Herron Mick - Slough House (3) - Prawdziwe tygrysy

Szczegóły
Tytuł Herron Mick - Slough House (3) - Prawdziwe tygrysy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Herron Mick - Slough House (3) - Prawdziwe tygrysy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Herron Mick - Slough House (3) - Prawdziwe tygrysy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Herron Mick - Slough House (3) - Prawdziwe tygrysy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Tytuł oryginału Real Tigers © Mick Herron, 2016 First published in 2016 by John Murray (Publishers) An Hachette UK Company John Murray (Publishers), Carmelite House, 50 Victoria Embankment, London EC4Y 0DZ johnmurray.co.uk Przekład Robert Kędzierski, Anna Krochmal Redakcja Dominika Rychel, Marcin Piątek Korekta Pracownia 12A Skład Tomasz Brzozowski Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2022 Wszelkie prawa zastrzeżone ISBN pełnej wersji 978-83-66873-95-7 Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 2519 [email protected], www.insignis.pl facebook.com/Wydawnictwo.Insignis twitter.com/insignis_media (@insignis_media) instagram.com/insignis_media (@insignis_media) Strona 5 Spis treści Okładka Strona tytułowa Strona redakcyjna Dedykacja Prawdziwe tygrysy 1 Część pierwsza: Fałszywi przyjaciele 2 3 4 5 6 7 Część druga: Prawdziwi wrogowie 8 9 10 11 12 13 14 Strona 6 15 16 17 Strona 7 Dla Eleanor Strona 8 P R AW D Z IWE T Y GRY S Y Strona 9 1 Jak w  większości wypadków zawalonych spraw zaczęło się od niewłaściwego stroju. Poranek w  środku tygodnia na skraju City; ciemny, wilgotny, mglisty, przed piątą. W  pobliskich wieżowcach  – niektóre sięgały powyżej dwudziestu pięter  – w  pojedynczych oknach paliły się światła, tworząc przypadkowe wzory na siatce ze szkła i  stali, i  niektóre z  tych świateł oznaczały, że jacyś bankierzy, którzy i tak zrywają się o świcie, teraz siedzą już przy swych biurkach, by szybciej rozeznać się w  sytuacji na rynkach, lecz większość rozjaśnionych okien świadczyła o  tym, że w  City pracują inni ludzie, ci, którzy noszą kombinezony i  których obowiązki przed świtem obejmują odkurzanie, froterowanie i  opróżnianie koszy na śmieci. Paul Lowell sympatyzował z  tymi drugimi. Albo sprzątało się bałagan po innych, albo nie – tak wyglądał system klasowy, właśnie tak. Zerknął na drogę w  dole. Osiemnaście metrów to całkiem spory dystans, jeśli spoglądało się z  góry. Kucając, poczuł, że właściwe mięśnie się napinają, a  tania tkanina nieprzyjemnie naciąga się na udach. Jego kostium był za ciasny. Lowellowi materiał zdawał się na tyle rozciągliwy, że to nie będzie miało znaczenia, okazało się jednak, że kostium ogranicza ruchy i nie obdarza żadną dodatkową mocą. A może po prostu Lowell zaczął tyć. Znajdował się na platformie – co pewnie nie było właściwym terminem architektonicznym  – nad łukiem, przez który przebiegała London Wall, dwupasmowa arteria rozciągająca się od St. Martin’s Le Grand do Strona 10 Moorgate. Nad nim piętrzył się kolejny wieżowiec, jeden z  dwóch ustawionych pod kątem do siebie; mieściły się w  nim jeden z  większych banków inwestycyjnych oraz popularna sieć pizzerii. Sto metrów dalej, na porośniętym trawą wzniesieniu, obok drogi, której użyczył nazwy, przebiegał fragment rzymskiego muru niegdyś otaczającego City; wciąż tu stał, choć jego budowniczowie dawno już wyzionęli ducha. Teraz Lowellowi przyszło do głowy, że to symbol. Niektóre rzeczy trwają, istnieją dalej mimo zmian i warto podjąć walkę w celu zachowania tego, co z nich zostało. W skrócie: taki właśnie był powód, dla którego się tu znajdował. Zdjął plecak, postawił go między kolanami, rozsunął zamek błyskawiczny i  wypakował zawartość. Za jakąś godzinę zacznie się ruch w stronę City i do różnych punktów na wschód; znaczna część ruchu będzie się odbywać pod łukiem, na którym siedział Lowell. Wszyscy jadący w  tych samochodach, taksówkach, autobusach i  na rowerach staną się mimowolnymi świadkami. A  po nich w  nieunikniony sposób zjawią się ekipy dziennikarzy i kamery, które zaniosą narodowi przesłanie Lowella. Chciał tylko, by jego głos został usłyszany. Po latach odmawiania mu jego praw był gotów walczyć i  podobnie jak inni przed nim wybrał konkretny sposób, w jaki to zrobi. Tak właśnie rodziły się tradycje. Nawet przez chwilę nie sądził, że cokolwiek, co dziś osiągnie, doprowadzi do jakiejś zmiany, ale zobaczą to inni, znajdujący się w  takim samym położeniu, i czegoś się nauczą – i być może zaczną działać. Pewnego dnia coś się zmieni. Zauważył ruch i  się odwrócił. Zobaczył postać podciągającą się na drugim końcu platformy; ten ktoś musiał wspiąć się po budynku z ulicy, tak jak Lowell zrobił to dziesięć minut wcześniej. Minęła chwila, nim dotarło doń, co widzi, a wtedy ogarnęła go fala podekscytowania, jakby znów miał dwanaście lat. Bo właśnie coś takiego chce zobaczyć każdy dwunastolatek, Strona 11 pomyślał, patrząc, jak nowo przybyły zbliża się do niego. To z  takich rzeczy składają się marzenia młodych chłopaków. Batman, wysoki, barczysty i  zdeterminowany, kroczył w  jego stronę przez wilgotne smugi mgły. – Hej! – zawołał Lowell. – Niezły strój! Spojrzał w  dół na własny kostium. Strój Spider-Mana był niezbyt stosowny do jego wieku, ale przecież nikt nie będzie rozdawał punktów za styl; celem było trafienie do wieczornych wiadomości, a  kostiumy superbohaterów przyciągały uwagę mediów. Zadziałało to wcześniej i znów zadziała. Był więc Niesamowitym Spider-Manem, zaś towarzysz, z którym spotykał się właśnie po raz pierwszy i  z  którym wszystko ustalał anonimowo na forum w  internecie, był Batmanem. Mieli stanowić dynamiczny duet zaledwie na jeden poranek, a  media miały trąbić o  nich przez resztę tygodnia. Z  jedną ręką na rolce płótna, którą wypakował z  plecaka, Lowell podźwignął się i  wyciągnął drugą dłoń, bo to również stanowiło część prastarej narracji: mężczyźni, którzy spotykają się i witają, połączeni wspólną sprawą. Ignorując wyciągnięta rękę Spider-Mana, Batman przywalił mu w twarz. Lowell poleciał do tyłu i  świat wymknął się spod kontroli: światła w  oknach biurowców zatańczyły mu przed oczami, upadek na wilgotny murek wypchnął mu całe powietrze z  płuc. Jego umysł przestawił się już jednak na inny tryb i Lowell odtoczył się na bok, jak najdalej od krawędzi; tymczasem Batman mocno opuścił stopę, niemal trafiając Spider-Mana w łokieć. Lowell musiał się podźwignąć, bo jeszcze nikt nie wygrał walki w  pozycji leżącej, i  to na tym skupiał się przez kolejne dwie sekundy, zamiast zastanawiać się, dlaczego Batman zamierza go skopać. Skupienie niemal się opłaciło, bo Lowellowi udało się podnieść na kolana, nim znów Strona 12 oberwał w  głowę. Maska Spider-Mana przesiąkła krwią. Spróbował coś powiedzieć, ale był zdolny jedynie do niezrozumiałego charczenia. A potem pociągnięto go w kierunku skraju platformy. Wrzasnął, bo było dla niego jasne, co się zaraz stanie. Batman wlókł go za ramiona i Lowell nie był w stanie się wyrwać – ręce tego faceta były jak ze stali. Wierzgnął nogą i trafił w rolkę płótna, która potoczyła się na skraj platformy, nieco się przy tym rozwijając. Zamachnął się ręką, próbując uderzyć Batmana w  krocze, walnął jednak w  twarde, muskularne udo. A  potem zawisł w  przestrzeni i  jedynym, co go utrzymywało, był chwyt odzianego w pelerynę superbohatera. Przez chwilę trwali tak spleceni niemal w  uścisku: Batman, sztywny i wyprostowany, oraz zwisający Spider-Man – jakby pozowali do ilustracji na okładkę. – Na litość boską… – szepnął Spider-Man. Batman go puścił. Rolka płótna uderzyła o ulicę przed Paulem Lowellem. Tyle że nie była już rolką; rozwinięta na asfalcie, zmieniła się we fragment dywanu zamiast w  baner, tak jak to Lowell zaplanował. Wymalowany odręcznie trzydziestocentymetrowymi literami slogan SPRAWIEDLIWOŚĆ DLA OJCÓW rozmazał się, gdy nasiąkł wilgocią oraz częściowo krwią Lowella, pozostał jednak czytelnym obrazem, który satysfakcjonująco przyciągał uwagę mediów i  przed końcem dnia miał pojawić się w  licznych transmisjach. Ale Paul Lowell żadnej z nich nie zobaczył. A jeśli chodzi o Batmana – ten dawno już zniknął. Strona 13 C Z Ę Ś Ć P I E RW S Z A F ał szyw i p rzyj aci el e Strona 14 2 W  piekielnie gorący wieczór w  gminie Finsbury otwierają się drzwi i  na podwórze wychodzi kobieta. Nie na ulicę od frontu – to jest Slough House, a frontowe drzwi Slough House słyną z tego, że nigdy się nie otwierają ani nie zamykają  – lecz na podwórze, na które dociera niewiele naturalnego światła i którego mury są w związku z tym pokryte kołderką pleśni. Panuje tu smród zaniedbania i  przy odrobinie wysiłku można rozpoznać jego elementy: resztki jedzenia i  tłuszcz po posiłkach na wynos, zatęchłe niedopałki papierosów, dawno zaschnięte kałuże oraz to, co unosi się ze studzienki, która gulgocze w  kącie, i  lepiej nie sprawdzać, co to takiego. Nie zapadł jeszcze zmrok – trwa błękitna godzina – ale podwórze okrył już cień nocy. Kobieta się nie zatrzymuje. Nie ma tam nic do zobaczenia. Zakładając jednak, że jest obserwowana – zakładając, że lekki powiew przemykający obok niej, gdy zamyka drzwi, nie byłby wytęsknionym wietrzykiem z rodzaju tych, których sierpień najwyraźniej się wyrzekł, lecz wędrującym duchem szukającym miejsca spoczynku  – ta chwila, zanim drzwi solidnie się zamkną, mogłaby być tą, gdy na moment pojawia się okazja. Duch wkrada się do środka szybko jak promień słońca, a ponieważ duchy, zwłaszcza te wędrujące, całkiem nieźle sobie radzą, to, co nastąpiłoby później, wydarza się w mgnieniu oka; błyskawiczne oględziny na wpół zapomnianej i  całkowicie ignorowanej dobudówki  – czegoś, co niegdyś nazwano „administracyjnym lochem” służb wywiadowczych. Nasz duch płynie w  powietrzu nad schodami, jako że nie ma innego wyboru, i  wznosząc się, dostrzega kontury na ścianach klatki schodowej; Strona 15 brązowy łuszczący się nalot niczym zarysy niedokończonego kontynentu, i  wskazuje wysokość, do której sięgnęła wilgoć; faliste gryzmoły, które w półmroku można by niemal uznać za ślady liźnięcia płomieni. Dziwaczna koncepcja, za którą stoi jednak upał i  ogólne przygnębienie duszące ten budynek, jakby ktoś – lub coś – wywierał zgubny wpływ na tych, którzy są w nim zniewoleni. Na pierwszym piętrze dwoje drzwi do pomieszczeń biurowych. Nasz duch wybiera na chybił trafił jedne z  nich i  znajduje się teraz w zapuszczonym, obskurnym biurze; są tu dwa biurka ze stojącymi na nich komputerami, a  światełka zgaszonych monitorów bezgłośnie mrugają w  ciemności. Śladów po rozlanych napojach nie wycierano tu od tak dawna, że wyewoluowały w  plamy, zaś plamy ignorowano tak długo, że wkomponowały się w schemat kolorystyczny. Wszystko tutaj jest żółte lub szare i  albo zepsute, albo naprawiane. Drukarka wepchnięta w  zbyt małą przestrzeń ma nierówne pęknięcie na pokrywie, a  papierowy klosz zasłaniający jedną z  żarówek pod sufitem  – bo druga w  ogóle nie ma klosza  – wisi rozerwany pod dziwnym kątem. Brudny kubek bez ucha na jednym z  biurek. Brudna wyszczerbiona szklanka  – na drugim. Ślad po ustach na jej brzegu to gotycki pocałunek; szyderczy uśmiech na brudzie. A  więc nie jest to miejsce dla wędrownego ducha; nasza zjawa niesłyszalnie pociąga nosem, a  potem znika i  pojawia się ponownie w drugim biurze na tym piętrze, a następnie w dwóch pomieszczeniach na kolejnym i  na korytarzu jeszcze kolejnego, żeby uzyskać obraz budynku jako całości, a  ten  – jak się okazuje  – nie jest zbyt korzystny. W  pomieszczeniach, które wydają się puste, w  rzeczywistości aż się od czegoś roi; aż pienią się w  nich frustracja i  spora dawka żółci; kłębi się agonia wymuszonej inercji. Tylko jedno spośród nich  – to z  najlepszym komputerem  – wydaje się stosunkowo nietknięte udręką wiecznej nudy Strona 16 i wyłącznie jedno z pozostałych – mniejsze z tych dwóch, które znajdują się na najwyższym piętrze  – wykazuje jakiekolwiek oznaki pracowitości i  kompetencji. W  pozostałych aż wibruje od ciągłego powtarzania nieistotnych czynności; pracy, którą znaleziono tylko po to, by zająć czymś bezczynne ręce, i  która pozornie polega na przetwarzaniu całych stosów informacji, surowych danych, ledwie dających się odróżnić od chaotycznie rozsypanych alfabetów z  niewielkim dodatkiem przypadkowych liczb. Zupełnie jakby obowiązki administracyjne jakiegoś demona zapisu danych zostały przekazane i  zlecone pracującym tu ludziom; przekształcone w przyziemne czynności, które mają wykonywać bez końca i bez ustanku, bo w przeciwnym razie ludzie ci zostaną ciśnięci w jeszcze głębszy mrok – a  więc tak czy siak są przeklęci. Jedynym powodem, dla którego nad drzwiami nie wisi tabliczka nawołująca wszystkich do porzucenia wszelkiej nadziei, jest fakt, że jak wie każdy pracownik biurowy – to nie nadzieja cię zabija. Zabija cię świadomość, że zabija cię nadzieja. „Te pomieszczenia”, powiedział sobie nasz wędrowny duch; lecz pozostaje jeszcze jedno, którego wciąż nie odwiedził  – większe spośród tych dwóch znajdujących się na najwyższym piętrze, spowite w  mroku, choć w rzeczywistości nie puste. Gdyby nasz duch miał uszy, nie musiałby przykładać jednego do drzwi, by to stwierdzić, bo dobiegające stamtąd hałasy bynajmniej nie są nieśmiałe: są głośne i  dudniące i  mogłyby pochodzić od jakiegoś zwierzęcia gospodarskiego. Nasz duch lekko drży, niemal idealnie naśladując przejętego człowieka, i zanim hałas – po trochu chrapanie, po trochu beknięcia, a po trochu warczenie – wybrzmi do końca, duch przemieszcza się w dół przez cały Slough House; mija okropne biura na drugim i  pierwszym piętrze, a  potem pokonuje ostatni odcinek schodów  – i  to jest wszystko, co ma do zaoferowania ten budynek na Strona 17 parterze, jako że jest wciśnięty między chińską restaurację a wielobranżowy kiosk – i znów pojawia się na dusznym i porośniętym grzybem podwórzu dokładnie w  chwili, gdy czas ponownie zaczyna płynąć, unicestwiając naszego wędrownego ducha, podobnie jak samochodowa wycieraczka zmiata owada, tak że pozostaje po nim tylko ciche „puk”, tak niedostrzegalne i  uprzejme w  swej naturze, że kobieta nawet tego nie zauważa. Zamiast tego ta kobieta pociąga drzwi  – by upewnić się, że są zamknięte, choć jest prawie pewna, że już raz to sprawdzała – a następnie z  taką samą pracowitością i  kompetencją, jakimi obdarza swoje biuro na najwyższym piętrze, przechodzi z  podwórza na uliczkę i  dalej, na Aldersgate Street, gdzie skręca w  lewo i  już po pięciu metrach prawie podskakuje, słysząc dźwięk: nie „puk”, nie „bang”, nawet nie przypominające wybuch beknięcie w rodzaju tego, w jakim specjalizuje się Jackson Lamb, lecz jej własne imię wypowiedziane głosem z innego życia: „Cath…” – …erine? Ktoś idzie, pomyślała. Przyjaciel czy wróg? Zupełnie jakby takie rozróżnienia miały znaczenie. – Catherine Standish? I  tym razem zadrżała, poznając ten głos, i  na chwilę w  myślach zmrużyła oczy, choć tak naprawdę w  jej twarzy nic się nie poruszyło. Usiłowała zlokalizować wspomnienie majaczące za matowym szkłem, a  potem obraz się wyklarował i  szkło, przez które spoglądała, okazało się dnem szklaneczki, teraz pustej, ale wciąż mokrej na dnie. – Sean Donovan – rzekła. – Pamiętasz. – Tak. Oczywiście, że pamiętam. Strona 18 Ponieważ był człowiekiem, którego niełatwo się zapomina, wysokim, barczystym, z  nosem, który raz czy dwa razy został złamany  – parzystą liczbę razy, jak kiedyś żartował, bo inaczej wydawałby się jeszcze bardziej krzywy; i nawet jeśli jego włosy, teraz poznaczone stalowymi pasemkami, były dłuższe, niż zapamiętała, wciąż nosił krótką i  wysoko podgoloną fryzurę. Jeśli chodzi o  jego oczy, to pozostały niebieskie, bo jak mogłoby być inaczej, ale nawet w  gasnącym świetle zmierzchu widziała, że dziś wieczorem jest to burzliwy błękit mroczniejszych chwil, a  nie odcień wrześniowego nieba. I  był wysoki i  barczysty, co już odnotowała, pewnie dwa razy większy od niej; i  stojąc tak w  poświacie błękitnej godziny, musieli wyglądać jak para: on, całą swą postawą wyrażający bycie wojownikiem, i  ona, w  sukience zapiętej pod samą szyję, z  rękawami obszytymi koronką i w butach ze sprzączkami. Ponieważ trzeba się było jakoś do tego odnieść, powiedziała: – Nie zdawałam sobie sprawy, że… – Wyszedłem? Kiwnęła głową. – Rok temu. Trzynaście miesięcy. Tego głosu też nie dało się zapomnieć, tego lekkiego irlandzkiego akcentu również. Nigdy nie była w Irlandii, ale czasem, gdy go słuchała, jej głowę wypełniały łagodne obrazy pełne zieleni. Była wtedy pijaczką, co oczywiście w tym pomagało. – Mógłbym ci dokładnie powiedzieć, ile minęło dni – dodał. – Musiało być ciężko. – Och, nie masz pojęcia – odparł. – Dosłownie nie masz pojęcia. Na to nie znalazła odpowiedzi. Stali nieruchomo, a  dla szpiega to nigdy nie jest dobre. Wiedziała to nawet Catherine Standish, która nigdy nie pracowała w terenie. Strona 19 Wyczytał to z jej postawy. – Szłaś w  tamtą stronę?  – Wskazał w  kierunku skrzyżowania z  Old Street. – Tak. – Jeśli nie masz nic przeciwko, przejdę się z tobą. I  tak właśnie zrobił, zupełnie jakby to było tym, czym się zdawało  – przypadkowym spotkaniem w letni wieczór, gdy światło zaczyna gasnąć na krawędziach; jeden stary przyjaciel (jeśli tak można było ich określić) wpada na drugiego i  chce trochę przedłużyć tę chwilę. W  innej epoce, pomyślała Catherine, a  może nawet na jakichś obrzeżach tej epoki, idąc, wziąłby ją pod ramię, co byłoby miłe i trochę ckliwe, ale przede wszystkim byłoby kłamstwem. Ponieważ Catherine Standish  – choć nigdy nie pracowała w  terenie  – wiedziała również to: przypadkowe spotkania zdarzają się w  pewnych miejscach i  pewnym ludziom, nigdy jednak nie przytrafiają się tutaj i nigdy nie przytrafiają się szpiegom. W  barze w  pobliżu Slough House Roderick Ho snuł marzenia o romantycznych podbojach. Ostatnio robił to dość często. I nie bez powodu. Prawda była taka, że po prostu wszyscy uważali, że on i Louisa Guy już dawno powinni być parą. To, co łączyło ją z  Minem Harperem, należało już do przeszłości, a  jeśli internet czegokolwiek Rodericka nauczył, to że kobiety mają swoje potrzeby. Internet nauczył go także, że nie istnieje tak absurdalnie oczywiste oszustwo, żeby nie znalazł się ktoś, kto się na nie nabierze, i że jeśli chce się wywołać gównoburzę na jakimś forum, wystarczy napisać coś nieco kontrowersyjnego o  zamachach z  11 września, Michaelu Jacksonie albo o kotach. O tak: to internet uczynił Ho człowiekiem, którym był dziś. Roddy był samodzielnie myślącym obywatelem Strona 20 dwudziestopierwszowiecznej Wielkiej Brytanii i  uważał się za całkiem oblatanego. Suka dojrzała, tak to odczytywał. Suka była gotowa. Wystarczyło tylko po nią sięgnąć. Choć w  tej grze w  dziewięćdziesięciu procentach chodziło jednak o  teorię, miał problem z  pozostałymi dziesięcioma procentami. Widywał Louisę prawie codziennie i zaczął pojawiać się w kuchni za każdym razem, kiedy robiła kawę, ale ona wciąż nie potrafiła odczytać wysyłanych przez niego sygnałów. Skomentował nawet – a było to ponad tydzień temu – że skoro oboje mają takie zapotrzebowanie na kofeinę, byłoby sensowniej, gdyby robiła kawę dla dwojga. Spłynęło to jednak po niej jak woda po kaczce i  wciąż zanosiła dzbanek kawy tylko do swojego biura. Śmiechu warte, jak kiepsko chwytała godowe rytuały, tymczasem jednak znalazł się w kropce: nie miał pojęcia, jak zniżyć się do jej poziomu. Ho nawet nie lubił kawy. Aż do tego był się gotów posunąć. Istniały pewne strategie, na które się natknął, o których gdzieś słyszał. Bądź miły, uważny, słuchaj. Jezu, czy ci ludzie wciąż mieszkają w drewnianych chatach?! Całe to gówno zabierało mnóstwo czasu, a Louisa przecież nie stawała się młodsza. Jeśli chodzi o  samego Ho, to szczerze mówiąc, też miał swoje potrzeby i  choć w  dużej mierze zaspokajał je w  internecie, zaczynał odczuwać lekkie napięcie. Louisa Guy była bezbronną kobietą. Istnieli mężczyźni, którzy chętnie by to wykorzystali. Nie zdziwiłby się na przykład, gdyby spróbował to zrobić River Cartwright. I  choć Cartwright był idiotą, któż może wiedzieć, co zrobi bezbronna kobieta, zwłaszcza taka, która nie umie odczytywać sygnałów. Ho doszedł więc do wniosku, że przydałaby mu się praktyczna pomoc. I  to dlatego siedział teraz w  barze z  Marcusem Longridge’em i  Shirley