobny do Pedla? Zreszta odpowiedz nasuwala sie sama: wlasnie dlatego, ze robilem to sam i dla siebie. A Pedla programowali dla mnie inni ludzie. Sana. To jej cieplo, jej troskliwosc zyla w metalowym pudelku maszyny. Tak. O czymkolwiek pomysle - krag sie zamyka i wszystko powraca do tego samego - do Mojej Sany. Zadrzalem jak kaczatko i obejrzalem sie skruszony. Nie. Gdyby Sana mnie sledzila, bylaby przekonana, ze rozwiazuje jeden z problemow diagnostyki cybernetycznej. A swoja droga przypominam ucznia chowajacego pod podrecznikiem wesola przygodowa ksiazeczke. A Sana? Ona przeciez takze nie pracuje. Nagle zapragnalem ja na tym przylapac znienacka. Podszedlem na palcach do jej gabinetu i pochylilem sie nad nia. Oczywiscie przyrzad nie byl wlaczony, a ona nawet nie zrobila zadnego ruchu, zeby wprowadzic go w stan pracy. -A wiec to tak - rzeklem siadajac na poreczy jej fotela. - Odrodzenie wyzysku czlowieka przez czlowieka. Jeden pracuje, a drugi pogania. Spojrzala na mnie z tym niezmaconym spokojem, pod ktorym tak dobrze ukrywala swoja bezradnosc. -Rzadko korzystam z biodyktofonu. To znaczy, chce powiedziec, ze nie wlaczam go, dopoki nie osiagne jasnego sformulowania calego odcinka. Tylko wtedy dyktuje. Wiem, ty liczysz na stylistyke automatow, lecz masz jeszcze przed soba wiele czasu, i do tych swoich notatek, z ktorych zamierzasz skorzystac w przyszlosci, zawsze zdazysz wprowadzic poprawki. No i oberwalem za swoje! Nie podgladaj, nie przylapuj. Skoro udaje, ze pracuje, to znaczy, ze trzeba to tak przyjmowac. Przeciez nie dalej jak dzis rano postanowilem zaniechac tych swoich szczeniackich sztuczek. -Nie mam nic przeciwko temu, zebys siedziala przy skrzynce - ratowalem sytuacje. - Tym bardziej ze w niebieskim paseczku bardzo ci do twarzy. Cos podobnego, zdaje sie, nosily westalki, tylko nie z takiego wspolczesnego tworzywa, a z bialego lnu. Sana lekko uniosla brwi - to znaczy, ze znow mowie nie to, co trzeba, ach, jakze zupelnie co innego... -Winnam zwrocic ci uwage, ze lacznosc odwrotna w naszej maszynie projektujesz niepotrzebnie. To przeciazy konstrukcje, a nie przyniesie widocznych korzysci. Oczywiscie to tylko moj poglad i mozesz sie z nim nie zgadzac. Spojrzalem na nia badawczo. Wyraznie bowiem uslyszalem w podtekscie: "Wkrotce juz nie bedziesz zwiazany z moimi gustami i kaprysami..." Nie moglem tylko dociec, gdzie bylo zrodlo tego: w jej smutnych oczach, czy we mnie samym? Lecz gdziekolwiek byloby, musze zapomniec o tym; jesli mi sie to nie uda, ona predzej czy pozniej odczyta moje mysli. A to sa mysli niewesole, kiedy sie nieustannie pamieta, ze sie traci najdrozszego, jedynego czlowieka i nic nie mozna mu pomoc. I od nowa sie mysli i mysli o jednym, mysli sie tak duzo, ze sie zaczyna zdawac, iz cos sie dla niego robi. Sana polozyla dwa palce na szerokim klawiszu ultrakrotkiego fonu. Tak przesiedziala kilka sekund, po czym wylaczyla przyrzad i zdjela z uszu klipsy-sluchawki. -Czekaja na nas - powiedziala. Ku mojemu zdziwieniu - w mobilu zastalem Pedla. -Co to, lokaj podrozny, czy tez moze teraz do jego programu wchodzi takze pochlanianie kolacji? - zauwazylem. Sana zmieszala sie. Widac bylo, ze nie potrafi tak otwarcie mowic o Pedlu w jego obecnosci. -Odpoczalbys, moj drogi - powiedzialem do Pedla i wylaczylem dzwigienke jego dzwiekowych i wizualnych centr. Pedel, jak ogromny krab, zastygl w tylnej czesci mobilu, tylko rece mu z lekka podrygiwaly dotykajac scian. Wygladal na niezadowolonego i obrazonego. -No i co? - spytalem Sane. -Myslalam, ze bedzie ci przyjemnie, ze nam towarzyszy. -Do diabla z towarzyszacymi - powiedzialem. - Chce byc z toba. Tylko z toba jedyna. Do diabla z wszystkimi trzecimi. Sana usmiechnela sie wdziecznie i niesmialo. -Wydawalo mi sie, ze go lubisz. Zrobilem duze oczy. Tego tylko brakowalo! Niechby mnie podejrzewano o sympatie dla rasowego psa, ale dla robota... Zreszta zawsze mialem za zle ludziom, ktorzy traktowali swoje zwierzeta jak rownych sobie; lecialo od nich na kilometr drobnomieszczanstwem. Ale odnosic sie do Pedla jak do czlowieka, to juz nie drobnomieszczanstwo, a ograniczenie nie majace nic wspolnego nawet z zartem. Wzruszylem ramionami i wrocilem Pedlowi pelna zdolnosc precyzji, ktora byl stracil. Kolacje spozywalismy juz przy luminatorach, a w malenkiej jadalni Elefantusa bylo cieplej i przytulniej niz w naszym obcym jeszcze i nazbyt jasnym domu. Skosztowalem wina, ktore pil Elefantus - okazalo sie zbyt slodkie. Pateri Pat nie pil, nigdy zreszta nie widzialem, zeby to robil. Najpierw porozmawialismy o pogodzie - w gorach spodziewano sie solidnej burzy. Elefantusa i Pateri Pata niepokoilo to tak, jakby ich domki nie byly przykryte koldra cieplego powietrza grubosci dziesieciu metrow. Potem, jakby od niechcenia, rozmowa zeszla na temat pracy. Sana sie ozywila. Bylo o czym mowic, bo na razie nic nam sie nie udawalo. Pateri Pat dopiero co przebadal pod wzgledem anatomicznym jedna z malp, ktore przylecialy ze mna. Podejrzewal u niej stan pobudzenia biokwantowych zwiazkow sercowo-mozgowych i teraz nie mogl sobie darowac, ze nie badal jej w stanie quasi-anabiozy, lecz od razu pospieszyl sie z dokonaniem sekcji. To byla pierwsza malpa, ktora zginela po naszym przylocie. Uczepila sie mobilu ciezarowego i upadla z wysokosci mniej wiecej trzystu metrow. Wyrazilem mu swoje wspolczucie, i pochwycilem jego zamyslone spojrzenie - pewnie zastanawial sie, jakich manipulacji dokona z moim cialem, kiedy trafi mu w rece. Ze zlosliwa satysfakcja usmiechnalem sie, gdyz nie mialem watpliwosci co do tego, ze znacznie go przezyje - byl az tak bardzo ostrozny, ze kiedys to sie musi zle skonczyc. Potem wstalismy od stolu i poszlismy do ogrodu. Sana razem z Pateri Patem, z ktorym od dawna toczyla jakis zasadniczy i z racji tej zasadniczosci nie konczacy sie spor. Zaczekalem, az sie oddala, i podszedlem do Elefantusa. Patrzal, jak sie zblizam, a dlugie jego rzesy drzaly przy kazdym moim kroku. -Panu jest bardzo ciezko? - zapytal, jakby mogl sprawic, zeby mi bylo lzej. -Niee, po prostu nie moge sie pogodzic z tym, ze dopuszczono, by... Elefantus byl juz w roboczym kitlu. Wsunal rece w kieszenie i drobnymi kroczkami ruszyl drozka, patrzac sobie pod nogi. Juz sie sciemnialo i wydalo mi sie, ze Elefantus bardzo sie stara nie nadepnac na cienie. -Otrzymalismy informacje, Ramonie. Informacje na tyle wazna, ze uchylic sie od niej, czy r priori oglosic, ze jest niepotrzebna, nie mielismy prawa. Ma sie rozumiec, ze byli uczeni, ktorzy proponowali zakonserwowanie danych przyniesionych przez "Oweratora". Lecz ludzkosc wczesniej czy pozniej powtorzylaby ten eksperyment i zadalaby sobie znow to samo pytanie: czy potrzebna jest jej ta wiedza. -Moze ma pan racje - powiedzialem, choc daleko mu bylo do tego, zeby mnie przekonac. - Tylko ludzie, sami ludzie moga rozstrzygnac to zagadnienie. Zadna maszyna zrobic tego nie potrafi. A jednak mysle, ze samo ujawnienie tego problemu bylo niehumanitarne. Elefantus uczynil jakis niewyrazny ruch glowa - ni to kiwnal twierdzaco, ni to zaprzeczyl. -Jesli nie teraz, to po kilku dziesiecioleciach problem nasunalby sie od nowa. Sa takie zagadnienia, ktore jesli juz raz byly analizowane, musza w koncu doczekac sie rozwiazania. Tak czy owak inni zabraliby sie do tego, a my okazalibysmy sie wobec nich tchorzami. Sluchalem go i myslalem, ze pewnie w istocie wszystko to bylo nie tak, i owe skape, oficjalne zdania "otrzymalismy informacje", "zabralismy sie do rozwiazania tego problemu" - wszystko to sa tylko wspomnienia, a wspomina sie zawsze odrobine inaczej, niz bylo w rzeczywistosci, wspomina sie tak, jak by sie chcialo, zeby bylo teraz. A w rzeczywistosci byl najprawdopodobniej nieodparty zwierzecy strach przed wlasna smiercia i nie bylo zadnego "my", tylko niezmierzona mnogosc poszczegolnych Ja", i kazdy samotnie przezywal swoj lek. Chcialem wiedziec, jak bylo naprawde, wiec powiedzialem: -Jednak to jest straszne... znac swoj rok... Elefantus nagle zatrzymal sie, spojrzal na mnie troche z dolu swymi zmeczonymi oczami starego, madrego ptaka. -Nie - powiedzial cicho - to nie jest straszne znac swoj rok. To wcale nie jest straszne. Opuscil glowe, lekko poruszyl ramionami, jakby prosil o wybaczenie w poczuciu winy, ze mi to powiedzial. Ja takze pochylilem glowe, co nie znaczylo, ze sie z nim zgadzam, lecz bylo wyrazem szacunku dla tego wielkiego i swiatlego leku - leku o innych, ktory on niosl w sobie i byc moze po raz pierwszy odkryl to przed obcym czlowiekiem. Poszedl sobie, cienie wieczoru zamykaly sie za nim, a zwir skrzypial pod jego nogami: "swoj-swoj, swoj-swoj...", a potem juz nie bylo slychac krokow, odchodzil w glab bezglosnie, jakby wolno ginal, rozplywal sie w nienaturalnej ciszy wiecznie kwitnacych ogrodow Jegerhauenu. Rozdzial IV Sane znalazlem obok placyku dla mobili. Pateri Pat, przybrawszy monumentalna poze, prawil jej cos gleboko naukowego. Szybko podszedlem i wzialem Sane za reke: -Chodzmy. Pragnalem jak najpredzej uprowadzic ja stad, gdyz w powietrzu, juz zawisl powod do myslenia o tym. -Zegnam, zycze panu powodzenia - Sana wyciagnela reke do Pateri Pata. - Wyslucham panskiego wystapienia przez fon. Wiesz, Ramonie, jutro Pateri odlatuje do Mambgr, zakonczyl wlasnie caly etap... -Chodzmy, chodzmy juz. Sana zaniepokojona podniosla na mnie wzrok. -Prosze sie nie denerwowac, Sano - Pateri Pat spojrzal na mnie tak, jak sie patrzy na malca, ktory wtracil sie do rozmowy doroslych. - Tak bywa z tymi, ktorzy zwracaja sie do Komitetu "Oweratora". A pan juz sie tam informowal? Z nienawiscia popatrzylem na niego. Kto go upowaznil, zeby pytac mnie o to przy Sanie? I co go obchodzi, czy wiem to, co on wie, czy tez nie. Nadto wydalo mi sie, ze on nie tak zwyczajnie sobie pytal, lecz wiedzac, ze nie korzystalem z informacji, chcial mnie na ten pomysl naprowadzic. Spojrzalem uwaznie na fioletowego. Tak. On sie bal. Wciaz sie bal, choc nie mial o kogo, bylem tego pewien. Bal sie tylko o siebie. I popychal mnie do tego samego. Spotkam ja sie z toba jeszcze kiedys na osobnosci, wtedy pomowimy! Na razie poprzestalem na wyniosle rzuconej odpowiedzi: -Nie informowalem sie w zadnych komitetach. Nie mam czasu na takie glupstwa. To tez bylo prawdziwa dziecinada. Mobil wzbil sie w gore i wsliznal w porosly krzewami wawoz. Spojrzalem na Sane - siedziala z pochylona glowa i zdawala sie patrzec z zaciekawieniem w dol, gdzie rysowala sie granica miedzy wiecznym sztucznym latem a zblizajaca sie ku koncowi prawdziwa zima. Wiedzialem jednak, ze wciaz mysli o slowach Pateri Pata. -I co, Sano? - staralem sie, zeby glos moj brzmial jak najbardziej beztrosko. -Byc moze on ma racje - odrzekla. - Powinienes poleciec na Cypr i dowiedziec sie... -Powinienem? Jestes przekonana, ze mi to potrzebne? -Ma sie rozumiec, ze nie. To jest jedyne, w czym nie moge ci nawet doradzic. Kazdy decyduje sam za siebie. Lecz wydaje mi sie... -Co mianowicie? Milczala chwile. -Nic, nic - odrzekla. - Nic. Patrzylem na nia i nie moglem zrozumiec: czy rzeczywiscie chce, zebym sie stal taki jak oni, czy tez odwrotnie, niezrecznie probuje mnie od tego ustrzec? -Do diabla z "Oweratorem" - rzeklem - nie to mi w glowie. Szybko spojrzala na mnie, a ja znow nie zrozumialem jej oczu. -To prawda, nie to - powiedziala. - Wiesz chyba, ze sie nie boje. Ale teraz po prostu nie moge myslec o sobie. Teraz jestes tylko ty. Sana opuszcza glowe. Przylecielismy. Wychodze i podaje jej reke. Za nami lekko wyskakuje Pedel. Trzeba nauczyc go podawac reke kobiecie przy wysiadaniu, nawet jesli to z punktu widzenia maszyny nie wydaje sie konieczne i celowe. A zreszta - po co? Nie tak znow wiele razy bede to robil, zebym mial sie wyreczac kims innym, choc bawilo mnie, kiedy moglem podtrzymac w Sanie jej stosunek do robota jak do czlowieka. Chocby po to, zeby nieustannie miala okazje odrywac sie od tego. -Pedel! - zatrzymalem go i pozwolilem Sanie przejsc pierwszej. Ognistorudy twor na purpurowym sniegu, jakby upadlo slonce. Kazac mu "stoj i ani sie rusz!" - i on bedzie tu stal dzien i rok; i kiedy wszystko juz bedzie skonczone, i Sana zniknie z tego snieznego swiata, on bedzie tu stal i czekal nastepnego rozkazu, i wypelni go tak samo dokladnie, jak wszystko w czasie swego istnienia, i bedzie trwac ta nieskonczona jednosc zycia i istnienia - a mnie pozostanie tylko roztrzasac w pamieci wszystkie chwile tego ostatniego roku. I coz? Stworzyc temu krabowi okazje do jeszcze jednej zabawy, ktora zacznie sie dzis i skonczy wczesniej niz za rok? Komu potem bedzie podawal swoje gibkie brazowe macki? A on stal i poblyskiwal wypuklymi szescianami swych owadzich oczu. -Pedel - zapytalem cicho. - Chcialbys byc czlowiekiem? -Powinienem - rzekl, lecz wiedzialem, ze to nie jest odpowiedz na moje pytanie, tylko jakas przeszkoda w elektronicznym mysleniu. -Moge - powiedzial po malej przerwie i zamilkl. -Chciec nie potrafie - dodal. I to byla odpowiedz. Poszedlem. Sana zawrocila i szla mi naprzeciw: -Co sie stalo? Czemu sie zatrzymales? -Nie chce mi sie wchodzic do domu. Trzeba nam bylo przejsc ze dwa kilometry pieszo. I ty tez prawie wcale nie bylas na swiezym powietrzu. -To prawda. Ale powietrze w naszym domu nie rozni sie wiele od tego na dworze. "Teraz bedzie mnie wypedzac na spacery" - przebieglo mi przez glowe. I przypomnialem sobie, ze chcialem pojechac na nartach w gory. Chcialem. A teraz prawdopodobnie bede musial to robic. Glupstwo. W ciagu trzech sekund moj Pedel doskonale by poradzil sobie z takimi sprawami, jak powinnosc, chec i mozliwosc. A ja nie potrafie. Uswiadomilem sobie, ze bardzo czesto gmatwalem sie w owych "powinienem", "chce", "moge". Prymitywne pojecia. Ale wlasnie teraz, jak nigdy przedtem, nie umialbym dokladnie okreslic, co zmusza mnie do takiego, a nie innego postepowania. Wydalem sie sobie slepym szczeniakiem, blakajacym sie w gestwinie tych trzech gladkich, dzwiecznych, ulatujacych w poludniowe niebo jasnych slow. -Zle sie czujesz? -Posluchaj mnie, Sano. Moglabys mi powiedziec, dlaczego jestes tu? -Dlatego, ze powinnam byc przy tobie. Szczerze jej pozazdroscilem. Zblizylismy sie do naszej willi. Pochylilem glowe wchodzac w drzwi, chociaz byly wysokie. Chcialem spytac Sane, co dzis jeszcze bedziemy robic, ale ona uprzedzila mnie: -Chcialabym troszke popracowac. Jesli masz ochote, przejdz sie przed snem. Tylko nie zapomnij zabrac "mikki", zebys w razie potrzeby mogl wezwac mobil. Wskazala na nieduzy owalny przedmiot wiszacy u wejscia. Prawdopodobnie byl wen wmontowany malutki przenosny mikrofon dla lacznosci z blizszymi punktami i stacjami serwisowymi. Obrocilem w dloniach "mikki". Co powinienem? Ach tak, przeciez powiedziala: "troszeczke popracowac". -Ja tez popracuje ze dwie godzinki. Usiadlem w jakims kacie, uzbroiwszy sie w srubokret, i rozebralem do ostatniej srubki nieszczesny "mikki". Nic nadzwyczajnego, zgrabna zabawka. Jeszcze zanim odlecialem, bylo juz takich wiele. Guzdralem sie z poltorej godziny, a potem odchylilem sie na oparcie fotela i zaczalem patrzec w gore na duze gwiazdy, ostro wbite w ciemnoniebieski gwasz nieba. Niebawem pulap zaczal sie powlekac szarawa mgla, potem stal sie oslepiajaco bialy i po jakims czasie przybral miekki mleczny odcien. Przypomnialem sobie, ze podczas obiadu skarzylem sie Sanie na zbyt ostre swiatlo ksiezyca. Juz pora spac. Wstalem i przeszedlem sie po pokoju. Zaraz Sana mnie zawola. Tak, otworzyly sie drzwi i zjawil sie Pedel. -Jej Wysokosc Sana Loge prosi pana do siebie. -Dobrze. Tylko wiecej juz nie potrzeba tej... wysokosci. -Tak jest. Zapamietalem. Sana juz lezala. -Zle sie czujesz? - spytalem. -Nie. Przywyklam wczesnie sie klasc. Juz wpol do siodmej. Jestes wolny, Pedel. Dobranoc. Pedel znikl. Stalem posrodku wielkiego pokoju; biale sciany, podloge i sufit przecinaly z rzadka zlote pasy. Pokoj wydawal sie przezroczysty jak kawalek snieznobialego kwarcu ze zlotymi zylkami. Delikatne kontury sciennych szaf, zlote zamki u ich drzwiczek, szeleszczace narzuty na poscieli - takze w kolorze zlota. I biala kobieta o wlosach koloru... Nie moglem sobie przypomniec, jaki to kolor, ciezki, mieniacy sie brazem. Ale gdzies go juz widzialem. -Swiatlo nocne - powiedzialem i sufit zaczal mroczniec, niebawem promieniowal tylko ledwo uchwytnym popielatym blaskiem. Wszystko dokola stalo sie miekkie i cieple. Znikly przenikliwe zlote pasy. Nagle mi sie wydalo, ze jestem wciaz jeszcze tam, w pracowni cybernetycznej na mojej boi. Tysiace ton superciezkiego, niepojetym sposobem zgniecionego metalu wisi nad moja glowa. Musze sie przeciez przebic, wyjsc na powierzchnie i leciec na Ziemie, do ludzi. Tylko dosiegnac Ziemi, a wszystko bedzie dobrze... -Dlaczego nie chcesz spac? Chce. Ide i klade sie. I oto minal ten pierwszy z ostatnich naszych dni. Kazdy dzien powinien byc piekny i madry. Dzien, ktory bez reszty, do ostatniej sekundy powinienem oddac jej. I oddawalem. Tak, do ostatniej sekundy moj czas nalezal do niej, do jej troskliwosci, delikatnosci, gleboko ukrytych pod macierzynska surowoscia. Robilem wszystko, co moglem. Ale bylo tego tak malo. Sana juz spala. Prawdopodobnie zazywala cos na sen, gdyz wystarczylo, ze polozyla glowe na poduszce, a juz slyszalem jej miarowy oddech. Opuscilem reke i odszukalem u wezglowia przycisk. Wdusilem go lekko i zaraz w glebi pokoju zaswiecil sie zoltawy prostokat z wyraznym czarnym napisem: "Osma pietnascie wedlug Ternowicza". Wzruszylem ramionami. Od czasu opanowania Wenus i Marsa, na Ziemi, tak jak i na tych planetach, ustalono jeden czas dla calego Ukladu Slonecznego. Nie rozumiem, jak ludzie dawniej na tym samym kontynencie mogli zyc w roznych strefach czasu? To bylo tak samo niewygodne, jak mowienie roznymi jezykami. Lecz, choc to moze dziwne, do jednego wspolnego jezyka ludzie przywykli wczesniej niz do jednego wspolnego czasu. I po dzis dzien jeszcze go okreslaja. Sila przyzwyczajenia. Prostokat zgasl. Pewnie minela minuta. Obejrzalem sie na Sane - spala bardzo mocno. Cichutko, zeby jej nie zbudzic, wstalem i wyszedlem do sasiedniego pokoju. Wzialem cieplejszy pled i udalem sie do pracowni energetycznej, gdzie doladowywal sie Pedel. -Dzien dobry - powiedzialem. - Podejmuj goscia. Pedel wstal z poziomej plyty, na ktorej siedzial jak kura na grzedzie. -Dobranoc - odpowiedzial bez cienia humoru. - Co powinienem robic? -Och, biedaku, ciebie tez meczy ten problem, "co powinienes". Nic nie powinienes. Jaki duren cie programowal? Kto nie moze chciec, ten nie moze tez sie czuc zobowiazanym. -Programowali Sana Loge i Pateri Pat. Czuc nie umiem. Termin "powinien" nie byl przewidziany w programie. Slyszalem go w procesie pracy z ludzmi. Znaczenie przyswoilem sobie wedlug slownika. -A wiesz, ze i ja takze nader czesto slysze go w procesie mojej pracy z tymi ludzmi. A teraz wlacz mi fon i daj "Ostatnie Wiadomosci". Usiadlem w fotelu podkurczywszy nogi i okrylem sie cieplo. Marzlem tu; na boi temperatura wynosila plus trzydziesci piec do czterdziestu stopni. Cienki glos wylonil sie w srodku zdania: "...plonow bialkowych. Omylki, popelnione przy ustalaniu programu agronautow, wskazuja na koniecznosc rozszerzenia sieci stacjonarnych retranslatorow kontrolnych, przekazujacych dane o przebiegu kampanii siewnej do Centrum Agrarnego. W zwiazku z tym grupa mechanikow i energosymilatorow wyrazila chec udania sie na Wenus. Transporty z cyberami do zadan specjalnych juz przybyly na Wenus z Marsa. "Wczoraj zakonczyl sie kolejny etap rozgrywek o mistrzostwo druzynowe w statisbolu miedzy>>Mobilem<>Sensorionem<