Rees-Jones Trevor - Opowieść Ochroniarza
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Rees-Jones Trevor - Opowieść Ochroniarza |
Rozszerzenie: |
Rees-Jones Trevor - Opowieść Ochroniarza PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Rees-Jones Trevor - Opowieść Ochroniarza pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Rees-Jones Trevor - Opowieść Ochroniarza Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Rees-Jones Trevor - Opowieść Ochroniarza Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Trevor Rees-Jones Moira Johnston
OPOWIEŚĆ OCHRONIARZA
DIANA, WYPADEK I TEN JEDYNY,
KTÓRY PRZEŻYŁ
Przełożył
PIOTR ROMAN
PRIMA
WARSZAWA 2000
Oświadczenie Trevora
rzedstawianie tego, co mi się przydarzyło, w formie
książki, to ostatnia rzecz, jaka mogłaby mi się przyśnić. Gdyby ktoś
zasugerował to rok po wypadku, odpowiedziałbym: „Bzdety!". Od samego
początku, kiedy leżałem nieprzytomny w szpitalu, moja rodzina próbowała
trzymać się na uboczu i nie wkraczać w światła reflektorów. Po odzyskaniu
przytomności zająłem identyczne stanowisko. Prowadziliśmy skromne
i spokojne życie w Oswestry, miasteczku w Shropshire *. Czyż nie jest tak,
że to, co się ma, ceni się zawsze dopiero po tym, kiedy się to straciło? A to
właśnie nastąpiło w dniu wypadku.
Media siedziały nam na głowie — mnie, mamie i ojczymowi, nawet
mieszkającej w Walii babci. Większość tego, co pisano, nie miało związku
z prawdą, niektóre artykuły były po prostu wymyślone. Od razu podjęliśmy
decyzję, że nie dajemy wywiadów. Przez dwa i pół roku od wypadku
udzieliłem tylko jednego wywiadu — ponieważ czułem się źle wobec
mojego pracodawcy, Mohameda Al-Fayeda, który stracił syna. Wkrótce
jednak tego pożałowałem — i żałuję do dziś. Nawet po rezygnacji z pracy,
gdy mogło się wydawać, że łatwiej mi będzie mówić — nie chciałem.
Jedyne, czego potrzebowałem, to utrzymać życie w garści do zakończenia
francuskiego śledztwa i chwili, gdy będę w stanie poukładać sobie w głowie
to, co się stało. Moim celem był powrót do formy fizycznej i normalnego
życia, które kochałem: pracy, kumpli, rugby.
Nie było to jednak zbyt realistyczne. Szybko dotarło do mnie, że moje
Hrabstwo na granicy z Walią (wszystkie przypisy od tłumacza).
życie już nigdy nie będzie takie jak przedtem. Nie byłem osobą sprzed
wypadku. Nawet bym tego nie chciał. Jak można zostać częścią tragedii,
w której giną trzy osoby — w tym księżna Walii — i się nie zmienić?
Nie miałem i nie mam poczucia winy. Zginęli na mojej zmianie i będę
musiał z tym żyć do końca swoich dni, ale patrzę co dzień w lustro i wiem,
że zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy. Nie pamiętam samego
wypadku i niczego, co zdarzyło się trzy minuty przed nim. Straciłem
pamięć wszystkiego, co działo się między odjazdem samochodu sprzed
„Ritza" a odzyskaniem przytomności dziesięć dni później w szpitalu. Nie
żyje nikt, kto dokładnie wie, co się działo w ostatnich sekundach przed
wypadkiem — w samochodzie, którego kierowca okazał się pijany, oraz
wokół niego, wiem jednak, że nie można było zrobić więcej, by zapobiec
wypadkowi i śmierci moich pracodawców.
Zawsze drażniły mnie ataki na mój profesjonalizm, które rozpoczęły się
zaraz po wypadku, zwłaszcza opinie z drugiej ręki tak zwanych ekspertów,
którzy nie będąc na moim miejscu, wymyślali, co powinienem był robić.
Z początku starali się w ten sposób popisywać byli ochroniarze Fayeda,
potem jednak, w rok po wypadku, sam zaatakował, oskarżając mnie o zdradę
z powodu rezygnacji z pracy i — co było znacznie gorsze — o to, że
przyczyną wypadku były moje czyny — a raczej ich brak. Byłem zły
i zraniony, ale próbowałem ignorować ostrzeżenia bliskich mi ludzi.
Próbowałem pozostać lojalny. W dalszym ciągu czułem do Al-Fayeda
sympatię i z przyjemnością wspominałem pracę u niego.
Kiedy jednak zaatakował mnie w „Timie", w CNN i w prasie — do tego
zaatakował też Keza, mojego kolegę-ochroniarza — zrozumiałem, że muszę
odpowiedzieć. Zarówno dla zachowania szacunku wobec siebie samego
jak i dla przedstawienia prawdy. O tylu sprawach związanych z tym, co się
stało, media nie miały pojęcia... Wiedziałem już wtedy, że jeśli się milczy,
ktoś wypełnia próżnię. Prasa nigdy nie przestanie robić swego. Nie mogłem
pozwolić na to, by ludzie dalej wierzyli w kłamstwa i wymyślone historyjki.
Przede wszystkim nie mogłem stracić szacunku, jakim — jak mi się
wydaje —jestem darzony w Oswestry. Chybaby mnie to czekało, gdybym
nie zdecydował się dać świadectwa prawdzie. Musiałem odpowiedzieć
Fayedowi.
Ataki pana Fayeda nie były jedynym powodem, dlaczego zacząłem się
w końcu zastanawiać nad napisaniem książki. Lekarze nie umieją przewi-
dzieć, jak będzie w przyszłości wyglądał stan mojego zdrowia ani czy mam
przed sobą normalną liczbę lat pracy. Nie dostałem jakiejkolwiek rekom-
pensaty, a zarówno moi adwokaci jak i rodzina nieraz naciskali, bym
spróbował dostać odszkodowanie, by móc odłożyć nieco na przyszłość —
na wypadek, gdyby okazała się nieciekawa. Nawet po rozpoczęciu ataków
przez pana Fayeda ani razu nie przyjąłem pieniędzy, by móc mu od-
powiedzieć w prasie codziennej, telewizji czy czasopismach. Za półdniowy
wywiad proponowano mi więcej, niż zarobię za kilka miesięcy pracy nad
książką, uznałem jednak, że książka będzie honorowym sposobem na
zapłacenie rachunków od adwokatów — a moim zdaniem zarobili na
każdego pensa — i odłożenie nieco na bok.
Jedynym sposobem uzyskania odszkodowania byłaby droga sądowa.
Jestem niezły w walce, ale przyznam uczciwie — ani przez chwilę nie
byłem szczęśliwy jako uczestnik francuskiego śledztwa. Każdy, kto miał
związek z tą historią— może z wyjątkiem pana Fayeda — wie chyba, że
nie chcę mieć nic wspólnego z sensacyjnymi tytułami i wojnami na salach
sądowych, które mogłyby trwać wiecznie. Niczego więcej nie chcę, jak
pozostawić tę tragedię za sobą.
Był to ostateczny argument, który przekonał mnie do napisania książki.
Kiedy się ukaże i powiem na jej temat co trzeba, mam nadzieję nigdy
więcej nie zajmować się tą historią. Jeśli ktokolwiek będzie się chciał
dowiedzieć, co się stało albo co myślę — niech przeczyta. Koniec. Moje
życie będzie mogło ruszyć dalej.
Kiedy zebrałem wszystkie argumenty, podjąłem decyzję, by napisać
książkę najszybciej jak się da. We wrześniu pan Fayed zaskarżył wyrok
francuskiego sędziego, nie chciałem w tym jednak uczestniczyć. Proces
mógł trwać wiecznie, ale ja nie miałem czasu. Mimo wszystko jeszcze się
wahałem. Było oczywiste, że po wydaniu książki zarówno rodzice jak i ja
sam będziemy musieli przeżyć na nowo minione dwa lata — ze wszystkimi
emocjami, z całym bólem. Sam rzadko okazuję emocje, ale było jasne, że
mama ujawni różne osobiste sprawy. Kocha mnie za to, że zawsze staję
w obronie słabszych i tych, którym gorzej się wiedzie, choć całe życie
wpadałem przez to w kłopoty. Jako autor książki czuję się mocno wy-
eksponowany.
Napisałem ją jednak i przedstawiam swoją opowieść w sposób najlepszy,
jaki umiem — prawdę o tym, co się wydarzyło ze mną i moją rodziną przed
wypadkiem i w jego wyniku. Początkowo problemem wydawało się, jak
wszystko opowiedzieć, jeśli przez ważny etap wydarzeń byłem nieprzytom-
ny, a co do pozostałych moja pamięć przypomina szwajcarski ser. Lekarze
twierdzą, że to normalne, ale niewiele mi to daje. Była także inna część
wydarzeń — ważna, jeśli mam przedstawić całą prawdę: co działo się
z moją rodziną albo to, co odkryli prawnicy. Zdecydowałem się na prawdę
taką, jak ją widzę. W związku z tym postanowiliśmy z współautorką,
Moirą Johnston, napisać książkę w trzeciej osobie oraz poprosiliśmy moją
mamę i ojczyma Erniego, moich trzech adwokatów oraz mojego kumpla
Keza, który był ze mną do trzech minut przed wypadkiem, o dołączenie
swych wspomnień.
Wszystko na następnych stronach jest prawdą— tym, co zarówno ja jak
i wymienione osoby uważamy wedle najlepszej woli i wiedzy za prawdę.
Czytając wspomnienia bliskich mi osób, często przeżywałem wstrząs —
nieustannie zaskakiwało mnie coś, o czym nie wiedziałem. Bez pomocy
matki i Erniego nigdy nie spróbowałbym napisać tej książki. Ich odwaga
pomogła mi zacząć, a nie zaprzestali wysiłków nawet na jeden dzień,
robiąc wszystko, co mogło mi pomóc. Fundamentem opowieści jest to, co
wiem od nich.
Patrząc wstecz, dla chłopaka takiego jak ja i jego rodziny, to co
się z nami wszystkimi stało i przez co przeszliśmy — wypadek, media,
Al-Fayed, śledztwo, zmiany w naszym życiu — było czymś niesamowitym.
Jestem zadowolony, że zostanie powiedziane wszystko, co zostanie po-
wiedziane, ale dla wielu ludzi prawda okaże się trudna. Dotyczy to
zarówno tych, których rola w spowodowaniu wypadku nie była dotychczas
w pełni znana, oraz tych, którzy tworzyli po nim liczne legendy — bzdury
o pierścionku zaręczynowym, teorie zamachu i tak dalej. Im się niniejsza
opowieść nie spodoba, ale jest ona pełna i prawdziwa na tyle, na ile
mnie stać.
Chcę i muszę podziękować wszystkim, którzy pomagali przy powstawa-
niu tej książki. Nigdy przedtem nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak
powstają książki, ale im lepiej się tego dowiadywałem, tym więcej zdoby-
wałem szacunku dla mojego agenta, Michaela Carlisle'a i mojego wydawcy,
Philippy Harrison, których entuzjazm do niniejszej opowieści dopingował
nas od początku do końca. Nauczyłem się, jak dobry pisarz może słuchać
wszystkich głosów, wpleść liczne wątki w swoją opowieść, a mimo to
pozwalać przemawiać każdej postaci w wiarygodny sposób. Za tę naukę
dziękuję Moirze Johnston. Moja matka i ojczym — Jill i Ernie Rees-Jo-
nes — są ostatnimi osobami, które pożądają publicznych występów, mimo
to opowiedzieli, co przeżyli, ponieważ uznali to za ważne — dla ludzi, dla
mnie, w celu przeniesienia wypadku do przeszłości. Bez względu na to, jak
bardzo bym im dziękował, nie będzie to wystarczające. Moi adwokaci —
łan Lucas i David Crawford w Oswestry oraz Christian Curtii w Paryżu —
wnieśli ogromny wkład w powstanie tej książki, ujawniając fragmenty,
które tylko oni mogli poznać. Bez ich nieustępliwości i odwagi wiele
ukrytych faktów nigdy nie ujrzałoby światła dziennego i — nieprzygoto-
wany do obrony — musiałbym wytrzymywać niewyobrażalne naciski ze
strony prasy, Fayeda i międzynarodowego świata prawniczego. Wreszcie
prawdziwym kumplem okazał się Kez — dzieląc się swymi wspomnieniami
i trzymając mnie w niektórych sprawach na ziemi, do tego zawsze z wielkim
poczuciem humoru.
Choć nie bywam sentymentalny, jest jeszcze wiele osób, którym chciał-
bym podziękować: moi trzej bracia — Gareth, John i Chris, lojalni zarówno
w Paryżu jak i po moim powrocie do domu; doktor Luc Chikhani, mój
znakomity chirurg, oraz zespół szpitala La Pitie-Salpetriere — za ciężką
pracę i cuda, jakie ze mną zrobili (mam nadzieję, że nie byłem złym
pacjentem); rodzina Sue — Jonesowie — za wielkie wsparcie; Lara, która
podnosiła mnie na duchu w Paryżu i w dalszym ciągu jest wspaniałą
przyjaciółką; członkowie klubu rugby w Oswestry — za dokuczanie,
dzięki któremu nie podnosiłem za wysoko nosa, a na koniec: wszyscy
mieszkańcy Oswestry — za zwieranie szeregów i dbanie o bliźniego w ich
specyficzny sposób. Nigdy wam tego nie zapomnę.
Nie wypieram się tego, co zrobiłem, i będę trwał przy tym, co tu
powiedziałem. Chcę, by ludzie wiedzieli, co się stało. Ponieważ jestem
ostatnią osobą, która się wypowiada, mam nadzieję, że niniejsza książka
będzie ostatnim słowem o wypadku. Czas zacząć żyć dalej.
K.
kiedy Trevor służył w wojsku w Irlandii Północnej,
nocny dzwonek telefonu był największą obawą Jill Rees-Jones. Zawsze
uważała, że będzie oznaczał, iż jej syna trafiła kula snajpera. Telefon
zadzwonił w niedzielę 31 sierpnia 1997 roku, za piętnaście trzecia nad
ranem, kiedy spała z mężem w ich domu w Oswestry. Jill natychmiast się
obudziła, przerażona. Dzwoniła Sue, synowa — z telefonu komórkowego,
z taksówki.
— Właśnie usłyszałam w radio. Dodi i Diana mieli wypadek. Na pewno
wszystko jest w porządku, ale chciałam, byś wiedziała.
Jill i Eddie złapali szlafroki i popędzili do telewizora. Właśnie przeka-
zywano informację, że Dodi i kierowca zginęli. Diana i ochroniarz są
ciężko ranni. Żadnych nazwisk. Żadnych szczegółów. W Oswestry nikt
poza nimi trojgiem nie wiedział, że dwudziestodziewięcioletni bycz-
kowaty syn Jill jest ochroniarzem Dodiego Fayeda. Nie wiedzieli tego
nawet jego bracia ani kumple z klubu rugby. Kiedy romans Diany
i Dodiego stał się światową sensacją lata, a paparazzi zaczęli ścigać
Dianę jak zwierzę, Trevor cały czas był u ich boku. Musiał być w samo-
chodzie.
Siedząc tej gorącej letniej nocy na kozetce, Jill tak drżała z zimna, że aż
Emie musiał rozpalić w kominku. Włączyli oba telewizory i przełączali
między Sky News, BBC i ITV, część programów nagrywając, by nie
stracić ani słowa. Kiedy pokazano pierwsze zdjęcia zmiażdżonego samo-
chodu, ich nadzieje rozprysły się jak bańka mydlana — nikt nie mógł
w nim przeżyć. Pierwsze, chaotyczne słowa świadków sugerowały jednak,
że w kimś może jednak tlić się jeszcze życie, „...czwarty pasażer poważnie
ranny... ma oderwane pół twarzy...". Zaraz potem Emie usłyszał wiadomość,
której Jill bała się przez wiele lat, i zawołał do sypialni, gdzie rozkojarzona
zastanawiała się, jak dotrzeć do Paryża do syna:
— Mówią, że Trevor nie żyje.
Chcąc uzyskać potwierdzenie, Ernie zadzwonił pod numer kontaktowy
w londyńskiej kwaterze głównej Fayeda.
— Nie, nie, niech pan w to nie wierzy. Żyje — odpowiedziano mu
z centrali dowodzenia przy Park Lane. Skąd mogli to jednak wiedzieć?
Emie włożył garnitur, który wkładał jedynie na pogrzeby. Był pewien, że
przywiozą Trevora z Paryża w skrzyni.
Trevor Rees-Jones leżał w tym czasie bliski śmierci w paryskim szpitalu
Pitie-Salpetriere. Był nieprzytomny, twarz miał tak zmasakrowaną, że
kiedy matka ujrzała go po raz pierwszy, rozpoznała go po nogach. Minęło
dziesięć dni, nim dowiedział się, że jako jedyny przeżył najsławniejszy
wypadek samochodowy w historii.
Aż do dziś Trevor nie opowiadał tego, co tylko on mógł opowiedzieć —
o odbywającej swą ostatnią odyseję bardzo ludzkiej księżniczce, o niemal
cudownej rekonstrukcji swej twarzy i powrocie na boisko rugby, o znanych
jedynie jemu aspektach francuskiego śledztwa, mającego zbadać przy-
czyny wypadku. W niniejszej książce Trevor przedstawia prawdę. Po raz
pierwszy opowiada o walce zwykłego człowieka, próbującego oprzeć się
naciskom ze strony jednego z najbogatszych manipulantów w Europie —
Mohameda Ał-Fayeda — i wreszcie odpowiada na stawiane mu przez
Al-Fayeda za pośrednictwem światowej prasy oskarżenia, że jest od-
powiedzialny za wypadek, w którym zginęła Diana. W niniejszej książce
Trevor broni swej uczciwości, uzasadnia swe czyny i mówi prawdę.
Opowiada o zwykłej rodzinie, na którą spadły niezawiniona katastrofa oraz
niewyobrażalny nacisk i która znalazła w sobie siłę, nie tylko by przeżyć,
ale wyjść z sytuacji silniejszą— nie tracąc życia ani nie zaprzedając swych
dusz.
Tragiczne okoliczności śmierci osoby, której wizerunek jest jedną
z najlepiej pamiętanych twarzy stulecia, mogły zniknąć w książkach
historycznych jako kolejna nie do końca wyjaśniona tajemnica i nikt by
tego nie kwestionował — książka Trevora jest jednak świadkiem historii
i wersją ostateczną.
Nic nie może sprawić, by jego życie wróciło do normalności — zostało
zmienione na zawsze. Trevorowi bardzo zależało na tym, by nie roz-
drapywać ran synów Diany, ponieważ jednak Al-Fayed dalej się procesuje,
rozpowszechnia teorię spisku i atakuje nawet dziadka księżnej, księcia
Filipa, uważa, że jego opowieść może stać się dla Williama i Harry'ego,
dla ciągle jeszcze pogrążonych w żałobie milionów ludzi oraz dla niego
samego zakończeniem.
CzęŚĆ l
Preludium tragedii
1.
Człowiek Dodiego
Y^becność księżnej na jachcie Fayeda, „Jonikalu", prze-
wróciła pracę Trevora do góry nogami.
Trevor był człowiekiem Dodiego — najbliższym, pracującym metodą
„jeden na jeden", ochroniarzem syna Mohameda Al-Fayeda, egipskiego
magnata, u którego po zakupie Harrodsa jeszcze bardziej nasiliła się
obsesja otrzymania brytyjskiego paszportu i zdobycia szacunku ze strony
rodziny królewskiej oraz establishmentu. „Szef poruszał się w wysokich
sferach i był bardzo kontrowersyjny — zdaniem Trevora miał udział
w upadku rządu Johna Majora, ale jeśli miał ochotę paradować po Harrodsie
otoczony ośmioma ludźmi w cywilu oraz mundurową ochroną i odjeżdżać
spod niego konwojem złożonym z dwóch opancerzonych mercedesów —
świetnie. Przypominało to nieco Trevorowi zachowanie gwiazd rocka. Jeśli
jednak Szef był z tego powodu szczęśliwy...
Fayed mógł mieć wrogów, ale zagrożenie Dodiego było uważane za tak
niewielkie, że Trevor woził go po Londynie sam. W najgorszym wypadku
mogło dojść do próby porwania — choć w mieście znacznie prawdopodob-
niej szy był wypadek samochodowy. „Dodi był anonimowy — któż rozpo-
znałby go na ulicy? Jest masa bogatych ludzi, których nikt nie rozpoznaje.
Ulicą Oswestry mógłby sobie iść sułtan Brunet i nikt by nie wiedział, kto
zacz" — uważa Trevor. Miało się to jednak szybko zmienić.
Siedząc rankiem 14 lipca 1997 roku w centrali dowodzenia organizacji
Al-Fayeda przy Park Lane — Fayedowie byli na południu Francji z Dianą
i książętami, a Dodi w Paryżu — Trevor spodziewał się niesamowicie
nudnych dwóch tygodni. Kiedy popatrzył na uaktualniony plan, odkrył
jednak, że Dodi właśnie leci do Londynu, ma się zjawić za kilka godzin
i natychmiast pospieszy na południe, by dołączyć do specjalnych gości.
Gdy helikopter Harrodsa przywiezie Dodiego z Paryża, Trevor miał do
niego dołączyć. Był tym zachwycony. „Kiedy kilka dni wcześniej prze-
glądałem leżący na biurku w centrali uaktualniony grafik, zauważyłem
nazwisko księżnej. Grupa królewska wyjechała z rodziną trzy dni temu.
Uczciwie mówiąc, byłem nieco zaskoczony. Nie zauważyłem, że między
rodziną a księżną wytworzył się tak bliski związek".
„Wydawało mi się, ze będzie to cholernie ciekawa wycieczka. Niektórzy
kumple nie lubią długich wyjazdów, ponieważ z biegiem czasu narasta
napięcie — poziom stresu jest wyższy, gdyż w trakcie wakacji rodzina
oczekuje perfekcji". Trevor zaobserwował jednak, że nikogo nie wywalano.
„Sami prosili o możliwość odejścia, po czym po podpisaniu kolejnego
zobowiązania do zachowania tajemnicy, byli spłacani. Z księżną na
pokładzie rodzina będzie jednak tak spięta, że wszystko będzie musiało iść
jak po sznurku". Trevorowi to nie przeszkadzało.
Zaniepokojeni byli jednak kumple w Saint-Tropez. „Kiedy chłopcy się
dowiedzieli, że Szef kupił wielki jacht, pomyśleli: »Fantastycznie! Po-
pływamy tego lata trochę po morzu« — mówi przyjaciel Trevora, Ałexander
Wingfieid, znany jako „Kez", stacjonujący wtedy w willi Fayeda we
Francji. Kiedy jednak dotarła notatka, że w wycieczce uczestniczyć będzie
JKM i obaj jej synowie, wszyscy pomyśleli: »Cholera, to się skończy
łzami...«. Mając na pokładzie tak ważne osoby, rodzina dostanie kręćka,
a nastroje będą się gotować. Zapowiadało się kilka wywaleń z roboty".
Spodziewając się najgorszego, „zespoły terenowe wcale nie cieszyły się
z uczestnictwa w wycieczce". „Chłopcy" mieli jednak powiedzenie, które
ułatwiało im życie mimo ryzyka, związanego z pracą dla Fayeda: „Można
dzięki temu spłacić hipotekę". Trevor też spłacał kredyt hipoteczny — za
uroczy, zbudowany w połowie z drewna dom, stojący w Whittington, kilka
kilometrów od Oswestry, w Shropshire.
Tyle tylko że nie on tam teraz mieszkał, lecz Sue — po powrocie do
Oswestry wynajął mieszkanie od przyjaciela. Sue zostawiła go w maju,
przed niecałymi dwoma miesiącami — po zaledwie dwóch latach małżeń-
stwa. Trevor ciągle miał nadzieję, że się pogodzą. Była kapitalną dziew-
czyną, absolwentką Uniwersytetu w Leeds, bardzo niezależną osobą. Trevor
pomógł jej otworzyć w Oswestry własny sklep z rzeczami do wyposażania
mieszkania i upominkami. „Facet jak ja musiał być nieźle zaślepiony, jeśli
był gotów sprzedawać filiżanki i kryształy — albo zmienić nazwisko
z Rees na Rees-Jones, tylko po to, by zrobić jej przyjemność". Sue Jones
zamierzała po małżeństwie zachować swoje nazwisko i dodać je do jego,
a Trevor „był gotów na wszystko". Przypadek chciał, że jego matka
połączyła te same dwa nazwiska, wychodząc siedem lat wcześniej za
Emiego Jonesa.
Poza mamą i przybranym tatą, w wolnym czasie ciągnął go do domu
klub rugby. Odwiedzał także Nain—babcię, mieszkającą w walijskiej wsi,
odzie wychował się i został pochowany jego ojciec i gdzie miał swe silne
walijskie korzenie. Bez Sue nie były to jednak prawdziwe powroty do
domu, więc takie wycieczki za granicę, jak ta, która się szykowała, były
jeszcze bardziej pociągające.
„Prawdę mówiąc, nieco zazdrościłem chłopakom z Saint-Tropez: tam
była zabawa i tam coś się działo". Praca za biurkiem w londyńskiej centrali
stanowiła rutynę. Z domów, jachtów, samochodów czy samolotów — gdzie
akurat znajdzie się jakiś członek rodziny — napływają informacje przez
telefon, trzeba ciągle uważać, koordynować, śledzić ruchy. Teraz jednak
Trevor miał uczestniczyć w akcji.
Szybko zorganizował sprzęt i jedzenie od Harrodsa, których życzyła
sobie rodzina, wziął swoje radia i telefony. Założył specjalny pas z kiesze-
niami na sprzęt, wziął oba pagery — osobisty i do przekazywania rozmów
telefonicznych, oraz małą pałkę. Nie miał — nie było w tym nic za-
skakującego — broni. Noszenie broni jest w Anglii zakazane — akurat ten
przepis zawsze Trevor uważał za słuszny. Jego zdaniem nie ma nic
groźniejszego od wymachującego bronią niedoszkolonego ochroniarza.
W trakcie szkolenia uczono go walki wręcz. „Te ćwiczenia mają sens
jedynie, jeśli człowiek trzyma formę. Większość chłopaków na szczęście
to robi. W piwnicy biur przy Park Lane była siłownia. Ciężary, worki
bokserskie — nawet mi się to podobało. Naszym zadaniem było jednak
zapobieganie niebezpiecznym sytuacjom".
Trevor ubierał się i zachowywał tak, by wtopić się w otoczenie. Nosił
zwykle spodnie z mocnej bawełny i luźną koszulę, pod którą dało się ukryć
załadowany sprzętem pas. Nie chciał także, by jego pracodawca zbytnio
rzucał się w oczy. „W Londynie, kiedy spotykałem go rano, zwracałem się
do Dodiego per »sir«, ale jeśli byliśmy większą grupą w klubie i nosiłem
tak jak on garnitur, mówiłem do niego »Dodi«".
Spotkał się z Dodim na lądowisku helikopterów w Battersea i polecieli
maszyną Harrodsa na znajdujące się na północny wschód od Londynu
lotnisko Stansted. Rano Dodi, razem ze swą przyjaciółką Kelly Fisher,
amerykańską modelką, którą Trevor często woził po Londynie, oglądał
z balkonu swego apartamentu przy Champs-Ełysees paradę z okazji Dnia
Zburzenia Bastylii. „Nie miałem pojęcia, czy byli zaręczeni. Prawdę
mówiąc, kompletnie mnie to nie interesowało" — powie później Trevor.
Zadzwonił do centrali dowodzenia przy Park Lane, że przybyli na miejsce
i wystartowali odrzutowym gulfstreamem Fayeda.
Pan Fayed, szykujący się do wejścia na pokład jachtu i odbycia
podróży między Saint-Tropez a Cannes, poznał ruchy swego syna, zanim
wystartowali, i oczekiwał, że zostanie natychmiast powiadomiony, kiedy
samolot wyląduje. „Całkowicie nad wszystkim panował. Al-Fayed wie-
dział o wszystkim, co się dzieje" — ocenia Trevor obserwujący obsesyjną
chęć panowania nad wszystkim, która nawet jak na świat ludzi sławnych
i bogatych wydawała się przesadzona. „Bądź lojalny wobec Szefa, a on
o tobie nie zapomni" — tak brzmiała pierwsza lekcja, której musiał się
nauczyć każdy podwładny. Druga brzmiała, że nigdy nie kwestionuje się
żądań Szefa — nawet mając rację. Wyglądało na to, że Dodi nigdy nie
próbował.
W Nicei Trevor załadował bagaże i przywiezione zapasy do czekającej
furgonetki, pojechał do pobliskiego portu St-Laurent-du-Var i wszedł na
pokład „Cujo" — statku Dodiego, elegancko przebudowanego ze starego
torpedowca. Kiedy rozpoczęli czterdziestominutowy rejs wzdłuż wybrzeża,
zarówno do bazy w Saint-Tropez jak i na mostek „Jonikala" przekazał:
„Ruszamy do Cannes". Fayedowie i księżna byli w drodze do nich. „Cujo"
przypłynął pierwszy, zacumował i czekał, podczas gdy Trevor nawiązał
kontakt radiowy z kapitanem. Wkrótce ujrzeli płynący w ich kierunku
fantastyczny jacht motorowy. Trevor oszacował go na przynajmniej pięć-
dziesiąt metrów. Wyglądał, jakby na długość mógł zająć pół boiska do
rugby. Smukły i świecące biały „Jonikal" robił wrażenie nawet w tym
miejscu — gdzie roi się od superjachtów.
„Widziałem raz księżną, w Harrodsie, kiedy przyszła w odwiedziny do
Szefa, pana Fayeda. Założenie jest takie, by nie stać jak kołek i się gapić,
ale człowiek jest tylko człowiekiem. Pierwsze, co mi przeszło przez głowę,
to jaka jest piękna". Księżna nie należała jednak do kręgu przyjaciół
Dodiego, więc Trevor więcej się z nią nie zetknął. Teraz, płynąc szalupą do
wspaniałego nowego jachtu Fayeda, dostrzegł ją na tylnym pokładzie.
Zbliżała się szósta wieczór — w Paryżu zaraz miały się zacząć fajerwerki.
Nawet z oddali dostrzegł jej blond włosy. „Muszę przyznać, że przyglądałem
się zarówno jej jak i książętom, i widząc całą trójkę, dotarło do mnie, jak
wspaniałe będzie to lato. Było ogólnie znane, że księżna pozbyła się swej
ochrony — jeździła po Londynie tylko z kierowcą. Była gościem »naszej
rodziny«, Fayedów, i do nas należało zajęcie się jej bezpieczeństwem".
W czasie dziesięciodniowych wakacji bazą miała być posiadłość rodziny
Fayedów w Saint-Tropez, usytuowany od strony klifów Castel Ste-The-
rese — rajski teren pełen basenów, tarasów i ogrodów, gdzie Fayed trzymał
kilkunastu ochroniarzy i sporo warczących psów. Książęta — William
i Harry — mieli ze sobą dwóch policjantów ze Special Branch, ale ponieważ
w trakcie tych wakacji Al-Fayed ani razu nie wyszedł na kolację, a wy-
glądało na to, że towarzyszenie księżnej przejął Dodi, Trevor szybko pojął,
że będzie się opiekował księżną Walii.
Zauważył kilka łodzi wypełnionych paparazzi, prześladujących „Jonikal"
w słabnącym świetle. Był to jego pierwszy kontakt z wielkonakładową
prasą sensacyjną. Zagrożeniem nie były lunetki snajperskich karabinów —
stały strach matki o niego, kiedy służył w Belfaście — lecz olbrzymie,
teleskopowe obiektywy fotografów, mogących zrobić majątek na jednym,
ukazującym intymną scenę, zdjęciu. Trevor sądził, że rząd mimo wszystko
ciągle dyskretnie czuwa nad bezpieczeństwem matki przyszłego króla
Anglii. „Gdyby ryzyko było tak wielkie, że komukolwiek groziłoby
zastrzelenie, roboty nie wykonywałby człowiek na moim stanowisku.
Zastąpiłby mnie ktoś z policji albo sił specjalnych. Ryzyko utraty prywat-
ności nie uzasadniało tego. Otaczali ją fotografowie, a zdjęcie jeszcze
nigdy nikogo nie zabiło".
Kiedy Trevor szedł na mostek, by zgłosić do londyńskiej centrali, że
przypłynęli, Dodi ruszył na tylny pokład, gdzie rodzina i królewscy goście
jedli przed fajerwerkami kolację. Saga się rozpoczęła.
Nikt z rodziny i przyjaciół Trevora — nawet matka — nie wiedział, że
jest na południu Francji z księżną Walii. Czytając gazety, domyśliła się
jednak tego. Matka i Sue były jedynymi osobami znającymi numer telefonu
w centrali dowodzenia, przez który można się było z nim kontaktować.
„Mama mogła powiedzieć Erniemu, ale byli jedynymi, którzy wiedzieli,
dla kogo pracowałem. Niektórzy kumple z klubu rugby mogli się domyślać,
że pracuję jako osobista ochrona, ale nic więcej". Grafik (tydzień dyżuru
i tydzień wolnego) pozwalał mu prowadzić w Oswestry niemal normalne
życie. W czwartek wieczór trening, w sobotę mecz, po obu wyprawa na
piwo. W wojsku, w zawodzie ochroniarza i w drużynie rugby tematy są
takie same: sport, kobiety, picie i trening. W wojsku nauczył się całkowicie
oddzielać pracę od domu.
Trzeba przyznać, że wiele z tego, co robił, nie było warte opowiadania.
Największym zagrożeniem przy zabezpieczaniu cywili nie jest kula wroga,
lecz nuda. Trevor uwielbiał służbę w l. Batalionie Regimentu Spado-
chroniarzy w Irlandii Północnej: nadzór z ukrycia czteroosobową grupą,
wślizgiwanie się nocą na punkt obserwacyjny na wzgórzach. Stał się
mistrzem cichego zachowania, samodzielności i szybkiego reagowania na
niebezpieczeństwo. „Byliśmy plutonem bliskiej obserwacji, przednimi
oczami naszego batalionu. Stanowiliśmy świetny oddział. Gdyby tworząc
jednostkę, pomyślano o tym, by zapewnić możliwość stałego działania,
byłoby to fantastyczne — ciągle jeszcze bym tam był. Po mojej turze
musieliśmy jednak wrócić do Adiershot i nie umiałem znów zająć się
idiotyzmami". Po sześciu latach w wojsku Trevor znalazł nowe zajęcie.
Ponieważ dobrze się uczył, zapisał się do szkoły wieczorowej, by poznać
tajniki fizjoterapii sportowej. W ten sposób buntowniczy średni syn pró-
bował podążyć w ślady ojca chirurga i matki pielęgniarki, niestety kursy
nie okazały się tym, czego oczekiwał. W którymś momencie usłyszał od
byłego kumpla z wojska o możliwości pracy jako osobista ochrona
i pomyślał sobie: „To ma ręce i nogi. Trzeba myśleć i być aktywnym.
Podoba mi się". Tak samo spodobała mu się roczna pensja w wysokości
25 000 funtów szterlingów*. Wziął udział w dwóch kursach osobistej
ochrony cywili, nauczył się podstaw. Wsiadanie. Wysiadanie. Techniki
prowadzenia samochodu i chodzenia. Odrywanie się od cienia. Walka wręcz.
W 1995 roku natknął się w gazecie na ogłoszenie i poszedł na rozmowę
w sprawie pracy u Fayeda. Pauł Handley-Greaves, robiący wrażenie,
niewiele starszy od Trevora mężczyzna, który zajmował przy Park Lane 60
stanowisko szefa ochrony, zatrudnił go od razu.
Czuł się, jakby wrócił do wojska — była tu wspaniała banda chłopaków,
mniej więcej czterdziestoosobowa — a każdy były żołnierz. Ponieważ od
osiemnastego roku życia, kiedy wstąpił do spadochroniarzy, Trevor ciągle
był bliski tego środowiska, od razu przypadli sobie do gustu. „Robi się to
samo, mieszka się razem, razem się bawi — naprawdę jedzie się na tym
samym wozie. Obowiązuje tu ten rodzaj błyskotliwego kpiącego humoru,
który nie pozwala nikomu z niczym się prześlizgnąć". Humoru, który nie
pozwala człowiekowi się nadąć i sprawia, że nie mięknie się uczuciowo.
Obecnie około 160 000 złotych.
Różnica była jedynie taka, że nie wolno było kwestionować decyzji
Szefa — nawet jeśli groziło złamanie wymogów profesjonalnych procedur.
W odróżnieniu od wojska „trzeba było działać jak idiotyczny dyplomata.
Nie istniał idealny sposób załatwiania spraw. Oczywiste było, że trzeba
chronić rodzinę [Fayedów], człowiek uczył się więc różnych delikatnych
sposobów na uniknięcie potencjalnie niebezpiecznej sytuacji na drodze —
powiedzmy: takich, które nie złościły pryncypała ani nie żenowały go
w obecności przyjaciela".
Jeśli zaczynają latać kule albo fruwać pięści, jest to dowód, że coś poszło
nie tak. Trevor i jego kumple zawsze śmiali się z hollywoodzkiej wizji
ochroniarzy. „Nie masz garnituru i ciemnych okularów i nie wodzisz
wzrokiem wokół w poszukiwaniu wyskakujących z bram skrytobójców.
Oszalałbym od tego. Zasłanianie ciałem pracodawcy przed nadlatującym
pociskiem to głupota. To hollywoodzkie fantazje. Najlepszymi broniami,
jakimi dysponujesz, są zdrowy rozsądek i umiejętność planowania. Jeśli
jednak gówno wpadnie w wentylator, byłbym szczęśliwy, mając pod ręką
kogoś takiego jak ja, ponieważ wiem, że byłbym w stanie coś zrobić".
Stereotyp ochroniarza, jaki stworzył Kevin Costner, także i Keza Wing-
fielda doprowadzał do śmiechu. Kez, przyjaciel Trevora i ochroniarz, który
pracował z nim podczas tego rejsu oraz w trakcie nieszczęsnej wyprawy,
zakończonej tragedią w Paryżu, różnił się od Trevora jak niebo od ziemi.
Były członek Royal Marines Commando, absolwent elitarnego kursu
ochrony osobistej RMP w Longmoor, Kez był niski i miał lekką obsesję na
punkcie koni — podczas gdy Trevor był wysokim, opanowanym, mało-
mównym facetem, pasjonującym się rugby. Obaj dojrzewali w wojsku, ale
Trevor był synem chirurga, a Kez pochodził z rodziny, będącej barwną
mieszanką handlarzy starzyzną, podróżników i dokerów z Hessie Road
w Hull. „Zajrzyj do słownika pod »ponury«, to dowiesz się, jakie jest
Huli — mawiał Kez, zawsze mając na podorędziu dowcip. Zgadzał się
jednak ze swoim przyjacielem co do roli ochroniarza. — Musisz być
bardzo dyskretny. Wbrew temu, co się opowiada, nie ratujesz im życia,
jedynie starasz się sprawić, by ich życie biegło gładko. Zawsze słuchasz
szefa. Choć jesteś niezadowolony, że nie mogłeś być na ślubie przyjaciela
albo musisz pracować w nadgodzinach, w dalszym ciągu musisz robić swo-
je. Jeśli nie — nie jesteś profesjonalistą i wystawiasz do wiatru kolegów".
Praca w charakterze człowieka Dodiego oznaczała służbę i inne roz-
czarowania. Kez przyznaje, że „nikt nigdy nie zazdrościł wielkiemu Johno
[innemu ochroniarzowi] ani Trevorowi, którzy pracowali z Dodim".
„Myśmy pracowali najcięźej ze względu na godziny — mówi Trevor. —
Wstawaliśmy rano i praktycznie co wieczór byliśmy w Jakiejś restauracji,
na filmie albo w nocnym klubie. Do tego każdy był pozostawiony sam
sobie — to było najgorsze. Gdybyśmy pracowali w parach, przynajmniej
można by się było razem pośmiać".
W którymś momencie na tydzień miała przylecieć Kelly Fisher. Sekre-
tarki zadzwoniłyby wtedy, by ktoś odebrał ją z lotniska, i Trevor woziłby ją
i Dodiego po okolicy. „Była bardzo atrakcyjna. Dodi zawsze spotykał się
z atrakcyjnymi kobietami, ale plotki, że był playboyem... nie uważam tak.
Z kimkolwiek spotykał się w nocnych klubach, kończyło się to tym, że
odwoziłem do domu najpierw jego, potem gości". Zarówno przyjaciele jak
i przyjaciółki, „wszyscy, których oglądałem w telewizji, mówili, że umie
świetnie słuchać, co prawdopodobnie było prawdą. Był dobrym słuchaczem
chyba dlatego, że nie miał zbyt wiele do powiedzenia".
Nocne życie Dodiego mogło być nużące, najbardziej jednak frustrowała
jego nieprzewidywalność. Szkolenie podstawowe ochroniarza przedstawia
pewien ideał — czteroosobowe zespoły, precyzyjne schematy czasowe,
dobrze sprawdzone trasy i zapasowe samochody — ale z Dodim ideał był
nie do osiągnięcia. „Mogłeś siedzieć na mieście do trzeciej nad ranem,
potem dostawało się wiadomość, że wybiera się dokądś o dziesiątej,
i człowiek tkwił nie wiadomo gdzie do popołudnia, i tym podobne".
Najgorszy był Dodi, kiedy jechali samochodem. Wtedy jego zachowanie
było dla Trevora jedynie frustrujące, ale w kontekście wypadku można je
uznać za zjawisko rzucające istotne światło na jego okoliczności. „Tkwiliś-
my na przykład w londyńskim korku w godzinach szczytu i nagle rzucał:
»Dlaczego pojechałeś tędy?«. Nienawidził stać w korku, zawsze chciał
przeć do przodu, zmieniać pasy, próbować szybko gdzieś dotrzeć. Kazał
przyspieszać tam, gdzie wiedziałem, że stoi kamera rejestrująca prze-
kroczenia prędkości. Mógłbym stracić prawo jazdy i pracę — w życiu bym
go nie posłuchał".
„Dodi skarży się, że jeździsz za wolno" — ostrzegł kiedyś Trevora
Handley-Greaves. „W porządku, będę jeździł szybciej". Cztery tygodnie
później Trevor znów był na dywaniku. Tym razem zarzut brzmiał: „Dodi
mówi, że twoja jazda jest niekonsekwentna — albo jedziesz za wolno, albo
za szybko". Kelly Fisher zezna francuskiemu sędziemu pod przysięgą:
„Trevor był idealnym pracownikiem, bardzo skrupulatnym w pracy, ale...
Dodi zachowywał się wobec niego jak dyktator. Nie mówił do niego:
»Zawieź mnie tam i tam«, ale: »Zawieź mnie tam i tam, inaczej wywalę cię
z roboty«. Sytuacja... zawsze była napięta i nerwowa". Trevor zgadza się
z tym, dodaje jednak: „był bezmyślny względem swoich pracowników, ale
nie był mściwy. Może robił takie wrażenie, ale nie było w nim mściwości".
Bvł jednak kompulsywny — miał niemal natręctwa, jeśli chodzi o rzeczy
w samochodach. „W jednym schowku musiały leżeć perfumowane chus-
teczki, w innym cukierki. Człowiek musiał pamiętać, by był odpowiedni
zapas wszystkiego co trzeba".
Konwersacje, jakie prowadzili, można w najlepszym przypadku określić
mianem „ograniczonych". „Nie był facetem, z którym można sobie poga-
wędzić, ale w końcu, Boże drogi, nie zamierzałem zostawać jego kumplem.
Spędzał wiele czasu, rozmawiając przez telefon komórkowy. Ciągle do
kogoś dzwonił, a ja byłem zadowolony, że mogę się koncentrować na
robocie. Gdyby ktoś mnie wtedy zapytał: »Dobrze się dogadujesz z Do-
dim?«, odpowiedziałbym, że znacznie lepiej dogaduje się on z moim
zmiennikiem, Johnem. Tydzień lub dwa później John został jednak zdjęty,
a ja zostałem. Nie wiem, dlaczego odsunięto go od Dodiego, i tak naprawdę,
John też tego nie wie. Najprawdopodobniej jego czas w tej robocie po
prostu dobiegł końca".
Jedno, na co Dodi nigdy nie narzekał, to pasy bezpieczeństwa. W mieście
nikt ich nie zapinał, „ale kiedy wjeżdżaliśmy na prowadzącą do Heathrow
M4 dwupasmówkę, na której jeździ się szybko, zapinaliśmy pasy. Za-
zwyczaj Dodi siedział w rangę roverze z przodu, obok mnie". Nie padało
żadne słowo — kiedy Trevor zapinał pas, Dodi robił to samo.
Dodi uwielbiał samochody. Było sporo wozów, które uważano za jego
własność — rangę rover, kilka aston martinów, ferrari; uwielbiał też różne
gadżety, zabawki. Fascynowało go wojsko. Miał ogromny zbiór antyrada-
rów — bardzo skomplikowanych technicznie urządzeń, i czapek bejsbo-
Iowych z amerykańskich okrętów wojennych.
Trevor stopniowo nauczył się obchodzić z Dodim. „Jechaliśmy, rzucał
okiem do jakiegoś sklepu i mówił: »Dowiedz się czegoś o tym czy tamtym«,
choć wcale go to bardzo nie interesowało. Kiedy odpowiadało się: oczy-
wiście, zrobi się«, zazwyczaj zapominał o sprawie. Czasem kazał się
zatrzymywać, byśmy rzucili okiem na nowe opony do któregoś z samo-
chodów. Kiedyś przejeżdżaliśmy obok salonów porsche i lamborghini,
mieszczących się tuż obok kwatery głównej Fayedów przy Park Lane
i wszedł do środka po jakieś informacje. Dziewięćdziesiąt dziewięć razy na
sto nic z tego nie wynikało". Gdyby jednak Dodi zrobił następny krok
i pieniądze miały faktycznie zmienić właściciela, na przykład na nowy
samochód, Trevor byłby zmuszony zagrać rolę w poniżającym spektaklu.
„Portfel Dodiego kontrolował ojciec. Jeśli Dodi zrobił coś, co nie było
zgodne z wolą ojca, miałem obowiązek o tym zameldować. Pracowałem
nie dla niego, a dla jego ojca, i miałem obowiązek składać raport dowódcy
oddziału, który przekazywał co trzeba Szefowi. Rzadko chodziłem bezpo-
średnio do Fayeda, ponieważ tak jak w wojsku obowiązywała droga
służbowa. Gdyby jego ojciec powiedział: »Nie«, a ja bym przekazał:
»Twój ojciec mówi, że nie możesz tego zrobić«, Dodi przez jakiś czas
robiłby z tego powodu dużo hałasu, a ja bym siedział cicho i w końcu
stwierdził: »Porozmawiaj o tym z ojcem«".
Trevor uważa, że związek Al-Fayeda z synem był naprawdę zasmucający.
Sam musiał wcześnie zapomnieć o swoim ojcu. Nie skończył jeszcze
siedemnastu lat, kiedy znalazł go — zmarłego właśnie na zawał, zwalonego
na kierownicę samochodu, podczas gdy klakson wył jak armia zawodzących
płaczek. To wspomnienie tkwi w nim głębiej, niż kiedykolwiek to okazał.
„Kiedy Szef opowiadał po wypadku w telewizji, jakim wspaniałym
synem był Dodi, byłem zdziwiony. Muszę przyznać, że nie sądziłem, iż
byli sobie tak bliscy. Zdawało mi się, że Szef chciałby, by Dodi był nieco
bardziej do niego podobny — bardziej przebojowy. Można było odnieść
wrażenie, jakby Fayed starał się zawsze zaskoczyć syna, kiedy ten najmniej
się tego spodziewał. Zawiozłem go kiedyś do Harrodsa, a ojciec zgodził się
spotkać z nim jedynie na kilka minut. Kiedy indziej — tuż przed moją
zmianą — Dodi pojawił się na umówione spotkanie, ale ojciec nie chciał
go widzieć. Zamknął drzwi. Trzeba było zabrać Dodiego do domu". Mimo
wszystko Al-Fayed często zapraszał Dodiego na kolację do swego apar-
tamentu na dachu przy Park Lane i od wczesnego dzieciństwa spełniał
różne jego zachcianki. Kiedy Dodi miał piętnaście lat, dał mu w prezencie
rolls-royce'a z kierowcą i apartament w Mayfair. Teraz, choć Dodi skończył
czterdzieści dwa lata, ojciec mógł mu zabronić kupić sobie nowy samochód.
Trevor nie pojmował tego, „teraz jednak rozumiem, że mogli być sobie
bliscy w specyficzny sposób. Syn pierworodny musi być kimś specjalnym".
Trevor był szczęśliwy, że może pracować dla Fayedów. „Fayed wymagał
lojalności i szacunku, ale płacił wy starczające, by spełniano jego życzenia".
Trevor nie wiedział, jak długo pisane mu jest pozostać w pracy, czuł
jednak, że starsi pracownicy ochrony szanują go za to, że tak dobrze
wytrzymuje z Dodim. Robota mogła się nawet okazać wspaniała — wręcz
znakomita! Można wytrzymać wiele, jeśli po siedmiu dniach pracy ma się
tydzień wolnego. No i spędzi się część lata w Saint-Tropez.
Kiedy szedł na mostek, by zadzwonić do Londynu i pogawędzić z chło-
pakami, spotkał dwóch ludzi ze Special Branch, którzy zajmowali się
książętami.
— Jak mam się odzywać do księżnej? — spytał.
— My zwracamy się do niej Madam — odpowiedział jeden z nich.
— A jak mówicie do książąt?
— Po imieniu, William i Harry.
Dowódca zespołu policyjnego oprowadził go po jachcie i pokazał
wszystko, co należało znać: magazyn sprzętu przeciwpożarowego, schowek
na kamizelki ratunkowe, apteczkę, toaletę, mesę, kambuz. „To był niesa-
mowity jacht, luksusowy pod każdym względem". „Jonikal", który kilka
razy opłynął kulę ziemską, został kupiony przez Al-Fayeda za 20 milionów
dolarów i w ciągu kilku miesięcy gorączkowych prac odnowiony zgodnie
z ekstrawaganckim gustem nowego właściciela. Zatrzymano włoskiego
kapitana, Luigiego Del Tevere, który dowodził „Jonikalem" od lat, ale
brytyjska załoga została zwolniona.
„Moje pierwsze wrażenie było: »Co za piękny jacht, ale czy kiedykolwiek
nauczę się po nim poruszać?«. Nie zamierzałem wpaść w strefę prze-
znaczoną tylko dla rodziny, gdzie nie powinienem się znaleźć. Tak samo
jak każde miejsce, które widzi się po raz pierwszy, jacht wydawał się
większy, niż był w rzeczywistości".
Dzięki radarowi, całodobowym wachtom i ograniczonemu dostępowi,
„Jonikal" był bezpieczny. Fotografowie mogli nękać pasażerów, ale nie
byli w stanie dostać się na pokład. Przy piętnastu węzłach, jakie mógł
osiągnąć „Jonikal", wystarczyło wykręcić dziób na morze, by zostawić za
sobą łódeczki i pontony paparazzi, ale na lądzie, gdzie Trevor miał
pracować... tam nieprzewidywalność Dodiego, połączona ze sławą księżnej,
mogła się okazać koszmarem ochroniarza. Trevor znajdował się na nowym
dla siebie terenie i czekały go wyzwania, z jakimi jeszcze nigdy nie miał do
czynienia. Musiał przyznać, że podobało mu się to.
Kiedy zaczęły się fajerwerki, usiadł na mostku z jakimś bezalkoholowym
napojem. Wzdłuż całego brzegu nocne niebo rozświetlały kolorowe wybu-
chy. Nie był wielkim miłośnikiem fajerwerków, musiał jednak przyznać,
że nigdy dotąd nie widział podobnego spektaklu. Zastanawiał się, co
jeszcze się zmieni — kilka tygodni przedtem nawet mu przez myśl nie
przeszło, że mógłby, prosty chłopak z Walii, znajdować się na południu
Francji i opiekować się księżną Walii.
2.
Na morzu
Z— każdym dniem wakacji i kolejnymi porcjami wycinków
prasowych, które przysyłano z Londynu dla Fayedów i ich królewskich
gości, kilkudziesięciu ochroniarzy w willi żartowało sobie coraz częściej,
powtarzając pytanie: „Z którym ona właściwie sypia?". Wśród zdjęć
ukazujących książęta i ich mamę, nurkujących i jeżdżących na skuterach
wodnych, były ujęcia pokazujące księżną, jak rzuca w zabawie lód na
głowę Dodiego, obejmuje Al-Fayeda, widać też było ich obu naraz — syna
i ojca — stojących nad siedzącą na pokładzie, zamyśloną Dianą.
Trevor nie został formalnie przedstawiony Dianie do następnego poranka,
ponieważ kiedy po fajerwerkach płynęli do Saint-Tropez, a następnie
szalupami na brzeg, do willi, wszyscy byli zbyt zmęczeni, by rozmawiać.
„Halo Trevor, jak się masz?" — spytała, kiedy dowódca ochroniarzy
przedstawił go na plaży. Ubrana w kostium kąpielowy, w klapkach na
nogach, była tak naturalna jak ktoś, na kogo mógłby wpaść na ulicy
Oswestry. „Znakomicie, Madam, dziękuję" — odpowiedział. Dla książąt
od samego początku był „Trevorem". „Pamiętali, jak się nazywasz. Mieli
czas dla każdego. Byli znakomicie wychowani — rewelacyjni chłopcy".
Stałym dowcipem miały się stać żarty Williama i Harry'ego z luźnych,
kolorowych koszul Trevora.
Trevor czuł, że to będzie świetna wycieczka. Szef, który normalnie po
trzech albo czterech dniach wróciłby do Londynu, promieniał i tryskał
przyjacielskością — ewidentnie zadowolony, że może gościć największą
zdobycz sezonu na Lazurowym Wybrzeżu. Wbrew oczekiwaniom ochro-
niarzy, dzieci Fayedów zachowywały się jak należy. Kez przez pięć lat
zajmował się w Oxted — głównym domu rodziny w hrabstwie Surrey —
przede wszystkim młodszymi dziećmi, dwoma chłopcami i dwoma dziew-
czynkami, i obserwował, jak rosną— w atmosferze zaspokajania zachcianek
i nadmiernej opiekuńczości. Kez uwielbiał konie z Oxted — zarówno
fantastyczne, kruczoczarne ogiery, które ozdobione mnóstwem piór, ciąg-
nęły powozy Harrodsa, jak i spokojne konie do jazdy. Był tam także
wspaniały instruktor jazdy konnej, ale dzieci nigdy nie jeździły konno.
„Przez pięć lat widziałem tylko jedno z dzieci, jak jechało może trzy razy
na koniu — prowadzonym przez instruktora, z dwoma dziewczynami
z ujeżdżalni po bokach. Pan Fayed ma paranoję na punkcie bezpieczeństwa
swoich dzieci". Bywa. Choć Kez był przekonany, że Fayed kochał swe
dzieci, odebrał im szansę dostania kilku kuksańców od życia i dorastania
w atmosferze większej odpowiedzialności i dyscypliny. Do zbierania ciosów
zmuszani byli ochroniarze.
Kiedyś Fayed dał mu 200 funtów — „plaster" po jakiejś rodzinnej
awanturze i Kez twierdzi, że „znacznie lepiej się po tym poczułem. Była to
największa wziątka, jaką kiedykolwiek dostałem".
„Wziątki" były cukierkami dla kierowników sal w restauracjach, słu-
żących, kierowców — i ochroniarzy. Nie były to łapówki, a napiwki,
podziękowania za dobrze wykonaną pracę. W trakcie podróży za grani-
cę — jeśli wszystko poszło jak należy — każdy dostawał 50 funtów.
„Wziątki" oliwiły maszynerię, by gładko chodziła. Tak to się odbywało.
Poza „wziątkami" na pokrycie wydatków potrzebne były „drobne". W Lon-
dynie „wziątki" i „drobne" zazwyczaj dawały sekretarki, ale tutaj wydawał
je w gotówce sam Al-Fayed. „W trakcie takiej wycieczki jak ta możesz
wystartować, powiedzmy, z czterystoma funtami w kieszeni i raz-dwa
może się okazać, że musisz sięgnąć do własnej kieszeni" — mówi Kez.
Dzięki obsadzie willi i bezpieczeństwu „Jonikala" Trevor miał czas na
prowadzenie odpowiednich rekonesansów, na które rzadko go było stać
w Londynie. Powiedziano mu, że jest dużo dziennikarzy, ale jeszcze nie
stanowią problemu.
Pierwszego ranka Trevor zszedł z posiadłości na plażę. Znał drogę —
był tu już dwa razy, towarzysząc rodzinie na wakacjach. Kamienistą
ścieżką, skąd doskonale widać okolicę, miał zejść na dół, by pomóc
chłopakom przygotować wszystko dla rodziny. Zaszokowała go liczba
czekających niedaleko brzegu łódek dziennikarzy.
Jak wszystkie francuskie plaże, także i ta jest publiczna. Do tego wąziutka.
Zadaniem ochroniarz