10137

Szczegóły
Tytuł 10137
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10137 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10137 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10137 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRZEJ PEREPECZKO DZIKA MRÓWKA I JEZIORO ZŁOTEGO LODU Wydawnictwo Morskie 1986 WSTĘP, dzięki któremu Czytelnik może poznać dotychczasowe przygody Dzikiej Mrówki, opisane zresztą dokładnie w książkach: „Dzika Mrówka i tam-tamy”, „Dzika Mrówka pod żaglami” oraz „Podwodny świat Dzikiej Mrówki” Marek, zwany przez rodzinę i kolegów Dziką Mrówką z racji niewielkiego wzrostu i niezwykłych pomysłów, które się bez przerwy rodziły w jego wybujałej fantazji i wyobraźni, mieszkał w dzielnicy Gdańska zwanej Oliwą. Razem z bratem Jarkiem, bliźniakiem zresztą, ale zupełnie do Marka niepodobnym, chodzili do jednej klasy i razem też grali w hokeja, tyle tylko, że w różnych drużynach. W jednej Dzika Mrówka był napastnikiem, w drugiej Jego Brat (tak nazywano Jarka) - bramkarzem. Tata obu chłopców bliźniaków był ochmistrzem na statku, Mama uwielbiała język angielski i starała się, z niecałkowitym jednakże powodzeniem, wpoić w swych synów zamiłowanie do tego języka. Pewnego dnia, gdy Tata wrócił z rejsu, obaj chłopcy tak dokuczyli Mamie swymi pomysłami i zachowaniem się (choć - po prawdzie - wszystkie pomysły były autorstwa Dzikiej Mrówki, a Jego Brat był tylko wiernym, choć nieco powolnym ich wykonawcą), że stwierdziła płacząc, iż ma wszystkiego dosyć i że nie może sobie z nieznośnymi chłopakami poradzić. Na takie dictum Tata zdecydował się osobiście zająć synami bliźniakami, a że pływał na statku i akurat nie za bardzo mógł zejść na urlop, postanowił zabrać chłopców w rejs, żeby ich „mieć na oku”. Popłynęli tedy statkiem we trójkę: Tata, Dzika Mrówka i Jego Brat. Przed samym odjazdem Mama, którą chłopcy i Tata nazywali Micią, wcale nie była taka pewna, czy tak naprawdę „miała wszystkiego dosyć” i czy pomysł zabrania chłopców na statek był najlepszym z życiowych pomysłów Taty. Statek w swym rejsie odwiedził kolejno Londyn, Sewillę w Hiszpanii, Safi w Maroko i port Kaolack w Senegalu. Londyn zwiedzili chłopcy dość dokładnie. A więc zabytki, Tower Castle, paradę gwardii królewskiej, muzeum techniki; to ostatnie najbardziej im się podobało, więc też wracali tam wielokrotnie. W Sewilli byli na walce byków, która jednak nie za bardzo im do gustu przypadła. W tejże samej Sewilli zauważyli podejrzany, ich zdaniem, statek o nazwie „Torro” i Dzika Mrówka postanowił na własną rękę śledzić członków jego załogi, która ani chybi trudniła się jakimiś mocno podejrzanymi sprawami. Na morzu w czasie przelotu z Sewilli do Safi Dzika Mrówka i Jego Brat wdrapali się na maszt i dojrzeli stamtąd samotną łódź, która jak się potem okazało, była uszkodzona, a w niej był wyczerpany zupełnie stary rybak Arab i jego ranny syn, którym udzielono pomocy. Dzięki temu obaj bracia stali się sławni na statku i udało się im nawet uniknąć kary za samowolne wdrapanie się na maszt. Po południu tegoż dnia dogonili na morzu tajemniczy stateczek „Torro”. W Safi bracia mieli nieprzyjemną przygodę w meczecie, do którego - jak się okazało - wstęp dla „niewiernych” był surowo zabroniony. Po kilku dalszych dniach podróży dopłynęli wreszcie do Kaolack w Senegalu, skąd w czasie wojny uciekły po upadku Francji dwa polskie statki: „Cieszyn” i „Śląsk”. A że właśnie na statku znajdował się bosman, który jako młody chłopak był członkiem załogi „Cieszyna” w 1940 roku, dwaj bracia usłyszeli opowieść naocznego świadka o tej pełnej emocji sławnej ucieczce. W Kaolacku znajdował się już tajemniczy „Torro”, Dzika Mrówka zatem i Jego Brat przystąpili do śledzenia załogi. Niewiele brakowało, żeby się to bardzo smutnie dla nich skończyło. Na szczęście z groźnych opałów uratowała ich senegalska policja, która odstawiła obu domorosłych detektywów na statek w ręce na dobre już zaniepokojonego Taty. Powrotną drogę do kraju obaj chłopcy spędzili pracując - jeden w dziale maszynowym, drugi na pokładzie statku - w Tacie bowiem obudził się nagle pedagogiczny talent i postanowił swych synów wychowywać przez pracę. Wtedy obaj bracia poznali, że praca na statku wcale nie należy do łatwych i że marynarze nie tylko pływają, opalają się i zwiedzają cały świat. W Gdańsku czekała na swych chłopców stęskniona Mama, która już dawno zapomniała, że miała „zupełnie dosyć”, i obaj bracia bliźniacy doszli, tym razem zgodnie o dziwo, do wniosku, że WSZĘDZIE DOBRZE, ALE W DOMU NAJLEPIEJ! Po powrocie z rejsu obaj chłopcy spóźnili się o parę dni na rozpoczęcie roku szkolnego. Dzika Mrówka postanowił wykorzystać tę okoliczność i w tym dniu „wszystkie lekcje wziąć na siebie”, jak oświadczył swym koleżankom i kolegom. Przemyślnie ułożony plan udał się tylko po części, bowiem Pan od Przyrody zdemaskował Marka, gdy go zbyt poniosła bujna fantazja i gdy mocno przeholował w opowiadaniu niestworzonych przygód, które miały rzekomo wydarzyć się w ciągu rejsu. Cała klasa śmiała się z Dzikiej Mrówki, a w obronę wzięła go tylko jedna z koleżanek o imieniu Ulka. W okresie Świąt Bożego Narodzenia, które Tata spędził razem z całą rodziną na lądzie, ojciec zabrał Dziką Mrówkę na doroczne spotkanie Klubu Kaphornowców, do którego mogą należeć tylko ci z żeglarzy, którzy na żaglach opłynęli przylądek Horn, jeden z najbardziej burzliwych przylądków świata. Pod wpływem tego spotkania Marek zainteresował się żeglarstwem, zaczął czytać książki na ten temat, poznawać tajniki astronomii i w konsekwencji rzucił swą dawną pasję, czyli hokej, i zapisał się do klubu żeglarskiego. W klubie zaczęło się szkolenie teoretyczne i pierwsze prace przy jachtach na przystani. Początki były trudne i mało efektowne, trzeba było bowiem jachty czyścić, skrobać i malować, a pływanie pod białymi żaglami wydawało się bardzo odległe. Mimo trudności Dzika Mrówka zawsze pełen był najrozmaitszych planów swych przyszłych wielkich i sławnych rejsów, kreślił na mapach ich trasy. Wreszcie nadszedł dzień, w którym Marek wypłynął w swój pierwszy rejs. Niedaleki co prawda, bo tylko po wodach basenu jachtowego, ale chłopiec po raz pierwszy spostrzegł, że łódź posłuszna jest każdemu ruchowi jego ręki, że to on kieruje, ze po raz pierwszy naprawdę ŻEGLUJE! Po pewnym czasie Dzika Mrówka został wyróżniony - wyznaczono go na zawodnika w regatach jednoosobowych łodzi żaglowych. Regaty miały dramatyczny przebieg, w momencie bowiem kiedy Marek już, już miał szansę wyjścia na samo czoło wyścigu, łódź jego wywróciła się wskutek nieuwagi chłopca. Mimo tego niepowodzenia Marek brał udział i w innych kolejnych wyścigach, a po pewnym czasie został w nagrodę wyznaczony do załogi pełnomorskiego jachtu w rejsie bałtyckim. W czasie podróży Dzika Mrówka próbuje po raz pierwszy niezwykle trudnej, jak się okazało, sztuki kucharzowania na jachcie. W swym rejsie jacht o wdzięcznej nazwie „Stella Polaris” odwiedził Rygę i Leningrad. W drodze powrotnej żeglarzy złapał sztorm, który zagnał jacht aż pod brzegi szwedzkie. Tam w nocy i w sztormie Dzika Mrówka zauważył czerwony błysk rakiety. „Stella Polaris” ruszyła na ratunek i nad ranem odnaleziono przewrócony jacht, a przy nim trzymających się resztkami sił młodych rozbitków. W czasie akcji ratunkowej szczególnie wyróżnił się Marek, który nie bacząc na niebezpieczeństwo wskoczył do wody i uratował kilkunastoletnią dziewczynę, Szwedkę o imieniu Ulla. Polski jacht z uratowaną załogą wpłynął do portu w Sztokholmie, gdzie rodzice rozbitków przyjęli polskich żeglarzy bardzo gościnnie i serdecznie. W czasie zwiedzania zabytków tego pięknego portu, „Wenecji Północy”, Dzika Mrówka został tak zafascynowany widokiem żaglowca „Vasa” sprzed przeszło 300 lat, wydobytego w całości z dna morskiego, że stwierdził: Pływanie pod żaglami to jest na pewno bardzo fajna sprawa, ale PODWODNE POSZUKIWANIA ARCHEOLOGICZNE TO JEST WŁAŚNIE TO!!! Gdy jacht „Stella Polaris” powrócił do macierzystego portu z pełnego przygód bałtyckiego rejsu, żeglarzy czekało uroczyste powitanie, a dowódca jachtu, czyli Kapitan Filip, oraz Dzika Mrówka otrzymali medale za ratowanie życia. Na naszego bohatera czekała na przystani Mama z Jarkiem i klasową koleżanką obu - Ulką. Opowiadając o rejsie Dzika Mrówka bardzo dużo miejsca poświęcił sprawom różnorodnych prac podwodnych - od poszukiwań zatopionych statków począwszy, a kończąc na kontrolach podmorskich urządzeń. Jak było do przewidzenia, płetwonurkowanie stało się kolejną pasją Marka i już w kilka tygodni potem chłopak zapisał się do odpowiedniego klubu na kurs, na którym miano go nauczyć właśnie swobodnego nurkowania. Zajęcia w klubie prowadził Pan Wojtek, w „cywilu” inżynier elektronik i starszy asystent w gdyńskiej Szkole Morskiej, a jedną z klubowych koleżanek na tym samym kursie okazała się - ku zaskoczeniu Marka - jego koleżanka Ulka. Gdy Marek i Ulka ukończyli kurs płetwonurkowy, w czasie którego przekonali się, że swobodne nurkowanie wcale nie jest takie łatwe, na jakie wygląda, cała klasa obu braci bliźniaków wyjechała na wycieczkę krajoznawczą do Gniewa, Kwidzyna, Chełmna, Torunia i Płocka. I właśnie w Płocku, w siedzibie tamtejszego Towarzystwa Naukowego, Dzika Mrówka wraz ze swymi koleżankami i kolegami usłyszał historię przypadkowego odkrycia bardzo starego dokumentu, zawierającego wzmiankę o starodawnym grodzisku zatopionym wraz z wyspą na jakimś jeziorze. Marek i Ulka zapalają się do poszukiwań Zatopionej Wyspy i wczesnosłowiańskiego grodziska i razem z Panem Wojtkiem oraz Jarkiem poszukują w rozmaitych bibliotekach i archiwach klasztornych śladów tego grodu. Następnego lata Pan Wojtek zorganizował obóz płetwonurkowy nad jeziorem, co do którego istniało dość uzasadnione przypuszczenie, że właśnie tam mogło się kryć tajemnicze grodzisko, i rozpoczęto systematyczne poszukiwania podwodne. W czasie trwania obozu jego uczestnicy, wśród których znaleźli się oczywiście również nasi bohaterowie, czyli Dzika Mrówka i Ulka, pomogli przy żniwach ubogiej kaszubskiej starszej parze małżeńskiej oraz wzięli udział w akcji przeciwpowodziowej podczas gwałtownej nocnej burzy. W obu wypadkach młodzi poszukiwacze zatopionej wyspy napotkali pewne ślady świadczące, że istotnie gdzieś w pobliżu mogło znajdować się przedhistoryczne grodzisko. Intensywne poszukiwania trwały w dalszym ciągu, nie przynosiły jednak początkowo żadnych pozytywnych rezultatów; wody jeziora pilnie strzegły swej tajemnicy. Nic też dziwnego, że młodzi płetwonurkowie byli już trochę zniechęceni do żmudnej i mało ciekawej pracy. Pewnego dnia Ulka oddaliwszy się ze swego rejonu w pogoni za olbrzymim węgorzem, którego w myślach nazwała Węgorzem Wspaniałym Władcą Jeziora, natrafiła pod wodą na szczątki drewnianych budowli z dębowych potężnych bali. Tym samym Ulka stała się bohaterką podwodnych poszukiwań, a zatopione grodzisko zaliczono do głównych sensacji archeologicznych roku. W nagrodę za swe odkrycie Ulka znalazła się w czasie najbliższych wakacji wraz z Dziką Mrówką, kilkoma innymi klubowymi kolegami i Panem Wojtkiem w składzie załogi jachtu „Swantewid”, który przez cały sezon żeglarski znajdował się w Jugosławii, a załogi wymieniały się w kilkutygodniowych turnusach. Podczas pobytu na wodach Adriatyku młodzi żeglarze oprócz wakacyjnego odpoczynku przeprowadzali trening płetwonurkowy w tamtejszych ciepłych przejrzystych wodach. Jacht pod komendą Kapitana Filipa czekał na kolejną zmianę załogi w uroczym porcie Dubrowniku. Od tego też miasta zaczęli młodzi żeglarze-płetwonurkowie zwiedzanie dalmatyńskiego wybrzeża, poznając niezwykle ciekawe zabytki i równie interesującą historię tego miasta-państwa - Republiki Dubrownickiej. Dalszym etapem adriatyckich wakacji była malownicza i ciekawa Boka Kotorska, jedyny w tym rejonie Europy rodzaj fiordu, głęboko wciętego w górzysty ląd. W głębi leży Kotor, stary i niemal tak samo sławny swą historią jak Dubrownik. W Rotorze czekał na załogę „Swantewida” przyjaciel Pana Wojtka i Kapitana Filipa - wesoły olbrzym Stanko Milević, czyli inaczej „Stanko od Kotora”. On to pokazał młodym Polakom piękno Czarnogóry, zawiózł ich do dawnej stolicy Cetynii i do pięknych nadmorskich miasteczek - Świętego Stefana i Budwy, on też obwoził ich po najrozmaitszych zakamarkach Zatoki Kotorskiej, łącznie z posępną fortecą austriacką na skalistej wysepce Mamula i uroczą nadmorską grotą. Beztroski odpoczynek załogi „Swantewida” został brutalnie przerwany silnym i bardzo tragicznym w skutkach trzęsieniem ziemi, które na oczach przerażonej załogi jachtu zniszczyło i odcięło zupełnie od świata maleńką rybacką wioskę, przycupniętą tuż przy brzegu u zbocza stromej skalistej góry. Polscy żeglarze ruszyli natychmiast z pomocą rannym i poszkodowanym mieszkańcom wioski, a przez następnych parę dni pomagali od wczesnego ranka do późnej nocy Stankowi w ratowaniu zabytków Kotoru. Nic też dziwnego, że za swą postawę i pomoc otrzymali podziękowanie od lokalnych władz. Czas jednak pobytu nad Adriatykiem kończył się i trzeba było wracać do Dubrownika. Po drodze „Swantewid” zatrzymał się na miejscu swego ostatniego kotwiczenia, gdzie pozostawała na dnie kotwica jachtu, której po trzęsieniu ziemi nie można było wyciągnąć na powierzchnię i trzeba było odciąć łańcuch kotwiczny. W celu uwolnienia kotwicy jachtu z pułapki zeszli pod wodę Pan Wojtek razem z Dziką Mrówką. I oto nagle w zielonkawym świetle podwodnego świata Dzika Mrówka dojrzał wrak bardzo starego statku, który przed wiekami zatonął na wodach Zatoki Kotorskiej. O znalezisku dano znać natychmiast Stankowi od Kotora, a ten przyrzekł młodym żeglarzom, że jak tylko zakończy pracę nad odbudową zniszczonego trzęsieniem miasta, zaraz zajmie się badaniem starego wraka, którego wnętrze - być może - kryje wiele tajemnic i historycznych ciekawostek. Gdy samolot z młodymi płetwonurkami na pokładzie przelatywał nad Zatoką Kotorska w drodze powrotnej z Dubrownika do Polski, Ulka i Dzika Mrówka pomyśleli niemal równocześnie: ILE TO JESZCZE ROZMAITYCH TAJEMNIC KRYJĄ W SOBIE WODY OCEANÓW, MÓRZ I JEZIOR! ROZDZIAŁ PIERWSZY, w którym płetwonurkowie-wędrowcy spotykają się po raz pierwszy z nie odkrytymi dotychczas tajnikami bardzo dziwnego pisma Słońce miało się już dobrze ku zachodowi i odległe granic Tatr ostro rysowały się na tle różowiejących chmur, gdy wesoła gromadka młodzieży obciążona sporymi plecakami weszła między pierwsze chaty Kluszkowców. - Daleko jeszcze do tego Czorsztyna? - głos Ulki nie brzmiał ani zbyt rześko, ani zbyt entuzjastycznie. - Zależy... - odparł ze śmiechem Pan Wojtek. - Jak to? Od czego zależy? - zdziwiła się Ulka. - Po prostu. Zależy od stopnia zmęczenia tego, który pyta - roześmiał się Pan Wojtek, a za nim też inni, a więc serdeczne koleżanki Ulki - Magda, Jadwiga i Halina oraz Dzika Mrówka, Baleron, Szufla, Drzazga i jeszcze kilku innych. Wszyscy razem stanowili grupę „wędrownych nurków płetwowych”, jak się jednogłośnie przezwali, a w rzeczywistości był to po prostu jeden z kondycyjnych obozów wędrownych, który zorganizował i prowadził niestrudzony Pan Wojtek. Razem z płetwonurkami wędrował też na zasadzie „wolnego strzelca” Jego Brat, czyli Jarek - brat bliźniak Dzikiej Mrówki, ponieważ Mama-Micia wyjechała na dwutygodniowe wczasy sanatoryjne do Krynicy, Tata był - jak zwykle - w rejsie i Mama wolała, żeby obaj jej synowie byli pod Pana Wojtkową opieką przez ten czas. Co prawda Jarek usiłował przekonać Mamę-Micię, że doskonale da sobie radę będąc sam w domu, miał bowiem spory zapas historycznych książek do czytania, ale widać użył za słabych argumentów, Micia bowiem bezapelacyjnie załatwiła z Panem Wojtkiem nadliczbowe uczestnictwo drugiego syna w letniej wędrówce. Nawiasem mówiąc Pan Wojtek bardzo chętnie widział Jarka w swym młodocianym zespole, gdyż lubił Jego Brata i cenił go za dość poważne jak na jego wiek - historyczne zainteresowania, a nawet liczył się z jego zdaniem, jak to było w czasie wstępnej fazy poszukiwań zatopionej Wyspy. Ulka, jak to Ulka, po chóralnym wybuchu śmiechu swych współwędrowników nic nie powiedziała i zaciąwszy usta przyspieszyła gwałtownie kroku, a po chwili wyprzedziła nawet Pana Wojtka, który szedł na czele gromadki. - Ho, ho, ale honorowa! - mruknął ni to z podziwem, ni to z krytyką Dzika Mrówka i też chciał przyśpieszyć kroku, ale po chwili zrezygnował z ambitnego zamiaru, jako że był już solidnie zmęczony i czuł bardzo dotkliwie w nogach ostatnie kilkadziesiąt kilometrów. Wędrowali tak już parę dni. Start nastąpił w uroczo położonej Rabce. Pierwszy dzień był dniem aklimatyzacji i poświecono go w całości na zwiedzanie najbliższych okolic. Tak prawdę mówiąc większość uczestników wędrownego obozu ograniczyła zwiedzanie Rabki do niewielkiego uroczego drewnianego kościółka z początków XVII wieku i do równie niewielkiego lokalnego muzeum, resztę tego dnia dzieląc sprawiedliwie między moczenie się w basenie kąpielowym i wystawanie w sporej kolejce do małego drewnianego kiosku, wewnątrz którego produkowano niesamowite wprost ilości ogromnie smakowitych lodów. W efekcie takiego „zwiedzania” gwałtownie stopniały wycieczkowe rezerwy finansowe młodocianych wędrowców, a potem rozbolały gardła lodowych łakomczuchów i wieczorem Pan Wojtek zapowiedział: - Od jutra obowiązuje bezwzględny rygor wędrownego obozu i wszelkie zarządzenia jednoosobowego kierownictwa, a pierwsze zarządzenie: STOP Z LODAMI! - Ale pan okrutny, Panie Wojtku! - zachrypiała Jadwiga. - Takich lodów nie ma u nas na Wybrzeżu i nigdy nie było... - Ale za to takiej chrypki też nigdy nie miałaś - zauważył Pan Wojtek. Na drugi dzień już wczesnym rankiem pomaszerowali na jeden z pobliskich szczytów o nazwie Luboń Wielki, który górował nad rozłożoną w dolinie Rabką. - Właściwie to ten Luboń nie jest znowuż tak bardzo wielki - zauważył Dzika Mrówka, gdy przeczytał na mapie, że wysokość Lubonia wynosi „zaledwie” 1022 metry nad poziom morza. - Porozmawiamy na ten temat na szczycie - uśmiechnął się Pan Wojtek, na co Dzika Mrówka nic nie odpowiedział, w duchu jednak pomyślał sobie, że chyba Pan Wojtek nieco przesadza. Droga na Luboń była dość stroma, ale dla młodych i wysportowanych przecież płetwonurków raczej nie stanowiła zbyt poważnego problemu. Szli tedy dość szparko i raz po raz wyprzedzali pnące się z trudem grupy rozmaitych wczasowiczów, zapewne z domów wypoczynkowych, na których twarzach widać było wyraźny wysiłek. Dzika Mrówka pomrukiwał sobie pod nosem (ale bardzo cichutko), że nie takie góry się pokonywało w życiu, głośniej jednak swoich opinii nie wyrażał, został bowiem przy pierwszej takiej próbie skarcony zarówno przez Ulkę, jak i przez Jego Brata. - Pan Wojtek wie wszystko najlepiej - stwierdziła z wielkim przekonaniem Ulka, a Jego Brat, jak to miał w zwyczaju, przytaknął natychmiast: - Fakt! O ile jakiekolwiek odezwanie się brata bliźniaka budziło natychmiast w Marku ducha przekory, o tyle ze zdaniem Ulki liczył się ostatnio coraz bardziej, bo - co tu ukrywać - dziewczyna zaczęła mu imponować, choć sam przed sobą nie chciał się nawet do tego przyznać. I tym razem również nie odezwał się głośno, a co sobie pomyślał, o tym nikt nie wiedział. Z wierzchołka Lubonia rozciągał się rozległy widok. Bliżej, wydawało się, że zaledwie na dobre wyciągnięcie ręki, ciemniał ciągnący się daleko w kierunku wschodnim pas Gorców, z wypiętrzonymi dwoma wierzchołkami. - Ten bliżej to Turbacz - objaśniał Pan Wojtek - ze schroniskiem, gdzie będziemy jutro nocować, a tamten dalszy to Lubań, przez który wieść będzie nasza droga do Czorsztyna. - Lubań? - zdziwił się Dzika Mrówka. - Przecież właśnie ta góra, gdzie teraz stoimy, to też tak samo się nazywa. - Po pierwsze jesteśmy na Luboniu i to w dodatku na Wielkim - wyjaśnił Pan Wojtek - a tamten szczyt nazywa się Lubań. A po drugie, w najbliższej okolicy spotyka się sporo podobnych nazw. Ot, na przykład tam na zachód od nas leży szczyt Luboń Mały, a za tą górą znajduje się wieś o nazwie Lubień. Tam, blisko Turbacza, widać górę o nazwie Kiczora. Identyczną nazwę ma nieco mniejszy szczyt koło miasteczka Kamienica, a jeszcze jedna Kiczora wznosi się nad Mszaną dolną. Podobnie jeden Runek jest w Gorcach, a drugi w Beskidzie Sądeckim, jedną Sokolicę znajdziemy tuż koło Babiej Góry w Beskidzie Żywieckim, a drugą w Pieninach. - Ojej - jęknęła Ula - to jak się w tym wszystkim połapać? A nie można by było ponazywać te wszystkie góry jakoś inaczej? - Najlepiej by było ponumerować - dorzucił Drzazga. - A może już zostawmy tak jak jest - roześmiał się Pan Wojtek. - Jakoś przez tyle lat ludziom się nie pomyliły te góry, to i my sobie damy radę. A zresztą z górami jest podobnie jak z ludźmi. Czy to jedna dziewczyna ma na imię Ulka, ale przecież można odróżnić jedną od drugiej, nieprawdaż? - Prawdaż! - przytaknął Dzika Mrówka, a wszyscy spojrzeli na Ulkę, która swoim bardzo już starym i prawie zapomnianym zwyczajem, zarumieniła się aż po same włosy. - Zostawmy Ulkę w spokoju i spójrzmy lepiej na tę wspaniałą panoramę - Panu Wojtkowi żal zrobiło się zmieszanej dziewczynki. - Tam dalej to przecież nasze piękne Tatry. Istotnie, daleko na południu ciemniał ostro rysujący się na błękitnym rozsłonecznionym niebie poszarpany grzbiet górski. Tatry! - A te białe plamy to co? - zapytała któraś z dziewcząt. - A jak myślisz? - pytaniem na pytanie odpowiedział Pan Wojtek. - Chyba przecież nie śnieg... - zaczęła Halina - teraz taki upał... Rzeczywiście, dzień był wyjątkowo upalny i nawet tu, na samym wierzchołku Lubonia słońce prażyło mocno. - Upał, upał - powtórzył Pan Wojtek - ale tu jest Beskid Wyspowy, a tam Tatry. Przeszło dwa razy wyższe. A to już różnica. W niektórych żlebach śnieg leży aż do lipca, a niekiedy i przez cały rok. Szczególnie, jak zimą go dużo napada i nawieje, to potem ani rusz nie chce się do końca roztopić. - Ojejej! - odezwała się któraś z dziewczynek. - Nasze Tatry to jeszcze nic pod tym względem - kontynuował Pan Woitek. - Na innych, wyższych górach śnieg leży przez cały okrągły rok. I powiem wam jeszcze, że dla mnie osobiście jest to jeden z najbardziej przyjemnych widoków. Bardzo lubię, gdy tak dookoła gorąco i upał, a w zasięgu wzroku wysokie góry pokryte są białymi lodowo-śnieżnymi czapami. - A czy pan takie góry widział? - spytał Szufla. - Nie raz - Pan Wojtek zamyślił się, jakby coś sobie przypominał. Parę razy. Choćby i w Libanie. Albo na statku... - Jak to na statku? - zdziwiła się Jadwiga. - No, po prostu, kiedy płynęliśmy wzdłuż gór pokrytych wiecznym śniegiem. - No, ale statek płynie po morzu, a góry... - zaczęła znowu Jadwiga. - A góry to są daleko od morza? - wtrącił się Dzika Mrówka. - Prawda? - No, pewno że tak... - Oj, ty Jadźka, Jadźka - skrzywił się Dzika Mrówka. - To tylko tak u nas, że od morza do gór musisz smarować przez cały kraj. Gdzie indziej jest zupełnie inaczej. Choćby w Jugosławii, no nie? - zwrócił się do tych płetwonurków, którzy razem z nim przeżyli niezapomniane przygody w Zatoce Kotorskiej. - Pewno - przytaknęła Ulka. - Ale tam śniegu na nadmorskich górach nie było. - Tam nie było, ale na wyższych to może być. - Fakt! - przytwierdził automatycznie Jego Brat. - Ja bym to chciała zobaczyć - rozmarzyła się nagle Ulka. - Ośnieżone góry nad ciepłym morzem. - Rano na narty, a po południu wykąpać się w morzu - to by było dopiero - roześmiał się Marek. - Eeee... - przesadzasz, jak zwykle - skrzywił się Drzazga. - A wcale że nie - zaperzył się Dzika Mrówka - spytaj Pana Wojtka, jak nie wierzysz. - Co ja tam będę wam opowiadał - uśmiechnął się Pan Wojtek. - Macie sporo czasu przed sobą, to może sami zobaczycie. - No to załatwione - zapalił się Dzika Mrówka - zabieramy narty i sprzęt do nurkowania i jedziemy szukać odpowiednich miejsc na świecie! - Widzicie go, wielkiego podróżnika - roześmiały się Jadwiga i Halina - a weź nas ze sobą. I nie zapomnij przedtem nauczyć się jeździć na nartach. - Na nartach to ja już sobie dam radę, spokojna wasza głowa - odciął się Marek - a was mogę zabrać pod warunkiem, że będziecie przez całą drogę gotowały - dokończył. - Ho, ho, jaki wygodny - oburzyła się Jadwiga. - A samemu to nie łaska? - I zmywały codziennie. Po każdym posiłku - dorzucił Dzika Mrówka. - I talerze, i garnki - dodał jeszcze po chwili. - A ty co będziesz robił w tej wyprawie? - zapytała z przekąsem Halina. - Ja? - Marek spojrzał z góry na koleżankę - ja będę rano jeździł na nartach, a po południu kąpał się i nurkował w ciepłym morzu. A w ogóle to będę kierował całą wyprawą! - dokończył. - No, dobra, dobra - wtrącił się Pan Wojtek - ale zanim wyruszycie na tamtą wielką wyprawę, musimy kontynuować naszą skromniejszą, ale też ładną trasę, choć może nie aż tak atrakcyjną, jak ta wasza planowana. W wesołych nastrojach płetwonurkowa gromadka zeszła z Lubonia Wielkiego z powrotem do Rabki, a Dzika Mrówka, gdy wrócili już do petetekowskiego schroniska, nie wytrzymał i powiedział cicho do Jego Brata: - Nie taki diabeł straszny, jak go Pan Wojtek maluje - po tym małym spacerku na ten Wielki Luboń i z powrotem nawet mnie nogi nie bolą. Wcale a wcale. - Fakt - przyznał Jego Brat. - Ale jeszcze nie koniec naszej wycieczki - dodał po chwili. - Phi - prychnął Dzika Mrówka. - No to co? - wzruszył ramionami, kładąc się do łóżka i obracając wedle swego zwyczaju na lewy bok, bo tak mu się zawsze najlepiej zasypiało. Następnym rankiem jednakże okazało się, że racja była po stronie Pana Wojtka, gdy bowiem Dzika Mrówka obudził się, bolały go wszystkie możliwe miejsca całego ciała, a już najbardziej nogi i gdy Pan Wojtek zagonił całą grupę do obowiązkowej porannej gimnastyki, najmniejszy nawet ruch przychodził mu z trudem. - No, płetwowe nurki - zawołał Pan Wojtek po gimnastyce, w czasie której udawał, że wcale nie domyśla się, że większość wędrownego obozu chodzi jak połamana - szybko zjeść śniadanie, spakować plecaki i za godzinę ruszamy na Turbacz. - Ojejej! - jęknęły Jadźka z Haliną. - Ojej! - zawtórował im mimowolnie Dzika Mrówka i zarumienił się w tej chwili, przypomniał bowiem sobie, jak to wczoraj zgrywał wielkiego zucha i lekceważył Pana Wojtkowe uwagi. - Stało się coś? - zapytał Pan Wojtek spoglądając bacznie na Marka. Sam był rześki jak skowronek, a wszelkie gimnastyczne ćwiczenia przychodziły mu jak zwykle z niebywałą wprost łatwością. - Nic, nic - jęknął wyraźnie zbolałym głosem Dzika Mrówka i chciał ruszyć raźnym biegiem na śniadanie, ale mu to jednak wyszło dość koślawo, tak że wzbudził ogólny śmiech. - Ja to ledwo ruszam nogami - wyznała szczerze Jadwiga, a Halina przytaknęła jej bezzwłocznie. - Czy my damy dziś radę wleźć na ten Turbacz? - zapytała jękliwym głosem. - Damy, damy, trzeba się tylko rozchodzić. Rozruszać zastałe kości - roześmiał się Pan Wojtek. - To zawsze tak po pierwszym dniu - dodał po chwili. - A mówiłem tyle razy, żeby w domu codziennie uprawiać solidną gimnastykę. - Kiedy rano zawsze jest tak mało czasu - wyznał Drzazga. - Że też szkoła musi się zaczynać skoro świt. O ósmej. Człowiek nigdy się nawet porządnie wyspać nie może i nic nie zdąży. - Gdyby zaczynała się o dziesiątej, to byś pewno spał do dziewiątej czterdzieści pięć. I też byś nic nie zdążył - zauważył Pan Wojtek. - A spałbym, spałbym - Drzazga przytaknął tak skwapliwie Panu Wojtkowi i z tak błogim wyrazem na rzeczywiście nieco zaspanym obliczu, że wszystkie płetwowe nurki roześmiały się chórem. - No, kochani, szkoda czasu. I tak, i tak nikt za nas tej drogi nie zrobi, a musimy wleźć na Turbacz chcąc nie chcąc, bo tam na nas czeka dzisiejszy nocleg. I nie łamać się, nie ślimaczyć, bo nie taki diabeł straszny jak go malują! W tym momencie Dzikiej Mrówce wydało się, że Pan Wojtek mrugnął porozumiewawczo okiem właśnie do niego. Skąd Pan Wojtek wie, że właśnie tak samo powiedziałem wczoraj wieczorem? - przemknęło mu przez myśl. - Przecież Jarek na pewno mu nie powiedział, a zresztą powiedziałem to tak cichuteńko, że sam ledwo słyszałem. Nic innego, tylko Pan Wojtek musi umieć czytać w myślach... I z tym głębokim przekonaniem ruszył na śniadanie. Jak się okazało, Pan Wojtek znowu miał rację. Gdy ruszyli gromadą poprzez Rabkę i gdy zanurzyli się w las porastający zbocza nadrabczańskich gór, jakoś zupełnie zapomnieli o porannym zmęczeniu i o bólu wszystkich możliwych i niemożliwych stawów, mięśni i kości. A potem było coraz lepiej - nocleg w przytulnym, choć obszernym schronisku na Turbaczu, skąd rozpościerała się niczym nie zasłonięta panorama Tatr, wieczorne ognisko i gawędy Pana Wojtkowe, który posiadał ich spory zapas, nazbieranych przeważnie w rejsach na polskich statkach, pełen kolorów zachód słońca i rozgwieżdżone niebo, nie zasnute dymami fabrycznych kominów i samochodowych spalin Drugi etap wędrówki był znacznie dłuższy od pierwszego i wiódł granią Gorców od Turbacza przez Kiczorę i Runek na Lubań, a potem u dół przez Kluszkowce do Czorsztyna, gdzie dopiero czekał ich nocleg. Zapowiadała się wielogodzinna piesza wędrówka i dlatego Pan Wojtek zaproponował, gdy stanęli dla odpoczynku na Przełęczy Knurowskiej, aby ci, którzy ewentualnie nie czują się na siłach, zeszli wygodna ścieżką w dół do Dębna nad Dunajcem i aby stamtąd, po zwiedzeniu bardzo starego i bardzo pięknego kościółka z XV wieku, przejechali autobusem do Czorsztyna. Nikt jednak z całej grupy nie zdecydował się na proponowaną łatwiznę, choć teraz, późnym już popołudniem, prawie wszyscy czuli solidnie w nogach wielogodzinną górską wędrówkę. Na szczęście do Czorsztyna było już rzeczywiście niedaleko i wkrótce można się było rozgościć w niewielkich domkach kempingowych rozłożonych nie opodal rwącego z szumem Dunajca. A po kolacji, gdy całą gromadką zasiedli przy obowiązkowym ognisku, okazało się, że na tym samym kempingu zatrzymała się grupa studentów z krakowskiego uniwersytetu. - Jesteśmy właściwie na wakacyjnej praktyce - wyjaśnił jeden ze studentów w odpowiedzi na pytanie, które zadał oczywiście ciekawski jak zwykle Dzika Mrówka. - I co praktykujecie? - zapytała może trochę ni w pięć, ni w dziewięć Halinka. - Jakby to wam tak najprościej wyjaśnić? Zacznijmy od tego, że wszyscy jesteśmy studentami historii sztuki i w związku z tym prowadzimy generalną inwentaryzację wszystkiego, co można zaliczyć do dóbr kulturalnych całego województwa. Nasza grupa na przykład przegląda i spisuje rozmaite ciekawostki w naddunajcowych wsiach. No i jak coś znajdujemy, to się przede wszystkim opisuje, a jak są możliwości, to się też chociaż z grubsza konserwuje i zabezpiecza. - A znaleźliście coś ciekawego? Ale tak naprawdę coś bardzo ciekawego - zapytał z wyraźnym zainteresowaniem Jego Brat, w którym oczywiście natychmiast obudziły się historyczne zamiłowania i który pamiętał dobrze ciekawe znalezisko w okładce bardzo starej księgi w Płocku. - Czy znaleźliśmy? Też dobre pytanie! - żachnął się student. - Po prostu brak czasu i ludzi na opisanie, skatalogowanie i konserwację tego wszystkiego, co tu się dookoła kryje. Nie mówię nawet teraz o starych kościółkach, gdzie niekiedy znajdują się prawdziwe skarby, jakich nie powstydziłoby się niejedno renomowane muzeum, ale nie macie pojęcia, ile ciekawych różności kryją w sobie choćby strychy i inne zakamarki wiejskich domów. A to obrazy sprzed kilku nieraz wieków, a to rozmaite sprzęty domowego i gospodarskiego użytku, jakich używano przed wieloma laty, a to schowane głęboko w rodzinnych ozdobnych skrzyniach, które już same w sobie są zabytkami i dziełami sztuki, rozmaite dokumenty i nadania, niekiedy nawet oznaczone królewskimi pieczęciami i podpisami. - Królewskimi? - zdziwił się Dzika Mrówka. - Bywa, że i królewskimi - stwierdził z należną powagą przyszły historyk sztuki - a co, myślałeś może, że dawni nasi królowie nie umieli się podpisać? - zażartował. - Ojejej, Marek, nie przerywaj ciągle - zdenerwowała się Ulka. - Wcale nie ciągle, ja dopiero pierwszy raz... - bronił się Marek i może coś by tam jeszcze na swoją obronę wymyślił, ale inni płetwonurkowie uciszyli go gwałtownym i niecierpliwym sykaniem. - A co to za dokumenty w tych starych góralskich skrzyniach? - dopytywał się Jarek-Jego Brat z coraz większym zainteresowaniem. - Rozmaite. A to nadania własnościowe na lasy, pola, góry... - Góry??? - przerwał znowu Dzika Mrówka, ale umilkł natychmiast skarcony szturchańcem przez Ulkę. - Góry też - przytwierdził student - bo góry kiedyś należały po prostu do górali. I tu w Pieninach, i w Gorcach, a i w Tatrach też. - W Tatrach? - tym razem wyrwała się Ulka z wyraźnie widocznym niedowierzaniem w głosie. - Tam też, choć nie wiem, czy całe Tatry, ale na przykład Giewont do jakiegoś gazdy należy - wtrącił się Pan Wojtek. - I co mu z takiej kupy kamieni? - zdziwił się Dzika Mrówka. - Bo ja wiem - zastanowił się Pan Wojtek. - A ja wiem - wyrwał się Drzazga. - Dwa lata temu byłem z rodzicami w Zakopanem, to kiedyś poszliśmy na Giewont, to tam stała taka starsza gaździna i ona sprzedawała śmietanę albo herbatę, to ta gaździna mówiła mojej mamie, że cały Giewont to właśnie do niej należy i dlatego tylko ona ma prawo sprzedawać pod Giewontem śmietanę albo herbatę turystom, a innym gospodyniom to nie wolno i ona nie pozwala, bo to jest jej góra, a mama się spytała, jak długo ona już tak tę śmietanę albo herbatę sprzedaje pod Giewontem i gaździna powiedziała, że chodziła już ze swoją babcią jeszcze przed pierwszą wojną światową, a wtedy tata spytał, jak długo ten Giewont jest własnością ich rodziny, a gaździna odpowiedziała, że bardzo długo, że to król Jan Kazimierz im dał... Kto wie jak długo jeszcze ciągnąłby Drzazga swoje mocno przydługie zdanie, gdyby mu po pierwsze nie zabrakło tchu, a po drugie gdyby mu nie przerwali równocześnie Jarek i Pan Wojtek. - Król Jan Kazimierz? - zapytał Jarek z niedowierzaniem. - Daj wreszcie skończyć naszemu młodemu historykowi sztuki opowieść o ciekawych znaleziskach, bo w ten sposób to nigdy niczego się nie dowiemy - dorzucił Pan Wojtek. - Kiedy to naprawdę nie ja zacząłem - usprawiedliwiał się Drzazga, ale Pan Wojtek machnął ręką i powiedział: - Mniejsza o to. A pan - tu zwrócił się do opowiadającego studenta - niech się nie gniewa na moich płetwowych nurków, bo to strasznie gadatliwe plemię. - Nic nie szkodzi - roześmiał się przyszły historyk sztuki i jej, jak widać, zapalony wielbiciel. - Ja się mogę tylko cieszyć, że temat wzbudza takie zainteresowanie wśród moich młodszych kolegów. A może ktoś z was zachęci się do studiowania tej wspaniałej gałęzi wiedzy? Są chętni? - Może i będą - stwierdził z powagą Jarek, czyli Jego Brat. - Fakt! - wtrącił Dzika Mrówka i już, już chciał dodać, że Jaro i tak i tak do niczego więcej się nie nadaje, ale na szczęście zorientował się, że nie byłoby to wcale grzeczne w stosunku do pana studenta i w porę ugryzł się w język. - No to wracamy do naszych znalezisk - zaczął znów swą opowieść student. - Otóż chciałem wam powiedzieć, ale nie zdążyłem na razie, że zupełnie oryginalne i można rzec, niezwykłe znalezisko odkryliśmy w olbrzymiej bardzo starej skrzyni na strychu maleńkiego dworku, który jest chyba jeszcze starszy niż ta skrzynia. Gdy dotarliśmy do tego dworku, przedstawiliśmy się, powiedzieliśmy o co nam chodzi i w końcu zapytaliśmy, czy właścicielka nie ma czegoś takiego, co by nas interesowało. Staruszka mieszkająca już zupełnie sama w całym dworku, powiedziała nam: - A coś tam może i gdzieś jest, ale ja już za stara jestem, żeby wdrapywać się na stryszek, to może państwo sami pójdziecie i poszukacie. Tylko że tam może być trochę kurzu, bo ja dawno na strychu nie byłam i nikt porządków tam nie robił. - Kiedy pani tam była? - zapytała któraś z koleżanek. - Oj, panieneczko, jeszcze za pierwszej Polski - odparła staruszka, a nam się trochę zachciało śmiać, po pierwsze z tego powiedzonka staruszki, że to niby między wojnami była pierwsza Polska, a teraz jest kolejna, czyli druga, a po drugie, że właścicielka dworku nie była na swoim stryszku już co najmniej dobre czterdzieści lat. No więc wleźliśmy na stryszek po mocno nadwerężonych schodach. Tam rzeczywiście wyglądało jak na filmie o duchach i wampirach. Kurzu było wszędzie tyle, że dosłownie nasze nogi w nim grzęzły. Pełno było też pajęczyn zwisających w fantastycznych frędzlach jak jakieś niesamowite firanki. A pod tym kurzem istna mieszanina. I jakieś stare kawałki potłuczonych glinianych garnków, i resztki zegarów, które przestały chodzić może jeszcze za czasów Kościuszki, i jakieś szpargały, zetlałe ze starości gazety, książki, i przewiązane zbutwiałymi wstążeczkami listy. A gdy się cokolwiek ruszyło, to w powietrze wzbijały się istne tumany kurzu, a w nosie wierciło tak straszliwie, że nie można było się w żaden sposób powstrzymać od kichnięcia. No, ale jak się kichnęło, to wzbijały się nowe tumany kurzu i tak w kółko Macieju. Już myśleliśmy, że nie damy rady i kilku z nas chciało się nawet wycofać z tego niesamowitego stryszku, gdy jeden z grupy, bardziej od innych wytrwały - tu opowiadający student zmienił nieco tonację głosu - natknął się w samym kącie na olbrzymią skrzynię zamykaną na takie potężne zamki, że mogły one śmiało służyć do zamykania sporej stodoły. Ponieważ skrzynia była zamknięta na głucho, poszliśmy do właścicielki dworku z zapytaniem o klucz. - Klucz? - spytała babcia. - Klucze to tu są. Pełno rozmaitych. I wyciągnęła zza komody drewnianą całkiem sporą szkatułkę, ozdobioną po góralsku, w której środku znajdowała się co najmniej ze setka rozmaitych kluczy, kluczyków i kluczysk. Zabraliśmy się do roboty. Drogą kolejnych eliminacji zostało w końcu pięć czy sześć takich kluczy, które ewentualnie mogły pasować do skrzyni, ale żaden z nich nie chciał w zamku się obrócić. Męczyliśmy się dobre dwie godziny i już chcieliśmy dać za wygraną, gdy zauważyliśmy, że obok dziurki od klucza ochronionej metalową ozdobą znajduje się jakby mały kwiatek wykuty z żelaza, który obraca się na swej niby to łodyżce. I wyobraźcie sobie, że gdy obróciło się ten kwiatek o trzy obroty w prawo, klucz w głównym zamku dał się z łatwością przekręcić, choć co prawda z piskiem i zgrzytem, mimo że kapnęliśmy do środka parę kropel oliwy. - To taki starożytny sekretny zamek jak w kasach pancernych! - zawołał zasłuchany w niezwykłą opowieść Dzika Mrówka. - Ale heca! - A żebyś wiedział - przytaknął student. - Jak już mówiłem, sama skrzynia i tym bardziej ten jej sekretny zamek warte były grzebania na strychu, ale dopiero gdyśmy tę skrzynię otworzyli z niesamowitym zgrzytem od wieków chyba nie naoliwianych zawiasów... - Co tam było w środku? - nie wytrzymał Jego Brat. - Łatwiej byłoby wyliczyć, czego tam nie było. Otóż skrzynia kryła prawdziwe skarby... - Skarby?? - płetwonurkowie odezwali się chórem bez żadnego umawiania się i bez żadnego sygnału. - No, nie dosłownie, jak zapewne myślicie - roześmiał się student, ale nie martwcie się - dodał widząc zawiedzione mocno miny. - W skrzyni był i staropolski, nawet dość dobrze zachowany, szlachecki kontusz, i czapka konfederatka z końca XVIII wieku i pięknie haftowany strój damski i ryngraf z Matką Boską, Orłem i Pogonią oraz doskonale zachowana szabla polska, najprawdopodobniej z okresu konfederacji barskiej, nie licząc innych równie ciekawych rzeczy. - Ale mieliście szczęście! - powiedział z podziwem Pan Wojtek. - Takie znalezisko na starym strychu... - To jeszcze nic. Najciekawsza, przynajmniej dla mnie, rzecz leżała na samym dnie skrzyni w zalakowanej skórzanej kopercie. Już sama koperta z tłoczonej skóry to nie byle co, a gdyśmy ostrożnie podważyli pieczęć tak, żeby jej - broń Boże - nie uszkodzić, okazało się... - w tym momencie student przerwał swoją opowieść i powiódł wzrokiem po siedzących wokół przy ognisku. - Co się okazało? - nie wytrzymał Dzika Mrówka. - Okazało się, że jest tam obszerny, własnoręcznie pisany pod koniec XVIII wieku pamiętnik byłego konfederata barskiego, który po upadku powstania zbrojnego musiał uchodzić z Polski i po wielu peregrynacjach, juk to się wtedy nazywało, trafił aż do Ameryki Południowej. - Do Ameryki Południowej? - zdziwili się wszyscy. - Tak. Do Południowej. A ściślej mówiąc do hiszpańskiego wicekrólestwa Peru. I tam ów dawny przodek obecnej właścicielki starego dworku przeżył całą masę niewiarygodnych wręcz przygód. Nie spamiętałem ich wszystkich, bo tych kart pamiętnika było dobre kilkaset, ręcznie wykaligrafowanych, ale jedna utkwiła mi szczególnie w pamięci. No bo tak już od setek lat bywało, że gdzie się ktokolwiek o swoją wolność dobijał, tam na pewno nie zabrakło Polaków. Tak też i nasz konfederat brał w Peru udział w walkach wyzwoleńczych, bo akurat nadarzyła się po temu doskonała okazja. Mianowicie w tej kolonii hiszpańskiej wybuchło masowe powstanie tamtejszych Indian pod wodzą ich króla, niejakiego - jak nawet zapamiętałem - Tupak Amaru II. I ten barski konfederat walczył oczywiście w tym powstaniu i naturalnie - jako prawy Polak - po stronie uciśnionych, a przeciwko obcym najeźdźcom i ciemiężycielom, tak samo zresztą jak w rodzinnym kraju czynił przedtem, nim okoliczności zmusiły go do ucieczki. Z powstania z trudem wielkim udało mu się wynieść cało głowę, potem poniewierał się jakiś czas w hiszpańskich więzieniach, a potem w czasie transportu statkiem do Europy wpadł w ręce Anglików, którzy z kolei wysłali go do Ameryki Północnej. I wreszcie - po wielu latach tułaczki - poprzez napoleońską Francję wrócił ów żołnierz-tułacz do rodzinnych stron. Widać, że w czasie wieloletnich peregrynacji po dalekich krajach majętność jego mocno podupadła, na końcu bowiem pamiętnika jest coś jakby testament. I właśnie najciekawszy i najbardziej niespodziewany jest ten testament - tu opowiadający zatrzymał się na chwilę i dorzucił parę gałęzi do płonącego ogniska. - A co ten konfederat zapisał w swoim testamencie? - zapytał Jego Brat. - Właśnie - podjął znowu student historii sztuki - w tym miejscu zaczyna się tajemnica. - Tajemnica? - zdziwili się płetwonurkowie. - A tak. Tajemnica, i to w dodatku przez same duże litery. Po prostu TAJEMNICA! - A jakaż to tajemnica? - zaciekawił się Pan Wojtek. - Ba! - żeby to ktokolwiek wiedział. Ale na kipu nie ma mądrych, - Na co nie ma mądrych? - zapytał Dzika Mrówka. - Na KIPU. - A co to takiego kipu? - zapytał znów Marek. - Nie wiesz? - Jego Brat wzruszył ramionami - „kipu” to staroindiańskie pismo węzełkowe. - Jarek powiedział to z miną mówiącą: „Także coś, nie wiedzieć o czymś tak prostym i pospolitym jak kipu.” - Pismo węzełkowe? - Dzika Mrówka spojrzał najpierw bacznie na Jego Brata, aby sprawdzić, czy nie wpędza go w maliny, a potem pytający wzrok zwrócił w stronę studenta. - Brawo, chłopcze - powiedział student. - A skąd o tym wiesz? - Interesowały mnie kiedyś rozmaite pisma. I w ogóle historia - odparł Jego Brat. - Fakt - przytwierdził tym razem Dzika Mrówka - oczywista sprawa to kipu. - No, no, nie mądrz się teraz. Nie wiedziałeś tak samo jak i my, co to to całe kipu - roześmiał się Szufla. - Ja? Nie wiedziałem? - zaczął Dzika Mrówka, ale umilkł nagle dojrzawszy wzrok Ulki. - Stop, chłopcy - włączył się Pan Wojtek. - Niech pan nam lepiej powie, co w końcu ma kipu wspólnego z testamentem starego barskiego konfederata i inkaskiego powstańca. - Właśnie. W testamencie nasz podróżnik pisze do swych spadkobierców w nieco archaicznej polszczyźnie, że choć nic zostawia im prawie żadnych włości, jednakże w załączonym kipu kryje się tajemnica Wielkiego Skarbu. - WIELKIEGO SKARBU??? - zapytali wszyscy chórem. - Tak - potwierdził student. - I teraz to już dosłownie. Skarbu złożonego ze złota i drogich kamieni. A tajemnica tego, gdzie ten skarb schowano, kryje się właśnie w owym tajemniczym inkaskim kipu. - O - student wyjął z kieszeni kartkę papieru - przepisałem parę zdań z pamiętnika dotyczących właśnie owego tajemniczego kipu. Posłuchajcie: „Tak tedy na koniec mego utrudzonego i rozlicznymi przeciwnościami trapionego żywota nie dorobiwszy się żadnej fortuny a jeszcze utraciwszy większość majętności mojej, przekazuję potomnym tajemnicę wiodącą do bogactw wielkich, o których dowiedziałem się w niebezpiecznych bardzo okolicznościach. Gdy otoczeni przez wojska wicekróla, nadzieję na salwowanie życia swego utraciłem, a także towarzyszów moich z królewskiego rodu Inków, którzy przez wieki na tejże ziemi górzystej panowali, od jednego znacznego w ich rodzie, któremum był życie uratował w poprzedniej potyczce, a teraz na rękach moich ducha oddawał, otrzymałem tajemne pismo z węzłów całe złożone, które w ich linguam nazywane było „kipu”, a którego odczytaniu dopuszczeni byli tylko pisma owego strażnicy. Tak tedy gdy ów Indianin szlachetny ostatnie tchnienie wydawał, wyciągnął zawieszone na szyi pod szatą owo „kipu” i stygnącymi usty w te słowa do mnie przemówił: Jako żeś przybył z dalekiej krainy za wielką wodą, iżby ludu naszego wolności bronić a życie mi ratowałeś, tak teraz w ostatniej mej ziemskiej godzinie nie mam komu mojej tajemnicy przekazać, więc tedy daruję ją tobie, byś skarb wielki, którego tajemnica w świętych węzłach jest zamknięta, odnalazł i byś ludowi memu go przekazał, co uczyniwszy, dla ciebie i twoich potomnych piąta część należna będzie. - Jakże ja mam skarbów onych szukać? - zapytałem umierającego. - W węzłach jest miejsce wskazane. - Kiedy ja pisma tego nie pojmuję - rzekłem. - Bo ono tylko dla wybranych przez Boga Słońce. A ja byłem ostatni, co tajemne znał znaki i nikt już ich po mnie nie odczyta. Tedy pilnie zapamiętaj sobie, co w węzłach zamknięto. A święte kipu tak mówi: UCIEKAJĄC CORAZ DALEJ... I tyle mi zdołał powiedzieć ów Inka uczony, bo w tym momencie wpadli