14595
Szczegóły |
Tytuł |
14595 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14595 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14595 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14595 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joseph Conrad
SZPIEG
Pan X., poprzedzony listem polecającym jednego z mych bliskich przyjaciół w
Paryżu,
przyszedł do mnie, alby obejrzeć mój zbiór chińskich brązów i porcelany.
Mój paryski przyjaciel jest również zbieraczem. Lecz nie zbiera on porcelany ani
brązów, ni
obrazów, monet lub sztychów, słowem niczego, co dobrze dałoby się sprzedać na
licytacji. Ze
szczerym zdziwieniem wyparłby się też miana zbieracza. Mimo to jednak jest nim
całą duszą.
Zbiera on znajomości, co subtelną jest sprawą. Okazuje przy tym cierpliwość,
pasję i
wytrwałość prawdziwego zbieracza osobliwości. Zbiór jego nie posiada głów
koronowanych.
Sądzę, że nie uważa ich za dość rzadkie i interesujące; lecz poza tym zetknął
się i rozmawiał z
e wszystkimi chyba ludźmi, którzy z jakichkolwiek względów godni są uwagi.
Obserwuje ich,
słucha, studiuje, ocenia i wszystko to umieszcza w galerii swej pamięci. Planowo
i
systematycznie objechał całą Europę, by wzbogacić swój zbiór wybitnych
znajomości
osobistych.
Ponieważ jest człowiekiem zasobnym, ma stosunki i nie zna przesądów, przeto
kolekcja jest
wcale okazała i zawiera przedmioty (czy raczej podmioty), których wartość jest
nie doceniana
przez tłum i nie znana szerokiemu ogółowi. Z tych okazów mój przyjaciel jest
szczególnie
dumny.
O panu X. pisał mi: „Jest to największy buntownik
(révolté) nowszych czasów. Świat zna go tylko jako rewolucyjnego pisarza,
którego okrutna
ironia odkryła zgniliznę naszych najbardziej szanownych urządzeń. Me przepuszcza
on
żadnej, choćby najszacowniejszej głowie, a wszystkie uznane pojęcia i zasady
naszego układu
społecznego i polityki postawił pod pręgierz swego dowcipu. Któż nie pamięta
jego
płomiennie czerwonych pamfletów rewolucyjnych? Roje ich gnębiły wszystkie
policje
kontynentu niby plaga szkarłatnych owadów. Ten rewolucyjny pisarz był również
duszą
tajnych towarzystw, tajemniczym «Pierwszym» rozpaczliwych spisków, wykrywanych i
niewykrywanych, mających powodzenie lub nie. A świat nie miał o tym, na ogół
biorąc,
najmniejszego pojęcia. Dlatego też po dziś dzień znajduje się pomiędzy nami, on,
weteran
niejednej podziemnej kampanii; teraz trzyma się na uboczu, niejako pod osłoną
opinii
najwybitniejszego pisarza wywrotowego, jaki żył kiedykolwiek."
Tak pisał mój przyjaciel, dodając jeszcze, że pan X. jest subtelnym znawcą
brązów i
porcelany, oraz prosząc mnie bym mu pokazał swe zbiory.
X. stawił się w oznaczonym czasie. Moje skarby rozmieszczone są w trzech
pokojach bez
dywanów i firanek. Pokoje te nie posiadają innego urządzenia prócz etażerek i
szklanych
szafek, których zawartość przedstawiać będzie dla mych spadkobierców całą
fortunę. Nie
pozwalam tam nigdy palić z obawy przed wypadkiem, a ogniotrwałe drzwi oddzielają
pokoje
te od reszty domu.
Było bardzo zimno, zostaliśmy więc w płaszczach i kapeluszach. Pan X., średniego
wzrostu i
smukły, z żywymi oczyma w podłużnej twarzy o rzymskim nosie, chodził drobnymi
krokami
na małych, zgrabnych nogach i ze zrozumieniem przypatrywał się moim zbiorom.
Zdaje mi
się, że ja również przypatrywałem mu się ze
zrozumieniem. Białe jak śnieg wąsy i bokobrody czyniły jego twarz orzechowego
koloru
jeszcze ciemniejszą, niż była w rzeczywistości. W futrze i wysokim cylindrze
straszny ten
człowiek wyglądał bardzo elegancko. Zdaje mi się, że pochodził ze szlacheckiej
rodziny i
mógłby się był przedstawić jako Vicomte X., de la Z., gdyby zechciał. Mówiliśmy
tylko o
brązach i porcelanie, a on nie szczędził mi uznania. W końcu rozstaliśmy się
serdecznie.
Gdzie mieszkał, nie wiem. Przypuszczam, że musiał być człowiekiem samotnym.
Anarchiści,
zdaje mi się, nie mają rodzin — w każdym razie nie w tym znaczeniu, w jakim my
pojmujemy to urządzenie społeczne. Łączenie się w rodziny odpowiada pewniej
potrzebie
natury ludzkiej, lecz w ostatniej instancji opiera się na prawie i z tego powodu
musi być dla
anarchisty czymś nienawistnym i niemożliwym. Naprawdę nie rozumiem anarchistów.
Czy
człowiek takich to a takich przekonań pozostaje anarchistą, gdy jest sam,
zupełnie sam, lub
gdy, powiedzmy, kładzie się do łóżka? Czy opiera głowę o poduszki, naciąga na
się kołdrę i
zasypia z poczuciem konieczności chambardement général, jak to nazywają Francuzi,
konieczności powszechnego wysadzania w powietrze, wiecznie obecnej w jego umyśle?
A
jeśli tak, to jak to być może? Jestem pewny, że gdyby taka wiara (czy taki
fanatyzm) zyskały
nagle władzę nad moimi myślami, nie byłbym w stanie ani spać, ani jeść, ani
zająć się
jakąkolwiek czynnością w życiu powszednim. Nie pragnąłbym kobiety ni dziecka;
nie
mógłbym mieć przyjaciół, tak mi się przynajmniej zdaje, a już zbieranie brązów
lub porcelany
to, przypuszczam, byłoby chyba zupełnie wykluczone. Zresztą — nie wiem. Wiem
tylko, że
para X. jadał obiady w bardzo wykwintnej restauracji, do której i ja
uczęszczałem.
Gdy miał głowę odkrytą, srebrna, podczesana w górę
czupryna czyniła jeszcze bardziej charakterystyczną jego twarz kościstą,
pozapadaną, ubraną
w maskę zupełnej obojętności. Jego żylaste i brązowe ręce wsuwały się i wysuwały
z
szerokich, białych mankietów, gdy z mechaniczną niemal precyzją łamał chleb,
nalewał wino
i wykonywał inne czynności w tym. rodzaju. Jego głowa i całe ciało sterczały
nieruchomo
nad obrusem. Ale ten zapaleniec, ten wielki agitator nie okazywał ani śladu
ognia czy
temperamentu. Głębokim, chrapliwym głosem mówił monotonnie i zimno. Nie można
też
było nazwać go rozumnym, a jego spokojne zachowanie sprawiało wrażenie, że gotów
jest
zarówno kontynuować dalej rozmowę, jak każdej chwili ją przerwać.
Prowadził on drugie, nazwałbym, podziemne życie. I gdy co wieczór siadywałem
naprzeciwko niego i przypatrywałem mu się przy obiedzie, poczęła budzić się we
mnie
całkiem zrozumiała ciekawość. Jestem spokojnym i pokojowym wytworem cywilizacji,
który
nie zna innych namiętności jak zbieranie rzadkich przedmiotów, zachowujących
swój powab
nawet wówczas, gdy zbliżają się do potworności. Niektóre brązy chińskie są
monstrualnie
drogie. Tu znów miałem przed sobą rzadkie monstrum ze zbioru mego przyjaciela.
Prawda,
że monstrum to było doskonałe wypolerowane i w pewnym sencie cudowne. Jego
przedziwnie ciche zachowanie było przyczyną tego wrażenia. Ale nie był on z
brązu, nie był
Chińczykiem, co dawałoby możność przypatrywania się mu spokojnie poprzez
przepaść
różnicy rasowej. Żył i był Europejczykiem, miał maniery najlepszego towarzystwa,
nosił
płaszcz i kapelusz jak ja, a w sprawach kuchni prawie że podzielał mój smak.
Nadto straszne,
by można o tym myśleć!
Pewnego wieczora zauważył mimochodem w toku rozmowy: — Ludzkości nie można
poprawić inaczej, tylko przemocą i strachem.
Łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie sprawiły te słowa, wypowiedziane ustami
takiego
człowieka, na człowieka mego pokroju, na mnie, którego pogląd na życie zbudowany
jest na
łagodnym i subtelnym różniczkowaniu społecznych i artystycznych wartości. Proszę
tylko
wyobrazić sobie! Na mnie, któremu każdy rodzaj i przejaw gwałtu wydaje się tak
nierzeczywisty, jak olbrzymy, ludożercy lub siedmiogłowe hydry, o których
istnieniu bają
fantastyczne klechdy i legendy.
I nagle zdało mi się, że poprzez radosne szmery i głosy wspaniałej restauracji
słyszę pomruk
głodnego i gniewnego tłumu.
Zdaje ani się, że jestem wrażliwy i mam zapalną wyobraźnię, gdyż pomiędzy
niezliczonymi
żarówkami sali, jak w ponurej wizji, zobaczyłem ciemność pełną kościstych szczęk
i dzikich
oczu. Lecz coś mnie w tym widzeniu rozgniewało. Widok tego człowieka, łamiącego
z
niezmąconym spokojem kawałki białego chleba, rozdrażnił mnie. Wówczas pozwoliłem
sobie
zapytać go, w jaki sposób głodujący proletariat Europy, któremu on prawił o
buncie i
przemocy, nie bierze mu za złe jego niewątpliwie luksusowego życia.
— Wszystkiego tego — powiedziałem, wskazując wzrokiem salę i butelkę szampana,
którą
zazwyczaj we dwójkę wypróżnialiśmy po obiedzie.
Nie poczuł się tym dotknięty.
— Czy żyję z ich znoju lub z krwi serdecznej? Czy jestem spekulantem albo
kapitalistą? Czy
zrabowałem mój majątek głodującemu ludowi? Nie! O tym wiedzą oni dobrze i nie
zazdroszczą mi. Biedne masy są wspaniałomyślne dla swych przywódców. Co posiadam,
zarobiłem mymi pismami; nie milionami pamfletów, rozdzielanych bezpłatnie
pomiędzy
głodnych i uciśnionych, lecz setkami tysięcy egzemplarzy kupowanych przez opasłą
burżuazję. Przypomina pan sobie, że pisma moje były
przez pewien czas przedmiotem zachwytu, i w modzie było czytać je ze zdumieniem
i
oburzeniem, przewracać oczyma z powodu mego patosu — albo do nieprzytomności
zaśmiewać się z mego dowcipu.
— Tak — odrzekłem. — Oczywiście, przypominam sobie; lecz muszę wyznać otwarcie,
że
nigdy nie rozumiałem tego zaślepienia.
— Czy pan nie wie — powiedział — że ci próżniacy i samolubi przepadają za
złośliwością,
uprawianą choćby na ich koszt? Ich własne życie jest tylko pozą i gestem, nie są
więc w
stanie pojąć mocy prawdziwego dążenia i słów, które nie kłamią swego znaczenia.
Dla nich
wszystko jest rozrywką i sentymentem. Wystarczy, że wskażę panu na przykład, jak
odnosiła
się stara arystokracja francuska do fiozofów, których nauki przygotowały wybuch
wielkiej
rewolucji. Nawet tu, w Anglii gdzie jest jeszcze trochę zdrowego rozumu, niech
tylko jaki
demagog urąga dość głośno i wytrwale, a zaraz znajdzie poparcie wśród tych
właśnie klas,
którym urąga. Bo wy lubicie patrzeć na wybryki. Demagog pociąga za sobą amatorów
silnych
wrażeń. Amatorstwo, w tym i w innych sprawach, jest przecież przedziwnie prostym
środkiem, by zabić czas i pochlebić własnej próżności; głupiej próżności,
pragnącej być na
wysokości idei pojutrza. Całkiem tak samo, jak dobrzy i poczciwi zresztą ludzie
wpadać będą
w zachwyt na widok pańskich zbiorów nie mając pojęcia, co właściwie stanowi ich
rzeczywiste piękno.
Zwiesiłem głowę. Ilustrowało to wymownie smutne prawdy, jakie wygłaszał. Świat
pełen jest
takich ludzi, a przykład arystokracji francuskiej przed rewolucją był tak
przekonywający. Nie
byłem w stanie zbić jego dowodzeń, chociaż cynizm ich — rys zawsze brzydki —
znacznie
obniżał ich wartość, przynajmniej w moim rozumieniu. Ale przyznaję, że byłem
nimi
poruszony. Czu-
łem, że muszę mu odpowiedzieć coś, co nie wyrażałoby zgody, ale też nie
przecinało dalszej
dyskusji.
— Nie chce pan przez to powiedzieć — rzuciłem swobodnie — by zaślepienie takich
ludzi
przyszło kiedykolwiek z czynną pomocą krańcowym rewolucjonistom.
— Właściwie nie to chciałem wyrazić. Mówiłem całkiem ogólnie. Jeśli jednak pyta
pan o to,
powiem, że dążenia rewolucyjne rzeczywiście znajdowały w różnych krajach taką,
mniej
więcej, świadomą pomoc. Nawet tu, w tym kraju!
— Niemożliwe! — odparłem stanowczo. — My nie bawimy się ogniem tak zuchwale.
— A przecież właśnie wy możecie sobie pozwolić prędzej niż inni. Lecz proszę
spojrzeć na
większość kobiet, które chętnie się bawią, i to namiętnie, jeśli już nie ogniem,
to przynajmniej
kilkoma zabłąkanymi iskrami.
— Czy ma to być żart? — zapytałem z uśmiechem.
— Jeśli tak, to nie leżał on w mym zamiarze — rzekł sucho. — Myślałem o pewnym
wypadku. Och! bez ukrytej myśli, jak dotychczas...
Na to cały zamieniłem się w słuch. Niejednokrotnie próbowałem podejść go od, że
tak
powiem, podziemnej jego strony. Nawet wyrażenie to padło pomiędzy nami. Lecz on
zawsze
zachowywał wobec mnie ten swój nieprzenikniony spokój.
— Równocześnie — ciągnął dalej pan X. — da to panu wyobrażenie o trudnościach,
jakie
wyłaniają się w ciągu zamierzeń, które podobało się panu nazwać podziemnymi.
Czasami
trudno jest dać sobie radę. Bo pomiędzy braćmi tnie ma oczywiście żadnej
hierarchii, żadnego
skostniałego systemu.
Moje zdumienie było wielkie, lecz krótkotrwałe. Rozumie się, pomiędzy krańcowymi
anarchistami nie mogło być hierarchii, niczego w ogóle, co opierałoby się
na prawie pierwszeństwa. Myśl, że nawet wśród anarchistów panuje anarchia, była
naprawdę
pocieszająca. W każdym razie nie mogło to im wyjść na dobre.
Pan X. wyrwał mnie z tych myśli nagłym zapytaniem.
— Czy zna pan Hermione Street?
Skinąłem trochę niepewnie. W ciągu ostatnich trzech lat Hermione Street nieomal
znikła z
pamięci ludzkiej. Nazwa istnieje jeszcze, lecz z dawnej Hermione Street nie
pozostało ani
jednej cegły, ni kamienia. On miał na myśli dawną, gdyż mówił dalej:
—Po lewej stronie stał szereg dwupiętrowych kamienic, które przytykały oficyną
do skrzydła
wielkiego gmachu publicznego, przypomina pan sobie. Czy bardzo to pana zdziwi,
gdy
powiem, że jeden z tych domów był jakiś czas głównym ośrodkiem anarchistycznej
propagandy i tego, co pan nazywa działalnością podziemną.
— Wcale nie — oświadczyłem. — Hermione Street nie należała nigdy, o ile mi
wiadomo, do
ulic pierwszorzędnych.
— Dom był własnością jednego z wysokich urzędników państwowych — dodał smakując
szampana.
— Ach, naprawdę! — zawołałem nie wierząc mu ani słowa.
— On sam oczywiście nie mieszkał łam — mówił pan X. — Ale od dziesiątej do
czwartej
przebywał, poczciwiec, w bezpośrednim sąsiedztwie, w swym eleganckim biurze
prywatnym,
znajdującym się w skrzydle gmachu publicznego, o którym właśnie wspomniałem. By
być
całkiem dokładnym, powiem panu, że dom przy Hermione Street nie należał
właściwie do
niego, lecz do jego dorosłych dzieci — córki i syna. Córka, urocze zjawisko, nie
była
bynajmniej powszednią pięknością. Z dużym czarem osobistym, który nie był
wyłącznie
zasługą jej
młodości, łączyła zwodne oznaki entuzjazmu, samodzielności i żarliwości. Jestem
zdania, że
przybierała je tak samo, jak wkładała swe malownicze suknie i czyniła to z tego
samego
powodu: by za wszelką ceną uwydatnić swą osobę. Wie pan przecież, kobiety
potrafią pójść
daleko, by cel ten osiągnąć. Ona zaszła w tym bardzo daleko. Przyswoiła sobie
wszystkie
gesty odpowiadające rewolucyjnym przekonaniom: gest współczucia, gniewu,
wreszcie
oburzenia na grzeszną nieludzkość tej właśnie Masy społecznej, do której sama
należała. Z
tym wszystkim było jej świetniej osobistości równie do twarzy, jak w jej nieco
oryginalnych
sukniach. Tylko nieco oryginalnych; wystarczająco, by zaznaczyć protest
przeciwko
filisterstwu opasłych mieszczuchów, stawiających się biednym za wzór smaku.
Wystarczająco tylko, a nie więcej. Nieco więcej byłoby już nie na miejscu —
rozumie pan.
Ale była pełnoletnia i nic nie stawało jej na przeszkodzie, by dom swój oddać do
dyspozycji
rewolucjonistów.
— Niemożliwe! — zawołałem.
— Zapewniam pana — rzekł z naciskiem — że uczyniła ten praktyczny gest. Jakże
inaczej
moglibyśmy byli tam się dostać. Partia nie jest zasobna. A poza tym, każdy
administrator
robiłby trudności, żądałby referencji, i tak dalej. Grupa, z którą protektorka
nasza zetknęła się
w czasie swych wędrówek po dzielnicy biednych (przypomina pan sobie, jak parę
lat temu
praca samarytańska i osobiste niesienie pomocy było w modzie), z wdzięcznością
przyjęła
propozycję. Pierwszą dodatnią tego stroną było to, że Hermione Street leżała z
dala od
podejrzanych części miasta, których policja pilnie strzegła.
Parter zajmowała jakaś włoska restauracyjka, taki raj dla much. Wykupienie jej
od właściciela
nie nastręczało żadnych trudności. Jeden mężczyzna i jedna kobieta z partii
zajęli się nią.
Mężczyzna był znakomitym ku-
charzem, towarzysze mogli więc jeść tam razem z innymi gośćmi nie zwracając na
siebie
uwagi. Była jeszcze i inna dodatnia strona. Na pierwszym piętrze znajdowała się
agencja
artystyczna — wie pan, biuro pośrednictwa dla artystów z drugorzędnych music-
hallów, itd.
Poczciwiec ten nazywał się Bomm, przypominam sobie. Tego nie ruszaliśmy. Było to
nam
raczej na rękę, gdy całe mnóstwo osobników obojga płci o cudzoziemskim wyglądzie,
różni
żonglerzy, akrobaci, śpiewacy i tym podobni przez cały dzień wchodzili i
wychodzili z domu.
Policja nie zwracała uwagi na nowe twarze. Szczęśliwym trafem górne piętro stało
właśnie
puste, co było nam bardzo na rękę.
X. przerwał, by obojętnym ruchem spokojnie zabrać się do bombe glacée, którą
kelner przed
chwilą postawił na atole. Ostrożnie spożył parę łyżeczek lodów, potem zapytał
mnie:
— Czy nie słyszał pan o suchej zupie Stone'a?
— O czym?
— Był to artykuł spożywczy — ciągnął dalej obojętnie — któremu swojego czasu
robiono
dość głośną reklamę w dziennikach, lecz nie wiadomo dlaczego, nie zdołał zyskać
sobie
wzięcia u publiczności. Przedsiębiorstwo wyciągnęło nóżki, jak się to mówi. Paki
pełne
towaru można było nabyć na licytacji po mniej niż jednym penny za funt. Grupa
zakupiła
kilka skrzyń i na górnym piętrze otworzyła agenturę suchej zupy Stone'a. Było to
bardzo
czcigodne przedsiębiorstwo. Towar, żółty proszek o ogromnie nieapetycznym
wyglądzie, był
opakowany w wielkie czworokątne puszki cynowe, których sześć mieściło się w
paczce. Gdy
nadeszło jakieś zamówienie, załatwiano je oczywiście. Ale prawdziwą zaletą
proszku było to,
że w ten sposób można było bardzo wygodnie pokrywać niejedno. Od czasu do czasu
ładowano taką skrzynię na wózek i wysyłano ją wprost
pod nosem policjanta pełniącego służbę na rogu ulicy. Rozumie pan.
— Pojmuję — rzekłem wskazując wymownym ruchem resztki bombe, powoli
rozpływającej
się w naczyniu.
— Tak jest. Ale można było paczek użyć także inaczej. W suterenach, a raczej w
tylnej
piwnicy, ustawiono dwie drukarnie. Z tego to domu w skrzynkach od suchej zupy
Stone'a
wysyłano niesłychaną ilość pism rewolucyjnych. Przy tym zajęły był również i
brat naszej
młodej anarchistki. Pisywał on artykuły, pomagał w składaniu i drukowaniu.
Słowem, był
pomocny towarzyszowi, któremu pracę tę powierzono, bardzo dzielnemu młodemu
człowiekowi nazwiskiem Sevrin.
Duchowym przywódcą całej tej grupy był pewien fanatyczny zwolennik rewolucji
społecznej.
Teraz już nie żyje. Jego sztychy i miedzioryty były genialne; musiał pan widzieć
jego prace.
Obecnie są one przez niektórych zbieraczy bardzo poszukiwane. Najpierw począł
być
rewolucyjny w swej sztuce, a skończył jako zdeklarowany wywrotowiec, żona zaś
jego i
dziecko pomarły w najskrajniejszej nędzy. Stale twierdził, że to ci bouvgeois,
ta elegancka,
opasła banda zabiła ich. Wierzył w to naprawdę. Poza tym pracował jako artysta i
prowadził
niejako podwójne życie. Był to wysoki, chudy, smagły mężczyzna o wielkiej,
rudawej
brodzie i głęboko zapadłych oczach. Musiał go pan znać. Nazywał się Horne.
Na to zatrząsłem się po prostu. Oczywiście, przed laty spotykałem Horne'a
wielokrotnie.
Wyglądał na człowieka z cyganerii, był zapuszczony, nosił stary, spiczasty
kapelusz,
czerwony szal na szyi i długi wytarty płaszcz, zapięty aż pod brodę. O swej
sztuce mówił z
zapałem, ale miało się wrażenie, że mu się niebawem przewróci w głowie. Grupa
nielicznych
znawców ceniła jego prace. Któż by pomyślał, że ten człowiek...
Zdumiewające! Ale pomimo wszystko, nie było to w końcu tak nie do wiary.
— Jak pan widzi — ciągnął X. dalej — grupa ta miała stosunkowo najdogodniejsze
warunki
do propagandy, a także i do innej działalności. Byli to ludzie zdecydowani,
doświadczeni i o
dużych walorach osobistych. A jednak uderzyło nas, że zamachy przygotowywane
przy
Hermione Street prawie nigdy się nie udawały.
— Jak to „nas"? — zapytałem żywo.
— Kilku nas, w Brukseli w centrali — odpowiedział. — Zdawało się, że żadna
choćby
najlepiej przygotowana akcja mająca swój początek przy Hermione Street nie może
mieć
powodzenia. Zawsze coś się zdarzyło, co przekreślało najlepiej obmyślane
wystąpienia w
różnych częściach Europy. Był to okres gorączkowej działalności. Niech pan nie
myśli, że
wszystkie nasze niepowodzenia robią wiele hałasu, z aresztowaniami i procesami.
Wcale nie.
Bardzo często policja pracuje cicho, prawie w tajemnicy, i zręcznym
przeciwdziałaniem
udaremnia nasze plany. Bez aresztowań, bez hałasu, bez alarmowania opinii
publicznej i
rozpalania namiętności. To jest rozumne postępowanie. Ale wówczas policja
zwyciężała zbyt
regularnie, od Morza Śródziemnego aż po Bałtyk. Było to już dokuczliwe, a mogło
stać się
niebezpieczne. W końcu przyszliśmy do przekonania, że w londyńskiej grupie muszą
znajdować się jakieś niepewne elementy. Udałem się więc do Londynu, by zobaczyć,
co tu
można było po cichu zrobić.
Pierwszym mym krokiem była wizyta złożona naszej pannie anarchistce z amatorstwa
w jej
prywatnym mieszkaniu. Przyjęła mnie w sposób niezmiernie uprzedzający. Byłem
pewny, że
nie ma pojęcia o chemicznych eksperymentach i innych zabiegach, których widownią
była
górna część domu przy Hermione Street. Wydawanie literatury anarchistycznej było,
zdaje
się, jedy-
ną „działalnością", jaką zdołała tam dojrzeć. W sposób niezmiernie żywy
rozwinęła przede
mną zwykły obraz poważnego zapału, a sama napisała już cały szereg
sentymentalnych
artykułów z krwiożerczymi wnioskami na końcu. Widziałem, że niezmiernie ją to
bawiło
mimo śmiertelnej powagi wszystkich min i gestów. Dodawały one uroku jej twarzy o
wielkich oczach i szerokich brwiach, oraz kształtnej głowie uwieńczonej mnóstwem
ciemnych włosów, zebranych w sposób niezwykły, ale malowniczy. W pokoju był
również jej
brat, poważny młody człowiek z podniesionymi brwiami i czerwoną krawatką, który
nie
zdawał sobie absolutnie sprawy z niczego, siebie samego nie wyłączając. Później
przyszedł
jeszcze wysoki młody człowiek. Był gładko wygolony, z niebieskawym odblaskiem na
wydatnych szczękach, a coś w jego obliczu przypominało ukrytego aktora albo
fanatycznego
księdza: wie pan, ten typ
o krzaczastych, czarnych brwiach. Poza tym wyglądał doskonale. Silnie uścisnął
nam dłonie.
Młoda dama podeszła do mnie i szepnęła uroczyście: „towarzysz Sevrin".
Nigdy nie widziałem go przedtem. Niewiele miał nam do powiedzenia, ale usiadł
zaraz obok
niej i rozpoczął poważną rozmowę. Z głębi fotela pochyliła się ku przodowi i
oparła swą
łagodnie zaokrągloną brodę na pięknej, białej ręce. On uważnie patrzał jej w
oczy. Z
zachowania się obojga przebijała miłość, poważna, mocna, jakby przysłoniona
śmiercią.
Przypuszczani, iż swe zrozumienie dla idei postępowych pragnęła zaokrąglić
i uzupełnić rewolucyjną miłością, wmawianiem w siebie, iż jest zakochana w
anarchiście. A
on wyglądał, jak mówiłem, wprost doskonale, mimo fanatycznego rysunku
krzaczastych
brwi. Po kilku spojrzeniach, rzuconych na nich z ukosa, nie miałem wątpliwości,
że brał
sprawę bardzo poważnie. Co zaś się jej tyczyło, to w ge-
ście była nieporównana: po prostu prześcigała rzeczywistość W udaniu
pomieszanych uczuć
godności, słodyczy, łaskawości, przejęcia się, oddania i powściągliwości. Tak
właśnie pojętą
miłość grała z prawdziwym mistrzostwem. O tyle i ona brała to na serio. Gesty —
ale
świetne!
Skoro tylko pozostałem z naszą panią-amatorką sam na sam, ostrożnie podałem jej
cel mych
odwiedzin i wskazałem na nasze podejrzenia. Chciałem usłyszeć, co powie na to, i
po trosze
oczekiwałem mimowolnego wydania się. Lecz powiedziała tylko: „To poważna sprawa",
przy
czym wyglądała czarująco w swym przejęciu się i powadze. Ale pewien błysk jej
oczu
zdradzał wyraźnie: „Jakie to ciekawe", a potem, koniec końców, o wszystkim miała
bardzo
słabe pojęcie, z wyjątkiem oczywiście frazesów. Ale podjęła się ułatwić mi
widzenie z
Horn'e'em, którego niełatwo było spotkać poza Hermione Street, a tam właśnie nie
chciałem
wówczas się pokazywać.
Spotkałem się więc z Horne'em. Był to inny typ zdecydowanego fanatyka.
Wyłuszczyłem mu
wnioski, do których doszliśmy w Brukseli, i wskazałem na wymowną ilość
nieudanych
zamierzeń. Odpowiedział na to ze zbyteczną przesadą:
„Mam w ręku coś, co przerazi serca tych opasłych bydlaków!"
Potem dowiedziałem się, że z kilkoma towarzyszami zrobił w jednej z piwnic
przekop aż do
podziemi owego gmachu publicznego, o którym przedtem wspominałem. Bez trudu
można
było wysadzić całe skrzydło w powietrze, o ile tylko środki wybuchowe byłyby
gotowe.
Nierozumność tego planu nie przeraziła mnie tak bardzo, jakby to było, gdyby
użyteczność
lokalu przy Hermione Street i tak już nie była więcej niż wątpliwa.
Faktycznie jednak wyglądało mi to wówczas raczej na pułapkę zastawioną przez
policję niż
na co innego.
Co więc najpierw zrobić należało, to przekonać się, co, a raczej kto był
niepewny, i tę myśl
udało mi się w końcu wbić Horne'owi w głowę. Patrzał na mnie zdumiony, a nozdrza
jego
pracowały, jakby w powietrzu wietrzył zdradę.
A teraz przychodzi ta część, która niewątpliwie wyda się panu kawałem teatralnym.
A jednak,
co można było innego zrobić? Zadaniem naszym było znaleźć wiarołomnego członka
grupy.
Ale przeciw każdemu przemawiały takie same poszlaki. Kazać strzec ich.
wszystkich, nie
było bardzo wskazane. Poza tym metoda ta często zawodzi. W każdym razie wymaga
to
czasu, a tu niebezpieczeństwo nagliło. Byłem pewny, że zakamarek przy Hermione
Street
zostanie w końcu nakryty, chociaż policja widocznie tak zawierzyła swemu
informatorowi, że
dom nie był obecnie nawet pilnowany. Horne był tego zupełnie pewien. W tych
warunkach
był to zły znak. Trzeba było działać jak najprędzej.
Postanowiłem więc sam zainscenizować najście na grupę. Rozumie pan? Najście
przez kilku
pewnych ludzi przebranych za policjantów. Spisek wśród spiskowców. Cel był jasny.
Gdy
przyjdzie do aresztowania, szpieg, miałem nadzieję, zdradzi się w jakiś sposób;
czy to jakimś
nieostrożnym czynem, czy też, na przykład, swym obojętnym zachowaniem. Rzecz
oczywista, zachodziło niebezpieczeństwo zupełnego niepowodzenia albo też
niemniejsze
niebezpieczeństwo jakiegoś nieszczęśliwego wypadku, gdyby stawiano opór lub też
próbowano ucieczki. Bo, sam pan przyzna, grupę przy Hermione Sltreet należało
zaskoczyć
nagle i zupełnie niespodziewanie, jakby to, według mego przekonania, w niedługim
czasie
uczyniła prawdziwa policja. Szpieg
był wśród nich i tylko Horne mógł być w plan mój wtajemniczony.
Nie będę wdawać się w szczegóły przygotowania. Niełatwą rzeczą było to
zaaranżować, ale
w końcu wszystko poszło dobrze i wynik był udany. Rzekoma policja wtargnęła do
restauracji, której okiennice natychmiast zamknięto. Zaskoczenie było zupełne.
Większość
grupy z Hermione Street znajdowała się w tylnej piwnicy, gdzie rozszerzano
wspomniany
podkop, łączący ją z piwnicami wielkiego budynku publicznego. Przy pierwszym
alarmie
kilku z towarzyszy wpadło odruchowo do wspomnianego wyżej sklepienia, gdzie w
razie
rzeczywistego najścia schwytano by ich bez ratunku. W tej chwili nie
troszczyliśmy się o
nich. Nie byli groźni. Ale z górnym piętrem mieliśmy ja i Horne poważny kłopot.
Siedział
tam pośród cynowych puszek od suchej zupy Stone'a jeden z towarzyszy, przezwany
„Profesorem" (ongiś był studentem), i zajęty był fabrykacją nowych środków
wybuchowych.
Był to mały, żółty człowiek, skryty i odludek, uzbrojony w wielkie, okrągłe
okulary; baliśmy
się, że mylnie zajście zrozumiawszy gotów wysadzić się w powietrze, a dom zwalić
nam na
głowy. Pobiegłem po schodach na górę i spotkałem go już w drzwiach na czatach,
słuchającego, jak powiadał, „podejrzanych szmerów na dole". Ledwie zdążyłem mu
wyjaśnić,
co się dzieje, wzruszył pogardliwie ramionami i wrócił do swych wag i retort.
Był to
krańcowy anarchista pierwszej wody. Materiały wybuchowe były jego wiarą, jego
ostoją,
jego bronią i tarczą. W parę lat potem zginął w tajnym laboratorium, wskutek
przedwczesnego wybuchu jednego ze swych nowowynalezionych detonatorów.
Zbiegłem na dół i w mroku wielkiej piwnicy zastałem taką przejmującą scenę:
Człowiek,
który udawał inspektora (rola ta nie była mu obca), mówił chrapli-
wym głosem, i jednemu ze swych udanych podwładnych wydawał udany rozkaz
odprowadzenia uwięzionych. Widocznie dotychczas nie nastąpiło nic, co by
wyświetlało
sprawę. Horne, posępny i ponury, stał ze skrzyżowanymi rękoma, a jego cierpliwe,
chmurne
oczekiwanie czyniło wrażenie stoicyzmu, co dobrze odpowiadało sytuacji. W cieniu
odkryłem jednego z grupy Hermione Street, który chyłkiem wydobył mały kawałek
papieru i
połykał go. Zapewne jakiś zdradziecki świstek; może tylko kilka nazwisk i
adresów. To był
prawdziwy i wierny towarzysz. Lecz utajony zmysł szyderstwa, czyhający nawet za
najsilniejszą naszą sympatią, sprawił, że ubawiłem się tym całkiem
niezamierzonym
widowiskiem.
Pod każdym innym względem, zdawało się, śmiały ten eksperyment, to coup
teatralne, jeśli
chcesz pan tak to nazwać, zawiodło w zupełności. Złudzenia nie można już było
utrzymać
długo, a wyjaśnienie musiało wytworzyć sytuację bardzo przykrą, jeśli już nie
poważną. Ten
tam, który zjadł papier, będzie wściekły, również ci towarzysze, którzy uciekli,
będą się
dąsać.
By powiększyć jeszcze moje zmieszanie, rozwarły się drzwi prowadzące do innych
piwnic,
gdzie stały drukarnie, i nasza panna rewolucjonistka stanęła w nich, rysując się
czarną
sylwetką, w obcisłej sukni ,i kapeluszu, na tle światła gazowego poza nią. Za
jej plecami
zobaczyłem podniesione brwi i czerwony krawat jej brata.
Naprawdę byli ostatnimi, których w tej właśnie chwili pragnąłem tu widzieć.
Przyszli tego
wieczora z jakiegoś amatorskiego koncertu, wie pan, dla ubogich; ona uparła się
wyjść
prędzej, by w powrotnej drodze wstąpić jeszcze na Hermione Street pod pozorem,
że ma
tam jeszcze coś do roboty. Zwykłym jej zajęciem była korekta odbitek włoskiego i
francuskiego wydania „Dzwonu Mannowego" i „Pochodni".
— Mój Boże — szepnąłem. — Raz wpadło mi w ręce kilka egzemplarzy tych czasopism.
Nic, zdaniem moim, nie mogło być mniej stosownego dla oczu młodej kobiety. Były
to
najdalej posunięte rzeczy w tym rodzaju, posunięte, myślę, poza granice
wszelkiego rozumu i
przyzwoitości. Jedno z nich prawiło o zniszczeniu wszelkich społecznych i
rodzinnych
więzów, drugie nawoływało do systematycznego mordu. Myśl, że młoda dziewczyna
mogła
spokojnie wyszukiwać błędy drukarskie w całych szpaltach tych najpotworniejszych
twierdzeń, nie dała się pogodzić z moim pojęciem kobiecości.
Pan X. popatrzył na mnie i spokojnie ciągnął dalej:
— Zdaje mi się jednak, że przyszła głównie po to, by próbować swego wpływu na
Sevrinie, a
hołdy jego przyjmować królewsko i wyniośle. Była świadoma jednego i drugiego —
swej
mocy i jego oddania — i używała tego, powiedziałbym, zupełnie naiwnie. I ani
moralność,
ani poczucie przyzwoitości nie dają nam prawa czynić jej z tego powodu wyrzutów.
Urok
kobiety i wyjątkowa inteligencja mężczyzny podlegają własnym prawom, czyż nie
tak?
Powstrzymałem się od wyrażenia mojego oburzenia na te swawolne zasady, gdyż
byłem
zaciekawiony.
— Lecz cóż się potem stało? — zapytałem niecierpliwie.
X. ciągnął dalej, powoli krusząc lewą ręką mały kawałek chleba:
— Stało się to — powiedział — że uratowała sytuację.
— Dała panu sposobność do zakończenia tej złej kroto chwila — wtrąciłem.
— Tak — odrzekł zachowując wciąż swój niewzru-
szony spokój. — Krotochwila miała się prędko zakończyć. Dobiegła końca w
przeciągu kilku
minut. I dobrze się skończyła. Gdyby ona nie była weszła, może skończyłoby się
to źle. Jej
brata nie można było oczywiście brać w rachubę.
Na chwilę przedtem spokojnie weszli do domu. Piwnica z drukarnią miała swoje
własne
wejście. Ponieważ nie zastała nikogo, zasiadła do korekt spodziewając się, że
Sevrin musi
lada chwila wrócić do swej roboty. Ale tak się nie stało. Zaczęła się
niecierpliwić, doszły ją
odgłosy zamieszania w sąsiedniej piwnicy i oczywiście weszła, by zobaczyć, co
się dzieje.
Sevrin był razem z nami. Z początku miałem wrażenie, że ze wszystkich tu
przydybanych on
był najbardziej zdziwiony. Przez chwilę wyglądał jak sparaliżowany ze zdumienia;
stał niby
przygwożdżony, i nawet się nie ruszył. Jedyny płomień gazowy płonął nad jego
głową;
wszystkie inne światła zgaszono przy pierwszym alarmie. Wtem, z mego ciemnego
kąta,
zauważyłem na wygolonej jego aktorskiej twarzy wyraz zakłopotanej i zmieszanej
czujności.
Zmarszczył ciężkie brwi, a kąciki ust ściągnął pogardliwie. Prawdopodobnie
przejrzał grę, i
żałowałem już, że go zaraz nie przypuściłem do tajemnicy.
Lecz od chwili, gdy weszła dziewczyna, opanowała go wyraźnie trwoga. To było
jasne.
Mogłem obserwować, jak uczucie to rosło. Twarz zmieniała mu się szybko i
straszliwie. Nie
rozumiałem dlaczego. Nie mogłem domyślić się przyczyny. Byłem tylko zdumiony
niesłychaną przemianą, jaka zaszła w jego twarzy. Nic, oczywiście, nie wiedział,
że ona jest
w sąsiedniej piwnicy. Ale to nie tłumaczyło wrażenia, jakie wywarło na nim jej
pojawienie
się. Przez chwilę wyglądał jak ogłupiały. Otworzył usta, jakby chciał krzyczeć,
może tylko
zaczerpnąć powietrza. W każdym razie krzyknął nie on,
lecz ktoś inny. Tym kimś innym był ów bohaterski towarzysz, którego przyłapałem,
jak
połykał kawałek papieru. Z pochwały godną przytomnością umysłu ostrzegł
przeraźliwie
krzykiem:
„Policja! W tył! W tył! Prędko w tył i zaryglować drzwi!"
Rada była doskonała; lecz zamiast cofnąć się dziewczyna szła dalej naprzód, za
nią jej brat ze
swą podłużną twarzą, ubrany w krótkie spodnie, w których niedawno występował
śpiewając
komiczne piosenki ku uciesze pozbawionego rozrywek proletariatu. Podeszła
naprzód, nie
dlatego, by źle była zrozumiała — słowo „policja" ma całkiem niedwuznaczne
brzmienie —
ale jakby nie mogła inaczej. Szła nie jak zwykle z niewymuszoną swobodą i pewną
siebie
godnością znakomitej amatorki między biednymi, walczącymi anarchistami z zawodu,
lecz
podniosła lekko ramiona i łokcie przycisnęła do ciała, jakby ze strachu skryć
się chciała w
sobie. Jej wzrok spoczął nieruchomo na Sevrinie. Na Sevrinie jako mężczyźnie,
sądzę, nie na
Sevrinie anarchiście. Szła dalej. I to było naturalne. Bo mimo wmawianą sobie
samodzielność
dziewczęta tej klasy przyzwyczajone są do uczucia, że specjalnie ochraniane; i w
rzeczy
samej jest tak. To uczucie tłumaczy dziewięć dziesiątych jej śmiałych gestów.
Twarz Jej stała
się zupełnie bezbarwna, po prostu upiorna. Widocznie dotknęło ją to tak
brutalnie, że oto
sama należy teraz do ludzi, którzy muszą uciekać przed policją! Przypuszczam, że
zbladła
przede wszystkim z oburzenia, chociaż, oczywiście, mogła tu działać i troska o
dobre imię
oraz cicha obawa przed złym obejściem. I rzecz naturalna, zwróciła się do
mężczyzny, do
mężczyzny, od którego mogła żądać oddania i hołdu — mężczyzny, który nie
opuściłby jej w
żadnym położeniu.
— Tak, ależ — wtrąciłem zdumiony tą analizą —
jeśli to było na serio, to znaczy naprawdę — tak jak ona to sobie wyobrażała,
czegóż mogła
się od niego spodziewać?
Żaden muskuł nie drgnął w twarzy pana X.
— Bóg to wie. Wyobrażam sobie, że ta czarująca, wspaniała i tak samodzielna
istota przez
całe swe życie nie miała nigdy żadnej prawdziwej myśli; to znaczy, jednej choćby
myśli nie
związanej z małostkową zarozumiałością ludzką i nie wywodzącej się z żadnego
konwenansu. Krótko mówiąc, po paru krokach wyciągnęła ręce do nieruchomego
Sevrina. I
przynajmniej to nie był gest. Był to ruch całkiem naturalny. Czego od niego
oczekiwała, któż
to może wiedzieć? Czegoś niemożliwego. Ale czegokolwiek oczekiwała, w każdym
razie nie
było to tym, jestem tego pewny, na co on zdecydował się, zanim jeszcze błagalnym
ruchem
ręki zwróciła się wprost do mego. Nie było to potrzebne. Od chwili gdy weszła do
piwnicy,
postanowił poświęcać swą przyszłą użyteczność i odrzucić nieprzeniknioną i mocno
nałożoną
maskę, którą nosił z dumą.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — przerwałem mu strapiony. — A więc Sevrin
był tym,
który...
— Tak, to on. Najbardziej niebezpieczny, uparty, szczwany i systematyczny ze
wszystkich
szpiegów. Genialny zdrajca. Na szczęście dla nas, był jedyny. Był to fanatyk,
jak
powiedziałem panu. I, znów na szczęście dla nas, zakochał się w doskonałych,
naiwnych
gestach tej dziewczyny. On sam grał swą rolę rozpaczliwie poważnie i wierzył w
absolutną
wartość tych konwencjonalnych oznak. To, że w końcu wpadł w tę niezgrabną
pułapkę, daje
się wytłumaczyć tym tylko, że w jednym sercu nie mogą się pomieścić jednocześnie
dwa tak
głębokie uczucia. Niebezpieczeństwo, w jakim ujrzał tę nieświadomą komediantkę,
pozbawiło go trzeźwego spojrzenia, przenikliwości i spokojnego sądu. Rzeczy-
wiście, z początku stracił panowanie nad sobą. Odzyskał je jednak wobec tego, że
— wydało
mu się to nieodzowne — musiał zaraz coś zrobić. Co? Oto jak najszybciej usunąć
ją z domu.
Troska o to dręczyła go najbardziej. Powiedziałem panu, że był przerażony. Lecz
nie mogło
mu chodzić o niego samego. Był zaskoczony i zaniepokojony tym nieprzewidzianym i
przedwczesnym krokiem. Powiedziałbym nawet, że był wściekły z tego powodu. Był
przyzwyczajony sam kierować ostatnim aktem swych zdradzieckich postępków z
głęboką,
wyszukaną zręcznością, by żaden cień nie padł na jego imię rewolucjonisty. Rzecz
jasna,
zdaje mi się, że i wówczas postanowił zrobić wszystko, by maska jego pozostała
nienaruszona. Dopiero gdy zauważył, że tego wieczora ona jest w tym domu,
opuściło go
wszystko, jakby w panicznym strachu: wymuszony spokój, nakazy jego fanatyzmu,
udanie.
Dlaczego paniczny strach, zapyta pan? Odpowiedź jest prosta. Przypomniał sobie
Profesora
— a może, jak przypuszczam, nigdy o nim nie zapomniał — który siedział na górze,
zajęty
swymi badaniami, w otoczeniu puszek po suchej zupie Stane'a. Kilka a nich
wystarczało, by
nas wszystkich na miejscu pogrzebać pod rumowiskiem cegieł. Sevrin wiedział o
tym
oczywiście. I przypuszczam, że widocznie dobrze znał tego człowieka. Tyle razy
miał
przecież do czynienia z ludźmi tego pokroju! A może posądzał Profesora tylko o
to, do czego
sam był zdolny. Jakkolwiek tam było, skutek nie zawiódł. Nagle odezwał się
rozkazującym
tonem:
„Wyprowadzić natychmiast tę panią!"
Ochrypł jak kruk; niewątpliwie wskutek ogromnego wzburzenia. To mu zresztą zaraz
przeszło. Tylko te fatalne słowa wyszły ze ściśniętego gardła w nieprzyjemnym,
śmiesznym
charkocie. Odpowiedzi na to nie było potrzeba. Stało się. Mimo to jednak ten,
który odgrywał
inspektora, uznał za stosowne odpowiedzieć szorstko:
„Jeszcze dosyć się nachodzi razem z wami wszystkimi!"
Były to ostatnie sława, jakie padły w komediowej części tej rozprawy.
Niepamiętny na nikogo i na nic, Sevrin podszedł do niego i schwycił go za klapę
surduta.
Można było widzieć, jak pod cienką, niebieskawą skórą jego policzków mocno
pracowała
szczęka.
„Masz pan ludzi na dworze. Proszę w tej chwili odprowadzić tę panią do domu!
Słyszy pan?
W tej chwili! Zanim spróbuje pan aresztować tego na górze."
„O! Na górze jest jeszcze jeden — otwarcie drwił tamten. — No, dobrze;
ściągniemy go
zawczasu, by mógł się przypatrzyć końcowi tego wszystkiego."
Lecz Sevrin odchodził wprost od zmysłów i nie zwrócił uwagi na ton.
„Co za wścibski głupiec kazał wam tu włazić? Czy nie rozumiecie waszych
instrukcji? Nic
nie wiecie? Po prostu nie do wiary! Tu..."
Puścił klapę surduta i włożywszy rękę pod koszulę gorączkowo począł szukać
czegoś na
piersi. W końcu wydobył małą, czworokątną torebkę z miękkiej skóry, noszoną
widocznie jak
szkaplerz na szyi na sznurku, którego przerwane końce zwisały mu z ręki.
„Spójrz na to!" — krzyknął i cisnął tamtemu torebkę w twarz. Potem zwrócił się
do
dziewczyny.
Ta stała tuż za nim, cicha i nieporuszona. Jej nieruchoma, blada twarz miała
wyraz łagodny.
Tylko jej rozwarte oczy zdawały się większe i ciemniejsze.
Mówił prędko, z nerwową pewnością siebie. Słyszałem wyraźnie, jak zapowiadał jej,
że
wszystko to zaraz wyjaśni. Więcej nie mogłem już dosłyszeć. Stał tuż przy niej i
nie próbował
nawet dotknąć jej końcem palca, gdy ona bezmyślnie wpiła w niego wzrok. Lecz po
chwili
zwolna opuściła powieki patetycznie, a gdy długie czar-
ne rzęsy osłoniły jej blade policzki, zdawało się, że niewiele brakuje, by padła
zemdlona.
Lecz nawet nie zachwiała się. Donośnym głosem rozkazał jej, by szła za nim, po
czym nie
oglądając się za siebie ruszył w kierunku drzwi u dołu schodów piwnicznych. A
ona, to fakt,
zrobiła za nim jeden czy dwa kroki. Ale, rzecz oczywista, nie dopuszczono go do
drzwi. Dało
się słyszeć parę gniewnych okrzyków i zgiełk krótkiej, gwałtownej walki. Mocno
odepchnięty, zatoczył się na nią, w tył, i upadł. Ona wyciągnęła ręce z gestem
przerażenia,
cofnęła się w bok i stanęła właśnie przy jego głowie, która ciężko uderzyła o
podłogę, tuż
koło jej bucika.
Gdy padał, jęknął. Zanim podniósł się powoli, ogłuszony, i uświadomił sobie
prawdziwy stan
rzeczy, człowiek, w którego ręce oddał skórzaną torebkę, wyciągnął z niej wąski
niebieskawy
skrawek papieru. Wzniósł go wysoko nad głowę i wśród pełnej oczekiwania, dusznej
ciszy,
jaka znów zapanowała, rzucił go pogardliwie ze słowami:
„Myślę, towarzysze, że próba ta była jednak potrzebna!"
Z błyskawiczną szybkością dziewczyna schwyciła ów ulatujący świstek. Wzięła go w
obie
ręce i przeczytała, potem nie podnosząc oczu powoli rozwarła palce i upuściła go
na ziemię.
Później przyjrzałem się dokładnie temu ciekawemu dokumentowi. Nosił podpis
pewnej
bardzo wysoko postawionej osobistości oraz pieczęć i kontrasygnaty innych
wysokich
urzędników w przeróżnych częściach Europy. Dla jego przedsięwzięcia — czy też
mam
powiedzieć dla jego misji? — tego rodzaju talizman był niewątpliwie potrzebny.
Nawet
policji — z wyjątkiem kierowników — był znany tylko jako Sevrin, osławiony
anarchista.
Opuścił głowę i przygryzł wargi. Nastąpiła w nim
zmiana, jakby opanowało go zamyślenie i wpółprzytomny spokój. Ale oddychał
ciężko. Jego
pierś pracowała forsownie, a nozdrza podnosiły się i opadały stanowiąc jaskrawy
kontrast z
jego wyglądem, jakby jakiegoś fanatycznego mnicha ze średniowiecza — chociaż
było w nim
także coś z aktora, świadomego strasznych zadań swej roli. Przed nim stał Horne
wynędzniały
i zarośnięty, podobny do natchnionego i groźnego proroka, który wyszedł z
pustyni. Dwaj
fanatycy. Musieli się rozumieć. Dziwi to pana? Myśli pan, że takim ludziom zaraz
występuje
piana na ustach albo że sobie złorzeczą?
Zapewniłem żywo, że bynajmniej się nie dziwię; o niczym podobnym nie myślałem, a
anarchiści w ogóle są dla mnie czymś niepojętym pod względem umysłowym, duchowym,
logicznym, uczuciowym, a nawet cielesnym.
X. przyjął to zapewnienie ze zwyczajnym, kamiennym spokojem i ciągnął dalej:
— Horne dał się porwać wymowie. Gdy wytaczał swe pogardliwe oskarżenia, łzy
spływały
mu na czarną brodę, czego nie starał się nawet ukryć. Sevrin oddychał coraz
szybciej, a gdy
wreszcie otworzył usta, by przemówić, wszyscy z naprężeniem oczekiwali jego słów.
„Nie bądź głupcem, Horne — zaczął. — Wiesz przecież dobrze, że nie robiłem tego
dla tych
powodów, które chcesz mi podsunąć."
I w jednej chwili, pod ponurym wzrokiem tamtego, stał się pozornie twardy jak
skała.
„Zwalczałem was, oszukiwałem a zdradzałem — z przekonania."
Obrócił się do Horne a plecami i zwracając się do niej (powtórzył:
„Z przekonania."
Jej wzrok był niesłychanie zimny. Przypuszczam, że nie wiedziała, jaki gest
będzie teraz
najodpowiedniej-
szy. Bo rzeczywiście, taka sytuacja niewiele miała precedensów.
„Jasne jak słońce — dodał. — Rozumie pani, co to znaczy? Z przekonania."
Ona wciąż jeszcze stała nieruchomo. Nie wiedziała, co ma zrobić. Ale biedak sam
dał jej
sposobność do wykonania wspaniałego i stylowego gestu.
„Czułem w sobie dość siły, by pozyskać panią dla mych przekonań" — zapewniał ją
gorąco.
Zapomniał się, uczynił krok w jej kierunku, może się potknął. Zdawało mi się, że
się nisko
pochylił, jakby chciał dotknąć skraju jej sukni. I teraz nastąpił odpowiedni
gest. Usunęła
suknię przed jego brudnym dotknięciem i ze wzgardą odwróciła głowę. Było to
zrobione
wprost wspaniale: gest nieposzlakowanej, wzniosłej amatorki, której honor wolny
jest od
skazy.
Lepiej tego zrobić nie było można. On był, zdaje się, również tego samego zdania,
gdyż znów
odwrócił się, lecz tym razem już do nikogo. Znów dyszał okropnie, gorączkowo
szukając
czegoś w kieszonce kamizelki, po czym podniósł rękę do ust. Ruch ten wykonał
jakby
ukradkiem, ale potem zachowanie jego zmieniło się. Oddychał tak ciężko, iż
sprawiał
wrażenie, jakby przed chwilą odbył jakiś rozpaczliwy wyścig; lecz niebawem
dziwna obcość,
jakaś nagła obojętność zajęła miejsce okropnego natężenia. Bieg był skończony.
Nie miałem
wcale ochoty patrzeć na to, co się dalej stanie. Wiedziałem aż nadto dobrze. Nie
mówiąc ani
słowa wziąłem dziewczynę pod ramię i ruszyłem z nią ku drzwiom.
Jej brat szedł za nami. W połowie krótkich schodów jakby ją nagle opuściły siły;
nie mogła
iść dalej po stopniach, tak że a ż musieliśmy ją nieść i podtrzymywać. Przez
sień powlokła
się, ciężko zwisając u mego ramienia jak niedołężna staruszka. Przez wpółotwarte
drzwi
wyszliśmy na pustą ulicę i posuwaliśmy się chwiejnie
jak pijani hulacy. Na rogu ulicy zawołaliśmy dorożkę, a stary woźnica ze
zgryźliwą pogardą
patrzał z kozła na nasze wysiłki, by ją usadowić. W czasie jazdy czułem
dwukrotnie, jak
wpółomdlała osuwała się na me ramię. Naprzeciw nas siedział brat, w krótkich
spodniach,
niemy jak ryba i nieruchomy, tak że nie przypuszczałem, by coś podobnego było
możliwe; aż
wreszcie wyskoczył, by otworzyć bramę.
U drzwi ich bawialni puściła me ramię i weszła pierwsza chwytając się krzeseł i
stołów.
Zdjęła kapelusz, potem jeszcze w płaszczu zwisającym jej z ramion, jakby
wyczerpana
wysiłkiem, rzuciła się w głęboki fotel i ukryła twarz w jednej z poduszek. Dobry
brat
milcząco stanął przed nią ze szklanką wody. Odmówiła skinieniem. Sam więc wypił
wodę i
usunął się w jakiś odległy kąt — gdzieś poza w