14919
Szczegóły |
Tytuł |
14919 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14919 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14919 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14919 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jonathana Wylie
II TOM TRYLOGII WYSPA I IMPERIUM
Blask płomienia
Przełożył PAWEŁ CZAJCZWKI
PROLOG
Admirał Iayn Barvick obudził się i pomyślał o kłopo-
tach, w jakie się wpakował. Nie przypuszczał, że jest to
ostatni dzień jego życia. Obecnie, mając pięćdziesiąt lat,
wyzbył się już wszelkich ambicji. Cóż więcej mógł osiągnąć?
Czemu opuścił swój wygodny dom w Brighthaven i zdecy-
dował się objąć dowództwo wyprawy?
Naszły go wspomnienia i chociaż nie chciał ulec nostalgii,
poddał się urokowi napływających myśli. Jako młody
żeglarz opłynął połowę świata, wiodąc życie pełne przygód.
Wielokrotnie zawijał do portów na wyspie Zalys, lecz ani ta
kraina, ani jej mieszkańcy nie wywarli na nim większego
wrażenia. Pełniła rolę wysuniętej placówki kolosalnego
Imperium xantyjskiego, a jej strategiczne znaczenie znane
było każdemu uczniowi. Odległe położenie wyspy, znaj-
dującej się prawie na środku morza Larenian, czyniło zeń
miejsce krzyżowania się wielu ważnych szlaków handlo-
wych, łączących Imperium z zachodnimi lądami - co rów-
nież miało niebagatelne znaczenie militarne. Najważniej-
szym jednak był fakt, iż stanowiła nieprzebrane źródło
5
bursztynowych kryształów. Dzięki tajemniczym kamieniom
wyjątkowo uzdolnieni telepaci potrafili przekazywać wia-
domości w mgnieniu oka, czasami na olbrzymie dystanse.
Nikt nie potrafił zrozumieć działania drogocennych bur-
sztynów, lecz mimo to posługiwano się nimi na całym
obszarze Imperium.
We flocie Bamcka znajdowało się trzech telepatów -
jeden na okręcie flagowym o nazwie „Południowy Pło-
mień", a dwaj pozostali na jednostkach dowódców eskadr.
Wykorzystywano ich do odbierania wiadomości z kwatery
głównej i przekazywania tam raportów z misji Bamcka.
Zapotrzebowanie na telepatyczne zdolności wzrosło bar-
dziej niż kiedykolwiek. Coraz częściej wykorzystywano
nowe, rodzące się dopiero talenty, co wiązało się z koniecz-
nością zdobywania coraz większych ilości bursztynowych
kryształów. Bez rozległej sieci telepatycznej Xantium znala-
złoby się w opłakanym położeniu. Barvick, podobnie jak
większość inteligentnych ludzi, zdawał sobie sprawę, że
Imperium przechodziło poważny kryzys i zachowywało
swoje rozległe wpływy jedynie dzięki czujności i obecności
swoich wojsk w podbitych krainach. Telepaci stali się
niezbędni dla właściwego funkcjonowania Imperium. To
oni przekazali wiadomości o wybuchu powstania na Zalys.
Instrukcje przesłane osobiście przez kanclerza Verkho dla
admirała potwierdzały powagę sytuacji. Przywódcy po-
wstania oraz wszyscy aktywni uczestnicy mieli zostać stra-
ceni. Nie wspomniano natomiast nic o tym czy rebelianci
zwyciężyli, czy ponieśli klęskę. Kontakt z Zalys został
przerwany i Barvick spodziewał się najgorszego. Wyruszył
z dwiema pełnymi eskadrami Floty Południowej, liczącymi
około pięćdziesięciu okrętów, z których wiele przeładowano
wręcz wojskiem. Admirał miał pod dowództwem tysiące
ludzi, dużo więcej niż potrzeba do odzyskania wyspy -jeśli
6
rzeczywiście została opanowana przez wrogów - i ukarania
jej mieszkańców. Verkho nie wyznaczył jednak dowódcy
floty, więc Barvick sam podjął decyzję, której teraz żałował.
Przy sprzyjających wiatrach podróż z Brighthaven do Zalys
mogła potrwać około siedmiu, ośmiu dni, lecz jak zwykle
o tej porze roku - tuż po pełni lata - wiał delikatny, ale
miarowy wiatr z zachodu, co utrudniało żeglugę. Musieli
płynąć halsem pod wiatr i po pięciu dniach od opuszczenia
portu nie przebyli nawet połowy drogi. Admirał stawał się
coraz bardziej niespokojny i chociaż poruszał się po roz-
kołysanych pokładach, cały czas utrzymując równowagę
jak przystało na doświadczonego żeglarza, to jego nogi
zdawały się z każdym dniem słabsze. Ponadto nie spał zbyt
dobrze. Budził się wcześnie i jeszcze przed wschodem słońca
pojawiał się na pokładzie. Nie mógł znieść ciasnoty kabiny,
która wydawała mu się więzieniem. Zdążył się już od-
zwyczaić.
Dlaczego podjął się tego zadania? Ta akcja była ważna,
lecz w przeszłości wyznaczał innych, żeby zajmowali się
równie doniosłymi misjami. Wielu z jego młodszych ofice-
rów potrafiłoby przeprowadzić z powodzeniem to zadanie.
Zastanawiał się, czy z jakiegoś nieznanego powodu starał
się zadowolić Verkho? Kanclerza uważano za najpotężniej-
szego człowieka w Imperium i bardziej się obawiano jego
niż samego cesarza Southana. Jednak Barvick nie odczuwał
strachu przed kimś, kto nigdy nawet nie opuścił stolicy.
Admirał był weteranem niezliczonych bitew i chociaż pod-
niesienie do obecnej rangi sprawiło, że wiedza o mrocznym
świecie polityki stała się nieunikniona, to jednak miał zbyt
mało czasu na knucie intryg czy spisków. Poza tym,
zrealizował już wszystkie swoje marzenia i ambicje.
Ostatnie czterdzieści lat życia spędził w służbie cesarskiej
marynarki. Rozpoczynał jako niższy majtek aby konsek-
7
wentnie, dzięki inteligencji, uporowi i szczęściu, awansować
szczebel po szczeblu. W końcu pięć lat temu został dowódcą
jednej z trzech wielkich flot Imperium. Osiadł w Brighthayen,
porcie leżącym w zachodniej prowincji Nadal, krainie, która
graniczyła z Xantium od południowego zachodu. Miasto
sprawiało wrażenie ponurego i szarego, co zadawało kłam
jego nazwie. Barvick znalazł tam jednak wspaniały dom
z przylegającym dużym terenem i rozstał się z morzem na
dobre, a przynajmniej tak myślał. Od tego czasu staczał
batalie innego rodzaju. Walczył o utrzymanie Floty Południo-
wej w ciągłej gotowości. Starał się więc zdobyć jak najwięcej
ludzi i funduszy. Gdy był młodszy, Imperium tętniło życiem,
poszerzając swoje terytoria, a marynarkę uważano za kluczo-
wą siłę w prowadzonych kampaniach. Obecnie Xantium
z wielkim trudem broniło granic przed najazdami barbarzyńs-
kich ludów. W oczach Bamcka jego ukochana Flota
Południowa również nieubłaganie chyliła się ku upadkowi.
Być może zbliża się nieuchronny koniec, zastanawiał się
pełen zadumy. Chcę zobaczyć ich w akcji, dopóki jest jeszcze
coś, z czego można być dumnym.
Rozejrzał się po okręcie i stwierdził, że nadal robi na nim
wrażenie szybkość i skuteczność, z jaką marynarze potrafili
walczyć, nawet jeśli ich przeciwnikami okazaliby się źle
wyćwiczeni chłopi. Ta misja jest jego ostatnim dziełem,
kwintesencją wojennego kunsztu.
Barvick stanął na dziobie okrętu flagowego i serce stare-
go wojownika zaczęło bić trochę szybciej. Zanim umrę, na
moim mieczu ponownie pojawi się krew, przyrzekł sobie
cicho. I nie mylił się.
Pierwszą zapowiedzią nadchodzącego nieszczęścia był
potężny grzmot, który zdawał się narastać wprost z otchłani
8
morza. Nikt ze znajdujących się na pokładzie nie słyszał
wcześniej podobnego dźwięku i kiedy przerażające odgłosy
oddaliły się, grozę potęgowała złowieszcza cisza. Ustał plusk
fal, skrzypienie wręg i łopot rozwiniętych żagli, a wszyscy
ludzie zastygli w bezruchu, oczekując na rozwój wypadków.
Na spokojnym, błękitnym niebie wciąż świeciło południowe
słońce. Morze wydawało się nie zmienione. Coś jednak
wisiało w powietrzu. Ochłodziło się znacznie. Oficerowie
stojący na mostku kapitańskim „Południowego Płomienia"
wymienili między sobą zaniepokojone spojrzenia. Nawet
Barvick nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, które roz-
proszyłyby wątpliwości jego poruczników. Krzyk docho-
dzący z dolnych pokładów wskazywał, że telepata odebrał
wiadomość. Admirał rozkazał przyprowadzić go na pokład.
Młodszy oficer pomógł dziewczynie o imieniu Sunflower
wejść na górę. Podobnie jak wielu telepatów używała
nektaru, który zwiększał naturalne zdolności. Jednak nar-
kotyk niesłychanie osłabiał organizm. Od przeszło trzech lat
Sunflower była osobistą asystentką Barvicka, lecz nigdy
wcześniej nie pływała na statkach i choroba morska dodat-
kowo ją wycieńczyła. Admirał doznał wstrząsu na widok
fatalnego wyglądu Sunflower. Na czole miała przepaskę
z białego płótna, w którego fałdy wszyto bursztynowy
kryształ. Twarz dziewczyny wydawała się bardziej kredowa
od tkaniny, a w oczach młodej kobiety czaił się strach.
- Co masz do przekazania? - zapytał rozkazującym
tonem Barvick.
- Otrzymaliśmy wiadomość z „Łamacza Fal", panie -
odpowiedział młodszy oficer, podając nazwę okrętu prowa-
dzącego eskadrę, który równocześnie płynął na czele ar-
mady - lecz słowa Sunflower wydają się bezsensowne.
- Powtórz wiadomość, Sunflower - powiedział Barvick
uprzejmie, ale stanowczo.
9
Usta telepatki rozchyliły się, ukazując zaplamiony ję-
zyk, lecz dziewczyna nie wydała żadnego dźwięku. Ad-
mirał zaczął się niecierpliwić, jednak natarczywe wołanie
z bocianiego gniazda przeszkodziło mu w kontynuowaniu
wywiadu. Dopiero po kilku chwilach zrozumieli znaczenie
docierających z wysoka słów. Twarze marynarzy zastygły
w przerażeniu, wszystkie oczy zwróciły się w kierunku
morza.
"Łamacz Fal" wywrócił się do góry dnem.
Bamck spojrzał ponownie na Sunflower.
- Złap kontakt z „Łamaczem Fal" - szczeknął. - Zapy-
taj, co się dzieje.
W dużych, brązowych oczach dziewczyny pojawił się
bezradny strach, a jej usta rozwarły się w rozpaczliwym
krzyku. Zakryła uszy, trzęsąc się jak w febrze. Barvicka
ogarnęło przerażenie. Nigdy wcześniej nie widział u niej
takiej reakcji, ale zdawał sobie sprawę, że dalsze pytania nie
mają sensu. Spojrzał na morze. Jak to możliwe, żeby
sprawny statek wywrócił się na spokojnych wodach? Nie
mógł uwierzyć własnym oczom. Niemal namacalne uczucie
strachu wypełniło powietrze. Najgorsze miało jednak dopie-
ro nadejść.
Ujrzeli, jak następne trzy okręty wywracają się kolejno
w krótkich odstępach czasu. Dwa leżały na prawej burcie,
a jeden na lewej. Spojrzeli na czyste niebo, niczego nie
rozumiejąc. Morze wydawało się spokojne i nie dostrzegli
nigdzie wzburzonych fal czy wirów - to tłumaczyłoby
katastrofę.
Jeden z bystrookich marynarzy ujrzał coś, co poruszało
się dookoła wywróconych okrętów. Wciągnął powietrze
głęboko w płuca, nie kwapiąc się z zabraniem głosu na
temat tak absurdalnego wyobrażenia.
- Co to jest, człowieku? - ryknął w końcu Bandck.
10
- Wygląda... - zaczął marynarz - wygląda, że zostali
zaatakowani przez gigantyczne ptaki.
Admirał znowu miał trudności ze znalezieniem odpowied-
nich słów. Teraz wydarzenia zaczęły następować po sobie
w zastraszającym tempie. Obserwator krzyczał, że okręty
płynące na zewnętrznych krańcach floty znalazły się w powa-
żnych tarapatach. W ciągu paru chwil ponad tuzin jednostek
runęło z trzaskiem, przewracając się na burty, a odgłosy
zniszczenia i okrzyki przerażenia docierały po falach aż do
„Południowego Płomienia". Marynarz w bocianim gnieździe
wrzasnął przeraźliwie, wskazując na tonący „Łamacz Fal".
Wszyscy ujrzeli szybko powiększające się, szare kształty
ponad wodą.
- Co to jest? - ktoś wysapał w osłupieniu.
Tajemnicze stwory zmierzały w kierunku okrętu fla-
gowego.
- Zająć stanowiska! - zaryczał Barvick, wyciągając
miecz. - Przygotować się do obrony. Postawić łuczników
w stan gotowości. Natychmiast!
Gdy załoga zajęła już stanowiska bojowe, admirał zwró-
cił się do sternika.
- Obróć okręt dziobem w ich kierunku - rozkazał. - Nie
chcę, żeby podeszły nas od strony burty.
- Tak, panie. -Marynarz już wykonywał jego polecenie.
Podczas gdy „Południowy Płomień" robił manewr, więk-
szość oczu wpatrywało się w nadlatujące stworzenia, które
były już na tyle blisko, że ludzie mogli dostrzec powolne,
silne ruchy skrzydeł. Monstra zdawały się ślizgać po grzbie-
tach fal. W tym samym momencie powietrze przeszył cienki,
pełen złości skrzek, wzmagający się z każdą chwilą.
- To nie są ptaki, panie - powiedział z niedowierzaniem
bystrooki marynarz. - Wyglądają jak... - Otworzył usta ze
zdziwienia.
11
- Jak co, człowieku? - ponaglił Barvick.
- Płaszczki. Ogromne płaszczki manta.
- Niemożliwe! - wykrzyknął admirał, lecz teraz nawet
on dostrzegł podobieństwo.
Nie było czasu na rozważania. Z lewej burty, około
dwustu kroków od „Południowego Płomienia", powierz-
chnia morza zaczęła nagle wrzeć i w rozświetlonych eks-
plozjach pyłu wodnego trzy olbrzymie płaszczki poderwały
się kolejno z wody. Ryk spowodowany ich wyłonieniem
zmieszał się z wściekłym, wysokim skrzekiem. Wbrew
naturze stworzenia, zamiast opaść z powrotem do morza,
kontynuowały lot. Masywne, trójkątne skrzydła falowały
płynnie. Podwójne rogi odstające po obu stronach paszczy
i długie, cienkie ogony przypominały ogromne bicze. Pła-
szczki zbliżały się do okrętu flagowego z nieprawdopo-
dobną prędkością.
- Gotowość bojowa! - krzyknął Barvick, podczas gdy
wszystko wokół niego pogrążało się w przerażającym
chaosie.
Było jednak zbyt późno. Sternik zaledwie zdążył zareago-
wać, a potwory znalazły się już nad ich głowami. Roz-
piętość skrzydeł największego z nich dorównywała długości
statku. Stworzenie tych rozmiarów powinno ważyć tyle co
trzydziestu mężczyzn, a jednak unosiło się w powietrzu!
W oczach płaszczek czaiła się zimna, ślepa wrogość, która
paraliżowała większość załogi. Monstrualne bestie porusza-
ły się jak gdyby ich złością kierowały jakieś wyższe instynk-
ty i zanim ktokolwiek zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje,
trzy potwory uderzyły z impetem w maszty statku. „Połu-
dniowy Płomień" przechylił się gwałtownie, ale wytrzymał
napór i wyprostował się po chwili. Był jednak poważnie
uszkodzony. Dwa mniejsze maszty zostały roztrzaskane
w drzazgi, a walący się takielunek i spadające reje dokonały
12
reszty zniszczenia wśród tych członków załogi, którzy
jeszcze nie wypadli za burtę. Żeglarze całkowicie zapomnieli
o obronie, myśląc jedynie o przetrwaniu.
Potężny wstrząs rzucił Barvicka na pokład, lecz w ostat-
niej chwili stary marynarz zdołał się chwycić relingu, unika-
jąc tym samym wpadnięcia do morza. W rozpaczliwym
geście obrony wyciągnął miecz. Z wysiłkiem stanął na nogi
i zauważył leżące obok bezwładne ciało Sunflower. Statek
zadygotał, gdy dwie monstrualne bestie wpadły w poroz-
rywany takielunek, niszcząc go doszczętnie. Admirał in-
stynktownie spojrzał w górę.
Ponad nim największa z płaszczek opadała z siłą
i nieuchronnością lawiny, zakrywając całe niebo. Barvick
wzniósł miecz przeciwko szaremu, skrzeczącemu zwias-
tunowi śmierci. Ostrze trafiło w cel i ohydna ciecz
chlusnęła na niego z góry. Potężne cielsko zwaliło się
z ogromną siłą na pokład, po czym wpadło do wnętrza
zrujnowanego okrętu, miażdżąc pod sobą dzielnego żeg-
larza.
Admirał zginął na miejscu i nie mógł zobaczyć rzezi,
jakiej dokonały nadlatujące nowe zastępy okrutnych bestii,
które atakowały kolejno wszystkie jednostki. Tylko nielicz-
ne okręty ocalały od ostatecznej zagłady, lecz były to już
bezużyteczne wraki pełne oszalałych z przerażenia maryna-
rzy, kulących się we wnętrzu zniszczonych kadłubów.
Skrzeczące bestie wciąż atakowały ze straszliwą furią i wy-
dawało się, że nie mają zamiaru pozostawić kogokolwiek
przy życiu. Potężne skrzydła rozgniatały lub ciskały do
morza bezradnych ludzi. Nienaturalnej wielkości rogi i kły
rozszarpywały miękkie ciała członków załóg, a długie ogo-
ny dokonywały dzieła zniszczenia, tnąc niczym stalowe
bicze. Bezlitosne ataki dosięgały nawet tych, którzy znaleźli
się w wodzie i walczyli o życie, próbując utrzymać się na
13
powierzchni. Nieszczęśnicy nie mieli żadnej szansy na prze-
trwanie.
Płaszczki również ucierpiały. Wiele z nich nadziało się na
połamane maszty lub rozerwało na strzępy o pogruchotane
kadłuby. Wydawało się, że za wszelką cenę gotowe są
unicestwić swoje ofiary. Ocalałe stworzenia nurkowały
ponownie do morza z rozpostartymi skrzydłami, co powo-
dowało niewyobrażalny grzmot przewalający się po falach,
po czym odpływały w niewidoczne głębiny. W odpowiedzi
na ich powrót, z samego dna nadszedł nieco inny, wy-
dłużony, o niskich tonach odgłos. Ocean zadrżał na wiele
mil dookoła, zdając się obwieszczać koniec jednostronnej
bitwy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Z wysokości, nie swoimi rękoma, rzucam kości wyroczni. Te
dłonie są młode i niewinne, nie obarczone ciężarem przeznaczenia.
Siedem kości: cztery czerwone, trzy białe. Białe ustawiają się
pierwsze. Na wszystkich widnieją czaszki, oznaczające śmierć i nie-
bezpieczeństwo. Spośród czerwonych jedna ukazuje gwiazdę miłości,
która może przepowiedzieć nieznane. Na drugiej widać koronę —
symbol doczesnej władzy cesarskiej, a pozostałe ukazują kosę — znak
upływu czasu. Symbole namalowane krwią przemijają i ulatują
z pamięci podobnie jak pory roku. Sen kończy się.
Na jawie kości znikają w płonącym labiryncie. Moje ręce wydają
się dymem.
Skowyt cierpiącego człowieka dochodził z zamkniętej
celi, odbijając się echem w ciemnym korytarzu. Wewnątrz
małego pomieszczenia Iceman miotał się, boleśnie wykrzy-
wiając twarz. Odwrócił się i rzucił pełne wrogości spojrzenie
na ludzi stojących za okratowanymi drzwiami. Cofnęli się
przed obsesyjną nienawiścią czającą się w jego zimnych,
błyszczących oczach.
- Musi istnieć jakiś sposób, żeby mu pomóc - wyszep-
tała Fen Amari.
Młody mężczyzna wzbudzał w niej uczucie litości, mimo
że służył śmiertelnym wrogom wyspiarzy. Nie potrafiła
jednak pomóc nieszczęśnikowi.
15
- Płaci cenę za pracę dla Farraga - odpowiedział obojęt-
nie Dsordas Nyun. - Jeśli przeżyje, może być dla nas
użyteczny. Jeśli nie... - Wzruszył ramionami.
Dsordas i Fen zachowywali się jak małżonkowie, cho-
ciaż w rzeczywistości nigdy nie zawarli formalnego związ-
ku. Różnili się od siebie wyglądem. Dsordas był ciemno-
skórym mężczyzną o czarnych włosach, natomiast blond
włosy Fen wspaniale harmonizowały z jej mlecznobiałą
cerą i zaskakująco jasnozielonymi oczyma. Mieszkańcy
Nkosa nazywali ich Światłem i Ciemnością. Mieli również
zupełnie odmienne usposobienia. Fen należała do ludzi
uczuciowych i impulsywnych, podczas gdy z Dsordasa
emanował spokój, który mieszał się często z obsesyjnym
racjonalizmem. W pewien sposób uzupełniali się nawza-
jem, zarówno fizycznie jak i emocjonalnie. Wydawali się
nierozłączni.
- Nektar! - Nagły krzyk Icemana spowodował, że od-
skoczyli od drzwi. Po chwili gniew więźnia zmienił się we
wzbudzające litość poniżanie się. - Dajcie mi trochę -
zaskomlał. - Potrzebuję tego! Potrzebuję tego. Zrobię
wszystko.
- Bogowie! - Dsordas westchnął ze wstrętem. - Prawie
żałuję, że Natali go zbudził.
Minęło sześć dni od rewolty, która przynajmniej na jakiś
czas oswobodziła Zalys spod tyranii Imperium. Tymczasem
przebudzenie Icemana stało się jednym z bardziej istotnych
zdarzeń.
Planując powstanie, podziemna organizacja wyspy, zna-
na jako Dzieci Zalys, obrała za nadrzędny cel uśmiercenie
lub pojmanie telepatów z miejscowego garnizonu. Ocalał
jedynie Iceman, który zdołał ostrzec Xantium przed niebez-
pieczeństwem rewolucji. Przywódca powstańców, Dsordas,
zaniepokoił się poważnie tym niepowodzeniem i wydał
16
rozkaz stałej obserwacji wschodniego horyzontu, oczekując
pierwszych oznak nadciągającej floty Imperium. Tylko
niewielu łudziło się, że nie wysłano w odwecie okrętów
wypełnionych wojskiem.
Po zwycięskim ataku dotarto do pomieszczeń telepatów,
gdzie znajdowano ich martwych albo nieprzytomnych.
Jakiś czas później, w kwaterze marszałka Farraga - zniena-
widzonego maga, którego diabelskie machinacje dały osta-
teczny impuls do wybuchu powstania - odnaleziono Icema-
na, znajdującego się prawdopodobnie w stanie śpiączki. Po
objęciu przez Dzieci kontroli nad Nkosa, stolicą wyspy,
a następnie nad całą Zalys, próby dobudzenia telepatów
kończyły się niepowodzeniem. Młodzi ludzie uzależnieni od
nektaru słabli z każdym dniem. Lekarze i zielarze z wyspy
nie potrafili znaleźć odpowiedniego lekarstwa. Mieli rów-
nież zbyt mało czasu z powodu okrutnych następstw batalii.
Nawet Dsordas, który niechętnie korzystał z nieznanych
i ludowych metod leczenia, nie był w stanie pobudzić do
życia nieruchomych ciał i zdawał sobie sprawę, że ci ludzie
skazani są na powolne umieranie.
Przełom nadszedł w zupełnie nieoczekiwanej formie.
Trzyletni Natali, najmłodszy z sześciorga dzieci Amarich, tak
natarczywie domagał się, żeby pójść do przyjaciela, który nic
nie mówi, że jego matka Etha i najstarsza z rodzeństwa, Fen,
wyraziły zgodę. Chłopiec zaprowadził kobiety najpierw na
plac Fournoi - centralne miejsce miasta - a stamtąd do celi,
w której leżał Iceman. Strażnik pełniący wartę z początku nie
chciał ich wpuścić do środka, ale w końcu uległ perswazji
Fen. Natali podszedł do telepaty. Najpierw delikatnie,
a następnie mocniej potrząsnął go za ramię. Bez skutku.
- Obudź się - powiedział z oburzeniem.
- Malcze, on nie może - odezwała się dziwnwie
podener-
wowana Etha.
1 /
Przeżyła śmierć swego męża, Antorkasa, który poległ
w walce, a wszystkie ostatnie wydarzenia wyczerpały jej
organizm. Wiele spraw było dla niej niejasnych. Pragnęła
jedynie powrotu do normalnego, uporządkowanego życia,
lecz wiedziała, że to niemożliwe. Osoba słabsza wewnętrznie
już dawno ugięłaby się pod naporem tak silnego stresu, ale
Etna należała do ludzi niesłychanie odpornych. Cecha ta
ujawniała się w stanowczym spojrzeniu zielonych oczu
kobiety i była spuścizną po północnych przodkach. Przeka-
zała ją niektórym ze swoich dzieci. Martwiła się o swoją
rodzinę, a w szczególności o Natalego, który odegrał
niepoślednią rolę w tajemniczych wydarzeniach ostatnich
dni, lecz wciąż pozostawał jedynie małym chłopcem.
- Ale on chce - upierał się Natali, ponownie szturchając
telepatę.
- Od jakiegoś czasu próbujemy mu pomóc, Natali -
zaczęła Fen. - Nikt...
- Rzuć trzema czaszkami, Icemanie - zaintonował nagle
chłopiec.
Wszyscy z zaskoczeniem ujrzeli, jak powieki telepaty
drgnęły, a następnie uniosły się. Młody człowiek usiadł
powoli z bolesnym grymasem na twarzy. W jego oczach
czaił się głód. Rozejrzał się po celi, najwyraźniej czegoś
szukając.
- Nektar - wysapał chrapliwie.
Etha odciągnęła Natalego, a niespokojna i mocno pod-
ekscytowana Fen pobiegła po Dsordasa.
Od tego czasu minęło kilka godzin, lecz nie dowiedzieli
się niczego nowego. Natali nie miał pojęcia, skąd po-
chodziły magiczne słowa. Fen sugerowała, że mógł je
usłyszeć, gdy Farrag wykorzystywał go, podobnie jak inne
dzieci z wyspy, jako nieświadomych, telepatycznych szpie-
gów. To samo 'tajemnicze hasło nie poskutkowało w przy-
padku pozostałej piątki telepatów i dwóch z nich już
zmarło. Zapewne wkrótce następni dołączą do nich, ponie-
waż ani Natali, ani nikt inny nie potrafił znaleźć sposobu,
dzięki któremu udałoby się ocucić nieprzytomnych.
Iceman potrafił jedynie potwierdzić swoje imię i z coraz
większą gwałtownością i desperacją żądał lub błagał o nek-
tar. Wyspiarze wiedzieli, że narkotyk, który zwiększał
naturalne zdolności telepatyczne, otrzymuje się z trujących
odchodów ogromnych ropuch. Kilka z tych odrażających
stworzeń znaleziono w małym, zamkniętym ogrodzie obok
kwatery Far raga. Powietrze wydawało się tam zjełczałe,
a odór rozkładu i odgłosy owadów wypełniały cuchnące
miejsce, odgrodzone od świata podwójnymi drzwiami. Sam
Farrag najwyraźniej również używał narkotyku w celu
wzmocnienia własnych magicznych sił. Na jego języku
widniały ohydne czarne plamy. Okrutny człowiek został
w końcu pokonany, a ciemny płomień ugasiły potężniejsze
moce, gdy miecz Dsordasa uciszył serce tyrana na wieki.
Język Icemana miał również zmieniony kolor, lecz w dużo
mniejszym stopniu. Pozwalało to jednak przypuszczać, że
aby działać wydajnie jako telepata potrzebował trucizny na
równi z bursztynowym kryształem, który odebrano mu
wcześniej. Dsordas jednak zabronił podawania jakiegokol-
wiek narkotyku, ponieważ całym sobą instynktownie prze-
ciwstawiał się takim nadużyciom względem istoty ludzkiej.
Widząc godne pożałowania obłąkanie Icemana, Fen za-
stanawiała się, czy nie byłoby lepiej pozostawić go i po-
zwolić, żeby umarł.
- On jest jedyną szansą pozyskania telepaty dla naszych
celów - powiedziała na wpół do siebie. - Iceman byłby
naprawdę cenną zdobyczą.
- Tak, tak. - Dsordas nie wydawał się całkiem przeko-
nany. - Ale czy moglibyśmy mu zaufać?
19
Trzęsący się na całym ciele Iceman zawodził histerycznie.
W korytarzu rozległ się odgłos kroków. Fen i Dsordas
odwrócili się. Rozpoznali Forana Guista, lekarza i starego
przyjaciela rodziny. Z powodu nieustannego wysiłku ostat-
nich dni wyglądał na zmęczonego i starszego niż był
w rzeczywistości. Przywitał się nikłym uśmiechem i lekkim
kiwnięciem dłoni.
- Chcesz z nim porozmawiać? - zapytał Dsordas bez
wstępów.
- Tak. Następuje ciągłe pogorszenie. Wiesz o tym.
Dsordas przytaknął.
- Uzależnienie od nektaru pustoszy jego organizm -
kontynuował Foran. - Całkowite odcięcie od narkotyku
może spowodować, że nigdy nie dojdzie do siebie. Czy
pomyślałeś, żeby podać mu choć trochę i stopniowo zmniej-
szać dawkę?
W odpowiedzi doszedł ich głos Icemana, dobywający się
z zamkniętego pomieszczenia.
- Tak, tak. Muszę wziąć choć odrobinę. Chcę tego... -
dodał silnym szeptem.
- Nie - odparł stanowczo Dsordas. - To tylko prze-
dłużyłoby chorobę. Ta mikstura jest ohydna. Widziałem, co
zrobiła z Fen. Pamiętasz?
Farrag pojmał Fen tuż przed wybuchem powstania
i zmusił ją do zażycia niewielkiej dawki nektaru. Ujrzała
wtedy widmo śmierci, pogrążając się w pustce, co było
jedyną ucieczką przed niewyobrażalnym bólem. Dsordas
odnalazł ją i po raz pierwszy w życiu zdobył się na odwagę,
by użyć swoich wrodzonych zdolności leczniczych. Urato-
wał dziewczynę, lecz niezwykłe doświadczenie wstrząsnęło
nim do samych podstaw życia.
- Fen nie była przyzwyczajona do skutków zażywania
nektaru - utrzymywał Foran. - W przeciwieństwie do Ice-
20
mana. Jego ciało uodporniło się do pewnego stopnia, ale nie
może kontrolować głodu narkotykowego.
- Nie - powtórzył Dsordas nieodwołalnie.
We wnętrzu pomieszczenia rozległo się połączone z łka-
niem, pełne boleści zawodzenie, lecz Dsordas pozostał
niewzruszony.
- Dobrze -ustąpił Foran. -W tym przypadku pozostaje
jedynie Habella.
- Jak ona się miewa? - szybko zapytała Fen.
- Jej twarz jest wciąż obolała i tak będzie, dopóki rana
całkowicie się nie zagoi - odpowiedział lekarz poważnym
głosem. - Pozostanie paskudna blizna. To jednak nie po-
wstrzymuje Habelli przed działaniem i pracuje równie
ciężko jak każdy z nas.
Dsordas spuścił wzrok, czując się niezręcznie, lecz Foran
nie komentował dalej. Fen zrozumiała zakłopotanie uko-
chanego i chciała zakończyć dyskusję.
- Cieszę się, że Habella czuje się lepiej - powiedziała.
Tuż przed wybuchem powstania Habella Merini, sza-
nowana zielarka, otrzymała potężny cios w twarz od
żołnierza Imperium. Jedyną jej zbrodnią było to, że pró-
bowała pomóc osłabionemu Niasowi Santarsieri, Patriarsze
Zalys, który z kaprysu Farraga został wychłostany i zmarł
dwa dni temu.
- Jaka jest inna możliwość? - zapytał Dsordas, z widocz-
nym skupieniem na twarzy.
- Habella chce zbadać Icemana - odpowiedział Foran. -
Ma pewną teorię, według której skutki działania nar-
kotyków przypominają wymuszoną reakcję alergiczną.
Jeśli udałoby się jej odnaleźć wśród swoich wywarów
naturalny środek zapobiegający podobnemu schorzeniu,
wtedy uspokoiłaby go i ostatecznie prawdopodobnie wy-
leczyła z nałogu.
21
Foran wypowiadał słowa bardzo cicho, a mimo to
podsłuchujący Iceman zrozumiał ich sens. Słuch miał wciąż
doskonały.
- Niczego innego! Niczego innego! Nie! - zawołał płacz-
liwie. - Muszę mieć nektar! Dajcie mi go! - Głos
telepaty przerodził się w histeryczny krzyk i wszyscy jeszcze
bardziej odsunęli się od drzwi.
- Wezwij ją, proszę - zdecydował Dsordas. - Warto
spróbować.
- Nie możesz pozwolić, żeby weszła tam sama - za-
protestowała Fen.
- Oczywiście, że nie. Zorganizuję kilku ludzi, którzy
przypilnują Icemana. Czy ona wie, ile czasu zabierze ku-
racja?
- Przynajmniej kilka dni - odpowiedział Foran.
Dsordas wzruszył ramionami.
- W takim razie przywrócenie Icemana do normalnego
stanu nie ma większego znaczenia - zauważył. - Do tej
pory prawdopodobnie zostaniemy już zaatakowani.
ROZDZIAŁ DRUGI
W mrocznym labiryncie ludzkiego umysłu znajdują się poziomy
znaczenia. Ogień przynosi niebezpieczeństwo jednej warstwie, ukoje-
nie drugiej. Ryzyko jest adekwatne do nagrody. Któż może wiedzieć,
kiedy hazardzista obstawia więcej niż daje po sobie poznać?
W labiryncie jest mnóstwo zakrętów i wiele dróg bez wyjścia. Całe
życie jest hazardem. Lecz kto ustala szanse powodzenia?
JTo zwycięstwie nad siłami Imperium, które ciemiężyło
ludność Zalys przez wiele lat, wyspiarze - a szczególnie
mieszkańcy stolicy - brali udział w wyścigu z czasem.
Najbardziej nagląca okazała się konieczność opieki nad
rannymi. Trzeba było również pocieszać osieroconych
i znaleźć miejsca zamieszkania dla bezdomnych. Decydują-
ce uderzenie zostało zaplanowane na dzień, w którym miał
nastąpić szczególnie wysoki przypływ. Olbrzymia fala po-
pychana przez niesamowitą dzikość sztormu zatopiła nie
zabezpieczone, poprzecinane kanałami miasto, dokonując
ogromnych zniszczeń. W ciągu ostatnich kilku lat Nkosa
stawało się coraz bardziej narażone na zalewy morza, lecz
nikt nie widział nigdy czegoś tak strasznego. Jednak gdyby
nie burza, wyspiarze znaleźliby się prawdopodobnie w dużo
gorszej sytuacji. Wykorzystali olbrzymią falę i skierowali ją,
poprzez specjalnie wykopany rów, z szybko powiększającej
się laguny wprost na baraki garnizonu. Taktyka odniosła
sukces, lecz nie przewidziana gwałtowność żywiołu ugodziła
zarówno we wrogów jak i w przyjaciół. Mieszkańcy miasta,
23
którzy zostali ranni w czasie powodzi i podczas walki,
wymagali teraz fachowej opieki, dlatego też każda osoba
posiadająca zdolności lecznicze miała pełne ręce roboty.
Wielu ludziom nie udało się pomóc i trudno byłoby znaleźć
rodzinę, która nie opłakiwałaby swoich bliskich. Postawiło
to wszystkich ocalałych w podobnym położeniu. Lecz ich
żal mieszał się z nadzieją na początek nowej ery. Poczucie
wolności, nawet jeśli ta okazałaby się krótkotrwała,
sprawiło, że dzielenie się dostępną żywnością i schronieniem
nie było jedynie obowiązkiem, ale czystą radością. Ludzie
zjednoczyli się, zapominając o różnicach dzielących ich
przed rewoltą i teraz, kiedy utrzymywana dotychczas
w tajemnicy rola Dsordasa jako przywódcy Dzieci Zalys
została ujawniona, większość z nich oczekiwała, że stanie
na czele całego ludu. On ze swojej strony ślubował
publicznie, że dla mieszkańców Zalys uczyni wszystko, co
w jego mocy. Jednak w obecnej chwili potrzeby bliskich mu
osób okazały się najważniejsze i pozostawił kierownictwo
w rękach swoich zastępców. Pierwszy dzień nowej ery
Dsordas spędził z Fen. Razem opłakiwali stratę jej ojca
i dzielili radość z połączenia się reszty licznej rodziny
Amarich.
Fen wraz z innymi znajomymi skłoniła Dsordasa, żeby
wykorzystał swoje nowo odkryte zdolności uzdrawiające.
Z początku opierał się, ale tak wiele tajemniczych zjawisk
wplotło się w wydarzenia na Zalys, że w końcu wyraził
zgodę. Podczas pierwszych prób nie odniósł poważniejszych
sukcesów. Dotykiem łagodził ból wielu cierpiących, lecz
sam nie potrafił wyjaśnić, w jaki sposób to robi. Ludzie już
wcześniej obwołali go bohaterem, jednak teraz szacunek dla
niego wzrósł niepomiernie. Mimo to Dsordas czuł się
rozbity wewnętrznie. Zdawał sobie sprawę, że przynosi
jedynie powierzchowne, choć przewidziane ukojenie i ocze-
24
kiwał, że ukaże mu się zmarła matka, podobnie jak wtedy,
gdy wyciągał Fen z objęć śmierci. Wierzył, że wraz z poja-
wieniem się ducha matki jego wysiłki mogłyby przynieść
trwałe korzyści. Bardziej doświadczeni lekarze, tacy jak
Foran, zachęcali Dsordasa, który ostatecznie wytrwał w po-
stanowieniu wykorzystania swoich umiejętności. Tak było
do dnia, kiedy to próbował uleczyć starego człowieka,
którego rany wydawały się niewielkie. Starzec wpadł do
jednego z kanałów pełnych zdradliwych wirów i do organiz-
mu dostało się zakażenie. Dsordas ujął sękate dłonie,
zdziwiony, że były zimne i wilgotne pomimo gorączki
widocznej w wodnistych oczach starca. Rozluźnił się, zamy-
kając oczy i pozwalając świadomości wędrować swobodnie.
Instynktownie odkrywał chorobę. Z początku, podobnie
jak w przypadku uzdrowienia Fen, poczuł, że jego ręce
robią się coraz gorętsze. Cierpienie starego człowieka stało
się jego własnym. Poruszył się, żeby powstrzymać wszech-
ogarniający ból, lecz chwilę później, pod wpływem dziw-
nego wydarzenia, zachwiał się, doznając zawrotu głowy.
Miał wrażenie, że otwiera się pod nim czarny wir grożący
wessaniem w otchłań. Zimny strach zawładnął umysłem
Dsordasa. Szybko zwalczył to uczucie, nie rozumiejąc co się
dzieje. Pomóż mi, matko! błagał cicho, lecz nie usłyszał
odpowiedzi. Siła wirującej otchłani wciągała go coraz głę-
biej. Przestał cokolwiek kontrolować. Był bezradny, tracił
cały sens swojego istnienia.
- Zostaw mnie -usłyszał ostry, starczy głos przepełniony
bólem. - Chcę odejść.
- Nie! - krzyknął Dsordas, lecz nie mógł dłużej wy-
trzymać napięcia.
Gdzieś, w innym świecie, ktoś rozprostował jego zaciś-
nięte pięści i chwyciwszy za ramiona, potrząsnął nim delika-
tnie. Dsordas usłyszał szept. Gdy z wielkim wysiłkiem
25
zdołał w końcu otworzyć oczy, dostrzegł okaleczoną twarz
Habelli i miłe oczy, które zdradzały niepokój.
- On odszedł, Dsordasie - powiedziała łagodnie. - Nie
żyje. Nie możesz już nic dla niego zrobić.
Dsordas spojrzał na teraz już całkiem nieruchomego
człowieka. Chcę odejść.
- Już nigdy nie użyję swojej mocy - powiedział stanow-
czo. - To jest wbrew naturze.
Wyszedł bez słowa i udał się do domu. Po tym wydarze-
niu nikt, nawet Fen, nie potrafiła go przekonać, żeby
spróbował ponownie. Bolesne doświadczenie wywarło wy-
raźnie negatywny wpływ na psychikę młodzieńca. Śmierć
starego człowieka była niewątpliwie dotkliwym ciosem, ale
rana okazała się dużo głębsza. Dopiero po długich namo-
wach Dsordas zdecydował wytłumaczyć się przed Fen.
- Nie chciał mojej interwencji. Sam mi to powiedział.
Robiłem wszystko, żeby go zatrzymać, w ten sposób prze-
dłużałem agonię.
- Próbowałeś jedynie mu pomóc - zauważyła Fen.
- Wiem. Ale to było błędem - odpowiedział z prze-
konaniem.
- Tylko w tym przypadku - zaczęła Fen. - Inni...
- Nie. Nie zrobię tego.
- Dla mnie zrobiłeś.
- To co innego - zaoponował, po raz pierwszy w cza-
sie rozmowy spoglądając jej prosto w oczy. - Dla ciebie
mógłbym umrzeć. Poza tym, wtedy pojawiła się moja
matka, żeby mi pomóc. Wiedziała, że powinienem ra-
tować życie. Mogę uzdrawiać jedynie tych, dla których
jestem w stanie umrzeć - powiedział z wyraźnym wzru-
szeniem.
- A zatem innym możesz tylko pozwolić odejść - zasuge-
rowała Fen opanowanym głosem.
26
- To nie jest takie proste, jak myślisz - odpowiedział
i poczuł przeszywający dreszcz. - On prawie zabrał mnie
ze sobą!
- To znaczy...? - Fen nie potrafiła ukryć zaskoczenia.
- Gdyby nie udało mi się powrócić na czas, umarłbym
razem z tym starcem - odpowiedział żarliwie.
Fen przestała naciskać, chociaż zastanawiało ją, czy
Dsordas może być pewny swoich słów. Uważała, że skutki
po tym spotkaniu okazały się kłopotliwe a nawet nieznośne.
Dsordas stracił pewność siebie i niemal całkowicie się
załamał. Mimo ciągłych próśb swoich zastępców z or-
ganizacji, nie kwapił się do podejmowania jakiegokolwiek
ryzyka bez specjalnego powodu. Serce Fen posmutniało,
ponieważ człowiek, którego bardzo kochała zmienił się,
a ona nie potrafiła zrozumieć go i wyrwać z letargu.
W końcu ustąpiła i wzięła sprawy w swoje ręce.
Mieszkańcy Zalys brali udział w jeszcze jednym wyścigu
z czasem. Przygotowania do obrony przed spodziewanym
przybyciem cesarskiej floty szły pełną parą. Plan wzięcia do
niewoli wszystkich wrogich telepatów nie powiódł się -
Imperium zostało ostrzeżone. Jeśli statki wypłynęły natych-
miast po otrzymaniu wiadomości, mogły dotrzeć w pobliże
wyspy w ciągu ośmiu dni. Powstańcy mieli nadzieję, że
zgromadzenie odpowiedniej ilości okrętów i załóg zabierze
dowódcom Imperium więcej czasu. Przygotowali się jednak
na najgorsze.
Na czas swojej nieobecności Dsordas przekazał dowództ-
wo w ręce trzech ocalałych zastępców. Każdemu z nich
wyznaczył odpowiednie zadania. Żaden jednak nie posiadał
zdolności organizacyjnych swego dowódcy. Było tak dużo
do zrobienia, że zadanie wydawało się przerastać ich moż-
liwości, a brak odpowiedniego talentu strategicznego pro-
wadził do zdwajania wysiłków i marnowania zasobów.
27
Dlatego też chętnie zgodzili się na spotkanie z Fen, mając
nadzieję, że przyprowadzi ze sobą Dsordasa. Przyszła jed-
nak sama, a jej piękna, blada twarz wyrażała zdetermino-
wanie.
- Dsordas nie przybędzie - zakomunikowała, zanim pa-
dło jakiekolwiek pytanie.
Z tonu głosu dziewczyny wynikało, że straciła cierpliwość
do ukochanego. - Jeśli nie możemy oczekiwać, że po-
prowadzi nas dalej, muszę zrobić to ja z waszą pomocą.
- Ty? - Yeori Alektora zdziwił się wyraźnie. Mimo
niewielkiego wzrostu zasłynął jako człowiek niezwykle silny
i ekspert we wszystkich znanych formach walki. Jego
specjalnie wyszkoleni wojownicy stali na czele ostatniej
batalii.
- Dlaczego nie? - odparła wyzywająco, a w ślicznych
oczach młodej kobiety pojawiły się złote błyski. - Znam Nkosa
i mieszkańców tego miasta tak dobrze jak on. Doskonale zdaję
sobie sprawę z niebezpieczeństwa, w obliczu którego stoimy.
Siła mojego ramienia nie równa się sile Dsordasa, lecz nie to
jest teraz najważniejsze. Czyż nie mam racji?
Trzej mężczyźni przyglądali się jej uważnie. Nigdy wcześ-
niej nie widzieli Fen takiej jak teraz. Trzęsła się wewnątrz,
lecz w całym swoim życiu nie czuła się bardziej zdetermino-
wana. W głębi duszy uśmiechnęła się na myśl, jak bardzo
w obecnej chwili przypomina swoją matkę. Uświadomiła
sobie, że musiała odziedziczyć niektóre ze zdolności Ethy,
która przez te wszystkie lata zdołała stawić czoło kochające-
mu, lecz czasem niezmiernie twardemu mężowi i sześciorgu
rozbrykanych dzieci, z łatwością dając sobie radę. Jest w tobie
dużo z człowieka północy, mówiła matka. Fen urodziła się na
Zalys, lecz przede wszystkim charakteryzowała ją elastycz-
ność i niezależność mieszkańców odległej ojczyzny Ethy.
Zaistniała sytuacja doskonale ujawniła te cechy dziewczyny.
28
Fen wzięła głęboki oddech.
- Pierwsza sprawa to brak statków zdolnych do walki na
morzu - rozpoczęła Fen. - Musimy stawić opór na wyspie.
Potrzebujemy regularnej grupy obserwacyjnej rozstawionej
wzdłuż całej linii wybrzeża. Światła ostrzegawcze muszą być
widoczne z każdego miejsca. Nie mamy pewności, z której
strony nadpłyną.
Mężczyźni wymienili spojrzenia.
- Flota Południowa stacjonuje w Nadal, zatem powinni
nadciągnąć ze wschodu - powiedział Yeori.
- Niekoniecznie - odpowiedział Skoulli Visakia. - Fen
ma rację. Mogą okrążyć wyspę i schwytać nas w pułapkę. -
Skoulli zasłynął jako krasomówca i erudyta, dzięki czemu
stał się najodpowiedniejszym człowiekiem do koordynowa-
nia łączności.
- Światła ostrzegawcze to bardzo dobry pomysł. Powin-
niśmy umieścić je wszędzie tam, gdzie ukształtowanie tere-
nu jest odpowiednie. ^
- Świetnie. Czy możesz się tym zająć? - Fen poczuła%rię
dużo lepiej. ^
Skoulli skinął głową.
- Nkosa wciąż pozostaje jednak całkowicie odsłoniętym
celem - sceptycznie wtrącił Yeori.
- Oczywiście - zgodziła się Fen. - Ale nie mogą podejść
nas od frontu. Przypuszczam, że w całym Imperium nie
znalazłby się na tyle głupi komandor, który wprowadziłby
flotę do laguny. Jeśli jednak spróbują, to mamy przygoto-
wanych kilka niespodzianek, co, Myszo?
Yani Paphos, znany powszechnie jako Mysz, uśmiechnął
się szeroko i przytaknął.
- Dwa przesmyki są na tyle wąskie, że równocześnie
mogą pomieścić tylko po jednym statku. Wtedy zaatakowa-
libyśmy ich z obu stron. Gdyby wpłynęli do środka,
29
znaleźliby się na łasce naszych płonących strzał. Praw-
dopodobnie połowa z okrętów poszłaby na dno.
Mysz z zawodu był budowniczym i okazał się nadzwyczaj
praktyczny. Na jego barki spadła odpowiedzialność do-
prowadzenia kanałami ogromnej fali przypływu na gar-
nizonowe baraki wrogów.
- Nie skorzystają z tej drogi - zaopiniował. - Inaczej
byliby nieprawdopodobnie głupi.
- W takim razie, gdzie znajduje się najdogodniejsze
miejsce do ataku i jak możemy je obronić? - zapytała Fen,
zaczynając odzyskiwać pewność siebie.
Przez kilka następnych dni nie wydarzyło się nic szczegól-
nego. Fen pracowała bez wytchnienia, działając w Nkosa
i okolicach. Doglądała budowy fortyfikacji, które powsta-
wały lub były modyfikowane na piaszczystych wydmach
dookoła laguny, w miejskich dokach i wzdłuż brzegów
rzeki. Widziała nowe pozycje obronne przygotowane w po-
bliżu plaży i w małych zatokach, gdzie żołnierze Imperium
mogli dostać się na brzeg. Razem ze Skoulli sprawdzili
system latarni ostrzegawczych, otaczających wyspę. Gdzie-
kolwiek się pojawiła, ludzie spoglądali na nią z szacunkiem.
Nawet jeśli czasami przypuszczali, że tylko reprezentuje
Dsordasa, uznawali jej wysoką rangę. Mieszkańcy Zalys
wiedzieli, że cała rodzina Fen aktywnie uczestniczyła w po-
wstaniu, doznając przeróżnych cierpień. Poznali już roz-
sądek młodej kobiety i ogromną determinację, która kryła
się w tym drobnym ciele. Od dłuższego czasu nawet Yeori -
początkowo najbardziej sceptyczny z trzech zastępców
Dsordasa - przychodził do niej po radę, nie poddając
w wątpliwość otrzymywanych wskazówek.
Jedna z takich dyskusji dotyczyła wielkiego statku hand-
lowego „Mroźna Gwiazda", który zawinął do portu jakieś
trzy dni po ostatniej bitwie. Skoulli odkrył w kwaterze
30
Farraga dokumenty, z których dowiedzieli się, że kapitan
statku był starym przyjacielem marszałka i często przewoził
dla niego specjalne przesyłki. Dlatego też, chociaż „Mroźna
Gwiazda" nie pływała pod banderą Imperium i sama nie
przedstawiała większego zagrożenia, musieli przygotować
się do unieszkodliwienia jednostki. Fen zaproponowała,
żeby ludzie Yeoriego wzięli statek siłą, jeśli zaszłaby taka
konieczność. Druga ewentualność dopuszczała przyjaciel-
ski układ, gdyby okazało się to możliwe. Wiedzieli, że
jakikolwiek ładunek znajdował się pod pokładem, to Zalys
mogło na tym skorzystać. Sprawę rozstrzygnęła załoga
statku, co sprawiło Fen niezmierną ulgę.
Kiedy dobijali do portu w Nkosa, kapitan natychmiast
zdał sobie sprawę z zaistniałych okoliczności i wydał rozkaz
zawrócenia „Mroźnej Gwiazdy". Spowodowało to bunt
niezadowolonej załogi, w wyniku czego kapitan został
zabity. Nawet gdyby nowe władze w Nkosa chciały ukarać
mordercę, to miałyby wielkie trudności z odnalezieniem
winnego, którego chroniło konspiracyjne milczenie towa-
rzyszy. Tymczasem Yeori zaprzyjaźnił się z pierwszym
matem, Barkiem Maddenem, przejawiającym wzmożoną
ochotę do handlu z wyspiarzami. Yeori doszedł do słusz-
nego wniosku, że w przyszłości Zalys może potrzebować
dobrego statku i pomimo niepewnej sytuacji „Mroźna
Gwiazda" pozostała w doku, do czego nie trzeba było
zbytnio namawiać załogi, która po opuszczeniu pokładu
korzystała z uciech tego świata, spędzając czas na wybrzeżu.
Yeori przyniósł Fen również mniej przyjemną wiadomość.
Nias Santarsieri, Patriarcha wyspy, zmarł dzień po przyby-
ciu „Mroźnej Gwiazdy" do portu. Z rozkazu Farraga został
wychłostany i podupadł mocno na zdrowiu, a jego sędziwy
wiek nie sprzyjał leczeniu. Nias był czcigodnym starcem,
niezmiernie szanowanym i lubianym - mimo że pod rząda-
31
mi Imperium nie mógł uczynić wiele dla społeczności Zalys,
to wydawało się, że trudno będzie znaleźć kogoś na jego
miejsce. Umarł, realizując swoją życiową ambicję. W koń-
cu, po wielu latach niewoli, ujrzał Zalys wolną. Obecnie
wyspa potrzebowała nowego duchowego przywódcy, lecz
niestety musiano poczekać z wyborem. Wiele innych, na-
glących spraw zaprzątało umysły mieszkańców. Fen czer-
pała olbrzymią satysfakcję ze swojej pracy, niemniej jednak
wisiała nad nią olbrzymia, ciemna chmura. Wieczorem
zamierzała powrócić do rodzinnego domu i do Dsordasa,
wciąż pogrążonego w głębokiej depresji. Wydawał się mało
zainteresowany wyczynami Fen, która opowiadała mu
o wszystkim. Nie ustająca apatia ukochanego niepokoiła
dziewczynę. Nieobecność Dsordasa zastanawiała jego to-
warzyszy z organizacji. Nigdy jednak nie wspomnieli Fen
o swoich obawach. Dsordas zachorował bardziej, niż kto-
kolwiek mógłby przypuszczać. W rzeczywistości uskarżał
się na zmęczenie i ciągłe bóle głowy, i chociaż Fen była
mocno wyczerpana, to przez większą część wolnego czasu
próbowała mu pomóc. Wciąż darzyła go płomienną miłoś-
cią i broniła z całych sił, gdy ktokolwiek sugerował, że
powinien robić znacznie więcej. Lecz jej ukochany nie był
już tym samym człowiekiem i Fen zastanawiała się, czy
dawny Dsordas kiedykolwiek do niej powróci.
RO
ZD
ZIA
Ł
TR
ZE
CI
Nie
pamięta
m
swojego
dziecińst
wa. Czy
możliwe,
żebym
urodził
się stary?
Rzucony
w
istnienie
całkowic
ie
ukształto
wany?
Czy mój
ogień
płonął
równie
jasno jak
jej
odległy
płomień?
Któż
mógłby
odmówić
jej
zaprosze
niu?
Teraz
latam na
starych
skrzydłac
h i
jestem
coraz
bardziej
zmęczon
y. Tak
bardzo
zmęczon
y.
Podc
zas gdy
Fen
rzuciła
się w
wir
pracy, a
Dsorda
s skrył
się,
rzadko
opuszc
zając
swój
pokój,
rodzina
Amaric
h radzi-
ła sobie
jak
tylko
potrafił
a
najlepie
j.
Wciąż
starali
pogodz
ić
się ze
śmierci
ą
Antork
asa.
Nikt
jednak
nie
odczuw
ał jego
nieobec
ności
dotkliw
iej niż
wdowa
po nim,
Etha.
Po
prze-
szło
dwudzi
estu
latach
małżeń
stwa
nie
miała
żadnyc
h złu-
dzeń co
do
swego
męża.
Był
przystoj
nym
mężczy
zną o
im-
ponują
cej
budowi
e ciała,
lecz
przy
całym
swoim
sprycie
i
miłości
życia
potrafił
być
równie
ż
próżny,
napusz
ony
i
porywc
zy. To
Etha
wprow
adziła
praktyc
zność i
błyskot
-
liwość
do ich
domost
wa i do
jubilers
kiego
interesu,
z które-
go
Antork
as się
utrzym
ywał.
Tęsknił
a za
mężem
bardzo
i
odczuw
ała
bolesną
pustkę
w sercu.
Broniła
się
przed
cierpien
iem,
doprow
adzając
swój
organiz
m do
prawi