Kostova Elizabeth - Łabędź i złodzieje
Szczegóły |
Tytuł |
Kostova Elizabeth - Łabędź i złodzieje |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kostova Elizabeth - Łabędź i złodzieje PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kostova Elizabeth - Łabędź i złodzieje PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kostova Elizabeth - Łabędź i złodzieje - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
ELIZABETH
KOSTOWA
Łabędź i
złodzieje
THE SWAN THIEVES
Z angielskiego przełożył Jan Kabat
Świat Książki
Strona 2
Strona 3
Mojej matce
La bonne mère
Strona 4
„Nie uwierzylibyście, jak trudno umieścić na płótnie samotną postać i skupić na tej
pojedynczej, uniwersalnej sylwetce całe zainteresowanie, a jednocześnie sprawić, by
pozostała żywa i prawdziwa”.
Édouard Manet, 1880
Strona 5
Tuż za wsią można dostrzec krąg ogniska, a wokół niego czerniejący śnieg. Obok
kręgu już od miesięcy stoi koszyk, przybierający z wolna kolor popiołu. Są tu też ławki, na
których przysiadają skuleni starzy ludzie, by ogrzać sobie dłonie - jest jednak na to zbyt
zimno, zbyt blisko zmierzchu, zbyt ponuro. To nie Paryż. Powietrze pachnie dymem i
nocnym niebem; za lasem widać pozbawioną nadziei bursztynową poświatę, niemal zachód
słońca. Ciemność zapada tak szybko, że ktoś już zapalił lampę w oknie domu, który stoi
najbliżej opuszczonego ogniska. Jest styczeń albo luty, a może ponury marzec roku 1895 -
data zostanie nakreślona topornymi czarnymi cyframi w jednym z narożników płótna, na
ciemnym tle. Dachy wiejskich domostw są ciemnoszare i upstrzone roztapiającym się
śniegiem, który zsuwa się z nich wielkimi bryłami. Po obu stronach paru uliczek ciągnie się
mur, inne otwierają się na pola i błotniste ogrody. Drzwi domów są zamknięte, nad kominami
unosi się woń gotowanych potraw.
Tylko jedna osoba porusza się na tym bezludziu - kobieta w ciężkim podróżnym
odzieniu, zmierzająca drogą ku ostatniemu skupisku siedzib. Tam także ktoś zapala lampę -
pochylona nad płomieniem ludzka postać, w odległym oknie pozbawiona jednak szczegółów.
Kobieta na drodze nosi się z godnością i nie ma na sobie wytartego fartucha ani typowych
wiejskich sabotów z drewna. Peleryna i długie spódnice odcinają się od liliowego śniegu.
Kaptur obszyty jest futrem i skrywa jej twarz, ujawniając jedynie krągłości policzka. Brzeg
sukni to geometryczny wzór w bladobłękitnym kolorze. Kobieta oddala się z zawiniątkiem w
ramionach, szczelnie otulonym, jakby chciała je ochronić przed panującym na dworze
zimnem. Drzewa wysuwają drętwo konary ku niebu, tworząc nad drogą sklepienie. Na ławce
przed domem na końcu uliczki ktoś zostawił kawałek czerwonego materiału - być może szal
albo mały obrus, w każdym razie jest to jedyna w okolicy plama żywego koloru. Kobieta
osłania swoje zawiniątko ramionami i dłońmi w rękawiczkach i czym prędzej odwraca się
plecami do głównego skupiska domów pośrodku wsi. Jej buty skrzypią na łacie lodu
pokrywającego drogę. W zapadającej ciemności można dostrzec bladą parę jej oddechu.
Kobieta zbiera się w sobie i rusza pospiesznie. Czy opuszcza wioskę, czy też zmierza w
Strona 6
stronę któregoś z domów w ostatnim szeregu?
Nawet jedyny człowiek, który ją obserwuje, nie zna odpowiedzi na to pytanie ani nie
jest jej ciekaw. Pracował przez większość popołudnia: nanosił na płótno mury stojące wzdłuż
uliczek, umieszczał w odpowiednich miejscach nagie drzewa, odmierzał drogę, czekał na
dziesięć minut zimowego zachodu słońca. Kobieta jest intruzem, ale ją także uwiecznia na
obrazie, notuje szybko szczegóły jej ubioru i wykorzystuje zamierające światło dnia, by
nakreślić zarys kaptura i sposób, w jaki postać pochyla się do przodu, pragnąc uniknąć
mroźnego powiewu albo ochronić przed chłodem zawiniątko. Piękna niespodzianka,
kimkolwiek jest. Stanowi brakującą nutę, ruch, którego potrzebował, by wypełnić główny
odcinek zaśnieżonej drogi z plamami ziemi. Już dawno schronił się w domu i teraz pracuje
przy oknie - jest stary i jeśli maluje w chłodzie pleneru dłużej niż kwadrans, bolą go ręce i
nogi - może więc sobie jedynie wyobrazić jej przyspieszony oddech, odgłos kroków,
skrzypienie śniegu pod ostrym obcasem buta. Niedołężnieje, coraz bardziej schorowany, ale
przez chwilę pragnie, by kobieta odwróciła się i spojrzała wprost na niego. Widzi w myślach
jej włosy, ciemne i miękkie, wargi w kolorze cynobru, duże nieufne oczy.
Ona się jednak nie odwraca, on zaś mimo wszystko czuje zadowolenie. Potrzebuje jej
takiej, jaką jest teraz, oddalającej się ku śnieżnemu tunelowi na jego płótnie, potrzebuje
prostego kształtu pleców i ciężkich spódnic z eleganckim obrębkiem, ramienia
przyciskającego opatulony przedmiot. Jest rzeczywistą kobietą, która dokądś zmierza, ale
która została właśnie unieśmiertelniona. Uwieczniona w swoim pośpiechu. Jest rzeczywistą
kobietą i jednocześnie obrazem.
Strona 7
1
MARLOW
Telefon w sprawie Roberta Olivera dostałem w kwietniu 1999 roku, niespełna tydzień
po tym, jak wyciągnął nóż, stojąc przed dziewiętnastowieczną kolekcją obrazów w National
Gallery. Był to wtorek, jeden z tych okropnych poranków, które nawiedzają czasem
Waszyngton i jego okolice, kiedy wiosna już sypie kwiatami i nawet bywa gorąco - nagle
niebo zaciąga się chmurami, pojawia się niszczycielski grad, a w oziębionym ni stąd, ni
zowąd powietrzu słychać pomruki grzmotów. Było to także, zupełnie przypadkowo,
dokładnie tydzień po masakrze w szkole średniej Columbine w małym mieście Littleton w
Kolorado; wciąż myślałem obsesyjnie o tym wydarzeniu, jak zapewne każdy psychiatra w
kraju. Wydawało mi się, że mój gabinet pełen jest młodych ludzi z obrzynami i
demonicznymi urazami. Jak to się stało, że ich zawiedliśmy, a ich niewinne ofiary jeszcze
bardziej? Miałem tego ranka wrażenie, że ta okropna pogoda i ogólny nastrój przygnębienia
zmówiły się ze sobą.
Kiedy zadzwonił telefon, po drugiej stronie usłyszałem głos przyjaciela i kolegi po
fachu, doktora Johna Garcii. John jest wspaniałym człowiekiem - i wspaniałym psychiatrą - z
którym dawno temu chodziłem do college'u i który od czasu do czasu zaprasza mnie na lunch
do restauracji; sam ją wybiera i rzadko pozwala mi uregulować rachunek. Pełni dyżury w
jednym z największych szpitali waszyngtońskich i podobnie jak ja przyjmuje prywatnie.
Powiedział, że chce mi przekazać pacjenta, którym miałbym się zająć; w jego głosie
wyczułem żarliwość.
- Ten facet może stanowić trudny przypadek. Nie wiem, jak sobie z nim poradzisz, ale
wolałbym, żeby był u ciebie, w Goldengrove. Okazało się, że to artysta, i to taki, który
odniósł sukces. Aresztowali go w zeszłym tygodniu, a potem przywieźli do nas. Nie jest zbyt
rozmowny i nie przepada za nami. Nazywa się Robert Oliver.
- Słyszałem o nim, ale na dobrą sprawę nie znam jego dzieł - odparłem. - Pejzaże i
portrety; wydaje mi się też, że ze dwa lata temu trafił na okładkę „ARTnews”. Co takiego
zrobił, że go aresztowali?
Strona 8
Obróciłem się do okna i zacząłem obserwować grad, który niczym kosztowny biały
żwir spadał na ogrodzony murem trawnik na tyłach i przygniecioną do ziemi magnolię. Trawa
była już bardzo zielona i przez chwilę nad wszystkim jaśniał wodnisty blask słońca, lecz
potem zaczął się następny atak gradu.
- Próbował zaatakować obraz w National Gallery. Nożem.
- Obraz? Nie jakąś osobę?
- Najwidoczniej w tym momencie był sam w sali, ale zjawił się strażnik i zobaczył, jak
Oliver zamierza się na płótno.
- Stawiał opór? - spytałem, patrząc, jak grad zasiewa się w błyszczącej trawie.
- Tak. Rzucił nóż na podłogę, ale potem chwycił strażnika i porządnie nim potrząsnął.
To kawał chłopa. Po chwili się uspokoił i pozwolił wyprowadzić, nie wiadomo dlaczego.
Dyrekcja muzeum się zastanawia, czy wnieść oskarżenie o napaść. Chyba z tego zrezygnuje,
ale facet cholernie ryzykował.
Znów zacząłem się przyglądać podwórzu na tyłach.
- Obrazy w National Gallery to własność federalna, tak?
- Zgadza się.
- Jakiego rodzaju był ten nóż?
- Tylko scyzoryk. Nic groźnego, ale mógł nim dokonać sporych zniszczeń. Był bardzo
podniecony, uważał, że uczestniczy w heroicznej misji. Załamał się dopiero na policji,
powiedział, że nie spał od kilku dni. Trochę nawet płakał. Został przywieziony na oddział
psychiatryczny, a ja go przyjąłem.
Wyczułem, że John czeka na moją odpowiedź.
- W jakim wieku jest ten facet?
- Jest młody, no, może niezupełnie, czterdzieści trzy lata, ale teraz wydaje mi się to
niewiele. Sam rozumiesz.
Rozumiałem i wybuchnąłem śmiechem. Pięćdziesiątka, która stuknęła nam dwa lata
wcześniej, przyprawiła nas obu o szok; odreagowaliśmy, obchodząc urodziny z przyjaciółmi,
którzy byli w takiej samej sytuacji.
- Miał też przy sobie kilka rzeczy. Szkicownik i paczkę starych listów. Nie pozwalał
ich nikomu dotknąć.
- No dobra, czego po mnie oczekujesz?
Przyłapałem się na tym, że opieram się ociężale o biurko; to był długi ranek, chciało
mi się też jeść.
- Po prostu weź go do siebie - odparł John.
Strona 9
Podejrzliwość w naszej profesji to rzecz normalna.
- Dlaczego? Chcesz mi zwalić na głowę dodatkowy kłopot?
- Och, daj spokój. - Wyczułem, jak się uśmiecha. - Nie słyszałem, żebyś kiedykolwiek
odprawił pacjenta, doktorze fanatyku, a ten powinien cię zainteresować.
- Bo jestem malarzem?
Wahał się tylko przez chwilę.
- Szczerze mówiąc, tak. Nie udaję, że rozumiem artystów, ale sądzę, że dasz sobie
radę z tym facetem. Powiedziałem ci, że niewiele mówi, a kiedy powiadam, że niewiele
mówi, oznacza to, że wyciągnąłem z niego może ze trzy zdania. Pomimo leków, które mu
podajemy, najwyraźniej pogrąża się w depresję. Miewa też napady gniewu i pobudzenia.
Martwię się o niego.
Patrzyłem na drzewo, szmaragdowy trawnik, rozrzucone topniejące grudki lodu,
znowu na drzewo. Stało odrobinę na lewo od środka murawy, naprzeciwko okna, i mrok dnia
nadawał jego bladofioletowym i białym pąkom jasność, której nie miały w blasku słońca.
- Co mu podajecie?
John wymienił szybko: leki antydepresyjne, środek przedwiekowy, wszystko w
przyzwoitych dawkach. Wziąłem z biurka pióro i bloczek.
- Diagnoza?
Odpowiedź Johna wcale mnie nie zaskoczyła.
- Na szczęście dla nas, kiedy jeszcze mówił, podpisał zgodę na udzielanie informacji o
swoim stanie zdrowia. Dostaliśmy też kopię dokumentów od jego psychiatry w Karolinie
Północnej, mniej więcej sprzed dwóch lat. Najprawdopodobniej był to ostatni raz, kiedy
widział się z lekarzem.
- Zdradza jakiś szczególny niepokój?
- No cóż, nie chce o tym rozmawiać, ale chyba tak. I brał już leki, jak wynika z
dokumentacji. Prawdę powiedziawszy, kiedy się u nas zjawił, miał w kieszeni marynarki
klonopin. Sprzed dwóch lat. Zapewne niewiele mu pomógł, jeśli nie brał też środków
przedwiekowych. W końcu udało się nam skontaktować z żoną Olivera w Karolinie - byłą
żoną, ściśle mówiąc - która nam powiedziała to i owo o historii jego leczenia.
- Próby samobójcze?
- Możliwe. Trudno go właściwie ocenić, skoro nie chce rozmawiać. U nas niczego nie
próbował. Jest raczej wkurzony. Ale nie chcę go wypuścić w takim stanie. Przypuszczam, że
musi pozostać gdzieś przez pewien czas, żeby ktoś mógł się zorientować, o co chodzi, i
odpowiednio dobrać leki. Jestem pewien, że okaże chęć do współpracy. Tutaj mu się nie
Strona 10
podoba. Wiesz, jakbyśmy trzymali niedźwiedzia w klatce - milczącego niedźwiedzia.
- Więc uważasz, że nakłonię go do mówienia?
Był to nasz stary dowcip i John od razu się zorientował.
- Marlow, potrafiłbyś zmusić do tego nawet kamień.
- Dzięki za komplement. Nie wspominając już o tym, że spieprzyłeś mi przerwę na
lunch. Ma ubezpieczenie?
- Coś tam ma. Zajmuje się tym nasz pracownik opieki społecznej.
- W porządku, każ go przywieźć do Goldengrove. Jutro o czternastej, z dokumentacją.
Przyjmę go.
Pożegnaliśmy się, ja zaś stałem jeszcze przy biurku, zastanawiając się, czy podczas
posiłku zdołam znaleźć pięć minut na rysowanie, co lubię robić, kiedy mój terminarz jest
napięty; miałem przed sobą spotkanie o pierwszej trzydzieści, drugiej, trzeciej, czwartej, a
potem jeszcze zebranie zarządu o piątej. Nazajutrz czekało mnie dziesięć godzin w
Goldengrove, prywatnym ośrodku psychiatrycznym, gdzie pracowałem od dwunastu lat.
Teraz potrzebowałem zupy, sałatki i ołówka w palcach - przez pięć minut.
Przypomniałem też sobie coś, do czego od dawna nie wracałem myślą, choć wcześniej
to wspomnienie nawiedzało mnie bardzo często. Kiedy w wieku dwudziestu jeden lat
ukończyłem studia licencjackie na Columbii (co dało mi pojęcie o historii, angielskim i
naukach ścisłych) i zamierzałem rozpocząć studia medyczne na Uniwersytecie Wirginii, moi
rodzice wysupłali trochę pieniędzy, żebym razem z kolegą z akademika mógł pojechać na
miesiąc do Włoch i Grecji. Po raz pierwszy znalazłem się poza granicami USA. Byłem pod
wrażeniem malarstwa włoskiego w kościołach i klasztorach, architektury Florencji i Sieny.
Na greckiej wyspie Paros, gdzie wytwarzają najdoskonalszy przezroczysty marmur na
świecie, poszedłem do miejscowego muzeum archeologicznego.
Znajdował się tam tylko jeden wartościowy posąg, który stał samotnie w sali.
Powinienem powiedzieć: stała samotnie; była to Nike, wysokości mniej więcej półtora metra,
poobijana, bez głowy i ramion, z bliznami na plecach, tam gdzie niegdyś wyrastały skrzydła,
marmur zaś upstrzony był czerwonymi plamami od długiego spoczywania w glebie wyspy.
Wciąż można było dostrzec mistrzostwo dłuta, szatę, która opływała ciało jak wodne wiry.
Przytwierdzono ponownie jedną z małych stóp. Byłem w pomieszczeniu sam, szkicując
posąg, kiedy na chwilę zajrzał strażnik, żeby krzyknąć: „Niedługo zamykamy!” Spakowałem
więc przybory do rysowania, a potem - nie zastanawiając się nad konsekwencjami -
podszedłem do Nike po raz ostatni i schyliłem się, by ucałować jej stopę. Strażnik pojawił się
w ciągu sekundy; zaczął wrzeszczeć, właściwie wyciągnął mnie stamtąd za kołnierz. Nigdy
Strona 11
nie wywalono mnie z baru, ale tamtego dnia zostałem wyrzucony z muzeum pilnowanego
przez jednego strażnika.
Podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do Johna; udało mi się go złapać jeszcze w
gabinecie.
- Co to był za obraz?
- Nie rozumiem.
- Obraz, który zaatakował nasz pacjent, innymi słowy: pan Oliver.
John wybuchnął śmiechem.
- Wiesz, powiem ci szczerze, że nie przyszłoby mi do głowy o to spytać, ale napisali o
tym w raporcie policyjnym. Leda. Jakiś grecki mit. Tak mi się w każdym razie wydaje.
Napisali też, że przedstawiał nagą kobietę.
- Jeden z podbojów Zeusa - wyjaśniłem. - Dokonany pod postacią łabędzia. Kto to
namalował?
- Daj spokój, czuję się jak na zajęciach z historii sztuki. Omal ich nie oblałem, tak
przy okazji. Nie mam pojęcia, kto namalował ten obraz. Policjant dokonujący aresztowania
też tego nie wiedział.
- W porządku, wracaj do pracy. Miłego dnia, John - powiedziałem, starając się
rozluźnić kark i jednocześnie przytrzymywać słuchawkę.
- Miłego dnia, przyjacielu.
Strona 12
2
MARLOW
Już dręczy mnie pragnienie, by zacząć tę historię ponownie od kategorycznego
stwierdzenia, że jest to historia prywatna. I nie tylko prywatna; mam na myśli także to, że w
takim samym stopniu jak fakty w grę wchodzi tu moja wyobraźnia. Przez dziesięć lat
porządkowałem swoje notatki, a także myśli, dotyczące tej sprawy; wyznaję, że początkowo
rozważałem napisanie artykułu o Robercie Oliverze dla pisma psychiatrycznego, które cenię
najwyżej i w którym publikowałem już wcześniej, ale kto chciałby ogłaszać drukiem coś, co
mogłoby ostatecznie przekonać jego samego o zawodowym kompromisie? Żyjemy w epoce
talk-show i monstrualnej niedyskrecji, lecz nasza profesja jest szczególnie nieprzejednana w
swym milczeniu - ostrożnym, legalistycznym, odpowiedzialnym. W najlepszym razie.
Oczywiście zdarzają się przypadki, kiedy mądrość musi przeważać nad zasadami; każdy
lekarz zna takie sytuacje. Podjąłem odpowiednie środki i zmieniłem wszystkie związane z tą
historią nazwiska, z własnym włącznie, pomijając jedno imię, niezwykle powszechne, ale też
tak dla mnie piękne, że nie widziałem nic złego w fakcie, iż zachowuję oryginał.
Nie wychowywałem się w domu o tradycjach lekarskich - prawdę powiedziawszy,
moja matka była pierwszą kobietą pastorem w swej niewielkiej kongregacji, a ja miałem
jedenaście lat, kiedy ją wyświęcono. Mieszkaliśmy w najstarszej siedzibie w naszym mieście
w stanie Connecticut - w niskim drewnianym domu śliwkowego koloru, z podwórzem
frontowym jak angielski cmentarz, gdzie o miejsce przy kamiennej ścieżce prowadzącej do
drzwi wejściowych walczyły cisy, wierzby płaczące i inne żałobne drzewa.
Każdego popołudnia, o trzeciej piętnaście, wracałem do tego domu ze szkoły, ciągnąc
za sobą tornister pełen książek i okruchów, piłek do bejsbolu i kredek. Matka otwierała drzwi,
ubrana zwykle w niebieską spódnicę i sweter, a później w swój czarny strój z białą koloratką -
jeśli wcześniej odwiedzała chorych, starszych, niedomagających, którzy nie mogli opuszczać
domów, albo nowych grzeszników. Byłem marudnym dzieckiem z wadami postawy,
przepełnionym chronicznym przekonaniem, że życie nie wygląda tak, jak się zapowiadało, co
stanowiło powód rozczarowania; ona ze swej strony była surową matką - surową, prawą,
Strona 13
wesołą i czułą. Kiedy zauważyła u mnie na dość wczesnym etapie talent do rysowania i
rzeźbienia, zachęcała mnie z milczącą pewnością siebie, bym go rozwijał; robiła to dzień za
dniem, nigdy nie przesadzając z pochwałami i jednocześnie nie pozwalając mi wątpić w sens
moich wysiłków. Różniliśmy się od siebie pod każdym względem, jak sądzę, i to od dnia, w
którym się urodziłem. No i kochaliśmy się zapamiętale.
To dziwne, ale choć matka umarła dość młodo - a może właśnie dlatego -
stwierdziłem, że w średnim wieku coraz bardziej się do niej upodabniam. Przez lata byłem nie
tyle samotny, ile po prostu nieżonaty, choć w końcu unormowałem ten stan. Kobiety, które
kochałem, są (albo były) bez wyjątku takie jak ja w okresie dzieciństwa - kapryśne, zmienne,
intrygujące. W ich towarzystwie coraz bardziej zaczynałem przypominać matkę. Moja żona
nie jest tu wyjątkiem, ale pasujemy do siebie.
Zapewne w wyniku doświadczeń z tymi kobietami i z żoną, a także zawodowych,
które ukazują mi każdego dnia niewidoczną stronę ludzkiego umysłu, jego tragedię - żałosny
wpływ środowiska, kaprysy genetyczne - zdołałem rozbudzić w sobie coś w rodzaju
skrupulatnej życzliwości wobec życia. Zaprzyjaźniliśmy się, ono i ja, kilka lat wcześniej - nie
jest to może pełna ekscytacji przyjaźń, do jakiej tęskniłem jako dziecko, ale pełen
wzajemnego zrozumienia rozejm, przyjemność, którą odczuwam, wracając codziennie do
swojego mieszkania przy Kalorama Road. Zdarzają mi się od czasu do czasu chwile - na
przykład gdy obieram pomarańczę, a potem przenoszę ją z blatu szafki na stół kuchenny -
kiedy czuję niemal dojmujące zadowolenie, być może wywołane surowym, czystym kolorem
owocu.
Doznawałem tego jedynie w dzieciństwie. Zakłada się z góry, że dzieci mogą cieszyć
się wyłącznie drobnostkami, ale tak naprawdę pamiętam, że marzyłem tylko o czymś
wielkim, a potem to marzenie kurczyło się, jedno zainteresowanie przechodziło w inne, aż w
końcu wszystkie moje pragnienia skupiły się na biologii, chemii i studiach medycznych,
wreszcie na odkrywaniu najdrobniejszych epizodów życia, neuronach, helisach i wirujących
atomach. Prawdę mówiąc, nauczyłem się dobrze rysować dzięki tym nieskończenie małym
kształtom i odcieniom w swoim laboratorium biologicznym, nie zaś dzięki czemuś tak
wielkiemu jak góry, ludzie czy misy z owocami.
Teraz, jeśli marzę o czymś znaczącym, to w związku ze swoimi pacjentami - by mogli
w końcu odczuć tę powszednią radość, jaką daje kuchnia i pomarańcza, wyciągnięcie nóg
przed telewizorem, w którym pokazywany jest film dokumentalny, czy też, jak sobie
wyobrażam, większą przyjemność, na przykład możność zachowania pracy, powrót do
rodziny po uwolnieniu się od choroby psychicznej, dostrzeganie normalnego otoczenia
Strona 14
pokoju, a nie straszliwego tłumu nieznanych twarzy. Jeśli chodzi o siebie samego, nauczyłem
się marzyć skromnie: liść, nowa farba, miąższ pomarańczy i to, co tworzy piękno mojej żony
- lśnienie w kącikach jej oczu i ramiona z miękkimi włoskami, które błyszczą w świetle
lampy stojącej w naszym salonie, kiedy tam siedzi i czyta.
Powiedziałem, że moje wychowanie nie przygotowało mnie do profesji medycznej,
ale nie jest to może takie dziwne, że wybrałem tę, a nie inną jej dziedzinę. Matka i ojciec nie
mieli w sobie ani odrobiny zapału naukowego, choć ich osobista dyscyplina, przekazana mi
za sprawą owsianki i czystych skarpet, z intensywnością typową dla rodziców mających jedno
dziecko, bardzo mi się przydała, jeśli wziąć pod uwagę rygory biologii w college'u i jeszcze
większe na wydziale medycyny - rigor mortis nocy spędzanych bez reszty na studiowaniu i
wkuwaniu na pamięć, a także tych późniejszych, bezsennych, podczas dyżurów szpitalnych,
kiedy to odczuwałem względną ulgę.
Marzyłem też, by zostać artystą, ale gdy nadszedł czas wyboru konkretnego zawodu,
pracy na całe życie, zdecydowałem się na medycynę i od razu wiedziałem, że zajmę się
psychiatrią, która stanowiła dla mnie zarówno profesję uzdrowicielską, jak i najważniejszą
naukę dotyczącą ludzkiego doświadczenia. Prawdę mówiąc, po ukończeniu college'u
złożyłem papiery w kilku szkołach artystycznych i ku swemu zadowoleniu zostałem przyjęty
do dwóch, i to niezłych. Chciałbym powiedzieć, że moja decyzja wiele mnie kosztowała, że
żyjący we mnie artysta buntował się przeciwko takiej zmianie. W rzeczywistości czułem, że
jako malarz nie wniosę niczego szczególnego do społeczeństwa, i w głębi serca bałem się
panicznie walki o byt, związanej z takim życiem. Psychiatria wydawała się prostą ścieżką,
która pozwalała służyć cierpiącemu światu i jednocześnie malować; wystarczała mi
świadomość, że mógłbym być zawodowym artystą, gdybym tylko chciał.
Jak się zorientowałem, rodzice zastanawiali się głęboko nad moim wyborem
specjalizacji. Kiedy podczas jednej z naszych zamiejscowych rozmów telefonicznych pod
koniec tygodnia wspomniałem im o swoich zamiarach, po drugiej stronie zapadło milczenie,
jakby próbowali przetrawić los, który sobie szykowałem, i powody, dla których podjąłem taką
decyzję. Po chwili matka, porównując w szczególny sposób swoje i moje (przyszłe)
posłannictwo, zauważyła spokojnie, że każdy potrzebuje kogoś, z kim mógłby porozmawiać;
ojciec zaś nadmienił, że demony można wypędzać z ludzi na różny sposób.
Tak naprawdę ojciec nie wierzy w diabły; nie figurują one w jego nowoczesnym i
postępowym powołaniu. Lubi odwoływać się do nich sarkastycznie, nawet teraz, w
podeszłym wieku; zagłębia się, potrząsając z niedowierzaniem głową, w dzieła wczesnych
Strona 15
kaznodziei Nowej Anglii, takich jak Jonathan Edwards, albo w pisma średniowiecznych
teologów, którzy także go fascynują. Jest jak wielbiciel horrorów; czyta je, ponieważ go
denerwują. Kiedy wspomina o „demonach”, „ogniu piekielnym” i „grzechu”, to traktuje te
pojęcia ironicznie, z pełną obrzydzenia fascynacją. Parafianie, którzy wciąż zaglądają do jego
gabinetu w naszym starym domu (ojciec nigdy nie przejdzie na emeryturę), mogą liczyć na
głęboko wyrozumiałą interpretację swych własnych udręk. Przyznaje, że chociaż zajmuje się
duszami, a ja diagnozami, czynnikami środowiskowymi, badaniami behawioralnymi i DNA,
obaj dążymy do tego samego celu - położenia kresu ludzkiej męce.
Kiedy także matka została pastorem, nasze domostwo stało się niezwykle pracowite,
ja zaś znalazłem mnóstwo czasu, by zajmować się sobą i za sprawą książek oraz wypraw
badawczych do parku na końcu naszej ulicy uwalniać się od sporadycznej apatii. Siadywałem
zagłębiony w lekturze pod drzewem albo szkicowałem sceny górskie czy pustynie, których z
pewnością nie widziałem na własne oczy. Do moich ulubionych książek zaliczały się, z jednej
strony, powieści przygodowe, których akcja rozgrywała się na morzu, z drugiej zaś rzeczy na
temat odkryć i przeróżnych badań. Pochłaniałem biografie dla dzieci, wszystkie, które
mogłem zdobyć - Tomasza Edisona, Aleksandra Grahama Bella, Eliego Whitneya i inne, a
później przerzuciłem się na przygody z zakresu medycyny - na przykład Johan Salk i polio.
Nie byłem zbyt żywym dzieckiem, ale pragnąłem dokonać czegoś niezwykle odważnego.
Marzyłem o ratowaniu życia, o tym, że pojawiam się w samą porę, odkrywszy coś
zbawiennego. Nawet teraz, czytając artykuł w periodyku naukowym, doznaję tamtego
uczucia: dreszczu, jaki wywołuje wiadomość o dokonanym przez kogoś odkryciu, i ukłucia
zazdrości.
Nie mogę powiedzieć, by to pragnienie odgrywania roli zbawcy stanowiło główny
motyw mojego dzieciństwa, chociaż, jak się okazuje, mogłoby posłużyć za kanwę zgrabnej
opowieści. Na dobrą sprawę nie zdradzałem jakiegoś konkretnego powołania i nim zdążyłem
pójść do szkoły średniej, gdzie uczyłem się dobrze, ale bez szczególnego entuzjazmu,
wszystkie te biografie dla dzieci zamieniły się w zwykłe wspomnienie. Ze znacznie większą
przyjemnością czytałem wtedy Dickensa i Melville'a, uczestniczyłem w zajęciach
artystycznych, uprawiałem bez wielkich sukcesów biegi przełajowe i wreszcie, czemu
towarzyszyło westchnienie ulgi, straciłem dziewictwo w trzeciej klasie z bardziej
doświadczoną dziewczyną z czwartej, która mi powiedziała, że zawsze lubi patrzeć na tył
mojej głowy.
Rodzice jednak osiągnęli co nieco w naszym mieście, broniąc i z powodzeniem
Strona 16
resocjalizując pewnego bezdomnego, który zawędrował aż z Bostonu i schronił się w
miejscowym parku. Jeździli do lokalnego więzienia, by wygłaszać tam pogadanki, i nie
pozwolili zburzyć domu niemal tak wiekowego jak nasz (ten pierwszy został wzniesiony w
1691 roku, ten drugi - w 1689) pod budowę parkingu przy supermarkecie. Przychodzili na
moje mityngi lekkoatletyczne, pełnili dyżury podczas zabaw na koniec roku szkolnego i
zapraszali moich przyjaciół na przyjęcia ekumeniczne, w trakcie których podawali pizzę.
Przewodniczyli także nabożeństwom żałobnym swych zmarłych młodo przyjaciół. Ich
wyznanie nie przewidywało pogrzebów, otwartych trumien, modlitw nad zmarłymi, więc nie
dotknąłem zwłok, nim poszedłem na medycynę, i nie widziałem martwej osoby, którą
znałbym wcześniej osobiście, dopóki nie ująłem ręki matki - ręki absolutnie bezwładnej i
wciąż ciepłej.
Jednak na wiele lat przed śmiercią matki, gdy wciąż studiowałem, zaprzyjaźniłem się
z człowiekiem, o którym już wspomniałem - z człowiekiem, dzięki któremu zająłem się, by
się tak wyrazić, najważniejszym przypadkiem w swej karierze. Kiedy miałem dwadzieścia
kilka lat, John Garcia był jednym z moich przyjaciół - przyjaciół w college'u, z którymi
uczyłem się do testów z biologii i egzaminów z historii albo grywałem w piłkę w sobotnie
popołudnia, a którzy teraz łysieją; innych poznałem na medycynie, w laboratoriach i na
wykładach, albo później, podczas dyżurów w izbie przyjęć, w trakcie podejmowania trudnych
decyzji. Nim John do mnie zadzwonił, wszyscy już zaczęliśmy siwieć, wszyscy też
zaczęliśmy się nieco garbić albo - by się temu przeciwstawić - traciliśmy mężnie wagę. Ze
swej strony dziękowałem Bogu za to, że od najmłodszych lat uprawiałem biegi, co pozwoliło
mi w mniejszym lub większym stopniu zachować szczupłą sylwetkę, a nawet siłę.
Dziękowałem też losowi, że moje włosy nadal są gęste i w równym stopniu kasztanowe jak
srebrne i że kobiety na ulicy wciąż zerkają w moją stronę. Byłem jednak niezaprzeczalnie
jednym z nich, członkiem owej kohorty przyjaciół w średnim wieku.
Kiedy więc John zadzwonił do mnie w tamten wtorek z prośbą o przysługę,
oczywiście się zgodziłem. Byłem zaciekawiony jego opowieścią o Robercie Oliverze, ale
myślałem też o zbliżającym się lunchu, o okazji do rozprostowania nóg i otrząśnięcia się z
kieratu poranka. Tak naprawdę nigdy nie przeczuwamy swego przeznaczenia, jak
powiedziałby ojciec, siedząc w swoim gabinecie w Connecticut. I gdy mój dzień pracy
dobiegł końca, kiedy było po zebraniu zarządu, a grad zamienił się w drobną mżawkę,
wiewiórki zaś zaczęły biegać po podwórku na tyłach i skakać po urnach, przestałem niemal
myśleć o telefonie od Johna.
Później, kiedy już pokonałem szybko drogę z gabinetu do domu, zdjąłem płaszcz w
Strona 17
przedpokoju - nie byłem wtedy jeszcze żonaty, więc nikt mnie nie przywitał w drzwiach, a w
nogach łóżka nie leżała słodko pachnąca bluzka, zdjęta po całym dniu pracy - i zostawiłem
ociekający parasol, żeby wysechł, potem zaś umyłem ręce i przyrządziłem sobie grzankę z
tuńczykiem, by wreszcie pójść do pracowni i wziąć do ręki pędzel - dopiero wtedy, trzymając
między palcami gładkie drewienko, przypomniałem sobie o swoim przyszłym pacjencie,
który zamiast pędzlem wywijał nożem. Włączyłem ulubioną muzykę, Sonatę A-dur na
skrzypce i fortepian Francka, i celowo o nim zapomniałem. Miałem za sobą długi dzień, nieco
pusty do chwili, gdy zacząłem napełniać go kolorem. Jednak, jeśli nie umieramy naprawdę,
następny dzień zawsze nadchodzi, a tego następnego dnia poznałem Roberta Olivera.
Strona 18
3
MARLOW
Stał przy oknie swojego nowego pokoju, wyglądając na zewnątrz, z rękami
zwieszającymi się po bokach. Odwrócił się, kiedy wszedłem. Mój nowy pacjent miał ponad
metr osiemdziesiąt wzrostu i był potężnie zbudowany; gdy patrzył na człowieka wprost,
pochylał się nieco jak szarżujący byk. Zdawało się, że w jego rękach i ramionach drzemie z
trudem kontrolowana siła; na twarzy malowała się zawziętość i pewność siebie. Skórę
pokrywały drobne zmarszczki i opalenizna. Włosy miały ciemnokasztanowy odcień i były
bardzo gęste, przyprószone gdzieniegdzie leciutką siwizną; rozchodziły się falami i z jednej
strony sterczały bardziej, jakby właśnie w tym miejscu często je mierzwił. Jak już się
dowiedziałem od personelu, odmówił zmiany ubrania; miał na sobie luźne spodnie
sztruksowe w kolorze oliwkowym, żółtą bawełnianą koszulę i sztruksową marynarkę z łatami
na rękawach. Nosił ciężkie buty z brązowej skóry.
Ubranie Roberta poplamione było farbą olejną. Widniały na nim smugi o barwie
czerwieni alizarynowej, granatu i żółtej ochry - szczególnie jaskrawe na tle tej zdecydowanej
monotonii. Pod paznokciami też miał farbę. Stał niespokojnie, przestępując z nogi na nogę
albo krzyżując co chwila ramiona i ukazując łaty na łokciach marynarki. Potem dowiedziałem
się od dwóch różnych kobiet, że Robert Oliver to najzgrabniejszy mężczyzna, jakiego w życiu
spotkały, a to z kolei każe mi się zastanawiać, co takiego dostrzegają kobiety, czego ja nie
widzę. Na parapecie za jego plecami leżał plik dokumentów, które sprawiały wrażenie bardzo
kruchych; pomyślałem, że to te „stare listy”, o których wspominał John Garcia. Kiedy się
zbliżyłem, Robert Oliver spojrzał na mnie - nie po raz ostatni odniosłem wrażenie, że
jesteśmy na ringu - i zauważyłem, że oczy ma jasne, wyraziste, o głębokim złotozielonym
odcieniu, i nabiegłe krwią. Po chwili jego twarz jakby zamknęła się gniewnie; odwrócił
głowę.
Przedstawiłem się i wyciągnąłem do niego rękę.
- Jak się pan dziś czuje, panie Oliver?
Z wahaniem uścisnął mi mocno dłoń, ale nic nie powiedział; wydawało się, że ogarnia
Strona 19
go ospałość i niechęć. Skrzyżował ramiona i oparł się o parapet.
- Witamy w Goldengrove. Cieszę się, że mam okazję pana poznać.
Spojrzał mi w oczy, milczał jednak dalej.
Usiadłem w fotelu, który stał w kącie pokoju, i obserwowałem go przez parę minut,
nim znów otworzyłem usta.
- Właśnie zapoznałem się z pańskimi dokumentami, które otrzymałem z gabinetu
doktora Garcii. Rozumiem, że w zeszłym tygodniu przeżył pan bardzo trudny dzień; dlatego
pan tu jest.
W tym momencie uśmiechnął się zagadkowo i wreszcie się odezwał.
- Tak - przyznał. - Miałem trudny dzień.
Osiągnąłem swój pierwszy cel: mówił. Starałem się nie pokazywać po sobie
zadowolenia ani zaskoczenia.
- Czy pamięta pan, co się stało?
Wciąż patrzył na mnie, ale jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Była dziwna, jej
wyraz wahał się między topornością a delikatnością, twarz o uderzającej strukturze kostnej, z
nosem długim, ale także szerokim.
- Coś niecoś.
- Zechciałby pan mi o tym opowiedzieć? Jestem tu po to, by panu pomóc, przede
wszystkim słuchając.
Milczał.
Powtórzyłem:
- Zechciałby mi pan coś o tym opowiedzieć? - Ponieważ wciąż się nie odzywał,
spróbowałem z innej strony. - Czy wiedział pan, że informacja o tym, co próbował pan zrobić,
trafiła do gazet? Nie czytałem wtedy tego artykułu, ale ktoś właśnie dał mi wycinek. Znalazł
się pan na czwartej stronie.
Odwrócił wzrok.
Naciskałem.
- Nagłówek brzmiał mniej więcej tak: „Artysta zaatakował obraz w National Gallery”.
Roześmiał się; zabrzmiało to zaskakująco przyjemnie.
- Trafne, poniekąd. Ale nie dotknąłem go.
- Strażnik zdążył pana powstrzymać, tak?
Skinął głową.
- A pan się z nim szarpał? Nie chciał dać się odciągnąć od tego obrazu?
Tym razem na jego twarzy pojawiło się coś nowego: posępność. Robert Oliver zagryzł
Strona 20
kącik ust.
- Tak.
- Był to obraz przedstawiający kobietę, prawda? Jak się pan czuł, kiedy ją pan
zaatakował? - spytałem, starając się go zaskoczyć. - Co pana do tego skłoniło?
Jego odpowiedź była równie szybka. Wstrząsnął się, jakby chcąc pozbyć się resztek
ospałości, i wyprostował ramiona. Wydawał się w tym momencie jeszcze bardziej władczy;
dostrzegłem, że mógłby budzić strach, a nawet uciec się do przemocy.
- Zrobiłem to dla niej.
- Dla tej kobiety? Chciał ją pan ochronić?
Milczał.
Spróbowałem ponownie:
- Mam rozumieć, że w jakiś sposób pragnęła być zaatakowana?
Spuścił wzrok i westchnął głęboko, jakby nawet oddychanie sprawiało mu ból.
- Nie. Nie rozumie pan. Nie atakowałem jej. Zrobiłem to dla kobiety, którą kochałem.
- Dla kogoś innego? Dla swojej żony?
- Może pan sobie myśleć, co się panu podoba.
Nie odrywałem od niego spojrzenia.
- Czuł pan, że robi to dla żony? Dla byłej żony?
- Może pan z nią porozmawiać - oświadczył, jakby było mu wszystko jedno. - A
nawet z Mary, jeśli pan chce. Może pan obejrzeć obrazy, jeśli ma pan ochotę. Nie obchodzi
mnie to. Może pan rozmawiać, z kim się panu podoba.
- Kto to jest Mary? - spytałem. Nie było to imię jego byłej żony. Czekałem przez
chwilę, ale milczał. - Czy te obrazy, o których pan wspomniał, właśnie ją przedstawiają? Czy
też miał pan na myśli to płótno w National Gallery?
Stał przede mną pogrążony w całkowitym milczeniu, spoglądając gdzieś ponad moją
głową.
Czekałem; mogę czekać jak skała, jeśli trzeba. Po trzech czy czterech minutach
zauważyłem spokojnie:
- Wie pan, sam jestem malarzem.
Oczywiście rzadko mówię na swój temat, zwłaszcza podczas pierwszej sesji z
pacjentem, ale pomyślałem, że warto zaryzykować.
Rzucił mi spojrzenie, które mogło świadczyć równie dobrze o zainteresowaniu jak o
pogardzie, a potem położył się na łóżku i wyciągnął na plecach, z butami na narzucie,
wsuwając ramiona pod głowę i spoglądając w górę, jakby patrzył w niebo.