14595

Szczegóły
Tytuł 14595
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14595 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14595 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14595 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joseph Conrad SZPIEG Pan X., poprzedzony listem polecającym jednego z mych bliskich przyjaciół w Paryżu, przyszedł do mnie, alby obejrzeć mój zbiór chińskich brązów i porcelany. Mój paryski przyjaciel jest również zbieraczem. Lecz nie zbiera on porcelany ani brązów, ni obrazów, monet lub sztychów, słowem niczego, co dobrze dałoby się sprzedać na licytacji. Ze szczerym zdziwieniem wyparłby się też miana zbieracza. Mimo to jednak jest nim całą duszą. Zbiera on znajomości, co subtelną jest sprawą. Okazuje przy tym cierpliwość, pasję i wytrwałość prawdziwego zbieracza osobliwości. Zbiór jego nie posiada głów koronowanych. Sądzę, że nie uważa ich za dość rzadkie i interesujące; lecz poza tym zetknął się i rozmawiał z e wszystkimi chyba ludźmi, którzy z jakichkolwiek względów godni są uwagi. Obserwuje ich, słucha, studiuje, ocenia i wszystko to umieszcza w galerii swej pamięci. Planowo i systematycznie objechał całą Europę, by wzbogacić swój zbiór wybitnych znajomości osobistych. Ponieważ jest człowiekiem zasobnym, ma stosunki i nie zna przesądów, przeto kolekcja jest wcale okazała i zawiera przedmioty (czy raczej podmioty), których wartość jest nie doceniana przez tłum i nie znana szerokiemu ogółowi. Z tych okazów mój przyjaciel jest szczególnie dumny. O panu X. pisał mi: „Jest to największy buntownik (révolté) nowszych czasów. Świat zna go tylko jako rewolucyjnego pisarza, którego okrutna ironia odkryła zgniliznę naszych najbardziej szanownych urządzeń. Me przepuszcza on żadnej, choćby najszacowniejszej głowie, a wszystkie uznane pojęcia i zasady naszego układu społecznego i polityki postawił pod pręgierz swego dowcipu. Któż nie pamięta jego płomiennie czerwonych pamfletów rewolucyjnych? Roje ich gnębiły wszystkie policje kontynentu niby plaga szkarłatnych owadów. Ten rewolucyjny pisarz był również duszą tajnych towarzystw, tajemniczym «Pierwszym» rozpaczliwych spisków, wykrywanych i niewykrywanych, mających powodzenie lub nie. A świat nie miał o tym, na ogół biorąc, najmniejszego pojęcia. Dlatego też po dziś dzień znajduje się pomiędzy nami, on, weteran niejednej podziemnej kampanii; teraz trzyma się na uboczu, niejako pod osłoną opinii najwybitniejszego pisarza wywrotowego, jaki żył kiedykolwiek." Tak pisał mój przyjaciel, dodając jeszcze, że pan X. jest subtelnym znawcą brązów i porcelany, oraz prosząc mnie bym mu pokazał swe zbiory. X. stawił się w oznaczonym czasie. Moje skarby rozmieszczone są w trzech pokojach bez dywanów i firanek. Pokoje te nie posiadają innego urządzenia prócz etażerek i szklanych szafek, których zawartość przedstawiać będzie dla mych spadkobierców całą fortunę. Nie pozwalam tam nigdy palić z obawy przed wypadkiem, a ogniotrwałe drzwi oddzielają pokoje te od reszty domu. Było bardzo zimno, zostaliśmy więc w płaszczach i kapeluszach. Pan X., średniego wzrostu i smukły, z żywymi oczyma w podłużnej twarzy o rzymskim nosie, chodził drobnymi krokami na małych, zgrabnych nogach i ze zrozumieniem przypatrywał się moim zbiorom. Zdaje mi się, że ja również przypatrywałem mu się ze zrozumieniem. Białe jak śnieg wąsy i bokobrody czyniły jego twarz orzechowego koloru jeszcze ciemniejszą, niż była w rzeczywistości. W futrze i wysokim cylindrze straszny ten człowiek wyglądał bardzo elegancko. Zdaje mi się, że pochodził ze szlacheckiej rodziny i mógłby się był przedstawić jako Vicomte X., de la Z., gdyby zechciał. Mówiliśmy tylko o brązach i porcelanie, a on nie szczędził mi uznania. W końcu rozstaliśmy się serdecznie. Gdzie mieszkał, nie wiem. Przypuszczam, że musiał być człowiekiem samotnym. Anarchiści, zdaje mi się, nie mają rodzin — w każdym razie nie w tym znaczeniu, w jakim my pojmujemy to urządzenie społeczne. Łączenie się w rodziny odpowiada pewniej potrzebie natury ludzkiej, lecz w ostatniej instancji opiera się na prawie i z tego powodu musi być dla anarchisty czymś nienawistnym i niemożliwym. Naprawdę nie rozumiem anarchistów. Czy człowiek takich to a takich przekonań pozostaje anarchistą, gdy jest sam, zupełnie sam, lub gdy, powiedzmy, kładzie się do łóżka? Czy opiera głowę o poduszki, naciąga na się kołdrę i zasypia z poczuciem konieczności chambardement général, jak to nazywają Francuzi, konieczności powszechnego wysadzania w powietrze, wiecznie obecnej w jego umyśle? A jeśli tak, to jak to być może? Jestem pewny, że gdyby taka wiara (czy taki fanatyzm) zyskały nagle władzę nad moimi myślami, nie byłbym w stanie ani spać, ani jeść, ani zająć się jakąkolwiek czynnością w życiu powszednim. Nie pragnąłbym kobiety ni dziecka; nie mógłbym mieć przyjaciół, tak mi się przynajmniej zdaje, a już zbieranie brązów lub porcelany to, przypuszczam, byłoby chyba zupełnie wykluczone. Zresztą — nie wiem. Wiem tylko, że para X. jadał obiady w bardzo wykwintnej restauracji, do której i ja uczęszczałem. Gdy miał głowę odkrytą, srebrna, podczesana w górę czupryna czyniła jeszcze bardziej charakterystyczną jego twarz kościstą, pozapadaną, ubraną w maskę zupełnej obojętności. Jego żylaste i brązowe ręce wsuwały się i wysuwały z szerokich, białych mankietów, gdy z mechaniczną niemal precyzją łamał chleb, nalewał wino i wykonywał inne czynności w tym. rodzaju. Jego głowa i całe ciało sterczały nieruchomo nad obrusem. Ale ten zapaleniec, ten wielki agitator nie okazywał ani śladu ognia czy temperamentu. Głębokim, chrapliwym głosem mówił monotonnie i zimno. Nie można też było nazwać go rozumnym, a jego spokojne zachowanie sprawiało wrażenie, że gotów jest zarówno kontynuować dalej rozmowę, jak każdej chwili ją przerwać. Prowadził on drugie, nazwałbym, podziemne życie. I gdy co wieczór siadywałem naprzeciwko niego i przypatrywałem mu się przy obiedzie, poczęła budzić się we mnie całkiem zrozumiała ciekawość. Jestem spokojnym i pokojowym wytworem cywilizacji, który nie zna innych namiętności jak zbieranie rzadkich przedmiotów, zachowujących swój powab nawet wówczas, gdy zbliżają się do potworności. Niektóre brązy chińskie są monstrualnie drogie. Tu znów miałem przed sobą rzadkie monstrum ze zbioru mego przyjaciela. Prawda, że monstrum to było doskonałe wypolerowane i w pewnym sencie cudowne. Jego przedziwnie ciche zachowanie było przyczyną tego wrażenia. Ale nie był on z brązu, nie był Chińczykiem, co dawałoby możność przypatrywania się mu spokojnie poprzez przepaść różnicy rasowej. Żył i był Europejczykiem, miał maniery najlepszego towarzystwa, nosił płaszcz i kapelusz jak ja, a w sprawach kuchni prawie że podzielał mój smak. Nadto straszne, by można o tym myśleć! Pewnego wieczora zauważył mimochodem w toku rozmowy: — Ludzkości nie można poprawić inaczej, tylko przemocą i strachem. Łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie sprawiły te słowa, wypowiedziane ustami takiego człowieka, na człowieka mego pokroju, na mnie, którego pogląd na życie zbudowany jest na łagodnym i subtelnym różniczkowaniu społecznych i artystycznych wartości. Proszę tylko wyobrazić sobie! Na mnie, któremu każdy rodzaj i przejaw gwałtu wydaje się tak nierzeczywisty, jak olbrzymy, ludożercy lub siedmiogłowe hydry, o których istnieniu bają fantastyczne klechdy i legendy. I nagle zdało mi się, że poprzez radosne szmery i głosy wspaniałej restauracji słyszę pomruk głodnego i gniewnego tłumu. Zdaje ani się, że jestem wrażliwy i mam zapalną wyobraźnię, gdyż pomiędzy niezliczonymi żarówkami sali, jak w ponurej wizji, zobaczyłem ciemność pełną kościstych szczęk i dzikich oczu. Lecz coś mnie w tym widzeniu rozgniewało. Widok tego człowieka, łamiącego z niezmąconym spokojem kawałki białego chleba, rozdrażnił mnie. Wówczas pozwoliłem sobie zapytać go, w jaki sposób głodujący proletariat Europy, któremu on prawił o buncie i przemocy, nie bierze mu za złe jego niewątpliwie luksusowego życia. — Wszystkiego tego — powiedziałem, wskazując wzrokiem salę i butelkę szampana, którą zazwyczaj we dwójkę wypróżnialiśmy po obiedzie. Nie poczuł się tym dotknięty. — Czy żyję z ich znoju lub z krwi serdecznej? Czy jestem spekulantem albo kapitalistą? Czy zrabowałem mój majątek głodującemu ludowi? Nie! O tym wiedzą oni dobrze i nie zazdroszczą mi. Biedne masy są wspaniałomyślne dla swych przywódców. Co posiadam, zarobiłem mymi pismami; nie milionami pamfletów, rozdzielanych bezpłatnie pomiędzy głodnych i uciśnionych, lecz setkami tysięcy egzemplarzy kupowanych przez opasłą burżuazję. Przypomina pan sobie, że pisma moje były przez pewien czas przedmiotem zachwytu, i w modzie było czytać je ze zdumieniem i oburzeniem, przewracać oczyma z powodu mego patosu — albo do nieprzytomności zaśmiewać się z mego dowcipu. — Tak — odrzekłem. — Oczywiście, przypominam sobie; lecz muszę wyznać otwarcie, że nigdy nie rozumiałem tego zaślepienia. — Czy pan nie wie — powiedział — że ci próżniacy i samolubi przepadają za złośliwością, uprawianą choćby na ich koszt? Ich własne życie jest tylko pozą i gestem, nie są więc w stanie pojąć mocy prawdziwego dążenia i słów, które nie kłamią swego znaczenia. Dla nich wszystko jest rozrywką i sentymentem. Wystarczy, że wskażę panu na przykład, jak odnosiła się stara arystokracja francuska do fiozofów, których nauki przygotowały wybuch wielkiej rewolucji. Nawet tu, w Anglii gdzie jest jeszcze trochę zdrowego rozumu, niech tylko jaki demagog urąga dość głośno i wytrwale, a zaraz znajdzie poparcie wśród tych właśnie klas, którym urąga. Bo wy lubicie patrzeć na wybryki. Demagog pociąga za sobą amatorów silnych wrażeń. Amatorstwo, w tym i w innych sprawach, jest przecież przedziwnie prostym środkiem, by zabić czas i pochlebić własnej próżności; głupiej próżności, pragnącej być na wysokości idei pojutrza. Całkiem tak samo, jak dobrzy i poczciwi zresztą ludzie wpadać będą w zachwyt na widok pańskich zbiorów nie mając pojęcia, co właściwie stanowi ich rzeczywiste piękno. Zwiesiłem głowę. Ilustrowało to wymownie smutne prawdy, jakie wygłaszał. Świat pełen jest takich ludzi, a przykład arystokracji francuskiej przed rewolucją był tak przekonywający. Nie byłem w stanie zbić jego dowodzeń, chociaż cynizm ich — rys zawsze brzydki — znacznie obniżał ich wartość, przynajmniej w moim rozumieniu. Ale przyznaję, że byłem nimi poruszony. Czu- łem, że muszę mu odpowiedzieć coś, co nie wyrażałoby zgody, ale też nie przecinało dalszej dyskusji. — Nie chce pan przez to powiedzieć — rzuciłem swobodnie — by zaślepienie takich ludzi przyszło kiedykolwiek z czynną pomocą krańcowym rewolucjonistom. — Właściwie nie to chciałem wyrazić. Mówiłem całkiem ogólnie. Jeśli jednak pyta pan o to, powiem, że dążenia rewolucyjne rzeczywiście znajdowały w różnych krajach taką, mniej więcej, świadomą pomoc. Nawet tu, w tym kraju! — Niemożliwe! — odparłem stanowczo. — My nie bawimy się ogniem tak zuchwale. — A przecież właśnie wy możecie sobie pozwolić prędzej niż inni. Lecz proszę spojrzeć na większość kobiet, które chętnie się bawią, i to namiętnie, jeśli już nie ogniem, to przynajmniej kilkoma zabłąkanymi iskrami. — Czy ma to być żart? — zapytałem z uśmiechem. — Jeśli tak, to nie leżał on w mym zamiarze — rzekł sucho. — Myślałem o pewnym wypadku. Och! bez ukrytej myśli, jak dotychczas... Na to cały zamieniłem się w słuch. Niejednokrotnie próbowałem podejść go od, że tak powiem, podziemnej jego strony. Nawet wyrażenie to padło pomiędzy nami. Lecz on zawsze zachowywał wobec mnie ten swój nieprzenikniony spokój. — Równocześnie — ciągnął dalej pan X. — da to panu wyobrażenie o trudnościach, jakie wyłaniają się w ciągu zamierzeń, które podobało się panu nazwać podziemnymi. Czasami trudno jest dać sobie radę. Bo pomiędzy braćmi tnie ma oczywiście żadnej hierarchii, żadnego skostniałego systemu. Moje zdumienie było wielkie, lecz krótkotrwałe. Rozumie się, pomiędzy krańcowymi anarchistami nie mogło być hierarchii, niczego w ogóle, co opierałoby się na prawie pierwszeństwa. Myśl, że nawet wśród anarchistów panuje anarchia, była naprawdę pocieszająca. W każdym razie nie mogło to im wyjść na dobre. Pan X. wyrwał mnie z tych myśli nagłym zapytaniem. — Czy zna pan Hermione Street? Skinąłem trochę niepewnie. W ciągu ostatnich trzech lat Hermione Street nieomal znikła z pamięci ludzkiej. Nazwa istnieje jeszcze, lecz z dawnej Hermione Street nie pozostało ani jednej cegły, ni kamienia. On miał na myśli dawną, gdyż mówił dalej: —Po lewej stronie stał szereg dwupiętrowych kamienic, które przytykały oficyną do skrzydła wielkiego gmachu publicznego, przypomina pan sobie. Czy bardzo to pana zdziwi, gdy powiem, że jeden z tych domów był jakiś czas głównym ośrodkiem anarchistycznej propagandy i tego, co pan nazywa działalnością podziemną. — Wcale nie — oświadczyłem. — Hermione Street nie należała nigdy, o ile mi wiadomo, do ulic pierwszorzędnych. — Dom był własnością jednego z wysokich urzędników państwowych — dodał smakując szampana. — Ach, naprawdę! — zawołałem nie wierząc mu ani słowa. — On sam oczywiście nie mieszkał łam — mówił pan X. — Ale od dziesiątej do czwartej przebywał, poczciwiec, w bezpośrednim sąsiedztwie, w swym eleganckim biurze prywatnym, znajdującym się w skrzydle gmachu publicznego, o którym właśnie wspomniałem. By być całkiem dokładnym, powiem panu, że dom przy Hermione Street nie należał właściwie do niego, lecz do jego dorosłych dzieci — córki i syna. Córka, urocze zjawisko, nie była bynajmniej powszednią pięknością. Z dużym czarem osobistym, który nie był wyłącznie zasługą jej młodości, łączyła zwodne oznaki entuzjazmu, samodzielności i żarliwości. Jestem zdania, że przybierała je tak samo, jak wkładała swe malownicze suknie i czyniła to z tego samego powodu: by za wszelką ceną uwydatnić swą osobę. Wie pan przecież, kobiety potrafią pójść daleko, by cel ten osiągnąć. Ona zaszła w tym bardzo daleko. Przyswoiła sobie wszystkie gesty odpowiadające rewolucyjnym przekonaniom: gest współczucia, gniewu, wreszcie oburzenia na grzeszną nieludzkość tej właśnie Masy społecznej, do której sama należała. Z tym wszystkim było jej świetniej osobistości równie do twarzy, jak w jej nieco oryginalnych sukniach. Tylko nieco oryginalnych; wystarczająco, by zaznaczyć protest przeciwko filisterstwu opasłych mieszczuchów, stawiających się biednym za wzór smaku. Wystarczająco tylko, a nie więcej. Nieco więcej byłoby już nie na miejscu — rozumie pan. Ale była pełnoletnia i nic nie stawało jej na przeszkodzie, by dom swój oddać do dyspozycji rewolucjonistów. — Niemożliwe! — zawołałem. — Zapewniam pana — rzekł z naciskiem — że uczyniła ten praktyczny gest. Jakże inaczej moglibyśmy byli tam się dostać. Partia nie jest zasobna. A poza tym, każdy administrator robiłby trudności, żądałby referencji, i tak dalej. Grupa, z którą protektorka nasza zetknęła się w czasie swych wędrówek po dzielnicy biednych (przypomina pan sobie, jak parę lat temu praca samarytańska i osobiste niesienie pomocy było w modzie), z wdzięcznością przyjęła propozycję. Pierwszą dodatnią tego stroną było to, że Hermione Street leżała z dala od podejrzanych części miasta, których policja pilnie strzegła. Parter zajmowała jakaś włoska restauracyjka, taki raj dla much. Wykupienie jej od właściciela nie nastręczało żadnych trudności. Jeden mężczyzna i jedna kobieta z partii zajęli się nią. Mężczyzna był znakomitym ku- charzem, towarzysze mogli więc jeść tam razem z innymi gośćmi nie zwracając na siebie uwagi. Była jeszcze i inna dodatnia strona. Na pierwszym piętrze znajdowała się agencja artystyczna — wie pan, biuro pośrednictwa dla artystów z drugorzędnych music- hallów, itd. Poczciwiec ten nazywał się Bomm, przypominam sobie. Tego nie ruszaliśmy. Było to nam raczej na rękę, gdy całe mnóstwo osobników obojga płci o cudzoziemskim wyglądzie, różni żonglerzy, akrobaci, śpiewacy i tym podobni przez cały dzień wchodzili i wychodzili z domu. Policja nie zwracała uwagi na nowe twarze. Szczęśliwym trafem górne piętro stało właśnie puste, co było nam bardzo na rękę. X. przerwał, by obojętnym ruchem spokojnie zabrać się do bombe glacée, którą kelner przed chwilą postawił na atole. Ostrożnie spożył parę łyżeczek lodów, potem zapytał mnie: — Czy nie słyszał pan o suchej zupie Stone'a? — O czym? — Był to artykuł spożywczy — ciągnął dalej obojętnie — któremu swojego czasu robiono dość głośną reklamę w dziennikach, lecz nie wiadomo dlaczego, nie zdołał zyskać sobie wzięcia u publiczności. Przedsiębiorstwo wyciągnęło nóżki, jak się to mówi. Paki pełne towaru można było nabyć na licytacji po mniej niż jednym penny za funt. Grupa zakupiła kilka skrzyń i na górnym piętrze otworzyła agenturę suchej zupy Stone'a. Było to bardzo czcigodne przedsiębiorstwo. Towar, żółty proszek o ogromnie nieapetycznym wyglądzie, był opakowany w wielkie czworokątne puszki cynowe, których sześć mieściło się w paczce. Gdy nadeszło jakieś zamówienie, załatwiano je oczywiście. Ale prawdziwą zaletą proszku było to, że w ten sposób można było bardzo wygodnie pokrywać niejedno. Od czasu do czasu ładowano taką skrzynię na wózek i wysyłano ją wprost pod nosem policjanta pełniącego służbę na rogu ulicy. Rozumie pan. — Pojmuję — rzekłem wskazując wymownym ruchem resztki bombe, powoli rozpływającej się w naczyniu. — Tak jest. Ale można było paczek użyć także inaczej. W suterenach, a raczej w tylnej piwnicy, ustawiono dwie drukarnie. Z tego to domu w skrzynkach od suchej zupy Stone'a wysyłano niesłychaną ilość pism rewolucyjnych. Przy tym zajęły był również i brat naszej młodej anarchistki. Pisywał on artykuły, pomagał w składaniu i drukowaniu. Słowem, był pomocny towarzyszowi, któremu pracę tę powierzono, bardzo dzielnemu młodemu człowiekowi nazwiskiem Sevrin. Duchowym przywódcą całej tej grupy był pewien fanatyczny zwolennik rewolucji społecznej. Teraz już nie żyje. Jego sztychy i miedzioryty były genialne; musiał pan widzieć jego prace. Obecnie są one przez niektórych zbieraczy bardzo poszukiwane. Najpierw począł być rewolucyjny w swej sztuce, a skończył jako zdeklarowany wywrotowiec, żona zaś jego i dziecko pomarły w najskrajniejszej nędzy. Stale twierdził, że to ci bouvgeois, ta elegancka, opasła banda zabiła ich. Wierzył w to naprawdę. Poza tym pracował jako artysta i prowadził niejako podwójne życie. Był to wysoki, chudy, smagły mężczyzna o wielkiej, rudawej brodzie i głęboko zapadłych oczach. Musiał go pan znać. Nazywał się Horne. Na to zatrząsłem się po prostu. Oczywiście, przed laty spotykałem Horne'a wielokrotnie. Wyglądał na człowieka z cyganerii, był zapuszczony, nosił stary, spiczasty kapelusz, czerwony szal na szyi i długi wytarty płaszcz, zapięty aż pod brodę. O swej sztuce mówił z zapałem, ale miało się wrażenie, że mu się niebawem przewróci w głowie. Grupa nielicznych znawców ceniła jego prace. Któż by pomyślał, że ten człowiek... Zdumiewające! Ale pomimo wszystko, nie było to w końcu tak nie do wiary. — Jak pan widzi — ciągnął X. dalej — grupa ta miała stosunkowo najdogodniejsze warunki do propagandy, a także i do innej działalności. Byli to ludzie zdecydowani, doświadczeni i o dużych walorach osobistych. A jednak uderzyło nas, że zamachy przygotowywane przy Hermione Street prawie nigdy się nie udawały. — Jak to „nas"? — zapytałem żywo. — Kilku nas, w Brukseli w centrali — odpowiedział. — Zdawało się, że żadna choćby najlepiej przygotowana akcja mająca swój początek przy Hermione Street nie może mieć powodzenia. Zawsze coś się zdarzyło, co przekreślało najlepiej obmyślane wystąpienia w różnych częściach Europy. Był to okres gorączkowej działalności. Niech pan nie myśli, że wszystkie nasze niepowodzenia robią wiele hałasu, z aresztowaniami i procesami. Wcale nie. Bardzo często policja pracuje cicho, prawie w tajemnicy, i zręcznym przeciwdziałaniem udaremnia nasze plany. Bez aresztowań, bez hałasu, bez alarmowania opinii publicznej i rozpalania namiętności. To jest rozumne postępowanie. Ale wówczas policja zwyciężała zbyt regularnie, od Morza Śródziemnego aż po Bałtyk. Było to już dokuczliwe, a mogło stać się niebezpieczne. W końcu przyszliśmy do przekonania, że w londyńskiej grupie muszą znajdować się jakieś niepewne elementy. Udałem się więc do Londynu, by zobaczyć, co tu można było po cichu zrobić. Pierwszym mym krokiem była wizyta złożona naszej pannie anarchistce z amatorstwa w jej prywatnym mieszkaniu. Przyjęła mnie w sposób niezmiernie uprzedzający. Byłem pewny, że nie ma pojęcia o chemicznych eksperymentach i innych zabiegach, których widownią była górna część domu przy Hermione Street. Wydawanie literatury anarchistycznej było, zdaje się, jedy- ną „działalnością", jaką zdołała tam dojrzeć. W sposób niezmiernie żywy rozwinęła przede mną zwykły obraz poważnego zapału, a sama napisała już cały szereg sentymentalnych artykułów z krwiożerczymi wnioskami na końcu. Widziałem, że niezmiernie ją to bawiło mimo śmiertelnej powagi wszystkich min i gestów. Dodawały one uroku jej twarzy o wielkich oczach i szerokich brwiach, oraz kształtnej głowie uwieńczonej mnóstwem ciemnych włosów, zebranych w sposób niezwykły, ale malowniczy. W pokoju był również jej brat, poważny młody człowiek z podniesionymi brwiami i czerwoną krawatką, który nie zdawał sobie absolutnie sprawy z niczego, siebie samego nie wyłączając. Później przyszedł jeszcze wysoki młody człowiek. Był gładko wygolony, z niebieskawym odblaskiem na wydatnych szczękach, a coś w jego obliczu przypominało ukrytego aktora albo fanatycznego księdza: wie pan, ten typ o krzaczastych, czarnych brwiach. Poza tym wyglądał doskonale. Silnie uścisnął nam dłonie. Młoda dama podeszła do mnie i szepnęła uroczyście: „towarzysz Sevrin". Nigdy nie widziałem go przedtem. Niewiele miał nam do powiedzenia, ale usiadł zaraz obok niej i rozpoczął poważną rozmowę. Z głębi fotela pochyliła się ku przodowi i oparła swą łagodnie zaokrągloną brodę na pięknej, białej ręce. On uważnie patrzał jej w oczy. Z zachowania się obojga przebijała miłość, poważna, mocna, jakby przysłoniona śmiercią. Przypuszczani, iż swe zrozumienie dla idei postępowych pragnęła zaokrąglić i uzupełnić rewolucyjną miłością, wmawianiem w siebie, iż jest zakochana w anarchiście. A on wyglądał, jak mówiłem, wprost doskonale, mimo fanatycznego rysunku krzaczastych brwi. Po kilku spojrzeniach, rzuconych na nich z ukosa, nie miałem wątpliwości, że brał sprawę bardzo poważnie. Co zaś się jej tyczyło, to w ge- ście była nieporównana: po prostu prześcigała rzeczywistość W udaniu pomieszanych uczuć godności, słodyczy, łaskawości, przejęcia się, oddania i powściągliwości. Tak właśnie pojętą miłość grała z prawdziwym mistrzostwem. O tyle i ona brała to na serio. Gesty — ale świetne! Skoro tylko pozostałem z naszą panią-amatorką sam na sam, ostrożnie podałem jej cel mych odwiedzin i wskazałem na nasze podejrzenia. Chciałem usłyszeć, co powie na to, i po trosze oczekiwałem mimowolnego wydania się. Lecz powiedziała tylko: „To poważna sprawa", przy czym wyglądała czarująco w swym przejęciu się i powadze. Ale pewien błysk jej oczu zdradzał wyraźnie: „Jakie to ciekawe", a potem, koniec końców, o wszystkim miała bardzo słabe pojęcie, z wyjątkiem oczywiście frazesów. Ale podjęła się ułatwić mi widzenie z Horn'e'em, którego niełatwo było spotkać poza Hermione Street, a tam właśnie nie chciałem wówczas się pokazywać. Spotkałem się więc z Horne'em. Był to inny typ zdecydowanego fanatyka. Wyłuszczyłem mu wnioski, do których doszliśmy w Brukseli, i wskazałem na wymowną ilość nieudanych zamierzeń. Odpowiedział na to ze zbyteczną przesadą: „Mam w ręku coś, co przerazi serca tych opasłych bydlaków!" Potem dowiedziałem się, że z kilkoma towarzyszami zrobił w jednej z piwnic przekop aż do podziemi owego gmachu publicznego, o którym przedtem wspominałem. Bez trudu można było wysadzić całe skrzydło w powietrze, o ile tylko środki wybuchowe byłyby gotowe. Nierozumność tego planu nie przeraziła mnie tak bardzo, jakby to było, gdyby użyteczność lokalu przy Hermione Street i tak już nie była więcej niż wątpliwa. Faktycznie jednak wyglądało mi to wówczas raczej na pułapkę zastawioną przez policję niż na co innego. Co więc najpierw zrobić należało, to przekonać się, co, a raczej kto był niepewny, i tę myśl udało mi się w końcu wbić Horne'owi w głowę. Patrzał na mnie zdumiony, a nozdrza jego pracowały, jakby w powietrzu wietrzył zdradę. A teraz przychodzi ta część, która niewątpliwie wyda się panu kawałem teatralnym. A jednak, co można było innego zrobić? Zadaniem naszym było znaleźć wiarołomnego członka grupy. Ale przeciw każdemu przemawiały takie same poszlaki. Kazać strzec ich. wszystkich, nie było bardzo wskazane. Poza tym metoda ta często zawodzi. W każdym razie wymaga to czasu, a tu niebezpieczeństwo nagliło. Byłem pewny, że zakamarek przy Hermione Street zostanie w końcu nakryty, chociaż policja widocznie tak zawierzyła swemu informatorowi, że dom nie był obecnie nawet pilnowany. Horne był tego zupełnie pewien. W tych warunkach był to zły znak. Trzeba było działać jak najprędzej. Postanowiłem więc sam zainscenizować najście na grupę. Rozumie pan? Najście przez kilku pewnych ludzi przebranych za policjantów. Spisek wśród spiskowców. Cel był jasny. Gdy przyjdzie do aresztowania, szpieg, miałem nadzieję, zdradzi się w jakiś sposób; czy to jakimś nieostrożnym czynem, czy też, na przykład, swym obojętnym zachowaniem. Rzecz oczywista, zachodziło niebezpieczeństwo zupełnego niepowodzenia albo też niemniejsze niebezpieczeństwo jakiegoś nieszczęśliwego wypadku, gdyby stawiano opór lub też próbowano ucieczki. Bo, sam pan przyzna, grupę przy Hermione Sltreet należało zaskoczyć nagle i zupełnie niespodziewanie, jakby to, według mego przekonania, w niedługim czasie uczyniła prawdziwa policja. Szpieg był wśród nich i tylko Horne mógł być w plan mój wtajemniczony. Nie będę wdawać się w szczegóły przygotowania. Niełatwą rzeczą było to zaaranżować, ale w końcu wszystko poszło dobrze i wynik był udany. Rzekoma policja wtargnęła do restauracji, której okiennice natychmiast zamknięto. Zaskoczenie było zupełne. Większość grupy z Hermione Street znajdowała się w tylnej piwnicy, gdzie rozszerzano wspomniany podkop, łączący ją z piwnicami wielkiego budynku publicznego. Przy pierwszym alarmie kilku z towarzyszy wpadło odruchowo do wspomnianego wyżej sklepienia, gdzie w razie rzeczywistego najścia schwytano by ich bez ratunku. W tej chwili nie troszczyliśmy się o nich. Nie byli groźni. Ale z górnym piętrem mieliśmy ja i Horne poważny kłopot. Siedział tam pośród cynowych puszek od suchej zupy Stone'a jeden z towarzyszy, przezwany „Profesorem" (ongiś był studentem), i zajęty był fabrykacją nowych środków wybuchowych. Był to mały, żółty człowiek, skryty i odludek, uzbrojony w wielkie, okrągłe okulary; baliśmy się, że mylnie zajście zrozumiawszy gotów wysadzić się w powietrze, a dom zwalić nam na głowy. Pobiegłem po schodach na górę i spotkałem go już w drzwiach na czatach, słuchającego, jak powiadał, „podejrzanych szmerów na dole". Ledwie zdążyłem mu wyjaśnić, co się dzieje, wzruszył pogardliwie ramionami i wrócił do swych wag i retort. Był to krańcowy anarchista pierwszej wody. Materiały wybuchowe były jego wiarą, jego ostoją, jego bronią i tarczą. W parę lat potem zginął w tajnym laboratorium, wskutek przedwczesnego wybuchu jednego ze swych nowowynalezionych detonatorów. Zbiegłem na dół i w mroku wielkiej piwnicy zastałem taką przejmującą scenę: Człowiek, który udawał inspektora (rola ta nie była mu obca), mówił chrapli- wym głosem, i jednemu ze swych udanych podwładnych wydawał udany rozkaz odprowadzenia uwięzionych. Widocznie dotychczas nie nastąpiło nic, co by wyświetlało sprawę. Horne, posępny i ponury, stał ze skrzyżowanymi rękoma, a jego cierpliwe, chmurne oczekiwanie czyniło wrażenie stoicyzmu, co dobrze odpowiadało sytuacji. W cieniu odkryłem jednego z grupy Hermione Street, który chyłkiem wydobył mały kawałek papieru i połykał go. Zapewne jakiś zdradziecki świstek; może tylko kilka nazwisk i adresów. To był prawdziwy i wierny towarzysz. Lecz utajony zmysł szyderstwa, czyhający nawet za najsilniejszą naszą sympatią, sprawił, że ubawiłem się tym całkiem niezamierzonym widowiskiem. Pod każdym innym względem, zdawało się, śmiały ten eksperyment, to coup teatralne, jeśli chcesz pan tak to nazwać, zawiodło w zupełności. Złudzenia nie można już było utrzymać długo, a wyjaśnienie musiało wytworzyć sytuację bardzo przykrą, jeśli już nie poważną. Ten tam, który zjadł papier, będzie wściekły, również ci towarzysze, którzy uciekli, będą się dąsać. By powiększyć jeszcze moje zmieszanie, rozwarły się drzwi prowadzące do innych piwnic, gdzie stały drukarnie, i nasza panna rewolucjonistka stanęła w nich, rysując się czarną sylwetką, w obcisłej sukni ,i kapeluszu, na tle światła gazowego poza nią. Za jej plecami zobaczyłem podniesione brwi i czerwony krawat jej brata. Naprawdę byli ostatnimi, których w tej właśnie chwili pragnąłem tu widzieć. Przyszli tego wieczora z jakiegoś amatorskiego koncertu, wie pan, dla ubogich; ona uparła się wyjść prędzej, by w powrotnej drodze wstąpić jeszcze na Hermione Street pod pozorem, że ma tam jeszcze coś do roboty. Zwykłym jej zajęciem była korekta odbitek włoskiego i francuskiego wydania „Dzwonu Mannowego" i „Pochodni". — Mój Boże — szepnąłem. — Raz wpadło mi w ręce kilka egzemplarzy tych czasopism. Nic, zdaniem moim, nie mogło być mniej stosownego dla oczu młodej kobiety. Były to najdalej posunięte rzeczy w tym rodzaju, posunięte, myślę, poza granice wszelkiego rozumu i przyzwoitości. Jedno z nich prawiło o zniszczeniu wszelkich społecznych i rodzinnych więzów, drugie nawoływało do systematycznego mordu. Myśl, że młoda dziewczyna mogła spokojnie wyszukiwać błędy drukarskie w całych szpaltach tych najpotworniejszych twierdzeń, nie dała się pogodzić z moim pojęciem kobiecości. Pan X. popatrzył na mnie i spokojnie ciągnął dalej: — Zdaje mi się jednak, że przyszła głównie po to, by próbować swego wpływu na Sevrinie, a hołdy jego przyjmować królewsko i wyniośle. Była świadoma jednego i drugiego — swej mocy i jego oddania — i używała tego, powiedziałbym, zupełnie naiwnie. I ani moralność, ani poczucie przyzwoitości nie dają nam prawa czynić jej z tego powodu wyrzutów. Urok kobiety i wyjątkowa inteligencja mężczyzny podlegają własnym prawom, czyż nie tak? Powstrzymałem się od wyrażenia mojego oburzenia na te swawolne zasady, gdyż byłem zaciekawiony. — Lecz cóż się potem stało? — zapytałem niecierpliwie. X. ciągnął dalej, powoli krusząc lewą ręką mały kawałek chleba: — Stało się to — powiedział — że uratowała sytuację. — Dała panu sposobność do zakończenia tej złej kroto chwila — wtrąciłem. — Tak — odrzekł zachowując wciąż swój niewzru- szony spokój. — Krotochwila miała się prędko zakończyć. Dobiegła końca w przeciągu kilku minut. I dobrze się skończyła. Gdyby ona nie była weszła, może skończyłoby się to źle. Jej brata nie można było oczywiście brać w rachubę. Na chwilę przedtem spokojnie weszli do domu. Piwnica z drukarnią miała swoje własne wejście. Ponieważ nie zastała nikogo, zasiadła do korekt spodziewając się, że Sevrin musi lada chwila wrócić do swej roboty. Ale tak się nie stało. Zaczęła się niecierpliwić, doszły ją odgłosy zamieszania w sąsiedniej piwnicy i oczywiście weszła, by zobaczyć, co się dzieje. Sevrin był razem z nami. Z początku miałem wrażenie, że ze wszystkich tu przydybanych on był najbardziej zdziwiony. Przez chwilę wyglądał jak sparaliżowany ze zdumienia; stał niby przygwożdżony, i nawet się nie ruszył. Jedyny płomień gazowy płonął nad jego głową; wszystkie inne światła zgaszono przy pierwszym alarmie. Wtem, z mego ciemnego kąta, zauważyłem na wygolonej jego aktorskiej twarzy wyraz zakłopotanej i zmieszanej czujności. Zmarszczył ciężkie brwi, a kąciki ust ściągnął pogardliwie. Prawdopodobnie przejrzał grę, i żałowałem już, że go zaraz nie przypuściłem do tajemnicy. Lecz od chwili, gdy weszła dziewczyna, opanowała go wyraźnie trwoga. To było jasne. Mogłem obserwować, jak uczucie to rosło. Twarz zmieniała mu się szybko i straszliwie. Nie rozumiałem dlaczego. Nie mogłem domyślić się przyczyny. Byłem tylko zdumiony niesłychaną przemianą, jaka zaszła w jego twarzy. Nic, oczywiście, nie wiedział, że ona jest w sąsiedniej piwnicy. Ale to nie tłumaczyło wrażenia, jakie wywarło na nim jej pojawienie się. Przez chwilę wyglądał jak ogłupiały. Otworzył usta, jakby chciał krzyczeć, może tylko zaczerpnąć powietrza. W każdym razie krzyknął nie on, lecz ktoś inny. Tym kimś innym był ów bohaterski towarzysz, którego przyłapałem, jak połykał kawałek papieru. Z pochwały godną przytomnością umysłu ostrzegł przeraźliwie krzykiem: „Policja! W tył! W tył! Prędko w tył i zaryglować drzwi!" Rada była doskonała; lecz zamiast cofnąć się dziewczyna szła dalej naprzód, za nią jej brat ze swą podłużną twarzą, ubrany w krótkie spodnie, w których niedawno występował śpiewając komiczne piosenki ku uciesze pozbawionego rozrywek proletariatu. Podeszła naprzód, nie dlatego, by źle była zrozumiała — słowo „policja" ma całkiem niedwuznaczne brzmienie — ale jakby nie mogła inaczej. Szła nie jak zwykle z niewymuszoną swobodą i pewną siebie godnością znakomitej amatorki między biednymi, walczącymi anarchistami z zawodu, lecz podniosła lekko ramiona i łokcie przycisnęła do ciała, jakby ze strachu skryć się chciała w sobie. Jej wzrok spoczął nieruchomo na Sevrinie. Na Sevrinie jako mężczyźnie, sądzę, nie na Sevrinie anarchiście. Szła dalej. I to było naturalne. Bo mimo wmawianą sobie samodzielność dziewczęta tej klasy przyzwyczajone są do uczucia, że specjalnie ochraniane; i w rzeczy samej jest tak. To uczucie tłumaczy dziewięć dziesiątych jej śmiałych gestów. Twarz Jej stała się zupełnie bezbarwna, po prostu upiorna. Widocznie dotknęło ją to tak brutalnie, że oto sama należy teraz do ludzi, którzy muszą uciekać przed policją! Przypuszczam, że zbladła przede wszystkim z oburzenia, chociaż, oczywiście, mogła tu działać i troska o dobre imię oraz cicha obawa przed złym obejściem. I rzecz naturalna, zwróciła się do mężczyzny, do mężczyzny, od którego mogła żądać oddania i hołdu — mężczyzny, który nie opuściłby jej w żadnym położeniu. — Tak, ależ — wtrąciłem zdumiony tą analizą — jeśli to było na serio, to znaczy naprawdę — tak jak ona to sobie wyobrażała, czegóż mogła się od niego spodziewać? Żaden muskuł nie drgnął w twarzy pana X. — Bóg to wie. Wyobrażam sobie, że ta czarująca, wspaniała i tak samodzielna istota przez całe swe życie nie miała nigdy żadnej prawdziwej myśli; to znaczy, jednej choćby myśli nie związanej z małostkową zarozumiałością ludzką i nie wywodzącej się z żadnego konwenansu. Krótko mówiąc, po paru krokach wyciągnęła ręce do nieruchomego Sevrina. I przynajmniej to nie był gest. Był to ruch całkiem naturalny. Czego od niego oczekiwała, któż to może wiedzieć? Czegoś niemożliwego. Ale czegokolwiek oczekiwała, w każdym razie nie było to tym, jestem tego pewny, na co on zdecydował się, zanim jeszcze błagalnym ruchem ręki zwróciła się wprost do mego. Nie było to potrzebne. Od chwili gdy weszła do piwnicy, postanowił poświęcać swą przyszłą użyteczność i odrzucić nieprzeniknioną i mocno nałożoną maskę, którą nosił z dumą. — Co pan chce przez to powiedzieć? — przerwałem mu strapiony. — A więc Sevrin był tym, który... — Tak, to on. Najbardziej niebezpieczny, uparty, szczwany i systematyczny ze wszystkich szpiegów. Genialny zdrajca. Na szczęście dla nas, był jedyny. Był to fanatyk, jak powiedziałem panu. I, znów na szczęście dla nas, zakochał się w doskonałych, naiwnych gestach tej dziewczyny. On sam grał swą rolę rozpaczliwie poważnie i wierzył w absolutną wartość tych konwencjonalnych oznak. To, że w końcu wpadł w tę niezgrabną pułapkę, daje się wytłumaczyć tym tylko, że w jednym sercu nie mogą się pomieścić jednocześnie dwa tak głębokie uczucia. Niebezpieczeństwo, w jakim ujrzał tę nieświadomą komediantkę, pozbawiło go trzeźwego spojrzenia, przenikliwości i spokojnego sądu. Rzeczy- wiście, z początku stracił panowanie nad sobą. Odzyskał je jednak wobec tego, że — wydało mu się to nieodzowne — musiał zaraz coś zrobić. Co? Oto jak najszybciej usunąć ją z domu. Troska o to dręczyła go najbardziej. Powiedziałem panu, że był przerażony. Lecz nie mogło mu chodzić o niego samego. Był zaskoczony i zaniepokojony tym nieprzewidzianym i przedwczesnym krokiem. Powiedziałbym nawet, że był wściekły z tego powodu. Był przyzwyczajony sam kierować ostatnim aktem swych zdradzieckich postępków z głęboką, wyszukaną zręcznością, by żaden cień nie padł na jego imię rewolucjonisty. Rzecz jasna, zdaje mi się, że i wówczas postanowił zrobić wszystko, by maska jego pozostała nienaruszona. Dopiero gdy zauważył, że tego wieczora ona jest w tym domu, opuściło go wszystko, jakby w panicznym strachu: wymuszony spokój, nakazy jego fanatyzmu, udanie. Dlaczego paniczny strach, zapyta pan? Odpowiedź jest prosta. Przypomniał sobie Profesora — a może, jak przypuszczam, nigdy o nim nie zapomniał — który siedział na górze, zajęty swymi badaniami, w otoczeniu puszek po suchej zupie Stane'a. Kilka a nich wystarczało, by nas wszystkich na miejscu pogrzebać pod rumowiskiem cegieł. Sevrin wiedział o tym oczywiście. I przypuszczam, że widocznie dobrze znał tego człowieka. Tyle razy miał przecież do czynienia z ludźmi tego pokroju! A może posądzał Profesora tylko o to, do czego sam był zdolny. Jakkolwiek tam było, skutek nie zawiódł. Nagle odezwał się rozkazującym tonem: „Wyprowadzić natychmiast tę panią!" Ochrypł jak kruk; niewątpliwie wskutek ogromnego wzburzenia. To mu zresztą zaraz przeszło. Tylko te fatalne słowa wyszły ze ściśniętego gardła w nieprzyjemnym, śmiesznym charkocie. Odpowiedzi na to nie było potrzeba. Stało się. Mimo to jednak ten, który odgrywał inspektora, uznał za stosowne odpowiedzieć szorstko: „Jeszcze dosyć się nachodzi razem z wami wszystkimi!" Były to ostatnie sława, jakie padły w komediowej części tej rozprawy. Niepamiętny na nikogo i na nic, Sevrin podszedł do niego i schwycił go za klapę surduta. Można było widzieć, jak pod cienką, niebieskawą skórą jego policzków mocno pracowała szczęka. „Masz pan ludzi na dworze. Proszę w tej chwili odprowadzić tę panią do domu! Słyszy pan? W tej chwili! Zanim spróbuje pan aresztować tego na górze." „O! Na górze jest jeszcze jeden — otwarcie drwił tamten. — No, dobrze; ściągniemy go zawczasu, by mógł się przypatrzyć końcowi tego wszystkiego." Lecz Sevrin odchodził wprost od zmysłów i nie zwrócił uwagi na ton. „Co za wścibski głupiec kazał wam tu włazić? Czy nie rozumiecie waszych instrukcji? Nic nie wiecie? Po prostu nie do wiary! Tu..." Puścił klapę surduta i włożywszy rękę pod koszulę gorączkowo począł szukać czegoś na piersi. W końcu wydobył małą, czworokątną torebkę z miękkiej skóry, noszoną widocznie jak szkaplerz na szyi na sznurku, którego przerwane końce zwisały mu z ręki. „Spójrz na to!" — krzyknął i cisnął tamtemu torebkę w twarz. Potem zwrócił się do dziewczyny. Ta stała tuż za nim, cicha i nieporuszona. Jej nieruchoma, blada twarz miała wyraz łagodny. Tylko jej rozwarte oczy zdawały się większe i ciemniejsze. Mówił prędko, z nerwową pewnością siebie. Słyszałem wyraźnie, jak zapowiadał jej, że wszystko to zaraz wyjaśni. Więcej nie mogłem już dosłyszeć. Stał tuż przy niej i nie próbował nawet dotknąć jej końcem palca, gdy ona bezmyślnie wpiła w niego wzrok. Lecz po chwili zwolna opuściła powieki patetycznie, a gdy długie czar- ne rzęsy osłoniły jej blade policzki, zdawało się, że niewiele brakuje, by padła zemdlona. Lecz nawet nie zachwiała się. Donośnym głosem rozkazał jej, by szła za nim, po czym nie oglądając się za siebie ruszył w kierunku drzwi u dołu schodów piwnicznych. A ona, to fakt, zrobiła za nim jeden czy dwa kroki. Ale, rzecz oczywista, nie dopuszczono go do drzwi. Dało się słyszeć parę gniewnych okrzyków i zgiełk krótkiej, gwałtownej walki. Mocno odepchnięty, zatoczył się na nią, w tył, i upadł. Ona wyciągnęła ręce z gestem przerażenia, cofnęła się w bok i stanęła właśnie przy jego głowie, która ciężko uderzyła o podłogę, tuż koło jej bucika. Gdy padał, jęknął. Zanim podniósł się powoli, ogłuszony, i uświadomił sobie prawdziwy stan rzeczy, człowiek, w którego ręce oddał skórzaną torebkę, wyciągnął z niej wąski niebieskawy skrawek papieru. Wzniósł go wysoko nad głowę i wśród pełnej oczekiwania, dusznej ciszy, jaka znów zapanowała, rzucił go pogardliwie ze słowami: „Myślę, towarzysze, że próba ta była jednak potrzebna!" Z błyskawiczną szybkością dziewczyna schwyciła ów ulatujący świstek. Wzięła go w obie ręce i przeczytała, potem nie podnosząc oczu powoli rozwarła palce i upuściła go na ziemię. Później przyjrzałem się dokładnie temu ciekawemu dokumentowi. Nosił podpis pewnej bardzo wysoko postawionej osobistości oraz pieczęć i kontrasygnaty innych wysokich urzędników w przeróżnych częściach Europy. Dla jego przedsięwzięcia — czy też mam powiedzieć dla jego misji? — tego rodzaju talizman był niewątpliwie potrzebny. Nawet policji — z wyjątkiem kierowników — był znany tylko jako Sevrin, osławiony anarchista. Opuścił głowę i przygryzł wargi. Nastąpiła w nim zmiana, jakby opanowało go zamyślenie i wpółprzytomny spokój. Ale oddychał ciężko. Jego pierś pracowała forsownie, a nozdrza podnosiły się i opadały stanowiąc jaskrawy kontrast z jego wyglądem, jakby jakiegoś fanatycznego mnicha ze średniowiecza — chociaż było w nim także coś z aktora, świadomego strasznych zadań swej roli. Przed nim stał Horne wynędzniały i zarośnięty, podobny do natchnionego i groźnego proroka, który wyszedł z pustyni. Dwaj fanatycy. Musieli się rozumieć. Dziwi to pana? Myśli pan, że takim ludziom zaraz występuje piana na ustach albo że sobie złorzeczą? Zapewniłem żywo, że bynajmniej się nie dziwię; o niczym podobnym nie myślałem, a anarchiści w ogóle są dla mnie czymś niepojętym pod względem umysłowym, duchowym, logicznym, uczuciowym, a nawet cielesnym. X. przyjął to zapewnienie ze zwyczajnym, kamiennym spokojem i ciągnął dalej: — Horne dał się porwać wymowie. Gdy wytaczał swe pogardliwe oskarżenia, łzy spływały mu na czarną brodę, czego nie starał się nawet ukryć. Sevrin oddychał coraz szybciej, a gdy wreszcie otworzył usta, by przemówić, wszyscy z naprężeniem oczekiwali jego słów. „Nie bądź głupcem, Horne — zaczął. — Wiesz przecież dobrze, że nie robiłem tego dla tych powodów, które chcesz mi podsunąć." I w jednej chwili, pod ponurym wzrokiem tamtego, stał się pozornie twardy jak skała. „Zwalczałem was, oszukiwałem a zdradzałem — z przekonania." Obrócił się do Horne a plecami i zwracając się do niej (powtórzył: „Z przekonania." Jej wzrok był niesłychanie zimny. Przypuszczam, że nie wiedziała, jaki gest będzie teraz najodpowiedniej- szy. Bo rzeczywiście, taka sytuacja niewiele miała precedensów. „Jasne jak słońce — dodał. — Rozumie pani, co to znaczy? Z przekonania." Ona wciąż jeszcze stała nieruchomo. Nie wiedziała, co ma zrobić. Ale biedak sam dał jej sposobność do wykonania wspaniałego i stylowego gestu. „Czułem w sobie dość siły, by pozyskać panią dla mych przekonań" — zapewniał ją gorąco. Zapomniał się, uczynił krok w jej kierunku, może się potknął. Zdawało mi się, że się nisko pochylił, jakby chciał dotknąć skraju jej sukni. I teraz nastąpił odpowiedni gest. Usunęła suknię przed jego brudnym dotknięciem i ze wzgardą odwróciła głowę. Było to zrobione wprost wspaniale: gest nieposzlakowanej, wzniosłej amatorki, której honor wolny jest od skazy. Lepiej tego zrobić nie było można. On był, zdaje się, również tego samego zdania, gdyż znów odwrócił się, lecz tym razem już do nikogo. Znów dyszał okropnie, gorączkowo szukając czegoś w kieszonce kamizelki, po czym podniósł rękę do ust. Ruch ten wykonał jakby ukradkiem, ale potem zachowanie jego zmieniło się. Oddychał tak ciężko, iż sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą odbył jakiś rozpaczliwy wyścig; lecz niebawem dziwna obcość, jakaś nagła obojętność zajęła miejsce okropnego natężenia. Bieg był skończony. Nie miałem wcale ochoty patrzeć na to, co się dalej stanie. Wiedziałem aż nadto dobrze. Nie mówiąc ani słowa wziąłem dziewczynę pod ramię i ruszyłem z nią ku drzwiom. Jej brat szedł za nami. W połowie krótkich schodów jakby ją nagle opuściły siły; nie mogła iść dalej po stopniach, tak że a ż musieliśmy ją nieść i podtrzymywać. Przez sień powlokła się, ciężko zwisając u mego ramienia jak niedołężna staruszka. Przez wpółotwarte drzwi wyszliśmy na pustą ulicę i posuwaliśmy się chwiejnie jak pijani hulacy. Na rogu ulicy zawołaliśmy dorożkę, a stary woźnica ze zgryźliwą pogardą patrzał z kozła na nasze wysiłki, by ją usadowić. W czasie jazdy czułem dwukrotnie, jak wpółomdlała osuwała się na me ramię. Naprzeciw nas siedział brat, w krótkich spodniach, niemy jak ryba i nieruchomy, tak że nie przypuszczałem, by coś podobnego było możliwe; aż wreszcie wyskoczył, by otworzyć bramę. U drzwi ich bawialni puściła me ramię i weszła pierwsza chwytając się krzeseł i stołów. Zdjęła kapelusz, potem jeszcze w płaszczu zwisającym jej z ramion, jakby wyczerpana wysiłkiem, rzuciła się w głęboki fotel i ukryła twarz w jednej z poduszek. Dobry brat milcząco stanął przed nią ze szklanką wody. Odmówiła skinieniem. Sam więc wypił wodę i usunął się w jakiś odległy kąt — gdzieś poza w