Jesionowski Jerzy - Drugi brzeg
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Jesionowski Jerzy - Drugi brzeg |
Rozszerzenie: |
Jesionowski Jerzy - Drugi brzeg PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Jesionowski Jerzy - Drugi brzeg pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Jesionowski Jerzy - Drugi brzeg Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Jesionowski Jerzy - Drugi brzeg Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Jerzy Jesionowski
Drugi brzeg
Wstęp Powieść ta zaczyna się w ostatnich dniach
lipca 1944 roku, gdy front przetacza się przez wschodnie ziemie Polski,
wyzwalając je spod okupacji. Kończy - w sierpniu 1945 roku. Jest to zatem
powieść o finale wojny i pierwszym roku wolności. Okres ten nie znalazł dotąd w
literaturze tak bogatego odzwierciedlenia, jak okupacja. A był to czas wielkich
zmian zarówno w życiu całego społeczeństwa, jak i pojedynczych ludzi. Trwała
jeszcze wojna ze wszystkimi jej ciężarami, naród polski uczestniczył w niej -
lecz już inaczej niż pod okupacją. Nieomal od nowa - bo cała przedwojenna
struktura została zdruzgotana - powstało niepodległe państwo. O jego ustrojowy
kształt toczyły się spory, a nawet walka. Dawne siły schodziły z areny
politycznej; wkraczały nowe, nie mające doświadczenia w sprawowaniu władzy. Był
zapał i radość z wyzwolenia - a jednocześnie piętrzyły się trudności, gdyż kraj
znajdował się w ruinie i brakowało niemal wszystkiego. Zmieniły się granice
państwa, zaczynała wielka wędrówka ludzi. Ten pierwszy rok miał tyle samo dni,
co wszystkie późniejsze. Lecz jeśli mierzyć go nie kalendarzem, tylko zmianami -
trudno wprost zrozumieć, jak się to wszystko mogło dokonać w tak krótkim czasie.
Od września 1944 roku przebywałem na terenaach wyzwolonych. Żyłem w tej rzece
zdarzeń. Byłem w ostatnich miesiącach wojny żołnierzem dobijającej Trzecią
Rzeszę armii. Czułbym się nie w porządku wobec siebie i mego pokolenia, gdybym -
będąc pisarzem - nie podjął próby utrwalenia tamtego roku piórem. Stąd ta
powieść. "Drugi brzeg" jest samodzielną całością fabularną. Historycznie stanowi
jednak kontynuację mej powieści "Przed drugim brzegiem", traktującej o latach
1939-1944. Autor I Kanonadę na wschodzie słychać było z każdym dniem głośniej.
Nawet Niemcy nie taili już faktu, że Rosjanie sforsowali Bug w wielu miejscach i
posuwają się naprzód szerokim frontem. Zresztą i bez tego sytuacja była jasna -
wystarczyło podejść do szosy i zobaczyć, co się na niej dzieje. Już nie tylko
skotłowane tabory przewalały się na zachód. Coraz gęściej przeplatały je zbrojne
oddziały w nieskładnych szykach, niczym nie przypominające tych, co przed trzema
laty parły w przeciwną stronę. Stacjonująca we wsi odwodowa kompania wehrmachtu
trwała na miejscu w oczekiwaniu na rozkaz, który mógł ją pchnąć bądź do przodu,
przeciwko Rosjanom, bądź ku Wiśle, na kolejną linię obrony. Podenerwowani Niemcy
nagabywali gospodarzy o bimber, lecz nikt już nie chciał wyzbywać się go za
pieniądze, które lada dzień mogły stracić wartość. Chowano zresztą alkohol na
wielkie pijaństwo po wyzwoleniu. Niektórzy obiecywali sobie nie trzeźwieć przez
trzy dni, co w normalnym czasie zdarzało się tylko na najbogatszych weselach.
Tymczasem zelektryzowała wieś wiadomość, że wycofujący się Niemcy rekwirują
konie. Sztuk naprawdę zdatnych dla armii dawno już w gospodarstwach nie było,
wymiotły je kolejne pobory, lecz w odwrocie mogła się przydać każda nadająca się
do zaprzęgu chabeta. Powoli, by nie rzucało się to Niemcom w oczy, zaczęły więc
znikać z zagród konie, chociaż w żniwnym czasie trudno się było bez nich obywać.
Utykano je w lesie, pod opieką dyżurujących na zmianę właścicieli. Zamelinowany
we wsi od przeszło trzech tygodni Wiktor Zapała dochodził powoli do zdrowia.
Przywieziono go tu na furmance nocą po długim transporcie spod Puszczy Solskiej,
w której pobliżu nie mógł zostać, bo nie byłby tam bezpieczny. Należało się
przecież liczyć z tym, że po zniszczeniu partyzantów w puszczy Niemcy
przetrząsną okoliczne wsie, by wyłowić rozbitków, którym udało się ujść z
okrążenia. Wiktor gorączkował już wtedy tak silnie, że sam ratować się nie mógł.
Pamiętał, że kapral Miś doprowadził go do jakiejś zagrody i polecił gospodarzowi
zawiadomić najbliższy garnizon akowski o chorym oficerze. Dwie czy trzy
późniejsze doby rozmazały się w świadomości Wiktora. Tu, w Wygodzie, sprowadzony
z Turzyc akowski lekarz rozpoznał rozwinięte zapalenie płuc. Pierwsze jego
sygnały pojawiły się jeszcze w puszczańskich bagnach, już tam doświadczył Wiktor
nocnych dreszczy. Po przeprawie przez rzekę mokre ubranie dopełniło miary. No i
stan psychiczny, lek lub trucizna w każdej chorobie. Odkąd wróciła Wiktorowi
przytomność, rozmyślał nieustannie o tym, co się stało, mimo że lekarz
kategorycznie tego zabronił. Zaś co noc nawiedzali go we śnie polegli - ci, co
zostali nad Sopotem. Przed samym wyzwoleniem stracił oto prawie cały oddział,
tylko czterech się uratowało. Czy musiało do tego dojść? Odpowiedź była
druzgocząca: nie musiało. Jego osobista odpowiedzialność za tragedię sprowadzała
się tylko do tego, że słuchał rozkazów majora Kaliny. Formalnie go to
rozgrzeszało. Czy jednak nie mógł wcześniej poprosić o zgodę na odłączenie się
oddziału, jak to uczynił potem, zbyt już późno niestety? Może jeszcze o dobę
wcześniej, kiedy pierścień okrążenia nie był tak gęsto zaciśnięty, dałoby się
trafić na szczelinę w kordonie albo przynajmniej na ogień nie aż tak morderczy.
Dotychczas doktor Wydrzyński doglądał go na miejscu, przyjeżdżając rowerem.
Dopiero ostatnim razem zgodził się, by na następne badanie Wiktor przyszedł do
Turzyc, ale bez forsowania się, powoli. To miała być pierwsza wyprawa Wiktora
poza wieś. Postanowił podjąć ją o dwa dni wcześniej, niż uzgodnili, żeby zdążyć
przed szybko nadciągającym frontem. - Może postarać się panu o rower? - spytał w
poprzedzający wieczór gospodarz meliny, Zubek. - Pójdę spacerkiem - odpowiedział
Wiktor. - To jednak cztery kilometry. - Podołam. W chodzie jestem zaprawiony, a
od roweru odwykłem. Mógłby mnie zmordować bardziej niż marsz. - Też racja -
zgodził się Zubek. Nocą widać było na wschodzie i północy łuny, zaś artyleria
dudniła jeszcze bliżej. Ponad równy jej bulgot wybijały się od czasu do czasu
silne eksplozje. Pewnie Niemcy wysadzali coś w powietrze. Wiktor spał źle,
dopiero nad ranem zapadł w głębszy sen. Kiedy wstał i wyjrzał oknem, przez wieś
przeciągała kolumna załadowanych wysoko furmanek, powożonych przez czarnych. Tak
- od koloru mundurów - nazywano na Zamojszczyźnie niemieckich osadników,
zwiezionych tu w poprzednim roku na gospodarstwa po wysiedlonych Polakach.
Uciekali już od pierwszych dni radzieckiej ofensywy. Ci obecni należeli chyba do
ostatnich, najbardziej ufnych w niemiecki oręż. Wnet się jednak wyjaśniło, że
nie dlatego zwlekali. - To z Głoskowa - powiedział do Wiktora przechodzący pod
oknem Zubek. - Mają twardego naczelnika, jeszcze do wczoraj nie pozwalał im się
pakować. - Szybko się w takim razie uwinęli z tym pakowaniem. Wozy czubate, aż
konie stękają. - Tak, ograbili gospodarstwa. Nasi wrócą do pustych komór. - Nasi
gdzieś w okolicy czy wywiezieni? - Przeważnie w okolicy. Nie zdążyli ich
wyłapać, alarm był na czas, pouciekali. Do Turzyc szło się przez Głoskowo.
Wiktor przekonał się, że i tym razem prawowici gospodarze byli czujni: w paru
zagrodach już się krzątali. - Gdzieżeście byli? - spytał parę, osadzającą na
zawiasach zrzucone z nich przez Niemców wrota. - Ostatnie dwa dni tu, w lesie -
odpowiedział mężczyzna. - Uciekli skurwysyny, zdążyli. - A na co liczyliście? -
Że ich Ruscy zagarną. Wtedy by nie mogli nic wywieźć. - I tak dobrze, że nie
podpalili - pocieszyła męża przygotowana widać na gorsze kobieta. W Turzycach
stało jeszcze wojsko, lecz czuło się atmosferę nerwowego wyczekiwania na
wymarsz. Żołnierze nie łazili po ulicach, trzymali się miejsc zakwaterowania,
jak zawsze w stanie pogotowia. U doktora Wydrzyńskiego, chociaż były to godziny
przyjęć dla ubezpieczonych, poczekalnia świeciła pustką. Nikt nie miał głowy do
leczenia się, kiedy uszy i myśli atakował nadciągający front. Także w gabinecie
Wydrzyńskiego nie było nikogo poza nim. - Witam! - Wydrzyński poderwał się z
krzesła na widok Wiktora. - Jak się szło? - Powoli. Z siłą jeszcze krucho. -
Normalne po takiej chorobie, zbadamy zresztą. Co pan powie na ten ich szkopski
zamach? Partacze. Wydrzyński mówił o nieudanym zamachu na Hitlera sprzed paru
dni. Wieść o nim rozniosła się szybko, bo roztrąbiła ją niemiecka propaganda w
charakterze dowodu, że Opatrzność nieodmiennie sprzyja f~uhrerowi. - Partacze -
powtórzył Wydrzyński. - Nasi by tak sprawy nie pokpili, gdyby mieli możność
przedostać się z bombą do kwatery Hitlera. Wiktor momentalnie posmutniał. Wiara
doktora przywoływała w nim akurat to, co według tegoż doktora powinien od siebie
odpychać. - Niech pan tak bardzo nie wierzy w genialność naszych - powiedział. -
Po Puszczy Solskiej... Teraz posmutniał Wydrzyński. Ale nie kazał już Wiktorowi
porzucać tej myśli. - Właśnie... Teraz, kiedy pan już wyzdrowiał, chciałbym się
wreszcie czegoś wiarygodnego dowiedziać. W całej zamojskiej konspiracji nieomal
żałoba, ale każdy co innego mówi. Nie rozmawiałem jeszcze o tym z nikim, kto był
tam, w środku. Czy to prawda, że zginęło tysiąc naszych partyzantów? - Tysiąc
nie, ale niewiele mniej. Prawie wszyscy, co tam byli. - Dlaczego? Rosjanie i
alowcy wydostali się przecież, i to podobno bez większych strat. - Kalina też
mógł. I sam, gdyby zdecydował się wcześniej, i z Rosjanami. Proponowali mu to
nawet. - Co konkretnie? - Przebijanie się razem, połączonymi siłami. Nie chciał.
- Dlaczego? - Ich było więcej i żądali, żeby Kalina na czas akcji taktycznie się
podporządkował. Odmówił. Nie chciał też iść za nimi. A potem, kiedy było już na
wszystko za późno, porzucił dowództwo i poszedł w las. - Jest pan tego
wszystkiego pewny?... - nie dowierzał Wydrzyński. - Takich zarzutów nie wysysa
się z palca. Byłem tam, panie doktorze. Dopiero po odejściu Kaliny zaczęliśmy
się ratować, jak kto mógł. Ale niewiele już było można. Ja ocaliłem tylko
czterech ludzi... - A co z nim, z Kaliną? - Nie wiem. Pewnie zginął w bagnach. W
pojedynkę przebić się nie mógł. A może nawet i nie chciał. Kiedy ostatni raz go
widziałem, wyglądał na doszczętnie załamanego. Zdawał już sobie pewnie sprawę,
do czego doprowadził. Wydrzyński zamilkł ze spuszczoną głową, nie pytał więcej o
Puszczę Solską. Dopiero po dłuższym czasie powiedział: - Niech się pan
rozbierze. Zbadam. Oddychać, nie oddychać, zakasłać, puls, ciśnienie,
temperatura - powtórzył się znany Wiktorowi schemat. Wydrzyński pozwolił mu
ubrać się z powrotem, siadł za stolikiem, lecz po bloczek recept nie sięgał. -
Ogólnie rzecz biorąc w porządku - oznajmił. - ale jeszcze co najmniej przez
dziesięć dni musi się pan uważać za rekonwalescenta. Zostać we wsi, dużo sypiać,
nie nadwerężać się. Kiedy wrócą normalne siły, może pan sobą dysponować. - Mam
się jeszcze do pana zgłosić? - Nie ma potrzeby. Chyba żeby coś pana
zaniepokoiło. - W takim razie pięknie dziękuję za opiekę, panie doktorze. - Ku
chwale ojczyzny, panie poruczniku. Ostatnie nowiny pan zna? Docierają na wieś? -
Ostatnia była o zamachu na Hitlera. - Są świeższe. W Chełmie komunistyczny rząd,
tyle że inaczej się to na razie nazywa. - To było do przewidzenia. - Tak, ale
teraz już fakt. - A bliższe wieści? - Wczoraj wyjechało z Głuchowa starostwo,
żandarmi wyekspediowali nocą akta i rzeczy, a co na froncie, widać po drogach.
Wiktor podziękował Wydrzyńskiemu jeszcze raz, pożegnali się. Przez czas, który
spędził w gabinecie, na ulicy odmieniło się. Choć był to poprzeczny szlak,
prowadzący na południe, a nie na zachód, uchodzili nim całą szerokością jezdni
utrudzeni piechurzy. Z rozbitej jednostki widocznie, bo między zdrowymi wlekli
się lżej ranni w zbrudzonych opatrunkach. Czyżby jakiś rozkaz skirował ich na
San? Wiktor popatrzył i ruszył w swoją stronę, ku Wygodzie. Tu, na polnej
drodze, wojska nie było. Na podwórzu Zubek zawiadomił go: - Ma pan gościa. Czeka
w izbie. - Kto? - Nie znam. Miejski, przyjechał rowerem. Wiktor znał przybysza,
spotkał się z nim dwukrotnie: to był porucznik "Rapid" z zamojskiego
inspektoratu Armii Krajowej. Przywitali się w milczeniu, uściskiem dłoni.
Jeszcze przedtem Rapid przebiegł spojrzeniem po całej postaci Wiktora, jakby
oceniał jego stan fizyczny po chorobie. Sam był okazem cielesnej tężyzny, zaś
wzrostem przewyższał Wiktora niemal o głowę. - Jak zdrowie? - spytał, gdy
siedli. - Właśnie wracam od lekarza - odpowiedział Wiktor. - W zasadzie dobrze,
ale jeszcze dziesięć dni mam zostać tutaj, dochodzić do kondycji. Z siłami na
razie marnie, miękki jestem. - Minie. Ja do pana w przyjemnej misji. - Słucham.
Rapid sięgnął po portfel i z zamaskowanej jego kieszonki wyjął złożony na czworo
arkusik papieru. Podał go Wiktorowi w milczeniu. Miało to zapewne oznaczać, że
najlepiej będzie, jeśli dokument przemówi sam. Wiktor przebiegł szybko wzrokiem
pisany na maszynie tekst. Był to wyciąg z rozkazu awansowego, którego mocą
podporucznik Armii Krajowej "Kormoran" (taki nosił Wiktor pseudonim) otrzymywał
stopień porucznika. - Gratuluję - powiedział dopiero teraz Rapid. - Prawdę
mówiąc dawno się to panu należało. Tak, rzeczywiście, uwzględniając przebieg
służby dawno się to Wiktorowi należało i aż dziw, że tak długo przełożeni tego
nie zauważali. Podporucznikiem rezerwy mianowano go jeszcze na rok przed wojną,
a od pierwszego jej dnia pozostawał nieprzerwanie w służbie. Kampania
wrześniowa, potem Francja, potem Anglia, stamtąd zrzucony w czterdziestym drugim
roku do kraju, tu w partyzantce na Zamojszczyźnie jako dowódca oddziału, ranny w
akcji przeciw wysiedleniom. Przez te pięć lat inni awansowali o dwa i trzy
stopnie, a on ciągle był podporucznikiem. Dopiero teraz, po zagładzie oddziału,
jakby na pocieszenie... Wiktor schował dokument do portfela, nic Rapidowi nie
odpowiadając. Potwierdzać jego opinii nie wypadało, zaś zaprzeczać nie było
powodu. Awans, który jeszcze kilka tygodni temu ucieszyłby Wiktora, teraz, po
Puszczy Solskiej, potrącał w nim jedynie strunę smutku. Dowódcę honorują, a
żołnierze w piachu. Cóż z tego, że nie on był winien? Nie doczekawszy się
reakcji Wiktora Rapid podjął następny temat: - Miałem dla pana i inny rozkaz,
ustny, ale ten był warunkowy. Gdyby pan całkiem wyzdrowiał, a tak niestety nie
jest, jak już teraz wiem. - O co szło? - spytał zaintrygowany Wiktor. - Mówiąc
krótko o nowe zadanie. - A konkretnie o co? Rapid zawahał się, lecz zdecydował
ostatecznie, że może to powiedzieć. - Akcja "Burza" trwa, w naszym inspektoracie
też, choć straciliśmy główne siły. Te oddziały, które były poza puszczą, atakują
w tej chwili wycofujących się Niemców. Potem wkraczają do miast, gdzie nasze
władze wojskowe i cywilne mają się ujawniać wobec Rosjan jako gospodarze terenu.
- O rządzie w Chełmie wie pan już? - Rząd jest jeden, w Londynie. A tutaj my
musimy ustanowić władzę, nim przyjdą uzurpatorzy. Takie mamy rozkazy. - Czego
oczekiwaliście ode mnie? Nie mam przecież oddziału, jestem sam. - Do Głuchowa
wejdą trzy nasze oddziały z własnymi dowódcami. Idzie o oficera, któremu
podlegałyby wszystkie trzy. - Kogoś w rodzaju komendanta miasta? - Można to i
tak określić. Prócz tego będzie oczywiście starosta ze swoim aparatem cywilnym.
W tym momencie Wiktorowi wydało się szczęściem w nieszczęściu, że nie jest
jeszcze zdolny do służby. Przedsięwzięcie, do którego go zaplanowano, było ponad
wszelką wątpliwość rozgrywką polityczną. Znowu, zamiast dogadywać się z
Rosjanami, rząd chce demonstrować swą rzekomą siłę. Znowu, jak Kalina...
Tymczasem rząd daleko, za morzem, zaś żołnierze tu twarzą w twarz z sowiecką
armią. Któreż dowództwo zechce tolerować na tyłach swych wojsk podlegające innej
władzy zbrojne oddziały? - No cóż, na razie jestem nie do użytku - powtórzył to,
co Rapid już wiedział. - Będziemy musieli to rozwiązać inaczej. W każdym razie,
jak tylko będzie pan zdrów, proszę się zameldować w Zamościu. Nasza służba
jeszcze nie skończona. Adres kontaktowy ten sam, tylko hasło teraz inne. -
Jakie? - "Przyjechałem w sprawie krajarki do tytoniu". Odpowiedź: "Właściciela w
tej chwili nie ma, będzie pan musiał zaczekać". Łatwe do zapamiętania. W
Zamościu już Rosjanie, wie pan? - To jakim sposobem dostał się pan tu? -
Wyruszyłem dwa dni temu, mam zadania w tym rejonie. Rapid pożegnał się i
odjechał. Kanonada była już o wiele bliższa niż rano. Dochodziła także od
południowego wschodu, jeśli można było polegać na zwodniczych w tych warunkach
wrażeniach słuchowych. Dopiero znaczone łunami nocne niebo mogło przynieść
pewniejsze rozpoznanie. Tuż przed zmierzchem wśród kwaterujących w zagrodach
Niemców zaroiło się, otrzymali jakiś rozkaz. Pośpiesznie likwidowali się, po
kwadransie sformowana na skraju wsi kolumna odmaszerowała ku szosie. Jako
ostatni dwaj telefoniści zwijali kabel, nie była to zatem jeszcze panika. Po
zapadnięciu zmroku łuny potwierdziły słuchowe odczucia. Tylko na zachodzie niebo
było ciemne, poza tym wszędzie podświetlały horyzont różowe plamy. Na
niewielkiej wysokości przeleciał nad wsią charakterystycznie parkoczący
radziecki kukuruźnik. Wkrótce potem plasnęło w stronie szosy parę słabych
eksplozji: lotnik zrzucił swe małe, obliczone na rażenie piechoty bomby. Wieś
czuwała, w każdej zagrodzie ktoś nie spał, żeby w ogniowej lub innej potrzebie
być od razu na nogach. Wiktor też był podniecony. Czuł, że nie zaśnie w tym
stanie, więc nie kładł się na razie. Siadł obok Zubka na ławce przy szczycie
domu. - Jak pan myśli, panie poruczniku, mogą się tu gdzie zaprzeć i zatrzymać
Ruskich? - spytał Zubek. To "panie poruczniku" spięło Wiktora. Jego partyzancka
przynależność była przed wsią ukrywana i dotąd Zubek starannie udawał, że jego
gość jest uciekinierem z Wołynia. Czyżby teraz uznał, że dłużej się konspirować
nie ma potrzeby. Za wcześnie, a poza tym po co? - Proszę mnie nie nazywać
porucznikiem - rzekł. - Jestem cywilnym uciekinierem aż do odwołania. - Tak jest
- podporządkował się po wojskowemu Zubek. - Ale jak pan myśli, mogą ich tu gdzie
zatrzymać? - Sądzę, że przed Wisłą i Sanem nie. - Oby tak było. Nie daj Boże
podpaść pod front, wszystko pójdzie w ruinę. Przed jedenastą, poprzedzony
szperaczami, przeciągnął przez wieś akowski oddział. Pewnie jeden z tych trzech,
które miały wkroczyć do Głuchowa. Nie zatrzymywali się, poszli ku szosie, gdzie
po pewnym czasie rozległa się strzelanina. Wiktor pamiętał, że jego partyzanci
już od wiosny wyczekiwali na takie ostatnie porachunki z Niemcami: ciemność,
zatłoczone drogi, spychający butnych do niedawna ciemięzców front. Nie
doczekali... Strzelanina przy szosie urwała się, partyzanci gdzieś odskoczyli,
co było zrozumiałe. Po północy przycichła także kanonada. To pozwalało domyślać
się dalszych przemieszczeń nacierających wojsk, w których artyleria musi się
dopiero rozeznać. O pierwszej zmogła Wiktora senność. Położył się i szybko
zasnął. Obudził się kwadrans po szóstej. Świeciło słońce, było cicho. Wieś nie
spała już i miała najświeższe wieści z szosy: jest pusta. Nie ma Niemców, nie ma
Rosjan. Wiktor domyślił się, co to oznacza. Rosjanie posunęli się gdzieś bokami.
Stąd Niemcy odeszli, by uniknąć okrążenia. skończyła się okupacja. Wieś mimo to
wyczekiwała w niepewności. Nikt nie wiwatował jeszcze na cześć wolności, nie
sięgał po alkohol. Tylko przy szosie gromadziło się coraz więcej ludzi,
wypatrujących czołgów od wschodu. Tymczasem pierwszych zwycięzców powitali ci,
co zostali w zagrodach. Czterech radzieckich piechurów, w tym jeden skośnooki,
weszło do wsi polną drogą od strony Turzyc. Nikt się ich stąd nie spodziewał,
toteż mieszkający na skraju wsi Wolniewicz zdziwił się, gdy stanęli nagle przy
furtce jego zagrody. - Giermancew u was niet? - Niet - odpowiedział Wolniewicz
ochłonąwszy z zaskoczenia. - Minutoczku - dorzucił po chwili i pobiegł do
chałupy po wódkę. Wiktora przy tym nie było, lecz samo zdarzenie stało się
wioskową legendą. Wolniewicz musiał zdawać z niego sprawę wiele razy. II Janusz
Klepaczewski uważał za pewne, że jeśli Rosjanie ruszą z kolejną ofensywą, to
Niemcy nie zdołają utrzymać Lubelszczyzny. Toteż już zawczasu postanowił, że po
pierwszej wieści o natarciu zza Bugu podejmie podróż na wschód, naprzeciw
frontowi, by w momencie odejścia Niemców być w pobliżu Lubniewa. Praktycznie
rzecz biorąc - w Głuchowie, gdyż tylko tam, u Jelonkowej, mógł niezawodnie
liczyć na gościnę do czasu, aż Lubniewo będzie wolne. Z Czyżyn na Kielecczyźnie
miał do Głuchowa nieco dalej niż Rosjanie zza Bugu. Lecz tamci musieli zwyciężać
po drodze Niemców, zaś on - tylko pokonywać odległość. Wierzył więc, że zdąży na
czas, nawet gdyby zupełnie się nie dało korzystać z kolei. W podróżnym plecaku
miał kilka butelek spirytusu, zaś w portfelu - dolary. Te dwie najmocniejsze w
wojennych warunkach waluty powinny nie zawieść i tym razem. Rachuby jego
sprawdzały się tylko do Wisły. Po drugiej jej stronie panował już pełny
rozgardiasz odwrotu, można było co najwyżej płynąć z prądem. O wynajęciu podwody
w kierunku frontu chłopi nie chcieli słyszeć za żadną cenę. Zbyt łatwo było
stracić zaprzęg, albo nawet i życie. Klepaczewskiemu pozostały własne nogi. W
drugim dniu marszu dostał się na szosie pod ostrzał z powietrza, postanowił
przeto zejść na boczne drogi. Do Głuchowa doszedł dwudziestego szóstego lipca w
południe. Jak oceniał po kanonadzie i stanie uchodzących wojsk, były to już
ostatki niemieckiego oporu tutaj. Przy ulicy Zamojskiej, przelotowej arterii
miasta, musiał kilka minut czekać na możliwość przemknięcia się na drugą stronę.
Zaraz potem zaświstał pocisk i targnął powietrzem wybuch, trochę dalej jednak,
gdzieś koło skrzyżowania z Kościelną. A więc Głuchów był już w zasięgu
artyleryjskiego ognia. Albo też jakiś czołg przedarł się w pobliże i ostrzeliwał
miasto. Klepaczewski podążał na ulicę Grabową, gdzie na rok przed wojną
Jelonkowie pobudowali sobie domek. Adwokackie dochody Sławomira Jelonka, chociaż
miał wtedy dopiero czterdzieści lat, były już na tyle wysokie, że mógł sobie na
taki wydatek pozwolić. Dopiero na wykończenie wnętrz i nowe meble musiał
dopożyczyć kilkaset złotych od Klepaczewskiego. Ściślej - pobrał je na poczet
swego wynagrodzenia za prawną obsługę jego majątku, Lubniewa właśnie. Do wybuchu
wojny Jelonek zaliczki tej odpracować nie zdążył, coś tam jeszcze zostało.
Jelonkowa wspomniała kiedyś o nie spłaconej reszcie, lecz Klepaczewski zażądał,
by nie było o tym więcej mowy. Bo jakże mówić o długu przyjaciela, który -
służąc nieprzerwanie ojczyźnie - nawet utrzymywać swej rodziny nie ma możności?
Jelonek, oficer rezerwy, znalazł się po wrześniowej klęsce w armii na obczyźnie,
o czym żona dowiedziała się z dużym opóźnieniem, gdy już uważała go za
poległego. Po przedwojennym dostatku Jelonkowa została z córką bez środków do
życia, gdyż zawodu nie miała. Z początku wyprzedawała się. Potem zaczęła z
pomocą córki wyrabiać swetry na prywatne zamówienia, lecz cienko by obie
przędły, gdyby nie pomoc Klepaczewskiego. Przysyłał im regularnie żywność z
majątku. Jelonkowa przyjmowała to wsparcie z zażenowaniem, ale z czasem
przywykła. Jak żyły od wiosny zeszłego roku, kiedy Lubniewo przejął Niemiec,
Klepaczewski nie wiedział. W listach Jelonkowa zapewniała, że dają sobie radę,
lecz dowierzać temu zbytnio nie należało. Klepaczewski wracał teraz, by objąć
swój majątek natychmiast, gdy tylko Niemcy sią wyniosą. Nie chciał dopuścić do
tego, żeby go w bezpańskich dniach ograbiono. Szło nie tylko o zawartość pałacu,
stajni czy obór, bo ten dobytek można by chyba odzyskać później, był łatwy do
odnalezienia i identyfikacji. Pośpiechu wymagało co innego. Jeszcze nim doszło
do masowych wysiedleń na Zamojszczyźnie, Niemcy wyrugowali z majątków niemal
jedną trzecią polskich właścicieli. Klepaczewski bał się od początku, że spotka
go ten los, gdyż Lubniewo było majątkiem niewielkim wprawdzie, lecz dobrze
zagospodarowanym i dochodowym. Toteż prowadził podczas okupacji politykę, mającą
zabezpieczyć jego interesy, a nie niemieckiego sukcesora na resztę wojny.
Dochody wymieniał na dolary i złoto, dające się ukryć przed konfiskatą. Było już
tego sporo, gdy poprzedniej wiosny uprzedzono go poufnie, że będzie wysiedlony.
Uciekać przed czasem nie chciał, coś mogło się jeszcze w niemieckich planach
zmienić. Z drugiej strony czekanie do końca niosło ze sobą niebezpieczeństwo
rewizji przy wysiedlaniu. Z rewizją lub rabunkiem należało się liczyć również po
drodze, takie były czasy. Po paru naradach z żoną postanowili przygotować się na
wszelką ewentualność. Papierowe dolary zaszyć w ubraniach, zaś złoto i
kosztowności ukryć na miejscu do czasu powrotu. Bo powrót był przecież pewny,
klęska Rzeszy już przesądzona. Uszczelniony lakiem bakelitowy pojemnik zakopali
pod ławką w ogrodowej altanie, gdzie nawet spłonięcie wszystkich zabudowań nie
było dla niego groźne. Obdarowany majątkiem oficer SS, inwalida z rosyjskiego
frontu, nie robił wstrętów wydziedziczonym, rad z dobrego stanu posiadłości.
Odjechali bez przeszkód do majątku ojca Klepaczewskiej na Kielecczyźnie. Stamtąd
właśnie Klepaczewski spieszył teraz, by zdążyć do ogrodowej altany, nim kto inny
ją rozgrzebie. Żołnierze i plądrownicy mieli podobno szczególny węch do rzeczy
zakopanych, zaś dwa czy trzy dni mogłyby im wystarczyć na spenetrowanie całego
ogrodu. Jelonkową zastał w domu. Powitała go najpierw zdumioną miną, a zaraz
potem wybuchem radości, ze spontanicznym ucałowaniem w oba policzki, co się w
dotychczasowej ich znajomości nie zdarzało. Mimo czterdziestu lat była
nieodmiennie pociągającą kobietą o ciemnej, południowej urodzie. Lata wojny
zmieniły ją trochę i przygasiły, ale tylko psychicznie: po prostu spoważniała i
posmutniała. Nie wyróżniała się walorami umysłu. Jak większość pięknych
dziewcząt w czasach jej młodości nie wiązała planów na przyszłość z nauką;
poprzestała na maturze. Już w dwa lata po niej była żoną rozpoczynającego
samodzielną praktykę adwokata Jelonka, co przynajmniej od strony bytowej okazało
się wyborem fortunnym. Kłopoty materialne dosięgnęły ją dopiero podczas
okupacji, gdy zabrakło w domu męża. - Wracasz w sam czas! - zawołała. - A
Natalia i Ewka? - Zostały w Czyżynach. Nie dla nich taka podróż. Zresztą nie
będą tu na razie potrzebne. - W Lubniewie byłeś już? Szwab siedzi jeszcze? - Nie
byłem. Póki są Niemcy, nie mogę się tam pokazywać. - Oni tu już tylko jedną
nogą. Urzędy pouciekały, a wojsko też wieje, jak sam pewnie widziałeś. - Mimo to
wolałbym zaczekać u ciebie, aż zwieją całkiem. Jeśli pozwolisz oczywiście. -
Taka wątpliwość wprost mnie obraża. Jesteś pewnie głodny? - Nie. Za to chętnie
bym się umył. - Idź do łazienki, zaraz dam ci ręcznik. - Mam swój. A gdzie twoja
Baśka? - Myślisz, że wiem? Od roku kręci się przy konspiracji. Byłam temu
przeciwna, ale jak mi zarzuciła, że nie jestem patriotką, skapitulowałam. Z
waszą Ewką nie mieliście jeszcze takich kłopotów? - Nie. Może dlatego, że jest
tam nowa, bez znajomości. W łazience Klepaczewski przede wszystkim się ogolił,
bo rano - po noclegu w stodole - nie miał warunków po temu. W lustrze przyjrzał
się sobie. Był tylko o cztery lata starszy od Elżbiety Jelonkowej, lecz
fizycznie wiek mocniej go już zadrasnął. Początki łysiny rozciągnęły czoło,
skóra na twarzy nie była tak gładka jak kiedyś. Grube szkła deformowały obraz
oczu, wyglądały jak sowie - ale to akurat nie było skutkiem wieku, wzrok popsuł
mu się bowiem jeszcze w młodości. Tylko otyłość szczęśliwie go omijała, nawet
bez starań o to. Umył się gruntownie z podróżnego brudu, zmienił bieliznę.
Czysty i wyświeżony wrócił do pokoju, lecz Elżbiety tam nie było. Znalazł ją w
kuchni przy obieraniu kartofli. - Jeśli o mnie chodzi, nie jestem jeszcze
głodny, mówiłem - przypomniał. - A czy sądzisz, że ja nie jadam? Pora na obiad.
Będzie bezmięsny, uprzedzam. - Innego się nie spodziewam. Pieniędzy nie
potrzebujesz? - Nie, dziękuję. Zresztą za pieniądze nic już w sklepach ani na
rynku nie ma. Może po cichu za ruble. O czerwonym rządzie w Chełmie wiesz już? -
Nie. - To ci mówię. Wiadomość pewna, z radia, Baśka przyniosła. - Znasz
szczegóły? Kto w tym rządzie? - Nie wiem. Może ona powie ci więcej, jak
przyjdzie. Przed wojną Elżbieta Jelonkowa nie interesowała się w ogóle polityką.
Wiedziała oczywiście o prezydencie Mościckim i marszałku Śmigłym_Rydzu, lecz
nazwiska premiera nie była już chyba stuprocentowo pewna. Podczas okupacji
zaczęły ją te sprawy obchodzić, ale tylko pod kątem końca wojny i powrotu męża.
Powstanie komunistycznego rządu grało w tej materii pewną rolę, lecz jego skład
osobowy - raczej nie. Później, po zastanowieniu się, Klepaczewski doszedł do
wniosku, że chyba i pod innymi względami personalia nie mają tu większego
znaczenia. Komunistyczny rząd groźny jest przez swój program, a nie skład, który
może się w miarę wyzwalania kraju zmieniać. Większy wpływ na przyszłość miało
osobowe oblicze rządu emigracyjnego w Londynie, decydujące o dogadywaniu się z
Moskwą. Klepaczewski, oceniając trzeźwo sytuację polityczną, uważał to
porozumienie za konieczne, jeśli nie chciało się stracić wszystkiego. A w tym i
Lubniewa. Już samą zwłokę i dopuszczenie do tymczasowej chociażby administracji
komunistycznej należało uznać za wielki błąd taktyczny. Fakty dokonane mają
tendencję do utrwalania się i coraz więcej trzeba płacić za ich unieważnienie.
Na obiad były skąpo okraszone kartofle z marchwią - i nic więcej. Wbrew temu, co
Jelonkowa pisała w listach, powodziło się jej jednak kiepsko. Ponieważ nie
chciała pieniędzy, postanowił przysłać jej żywność z Lubniewa, gdy tylko tam
wróci. To powinno się stać szybko, skoro nawet niemieckie urzędy uznały już
powiat za stracony i wyniosły się. Gdy kończyli jeść, w stronie ulicy Zamojskiej
eksplodował kolejny pocisk. - Czy nie powinniśmy zejść do piwnicy? - spytała
Jelonkowa. - Wygląda na to, że ostrzeliwują Niemców na trasie. Myślę, że tutaj
jesteśmy bezpieczni. Tak grubo się chyba artylerzyści nie mylą. Po południu
wróciła córka Jelonkowej. Już w przedpokoju zawołała głośno: - Mamo, jeść,
skręcam się z głodu! Wtargnęła energicznie do pokoju - i stanęła skonfundowana
obecnością Klepaczewskiego. Uśmiechając się, wstał na jej powitanie, zaskoczony
wydorośleniem Baśki. Miała teraz siedemnaście lat, tyle samo co jego córka, lecz
zmieniła się przez ostatni rok o wiele bardziaj niż Ewka. Ładna była zawsze,
wierna kopia matki w młodszym o dwadzieścia trzy lata wydaniu, lecz dopiero
teraz - kobieta. Krucze włosy z grzywką na czole, duże czarne oczy pod długimi
rzęsami, napinający bluzkę biust. Przezwyciężywszy zaskoczenie Baśka uśmiechnęła
się także. - Dzień dobry panu - powiedziała. Nie wyciągnęła jednak ręki do
powitania, nie wyzwolona jeszcze z dziewczęcej tresury, nakazującej czekać, aż
uczyni ten gest dorosły. - Witam cię, Basiu - odpowiedział podając jej dłoń. -
Wydoroślałaś. - Wszyscy mi to mówią. Pani Natalia i Ewka przyjechały też. - Nie.
Na razie tylko ja. Z Ewką znały się od dzieciństwa, lecz nie na co dzień, bo
dzieliła je spora jednak odległość z Głuchowa do Lubniewa. Dopiero podczas
okupacji stykały się częściej. Ewka dojeżdżała dwa razy w tygodniu do Głuchowa
na zajęcia tajnego kompletu gimnazjalnego i zostawała nieraz u Jelonkowej do
następnego dnia. Obie dziewczynki były w tej samej klasie i grupie, lecz Ewka
uczyła się lepiej. Może dlatego, że była brzydsza, co inaczej kieruje
zainteresowania. - Co nowego, Basiu, w polityce? - spytał. - Słyszałem od mamy,
że ty teraz wiesz najlepiej. Baśka spojrzała na matkę z niemą pretensją. Dopiero
potem odpowiedziała: - O Chełmie mama już pewnie panu mówiła. Nic nowego nie
wiem. - A kto na czele tego rządu w Chełmie? - To się nazywa Polski Komitet
Wyzwolenia Narodowego. Na czele jakiś Osóbka_Morawski. Nieznany, u nas nikt o
nim nie słyszał. Klepaczewski też nie słyszał. Widać działacz bez przedwojennej
przeszłości. Prawdopodobnie wypłynął podczas okupacji w lewicowym podziemiu. -
Obiad w kuchni, odgrzej sobie - powiedziała Jelonkowa do córki. Baśka
przeprosiła Klepaczewskiego i wyszła. W stronie ulicy Zamojskiej znowu trzasnął
pocisk. Jakieś radzieckie działo nastawiło się pewnie na nękanie tego węzła.
Klepaczewski nie orientował się w donośności artyleryjskiego ognia, ale nie
mogła być wielka, zatem Rosjanie dotarli już gdzieś niedaleko Głuchowa.
Potwierdzało to zresztą wyczuwalne przybliżenie się kanonady frontowej. Uszy
przywykły już do niej i nie reagowały precyzyjnie na zmiany, lecz obecnie na
powno była głośniejsza niż przed paroma godzinami. Po zjedzeniu obiadu Baśka
znowu dokądś pobiegła. Licząc się z tym, że Rosjanie mogą wejść w nocy lub rano,
Klepaczewski myślał już o ostatnim etapie swojej podróży: z Głuchowa do
Lubniewa. Pragnął przebyć go jak najprędzej. - Jakby tu zdobyć rower? - spytał
Jelonkową. - Nie ma co zdobywać - odpowiedziała. - Jest w domu rower Baśki.
Damski, ale co to przeszkadza? To rzeczywiście nie przeszkadzało. Klepaczewski
obejrzał rower, dopasował siodełko do swojej wysokości, podpompował koła. Teraz
pozostawało już tylko czekać i czuwać. Jelonkowa radziła mu, żeby - nawet jeśli
Rosjanie pojawią się w mieście nocą - nie wyruszał na drogę przed brzaskiem. W
ciemności łatwo nadziać się na kulę jednych albo drugich. Musiał jej przyznać
rację. Noc była widna od pożarów, kanonada wstrząsała nią ze wszystkich stron.
Trudno się było nawet zorientować, kto, skąd i w jakim kierunku strzela.
Prawdopodobnie nikt w mieście nie kładł się spać. Baśka wróciła dopiero przed
północą. Przyniosła wiadomość, że Rosjanie obchodzą chyba Głuchów bokami, bo
przez miasto wycofała się na zachód kolumna czołgów niemieckich, a teraz idą już
tylko zapóźnieni piechurzy. - Walki o miasto, jakby z tego wynikało, nie będzie
- zakończyła optymistycznie, powtarzając zapewne opinię kogoś lepiej
zorientowanego w wojennej taktyce. - Oby - powiedziała Jelonkowa. Po północy
odgłosy walki zaczęły cichnąć, co przemawiało za tym, że wiadomości Baśki
sprawdzają się. Uspokojona Jelonkowa zdrzemnęła się w fotelu. Klepaczewski, mimo
zmęczenia wędrówką, nie czuł potrzeby snu. Był podniecony, wyglądał oknami i
nasłuchiwał. Po niedawnym jazgocie dział rozlegające się tu i ówdzie pojedyncze
strzały były tylko stuknięciami w kończącą noc ciszę. Powoli dogorywały łuny.
Baśka zasnęła także. O szarym brzasku Klepaczewski usłyszał jakieś okrzyki w
stronie ulicy Zamojskiej, którą za dnia i wieczorem uchodzili Niemcy. Odgadywał
przyczynę, lecz musiał się upewnić. Natychmiast wyszedł z domu i śpiesznym
krokiem podążył ku przelotowej trasie. Takich jak on, czuwających do skutku,
było w mieście więcej. Na ulicy Zamojskiej witały już wolność zagęszczające się
szpalery ludzi. Niedawno przeszły właśnie pierwsze radzieckie czołgi. Pojechały
dalej, ale wnet po przyjściu Klepaczewskiego pojawiły się następne, z
uzbrojonymi w pistolety maszynowe żołnierzami na pancerzach. Z chodników zaczęły
szybować na nie kwiaty. Żołnierze chwytali je w locie, śmieli się, machali
rękami. Ludzi przybywało. Niektórzy ocierali wilgotne ze wzruszenia oczy. Inni
ściskali się i całowali jak po długim niewidzeniu. Klepaczewski nie zwlekając
ruszył z powrotem na ulicę Grabową. Obudził bez skrupułów Jelonkową i Baśkę. -
Przewaliło się, drogie panie. Rosjanie w mieście. Baśka zerwała się i
natychmiast otrzeźwiała ze snu. - Muszę w takim razie iść. - Dokąd? -
zaoponowała Jelonkowa. - Z konspiracją chyba już koniec? - Nasi chłopcy będą
wchodzić do miasta. Krzysiek na pewno też. Klepaczewski dowiedział się później
od Jelonkowej, że Krzysiek to chłopak Baśki, od wiosny akowski partyzant. Na
razie nie interesowało go to zgoła, umysł miał pochłonięty czym innym. Spakował
rozładowany częściowo plecak, wyprowadził na dwór rower. - Uważaj po drodze -
ostrzegła go Jelonkowa. - Może gdzieś tam jeszcze siedzą Niemcy. - Mało
prawdopodobne - odpowiedział. Baśka wyszła na ulicę razem z nim, lecz skręciła w
przeciwną stronę. Było już całkiem widno. Po paru godzinach ciszy artyleria
zaczynała nowy dzień, ale teraz już na zachód od Głuchowa. Front toczył się
dalej, ku Wiśle. Zaraz po wyjeździe na drogę do Lubniewa Klepaczewski natknął
się na maszerujący ku miastu oddział partyzancki. Wszyscy żołnierze byli
umundurowani, szli w porządnym szyku. Przystanąwszy na poboczu, Klepaczewski
spytał idącego przy kolumnie podporucznika: - Armia Krajowa? - Tak -
odpowiedział tamten. - Spotkał pan w mieście jakiś nasz oddział? - Nie. Tylko
Rosjan na Zamojskiej. W miarę zbliżania się do Lubniewa wzbierał w Klepaczewskim
niepokój. Co zastanie? Czy nie buszują już plądrownicy? Co w stajni, oborze i
chlewach? Jak go przywita służba, skoro wieje czerwonym wiatrem? Był na ogół w
dobrych stosunkach z ludźmi, za Niemców wybronił wszystkich przed wywózką do
Rzeszy, ale czyż można wiedzieć, co komu gra w duszy? I co się zmieniło od
zeszłej wiosny? Na Kielecczyźnie nastroje dworskiej służby wyraźnie się
zaróżowiły, odkąd peperowcy zaczęli do niej docierać ze swoimi parcelacyjnymi
obietnicami. Z biciem serca skręcił z szosy w topolową aleję, prowadzącą do
majątku. Już z daleka dostrzegł jakieś zgromadzenie na pałacowym podjeździe.
Jego zbliżania się na razie nie zauważono, skorzystał więc z tego. Zsiadł z
roweru w odległości dobrego widzenia, stanął przy krzaku bzu i zaczął przyglądać
się zbiegowisku. Przed wejściem do pałacu stała chłopska furmanka, za nią dwóch
po wiejsku ubranych mężczyzn, obróconych tyłem. Nieco wyżej, na stopniach
pałacu, trzej inni mężczyźni kłócili się z przybyszami i czegoś im wzbraniali.
Ci trzej stali twarzą do Klepaczewskiego, więc ich poznał. To był ekonom Suwała
i dwaj fornale, Koblewski i Wójcik. Wokoło, bliżej i dalej, stali bierni
obserwatorzy sporu spośród służby folwarcznej. Z docierających do niego strzępów
sprzeczki Klepaczewski zorientował się, że dwaj chłopi z furmanki to
plądrownicy, których Suwała i towarzyszący mu fornale nie dopuszczają do pałacu.
Podniesiony na duchu tym objawem lojalności służby oderwał się od krzaka i
ruszył ku zbiegowisku. Pierwszy zauważył go Suwała. - O, pan dziedzic! - zawołał
i, obchodząc furmankę, ruszył naprzeciw Klepaczewskiemu. - Witamy, bardzo się
cieszymy. Klepaczewski podał Suwale rękę. Jednocześnie zauważył, że reszta
służby nie śpieszy za ekonomem do powitania, trwa na swych miejscach.
Zaskoczenie, nieśmiałość czy rezerwa? Wszystko jedno, tak czy owak należało się
przywitać po tylu miesiącach nieobecności. Odstawił rower, podchodził kolejno do
stojących i ściskał im ręce. Zażenowani bąkali "dzień dobry, panie dziedzicu"
bądź skłaniali po prostu głowę. Tymczasem obaj niedoszli plądrownicy okrążyli
już swym wozem podjazd i skręcili ku szosie. Po przywitaniu nastało kłopotliwe,
wyczekujące milczenie. Przerwał je Suwała, zachęcając Klepaczewskiego gestem, by
wszedł do pałacu. - Upilnowalim, panie dziedzicu - pochwalił się. - Wojsko
nabałaganiło jak to wojsko, ale rabuśników gnalim precz. A już wczoraj wieczór
próbowali, jak tylko się Niemcy wynieśli. - Co to za jedni, ci dwaj? -
Klepaczewski wskazał oddalającą się furmankę. - Wsiowi - wyjaśnił Suwała.
Zwrócił się do gromadki folwarcznych: - Zna ich kto z was? Przez chwilę nikt nie
odpowiadał. Potem odezwał się głos z tyłu: - To z Rębisz. Klepaczewski wszedł do
pałacu, Suwała podreptał za nim. W salonie i jadalni meble były pospychane w
kąty, podłogi obłożone wzdłuż ścian siennikami. W powietrzu - okna były
zamknięte - wisiał jeszcze koszarowy zaduch. - Nasi dworscy też nie byli od
tego, żeby coś wynieść - meldował Suwała, uwolniony od krępujących świadków. -
Ale Koblewski i Wójcik znaleźli się jak trzeba, nie można powiedzieć. - Dlaczego
akurat Koblewski i Wójcik? - zainteresował się Klepaczewski. Pamiętał tych dwóch
fornali jako pracowitych wprawdzie, lecz nieco hardych, nie objawiających
oddania dla dworu. Suwała zmieszał się, miętosił w rękach czapkę. Pewnie w
rozpędzie powiedział trochę za dużo. - No, śmiało - ponaglił go Klepaczewski. -
A bo, widzi pan dziedzic, oni z pepeeru. Czerwoni, znaczy się. Wczoraj
powiedzieli ludziom, że są partyjni, i przykazali: nie rabujcie i nie pozwólcie
innym, bo to nasze. Będzie parcelacja, to się sprawiedliwie podzieli. A kto
nakradnie, to będzie musiał oddać i wstydu sobie jeszcze napyta. No to ludzie
pomiarkowali się i dali spokój. Tylko ci ze wsi... Już wczoraj wieczorem paru
przyleciało, a dziś sam pan dziedzic widział. Furmanką zajechali, jak po swoje.
A więc tak się rzeczy mają, pomyślał Klepaczewski. Stąd troska Koblewskiego i
Wójcika o jego mienie... Zrobiło mu się melancholijnie, lecz otrządnął się z
tego i wrócił do rozmowy z Suwałą: - Co w majątku? Jak inwentarz? - Trochę
ubyło, wojsko ostatnio dużo brało. Ale nie jest najgorzej, Niemiec swojego
bronił. - Kiedy wyjechał? - Wczoraj z wojskiem, jak już musiał. Bojący nie był,
frontowiec, inni wcześniej pouciekali. - Moja pałacowa służba jest, czy zmienił?
- Nie zmienił. Zaraz tu przylecą, jak się dowiedzą, że pan jest. Klepaczewski
zwolnił na razie Suwałę, a sam obejrzał resztę pałacowych pomieszczeń. We
wnętrzach Niemiec także nie silił się na zmiany. Albo mu się podobało, albo
wolał poczekać z wydatkami na niepewny wynik wojny. Zadbał tylko o dowieszenie w
gabinecie portretu Hitlera w olejnym wykonaniu. Gdy Klepaczewski wrócił do
hallu, czekał tam lokaj, kucharka i pokojowa. Przygotowani już na spotkanie z
nim przywitali go cieplej niż tamci z dworu, zaś ich zadowolenie wydawało się
szczere. Tych reforma rolna nie kusiła chyba, przy pańskim stole nie mieli
przecież źle. Poprosił kucharkę o śniadanie, zaś lokajowi i pokojowej wskazał
gestem nieład w salonie i jadalni. - Tak jest - zrozumiał lokaj. - Zaraz zrobimy
porządek. - Sienniki złóżcie w szopie - polecił. - Wojna nie skończona, możemy
mieć jeszcze innych wojskowych gości. - Tak jest. Wyszedł do ogrodu, ciągnęło go
ku altanie. Kopać za dnia nie mógł oczywiście, lecz chciał przynajmniej
sprawdzić, czy nikt go nie ubiegł. Wszedł do środka, zajrzał pod ławkę i
odetchnął z ulgą. Ziemia była nietknięta. Charakterystyczny i dobrze zapamiętany
odłamek kamienia, który wcisnął wówczas w to miejsce po starannym wyrównaniu
gruntu, tkwił w nie zmienionym położeniu. Zły nastrój, w jaki wprawiła go
informacja Suwały o Koblewskim i Wójciku, rozpłynął się. Przynajmniej na razie.
Wracał do pałacu z jednym tylko pragnieniem: zjeść śniadanie. III Spotkanie z
pierwszymi Rosjanami trwało krótko, bo nie chcieli się dłużej zatrzymać.
Wypalili skręty z polskiego tytoniu, rozpytali o Niemców - i poszli dalej. Zaraz
potem porucznik Walczak - dotychczas używający pseudonimu "Leszek" - powiedział
do Adamca: - Przejmij dowództwo, Franek. Ja pojadę do Chełma po nowe rozkazy. -
Sądzisz, że nasz sztab jest tam? - Jest tam w każdym razie nasza nowa władza.
Nie będziemy przecież dłużej partyzantami. Albo wcielą nas do regularnego
wojska, albo rozformują i dadzą inne zadania. - Co mam tymczasem robić z
oddziałem? - Idź do Głuchowa i tam czekaj na mnie albo na rozkaz. - Tabor też
tam ściągnąć? - Też, po co ma stać w lesie. - Dobrze, ale najpierw pozwolę chyba
ludziom wyspać się. Dwie doby oczu nie zmrużyli, a do Głuchowa przeszło
dwadzieścia kilometrów. - Racja. Zaprowadź do wsi, niech odpoczną, a jutro rano
w drogę. Gwałtu nie ma, ja do Chełma też tak szybko nie dobiję. O okazję trudno
będzie. Ruscy jadą w przeciwną stronę. Do tyłu na razie najwyżej sanitarki. -
Zrobić zbiórkę? Powiesz coś ludziom przed odjazdem? Popatrzyli obaj wokoło.
Partyzanci - choć dopiero co wiwatowali z Rosjanami - powalili się jak kłody na
leśne poszycie. Niektórzy, jak się wydawało, zdążyli już pozasypiać. Dwie doby
przeskoków i utarczek z Niemcami, kiedy ciągłe napięcie nie pozwalało zdrzemnąć
się nawet na chwilowym postoju, tak ich wyczerpały, że na dłuższe cieszenie się
nie starczyło siły. - Musiałbym nie mieć summienia, żeby zrywać ich teraz na
gadkę - powiedział Walczak. - Wytłumacz im potem, dokąd i po co pojechałem.
Bywaj. Podporucznik Adamiec - dotychczas "Młot" - poczuł po odejściu Walczaka,
że też musi się choć kwadrans zdrzemnąć, bo z trudem stoi na nogach, zaś oczy
bolą, jakby miał pod powiekami piasek. Walczak jednak wytrzymalszy, pomyślał,
skoro od razu mógł ruszyć w taką podróż. Siadł przy drzewie, oparł się plecami o
pień i prawie od razu zasnął. Dopiero potem, po przebudzeniu, zdał sobie sprawę,
że nie zatroszczył się nawet o ubezpieczenie oddziału. W tym stanie paru
zapóźnionych Niemców z pistoletami maszynowymi mogło zrobić z nich kaszę.
Zapomniał spojrzeć przedtem na zegarek, toteż nie wiedział, ile spał. Ale chyba
dość długo, bo kiedy otworzył oczy, sierżant Klimek (dotąd "Baca") siedział już
obok w wyrozumiałym oczekiwaniu. - Do jutra odpoczynek w najbliższej wsi, a rano
do Głuchowa - zakomunikował mu Adamiec. - Wyślij kogoś do obozu, niech każe
taborytom też się tam ciągnąć. - A dowódca gdzie? - spytał Klimek. - Pojechał do
Chełma po rozkazy. Budź ludzi, pójdziemy, we wsi wyśpią się lepiej. Najbliższa
wieś nazywała się Wydminy. Była w poprzednim roku wysiedlona całkowicie. Z
Polaków zostali w niej tylko ci, których Niemcy przeznaczyli na parobków dla
czarnych. W ostatnich dniach, po ucieczce czarnych, większość wysiedlonych
wróciła, lecz część zagród stała pustką. Ich właściciele nie zdołali się pewnie
uchronić przed wywózką do Rzeszy lub obozów. Wchodzących zwartym oddziałem
partyzantów powitano we wsi z radością. Dawno nie widziane polskie mundury
wyciskały wczorajszym parobkom i tułaczom łzy z oczu. Wnet znalazło się mleko,
jedzenie, nawet alkohol. Lecz partyzantom i tu nie starczyło sił na długie
radowanie się. Najedzeni rozglądali się za miejscami do spania. Wkrótce tylko
paru najwytrwalszych siedziało z gospodarzami przy butelkach, wyśpiewując
patriotyczne pieśni. We wsi nie było się czego bać, toteż Adamiec ułożył się na
odstąpionym mu gościnnie łóżku bez oficerskich skrupułów, że może czegoś nie
dopatrzył. I znowu natychmiast zasnął. Od dawna nie zaznawana miękkość łoża
sprawiła, że obudził się dopiero rano. Rześki i wypoczęty, tylko na nowo głodny.
Lecz tu o jedzenie trapić się nie musiał. Czarni na szczęście wszystkiego
wywieźć nie zdołali. Żołnierze też robili wrażenie wyspanych i wypoczętych. Do
Głuchowa maszerowali nie tylko w porządnym szyku, ale i z podejmowanym przed
każdą wsią śpiewem. Nie byli już taką sensacją jak wczoraj w Wydminach, we
wsiach koło traktów widziano wcześniej Rosjan, niemniej wszędzie lu