14919

Szczegóły
Tytuł 14919
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14919 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14919 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14919 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jonathana Wylie II TOM TRYLOGII WYSPA I IMPERIUM Blask płomienia Przełożył PAWEŁ CZAJCZWKI PROLOG Admirał Iayn Barvick obudził się i pomyślał o kłopo- tach, w jakie się wpakował. Nie przypuszczał, że jest to ostatni dzień jego życia. Obecnie, mając pięćdziesiąt lat, wyzbył się już wszelkich ambicji. Cóż więcej mógł osiągnąć? Czemu opuścił swój wygodny dom w Brighthaven i zdecy- dował się objąć dowództwo wyprawy? Naszły go wspomnienia i chociaż nie chciał ulec nostalgii, poddał się urokowi napływających myśli. Jako młody żeglarz opłynął połowę świata, wiodąc życie pełne przygód. Wielokrotnie zawijał do portów na wyspie Zalys, lecz ani ta kraina, ani jej mieszkańcy nie wywarli na nim większego wrażenia. Pełniła rolę wysuniętej placówki kolosalnego Imperium xantyjskiego, a jej strategiczne znaczenie znane było każdemu uczniowi. Odległe położenie wyspy, znaj- dującej się prawie na środku morza Larenian, czyniło zeń miejsce krzyżowania się wielu ważnych szlaków handlo- wych, łączących Imperium z zachodnimi lądami - co rów- nież miało niebagatelne znaczenie militarne. Najważniej- szym jednak był fakt, iż stanowiła nieprzebrane źródło 5 bursztynowych kryształów. Dzięki tajemniczym kamieniom wyjątkowo uzdolnieni telepaci potrafili przekazywać wia- domości w mgnieniu oka, czasami na olbrzymie dystanse. Nikt nie potrafił zrozumieć działania drogocennych bur- sztynów, lecz mimo to posługiwano się nimi na całym obszarze Imperium. We flocie Bamcka znajdowało się trzech telepatów - jeden na okręcie flagowym o nazwie „Południowy Pło- mień", a dwaj pozostali na jednostkach dowódców eskadr. Wykorzystywano ich do odbierania wiadomości z kwatery głównej i przekazywania tam raportów z misji Bamcka. Zapotrzebowanie na telepatyczne zdolności wzrosło bar- dziej niż kiedykolwiek. Coraz częściej wykorzystywano nowe, rodzące się dopiero talenty, co wiązało się z koniecz- nością zdobywania coraz większych ilości bursztynowych kryształów. Bez rozległej sieci telepatycznej Xantium znala- złoby się w opłakanym położeniu. Barvick, podobnie jak większość inteligentnych ludzi, zdawał sobie sprawę, że Imperium przechodziło poważny kryzys i zachowywało swoje rozległe wpływy jedynie dzięki czujności i obecności swoich wojsk w podbitych krainach. Telepaci stali się niezbędni dla właściwego funkcjonowania Imperium. To oni przekazali wiadomości o wybuchu powstania na Zalys. Instrukcje przesłane osobiście przez kanclerza Verkho dla admirała potwierdzały powagę sytuacji. Przywódcy po- wstania oraz wszyscy aktywni uczestnicy mieli zostać stra- ceni. Nie wspomniano natomiast nic o tym czy rebelianci zwyciężyli, czy ponieśli klęskę. Kontakt z Zalys został przerwany i Barvick spodziewał się najgorszego. Wyruszył z dwiema pełnymi eskadrami Floty Południowej, liczącymi około pięćdziesięciu okrętów, z których wiele przeładowano wręcz wojskiem. Admirał miał pod dowództwem tysiące ludzi, dużo więcej niż potrzeba do odzyskania wyspy -jeśli 6 rzeczywiście została opanowana przez wrogów - i ukarania jej mieszkańców. Verkho nie wyznaczył jednak dowódcy floty, więc Barvick sam podjął decyzję, której teraz żałował. Przy sprzyjających wiatrach podróż z Brighthaven do Zalys mogła potrwać około siedmiu, ośmiu dni, lecz jak zwykle o tej porze roku - tuż po pełni lata - wiał delikatny, ale miarowy wiatr z zachodu, co utrudniało żeglugę. Musieli płynąć halsem pod wiatr i po pięciu dniach od opuszczenia portu nie przebyli nawet połowy drogi. Admirał stawał się coraz bardziej niespokojny i chociaż poruszał się po roz- kołysanych pokładach, cały czas utrzymując równowagę jak przystało na doświadczonego żeglarza, to jego nogi zdawały się z każdym dniem słabsze. Ponadto nie spał zbyt dobrze. Budził się wcześnie i jeszcze przed wschodem słońca pojawiał się na pokładzie. Nie mógł znieść ciasnoty kabiny, która wydawała mu się więzieniem. Zdążył się już od- zwyczaić. Dlaczego podjął się tego zadania? Ta akcja była ważna, lecz w przeszłości wyznaczał innych, żeby zajmowali się równie doniosłymi misjami. Wielu z jego młodszych ofice- rów potrafiłoby przeprowadzić z powodzeniem to zadanie. Zastanawiał się, czy z jakiegoś nieznanego powodu starał się zadowolić Verkho? Kanclerza uważano za najpotężniej- szego człowieka w Imperium i bardziej się obawiano jego niż samego cesarza Southana. Jednak Barvick nie odczuwał strachu przed kimś, kto nigdy nawet nie opuścił stolicy. Admirał był weteranem niezliczonych bitew i chociaż pod- niesienie do obecnej rangi sprawiło, że wiedza o mrocznym świecie polityki stała się nieunikniona, to jednak miał zbyt mało czasu na knucie intryg czy spisków. Poza tym, zrealizował już wszystkie swoje marzenia i ambicje. Ostatnie czterdzieści lat życia spędził w służbie cesarskiej marynarki. Rozpoczynał jako niższy majtek aby konsek- 7 wentnie, dzięki inteligencji, uporowi i szczęściu, awansować szczebel po szczeblu. W końcu pięć lat temu został dowódcą jednej z trzech wielkich flot Imperium. Osiadł w Brighthayen, porcie leżącym w zachodniej prowincji Nadal, krainie, która graniczyła z Xantium od południowego zachodu. Miasto sprawiało wrażenie ponurego i szarego, co zadawało kłam jego nazwie. Barvick znalazł tam jednak wspaniały dom z przylegającym dużym terenem i rozstał się z morzem na dobre, a przynajmniej tak myślał. Od tego czasu staczał batalie innego rodzaju. Walczył o utrzymanie Floty Południo- wej w ciągłej gotowości. Starał się więc zdobyć jak najwięcej ludzi i funduszy. Gdy był młodszy, Imperium tętniło życiem, poszerzając swoje terytoria, a marynarkę uważano za kluczo- wą siłę w prowadzonych kampaniach. Obecnie Xantium z wielkim trudem broniło granic przed najazdami barbarzyńs- kich ludów. W oczach Bamcka jego ukochana Flota Południowa również nieubłaganie chyliła się ku upadkowi. Być może zbliża się nieuchronny koniec, zastanawiał się pełen zadumy. Chcę zobaczyć ich w akcji, dopóki jest jeszcze coś, z czego można być dumnym. Rozejrzał się po okręcie i stwierdził, że nadal robi na nim wrażenie szybkość i skuteczność, z jaką marynarze potrafili walczyć, nawet jeśli ich przeciwnikami okazaliby się źle wyćwiczeni chłopi. Ta misja jest jego ostatnim dziełem, kwintesencją wojennego kunsztu. Barvick stanął na dziobie okrętu flagowego i serce stare- go wojownika zaczęło bić trochę szybciej. Zanim umrę, na moim mieczu ponownie pojawi się krew, przyrzekł sobie cicho. I nie mylił się. Pierwszą zapowiedzią nadchodzącego nieszczęścia był potężny grzmot, który zdawał się narastać wprost z otchłani 8 morza. Nikt ze znajdujących się na pokładzie nie słyszał wcześniej podobnego dźwięku i kiedy przerażające odgłosy oddaliły się, grozę potęgowała złowieszcza cisza. Ustał plusk fal, skrzypienie wręg i łopot rozwiniętych żagli, a wszyscy ludzie zastygli w bezruchu, oczekując na rozwój wypadków. Na spokojnym, błękitnym niebie wciąż świeciło południowe słońce. Morze wydawało się nie zmienione. Coś jednak wisiało w powietrzu. Ochłodziło się znacznie. Oficerowie stojący na mostku kapitańskim „Południowego Płomienia" wymienili między sobą zaniepokojone spojrzenia. Nawet Barvick nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, które roz- proszyłyby wątpliwości jego poruczników. Krzyk docho- dzący z dolnych pokładów wskazywał, że telepata odebrał wiadomość. Admirał rozkazał przyprowadzić go na pokład. Młodszy oficer pomógł dziewczynie o imieniu Sunflower wejść na górę. Podobnie jak wielu telepatów używała nektaru, który zwiększał naturalne zdolności. Jednak nar- kotyk niesłychanie osłabiał organizm. Od przeszło trzech lat Sunflower była osobistą asystentką Barvicka, lecz nigdy wcześniej nie pływała na statkach i choroba morska dodat- kowo ją wycieńczyła. Admirał doznał wstrząsu na widok fatalnego wyglądu Sunflower. Na czole miała przepaskę z białego płótna, w którego fałdy wszyto bursztynowy kryształ. Twarz dziewczyny wydawała się bardziej kredowa od tkaniny, a w oczach młodej kobiety czaił się strach. - Co masz do przekazania? - zapytał rozkazującym tonem Barvick. - Otrzymaliśmy wiadomość z „Łamacza Fal", panie - odpowiedział młodszy oficer, podając nazwę okrętu prowa- dzącego eskadrę, który równocześnie płynął na czele ar- mady - lecz słowa Sunflower wydają się bezsensowne. - Powtórz wiadomość, Sunflower - powiedział Barvick uprzejmie, ale stanowczo. 9 Usta telepatki rozchyliły się, ukazując zaplamiony ję- zyk, lecz dziewczyna nie wydała żadnego dźwięku. Ad- mirał zaczął się niecierpliwić, jednak natarczywe wołanie z bocianiego gniazda przeszkodziło mu w kontynuowaniu wywiadu. Dopiero po kilku chwilach zrozumieli znaczenie docierających z wysoka słów. Twarze marynarzy zastygły w przerażeniu, wszystkie oczy zwróciły się w kierunku morza. "Łamacz Fal" wywrócił się do góry dnem. Bamck spojrzał ponownie na Sunflower. - Złap kontakt z „Łamaczem Fal" - szczeknął. - Zapy- taj, co się dzieje. W dużych, brązowych oczach dziewczyny pojawił się bezradny strach, a jej usta rozwarły się w rozpaczliwym krzyku. Zakryła uszy, trzęsąc się jak w febrze. Barvicka ogarnęło przerażenie. Nigdy wcześniej nie widział u niej takiej reakcji, ale zdawał sobie sprawę, że dalsze pytania nie mają sensu. Spojrzał na morze. Jak to możliwe, żeby sprawny statek wywrócił się na spokojnych wodach? Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Niemal namacalne uczucie strachu wypełniło powietrze. Najgorsze miało jednak dopie- ro nadejść. Ujrzeli, jak następne trzy okręty wywracają się kolejno w krótkich odstępach czasu. Dwa leżały na prawej burcie, a jeden na lewej. Spojrzeli na czyste niebo, niczego nie rozumiejąc. Morze wydawało się spokojne i nie dostrzegli nigdzie wzburzonych fal czy wirów - to tłumaczyłoby katastrofę. Jeden z bystrookich marynarzy ujrzał coś, co poruszało się dookoła wywróconych okrętów. Wciągnął powietrze głęboko w płuca, nie kwapiąc się z zabraniem głosu na temat tak absurdalnego wyobrażenia. - Co to jest, człowieku? - ryknął w końcu Bandck. 10 - Wygląda... - zaczął marynarz - wygląda, że zostali zaatakowani przez gigantyczne ptaki. Admirał znowu miał trudności ze znalezieniem odpowied- nich słów. Teraz wydarzenia zaczęły następować po sobie w zastraszającym tempie. Obserwator krzyczał, że okręty płynące na zewnętrznych krańcach floty znalazły się w powa- żnych tarapatach. W ciągu paru chwil ponad tuzin jednostek runęło z trzaskiem, przewracając się na burty, a odgłosy zniszczenia i okrzyki przerażenia docierały po falach aż do „Południowego Płomienia". Marynarz w bocianim gnieździe wrzasnął przeraźliwie, wskazując na tonący „Łamacz Fal". Wszyscy ujrzeli szybko powiększające się, szare kształty ponad wodą. - Co to jest? - ktoś wysapał w osłupieniu. Tajemnicze stwory zmierzały w kierunku okrętu fla- gowego. - Zająć stanowiska! - zaryczał Barvick, wyciągając miecz. - Przygotować się do obrony. Postawić łuczników w stan gotowości. Natychmiast! Gdy załoga zajęła już stanowiska bojowe, admirał zwró- cił się do sternika. - Obróć okręt dziobem w ich kierunku - rozkazał. - Nie chcę, żeby podeszły nas od strony burty. - Tak, panie. -Marynarz już wykonywał jego polecenie. Podczas gdy „Południowy Płomień" robił manewr, więk- szość oczu wpatrywało się w nadlatujące stworzenia, które były już na tyle blisko, że ludzie mogli dostrzec powolne, silne ruchy skrzydeł. Monstra zdawały się ślizgać po grzbie- tach fal. W tym samym momencie powietrze przeszył cienki, pełen złości skrzek, wzmagający się z każdą chwilą. - To nie są ptaki, panie - powiedział z niedowierzaniem bystrooki marynarz. - Wyglądają jak... - Otworzył usta ze zdziwienia. 11 - Jak co, człowieku? - ponaglił Barvick. - Płaszczki. Ogromne płaszczki manta. - Niemożliwe! - wykrzyknął admirał, lecz teraz nawet on dostrzegł podobieństwo. Nie było czasu na rozważania. Z lewej burty, około dwustu kroków od „Południowego Płomienia", powierz- chnia morza zaczęła nagle wrzeć i w rozświetlonych eks- plozjach pyłu wodnego trzy olbrzymie płaszczki poderwały się kolejno z wody. Ryk spowodowany ich wyłonieniem zmieszał się z wściekłym, wysokim skrzekiem. Wbrew naturze stworzenia, zamiast opaść z powrotem do morza, kontynuowały lot. Masywne, trójkątne skrzydła falowały płynnie. Podwójne rogi odstające po obu stronach paszczy i długie, cienkie ogony przypominały ogromne bicze. Pła- szczki zbliżały się do okrętu flagowego z nieprawdopo- dobną prędkością. - Gotowość bojowa! - krzyknął Barvick, podczas gdy wszystko wokół niego pogrążało się w przerażającym chaosie. Było jednak zbyt późno. Sternik zaledwie zdążył zareago- wać, a potwory znalazły się już nad ich głowami. Roz- piętość skrzydeł największego z nich dorównywała długości statku. Stworzenie tych rozmiarów powinno ważyć tyle co trzydziestu mężczyzn, a jednak unosiło się w powietrzu! W oczach płaszczek czaiła się zimna, ślepa wrogość, która paraliżowała większość załogi. Monstrualne bestie porusza- ły się jak gdyby ich złością kierowały jakieś wyższe instynk- ty i zanim ktokolwiek zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje, trzy potwory uderzyły z impetem w maszty statku. „Połu- dniowy Płomień" przechylił się gwałtownie, ale wytrzymał napór i wyprostował się po chwili. Był jednak poważnie uszkodzony. Dwa mniejsze maszty zostały roztrzaskane w drzazgi, a walący się takielunek i spadające reje dokonały 12 reszty zniszczenia wśród tych członków załogi, którzy jeszcze nie wypadli za burtę. Żeglarze całkowicie zapomnieli o obronie, myśląc jedynie o przetrwaniu. Potężny wstrząs rzucił Barvicka na pokład, lecz w ostat- niej chwili stary marynarz zdołał się chwycić relingu, unika- jąc tym samym wpadnięcia do morza. W rozpaczliwym geście obrony wyciągnął miecz. Z wysiłkiem stanął na nogi i zauważył leżące obok bezwładne ciało Sunflower. Statek zadygotał, gdy dwie monstrualne bestie wpadły w poroz- rywany takielunek, niszcząc go doszczętnie. Admirał in- stynktownie spojrzał w górę. Ponad nim największa z płaszczek opadała z siłą i nieuchronnością lawiny, zakrywając całe niebo. Barvick wzniósł miecz przeciwko szaremu, skrzeczącemu zwias- tunowi śmierci. Ostrze trafiło w cel i ohydna ciecz chlusnęła na niego z góry. Potężne cielsko zwaliło się z ogromną siłą na pokład, po czym wpadło do wnętrza zrujnowanego okrętu, miażdżąc pod sobą dzielnego żeg- larza. Admirał zginął na miejscu i nie mógł zobaczyć rzezi, jakiej dokonały nadlatujące nowe zastępy okrutnych bestii, które atakowały kolejno wszystkie jednostki. Tylko nielicz- ne okręty ocalały od ostatecznej zagłady, lecz były to już bezużyteczne wraki pełne oszalałych z przerażenia maryna- rzy, kulących się we wnętrzu zniszczonych kadłubów. Skrzeczące bestie wciąż atakowały ze straszliwą furią i wy- dawało się, że nie mają zamiaru pozostawić kogokolwiek przy życiu. Potężne skrzydła rozgniatały lub ciskały do morza bezradnych ludzi. Nienaturalnej wielkości rogi i kły rozszarpywały miękkie ciała członków załóg, a długie ogo- ny dokonywały dzieła zniszczenia, tnąc niczym stalowe bicze. Bezlitosne ataki dosięgały nawet tych, którzy znaleźli się w wodzie i walczyli o życie, próbując utrzymać się na 13 powierzchni. Nieszczęśnicy nie mieli żadnej szansy na prze- trwanie. Płaszczki również ucierpiały. Wiele z nich nadziało się na połamane maszty lub rozerwało na strzępy o pogruchotane kadłuby. Wydawało się, że za wszelką cenę gotowe są unicestwić swoje ofiary. Ocalałe stworzenia nurkowały ponownie do morza z rozpostartymi skrzydłami, co powo- dowało niewyobrażalny grzmot przewalający się po falach, po czym odpływały w niewidoczne głębiny. W odpowiedzi na ich powrót, z samego dna nadszedł nieco inny, wy- dłużony, o niskich tonach odgłos. Ocean zadrżał na wiele mil dookoła, zdając się obwieszczać koniec jednostronnej bitwy. ROZDZIAŁ PIERWSZY Z wysokości, nie swoimi rękoma, rzucam kości wyroczni. Te dłonie są młode i niewinne, nie obarczone ciężarem przeznaczenia. Siedem kości: cztery czerwone, trzy białe. Białe ustawiają się pierwsze. Na wszystkich widnieją czaszki, oznaczające śmierć i nie- bezpieczeństwo. Spośród czerwonych jedna ukazuje gwiazdę miłości, która może przepowiedzieć nieznane. Na drugiej widać koronę — symbol doczesnej władzy cesarskiej, a pozostałe ukazują kosę — znak upływu czasu. Symbole namalowane krwią przemijają i ulatują z pamięci podobnie jak pory roku. Sen kończy się. Na jawie kości znikają w płonącym labiryncie. Moje ręce wydają się dymem. Skowyt cierpiącego człowieka dochodził z zamkniętej celi, odbijając się echem w ciemnym korytarzu. Wewnątrz małego pomieszczenia Iceman miotał się, boleśnie wykrzy- wiając twarz. Odwrócił się i rzucił pełne wrogości spojrzenie na ludzi stojących za okratowanymi drzwiami. Cofnęli się przed obsesyjną nienawiścią czającą się w jego zimnych, błyszczących oczach. - Musi istnieć jakiś sposób, żeby mu pomóc - wyszep- tała Fen Amari. Młody mężczyzna wzbudzał w niej uczucie litości, mimo że służył śmiertelnym wrogom wyspiarzy. Nie potrafiła jednak pomóc nieszczęśnikowi. 15 - Płaci cenę za pracę dla Farraga - odpowiedział obojęt- nie Dsordas Nyun. - Jeśli przeżyje, może być dla nas użyteczny. Jeśli nie... - Wzruszył ramionami. Dsordas i Fen zachowywali się jak małżonkowie, cho- ciaż w rzeczywistości nigdy nie zawarli formalnego związ- ku. Różnili się od siebie wyglądem. Dsordas był ciemno- skórym mężczyzną o czarnych włosach, natomiast blond włosy Fen wspaniale harmonizowały z jej mlecznobiałą cerą i zaskakująco jasnozielonymi oczyma. Mieszkańcy Nkosa nazywali ich Światłem i Ciemnością. Mieli również zupełnie odmienne usposobienia. Fen należała do ludzi uczuciowych i impulsywnych, podczas gdy z Dsordasa emanował spokój, który mieszał się często z obsesyjnym racjonalizmem. W pewien sposób uzupełniali się nawza- jem, zarówno fizycznie jak i emocjonalnie. Wydawali się nierozłączni. - Nektar! - Nagły krzyk Icemana spowodował, że od- skoczyli od drzwi. Po chwili gniew więźnia zmienił się we wzbudzające litość poniżanie się. - Dajcie mi trochę - zaskomlał. - Potrzebuję tego! Potrzebuję tego. Zrobię wszystko. - Bogowie! - Dsordas westchnął ze wstrętem. - Prawie żałuję, że Natali go zbudził. Minęło sześć dni od rewolty, która przynajmniej na jakiś czas oswobodziła Zalys spod tyranii Imperium. Tymczasem przebudzenie Icemana stało się jednym z bardziej istotnych zdarzeń. Planując powstanie, podziemna organizacja wyspy, zna- na jako Dzieci Zalys, obrała za nadrzędny cel uśmiercenie lub pojmanie telepatów z miejscowego garnizonu. Ocalał jedynie Iceman, który zdołał ostrzec Xantium przed niebez- pieczeństwem rewolucji. Przywódca powstańców, Dsordas, zaniepokoił się poważnie tym niepowodzeniem i wydał 16 rozkaz stałej obserwacji wschodniego horyzontu, oczekując pierwszych oznak nadciągającej floty Imperium. Tylko niewielu łudziło się, że nie wysłano w odwecie okrętów wypełnionych wojskiem. Po zwycięskim ataku dotarto do pomieszczeń telepatów, gdzie znajdowano ich martwych albo nieprzytomnych. Jakiś czas później, w kwaterze marszałka Farraga - zniena- widzonego maga, którego diabelskie machinacje dały osta- teczny impuls do wybuchu powstania - odnaleziono Icema- na, znajdującego się prawdopodobnie w stanie śpiączki. Po objęciu przez Dzieci kontroli nad Nkosa, stolicą wyspy, a następnie nad całą Zalys, próby dobudzenia telepatów kończyły się niepowodzeniem. Młodzi ludzie uzależnieni od nektaru słabli z każdym dniem. Lekarze i zielarze z wyspy nie potrafili znaleźć odpowiedniego lekarstwa. Mieli rów- nież zbyt mało czasu z powodu okrutnych następstw batalii. Nawet Dsordas, który niechętnie korzystał z nieznanych i ludowych metod leczenia, nie był w stanie pobudzić do życia nieruchomych ciał i zdawał sobie sprawę, że ci ludzie skazani są na powolne umieranie. Przełom nadszedł w zupełnie nieoczekiwanej formie. Trzyletni Natali, najmłodszy z sześciorga dzieci Amarich, tak natarczywie domagał się, żeby pójść do przyjaciela, który nic nie mówi, że jego matka Etha i najstarsza z rodzeństwa, Fen, wyraziły zgodę. Chłopiec zaprowadził kobiety najpierw na plac Fournoi - centralne miejsce miasta - a stamtąd do celi, w której leżał Iceman. Strażnik pełniący wartę z początku nie chciał ich wpuścić do środka, ale w końcu uległ perswazji Fen. Natali podszedł do telepaty. Najpierw delikatnie, a następnie mocniej potrząsnął go za ramię. Bez skutku. - Obudź się - powiedział z oburzeniem. - Malcze, on nie może - odezwała się dziwnwie podener- wowana Etha. 1 / Przeżyła śmierć swego męża, Antorkasa, który poległ w walce, a wszystkie ostatnie wydarzenia wyczerpały jej organizm. Wiele spraw było dla niej niejasnych. Pragnęła jedynie powrotu do normalnego, uporządkowanego życia, lecz wiedziała, że to niemożliwe. Osoba słabsza wewnętrznie już dawno ugięłaby się pod naporem tak silnego stresu, ale Etna należała do ludzi niesłychanie odpornych. Cecha ta ujawniała się w stanowczym spojrzeniu zielonych oczu kobiety i była spuścizną po północnych przodkach. Przeka- zała ją niektórym ze swoich dzieci. Martwiła się o swoją rodzinę, a w szczególności o Natalego, który odegrał niepoślednią rolę w tajemniczych wydarzeniach ostatnich dni, lecz wciąż pozostawał jedynie małym chłopcem. - Ale on chce - upierał się Natali, ponownie szturchając telepatę. - Od jakiegoś czasu próbujemy mu pomóc, Natali - zaczęła Fen. - Nikt... - Rzuć trzema czaszkami, Icemanie - zaintonował nagle chłopiec. Wszyscy z zaskoczeniem ujrzeli, jak powieki telepaty drgnęły, a następnie uniosły się. Młody człowiek usiadł powoli z bolesnym grymasem na twarzy. W jego oczach czaił się głód. Rozejrzał się po celi, najwyraźniej czegoś szukając. - Nektar - wysapał chrapliwie. Etha odciągnęła Natalego, a niespokojna i mocno pod- ekscytowana Fen pobiegła po Dsordasa. Od tego czasu minęło kilka godzin, lecz nie dowiedzieli się niczego nowego. Natali nie miał pojęcia, skąd po- chodziły magiczne słowa. Fen sugerowała, że mógł je usłyszeć, gdy Farrag wykorzystywał go, podobnie jak inne dzieci z wyspy, jako nieświadomych, telepatycznych szpie- gów. To samo 'tajemnicze hasło nie poskutkowało w przy- padku pozostałej piątki telepatów i dwóch z nich już zmarło. Zapewne wkrótce następni dołączą do nich, ponie- waż ani Natali, ani nikt inny nie potrafił znaleźć sposobu, dzięki któremu udałoby się ocucić nieprzytomnych. Iceman potrafił jedynie potwierdzić swoje imię i z coraz większą gwałtownością i desperacją żądał lub błagał o nek- tar. Wyspiarze wiedzieli, że narkotyk, który zwiększał naturalne zdolności telepatyczne, otrzymuje się z trujących odchodów ogromnych ropuch. Kilka z tych odrażających stworzeń znaleziono w małym, zamkniętym ogrodzie obok kwatery Far raga. Powietrze wydawało się tam zjełczałe, a odór rozkładu i odgłosy owadów wypełniały cuchnące miejsce, odgrodzone od świata podwójnymi drzwiami. Sam Farrag najwyraźniej również używał narkotyku w celu wzmocnienia własnych magicznych sił. Na jego języku widniały ohydne czarne plamy. Okrutny człowiek został w końcu pokonany, a ciemny płomień ugasiły potężniejsze moce, gdy miecz Dsordasa uciszył serce tyrana na wieki. Język Icemana miał również zmieniony kolor, lecz w dużo mniejszym stopniu. Pozwalało to jednak przypuszczać, że aby działać wydajnie jako telepata potrzebował trucizny na równi z bursztynowym kryształem, który odebrano mu wcześniej. Dsordas jednak zabronił podawania jakiegokol- wiek narkotyku, ponieważ całym sobą instynktownie prze- ciwstawiał się takim nadużyciom względem istoty ludzkiej. Widząc godne pożałowania obłąkanie Icemana, Fen za- stanawiała się, czy nie byłoby lepiej pozostawić go i po- zwolić, żeby umarł. - On jest jedyną szansą pozyskania telepaty dla naszych celów - powiedziała na wpół do siebie. - Iceman byłby naprawdę cenną zdobyczą. - Tak, tak. - Dsordas nie wydawał się całkiem przeko- nany. - Ale czy moglibyśmy mu zaufać? 19 Trzęsący się na całym ciele Iceman zawodził histerycznie. W korytarzu rozległ się odgłos kroków. Fen i Dsordas odwrócili się. Rozpoznali Forana Guista, lekarza i starego przyjaciela rodziny. Z powodu nieustannego wysiłku ostat- nich dni wyglądał na zmęczonego i starszego niż był w rzeczywistości. Przywitał się nikłym uśmiechem i lekkim kiwnięciem dłoni. - Chcesz z nim porozmawiać? - zapytał Dsordas bez wstępów. - Tak. Następuje ciągłe pogorszenie. Wiesz o tym. Dsordas przytaknął. - Uzależnienie od nektaru pustoszy jego organizm - kontynuował Foran. - Całkowite odcięcie od narkotyku może spowodować, że nigdy nie dojdzie do siebie. Czy pomyślałeś, żeby podać mu choć trochę i stopniowo zmniej- szać dawkę? W odpowiedzi doszedł ich głos Icemana, dobywający się z zamkniętego pomieszczenia. - Tak, tak. Muszę wziąć choć odrobinę. Chcę tego... - dodał silnym szeptem. - Nie - odparł stanowczo Dsordas. - To tylko prze- dłużyłoby chorobę. Ta mikstura jest ohydna. Widziałem, co zrobiła z Fen. Pamiętasz? Farrag pojmał Fen tuż przed wybuchem powstania i zmusił ją do zażycia niewielkiej dawki nektaru. Ujrzała wtedy widmo śmierci, pogrążając się w pustce, co było jedyną ucieczką przed niewyobrażalnym bólem. Dsordas odnalazł ją i po raz pierwszy w życiu zdobył się na odwagę, by użyć swoich wrodzonych zdolności leczniczych. Urato- wał dziewczynę, lecz niezwykłe doświadczenie wstrząsnęło nim do samych podstaw życia. - Fen nie była przyzwyczajona do skutków zażywania nektaru - utrzymywał Foran. - W przeciwieństwie do Ice- 20 mana. Jego ciało uodporniło się do pewnego stopnia, ale nie może kontrolować głodu narkotykowego. - Nie - powtórzył Dsordas nieodwołalnie. We wnętrzu pomieszczenia rozległo się połączone z łka- niem, pełne boleści zawodzenie, lecz Dsordas pozostał niewzruszony. - Dobrze -ustąpił Foran. -W tym przypadku pozostaje jedynie Habella. - Jak ona się miewa? - szybko zapytała Fen. - Jej twarz jest wciąż obolała i tak będzie, dopóki rana całkowicie się nie zagoi - odpowiedział lekarz poważnym głosem. - Pozostanie paskudna blizna. To jednak nie po- wstrzymuje Habelli przed działaniem i pracuje równie ciężko jak każdy z nas. Dsordas spuścił wzrok, czując się niezręcznie, lecz Foran nie komentował dalej. Fen zrozumiała zakłopotanie uko- chanego i chciała zakończyć dyskusję. - Cieszę się, że Habella czuje się lepiej - powiedziała. Tuż przed wybuchem powstania Habella Merini, sza- nowana zielarka, otrzymała potężny cios w twarz od żołnierza Imperium. Jedyną jej zbrodnią było to, że pró- bowała pomóc osłabionemu Niasowi Santarsieri, Patriarsze Zalys, który z kaprysu Farraga został wychłostany i zmarł dwa dni temu. - Jaka jest inna możliwość? - zapytał Dsordas, z widocz- nym skupieniem na twarzy. - Habella chce zbadać Icemana - odpowiedział Foran. - Ma pewną teorię, według której skutki działania nar- kotyków przypominają wymuszoną reakcję alergiczną. Jeśli udałoby się jej odnaleźć wśród swoich wywarów naturalny środek zapobiegający podobnemu schorzeniu, wtedy uspokoiłaby go i ostatecznie prawdopodobnie wy- leczyła z nałogu. 21 Foran wypowiadał słowa bardzo cicho, a mimo to podsłuchujący Iceman zrozumiał ich sens. Słuch miał wciąż doskonały. - Niczego innego! Niczego innego! Nie! - zawołał płacz- liwie. - Muszę mieć nektar! Dajcie mi go! - Głos telepaty przerodził się w histeryczny krzyk i wszyscy jeszcze bardziej odsunęli się od drzwi. - Wezwij ją, proszę - zdecydował Dsordas. - Warto spróbować. - Nie możesz pozwolić, żeby weszła tam sama - za- protestowała Fen. - Oczywiście, że nie. Zorganizuję kilku ludzi, którzy przypilnują Icemana. Czy ona wie, ile czasu zabierze ku- racja? - Przynajmniej kilka dni - odpowiedział Foran. Dsordas wzruszył ramionami. - W takim razie przywrócenie Icemana do normalnego stanu nie ma większego znaczenia - zauważył. - Do tej pory prawdopodobnie zostaniemy już zaatakowani. ROZDZIAŁ DRUGI W mrocznym labiryncie ludzkiego umysłu znajdują się poziomy znaczenia. Ogień przynosi niebezpieczeństwo jednej warstwie, ukoje- nie drugiej. Ryzyko jest adekwatne do nagrody. Któż może wiedzieć, kiedy hazardzista obstawia więcej niż daje po sobie poznać? W labiryncie jest mnóstwo zakrętów i wiele dróg bez wyjścia. Całe życie jest hazardem. Lecz kto ustala szanse powodzenia? JTo zwycięstwie nad siłami Imperium, które ciemiężyło ludność Zalys przez wiele lat, wyspiarze - a szczególnie mieszkańcy stolicy - brali udział w wyścigu z czasem. Najbardziej nagląca okazała się konieczność opieki nad rannymi. Trzeba było również pocieszać osieroconych i znaleźć miejsca zamieszkania dla bezdomnych. Decydują- ce uderzenie zostało zaplanowane na dzień, w którym miał nastąpić szczególnie wysoki przypływ. Olbrzymia fala po- pychana przez niesamowitą dzikość sztormu zatopiła nie zabezpieczone, poprzecinane kanałami miasto, dokonując ogromnych zniszczeń. W ciągu ostatnich kilku lat Nkosa stawało się coraz bardziej narażone na zalewy morza, lecz nikt nie widział nigdy czegoś tak strasznego. Jednak gdyby nie burza, wyspiarze znaleźliby się prawdopodobnie w dużo gorszej sytuacji. Wykorzystali olbrzymią falę i skierowali ją, poprzez specjalnie wykopany rów, z szybko powiększającej się laguny wprost na baraki garnizonu. Taktyka odniosła sukces, lecz nie przewidziana gwałtowność żywiołu ugodziła zarówno we wrogów jak i w przyjaciół. Mieszkańcy miasta, 23 którzy zostali ranni w czasie powodzi i podczas walki, wymagali teraz fachowej opieki, dlatego też każda osoba posiadająca zdolności lecznicze miała pełne ręce roboty. Wielu ludziom nie udało się pomóc i trudno byłoby znaleźć rodzinę, która nie opłakiwałaby swoich bliskich. Postawiło to wszystkich ocalałych w podobnym położeniu. Lecz ich żal mieszał się z nadzieją na początek nowej ery. Poczucie wolności, nawet jeśli ta okazałaby się krótkotrwała, sprawiło, że dzielenie się dostępną żywnością i schronieniem nie było jedynie obowiązkiem, ale czystą radością. Ludzie zjednoczyli się, zapominając o różnicach dzielących ich przed rewoltą i teraz, kiedy utrzymywana dotychczas w tajemnicy rola Dsordasa jako przywódcy Dzieci Zalys została ujawniona, większość z nich oczekiwała, że stanie na czele całego ludu. On ze swojej strony ślubował publicznie, że dla mieszkańców Zalys uczyni wszystko, co w jego mocy. Jednak w obecnej chwili potrzeby bliskich mu osób okazały się najważniejsze i pozostawił kierownictwo w rękach swoich zastępców. Pierwszy dzień nowej ery Dsordas spędził z Fen. Razem opłakiwali stratę jej ojca i dzielili radość z połączenia się reszty licznej rodziny Amarich. Fen wraz z innymi znajomymi skłoniła Dsordasa, żeby wykorzystał swoje nowo odkryte zdolności uzdrawiające. Z początku opierał się, ale tak wiele tajemniczych zjawisk wplotło się w wydarzenia na Zalys, że w końcu wyraził zgodę. Podczas pierwszych prób nie odniósł poważniejszych sukcesów. Dotykiem łagodził ból wielu cierpiących, lecz sam nie potrafił wyjaśnić, w jaki sposób to robi. Ludzie już wcześniej obwołali go bohaterem, jednak teraz szacunek dla niego wzrósł niepomiernie. Mimo to Dsordas czuł się rozbity wewnętrznie. Zdawał sobie sprawę, że przynosi jedynie powierzchowne, choć przewidziane ukojenie i ocze- 24 kiwał, że ukaże mu się zmarła matka, podobnie jak wtedy, gdy wyciągał Fen z objęć śmierci. Wierzył, że wraz z poja- wieniem się ducha matki jego wysiłki mogłyby przynieść trwałe korzyści. Bardziej doświadczeni lekarze, tacy jak Foran, zachęcali Dsordasa, który ostatecznie wytrwał w po- stanowieniu wykorzystania swoich umiejętności. Tak było do dnia, kiedy to próbował uleczyć starego człowieka, którego rany wydawały się niewielkie. Starzec wpadł do jednego z kanałów pełnych zdradliwych wirów i do organiz- mu dostało się zakażenie. Dsordas ujął sękate dłonie, zdziwiony, że były zimne i wilgotne pomimo gorączki widocznej w wodnistych oczach starca. Rozluźnił się, zamy- kając oczy i pozwalając świadomości wędrować swobodnie. Instynktownie odkrywał chorobę. Z początku, podobnie jak w przypadku uzdrowienia Fen, poczuł, że jego ręce robią się coraz gorętsze. Cierpienie starego człowieka stało się jego własnym. Poruszył się, żeby powstrzymać wszech- ogarniający ból, lecz chwilę później, pod wpływem dziw- nego wydarzenia, zachwiał się, doznając zawrotu głowy. Miał wrażenie, że otwiera się pod nim czarny wir grożący wessaniem w otchłań. Zimny strach zawładnął umysłem Dsordasa. Szybko zwalczył to uczucie, nie rozumiejąc co się dzieje. Pomóż mi, matko! błagał cicho, lecz nie usłyszał odpowiedzi. Siła wirującej otchłani wciągała go coraz głę- biej. Przestał cokolwiek kontrolować. Był bezradny, tracił cały sens swojego istnienia. - Zostaw mnie -usłyszał ostry, starczy głos przepełniony bólem. - Chcę odejść. - Nie! - krzyknął Dsordas, lecz nie mógł dłużej wy- trzymać napięcia. Gdzieś, w innym świecie, ktoś rozprostował jego zaciś- nięte pięści i chwyciwszy za ramiona, potrząsnął nim delika- tnie. Dsordas usłyszał szept. Gdy z wielkim wysiłkiem 25 zdołał w końcu otworzyć oczy, dostrzegł okaleczoną twarz Habelli i miłe oczy, które zdradzały niepokój. - On odszedł, Dsordasie - powiedziała łagodnie. - Nie żyje. Nie możesz już nic dla niego zrobić. Dsordas spojrzał na teraz już całkiem nieruchomego człowieka. Chcę odejść. - Już nigdy nie użyję swojej mocy - powiedział stanow- czo. - To jest wbrew naturze. Wyszedł bez słowa i udał się do domu. Po tym wydarze- niu nikt, nawet Fen, nie potrafiła go przekonać, żeby spróbował ponownie. Bolesne doświadczenie wywarło wy- raźnie negatywny wpływ na psychikę młodzieńca. Śmierć starego człowieka była niewątpliwie dotkliwym ciosem, ale rana okazała się dużo głębsza. Dopiero po długich namo- wach Dsordas zdecydował wytłumaczyć się przed Fen. - Nie chciał mojej interwencji. Sam mi to powiedział. Robiłem wszystko, żeby go zatrzymać, w ten sposób prze- dłużałem agonię. - Próbowałeś jedynie mu pomóc - zauważyła Fen. - Wiem. Ale to było błędem - odpowiedział z prze- konaniem. - Tylko w tym przypadku - zaczęła Fen. - Inni... - Nie. Nie zrobię tego. - Dla mnie zrobiłeś. - To co innego - zaoponował, po raz pierwszy w cza- sie rozmowy spoglądając jej prosto w oczy. - Dla ciebie mógłbym umrzeć. Poza tym, wtedy pojawiła się moja matka, żeby mi pomóc. Wiedziała, że powinienem ra- tować życie. Mogę uzdrawiać jedynie tych, dla których jestem w stanie umrzeć - powiedział z wyraźnym wzru- szeniem. - A zatem innym możesz tylko pozwolić odejść - zasuge- rowała Fen opanowanym głosem. 26 - To nie jest takie proste, jak myślisz - odpowiedział i poczuł przeszywający dreszcz. - On prawie zabrał mnie ze sobą! - To znaczy...? - Fen nie potrafiła ukryć zaskoczenia. - Gdyby nie udało mi się powrócić na czas, umarłbym razem z tym starcem - odpowiedział żarliwie. Fen przestała naciskać, chociaż zastanawiało ją, czy Dsordas może być pewny swoich słów. Uważała, że skutki po tym spotkaniu okazały się kłopotliwe a nawet nieznośne. Dsordas stracił pewność siebie i niemal całkowicie się załamał. Mimo ciągłych próśb swoich zastępców z or- ganizacji, nie kwapił się do podejmowania jakiegokolwiek ryzyka bez specjalnego powodu. Serce Fen posmutniało, ponieważ człowiek, którego bardzo kochała zmienił się, a ona nie potrafiła zrozumieć go i wyrwać z letargu. W końcu ustąpiła i wzięła sprawy w swoje ręce. Mieszkańcy Zalys brali udział w jeszcze jednym wyścigu z czasem. Przygotowania do obrony przed spodziewanym przybyciem cesarskiej floty szły pełną parą. Plan wzięcia do niewoli wszystkich wrogich telepatów nie powiódł się - Imperium zostało ostrzeżone. Jeśli statki wypłynęły natych- miast po otrzymaniu wiadomości, mogły dotrzeć w pobliże wyspy w ciągu ośmiu dni. Powstańcy mieli nadzieję, że zgromadzenie odpowiedniej ilości okrętów i załóg zabierze dowódcom Imperium więcej czasu. Przygotowali się jednak na najgorsze. Na czas swojej nieobecności Dsordas przekazał dowództ- wo w ręce trzech ocalałych zastępców. Każdemu z nich wyznaczył odpowiednie zadania. Żaden jednak nie posiadał zdolności organizacyjnych swego dowódcy. Było tak dużo do zrobienia, że zadanie wydawało się przerastać ich moż- liwości, a brak odpowiedniego talentu strategicznego pro- wadził do zdwajania wysiłków i marnowania zasobów. 27 Dlatego też chętnie zgodzili się na spotkanie z Fen, mając nadzieję, że przyprowadzi ze sobą Dsordasa. Przyszła jed- nak sama, a jej piękna, blada twarz wyrażała zdetermino- wanie. - Dsordas nie przybędzie - zakomunikowała, zanim pa- dło jakiekolwiek pytanie. Z tonu głosu dziewczyny wynikało, że straciła cierpliwość do ukochanego. - Jeśli nie możemy oczekiwać, że po- prowadzi nas dalej, muszę zrobić to ja z waszą pomocą. - Ty? - Yeori Alektora zdziwił się wyraźnie. Mimo niewielkiego wzrostu zasłynął jako człowiek niezwykle silny i ekspert we wszystkich znanych formach walki. Jego specjalnie wyszkoleni wojownicy stali na czele ostatniej batalii. - Dlaczego nie? - odparła wyzywająco, a w ślicznych oczach młodej kobiety pojawiły się złote błyski. - Znam Nkosa i mieszkańców tego miasta tak dobrze jak on. Doskonale zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, w obliczu którego stoimy. Siła mojego ramienia nie równa się sile Dsordasa, lecz nie to jest teraz najważniejsze. Czyż nie mam racji? Trzej mężczyźni przyglądali się jej uważnie. Nigdy wcześ- niej nie widzieli Fen takiej jak teraz. Trzęsła się wewnątrz, lecz w całym swoim życiu nie czuła się bardziej zdetermino- wana. W głębi duszy uśmiechnęła się na myśl, jak bardzo w obecnej chwili przypomina swoją matkę. Uświadomiła sobie, że musiała odziedziczyć niektóre ze zdolności Ethy, która przez te wszystkie lata zdołała stawić czoło kochające- mu, lecz czasem niezmiernie twardemu mężowi i sześciorgu rozbrykanych dzieci, z łatwością dając sobie radę. Jest w tobie dużo z człowieka północy, mówiła matka. Fen urodziła się na Zalys, lecz przede wszystkim charakteryzowała ją elastycz- ność i niezależność mieszkańców odległej ojczyzny Ethy. Zaistniała sytuacja doskonale ujawniła te cechy dziewczyny. 28 Fen wzięła głęboki oddech. - Pierwsza sprawa to brak statków zdolnych do walki na morzu - rozpoczęła Fen. - Musimy stawić opór na wyspie. Potrzebujemy regularnej grupy obserwacyjnej rozstawionej wzdłuż całej linii wybrzeża. Światła ostrzegawcze muszą być widoczne z każdego miejsca. Nie mamy pewności, z której strony nadpłyną. Mężczyźni wymienili spojrzenia. - Flota Południowa stacjonuje w Nadal, zatem powinni nadciągnąć ze wschodu - powiedział Yeori. - Niekoniecznie - odpowiedział Skoulli Visakia. - Fen ma rację. Mogą okrążyć wyspę i schwytać nas w pułapkę. - Skoulli zasłynął jako krasomówca i erudyta, dzięki czemu stał się najodpowiedniejszym człowiekiem do koordynowa- nia łączności. - Światła ostrzegawcze to bardzo dobry pomysł. Powin- niśmy umieścić je wszędzie tam, gdzie ukształtowanie tere- nu jest odpowiednie. ^ - Świetnie. Czy możesz się tym zająć? - Fen poczuła%rię dużo lepiej. ^ Skoulli skinął głową. - Nkosa wciąż pozostaje jednak całkowicie odsłoniętym celem - sceptycznie wtrącił Yeori. - Oczywiście - zgodziła się Fen. - Ale nie mogą podejść nas od frontu. Przypuszczam, że w całym Imperium nie znalazłby się na tyle głupi komandor, który wprowadziłby flotę do laguny. Jeśli jednak spróbują, to mamy przygoto- wanych kilka niespodzianek, co, Myszo? Yani Paphos, znany powszechnie jako Mysz, uśmiechnął się szeroko i przytaknął. - Dwa przesmyki są na tyle wąskie, że równocześnie mogą pomieścić tylko po jednym statku. Wtedy zaatakowa- libyśmy ich z obu stron. Gdyby wpłynęli do środka, 29 znaleźliby się na łasce naszych płonących strzał. Praw- dopodobnie połowa z okrętów poszłaby na dno. Mysz z zawodu był budowniczym i okazał się nadzwyczaj praktyczny. Na jego barki spadła odpowiedzialność do- prowadzenia kanałami ogromnej fali przypływu na gar- nizonowe baraki wrogów. - Nie skorzystają z tej drogi - zaopiniował. - Inaczej byliby nieprawdopodobnie głupi. - W takim razie, gdzie znajduje się najdogodniejsze miejsce do ataku i jak możemy je obronić? - zapytała Fen, zaczynając odzyskiwać pewność siebie. Przez kilka następnych dni nie wydarzyło się nic szczegól- nego. Fen pracowała bez wytchnienia, działając w Nkosa i okolicach. Doglądała budowy fortyfikacji, które powsta- wały lub były modyfikowane na piaszczystych wydmach dookoła laguny, w miejskich dokach i wzdłuż brzegów rzeki. Widziała nowe pozycje obronne przygotowane w po- bliżu plaży i w małych zatokach, gdzie żołnierze Imperium mogli dostać się na brzeg. Razem ze Skoulli sprawdzili system latarni ostrzegawczych, otaczających wyspę. Gdzie- kolwiek się pojawiła, ludzie spoglądali na nią z szacunkiem. Nawet jeśli czasami przypuszczali, że tylko reprezentuje Dsordasa, uznawali jej wysoką rangę. Mieszkańcy Zalys wiedzieli, że cała rodzina Fen aktywnie uczestniczyła w po- wstaniu, doznając przeróżnych cierpień. Poznali już roz- sądek młodej kobiety i ogromną determinację, która kryła się w tym drobnym ciele. Od dłuższego czasu nawet Yeori - początkowo najbardziej sceptyczny z trzech zastępców Dsordasa - przychodził do niej po radę, nie poddając w wątpliwość otrzymywanych wskazówek. Jedna z takich dyskusji dotyczyła wielkiego statku hand- lowego „Mroźna Gwiazda", który zawinął do portu jakieś trzy dni po ostatniej bitwie. Skoulli odkrył w kwaterze 30 Farraga dokumenty, z których dowiedzieli się, że kapitan statku był starym przyjacielem marszałka i często przewoził dla niego specjalne przesyłki. Dlatego też, chociaż „Mroźna Gwiazda" nie pływała pod banderą Imperium i sama nie przedstawiała większego zagrożenia, musieli przygotować się do unieszkodliwienia jednostki. Fen zaproponowała, żeby ludzie Yeoriego wzięli statek siłą, jeśli zaszłaby taka konieczność. Druga ewentualność dopuszczała przyjaciel- ski układ, gdyby okazało się to możliwe. Wiedzieli, że jakikolwiek ładunek znajdował się pod pokładem, to Zalys mogło na tym skorzystać. Sprawę rozstrzygnęła załoga statku, co sprawiło Fen niezmierną ulgę. Kiedy dobijali do portu w Nkosa, kapitan natychmiast zdał sobie sprawę z zaistniałych okoliczności i wydał rozkaz zawrócenia „Mroźnej Gwiazdy". Spowodowało to bunt niezadowolonej załogi, w wyniku czego kapitan został zabity. Nawet gdyby nowe władze w Nkosa chciały ukarać mordercę, to miałyby wielkie trudności z odnalezieniem winnego, którego chroniło konspiracyjne milczenie towa- rzyszy. Tymczasem Yeori zaprzyjaźnił się z pierwszym matem, Barkiem Maddenem, przejawiającym wzmożoną ochotę do handlu z wyspiarzami. Yeori doszedł do słusz- nego wniosku, że w przyszłości Zalys może potrzebować dobrego statku i pomimo niepewnej sytuacji „Mroźna Gwiazda" pozostała w doku, do czego nie trzeba było zbytnio namawiać załogi, która po opuszczeniu pokładu korzystała z uciech tego świata, spędzając czas na wybrzeżu. Yeori przyniósł Fen również mniej przyjemną wiadomość. Nias Santarsieri, Patriarcha wyspy, zmarł dzień po przyby- ciu „Mroźnej Gwiazdy" do portu. Z rozkazu Farraga został wychłostany i podupadł mocno na zdrowiu, a jego sędziwy wiek nie sprzyjał leczeniu. Nias był czcigodnym starcem, niezmiernie szanowanym i lubianym - mimo że pod rząda- 31 mi Imperium nie mógł uczynić wiele dla społeczności Zalys, to wydawało się, że trudno będzie znaleźć kogoś na jego miejsce. Umarł, realizując swoją życiową ambicję. W koń- cu, po wielu latach niewoli, ujrzał Zalys wolną. Obecnie wyspa potrzebowała nowego duchowego przywódcy, lecz niestety musiano poczekać z wyborem. Wiele innych, na- glących spraw zaprzątało umysły mieszkańców. Fen czer- pała olbrzymią satysfakcję ze swojej pracy, niemniej jednak wisiała nad nią olbrzymia, ciemna chmura. Wieczorem zamierzała powrócić do rodzinnego domu i do Dsordasa, wciąż pogrążonego w głębokiej depresji. Wydawał się mało zainteresowany wyczynami Fen, która opowiadała mu o wszystkim. Nie ustająca apatia ukochanego niepokoiła dziewczynę. Nieobecność Dsordasa zastanawiała jego to- warzyszy z organizacji. Nigdy jednak nie wspomnieli Fen o swoich obawach. Dsordas zachorował bardziej, niż kto- kolwiek mógłby przypuszczać. W rzeczywistości uskarżał się na zmęczenie i ciągłe bóle głowy, i chociaż Fen była mocno wyczerpana, to przez większą część wolnego czasu próbowała mu pomóc. Wciąż darzyła go płomienną miłoś- cią i broniła z całych sił, gdy ktokolwiek sugerował, że powinien robić znacznie więcej. Lecz jej ukochany nie był już tym samym człowiekiem i Fen zastanawiała się, czy dawny Dsordas kiedykolwiek do niej powróci. RO ZD ZIA Ł TR ZE CI Nie pamięta m swojego dziecińst wa. Czy możliwe, żebym urodził się stary? Rzucony w istnienie całkowic ie ukształto wany? Czy mój ogień płonął równie jasno jak jej odległy płomień? Któż mógłby odmówić jej zaprosze niu? Teraz latam na starych skrzydłac h i jestem coraz bardziej zmęczon y. Tak bardzo zmęczon y. Podc zas gdy Fen rzuciła się w wir pracy, a Dsorda s skrył się, rzadko opuszc zając swój pokój, rodzina Amaric h radzi- ła sobie jak tylko potrafił a najlepie j. Wciąż starali pogodz ić się ze śmierci ą Antork asa. Nikt jednak nie odczuw ał jego nieobec ności dotkliw iej niż wdowa po nim, Etha. Po prze- szło dwudzi estu latach małżeń stwa nie miała żadnyc h złu- dzeń co do swego męża. Był przystoj nym mężczy zną o im- ponują cej budowi e ciała, lecz przy całym swoim sprycie i miłości życia potrafił być równie ż próżny, napusz ony i porywc zy. To Etha wprow adziła praktyc zność i błyskot - liwość do ich domost wa i do jubilers kiego interesu, z które- go Antork as się utrzym ywał. Tęsknił a za mężem bardzo i odczuw ała bolesną pustkę w sercu. Broniła się przed cierpien iem, doprow adzając swój organiz m do prawi