Jonathana Wylie II TOM TRYLOGII WYSPA I IMPERIUM Blask płomienia Przełożył PAWEŁ CZAJCZWKI PROLOG Admirał Iayn Barvick obudził się i pomyślał o kłopo- tach, w jakie się wpakował. Nie przypuszczał, że jest to ostatni dzień jego życia. Obecnie, mając pięćdziesiąt lat, wyzbył się już wszelkich ambicji. Cóż więcej mógł osiągnąć? Czemu opuścił swój wygodny dom w Brighthaven i zdecy- dował się objąć dowództwo wyprawy? Naszły go wspomnienia i chociaż nie chciał ulec nostalgii, poddał się urokowi napływających myśli. Jako młody żeglarz opłynął połowę świata, wiodąc życie pełne przygód. Wielokrotnie zawijał do portów na wyspie Zalys, lecz ani ta kraina, ani jej mieszkańcy nie wywarli na nim większego wrażenia. Pełniła rolę wysuniętej placówki kolosalnego Imperium xantyjskiego, a jej strategiczne znaczenie znane było każdemu uczniowi. Odległe położenie wyspy, znaj- dującej się prawie na środku morza Larenian, czyniło zeń miejsce krzyżowania się wielu ważnych szlaków handlo- wych, łączących Imperium z zachodnimi lądami - co rów- nież miało niebagatelne znaczenie militarne. Najważniej- szym jednak był fakt, iż stanowiła nieprzebrane źródło 5 bursztynowych kryształów. Dzięki tajemniczym kamieniom wyjątkowo uzdolnieni telepaci potrafili przekazywać wia- domości w mgnieniu oka, czasami na olbrzymie dystanse. Nikt nie potrafił zrozumieć działania drogocennych bur- sztynów, lecz mimo to posługiwano się nimi na całym obszarze Imperium. We flocie Bamcka znajdowało się trzech telepatów - jeden na okręcie flagowym o nazwie „Południowy Pło- mień", a dwaj pozostali na jednostkach dowódców eskadr. Wykorzystywano ich do odbierania wiadomości z kwatery głównej i przekazywania tam raportów z misji Bamcka. Zapotrzebowanie na telepatyczne zdolności wzrosło bar- dziej niż kiedykolwiek. Coraz częściej wykorzystywano nowe, rodzące się dopiero talenty, co wiązało się z koniecz- nością zdobywania coraz większych ilości bursztynowych kryształów. Bez rozległej sieci telepatycznej Xantium znala- złoby się w opłakanym położeniu. Barvick, podobnie jak większość inteligentnych ludzi, zdawał sobie sprawę, że Imperium przechodziło poważny kryzys i zachowywało swoje rozległe wpływy jedynie dzięki czujności i obecności swoich wojsk w podbitych krainach. Telepaci stali się niezbędni dla właściwego funkcjonowania Imperium. To oni przekazali wiadomości o wybuchu powstania na Zalys. Instrukcje przesłane osobiście przez kanclerza Verkho dla admirała potwierdzały powagę sytuacji. Przywódcy po- wstania oraz wszyscy aktywni uczestnicy mieli zostać stra- ceni. Nie wspomniano natomiast nic o tym czy rebelianci zwyciężyli, czy ponieśli klęskę. Kontakt z Zalys został przerwany i Barvick spodziewał się najgorszego. Wyruszył z dwiema pełnymi eskadrami Floty Południowej, liczącymi około pięćdziesięciu okrętów, z których wiele przeładowano wręcz wojskiem. Admirał miał pod dowództwem tysiące ludzi, dużo więcej niż potrzeba do odzyskania wyspy -jeśli 6 rzeczywiście została opanowana przez wrogów - i ukarania jej mieszkańców. Verkho nie wyznaczył jednak dowódcy floty, więc Barvick sam podjął decyzję, której teraz żałował. Przy sprzyjających wiatrach podróż z Brighthaven do Zalys mogła potrwać około siedmiu, ośmiu dni, lecz jak zwykle o tej porze roku - tuż po pełni lata - wiał delikatny, ale miarowy wiatr z zachodu, co utrudniało żeglugę. Musieli płynąć halsem pod wiatr i po pięciu dniach od opuszczenia portu nie przebyli nawet połowy drogi. Admirał stawał się coraz bardziej niespokojny i chociaż poruszał się po roz- kołysanych pokładach, cały czas utrzymując równowagę jak przystało na doświadczonego żeglarza, to jego nogi zdawały się z każdym dniem słabsze. Ponadto nie spał zbyt dobrze. Budził się wcześnie i jeszcze przed wschodem słońca pojawiał się na pokładzie. Nie mógł znieść ciasnoty kabiny, która wydawała mu się więzieniem. Zdążył się już od- zwyczaić. Dlaczego podjął się tego zadania? Ta akcja była ważna, lecz w przeszłości wyznaczał innych, żeby zajmowali się równie doniosłymi misjami. Wielu z jego młodszych ofice- rów potrafiłoby przeprowadzić z powodzeniem to zadanie. Zastanawiał się, czy z jakiegoś nieznanego powodu starał się zadowolić Verkho? Kanclerza uważano za najpotężniej- szego człowieka w Imperium i bardziej się obawiano jego niż samego cesarza Southana. Jednak Barvick nie odczuwał strachu przed kimś, kto nigdy nawet nie opuścił stolicy. Admirał był weteranem niezliczonych bitew i chociaż pod- niesienie do obecnej rangi sprawiło, że wiedza o mrocznym świecie polityki stała się nieunikniona, to jednak miał zbyt mało czasu na knucie intryg czy spisków. Poza tym, zrealizował już wszystkie swoje marzenia i ambicje. Ostatnie czterdzieści lat życia spędził w służbie cesarskiej marynarki. Rozpoczynał jako niższy majtek aby konsek- 7 wentnie, dzięki inteligencji, uporowi i szczęściu, awansować szczebel po szczeblu. W końcu pięć lat temu został dowódcą jednej z trzech wielkich flot Imperium. Osiadł w Brighthayen, porcie leżącym w zachodniej prowincji Nadal, krainie, która graniczyła z Xantium od południowego zachodu. Miasto sprawiało wrażenie ponurego i szarego, co zadawało kłam jego nazwie. Barvick znalazł tam jednak wspaniały dom z przylegającym dużym terenem i rozstał się z morzem na dobre, a przynajmniej tak myślał. Od tego czasu staczał batalie innego rodzaju. Walczył o utrzymanie Floty Południo- wej w ciągłej gotowości. Starał się więc zdobyć jak najwięcej ludzi i funduszy. Gdy był młodszy, Imperium tętniło życiem, poszerzając swoje terytoria, a marynarkę uważano za kluczo- wą siłę w prowadzonych kampaniach. Obecnie Xantium z wielkim trudem broniło granic przed najazdami barbarzyńs- kich ludów. W oczach Bamcka jego ukochana Flota Południowa również nieubłaganie chyliła się ku upadkowi. Być może zbliża się nieuchronny koniec, zastanawiał się pełen zadumy. Chcę zobaczyć ich w akcji, dopóki jest jeszcze coś, z czego można być dumnym. Rozejrzał się po okręcie i stwierdził, że nadal robi na nim wrażenie szybkość i skuteczność, z jaką marynarze potrafili walczyć, nawet jeśli ich przeciwnikami okazaliby się źle wyćwiczeni chłopi. Ta misja jest jego ostatnim dziełem, kwintesencją wojennego kunsztu. Barvick stanął na dziobie okrętu flagowego i serce stare- go wojownika zaczęło bić trochę szybciej. Zanim umrę, na moim mieczu ponownie pojawi się krew, przyrzekł sobie cicho. I nie mylił się. Pierwszą zapowiedzią nadchodzącego nieszczęścia był potężny grzmot, który zdawał się narastać wprost z otchłani 8 morza. Nikt ze znajdujących się na pokładzie nie słyszał wcześniej podobnego dźwięku i kiedy przerażające odgłosy oddaliły się, grozę potęgowała złowieszcza cisza. Ustał plusk fal, skrzypienie wręg i łopot rozwiniętych żagli, a wszyscy ludzie zastygli w bezruchu, oczekując na rozwój wypadków. Na spokojnym, błękitnym niebie wciąż świeciło południowe słońce. Morze wydawało się nie zmienione. Coś jednak wisiało w powietrzu. Ochłodziło się znacznie. Oficerowie stojący na mostku kapitańskim „Południowego Płomienia" wymienili między sobą zaniepokojone spojrzenia. Nawet Barvick nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, które roz- proszyłyby wątpliwości jego poruczników. Krzyk docho- dzący z dolnych pokładów wskazywał, że telepata odebrał wiadomość. Admirał rozkazał przyprowadzić go na pokład. Młodszy oficer pomógł dziewczynie o imieniu Sunflower wejść na górę. Podobnie jak wielu telepatów używała nektaru, który zwiększał naturalne zdolności. Jednak nar- kotyk niesłychanie osłabiał organizm. Od przeszło trzech lat Sunflower była osobistą asystentką Barvicka, lecz nigdy wcześniej nie pływała na statkach i choroba morska dodat- kowo ją wycieńczyła. Admirał doznał wstrząsu na widok fatalnego wyglądu Sunflower. Na czole miała przepaskę z białego płótna, w którego fałdy wszyto bursztynowy kryształ. Twarz dziewczyny wydawała się bardziej kredowa od tkaniny, a w oczach młodej kobiety czaił się strach. - Co masz do przekazania? - zapytał rozkazującym tonem Barvick. - Otrzymaliśmy wiadomość z „Łamacza Fal", panie - odpowiedział młodszy oficer, podając nazwę okrętu prowa- dzącego eskadrę, który równocześnie płynął na czele ar- mady - lecz słowa Sunflower wydają się bezsensowne. - Powtórz wiadomość, Sunflower - powiedział Barvick uprzejmie, ale stanowczo. 9 Usta telepatki rozchyliły się, ukazując zaplamiony ję- zyk, lecz dziewczyna nie wydała żadnego dźwięku. Ad- mirał zaczął się niecierpliwić, jednak natarczywe wołanie z bocianiego gniazda przeszkodziło mu w kontynuowaniu wywiadu. Dopiero po kilku chwilach zrozumieli znaczenie docierających z wysoka słów. Twarze marynarzy zastygły w przerażeniu, wszystkie oczy zwróciły się w kierunku morza. "Łamacz Fal" wywrócił się do góry dnem. Bamck spojrzał ponownie na Sunflower. - Złap kontakt z „Łamaczem Fal" - szczeknął. - Zapy- taj, co się dzieje. W dużych, brązowych oczach dziewczyny pojawił się bezradny strach, a jej usta rozwarły się w rozpaczliwym krzyku. Zakryła uszy, trzęsąc się jak w febrze. Barvicka ogarnęło przerażenie. Nigdy wcześniej nie widział u niej takiej reakcji, ale zdawał sobie sprawę, że dalsze pytania nie mają sensu. Spojrzał na morze. Jak to możliwe, żeby sprawny statek wywrócił się na spokojnych wodach? Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Niemal namacalne uczucie strachu wypełniło powietrze. Najgorsze miało jednak dopie- ro nadejść. Ujrzeli, jak następne trzy okręty wywracają się kolejno w krótkich odstępach czasu. Dwa leżały na prawej burcie, a jeden na lewej. Spojrzeli na czyste niebo, niczego nie rozumiejąc. Morze wydawało się spokojne i nie dostrzegli nigdzie wzburzonych fal czy wirów - to tłumaczyłoby katastrofę. Jeden z bystrookich marynarzy ujrzał coś, co poruszało się dookoła wywróconych okrętów. Wciągnął powietrze głęboko w płuca, nie kwapiąc się z zabraniem głosu na temat tak absurdalnego wyobrażenia. - Co to jest, człowieku? - ryknął w końcu Bandck. 10 - Wygląda... - zaczął marynarz - wygląda, że zostali zaatakowani przez gigantyczne ptaki. Admirał znowu miał trudności ze znalezieniem odpowied- nich słów. Teraz wydarzenia zaczęły następować po sobie w zastraszającym tempie. Obserwator krzyczał, że okręty płynące na zewnętrznych krańcach floty znalazły się w powa- żnych tarapatach. W ciągu paru chwil ponad tuzin jednostek runęło z trzaskiem, przewracając się na burty, a odgłosy zniszczenia i okrzyki przerażenia docierały po falach aż do „Południowego Płomienia". Marynarz w bocianim gnieździe wrzasnął przeraźliwie, wskazując na tonący „Łamacz Fal". Wszyscy ujrzeli szybko powiększające się, szare kształty ponad wodą. - Co to jest? - ktoś wysapał w osłupieniu. Tajemnicze stwory zmierzały w kierunku okrętu fla- gowego. - Zająć stanowiska! - zaryczał Barvick, wyciągając miecz. - Przygotować się do obrony. Postawić łuczników w stan gotowości. Natychmiast! Gdy załoga zajęła już stanowiska bojowe, admirał zwró- cił się do sternika. - Obróć okręt dziobem w ich kierunku - rozkazał. - Nie chcę, żeby podeszły nas od strony burty. - Tak, panie. -Marynarz już wykonywał jego polecenie. Podczas gdy „Południowy Płomień" robił manewr, więk- szość oczu wpatrywało się w nadlatujące stworzenia, które były już na tyle blisko, że ludzie mogli dostrzec powolne, silne ruchy skrzydeł. Monstra zdawały się ślizgać po grzbie- tach fal. W tym samym momencie powietrze przeszył cienki, pełen złości skrzek, wzmagający się z każdą chwilą. - To nie są ptaki, panie - powiedział z niedowierzaniem bystrooki marynarz. - Wyglądają jak... - Otworzył usta ze zdziwienia. 11 - Jak co, człowieku? - ponaglił Barvick. - Płaszczki. Ogromne płaszczki manta. - Niemożliwe! - wykrzyknął admirał, lecz teraz nawet on dostrzegł podobieństwo. Nie było czasu na rozważania. Z lewej burty, około dwustu kroków od „Południowego Płomienia", powierz- chnia morza zaczęła nagle wrzeć i w rozświetlonych eks- plozjach pyłu wodnego trzy olbrzymie płaszczki poderwały się kolejno z wody. Ryk spowodowany ich wyłonieniem zmieszał się z wściekłym, wysokim skrzekiem. Wbrew naturze stworzenia, zamiast opaść z powrotem do morza, kontynuowały lot. Masywne, trójkątne skrzydła falowały płynnie. Podwójne rogi odstające po obu stronach paszczy i długie, cienkie ogony przypominały ogromne bicze. Pła- szczki zbliżały się do okrętu flagowego z nieprawdopo- dobną prędkością. - Gotowość bojowa! - krzyknął Barvick, podczas gdy wszystko wokół niego pogrążało się w przerażającym chaosie. Było jednak zbyt późno. Sternik zaledwie zdążył zareago- wać, a potwory znalazły się już nad ich głowami. Roz- piętość skrzydeł największego z nich dorównywała długości statku. Stworzenie tych rozmiarów powinno ważyć tyle co trzydziestu mężczyzn, a jednak unosiło się w powietrzu! W oczach płaszczek czaiła się zimna, ślepa wrogość, która paraliżowała większość załogi. Monstrualne bestie porusza- ły się jak gdyby ich złością kierowały jakieś wyższe instynk- ty i zanim ktokolwiek zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje, trzy potwory uderzyły z impetem w maszty statku. „Połu- dniowy Płomień" przechylił się gwałtownie, ale wytrzymał napór i wyprostował się po chwili. Był jednak poważnie uszkodzony. Dwa mniejsze maszty zostały roztrzaskane w drzazgi, a walący się takielunek i spadające reje dokonały 12 reszty zniszczenia wśród tych członków załogi, którzy jeszcze nie wypadli za burtę. Żeglarze całkowicie zapomnieli o obronie, myśląc jedynie o przetrwaniu. Potężny wstrząs rzucił Barvicka na pokład, lecz w ostat- niej chwili stary marynarz zdołał się chwycić relingu, unika- jąc tym samym wpadnięcia do morza. W rozpaczliwym geście obrony wyciągnął miecz. Z wysiłkiem stanął na nogi i zauważył leżące obok bezwładne ciało Sunflower. Statek zadygotał, gdy dwie monstrualne bestie wpadły w poroz- rywany takielunek, niszcząc go doszczętnie. Admirał in- stynktownie spojrzał w górę. Ponad nim największa z płaszczek opadała z siłą i nieuchronnością lawiny, zakrywając całe niebo. Barvick wzniósł miecz przeciwko szaremu, skrzeczącemu zwias- tunowi śmierci. Ostrze trafiło w cel i ohydna ciecz chlusnęła na niego z góry. Potężne cielsko zwaliło się z ogromną siłą na pokład, po czym wpadło do wnętrza zrujnowanego okrętu, miażdżąc pod sobą dzielnego żeg- larza. Admirał zginął na miejscu i nie mógł zobaczyć rzezi, jakiej dokonały nadlatujące nowe zastępy okrutnych bestii, które atakowały kolejno wszystkie jednostki. Tylko nielicz- ne okręty ocalały od ostatecznej zagłady, lecz były to już bezużyteczne wraki pełne oszalałych z przerażenia maryna- rzy, kulących się we wnętrzu zniszczonych kadłubów. Skrzeczące bestie wciąż atakowały ze straszliwą furią i wy- dawało się, że nie mają zamiaru pozostawić kogokolwiek przy życiu. Potężne skrzydła rozgniatały lub ciskały do morza bezradnych ludzi. Nienaturalnej wielkości rogi i kły rozszarpywały miękkie ciała członków załóg, a długie ogo- ny dokonywały dzieła zniszczenia, tnąc niczym stalowe bicze. Bezlitosne ataki dosięgały nawet tych, którzy znaleźli się w wodzie i walczyli o życie, próbując utrzymać się na 13 powierzchni. Nieszczęśnicy nie mieli żadnej szansy na prze- trwanie. Płaszczki również ucierpiały. Wiele z nich nadziało się na połamane maszty lub rozerwało na strzępy o pogruchotane kadłuby. Wydawało się, że za wszelką cenę gotowe są unicestwić swoje ofiary. Ocalałe stworzenia nurkowały ponownie do morza z rozpostartymi skrzydłami, co powo- dowało niewyobrażalny grzmot przewalający się po falach, po czym odpływały w niewidoczne głębiny. W odpowiedzi na ich powrót, z samego dna nadszedł nieco inny, wy- dłużony, o niskich tonach odgłos. Ocean zadrżał na wiele mil dookoła, zdając się obwieszczać koniec jednostronnej bitwy. ROZDZIAŁ PIERWSZY Z wysokości, nie swoimi rękoma, rzucam kości wyroczni. Te dłonie są młode i niewinne, nie obarczone ciężarem przeznaczenia. Siedem kości: cztery czerwone, trzy białe. Białe ustawiają się pierwsze. Na wszystkich widnieją czaszki, oznaczające śmierć i nie- bezpieczeństwo. Spośród czerwonych jedna ukazuje gwiazdę miłości, która może przepowiedzieć nieznane. Na drugiej widać koronę — symbol doczesnej władzy cesarskiej, a pozostałe ukazują kosę — znak upływu czasu. Symbole namalowane krwią przemijają i ulatują z pamięci podobnie jak pory roku. Sen kończy się. Na jawie kości znikają w płonącym labiryncie. Moje ręce wydają się dymem. Skowyt cierpiącego człowieka dochodził z zamkniętej celi, odbijając się echem w ciemnym korytarzu. Wewnątrz małego pomieszczenia Iceman miotał się, boleśnie wykrzy- wiając twarz. Odwrócił się i rzucił pełne wrogości spojrzenie na ludzi stojących za okratowanymi drzwiami. Cofnęli się przed obsesyjną nienawiścią czającą się w jego zimnych, błyszczących oczach. - Musi istnieć jakiś sposób, żeby mu pomóc - wyszep- tała Fen Amari. Młody mężczyzna wzbudzał w niej uczucie litości, mimo że służył śmiertelnym wrogom wyspiarzy. Nie potrafiła jednak pomóc nieszczęśnikowi. 15 - Płaci cenę za pracę dla Farraga - odpowiedział obojęt- nie Dsordas Nyun. - Jeśli przeżyje, może być dla nas użyteczny. Jeśli nie... - Wzruszył ramionami. Dsordas i Fen zachowywali się jak małżonkowie, cho- ciaż w rzeczywistości nigdy nie zawarli formalnego związ- ku. Różnili się od siebie wyglądem. Dsordas był ciemno- skórym mężczyzną o czarnych włosach, natomiast blond włosy Fen wspaniale harmonizowały z jej mlecznobiałą cerą i zaskakująco jasnozielonymi oczyma. Mieszkańcy Nkosa nazywali ich Światłem i Ciemnością. Mieli również zupełnie odmienne usposobienia. Fen należała do ludzi uczuciowych i impulsywnych, podczas gdy z Dsordasa emanował spokój, który mieszał się często z obsesyjnym racjonalizmem. W pewien sposób uzupełniali się nawza- jem, zarówno fizycznie jak i emocjonalnie. Wydawali się nierozłączni. - Nektar! - Nagły krzyk Icemana spowodował, że od- skoczyli od drzwi. Po chwili gniew więźnia zmienił się we wzbudzające litość poniżanie się. - Dajcie mi trochę - zaskomlał. - Potrzebuję tego! Potrzebuję tego. Zrobię wszystko. - Bogowie! - Dsordas westchnął ze wstrętem. - Prawie żałuję, że Natali go zbudził. Minęło sześć dni od rewolty, która przynajmniej na jakiś czas oswobodziła Zalys spod tyranii Imperium. Tymczasem przebudzenie Icemana stało się jednym z bardziej istotnych zdarzeń. Planując powstanie, podziemna organizacja wyspy, zna- na jako Dzieci Zalys, obrała za nadrzędny cel uśmiercenie lub pojmanie telepatów z miejscowego garnizonu. Ocalał jedynie Iceman, który zdołał ostrzec Xantium przed niebez- pieczeństwem rewolucji. Przywódca powstańców, Dsordas, zaniepokoił się poważnie tym niepowodzeniem i wydał 16 rozkaz stałej obserwacji wschodniego horyzontu, oczekując pierwszych oznak nadciągającej floty Imperium. Tylko niewielu łudziło się, że nie wysłano w odwecie okrętów wypełnionych wojskiem. Po zwycięskim ataku dotarto do pomieszczeń telepatów, gdzie znajdowano ich martwych albo nieprzytomnych. Jakiś czas później, w kwaterze marszałka Farraga - zniena- widzonego maga, którego diabelskie machinacje dały osta- teczny impuls do wybuchu powstania - odnaleziono Icema- na, znajdującego się prawdopodobnie w stanie śpiączki. Po objęciu przez Dzieci kontroli nad Nkosa, stolicą wyspy, a następnie nad całą Zalys, próby dobudzenia telepatów kończyły się niepowodzeniem. Młodzi ludzie uzależnieni od nektaru słabli z każdym dniem. Lekarze i zielarze z wyspy nie potrafili znaleźć odpowiedniego lekarstwa. Mieli rów- nież zbyt mało czasu z powodu okrutnych następstw batalii. Nawet Dsordas, który niechętnie korzystał z nieznanych i ludowych metod leczenia, nie był w stanie pobudzić do życia nieruchomych ciał i zdawał sobie sprawę, że ci ludzie skazani są na powolne umieranie. Przełom nadszedł w zupełnie nieoczekiwanej formie. Trzyletni Natali, najmłodszy z sześciorga dzieci Amarich, tak natarczywie domagał się, żeby pójść do przyjaciela, który nic nie mówi, że jego matka Etha i najstarsza z rodzeństwa, Fen, wyraziły zgodę. Chłopiec zaprowadził kobiety najpierw na plac Fournoi - centralne miejsce miasta - a stamtąd do celi, w której leżał Iceman. Strażnik pełniący wartę z początku nie chciał ich wpuścić do środka, ale w końcu uległ perswazji Fen. Natali podszedł do telepaty. Najpierw delikatnie, a następnie mocniej potrząsnął go za ramię. Bez skutku. - Obudź się - powiedział z oburzeniem. - Malcze, on nie może - odezwała się dziwnwie podener- wowana Etha. 1 / Przeżyła śmierć swego męża, Antorkasa, który poległ w walce, a wszystkie ostatnie wydarzenia wyczerpały jej organizm. Wiele spraw było dla niej niejasnych. Pragnęła jedynie powrotu do normalnego, uporządkowanego życia, lecz wiedziała, że to niemożliwe. Osoba słabsza wewnętrznie już dawno ugięłaby się pod naporem tak silnego stresu, ale Etna należała do ludzi niesłychanie odpornych. Cecha ta ujawniała się w stanowczym spojrzeniu zielonych oczu kobiety i była spuścizną po północnych przodkach. Przeka- zała ją niektórym ze swoich dzieci. Martwiła się o swoją rodzinę, a w szczególności o Natalego, który odegrał niepoślednią rolę w tajemniczych wydarzeniach ostatnich dni, lecz wciąż pozostawał jedynie małym chłopcem. - Ale on chce - upierał się Natali, ponownie szturchając telepatę. - Od jakiegoś czasu próbujemy mu pomóc, Natali - zaczęła Fen. - Nikt... - Rzuć trzema czaszkami, Icemanie - zaintonował nagle chłopiec. Wszyscy z zaskoczeniem ujrzeli, jak powieki telepaty drgnęły, a następnie uniosły się. Młody człowiek usiadł powoli z bolesnym grymasem na twarzy. W jego oczach czaił się głód. Rozejrzał się po celi, najwyraźniej czegoś szukając. - Nektar - wysapał chrapliwie. Etha odciągnęła Natalego, a niespokojna i mocno pod- ekscytowana Fen pobiegła po Dsordasa. Od tego czasu minęło kilka godzin, lecz nie dowiedzieli się niczego nowego. Natali nie miał pojęcia, skąd po- chodziły magiczne słowa. Fen sugerowała, że mógł je usłyszeć, gdy Farrag wykorzystywał go, podobnie jak inne dzieci z wyspy, jako nieświadomych, telepatycznych szpie- gów. To samo 'tajemnicze hasło nie poskutkowało w przy- padku pozostałej piątki telepatów i dwóch z nich już zmarło. Zapewne wkrótce następni dołączą do nich, ponie- waż ani Natali, ani nikt inny nie potrafił znaleźć sposobu, dzięki któremu udałoby się ocucić nieprzytomnych. Iceman potrafił jedynie potwierdzić swoje imię i z coraz większą gwałtownością i desperacją żądał lub błagał o nek- tar. Wyspiarze wiedzieli, że narkotyk, który zwiększał naturalne zdolności telepatyczne, otrzymuje się z trujących odchodów ogromnych ropuch. Kilka z tych odrażających stworzeń znaleziono w małym, zamkniętym ogrodzie obok kwatery Far raga. Powietrze wydawało się tam zjełczałe, a odór rozkładu i odgłosy owadów wypełniały cuchnące miejsce, odgrodzone od świata podwójnymi drzwiami. Sam Farrag najwyraźniej również używał narkotyku w celu wzmocnienia własnych magicznych sił. Na jego języku widniały ohydne czarne plamy. Okrutny człowiek został w końcu pokonany, a ciemny płomień ugasiły potężniejsze moce, gdy miecz Dsordasa uciszył serce tyrana na wieki. Język Icemana miał również zmieniony kolor, lecz w dużo mniejszym stopniu. Pozwalało to jednak przypuszczać, że aby działać wydajnie jako telepata potrzebował trucizny na równi z bursztynowym kryształem, który odebrano mu wcześniej. Dsordas jednak zabronił podawania jakiegokol- wiek narkotyku, ponieważ całym sobą instynktownie prze- ciwstawiał się takim nadużyciom względem istoty ludzkiej. Widząc godne pożałowania obłąkanie Icemana, Fen za- stanawiała się, czy nie byłoby lepiej pozostawić go i po- zwolić, żeby umarł. - On jest jedyną szansą pozyskania telepaty dla naszych celów - powiedziała na wpół do siebie. - Iceman byłby naprawdę cenną zdobyczą. - Tak, tak. - Dsordas nie wydawał się całkiem przeko- nany. - Ale czy moglibyśmy mu zaufać? 19 Trzęsący się na całym ciele Iceman zawodził histerycznie. W korytarzu rozległ się odgłos kroków. Fen i Dsordas odwrócili się. Rozpoznali Forana Guista, lekarza i starego przyjaciela rodziny. Z powodu nieustannego wysiłku ostat- nich dni wyglądał na zmęczonego i starszego niż był w rzeczywistości. Przywitał się nikłym uśmiechem i lekkim kiwnięciem dłoni. - Chcesz z nim porozmawiać? - zapytał Dsordas bez wstępów. - Tak. Następuje ciągłe pogorszenie. Wiesz o tym. Dsordas przytaknął. - Uzależnienie od nektaru pustoszy jego organizm - kontynuował Foran. - Całkowite odcięcie od narkotyku może spowodować, że nigdy nie dojdzie do siebie. Czy pomyślałeś, żeby podać mu choć trochę i stopniowo zmniej- szać dawkę? W odpowiedzi doszedł ich głos Icemana, dobywający się z zamkniętego pomieszczenia. - Tak, tak. Muszę wziąć choć odrobinę. Chcę tego... - dodał silnym szeptem. - Nie - odparł stanowczo Dsordas. - To tylko prze- dłużyłoby chorobę. Ta mikstura jest ohydna. Widziałem, co zrobiła z Fen. Pamiętasz? Farrag pojmał Fen tuż przed wybuchem powstania i zmusił ją do zażycia niewielkiej dawki nektaru. Ujrzała wtedy widmo śmierci, pogrążając się w pustce, co było jedyną ucieczką przed niewyobrażalnym bólem. Dsordas odnalazł ją i po raz pierwszy w życiu zdobył się na odwagę, by użyć swoich wrodzonych zdolności leczniczych. Urato- wał dziewczynę, lecz niezwykłe doświadczenie wstrząsnęło nim do samych podstaw życia. - Fen nie była przyzwyczajona do skutków zażywania nektaru - utrzymywał Foran. - W przeciwieństwie do Ice- 20 mana. Jego ciało uodporniło się do pewnego stopnia, ale nie może kontrolować głodu narkotykowego. - Nie - powtórzył Dsordas nieodwołalnie. We wnętrzu pomieszczenia rozległo się połączone z łka- niem, pełne boleści zawodzenie, lecz Dsordas pozostał niewzruszony. - Dobrze -ustąpił Foran. -W tym przypadku pozostaje jedynie Habella. - Jak ona się miewa? - szybko zapytała Fen. - Jej twarz jest wciąż obolała i tak będzie, dopóki rana całkowicie się nie zagoi - odpowiedział lekarz poważnym głosem. - Pozostanie paskudna blizna. To jednak nie po- wstrzymuje Habelli przed działaniem i pracuje równie ciężko jak każdy z nas. Dsordas spuścił wzrok, czując się niezręcznie, lecz Foran nie komentował dalej. Fen zrozumiała zakłopotanie uko- chanego i chciała zakończyć dyskusję. - Cieszę się, że Habella czuje się lepiej - powiedziała. Tuż przed wybuchem powstania Habella Merini, sza- nowana zielarka, otrzymała potężny cios w twarz od żołnierza Imperium. Jedyną jej zbrodnią było to, że pró- bowała pomóc osłabionemu Niasowi Santarsieri, Patriarsze Zalys, który z kaprysu Farraga został wychłostany i zmarł dwa dni temu. - Jaka jest inna możliwość? - zapytał Dsordas, z widocz- nym skupieniem na twarzy. - Habella chce zbadać Icemana - odpowiedział Foran. - Ma pewną teorię, według której skutki działania nar- kotyków przypominają wymuszoną reakcję alergiczną. Jeśli udałoby się jej odnaleźć wśród swoich wywarów naturalny środek zapobiegający podobnemu schorzeniu, wtedy uspokoiłaby go i ostatecznie prawdopodobnie wy- leczyła z nałogu. 21 Foran wypowiadał słowa bardzo cicho, a mimo to podsłuchujący Iceman zrozumiał ich sens. Słuch miał wciąż doskonały. - Niczego innego! Niczego innego! Nie! - zawołał płacz- liwie. - Muszę mieć nektar! Dajcie mi go! - Głos telepaty przerodził się w histeryczny krzyk i wszyscy jeszcze bardziej odsunęli się od drzwi. - Wezwij ją, proszę - zdecydował Dsordas. - Warto spróbować. - Nie możesz pozwolić, żeby weszła tam sama - za- protestowała Fen. - Oczywiście, że nie. Zorganizuję kilku ludzi, którzy przypilnują Icemana. Czy ona wie, ile czasu zabierze ku- racja? - Przynajmniej kilka dni - odpowiedział Foran. Dsordas wzruszył ramionami. - W takim razie przywrócenie Icemana do normalnego stanu nie ma większego znaczenia - zauważył. - Do tej pory prawdopodobnie zostaniemy już zaatakowani. ROZDZIAŁ DRUGI W mrocznym labiryncie ludzkiego umysłu znajdują się poziomy znaczenia. Ogień przynosi niebezpieczeństwo jednej warstwie, ukoje- nie drugiej. Ryzyko jest adekwatne do nagrody. Któż może wiedzieć, kiedy hazardzista obstawia więcej niż daje po sobie poznać? W labiryncie jest mnóstwo zakrętów i wiele dróg bez wyjścia. Całe życie jest hazardem. Lecz kto ustala szanse powodzenia? JTo zwycięstwie nad siłami Imperium, które ciemiężyło ludność Zalys przez wiele lat, wyspiarze - a szczególnie mieszkańcy stolicy - brali udział w wyścigu z czasem. Najbardziej nagląca okazała się konieczność opieki nad rannymi. Trzeba było również pocieszać osieroconych i znaleźć miejsca zamieszkania dla bezdomnych. Decydują- ce uderzenie zostało zaplanowane na dzień, w którym miał nastąpić szczególnie wysoki przypływ. Olbrzymia fala po- pychana przez niesamowitą dzikość sztormu zatopiła nie zabezpieczone, poprzecinane kanałami miasto, dokonując ogromnych zniszczeń. W ciągu ostatnich kilku lat Nkosa stawało się coraz bardziej narażone na zalewy morza, lecz nikt nie widział nigdy czegoś tak strasznego. Jednak gdyby nie burza, wyspiarze znaleźliby się prawdopodobnie w dużo gorszej sytuacji. Wykorzystali olbrzymią falę i skierowali ją, poprzez specjalnie wykopany rów, z szybko powiększającej się laguny wprost na baraki garnizonu. Taktyka odniosła sukces, lecz nie przewidziana gwałtowność żywiołu ugodziła zarówno we wrogów jak i w przyjaciół. Mieszkańcy miasta, 23 którzy zostali ranni w czasie powodzi i podczas walki, wymagali teraz fachowej opieki, dlatego też każda osoba posiadająca zdolności lecznicze miała pełne ręce roboty. Wielu ludziom nie udało się pomóc i trudno byłoby znaleźć rodzinę, która nie opłakiwałaby swoich bliskich. Postawiło to wszystkich ocalałych w podobnym położeniu. Lecz ich żal mieszał się z nadzieją na początek nowej ery. Poczucie wolności, nawet jeśli ta okazałaby się krótkotrwała, sprawiło, że dzielenie się dostępną żywnością i schronieniem nie było jedynie obowiązkiem, ale czystą radością. Ludzie zjednoczyli się, zapominając o różnicach dzielących ich przed rewoltą i teraz, kiedy utrzymywana dotychczas w tajemnicy rola Dsordasa jako przywódcy Dzieci Zalys została ujawniona, większość z nich oczekiwała, że stanie na czele całego ludu. On ze swojej strony ślubował publicznie, że dla mieszkańców Zalys uczyni wszystko, co w jego mocy. Jednak w obecnej chwili potrzeby bliskich mu osób okazały się najważniejsze i pozostawił kierownictwo w rękach swoich zastępców. Pierwszy dzień nowej ery Dsordas spędził z Fen. Razem opłakiwali stratę jej ojca i dzielili radość z połączenia się reszty licznej rodziny Amarich. Fen wraz z innymi znajomymi skłoniła Dsordasa, żeby wykorzystał swoje nowo odkryte zdolności uzdrawiające. Z początku opierał się, ale tak wiele tajemniczych zjawisk wplotło się w wydarzenia na Zalys, że w końcu wyraził zgodę. Podczas pierwszych prób nie odniósł poważniejszych sukcesów. Dotykiem łagodził ból wielu cierpiących, lecz sam nie potrafił wyjaśnić, w jaki sposób to robi. Ludzie już wcześniej obwołali go bohaterem, jednak teraz szacunek dla niego wzrósł niepomiernie. Mimo to Dsordas czuł się rozbity wewnętrznie. Zdawał sobie sprawę, że przynosi jedynie powierzchowne, choć przewidziane ukojenie i ocze- 24 kiwał, że ukaże mu się zmarła matka, podobnie jak wtedy, gdy wyciągał Fen z objęć śmierci. Wierzył, że wraz z poja- wieniem się ducha matki jego wysiłki mogłyby przynieść trwałe korzyści. Bardziej doświadczeni lekarze, tacy jak Foran, zachęcali Dsordasa, który ostatecznie wytrwał w po- stanowieniu wykorzystania swoich umiejętności. Tak było do dnia, kiedy to próbował uleczyć starego człowieka, którego rany wydawały się niewielkie. Starzec wpadł do jednego z kanałów pełnych zdradliwych wirów i do organiz- mu dostało się zakażenie. Dsordas ujął sękate dłonie, zdziwiony, że były zimne i wilgotne pomimo gorączki widocznej w wodnistych oczach starca. Rozluźnił się, zamy- kając oczy i pozwalając świadomości wędrować swobodnie. Instynktownie odkrywał chorobę. Z początku, podobnie jak w przypadku uzdrowienia Fen, poczuł, że jego ręce robią się coraz gorętsze. Cierpienie starego człowieka stało się jego własnym. Poruszył się, żeby powstrzymać wszech- ogarniający ból, lecz chwilę później, pod wpływem dziw- nego wydarzenia, zachwiał się, doznając zawrotu głowy. Miał wrażenie, że otwiera się pod nim czarny wir grożący wessaniem w otchłań. Zimny strach zawładnął umysłem Dsordasa. Szybko zwalczył to uczucie, nie rozumiejąc co się dzieje. Pomóż mi, matko! błagał cicho, lecz nie usłyszał odpowiedzi. Siła wirującej otchłani wciągała go coraz głę- biej. Przestał cokolwiek kontrolować. Był bezradny, tracił cały sens swojego istnienia. - Zostaw mnie -usłyszał ostry, starczy głos przepełniony bólem. - Chcę odejść. - Nie! - krzyknął Dsordas, lecz nie mógł dłużej wy- trzymać napięcia. Gdzieś, w innym świecie, ktoś rozprostował jego zaciś- nięte pięści i chwyciwszy za ramiona, potrząsnął nim delika- tnie. Dsordas usłyszał szept. Gdy z wielkim wysiłkiem 25 zdołał w końcu otworzyć oczy, dostrzegł okaleczoną twarz Habelli i miłe oczy, które zdradzały niepokój. - On odszedł, Dsordasie - powiedziała łagodnie. - Nie żyje. Nie możesz już nic dla niego zrobić. Dsordas spojrzał na teraz już całkiem nieruchomego człowieka. Chcę odejść. - Już nigdy nie użyję swojej mocy - powiedział stanow- czo. - To jest wbrew naturze. Wyszedł bez słowa i udał się do domu. Po tym wydarze- niu nikt, nawet Fen, nie potrafiła go przekonać, żeby spróbował ponownie. Bolesne doświadczenie wywarło wy- raźnie negatywny wpływ na psychikę młodzieńca. Śmierć starego człowieka była niewątpliwie dotkliwym ciosem, ale rana okazała się dużo głębsza. Dopiero po długich namo- wach Dsordas zdecydował wytłumaczyć się przed Fen. - Nie chciał mojej interwencji. Sam mi to powiedział. Robiłem wszystko, żeby go zatrzymać, w ten sposób prze- dłużałem agonię. - Próbowałeś jedynie mu pomóc - zauważyła Fen. - Wiem. Ale to było błędem - odpowiedział z prze- konaniem. - Tylko w tym przypadku - zaczęła Fen. - Inni... - Nie. Nie zrobię tego. - Dla mnie zrobiłeś. - To co innego - zaoponował, po raz pierwszy w cza- sie rozmowy spoglądając jej prosto w oczy. - Dla ciebie mógłbym umrzeć. Poza tym, wtedy pojawiła się moja matka, żeby mi pomóc. Wiedziała, że powinienem ra- tować życie. Mogę uzdrawiać jedynie tych, dla których jestem w stanie umrzeć - powiedział z wyraźnym wzru- szeniem. - A zatem innym możesz tylko pozwolić odejść - zasuge- rowała Fen opanowanym głosem. 26 - To nie jest takie proste, jak myślisz - odpowiedział i poczuł przeszywający dreszcz. - On prawie zabrał mnie ze sobą! - To znaczy...? - Fen nie potrafiła ukryć zaskoczenia. - Gdyby nie udało mi się powrócić na czas, umarłbym razem z tym starcem - odpowiedział żarliwie. Fen przestała naciskać, chociaż zastanawiało ją, czy Dsordas może być pewny swoich słów. Uważała, że skutki po tym spotkaniu okazały się kłopotliwe a nawet nieznośne. Dsordas stracił pewność siebie i niemal całkowicie się załamał. Mimo ciągłych próśb swoich zastępców z or- ganizacji, nie kwapił się do podejmowania jakiegokolwiek ryzyka bez specjalnego powodu. Serce Fen posmutniało, ponieważ człowiek, którego bardzo kochała zmienił się, a ona nie potrafiła zrozumieć go i wyrwać z letargu. W końcu ustąpiła i wzięła sprawy w swoje ręce. Mieszkańcy Zalys brali udział w jeszcze jednym wyścigu z czasem. Przygotowania do obrony przed spodziewanym przybyciem cesarskiej floty szły pełną parą. Plan wzięcia do niewoli wszystkich wrogich telepatów nie powiódł się - Imperium zostało ostrzeżone. Jeśli statki wypłynęły natych- miast po otrzymaniu wiadomości, mogły dotrzeć w pobliże wyspy w ciągu ośmiu dni. Powstańcy mieli nadzieję, że zgromadzenie odpowiedniej ilości okrętów i załóg zabierze dowódcom Imperium więcej czasu. Przygotowali się jednak na najgorsze. Na czas swojej nieobecności Dsordas przekazał dowództ- wo w ręce trzech ocalałych zastępców. Każdemu z nich wyznaczył odpowiednie zadania. Żaden jednak nie posiadał zdolności organizacyjnych swego dowódcy. Było tak dużo do zrobienia, że zadanie wydawało się przerastać ich moż- liwości, a brak odpowiedniego talentu strategicznego pro- wadził do zdwajania wysiłków i marnowania zasobów. 27 Dlatego też chętnie zgodzili się na spotkanie z Fen, mając nadzieję, że przyprowadzi ze sobą Dsordasa. Przyszła jed- nak sama, a jej piękna, blada twarz wyrażała zdetermino- wanie. - Dsordas nie przybędzie - zakomunikowała, zanim pa- dło jakiekolwiek pytanie. Z tonu głosu dziewczyny wynikało, że straciła cierpliwość do ukochanego. - Jeśli nie możemy oczekiwać, że po- prowadzi nas dalej, muszę zrobić to ja z waszą pomocą. - Ty? - Yeori Alektora zdziwił się wyraźnie. Mimo niewielkiego wzrostu zasłynął jako człowiek niezwykle silny i ekspert we wszystkich znanych formach walki. Jego specjalnie wyszkoleni wojownicy stali na czele ostatniej batalii. - Dlaczego nie? - odparła wyzywająco, a w ślicznych oczach młodej kobiety pojawiły się złote błyski. - Znam Nkosa i mieszkańców tego miasta tak dobrze jak on. Doskonale zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, w obliczu którego stoimy. Siła mojego ramienia nie równa się sile Dsordasa, lecz nie to jest teraz najważniejsze. Czyż nie mam racji? Trzej mężczyźni przyglądali się jej uważnie. Nigdy wcześ- niej nie widzieli Fen takiej jak teraz. Trzęsła się wewnątrz, lecz w całym swoim życiu nie czuła się bardziej zdetermino- wana. W głębi duszy uśmiechnęła się na myśl, jak bardzo w obecnej chwili przypomina swoją matkę. Uświadomiła sobie, że musiała odziedziczyć niektóre ze zdolności Ethy, która przez te wszystkie lata zdołała stawić czoło kochające- mu, lecz czasem niezmiernie twardemu mężowi i sześciorgu rozbrykanych dzieci, z łatwością dając sobie radę. Jest w tobie dużo z człowieka północy, mówiła matka. Fen urodziła się na Zalys, lecz przede wszystkim charakteryzowała ją elastycz- ność i niezależność mieszkańców odległej ojczyzny Ethy. Zaistniała sytuacja doskonale ujawniła te cechy dziewczyny. 28 Fen wzięła głęboki oddech. - Pierwsza sprawa to brak statków zdolnych do walki na morzu - rozpoczęła Fen. - Musimy stawić opór na wyspie. Potrzebujemy regularnej grupy obserwacyjnej rozstawionej wzdłuż całej linii wybrzeża. Światła ostrzegawcze muszą być widoczne z każdego miejsca. Nie mamy pewności, z której strony nadpłyną. Mężczyźni wymienili spojrzenia. - Flota Południowa stacjonuje w Nadal, zatem powinni nadciągnąć ze wschodu - powiedział Yeori. - Niekoniecznie - odpowiedział Skoulli Visakia. - Fen ma rację. Mogą okrążyć wyspę i schwytać nas w pułapkę. - Skoulli zasłynął jako krasomówca i erudyta, dzięki czemu stał się najodpowiedniejszym człowiekiem do koordynowa- nia łączności. - Światła ostrzegawcze to bardzo dobry pomysł. Powin- niśmy umieścić je wszędzie tam, gdzie ukształtowanie tere- nu jest odpowiednie. ^ - Świetnie. Czy możesz się tym zająć? - Fen poczuła%rię dużo lepiej. ^ Skoulli skinął głową. - Nkosa wciąż pozostaje jednak całkowicie odsłoniętym celem - sceptycznie wtrącił Yeori. - Oczywiście - zgodziła się Fen. - Ale nie mogą podejść nas od frontu. Przypuszczam, że w całym Imperium nie znalazłby się na tyle głupi komandor, który wprowadziłby flotę do laguny. Jeśli jednak spróbują, to mamy przygoto- wanych kilka niespodzianek, co, Myszo? Yani Paphos, znany powszechnie jako Mysz, uśmiechnął się szeroko i przytaknął. - Dwa przesmyki są na tyle wąskie, że równocześnie mogą pomieścić tylko po jednym statku. Wtedy zaatakowa- libyśmy ich z obu stron. Gdyby wpłynęli do środka, 29 znaleźliby się na łasce naszych płonących strzał. Praw- dopodobnie połowa z okrętów poszłaby na dno. Mysz z zawodu był budowniczym i okazał się nadzwyczaj praktyczny. Na jego barki spadła odpowiedzialność do- prowadzenia kanałami ogromnej fali przypływu na gar- nizonowe baraki wrogów. - Nie skorzystają z tej drogi - zaopiniował. - Inaczej byliby nieprawdopodobnie głupi. - W takim razie, gdzie znajduje się najdogodniejsze miejsce do ataku i jak możemy je obronić? - zapytała Fen, zaczynając odzyskiwać pewność siebie. Przez kilka następnych dni nie wydarzyło się nic szczegól- nego. Fen pracowała bez wytchnienia, działając w Nkosa i okolicach. Doglądała budowy fortyfikacji, które powsta- wały lub były modyfikowane na piaszczystych wydmach dookoła laguny, w miejskich dokach i wzdłuż brzegów rzeki. Widziała nowe pozycje obronne przygotowane w po- bliżu plaży i w małych zatokach, gdzie żołnierze Imperium mogli dostać się na brzeg. Razem ze Skoulli sprawdzili system latarni ostrzegawczych, otaczających wyspę. Gdzie- kolwiek się pojawiła, ludzie spoglądali na nią z szacunkiem. Nawet jeśli czasami przypuszczali, że tylko reprezentuje Dsordasa, uznawali jej wysoką rangę. Mieszkańcy Zalys wiedzieli, że cała rodzina Fen aktywnie uczestniczyła w po- wstaniu, doznając przeróżnych cierpień. Poznali już roz- sądek młodej kobiety i ogromną determinację, która kryła się w tym drobnym ciele. Od dłuższego czasu nawet Yeori - początkowo najbardziej sceptyczny z trzech zastępców Dsordasa - przychodził do niej po radę, nie poddając w wątpliwość otrzymywanych wskazówek. Jedna z takich dyskusji dotyczyła wielkiego statku hand- lowego „Mroźna Gwiazda", który zawinął do portu jakieś trzy dni po ostatniej bitwie. Skoulli odkrył w kwaterze 30 Farraga dokumenty, z których dowiedzieli się, że kapitan statku był starym przyjacielem marszałka i często przewoził dla niego specjalne przesyłki. Dlatego też, chociaż „Mroźna Gwiazda" nie pływała pod banderą Imperium i sama nie przedstawiała większego zagrożenia, musieli przygotować się do unieszkodliwienia jednostki. Fen zaproponowała, żeby ludzie Yeoriego wzięli statek siłą, jeśli zaszłaby taka konieczność. Druga ewentualność dopuszczała przyjaciel- ski układ, gdyby okazało się to możliwe. Wiedzieli, że jakikolwiek ładunek znajdował się pod pokładem, to Zalys mogło na tym skorzystać. Sprawę rozstrzygnęła załoga statku, co sprawiło Fen niezmierną ulgę. Kiedy dobijali do portu w Nkosa, kapitan natychmiast zdał sobie sprawę z zaistniałych okoliczności i wydał rozkaz zawrócenia „Mroźnej Gwiazdy". Spowodowało to bunt niezadowolonej załogi, w wyniku czego kapitan został zabity. Nawet gdyby nowe władze w Nkosa chciały ukarać mordercę, to miałyby wielkie trudności z odnalezieniem winnego, którego chroniło konspiracyjne milczenie towa- rzyszy. Tymczasem Yeori zaprzyjaźnił się z pierwszym matem, Barkiem Maddenem, przejawiającym wzmożoną ochotę do handlu z wyspiarzami. Yeori doszedł do słusz- nego wniosku, że w przyszłości Zalys może potrzebować dobrego statku i pomimo niepewnej sytuacji „Mroźna Gwiazda" pozostała w doku, do czego nie trzeba było zbytnio namawiać załogi, która po opuszczeniu pokładu korzystała z uciech tego świata, spędzając czas na wybrzeżu. Yeori przyniósł Fen również mniej przyjemną wiadomość. Nias Santarsieri, Patriarcha wyspy, zmarł dzień po przyby- ciu „Mroźnej Gwiazdy" do portu. Z rozkazu Farraga został wychłostany i podupadł mocno na zdrowiu, a jego sędziwy wiek nie sprzyjał leczeniu. Nias był czcigodnym starcem, niezmiernie szanowanym i lubianym - mimo że pod rząda- 31 mi Imperium nie mógł uczynić wiele dla społeczności Zalys, to wydawało się, że trudno będzie znaleźć kogoś na jego miejsce. Umarł, realizując swoją życiową ambicję. W koń- cu, po wielu latach niewoli, ujrzał Zalys wolną. Obecnie wyspa potrzebowała nowego duchowego przywódcy, lecz niestety musiano poczekać z wyborem. Wiele innych, na- glących spraw zaprzątało umysły mieszkańców. Fen czer- pała olbrzymią satysfakcję ze swojej pracy, niemniej jednak wisiała nad nią olbrzymia, ciemna chmura. Wieczorem zamierzała powrócić do rodzinnego domu i do Dsordasa, wciąż pogrążonego w głębokiej depresji. Wydawał się mało zainteresowany wyczynami Fen, która opowiadała mu o wszystkim. Nie ustająca apatia ukochanego niepokoiła dziewczynę. Nieobecność Dsordasa zastanawiała jego to- warzyszy z organizacji. Nigdy jednak nie wspomnieli Fen o swoich obawach. Dsordas zachorował bardziej, niż kto- kolwiek mógłby przypuszczać. W rzeczywistości uskarżał się na zmęczenie i ciągłe bóle głowy, i chociaż Fen była mocno wyczerpana, to przez większą część wolnego czasu próbowała mu pomóc. Wciąż darzyła go płomienną miłoś- cią i broniła z całych sił, gdy ktokolwiek sugerował, że powinien robić znacznie więcej. Lecz jej ukochany nie był już tym samym człowiekiem i Fen zastanawiała się, czy dawny Dsordas kiedykolwiek do niej powróci. RO ZD ZIA Ł TR ZE CI Nie pamięta m swojego dziecińst wa. Czy możliwe, żebym urodził się stary? Rzucony w istnienie całkowic ie ukształto wany? Czy mój ogień płonął równie jasno jak jej odległy płomień? Któż mógłby odmówić jej zaprosze niu? Teraz latam na starych skrzydłac h i jestem coraz bardziej zmęczon y. Tak bardzo zmęczon y. Podc zas gdy Fen rzuciła się w wir pracy, a Dsorda s skrył się, rzadko opuszc zając swój pokój, rodzina Amaric h radzi- ła sobie jak tylko potrafił a najlepie j. Wciąż starali pogodz ić się ze śmierci ą Antork asa. Nikt jednak nie odczuw ał jego nieobec ności dotkliw iej niż wdowa po nim, Etha. Po prze- szło dwudzi estu latach małżeń stwa nie miała żadnyc h złu- dzeń co do swego męża. Był przystoj nym mężczy zną o im- ponują cej budowi e ciała, lecz przy całym swoim sprycie i miłości życia potrafił być równie ż próżny, napusz ony i porywc zy. To Etha wprow adziła praktyc zność i błyskot - liwość do ich domost wa i do jubilers kiego interesu, z które- go Antork as się utrzym ywał. Tęsknił a za mężem bardzo i odczuw ała bolesną pustkę w sercu. Broniła się przed cierpien iem, doprow adzając swój organiz m do prawie cał- kowiteg o wyczer pania. Opieko wała się nie tylko najbliżs zą rodzin ą, lecz pomag ała równie ż wielu potrze bujący m w Nkosa. Dzieci pociesz ały ją z całych sił, dodając otuchy. Każde na swój własny sposób. Najstar szy z trzech synów, Antork as junior, znany jako Anto, odzied ziczył po ojcu 3 - Blask płomienia 33 wiele cech charakteru oraz śniadą cerę. Jednak w jego zielonych oczach i sposobie, w jaki starał się sprostać obowiązkom głowy domu, wyczuwało się wyraźny wpływ matki. W spokojniejszych czasach - gdyby takie kiedykol- wiek powróciły - Anto z pewnością przejąłby jubilerski interes. W obecnej sytuacji czuł się odpowiedzialny za całą rodzinę - w szczególności, gdy Dsordas pozostawał w na- rzuconym przez siebie odosobnieniu - a jego starania mog- łyby wydawać się zabawne, gdyby nie były spowodowane smutną koniecznością. Anto wciąż winił siebie za śmierć ojca. Podczas bitwy znajdował się w pobliżu Antorkasa, lecz zgubili się w zamęcie panującym na placu Fournoi. Logicz- nie myśląc, zdawał sobie sprawę, że w żaden sposób nie mógł zapobiec nieszczęściu, jednak uczucia podpowiadały mu co innego. Dużym pocieszeniem dla Ethy był sposób, w jaki jej syn podchodził do swoich nowych powinności, nawet jeśli czasami uważała, że zachowuje się zbyt wyniośle. Z młodszych dzieci, Tarin, poważny, ciemnoskóry dzie- sięciolatek i la, siedmioletnia, najmłodsza dziewczynka - jedyna z ciemnobrązowymi włosami - byli ciągle podekscy- towani. Oscylowali miedzy histerycznym śmiechem i płacz- liwym narzekaniem na nieszczęścia. Uciekali do swego własnego świata fantazji. Wyobraźnia Tarina zapełniała się bitwami, bohaterami i mściwymi czynami, natomiast umysł Ii otoczył się magią, duchami i legendami. Tak samo jak pozostałych często nakłaniano ich, żeby pomagali matce. Czynili to chętnie, lecz jeszcze chętniej czmychali, gdy tylko mogli. Ku uciesze i uldze wszystkich Natali, który już za miesiąc miał obchodzić czwarte urodziny, pozostał sobą - małym, słodkim brzdącem. Ani nieobecność ojca, ani jego własny, niezwykły udział w minionych wydarze- niach podczas rebelii, nie zdawały się wprowadzać go 34 w niepokój. Kiedy wyjaśniono chłopcu, w odpowiedzi na niewinne pytanie, że Antorkas przebywa obecnie gdzie indziej i nie może powrócić, malec żachnął się. - On przyjdzie na moje urodziny i wtedy zobaczy, że mamy się dobrze - zawyrokował Natali. Nie płakał na pogrzebie i chociaż tragedia rodziny była tylko jedną spośród setek, większość z obecnych na pożegna- lnej ceremonii uroniło łzę i pogrążyło się w wielkim smutku. Natali uśmiechał się cały czas i pomachał małą rączką na do widzenia, gdy trumna była opuszczana do grobu. Pogodny nastrój Natalego wydawał się wielu co najmniej osobliwy. On zaś cieszył się z najprostszych rzeczy zwykłą dziecięcą radością, co ludzie kładli na karb młodego wieku chłopca. Lecz Gaye, druga córka, która odegrała niemałą rolę w przygodach brata i potrafiła czytać w jego umyśle niczym w otwartej księdze, miała na ten temat całkiem odmienną teorię. Wiedziała, że Natali zrozumiał, co się stało, daleko lepiej niż pozostali i czuła się dobrze w towarzystwie wesołego malca. Gaye miała więcej powodów niż ktokol- wiek inny, aby być nieszczęśliwą, lecz odziedziczyła część twardego charakteru Ethy i starała się nie popadać w depre- sję. Walka o utrzymanie względnej pogody ducha kosz- towała dziewczynę dużo zdrowia, co doskonale rozumiała Fen, którą przygnębiało załamanie się Dsordasa. Po kilku dniach wahania Gaye zdecydowała się porozmawiać z nim, wykorzystując nieobecność siostry. Zapukała do drzwi sypialni - żadnej odpowiedzi. Mimo to weszła do środka. - Dsordas? Czy jesteś tutaj? Nie odezwał się, ale Gaye usłyszała jego oddech. Zbliżyła się ostrożnie do łóżka i usiadła na skraju. Materac poruszył się, gdy Dsordas odsunął się od niej. 35 - Zamartwiasz się już zbyt długo - powiedziała bez ogródek. - Obiecałeś pomóc Zalys... - zaczęła, lecz po- stanowiła zaczekać na reakcję. - Odejdź - wyszeptał w końcu. - Nie - odparła twardo. - Nie ruszę się stąd, dopóki nie zrozumiesz bezsensu swojego postępowania. Czy wiesz, że Fen, Etna, Anto, nawet Tarin, wszyscy coś robią. Ja również zajęłabym się czymś, gdybym nie była ślepa. Gaye straciła wzrok, gdy Farrag poraził ją piorunem czarnoksięskiej magii podczas jej ślubu z ukochanym od dzieciństwa Bowenem Folegandrosem. W tym samym dniu jasne włosy dziewczyny zbielały całkowicie. Ceremonia ślubna została przerwana, a Bowena zabrano jako zakład- nika i zesłano do Xantium w miejsce jego brata, który najwidoczniej uciekł. Sagara Folegandrosa wzięto do nie- woli dziewięć lat wcześniej, kiedy był jeszcze dzieckiem. W Imperium xantyjskim powszechnie praktykowano upro- wadzanie dzieci pochodzących z najbardziej znaczących rodzin podbitych narodów, aby zapewnić cesarstwu po- słuszeństwo. - Jakie masz usprawiedliwienie? - kontynuowała Ga- ye. - Zalys jest wolne dzięki tobie. Ty nadajesz się najbardziej do utrzymania takiego stanu! Odkąd ciebie poznałam, zawsze prześladowała cię idea wyzwolenia nas spod władzy Imperium. Dlaczego teraz rezygnujesz z dal- szej walki? - Przerwała i wzięła głęboki oddech. - Po- trzebujemy ciebie. - Jestem zbyteczny - wyszeptał miękko, ze smutkiem. - Zrobiłem, co do mnie należało. - Dopiero zacząłeś - zaprotestowała Gaye. - Dlaczego porzucasz pracę swojego życia z powodu jednego małego niepowodzenia? 36 - Nie wiesz, co czuję - powiedział z oburzeniem. - Naprawdę? - wybuchnęła. - Myślisz, że tylko ty od- wiedziłeś inny, niepojęty świat. Miałam kontakt z duchami. Na miłość boską! Leciałam wśród nietoperzy i znalazłam się w Arenie. Za pomocą czegoś, co mogła nazywać magią, Gaye została przeniesiona z domu do miejsca, które było ducho- wym centrum Zalys. Natali zetknął się z podobnym zjawis- kiem, lecz w odróżnieniu od siostry, z łatwością sobie poradził z nowym doświadczeniem. - Opowiedziałam pew- ną historię i wywołałam tym burzę znikąd. Zarówno burza jak i nietoperze walnie przyczyniły się do sukcesu rebeliantów. - Rozmawiałam z ludźmi, którzy nie istnieją i widziałam świat, którego nie jesteśmy w stanie ogarnąć naszym umys- łem - zakończyła. - Czy sądzisz, że przeżyłeś coś gorszego niż ja? - Mogłem zginąć - zaprotestował słabo. - Tak jak moja matka. Umarła, próbując ratować innych, kiedy Dsordas był jeszcze dorastającym młodzieńcem. - Czy tak bardzo obawiasz się śmierci, że chcesz spędzić resztę życia w łóżku? - warknęła lekceważąco Gaye. - Myślałam, że masz więcej odwagi. Zrobiłeś dobrą robotę na początku powstania. - To co innego. - Dlaczego? - naciskała Gaye. - Brałem udział w bezpośrednim starciu z wrogiem - odpowiedział żarliwie. - To była czysta walka. W końcu jednak zrozumiałem, co może spowodować moja ingeren- cja. Jedynie cierpienie i niedolę. - Dałeś również szczęście i zdrowie - odparła ostro Gaye. - Spójrz na Fen. 37 - Nie mnie należą się wyrazy uznania - wymamrotał. - Pomogła jej moja matka. - Duchy nie są w stanie uzdrawiać - rzekła spokojniej- szym głosem. - Rozmawiałam z nimi. Pamiętasz? - Odejdź! - krzyknął Dsordas. Nieoczekiwany wybuch złości i nagłe porusznie Dsordasa sprawiły, że drgnęła. - Co zrobisz, jeśli pozostanę? - spytała. - Czy uderzysz niewidomą dziewczynę? Mężczyzna uspokoił się i ucichł. - Znam cię lepiej niż przypuszczasz - powiedziała deli- katnie. - Nie doceniasz swojej wartości. I nikt nie wie dlaczego. - W głosie dziewczyny pojawił się smutek. - Jestem bezużyteczny - odpowiedział cicho. - Niezdol- ny do niczego. Zostaw mnie w spokoju. - Daj mi dłoń - poprosiła. - Po co? - Chcę ci coś pokazać - Gaye starała się, żeby jej głos wzbudzał zaufanie. Postawiła wszystko na jedną szalę i nie była pewna zwycięstwa. Wyciągnęła prawą rękę przed siebie i poczuła jak spotkały się ich dłonie. Lewą trzymała głęboko w kieszeni, zaciskając palce na bursztynowym krysztale. Alano, błagała cichutko, pomóż mi. - Zamknij oczy - powiedziała stanowczo. Świat stał się bezkresem. Chaotyczną pajęczyną promie- nistych linii przesuwających się i falujących, tworzących przedziwny kalejdoskop życia... i śmierci. Usłyszała ciężki oddech Dsordasa i zrozumiała, że w jego umyśle pojawiła się ta sama wizja. - Tak dla mnie wygląda obecnie świat - wyjaśniła spo- kojnie. - Nie istnieją tutaj żadne granice w czasie ani w przestrzeni. Można w nim odnaleźć wszystko: dobro i zło, 38 ciepło i zimno, miłość i nienawiść. Wszystko istnieje na- prawdę. To jest świat, którego tak się obawiałeś. - Widzę starego człowieka, który zmarł. - Upiorna twarz migotała w przepastnej gęstwinie sieci. - Znajdziemy przewodników, którzy nam pomogą. Ukazała się twarz Alasii - kobiety, która pokierowała pierwszymi krokami Gaye w podziemnym królestwie. Wy- glądała na znużoną, lecz uśmiechała się promiennie. Nie opłaca się sprzeciwiać zaproszeniu, uzdrowicielu. Ko- lor jej oczu przypominał jasne, czyste zimowe niebo. Utkwi- ła wzrok w Dsordasie, gdy wypowiadała te słowa: Wy- słuchaj uważnie tej dziewczyny. Twój ogień nie może pozostać na zawsze ukryty w ciemności. Tego samego wieczoru Fen wróciwszy do domu urado- wała się niezmiernie, gdyż zastała Dsordasa na nogach, przebranego i oczekującego wieści. Spędzili wiele godzin na rozmowie, a potem w najciemniejszy czas nocy kochali się po raz pierwszy od wybuchu powstania. Następnego ranka wyszli razem, sprawdzić postępy w przygotowaniach do obrony. Zastępcy Dsordasa entuz- jastycznie powitali jego powrót, a wkrótce wydawało się, że nigdy nie odszedł. Fen roztropnie stanęła na uboczu, i z osobliwą mieszaniną emocji obserwowała ukochanego, z powrotem przejmującego obowiązki przywódcy. Cieszyła się, że powracał do normalności, lecz głęboko w sercu - chociaż próbowała temu zaprzeczać - odczuwała zazdrość. Po raz pierwszy w życiu udało jej się wykorzystać swoje możliwości. A teraz... Mimo iż Dsordas chwalił dotychczasowe poczynania Fen i na każdym kroku przypominał o swojej wdzięczności, to jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że tych ostatnich 39 kilka dni nie istniało dla niego. Że wszystko, co osiągnęła, wydarzyło się samoistnie. Jednak dobrze skrywała targające nią odczucia i radowała się wraz z innymi powrotem Dsordasa. Nadchodzące dni miały się okazać krytyczne w dziejach Zalys, co stało się jasne następnego ranka. W czasie gdy Natali nieoczekiwanie pomógł Icemanowi wyjść ze śpiączki, mieszkańcy wyspy zostali poruszeni innym, bardziej złowie- szczym wydarzeniem. Każdy, kto znalazł się w zasięgu kilkuset kroków od wschodniego wybrzeża, usłyszał potęż- ny grzmot dochodzący z głębin. Mrożący krew w żyłach odgłos przycichł, aby po chwili rozbrzmieć ponownie. Wiele zaniepokojonych spojrzeń zwróciło się w tamtym kierunku. To było ostatnie z długiego łańcucha dziwnych zjawisk na morzu. Zalijczycy zaczęli tracić zaufanie do otaczających wyspę wód, na których polegali od wieków. ROZDZIAŁ CZWARTY Moje serce bije skrzydłami motyla. Cienkie płomyki płoną w krainie tuneli, ogniki w królestwie dżdżownicy. Tak dużo przewidziałem we śnie, gdy mogłem jeszcze latać. Teraz jestem ciężki. Moje serce bije jak góra. Swordsman po raz ostatni spojrzał na płonący kontur. Spowity blaskiem, gigantyczny kształt był łatwy do rozpo- znania, jaśniejąc na tle nocnego nieba. Mężczyzna wybrał odpowiednie miejsce na jednej z najwyższych wieżyczek armatnich Iglic i teraz jego dzieło stało się drogowskazem, dostrzegalnym prawie z każdego miejsca w obrębie murów Xantium. Widok sprawił wyraźną satysfakcję Swordsmano- wi, który stworzył gorejący wizerunek miecza jedynie dla odwrócenia uwagi. Prawdziwą pracę miał dopiero wykonać. Sagar Folegandros zadrżał, czując przenikający w głąb ciała chłód ciemnej celi. Dostał zawrotów głowy i mdłości, a nieświeże powietrze drażniło jego gardło. Od trzech dni nie widział ani człowieka, ani ducha i przez ten czas nic nie jadł. Skromna racja wody skończyła się dawno temu. Spał niespokojnie i chwilami przestawał być pewien, czy bardziej realne były napady gorączki we śnie, czy kamienne ściany celi, w której leżał. Obliczył, że został wtrącony do lochu 41 bez jakiegokolwiek wytłumaczenia jakieś dziesięć dni temu. Teraz wydawało się, że został zapomniany i pozostawiony na powolne konanie. Przepełniała go żałość i litość dla siebie. Przez całe życie miał dziwne wrażenie, że robi same bezużyteczne rzeczy, lecz nawet w najgorszych snach nie mógł przewidzieć tak niewytłumaczalnego i niesprawied- liwego końca. Dziewięć lat wcześniej, jako zaledwie trzynas- toletni chłopiec, został zabrany z rodzinnego domu w Nko- sa i przywieziony do Xantium, gdzie dołączył do innych zakładników. Od tego czasu żył odizolowany od świata, lecz w dość dobrych warunkach, w ściśle strzeżonej enklawie znajdującej się w stolicy Imperium. Sagar nigdy nie przestał tęsknić za domem i wolnością, chociaż po pewnym czasie pogodził się z przeznaczeniem, a nawet zaczął doceniać niektóre ciekawe aspekty swego położenia. Wyrósł na zamkniętego w sobie, dobrze zbudowanego mężczyznę. Nawet spośród towarzyszy niedoli tylko niewie- lu obdarzał przyjaźnią. Nie spotkał człowieka, któremu mógłby zaufać. Nigdy nie dostarczył powodu, żeby xantyj- czycy mogli ukarać jego samego czy rodzinę na dalekiej Zalys. Zachowywał się jak wzorowy więzień, a jedyną rebelię jaką toczył, ukrywał głęboko w sercu. Jego obecna sytuacja stawała się coraz bardziej kłopotliwa i stresująca. Czym zasłużyłem na coś takiego? W podziemnej celi nie potrafił odróżnić dnia od nocy. Światło dzienne stało się dla Sagara iluzją, zapamiętanym mirażem. Mógł obliczać przemijający czas jedynie dzięki wizytom strażnika, który przynosił posiłek raz dziennie, oraz niepewnym sygnałom swego wyczerpanego organiz- mu. Jednak niemy dozorca nie pojawił się więcej od mo- mentu, gdy wystraszył się śmiertelnie gościa Sagara. Szczu- pła kobieta o nieprawdopodobnie bladej cerze rzeczywiście wyglądała jak zjawa błąkająca się w podziemnych lochach 42 i jej widok każdego przyprawiłby o drżenie serca. Od- wiedziła Sagara jakieś trzy dni temu -jeśli oczywiście mógł zaufać swoim obliczeniom. Obecnie czuł wszechogarniającą senność, pomimo bolesnych skurczów pustego żołądka. Walczył uparcie, bojąc się, że mógłby zamknąć powieki na zawsze, a tym samym stracić ostatnią szansę ratunku. Nie potrafił jednak powstrzymać zamykających się co chwila powiek. Głowa opadła mu na piersi. Odruchowo szarpnął się, otwierając oczy. Doznał dziwnego wrażenia, że nikłe światło kaganka, prześwitujące przez kraty w drzwiach, zmieniło się. Spojrzał w górę i dostrzegł twarz mężczyzny o wnikliwych, czarnych oczach, który wpatrywał się w nie- go uważnie. Sagar uświadomił sobie, że wcześniej słyszał odgłos odsuwanej zasuwy i klucza obracającego się w za- mku. Spróbował wstać, ale zawirowało mu w głowie. Serce łomotało niespokojnie. Nie mógł poruszyć językiem. Drzwi uchyliły się i nieznajomy kiwnął głową. - Nie mów nic i idź za mną. -Wymówione szeptem słowa zostały częściowo stłumione materiałem przewiązanym na dolnej części twarzy. Sagar wytrzeszczał oczy, wahając się. - Czy możesz chodzić?- zapytał mężczyzna niecierp- liwie. - Nie mamy zbyt dużo czasu. Sagar sięgnął po ostatnie rezerwy siły, gdy zamroczony umysł w końcu rozpoznał, że została mu dana szansa ucieczki z tego koszmaru. Nie potrzebował kolejnego za- proszenia i słaniając się na nogach, ruszył w kierunku drzwi. - Tędy - ponaglił nieznajomy, chwytając Sagara pod ramię i popychając głębiej w lochy. Odwrócił się i spojrzał przez ramię w stronę odległej lampy oliwnej, która jako jedyna oświetlała korytarz. - Tutaj. - Sagar został wepchnięty do jakiejś celi i ogar- nęła go przez chwilę panika, lecz mężczyzna szybko podążył za nim do wnętrza i zamknął za sobą drzwi. Sagar nadstawił 43 uszu, otoczony przez czarną jak smoła ciemność. Nagle usłyszał zgrzyt metalowego ostrza przesuwanego po ka- miennej ścianie, a następnie charakterystyczny brzęk, gdy nóż natrafił na poszukiwaną szczelinę. Potem rozległ się przeraźliwy hałas. Część muru zazgrzytała, otwierając się jak drzwi, i promienie światła wkradły się w ciemność. Sagar podążył za tajemniczą postacią, przeciskając się przez otwór i zastanawiając się, czy to wszystko jest snem, czy może w końcu oszalał. Kamienne drzwi zamknęły się za nimi z łomotem. - Z tej strony nie da się ich otworzyć - wytłumaczył mu obcy. - Chodź. Pospieszyli w dół wąskim korytarzem, oświetlonym nie- naturalną luminescencją. Zielony muł pokrywał ściany i nierówny, niski strop, z którego kapała woda. Od strony tunelu doszedł ich nagle dźwięk trzepotu skrzydeł, tak jakby swoją obecnością naruszyli spokój miejsca, gdzie gniaz- dowały podziemne ptaki. Skręcali kilkakrotnie, aż doszli do długich schodów prowadzących na górę. - Zaczekaj tutaj - poinstruował Sagara wybawca, po czym lekko, prawie bezgłośnie wskoczył na stopnie. Chwilę później zawołał: - Chodź! Nie ma nikogo. Sagar czuł teraz więcej siły w nogach i podążył za nim najszybciej jak potrafił, nie mogąc wciąż uwierzyć w szczęś- cie, które go spotkało. Dostrzegł u góry przejście, uprzednio blokowane przez ciężką klapę. Znajdujący się wyżej męż- czyzna wyciągnął dłoń, by pomóc więźniowi przedostać się przez otwór. Znaleźli się w zakurzonym pomieszczeniu, pełnym połamanych mebli, wyglądającym jak ciemny, za- pomniany magazyn. - Kim jesteś? - spytał zmęczonym głosem. - Nie teraz - odpowiedział nieznajomy. - Wyjaśnienia mogą zaczekać do czasu, gdy znajdziemy się poza Kręgiem. 44 Sagar nie w pełni rozumiał znaczenie tych słów, lecz nie miał zamiaru wdawać się w jakiekolwiek dyskusje. Podążył posłusznie za swoim wybawcą, który poprowadził go przez następne drzwi i dalej w dół po rozklekotanych drew- nianych schodach do krętej, ciemnej alejki. Wysoko na niebie świeciły gwiazdy, rzucając widmową poświatę na miejsce, w którym się znajdowali, i Sagar po raz pierwszy zauważył krwawe ślady na ostrzu miecza kompana. - Patrz pod nogi - poradził mężczyzna. - Nawet w Krę- gu porządkowi nie przejmują się zbytnio takimi ukrytymi, ciemnymi uliczkami. - Opuścił maskę, odsłaniając kancias- tą szczękę i pełne usta, wykrzywione w szerokim uśmiechu. - Jesteśmy poza enklawą? - wybełkotał Sagar i natych- miast uświadomił sobie, że strzelił gafę. W enklawie nie ujrzałby czegoś podobnego. - Daleko poza - zaśmiał się jego towarzysz. -A wkrótce znajdziesz się jeszcze dalej. Chodź. Niedługo będziesz mógł odpocząć. - I napić się? - spytał Sagar z desperacją w głosie. - Oczywiście. Aleje były w większości opustoszałe. Po drodze spotkali kilku nocnych włóczęgów, lecz wszyscy oni zdawali się tak zajęci swoimi sprawami, że nie zwrócili najmniejszej uwagi na dwóch przechodniów. Nagle ciemnooki mężczyzna uskoczył w zacienioną bramę, pociągając Sagara za sobą. Tam przeczekali, aż patrol minie ich kryjówkę. Sagar nie zauważył ani nie usłyszał nadejścia żołnierzy i zdał sobie jasno sprawę, jak byłby bezradny, licząc tylko na siebie. Żołnierze, którzy przemaszerowali obok nich, wyglądali na zmęczonych i znudzonych. W końcu Sagar i nieznajomy dotarli do większej ulicy, oświetlonej pochodniami i lampami oliwnymi. Droga wiod- ła w dół i prowadziła do kamiennego łuku, ze stojącymi 45 otworem drewnianymi wrotami. Po obu stronach znaj- dowali się strażnicy. - Nikt cię jeszcze nie poszukuje. Spokojnie sobie przej- dziemy, rozumiesz? Spróbuj zachowywać się tak, jakbyś dokładnie wiedział, dokąd idziesz. Sagar z trudem powstrzymał się od śmiechu. Nigdy wcześniej nie odczuwał tak silnego strachu. - Te straże mają zapobiec wejściu niepożądanych osób - wytłumaczył opiekun. - Nie będą utrudniać nam wyjścia. Sagar kiwnął głową, ponieważ czuł, że tak właśnie powi- nien zareagować. Nieco rozbawiła go myśl, że pierwszą rzeczą, która mogłaby ich zdradzić, byłby histeryczny wy- buch śmiechu. Przełknął głośno ślinę, próbując uspokoić się, po czym idąc za swoim wybawcą, wmieszał się w grupę mężczyzn i przeszedł przez otwartą drewnianą bramę. Mężczyźni wyglądali na kupców i przekomarzali się między sobą, zupełnie nie zwracając uwagi na mijanych strażników. Ci zaś nie wykazali najmniejszej ochoty zatrzymania kogo- kolwiek z przechodniów. W chwilę później kompan Sagara poprowadził go w następną aleję, z której kolejnymi ulicz- kami dotarli na niewielki plac. - Witamy w Poziomach! -wykrzyknął towarzysz wędró- wki, przerywając długą ciszę. - Królestwo nie mytych, prowincja pospólstwa, szumowin i całego motłochu Xantium. Podziemne gnojowisko Imperium... To twój nowy dom! Sagar nie wiedział czy śmiać się, czy płakać. Prędzej czy później, pomyślał w duchu, zacznie się wszystko wyjaśniać. Niech się dzieje, co chce. - Minęło tyle czasu... - wyszeptał, rozglądając się nie- ufnie. Wszystkie szczegóły codziennego życia wydawały mu się magiczne. Brudne, zakurzone ulice i zrujnowane domy, zniszczona lampa, dym z odległego ogniska, gryzący smród, gwar rozmów, ludzie spacerujący samotnie lub w grupach, 46 podniesiony przepity głos w bezbarwnej piosence, grasujące koty, dalekie szczekanie psa. - Czy to jest prawdziwe? - To wszystko jest zbyt prawdziwe - odpowiedział kom- pan, z lekkim rozbawieniem obserwując byłego zakład- nika. - Xantium w całej nędznej chwale. Chodź ze mną. Jeden z moich znajomych niedaleko stąd prowadzi... inte- res. Tam dostaniesz coś do picia. Skierował się w stronę nie oznaczonych drzwi i zapukał. Klapka judasza uchyliła się, wydając głośny dźwięk. - Wszystkie dziewczyny są zajęte. Wynoście się... - ochrypły głos zawahał się. - A, to ty. Usłyszeli zgrzyt odsuwanej zasuwy, co wywołało w umyś- le Sagara przerażające skojarzenie z więzieniem. - Mój młody przyjaciel potrzebuje picia, jedzenia i ciche- go miejsca na odpoczynek. Właśnie w tej kolejności. Posiwiały mężczyzna spojrzał na Sagara bez niepożąda- nej ciekawości. - Wejdźcie i rozgośćcie się - powiedział, stając z boku. Chwilę później Sagar popijał małymi łykami następny kufel rozwodnionego piwa. Pierwszy opróżnił tak szybko, że zawirowało mu w głowie. Z rozkoszą pochłonął talerz rozgotowanych warzyw polanych sosem z pieczeni. Był tak wygłodniały, że otrzymana potrawa smakowała mu jak danie na uczcie epikurejskiej. Gospodarz przyniósł jedzenie, po czym zostawił mężczyzn w zacisznym pokoju. - Jedz wolno, bo się rozchorujesz. Chłopak na chwilę przestał przeżuwać i uczucie błogości ogarnęło całe jego ciało. Przyjrzał się swemu wybawcy. Miał oczy tak intensywnie niebieskie, że wydawały się prawie czarne. Niezwykle opanowanym wzrokiem wpatrywał się w Sagara, który doznał dziwnego odczucia, że skądś zna to spojrzenie. - Kim jesteś? - powtórzył pytanie. 47 I - Większość ludzi mówi na mnie Martyn. Ciekawość sprawiła, że młodzieniec chwilowo zapomniał o głodzie. - Dlaczego... - zaczął, lecz głos uwiązł mu w gardle. - Dlaczego wyciągnąłem cię stamtąd? Sagar skinął głową. - Od jakiegoś czasu interesowałem się twoją osobą - wytłumaczył Martyn. - Kiedy zniknąłeś z enklawy, stwier- dziłem, że nadszedł czas działania. - Ale skąd wiedziałeś, gdzie jestem? - Zbyt wiele pytań przychodziło mu do głowy i nie wiedział, od którego zacząć. - Alasia mi powiedziała. Sagar spojrzał, nie rozumiejąc. - Wybitna kobieta - dodał Martyn. - Mała i blada. Wydaje się, że przewróciłby ją podmuch wiatru. - Ona! - Spotkałeś ją? - Myślałem, że jest szalona - odpowiedział zdumiony młodzieniec. Martyn zaśmiał się. - Wielu tak uważa. Nowa myśl przyszła Sagarowi do głowy. - Ty... - westchnął, patrząc prosto w ciemne oczy. - Ty jesteś... - Nie teraz - przerwał ostro jego wybawca, podnosząc palec do ust. Drzwi uchyliły się i wszedł gospodarz. Spojrzał na tylko w połowie opróżnione talerze. - Jeszcze nie skończyliście. Chłopak kuchenny chce iść do domu. - Sam zajmę się naczyniami, Trestmanie - powiedział Martyn. Mężczyzna skinął głową, lecz nie wykonał żadnego ruchu. Prawdziwa przyczyna jego przybycia wyszła wkrótce na jaw. - Słyszeliście wieści? - zapytał. 48 - Jakie? - Martyn wydawał się spokojny, podczas gdy w oczach Sagara pojawiła się panika. - Mówią, że na dworze cesarskim wrze - zakomuniko- wał Trestman. - Czy widzieliście gigantyczny, płonący miecz w Iglicach? - Ja widziałem - odpowiedział Martyn opanowanym głosem. - Człowiek Miecza ponownie pokazał swoje sztuczki. - Starszy mężczyzna wyraźnie ożywił się. - Verkho toczy pianę. Na pewno polecą głowy. Zapamiętacie moje słowa. Można się uśmiać. Jakie zuchwalstwo! Wszyscy mogli zobaczyć ten znak. - Ale co chciał przez to osiągnąć? - zapytał Martyn zdziwiony. Trestman wzruszył ramionami rozczarowany, że goście nie podzielają jego rozbawienia. Martyn wyglądał na znu- dzonego, a nowy wytrzeszczał głupio oczy i trzymał łyżkę w połowie drogi do ust. - Muszę pilnować dziewczyn - powiedział posępnie Tre- stman i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. - On jest strasznym plotkarzem, ale w sumie to dobry człowiek - skomentował całe wydarzenie Martyn. - Ty jesteś Swordsmanem, nieprawdaż? - Słowa mło- dzieńca zabrzmiały raczej jak oskarżenie, a nie pytanie. - Tak - przyznał Martyn spokojnie. - Lecz wolałbym, żeby nikt więcej o tym nie wiedział. - Dlaczego więc mi powiedziałeś? - zapytał Sagar, pozo- stając przez chwilę w oszołomieniu. - Intuicja podpowiada mi, że wcale nie masz ochoty zadenuncjować mnie władzom - odparł ciemnooki męż- czyzna. - Nie wiem, za co cię wsadzili do więzienia, lecz mogę się założyć, że wolisz tam nie wracać. Verkho nie lubi tych, którzy wydostają się z jego szponów. Poza tym nie 4 - Blask płomienia 49 miałem nic do stracenia, ponieważ sam się domyśliłeś. Czuję, że mogę ci zaufać. - Bardzo ryzykujemy - zwrócił uwagę Sagar, czym ob- jawił swoją wrodzoną ostrożność. - Całe życie jest hazardem - podsumował sentencjonal- nie Martyn. - Pomogłem tobie i mam nadzieję, że mi się odwdzięczysz tym samym. - Jak? - zdziwił się uciekinier. - Na to przyjdzie czas później. Teraz jedz! Sagar odruchowo włożył kolejną porcję do ust i przełkną] szybko. Jakaś nowa myśl zaświtała mu w głowie. - Alasia powiedziała, żebym czekał na ciebie - rzekł w końcu. - Sądziłem, że to był żart. - To co mówi Alasia może brzmieć śmiesznie - od- parł Martyn - lecz nie sądzę, żeby kiedykolwiek żartowała. - Przede wszystkim myślałem, że wtrącili mnie do lochu przez ciebie -wygadał się Sagar. -Ta wiadomość, którą mi wysłałeś... Swordsman skinął głową, a jego twarz przybrała smutny wyraz. - Tak. Patrząc z perspektywy czasu widzę, że popełniłem błąd - przyznał. - Ale byłem sfrustrowany brakiem po- stępów i chciałem spróbować bardziej bezpośredniego dzia- łania. Co jeszcze mówiła Alasia? - Powiedziała, że jestem wolny. - Nie mam pewności, czy ona żyje w tym samym świecie co my wszyscy - zamyślił się Martyn. - Może odbierać czas w nieco inny sposób. Niewykluczone, że chodziło jej o to, iż będziesz wolny. Na ile znam Alasię, można by rozpat- rywać te słowa w kategoriach filozoficznych. Przestałem próbować zrozumieć tę kobietę - podsumował. - Akcep- tuję jej pomoc. Jest bardzo wyjątkową osobą. - Oznajmiła również - kontynuował Sagar, podczas gdy jego umysł powoli się rozjaśniał - że przybędzie mój brat. 50 Martyn po raz pierwszy okazał żywe zainteresowanie. - Mów dalej - ponaglił. - Spytałem który, ponieważ mam dwóch: Bowena i Na- sona, a ona odpowiedziała mi: „Światło przewodnie". - Czy wiesz, co to oznacza? Sagar pokiwał przecząco głową. - Dodała, że on przyniesie dwa brzemiona. Lecz i tym razem nie wiem, co miała na myśli. - W końcu to się wyjaśni - westchnął Martyn. - Czy powiedziała, kiedy on przybędzie? - Nie. Uważasz, że jej przepowiednie są prawdziwe? - Tak - odpowiedział Swordsman rozważnie. - Pomyśl, to może być powód, dla którego trzymano cię pod kluczem. Możliwe, że Verkho potrzebował wymówki, żeby sprowa- dzić tutaj twego brata. Usuwając ciebie, mógłby rozpuścić pogłoski, że uciekłeś, co dałoby mu idealny powód do przywiezienia innego zakładnika z Zalys. - Ale dlaczego akurat mojego brata? Martyn wzruszył ramionami. - Któż może trafić za Verkho? Sagar nie zastanawiał się wcześniej, w jaki sposób Martyn dowiedział się o jego pochodzeniu. Strach ponownie za- kradł się do serca młodzieńca. - Czy nie zemszczą się na mieszkańcach wyspy, gdy odkryją moje zniknięcie? - Jeśli uciekłbyś z enklawy - owszem, zrobiliby to - odpowiedział Swordsman. - Ale w takiej sytuacji - nie wiem. Według naszych obliczeń już odsłużyłeś co swoje. Sagar zadrżał, słysząc tak beznamiętne słowa swego kompana. - Wydawało się, że zapomnieli o moim istnieniu - za- uważył pełen nadziei. - Będą pamiętali - odpowiedział ponuro Martyn. - Mu- siałem zabić trzech strażników, żeby cię wydostać. Chyba 51 zechcą dowiedzieć się, co wydarzyło się w lochach. - Pod- niósł się nagle i przeciągnął. - Możesz zostać tutaj. To bezpieczne miejsce. Dokończymy rozmowę rano. - Nie zostawiaj mnie samego! - Sagara chwyciło nagłe uczucie strachu. - Będę w pobliżu -uspokoił go Martyn. - Nie opuszczaj pokoju aż do mojego powrotu. Gdybyś czegoś potrzebo- wał, zawołaj Trestmana. - Przystanął przy drzwiach i uśmiechnął się szeroko. - Myślę, że przeżyjemy razem wiele przygód. Śpij dobrze, przyjacielu. Wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi. Sagar instynktownie chciał podążyć za swym wybawcą. Zdołał oprzeć się impulsowi i dokończył posiłek, pomimo iż czuł, że jego żołądek jest mocno przepełniony. Rozłożył posłanie na podłodze, nie spodziewając się, że uśnie. Jednak już po chwili znalazł się na pograniczu jawy i snu. Zaczęły ukazy- wać mu się obrazy z dzieciństwa. Światło słoneczne przedo- stawało się przez szpary w okiennicach. Miał wrażenie, że znowu jest noworodkiem. Wszystko było potwornie duże i przerażające. Odczuwał przejmujący chłód i chciał z po- wrotem dostać się do środka ciepłego matczynego ciała. Lecz nie mógł jej odnaleźć. Usłyszał jeszcze głos Alasii, która mówiła mu, że jest wolny. Niczego więcej nie mógł sobie przypomnieć. Rozejrzał się po brudnobrązowym pokoju, słuchając odgłosów krzątaniny i zastanowił się, czy jego wolność nie jest tylko iluzją. Kim był Człowiek Miecza i dlaczego go oswobodził? Czy rzeczywiście któregoś z braci wieziono teraz do Xantium? Czy kiedykolwiek powróci na Zalys? Pytaniom nie było końca. Po raz pierwszy w życiu znalazł się poza ochronnym łonem enklawy. Poczuł zimny powiew wolności. ROZDZIAŁ PIĄTY Nie pogrzebane kości tańczyły wśród płomieni. Czaszki śmiały się z chaosu życia. Opary krwi, a teraz smugi dymu unosiły się bezwładnie ponad rozrzuconym stosem, spowitym w pogrzebowej mgle. Nawet wtedy ci, którzy potrafili odczytywać symbole, brali to za zły omen. Czy jestem jedynym biegłym w tej wiedzy? Czy gorzki smak oznacza truciznę? Sen wciąż odbijał się echem w głowie Sagara i młody uciekinier ledwo zdążył pozbierać się do kupy, gdy drzwi otworzyły się z trzaskiem, kopnięte od zewnątrz. Skoczył na nogi, gotów raczej umrzeć niż powrócić do przerażają- cej, ciemnej celi. Uspokoił się jednak, widząc Martyna balansującego z tacą, którą przerzucał z jednej ręki do drugiej. - Nie chciałem cię przestraszyć - przeprosił, ujrzawszy przerażenie na twarzy młodego przyjaciela. - Przyniosłem śniadanie. Głodny? Sagar skinął głową, czując burczenie w brzuchu. Gdy tylko łomot serca zelżał nieco, rzucił się na jedzenie. Swordsman usiadł z tyłu, żując w zamyśleniu kawałek chleba. Po zaspokojeniu pierwszego głodu Sagar podniósł głowę i zapytał: - Dlaczego robisz to wszystko dla mnie? - Czuję pokrewieństwo ducha. - Ze mną? - Odpowiedź wydała się uciekinierowi co najmniej dziwna. 53 - Nie polegasz na nikim z wyjątkiem siebie. Poza tym masz kilka powodów, żeby nienawidzić Imperium - wyjaś- nił Martyn. Sagar milczał przez chwilę. Argumenty wybawcy nie trafiły mu do przekonania. - Ufam tylko sobie - zgodził się. - Jednak nie dokona- łem żadnego wielkiego czynu. - Ton jego głosu dawał do zrozumienia, że nie zrobił niczego, w przeciwieństwie do Swordsmana. - Obawiałeś się o swoich bliskich na Zalys, nieprawdaż? Ciemne chmury, wiszące do tej pory nad głową Sagara, rozstąpiły się. Skinął potakująco, wyobrażając sobie terror, jaki mógł zapanować w jego rodzinnym domu, za którym tak bardzo tęsknił. - Nie masz teraz wyboru. - Spojrzenie Swordsmana wydawało się twarde jak głaz. - Nie możesz powrócić do enklawy, a Zalys musi mieć się na baczności. - Jak możesz być tak nieczuły? - dla Sagara logika Martyna była ciężka do przyjęcia. - Wszyscy musimy żyć z tą świadomością - odpowie- dział mężczyzna. -My? - Również byłem zakładnikiem. Sagar spojrzał uważniej w głębokie, niebieskie oczy, które wydawały mu się dziwnie znajome. Nagle pamięć powróciła. - Nie nazywasz się Martyn - wykrzyknął. - Jesteś Guy- land. Guyland Brak. Ale... - Ale ja nie żyję - Swordsman dokończył za niego. Sagar przypomniał sobie noc pełną płomieni. Nie znalazł się wtedy w bezpośrednim niebezpieczeństwie, lecz kilku towarzyszy niedoli zostało przeniesionych, dopóki nie opano- wano ognia, który wybuchł w jednej części enklawy. Trzech 54 zakładników i przynajmniej dwóch żołnierzy zginęło w płomieniach. Wśród ofiar znalazł się Guyland Brak, niebieskooki szaleniec z północnych krain, którego Sagar zawsze starał się unikać, ponieważ z jego osobą nieroze- rwalnie wiązały się problemy. Nakłaniał innych do prowo- kowania strażników i zawsze wrzaskliwie protestował przeciwko swojej niewoli. - Dobrą stroną ognia jest to, iż zaciera wszelkie ślady, jeśli oczywiście wszystko zostanie odpowiednio zaaranżo- wane. Wtedy każdy szkielet wydaje się podobny do in- nych - wyjaśnił człowiek północy, pokazując zęby w szero- kim uśmiechu. -Dzięki temu mogłem rozpocząć nowe życie jako Martyn Waysinger. Sagar zrozumiał nagle, że nie chciał poznać wszystkich szczegółów owej fatalnej nocy sprzed trzech lat. Było oczywiste, że Swordsman stał się człowiekiem całkowicie bezwzględnym, cokolwiek nim kierowało. - Oczywiście wyglądałem wtedy trochę inaczej - kon- tynuował Martyn. - Włosy opadały mi na ramiona, nosi- łem brodę i nie zmieniałem ubrań - powiedział z uśmie- chem. - Wygląd ostatniego włóczęgi traktowałem jako polityczny protest. Obecnie jestem bardziej praktyczny. Sagar nie potrafił wyczuć, na ile poważne jest wyznanie jego wybawcy. Niemniej jednak przyjrzał się uważniej krótko przystrzyżonym włosom i schludnej tunice. Rzeczy- wiście, patrzył na całkowicie przemienionego człowieka. - Musisz dobrze zapamiętywać szczegóły, jeżeli w ogóle mnie rozpoznałeś - zauważył pochlebnie Martyn. - Twoje oczy... - Sagar miał trudności z doborem słów. - Ach! Oczy Swordsmana - głos mężczyzny obniżył się do groźnego szeptu - hipnotyzują ofiarę, podczas gdy jego miecz uderza prosto w serce - zaśmiał się. - Dobrze, że nie wierzę we wszystko, co ludzie o mnie mówią. 55 - Jeśli uciekłeś trzy lata temu - Sagar usiłował poskładać nowe informacje w logiczną całość - dlaczego pozostałeś w Xantium? Dlaczego nie wróciłeś do domu? - Ponieważ nie mam po co wracać - odpowiedział wprost Martyn. -1 ponieważ Verkho jest tutaj. - Kanclerz? - Tak. To jedno z imion, pod którym jest znany. Nie takie wybrałbym dla niego. - Nie lubisz go? Swordsman zaśmiał się z nieświadomości Sagara, lecz oczy wyrażały powagę i smutek. - Powiedzmy, że sądzę, iż jedna z historii o nim jest prawdziwa - wyjaśnił. - Że sprzedał duszę diabłu. I kiedy go zabiję, nie zarazi już żadnego innego świata swoim złem. Wolałbym zobaczyć naszego kanclerza w wiecznych męcza- rniach -jeśli byłoby to możliwe - lecz zadowolę się wyma- zaniem go z ludzkiej pamięci - chociaż jest to dla Verkho zbyt łagodna kara. Słowa zostały wypowiedziane spokojnie, ale chłód niena- wiści zmroził Sagarowi krew w żyłach. To była nowa forma szaleństwa. Nie odezwał się, jednak Martyn wyczytał pyta- nie w oczach młodzieńca. - Są również inne powody - kontynuował. - Imperium stało się jego tworem, równie zepsutym jak on sam. Southan liczy się z każdym słowem Verkho i nie podejmie bez kanclerza żadnej poważnej decyzji. Chcę mieć pe- wność, że wraz ze śmiercią Verkho umrze również Im- perium, oraz że nikt nie zajmie jego miejsca, a do tego potrzebuję wszelkiej pomocy - zamilkł na chwilę, obserwując wyspiarza. - Co ty na to, mój przyjacielu? Czy my dwaj powinniśmy wejść do historii jako ludzie, którzy spowodowali rozpad wielkiego despotycznego mocarstwa? 56 Sagar poczuł ogromne podekscytowanie pomieszane z oszołomieniem i strachem. Czy mógł wierzyć w wizję tego szaleńca? Po chwili jednak przypomniał sobie, że właśnie ten obłąkaniec uwolnił go od niechybnej śmierci w męczarniach. Nie wiedział już, gdzie leżała prawda. Jego życie było splotem zaskakujących przypadków: przerwane dzieciństwo, lata spędzone w enklawie zdała od domu. A teraz to. Pomyślał o Zalys. O ciągłej niewoli, w której znajdowała się wyspa. O swoim cierpieniu pomnożonym przez setki innych. Nagle upadek Xantium wydał mu się najbardziej pożądaną rzeczą na świecie. - Niczego bardziej nie pragnę - zakomunikował spo- kojnie. - Dobrze - Martyn splunął na swoją prawą dłoń i na- chylił się ponad stołem, wyciągając ją przed siebie. Sagar podążył za jego przykładem i dwóch mężczyzn uścisnęło sobie ręce. - A zatem braterstwo w walce - powiedział jowialnie Martyn. - Przypieczętowane śliną. Gest nie tak bolesny, jak i mniej brudzący niż pieczętowanie krwią, ale równie zobowiązujący. Złożył tę deklarację w podobnie niefrasobliwym tonie, lecz Sagar zdawał sobie sprawę, że ich losy zostały połączo- ne na trwałe. Swordsman nie należał do ludzi, których można zdradzać. Pomyślał o szkieletach znalezionych w zgliszczach i o krwi widniejącej na metalowym ostrzu. - Braterstwo w walce - powtórzył uroczyście, zastana- wiając się, jaką rolę odegra w ich przedsięwzięciu. - Mamy wiele spraw do obgadania - zaczął Martyn. - Rzeczywiście jest ich dużo! - zawołał Sagar. - Spędzi- łem w enklawie dziewięć lat, słysząc jedynie to, co chcieli żebym usłyszał. Oczywiście przemykały do nas jakieś szczą- 57 tkowe wiadomości, lecz nie wiedzieliśmy, czy są praw- dziwe. Zupełny brak orientacji w aktualnych wydarze- niach nagle wydał mu się przygniatający. Od czego miał zacząć? - Czy docierały do ciebie jakiekolwiek plotki? - zapytał niespodziewanie Martyn. - Miasto jest ich obecnie pełne. - Niektóre, jak przypuszczam - Sagar odpowiedział niepe- wnie. - Ale nigdy nie przywiązywałem do nich większej wagi. - Jak spędzałeś czas? Przez moment Sagar rozpaczliwie szukał w głowie od- powiedzi. Co robił przez te dziewięć lat? Czego dokonał? Gdy pomyślał o straconej młodości, łzy napłynęły mu do oczu, lecz ostatecznie zdołał zapanować nad emocjami. - Dużo czytałem - oświadczył, czując jak śmiesznie za- brzmiały te słowa. - Uczyłem się, kiedy tylko mogłem. Języki, logika... wszystko. Historia... - Zapewne ta ocenzurowana - wtrącił Martyn. - Wy- kształcenie może być cudowną rzeczą. Sagar zawahał się ponownie, poruszony nonszalanckim tonem wypowiedzi swego kompana. - Czy interesowałeś się też poezją? - Trochę - przyznał wyspiarz, odzyskując przytomność umysłu. - Ja również -powiedział Martyn, a następnie wyrecyto- wał wers z epickiego dramatu w swoim gardłowym języku północy. Do tej pory zupełnie bezwiednie mówili uniwersal- nym językiem, potocznie używanym w Imperium. - Marsz Pangerona - powiedział Sagar, uśmiechając się. - Znasz to! - wykrzyknął z zachwytem Martyn. - Mój ulubiony utwór. Jednak lepiej nie cytować go głośno w miejscu publicznym - nie jest zbyt popularny w Xantium. Mówi o nieposłuszeństwie względem Imperium i może nasuwać ludziom różne pomysły! 58 Gdyby Sagar nie widział wcześniejszych wybuchów nie- nawiści Martyna uwierzyłby, że jego nowy przyjaciel nigdy nie przestaje żartować. - Studiowałem również prawo - dodał Sagar, żeby po prostu coś powiedzieć. - Prawo Imperium! Kamień węgielny, na którym opiera się ta cywilizacja - zawołał z sarkazmem Swordsman. - Haniebne, że tak mało ma wspólnego ze sprawiedliwością. Jeśli masz wystarczająco dużo siły lub pieniędzy, możesz wywrócić prawo do góry nogami. Natomiast jeśli jesteś słaby albo biedny, zostanie użyte, żeby przygwoździć cię do muru - uśmiechnął się krzywo i pozwolił Sagarowi kontynuować. - Rzeczywiście mniej więcej tak to wygląda - powiedział, przerażony własnym stwierdzeniem. - Żadnych dziewczyn? Sagar zaczerwienił się i potrząsnął przecząco głową. Nie dopuszczał do żadnych romansów w swoim życiu. - Mądry człowiek - powiedział Martyn. - One są zawsze kłopotliwe. Chociaż kobiety z tego domu mogłyby nauczyć cię paru ciekawych rzeczy. - Wyszczerzył zęby, a następnie dodał: - Wiec znalazłeś inny sposób, żeby utrzymać się w dobrej kondycji. Wyglądasz na silnego mężczyznę. - Ćwiczyłem każdego dnia przez ostatnie kilka lat. Aż do czasu, gdy zostałem wtrącony do lochu, pomyślał. - I spędzałeś czas na spokojnej kontemplacji. - Jeśli tylko mogłem - przyznał wyspiarz, zastanawiając się ponownie, skąd jego rozmówca wie takie rzeczy. - Pomagało mi to utrzymać się przy zdrowych zmysłach. Nagle Sagar zbuntował się wewnętrznie. Do czego on zmierza?, zastanowił się, nie chcąc tracić więcej czasu na rozmowę o sobie. Zanim zdążył zmienić temat rozmowy, rozległo się pukanie do drzwi. - Wejść! - zawołał Martyn. 59 W progu ukazał się Trestman. - Przyszedłem zabrać naczynia - wymamrotał, po czym przeszedł przez pokój, szurając nogami. - Czy potrzebuje- cie czegoś jeszcze? Martyn zerknął na Sagara i grzecznie odmówił. Trestman z ociąganiem zbierał talerze. W końcu spojrzał na wyspiarza. - Dobrze spałeś? - Tak - odpowiedział, życząc sobie w duchu, by męż- czyzna czym prędzej wyszedł. - Nie chcemy przeszkadzać ci w pracy - dodał Martyn. - Czy zostaniecie na noc? - dociekał gospodarz. Sagar popatrzył pytająco na kompana. - Mój przyjaciel ma więcej rozumu niż na to wygląda - powiedział Martyn. - Łóżka na piętrze są wygodne - namawiał uparcie Trestman. - Niewątpliwie - odparł cierpliwie Martyn. - Ale rusza- my dalej. Starszy człowiek wciąż nie wykazywał ochoty do wyjścia. - Krąży plotka o powstaniu na jednej z wysp - napo- mknął. - Verkho wysłał flotę, żeby opanowała rebelię. Moim zdaniem Imperium rozpada się na krańcach. - Czy wiesz, o którą wyspę chodzi? - zapytał Martyn na pozór obojętnie. - Zalyn, Zalyk - jakoś tak. - Zalys? Sagar robił co tylko mógł, żeby nie okazać wrażenia, jakie wywarła na nim ta wiadomość, lecz zdawał sobie sprawę, że jego twarz zdradza prawdziwe uczucia. Jednak Trestman ciągnął dalej, niczego nie zauważywszy. - To właśnie ta wyspa - powiedział, kiwając głową. - Nie wiem dokładnie, co tam się dzieje, ale wydaje mi się, że mamy wystarczająco dużo problemów bliżej domu. 60 - Szczera prawda - Martyn zgodził się spokojnie. -Tre- stmanie, ja i mój przyjaciel mamy interes do obgadania. Prywatny interes. Gospodarz niechętnie zareagował na grzeczną prośbę o pozostawienie mężczyzn samych, lecz w końcu wyszedł. Głowa Sagara pękała od ilości pytań, jakie pragnął zadać. Ostatnia wiadomość wstrząsnęła nim całkowicie. - Wygląda, że wydostaliśmy cię w odpowiedniej chwi- li - skomentował Swordsman. - Teraz Verkho nie po- puści. - Inni zakładnicy! - Sagar wziął głęboki oddech, a prze- rażenie odmalowało się na jego twarzy. - Musimy im pomóc. W enklawie znajdowało się kilku mieszkańców Zalys. Niektórzy z nich to jeszcze dzieci. Myśl o możliwych represjach kanclerza mroziła krew w żyłach. - Bądźmy realistami - odparł ostro Martyn. - Praw- dopodobnie już za późno na ratunek, a dookoła dzieje się zbyt dużo. Nie ma szansy na masową ucieczkę. Ciesz się, że t y jesteś bezpieczny. Sagar milczał uparcie. - Jeśli wiadomości są prawdziwe, to Zalys może cieszy się już wolnością. Twoja rodzina. Twoi przyjaciele. Czy cierpienie kilku nie jest warte radości tak wielu? Sagar wciąż nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Wszystko wydawało mu się zbyt zagmatwane. - Jest jeszcze jeden dobry znak - kontynuował Mar- tyn. - Imperium rozpada się, co widzi nawet taki stary głupiec jak Trestman. A my możemy przyspieszyć ten proces. Jedynie Verkho wraz ze swoim Departamentem Informacji, telepatami i szpiegami utrzymuje ten zgniły ustrój. Jeśli przerwiemy pajęczą sieć, wtedy nie tylko Zalys odzyska wolność, i nie tylko ty powrócisz do domu. 61 Dom. Sagarowi ciężko było uwierzyć, że takie miejsce naprawdę istnieje, już prawie stracił nadzieję, że kiedykol- wiek zobaczy znowu rodzinne miasto. Jednak żarliwe słowa kompana trafiły w czułe miejsce. - W każdym razie jeszcze nie mogę powrócić do domu - powiedział cicho. - Jeden z moich braci jest w drodze do Xantium. - Nie martw się o niego - odpowiedział Martyn z entuz- jazmem. - Porozmawiam z Alasią i spróbuję dowiedzieć się, co miały oznaczać jej słowa. Kiedy nadejdzie odpowiedni czas, możecie jeszcze razem walczyć przeciw naszemu wspólnemu wrogowi. Sagar co chwila zmieniał zdanie o mężczyźnie, który nazywał siebie Swordsmanem. Jak dużo prawdy zawierały jego wypowiedzi, a ile z nich było po prostu przybranymi w słowa marzeniami? Samo myślenie o przewrocie w Im- perium xantyjskim wydawało się absurdalne. A walka? Sagar nigdy nawet nie trzymał miecza - oprócz drewnianej zabawki w dzieciństwie w Nkosa. - Zrobię co w mojej mocy - przyrzekł, wciąż nie będąc pewnym, do czego się zobowiązuje. - Dobrze - odparł Martyn. - Twoje teoretyczne wy- kształcenie jest pełne. Obecnie nadszedł czas na naukę o prawdziwym życiu. Sagar czuł się wyjątkowo źle przygotowany, żeby stawić czoło tego typu wyzwaniu, lecz teraz nie miał wyboru. Musiał spróbować. ROZDZIAŁ SZÓSTY Daleko stąd, na szczycie góry znajduje się świątynia zbudowana nie z kamienia, lecz ze wspomnień. Zawiera tajemnice istnienia, chociaż nie życzył sobie tego starożytny panteon. Ludzie powiadają, że historia osądzi kogo należy winić: dręczycie- la czyjego suwerena? Czy winien jest dowódca, wydający okrutne rozkazy, czy żołnierz, który posłusznie je wykonuje? Kto ucierpi z powodu ostatecznej zemsty? Poranek zdawał się ciągnąć w nieskończoność, ponie- waż Martyn za wszelką cenę starał się wypełnić luki w wiedzy Sagara. Przedstawił mu najnowszą historię Imperium, tłumacząc, z jakich powodów został powstrzy- many rozwój terytorialny, wspominając o konfliktowych sytuagach na prawie wszystkich granicach. Opowiedział jak Verkho, który nazywał siebie świętym człowiekiem, doszedł do władzy i utrzymał swoją pozycję dzięki geniu- szowi komunikowania się ze światem duchów, knuciu intryg i wykorzystaniu siły militarnej. Sagar żarliwie chłonął wszystkie informacje, zaskoczony jak wiele z nich - nawet w zmienionej formie - przenikało do enklawy. Był jednak zupełnie nieświadomy wydarzeń z ostatnich dni i pogłosek krążących po mieście. - To trudny czas dla naszej ukochanej cesarzowej Ifryn - zauważył sarkastycznie Martyn. - Jedenaście dni temu wydała na świat dawno oczekiwanego syna- Southana Azari, nowego następcę tronu. Pewnie słyszałeś o tym? 63 - Dotarła do mnie wieść, że spodziewa się dziecka - odpowiedział Sagar - lecz urodziło się ono mniej więcej wtedy, gdy siedziałem w lochu. - Kilka dni później zmarł ojciec Ifryn - kontynuował Martyn bez śladu współczucia w głosie. - Ale Verkho niewątpliwie znalazł już jego sukcesora. Następna sprawa to uroczyste obchody dziesiątej rocznicy ślubu miłościwie nam panujących, o czym zapewne również niewiele sły- szałeś. - Zgadza się. - Sagar głośno przełknął ślinę. - Wiedzia- łem, że nadchodzi... - Nie orientujesz się więc, że na przyjęciu owej pamiętnej nocy próbowano bezskutecznie otruć Azari lub Ifryn, albo ich oboje -w zależności od tego, którą wersję opowiadania uznawać za prawdziwą. Ludzie wiedzą, że coś podobnego miało miejsce oraz twierdzą, że przypuszczalnie ja za tym wszystkim stałem. - Lecz to nie ty? - zapytał Sagar niepewnie. - Wybacz, ale mam do siebie więcej szacunku i nigdy bym nie splamił swego imienia takim czynem - Swordsman zdawał się lekko dotknięty sugestią kompana i zaniechał swego zwykłego, cynicznego tonu. - Trucizny to bardziej broń Verkho niż moja - stwierdził poważnie i dodał: - Szczególnie, że on jest na nie odporny. - Czy to prawda? - Sagar słyszał podobne opinie na temat kanclerza, lecz nie wiedział, czy im wierzyć. - Chyba tak - przyznał Martyn niechętnie. - Pewnego dnia przekonamy się, czy również jest odporny na miecz w gardle. - Twarz mężczyzny wykrzywiła się w uśmiechu na samą myśl o tym. - Zastanów się, co dałoby mi zabicie Ifryn lub Azari? Cesarzowa zawsze była słaba, mało zainteresowana sprawowaniem władzy. W końcu dokonała swej powinności i po wydaniu na świat dwóch 64 bezuży tecznyc h córek zrodził a syna, więc teraz jeszcze bardzie j usunie się w cień dworu. Chłopi ec ma dopiero kilka dni. - A więc kto za tym stoi? - Tr udno powied zieć - zaśmiał się Martyn. - Może ja- kaś zazdros na dama dworu, która czuje, że byłaby lepszy m materia łem na cesarzo wą. Może dokona ł tego Verkho, wiedzio ny swoimi nieodga dnięty mi powoda mi. A może nikt nie chciał ich śmierci ? - Ni e rozu mie m. - Ca ła sprawa mogła być starann ie opraco wanym oszus- twem, sprepar owany m po to, żeby zrobić ze mnie złoczyń - cę - wytłum aczył Martyn . Suge stia została uczynio na na tyle stanow czo i poważn ie, że Sagar nie wiedzia ł, co o tym wszyst kim myśleć. Czy była to prawda, czy odezwa ły się zdolnoś ci Swords mana do koloryz owania? Nie potrafił jednoz nacznie osądzić . - W każdym razie - kontyn uował Martyn - całe wyda- rzenie doprow adziło do niezlicz onych plotek na temat zdrowi a Ifryn i jej dziecka. Pogłos ki szczegó lnie przybra ły na sile, gdy oboje nie opuszc zali komnat y przez jakiś czas, lecz większ ość obaw zostało rozwia nych przez ich przed- wczoraj sze publicz ne ukazani e się. Tymcz asem sprawa po- ważnie się skompl ikowała, kiedy zniknął generał Kerrell. Nikt nie widział go od trzech dni. - Ke rrell? - wtrąc ił Saga r. - Dow ódca armii Impe rium? Słysz ał dużo dobr ego o tym czło wiek u, więc nie mieś ciło mu się w głowie, że ktoś taki mógł nagle znikną ć, nie pozosta wiając po sobie ani śladu. - Te n sam - potwier dził Martyn, najwyra źniej rozkosz u- jąc się swoją intryguj ącą opowie ścią. -Krążą o nim najróż- niejsze plotki. Niektór zy twierdz ą, że nie żyje, poniew aż skłócił się z Verkho lub wszedł mu w drogę. Mogą mieć rację. 5 - Bluk płomienia 65 Inni oskarżają Kerrella o próbę zamachu - co jest komplet- ną bzdurą, a jeszcze inni wierzą, że był w przymierzu ze mną! Uprzedzając pytanie swego kompana, dodał: - Niestety to nieprawda. Na szerokiej twarzy Martyna odmalował się nie skrywa- ny żal. - Podziwiasz go? - zapytał z ciekawością Sagar. - Jest żołnierzem, i to najlepszym - odparł natychmiast Martyn. - Tę zaletę potrafię docenić nawet u wrogów. Gdyby on, a nie Verkho był najbliższym doradcą Southana, Imperium prowadziłoby prawdopodobnie zupełnie inną politykę. - Czy możliwe, żeby ukrywał się z osobistych powo- dów? - zasugerował wyspiarz. Swordsman uśmiechnął się. - Twoja nauka logiki nie poszła na marne - skomen- tował. - Niektórzy również o tym pomyśleli. Podejrzewają, że generał jest kochankiem Ifryn. Absurdalnie śmieszne. Pomyśl, w jakim stanie znajduje się Xantium, skoro ludzie wierzą w takie bzdury. - Potrząsnął z niedowierzaniem głową. - Jesteś przekonany, że to są bzdury? - zapytał Sagar nieśmiało. - Tak. Mam również absolutną pewność, że to nie on podjął próbę morderstwa - odparł Martyn. - Kerrell Ad- jeman jest ostatnim ze starego rodu zaprzysiężonych sług Imperium. Musiałeś czytać o nich w swoich książkach historycznych. Wierność tronowi płynie w jego krwi; lojal- ność mająca początki dwanaście pokoleń wstecz. Taka zdrada stanu byłaby nie do pomyślenia. - Ale on jest tylko mężczyzną - zwrócił uwagę Sagar. - A ludzie uważają Ifryn za atrakcyjną kobietę. Kerrell mógł nadużyć zaufania. 66 - Nie! -Martyn stał się gwałtowny. -To człowiek hono- ru, w przeciwieństwie do większości. Nie zdziwiłbym się, gdyby zniknięcie Kerrella było częścią jakiejś przebiegłej intrygi uknutej przez Verkho. Planu, by objąć tron cesarski. Sama myśl o tym wprawia mnie w przerażenie! Praw- dopodobnie nadałby sobie status boga, podobnie jak czynili cesarzowie w przeszłości. Już teraz jest wystarczająco zły, a po osiągnięciu celu jego szaleństwo nie miałoby żadnych granic - wzdrygnął się. - Gdybyś potrafił to udowodnić - zasugerował Sagar - wtedy Kerrell, jeśli jeszcze żyje, mógłby sprzymierzyć się z nami. - Rzeczywiście mógłby - odparł Swordsman i zadumał się głęboko. Sagar czekał, próbując odgadnąć myśli przyjaciela i za- stanawiając się, jakie zadanie przydzieli mu w rozwijającym się dramacie. Okazało się jednak, że Martyn poruszył zupełnie inne zagadnienie. - Przez to wszystko - powiedział - w mieście zaroiło się od duchów. Są teraz wszędzie i nikt nie wie, dlaczego jest ich więcej niż zazwyczaj. Na samo wspomnienie czuję dreszcze. Sagar nie podzielał tej instynktownej reakcji na widma. Zdawał sobie sprawę, że żyjący ludzie nie mieli powodów do obaw przed umarłymi. W czasie dzieciństwa na Zalys przywykł do ich dyskretnej obecności. Podczas wszystkich lat spędzonych w Xantium nie widział wiele zjaw, lecz przypomniał sobie upiornego gościa, który pojawił się w lochach. - Duch odwiedził mnie w celi - oświadczył. - Wygląda- ło, jakby próbował mi coś powiedzieć. Później widziałem go z Alasią. - Ona zna wiele istot nie z tego świata - uśmiechnął się Martyn. Wyraźnie lubił ekscentryczną kobietę. 67 - Czy rozmawia z duchami? - zapytał Sagar z niedowie- rzaniem w głosie. Przypuszczano, że komunikacja między światami nie jest możliwa. - Tak sądzę - odparł kompan. - Prawdopodobnie dzię- ki temu znała miejsce twego pobytu. - W każdym razie idę o zakład, że to Verkho przyczynił się do zapełnienia Xantium duchami. Często ingeruje w tajemnice zaświatów. Sagar powstrzymał się i nie wspomniał o przeczytanych lekturach dotyczących sił nadprzyrodzonych. Chciał za- chować kilka sekretów na własność - z przyczyn, których nie bardzo mógł pojąć. - Kilka dni temu szukał czegoś w starej świątyni - przypomniał Martyn. - Wtedy zaczęły masowo pojawiać się duchy. - Świątynia? - zapytał Sagar. - Ruiny na małym wzgórzu w południowych Pozio- mach -wyjaśnił Martyn, lecz Sagar nie znał tego miejsca. - Zapomniałem jak niewiele zakładnicy wiedzą o Xantium - kontynuował jego nauczyciel. -Jeśli zamierzasz przyłączyć się do nas i przydać się na coś, musisz poznać miasto. Oczywiście nie dokładnie, bowiem to zabrałoby ci lata, jednak samych podstaw możesz nauczyć się szybko. Tak się składa... - niczym magik wyciągnął z wnętrza swojej tuniki poskładany pergamin i rozłożył na stole - ...że mam tutaj mapę. Jest już przestarzała, ale główne zarysy nie zmieniły się. Zniszczony plan ukazywał nierówny okrąg murów mias- ta otoczonych pętlą rzeki Brązowej, trafnie nazwanej z po- wodu koloru wody. Koryto rzeki biegło równolegle do wszystkich murów z wyjątkiem południowej strony. Sagar widział je tylko raz, po koszmarnej podróży przez zakurzo- ny i nieurodzajny bezkres znany jako Martwe Ziemie, który rozciągał się na wiele wiorst dookoła. 68 Mimo iż wyspiarz był bardzo młody, potwornie prze- straszony i wyczerpany drogą z Zalys, doskonale zapamię- tał ujrzany widok. Niewiarygodnie wysokie mury z blado- szarego kamienia, połyskujące w świetle słonecznym. Sta- nowiły oszałamiające świadectwo pracy ludzi, którzy wznie- śli je przed wiekami. Stały się symbolem dążenia człowieka do zdominowania środowiska. Konwój Sagara nadciągnął z południowego zachodu i nie musieli przechodzić przez żaden z dwóch olbrzymich mos- tów, które łączyły północno-zachodnią część ze wschodnim obszarem stolicy Imperium. Każdy z nich prowadził bezpo- średnio do jednej z Wielkich Bram miasta. Zamiast przez główne, nowy zakładnik został wprowadzony przez najbliż- sze wrota znajdujące się na ich drodze. Czwarta brama znajdowała się nie opodal i wychodziła na południe. Młody Sagar stracił orientację, gdy znalazł się w labiryncie ulic. Miał jedynie niejasną świadomość, że droga, którą pokony- wali, prowadziła pod górę. Zakładników umyślnie trzy- mano w niewiedzy, jeśli chodzi o topografię Xantium poza wysoko obwarowaną enklawą, i dlatego teraz Sagar z olb- rzymią ciekawością przyglądał się mapie. Na początku wydała mu się kompletnie niezrozumiałą, skomplikowaną gmatwaniną różnych znaków, lecz gdy Martyn objaśnił znaczenie symboli, miasto nabrało dla niego realnych kszta- łtów. Dowiedział się od swego nauczyciela, że Xantium wybudowano na stożkowym wzgórzu, którego zbocza sta- wały się coraz bardziej strome w miarę zbliżania się do centrum. W wyższych partiach miasta mieszkali zamoż- niejsi ludzie. Przy szczycie wzgórza znajdowały się tarasy w kształcie pierścieni, otoczone osobnymi murami. Tam mieli swoje rezydencje najbogatsi. - Ten obszar - zaczaj Martyn, wskazując na najbardziej zewnętrzną i zajmującą największą powierzchnię część mia- 69 sta - nazywany jest Poziomami. Jesteśmy właśnie tutaj - rzekł, stukając palcem w północno-wschodni kraniec za- znaczony na mapie. Następnie pokazał inne ważne miejsca w obrębie Poziomów: świątynię, stadion, Wielką Salę Gier, olbrzymie akweny z urządzeniami odprowadzającymi wodę z rzeki. - Większość mieszkańców Xantium żyje w Poziomach - kontynuował - ale wystarczy mieć trochę pieniędzy lub odpowiednie pochodzenie, żeby zamieszkać w Kręgu - powiedział, wskazując pierwszy wewnętrzny pierścień. - Kupcy, pomniejsi urzędnicy i tym podobni. -W jego głosie zabrzmiała nuta pogardy. W samym środku znajduje się Dwór. Przebywa tam znaczna część garnizonu jak również grupa tych, którzy tworzą ten przegniły system władzy w Imperium xantyjskim. Enklawa zakładników jest we- wnątrz Dworu i tutaj - Martyn pokazał niewielki obszar w dole mapy. Sagar przyjrzał się uważnie małej przestrzeni będącej jego całym światem przez ostatnie dziewięć lat. Enklawa leżała po wschodniej stronie wyższego krańca wzgórza i graniczy- ła z zewnętrznym murem następnego pierścienia. - Tuż poniżej - kontynuował Martyn - znajduje się dwór cesarski, gdzie Southan, Ifryn, dowódcy armii i wysoko urodzona szlachta żyją w zbytku i splendorze. - A to? - Sagar wskazał na małe koło, zaznaczone na wierzchołku góry. - To Iglice - wyjaśnił Martyn. - Nie musisz martwić się tym nawiedzonym miejscem, pełnym jedynie niesamowi- tych zjaw, kościotrupów i nietoperzy. Iglice zbudował jakiś obłąkany cesarz bardzo dawno temu. Nikomu nie chciało się nigdy rozwalić tej osobliwej budowli i pozostawiono ją, żeby sama powoli uległa zniszczeniu. - Tam umieściłeś płonący miecz. 70 - Tak. - Swordsman uśmiechnął się szeroko. - Dlaczego to zrobiłeś? - Lubię trzymać wrogów w napięciu - odpowiedział Martyn. - Przypominać o swojej obecności. - To niebezpieczna gra. - Ale przynajmniej ja ustalam reguły. - Jak się dostałeś na górę? - spytał Sagar zaintrygowany. - Znam kilka sposobów - odpowiedział człowiek pół- nocy. - Cały teren miasta jest praktycznie przeorany tune- lami. Niektóre widziałeś osobiście. Cesarze mają nieufność we krwi i zawsze trzymają w odwodzie kilka tajemnych przejść. Prawdopodobnie nikt nie zna ich więcej ode mnie. Z wyjątkiem Verkho. A swoją drogą, jego kwatery są tutaj. - Martyn zaznaczył je na mapie trójkątem, który przechodził zarówno przez Dwór jak i Dziedzinę, a także graniczył z enklawą zakładników na jej północnym krań- cu. - Lepiej, żebyś się nie włóczył po tym rejonie. - Postaram się zapamiętać! - obiecał Sagar. - Czy to nie tam właśnie...? - Tak. Lochy ciągną się pod budynkami Departamentu Informacji. Wzmianka o kanclerzu przypomniała Sagarowi o wcześ- niejszej rozmowie, podczas której nie wszystko zostało wyjaśnione. - Dlaczego nie masz po co wracać do domu? - zapytał cicho. Swordsman milczał przez chwilę. - Tak się nieszczęśliwie złożyło, że nominacja Verkho na obecny urząd zbiegła się z utratą niepodległości przez mój kraj. Kanclerz dał przykład całemu światu i wypróbował na nowym terytorium swoją siłę. Mnie wzięli jako zakładnika. Inni mieli mniej szczęścia. - Nastąpiła chwila ciszy. - Nie mówmy o tym. 71 Sagar uporczywie wpatrywał się w mapę, żałując, że w ogóle poruszył ten temat. Rany nie zagoiły się jeszcze i wspomnienia sprawiały Martynowi widoczny ból. Żyjąc w enklawie wydawał się na wpół oszalały z rozpaczy i istniało prawdopodobieństwo, że wciąż jeszcze odchodzi od zmysłów. Z wielkim wysiłkiem, ale stanowczo Martyn odegnał smutne myśli. - Koniec nauki - zawołał mocnym głosem. - Zdobyłeś wystarczająco dużo teoretycznej wiedzy w swoim życiu. Najwyższy czas, żebyś poznał prawdziwy świat. - Czy nie zostanę rozpoznany? - Sagara nagle ogarnęła obawa. - Czy wyjście na zewnątrz nie jest zbyt niebez- pieczne? - Myślisz, że aż tak bardzo rzucasz się w oczy? - zapytał, uśmiechając się szeroko. - Zakładnicy prawie nigdy nie opuszczają enklawy i z tego też powodu niewielu ludzi z zewnątrz kiedykolwiek widziało zakładników. A z pew- nością nikt w pobliżu. Xantium jest zawsze pełne obcych. Gdyby nawet żołnierze poszukiwali ciebie, to przeczesanie choćby ćwierci obszaru Poziomów zabrałoby im miesiące. Pomimo rozproszenia wątpliwości, Sagar odczuwał wciąż niepokój, lecz Martyn nie pozostawił mu wyboru, wypychając młodzieńca na zewnątrz. Tuż za frontowymi drzwiami Sagar poczuł na skórze ciepło promieni słonecznych. Po raz pierwszy od dwunastu dni. - Życie zaczyna się od nowa - skomentował Martyn, jakby czytał w myślach wyspiarza. ROZDZIAŁ SIÓDMY Czas często drwi sobie z łych, którzy go nie rozumieją. Istnienia wpadają w pułapkę, myśli zostają usidlone, a przeznaczenie toczy się kołem, z którego nie ma ucieczki. Lecz miłości nie można zniewolić. Bunt rodzi się w sercu. Ostatnia noc okazała się fatalna dla kanclerza Verkho Yulsare. Skandaliczna prowokacja i wyzwanie w postaci płonącego miecza oraz niepokojące wieści, otrzymane w tym samym czasie z Zalys, doprowadziły go do wściekło- ści. Teraz, w spokojnym świetle poranka, mógł już za- planować zemstę ze swoim zwykłym zapałem do knucia intryg. Być może wszystko da się obrócić na jego korzyść. Na wiadomość z Zalys zareagował natychmiast, wysyłając admirała Bandcka na czele Południowej Floty, której zada- niem było odzyskanie wyspy i ukaranie jej mieszkańców. Misja ta wydawała się dość prosta, ale według Verkho całkowicie konieczna. Bardziej zaniepokoił kanclerza fakt, iż powstanie było zapowiedzią większych problemów. Siła Imperium nie szła w parze z jego wielkością. W tej chwili jednostki morskie cesarstwa na południu zostały niezwykle uszczuplone i gdyby ta wiadomość dotarła do innych terytoriów znajdujących się na obrzeżach państwa, one również mogłyby mieć ochotę wystąpić przeciwko tyrano- wi. Zmiany wydawały się niezbędne. 73 Szare oczy kanclerza, tak jasne, że czasami zdawały się srebrnymi, błyszczały, gdy Verkho knuł intrygi mające na celu wzmocnienie pozyq*i Xantium w odległych częściach świata: zamachy, nie wyjaśnione klęski, krwawe rajdy tajemniczych bandytów po obu stronach granicy, nieocze- kiwane szaleństwo nominalnego władcy kraju. Verkho uśmiechnął się, zadowolony ze swojej pomysłowości. Od czasu do czasu przesyłał przez Focus instrukcje. Jego asystentka miała wprost fenomenalne zdolności telepatycz- ne i pełniła funkcję głównego ogniwa, łączącego wszystkich działających dla Imperium telepatów. Jej własne imię zostało dawno zapomniane. Focus była prostą dziewczyną, posłusznie wykonującą wszelkie polece- nia, doskonale sprawną, lecz pozbawioną osobowości. Po- dobnie jak inni telepaci nosiła na głowie opaskę z wszytym bursztynowym kryształem, a jej język szpeciły niebies- ko-czarne plamy. Kiedy Verkho obmyślił już główny plan działania, zado- wolony powrócił do spraw dotyczących Zalys. Spodziewał się, że rozwiązanie sytuacji na wyspie może przysporzyć mu więcej kłopotów niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Przy odrobinie szczęścia powinna ocaleć jakaś resztka garnizonu, która mogłaby dostarczyć dalszych informacji, chociaż od wczorajszego przekazu rozwścieczonego Far- raga nie odezwał się żaden telepata. Jeśli Farrag jeszcze żył - a Verkho miał nadzieję, że tak -miałby do niego dużo pytań. Kanclerz wyobraził sobie przesłuchanie, któremu osobiście by przewodził. Pomijając wszystkie wady Farraga, ten najwyraźniej odkrył coś niesłychanie interesującego, jeśli chodzi o wyko- rzystywanie telepatii. Powiedział, że wyniki ostatniego do- świadczenia będą niezwykle cenne dla Imperium. Arogan- cja marszałka działała kanclerzowi na nerwy, lecz wstrzy- 74 \ mał się z wymierzeniem kary, ponieważ napływające rapor- ty donosiły o zmniejszającej się wydajności telepatów. W niepewnej sytuacji, w jakiej znajdowało się Imperium, moc była celem nadrzędnym - bez względu na jej po- chodzenie -i chociażby dlatego żądania Farraga nie mogły zostać zignorowane. Własne poszukiwania prowadzone przez Verkho w królestwie magicznych sił były zakrojone na dużą skalę. Szczególnie te ostatnie, w których wykorzys- tano sporą liczbę talentów i badaczy zatrudnionych w tak zwanym Departamencie Informacji. Eksperyment postępo- wał naprzód, choć oczywiście nie wystarczająco szybko dla kanclerza. Jednak ostatnia próba wprowadzenia teorii w praktykę przyniosła spektakularny sukces. Pojawiła się możliwość kolejnego zwycięstwa. W ciągu kilku dni pewien talizman miał być dostarczony do miasta wraz z niezwykle obiecują- cym talentem, Bowenem Folegandrosem. Verkho potrafił docenić to ironiczne zrządzenie losu. Kanclerz wiedział, że pewne przedmioty przechowywały wspomnienia przeszłości, a w niektórych przypadkach po- siadały swoją własną moc. Połączenie tej siły z dostatecz- nym talentem i wolą mogło dać nieoczekiwane rezultaty. Głównie chodziło o przywoływanie duchów zmarłych ludzi za pomocą przedmiotów, jakimi posługiwali się oni za życia. Zamiana tej wiedzy w rzeczywistą, użyteczną moc wydawała się niezmiernie skomplikowana, lecz Verkho pokładał ogromną nadzieję w potencjale talizmanu, jednak- że swoje badania prowadził zgłębiając wszystkie dziedziny wiedzy, nie pomijając żadnej ze znanych dróg. Tymczasem pojawił się nowy problem. Kanclerz nie wiedział, co zrobić z pojmanymi mieszkańcami Zalys. Przyszło mu na myśl kilka kuszących rozwiązań; publiczne tortury i egzekucje, które zakładnicy z innych stron Im- 75 perium opisywaliby w listach do swoich domów, przynios- łyby oczekiwane efekty. Z drugiej strony ich zniknięcie i pozostawienie rodzin w niepewności mogło okazać się bardziej skuteczne. Niektórzy z wziętych do niewoli wyka- zywali zdolności telepatyczne - zostali wybrani głównie z tego powodu - i kanclerz chciał wykorzystać to do realizacji swoich celów. Verkho zdecydował, że ten problem wart jest wnikliwego rozpatrzenia i odłożył go na inny czas. Na razie musiał jedynie umieścić zakładników w lochach. Przypomniał sobie, że jeden z nich już tam się znajduje. Ukrywanie Sagara Folegandrosa przestało być koniecznością. Kanc- lerz miał zamiar wykorzystać jego sytuację do zapewnienia sobie posłuszeństwa bardziej utalentowanego Bowena. Verkho uważał Sagara za nieznośnego, posępnego człowie- ka, nie posiadającego żadnego ponadnaturalnego potenc- jału czy nawet iskry życia. Teraz jednak mógł okazać się całkiem przydatny. Ponadto współpraca z nim dostarczyła- by ciekawej rozrywki. Kilka dni spędzonych samotnie w ciemnej celi prawdopodobnie wstrząsnęło nieco mło- dzieńcem. Verkho zdecydował, że porozmawia z więźniem natychmiast i wysłał sługę, żeby przyprowadził go do gabinetu kanclerza. Jednak służący powrócił sam, a jego nerwowe spojrzenia uzmysłowiły Verkho, że nie wszystko było w porządku. Stanął naprzeciwko posłańca. Wysoki i barczysty, z połyskującą czarną brodą i długimi włosami opadającymi na ramiona, prezentował się znakomicie. Hipnotyzujące oczy i otaczająca go aura siły sprawiały, że każdy, kto spotkał się z nim, rozumiał dlaczego tak bardzo się go obawiano i dlaczego posiadał największe wpływy w całym Imperium. - Mów! - zażądał krótko. 76 - Nie ma go, mój panie - odparł służący, zdając sobie sprawę, że ukrywanie czegokolwiek nie byłoby właściwym posunięciem. - Uciekł. Verkho z trudem trzymał nerwy na wodzy. Absolutnie nie tolerował nieudolności podwładnych. - Dlaczego nie powiadomiono mnie o tym wcześniej? - zapytał lodowatym głosem. - Ciała nocnych strażników zostały odkryte niedawno - wyjaśnił mężczyzna, unikając wzroku swego pana. - Kiedy zmieniano wartę, znaleziono ich trupy. Od razu przeszuka- no wszystkie cele i zabrało sporo czasu, zanim stwierdzono zniknięcie więźnia. - W jego głosie wszystko zdawało się krzyczeć: to nie moja wina! - Przysłać do mnie dowódcę straży więziennej - rozkazał Verkho. - Natychmiast! Posłaniec wybiegł pospiesznie, zadowolony, że na kimś innym skrupi się straszny gniew jego pana. Kanclerz cieszył się, że pozostał opanowany. Nie wątpił, kto ponosi odpowiedzialność za ucieczkę Sagara i po- przysiągł winowajcy okrutną zemstę. Verkho często dobrze się bawił grą przeciwników, lecz tym razem Swordsman posunął się za daleko. Cesarzowa spojrzała z nadzieją na otwierające się drzwi jej prywatnej komnaty. Zobaczyła Southana, który pod- szedł i objął żonę. Wydawał się mocno zaniepokojony. Jednak nawet w ramionach męża Ifryn nie była zdolna odwzajemnić czułego powitania. - Wciąż nie ma żadnych wieści o Kerrellu, moja droga - powiedział Southan miękkim głosem, uwalniając ją z objęć. Ifryn skinęła głową. Nie spodziewała się niczego innego i powoli traciła wszelką nadzieję. Minęły już trzy dni 77 i brzemię ukrywanych uczuć stawało się coraz cięższe do zniesienia. Southan zdawał sobie sprawę z cierpienia żony, lecz jak zwykle nie potrafił pocieszyć tej pięknej kobiety. Dumny wygląd cesarza maskował uczucie litości. Southan nigdy nie wyrażał swoich emocji. Kochał żonę i dzieci z całego serca, lecz tak naprawdę ich nie rozumiał i ten brak pewności siebie przenosił zawsze na życie publiczne. Nie będąc tego świadomym, z każdym dniem bardziej ulegał wpływowi Verkho, który znacznie przewyższał cesarza in- telektem i sprytem. Ifryn ze swojej strony doceniała zalety męża, lecz coraz częściej dostrzegała jego wady. Dziesięć lat temu przyjecha- ła do Xantium, jako oszołomiona osiemnastoletnia dziew- czyna i przyszła cesarzowa. Od początku pobytu w nie- znanym mieście wzrastało jej zaufanie do niewiele tylko starszego Kerrella, z którym rozumiała się lepiej niż z Sout- hanem. Podczas podróży do stolicy Imperium dobrze zapo- wiadający się, młody kapitan, powiedział jej: „Możesz liczyć na moją przyjaźń tak długo, jak będę żył". Dotrzymywał danego słowa i wielokrotnie pomagał Ifryn pokonywać przeszkody i trudności, jakie napotykała, cho- ciaż trzymała się z dala od polityki, zdając sobie sprawę z niezbyt dobrej znajomości tego tematu. Ifryn i Kerrella łączyła zażyła przyjaźń, jednak mimo to stosunki panujące między nimi określane były przez głębokie poczucie przyzwo- itości oraz świadomość, że Southan ma do nich absolutne zaufanie. Wydarzenia ostatnich dni sprawiły, że cesarzowa mogła przyznać się przed sobą do własnych uczuć względem Kerrella. Darzyła go wielką miłością. Zawsze obawiała się tej namiętności, lecz obecnie wydawało się, że coś więcej niż tylko surowa etykieta stanęła im na drodze. Ifryn wiedziała, że Kerrell powiadomiłby ją o zamiarze ukrycia się, dlatego teraz była niemal przekonana, iż został porwany lub zabity. 78 Musiała zachować cały bezmiar nieszczęścia wyłącznie dla siebie. Southan spojrzał smutno na piękną twarz żony i do- strzegł cierpienie w jasnobrązowych oczach. Nie potrafił jednak ukoić jej bólu. - Ostatnie wydarzenia ze Swordsmanem przyczyniły się do powstania nowych plotek - powiedział niezręcznie. - Ale one ucichną wkrótce. Najlepiej nie zwracać na to uwagi i żyć tak, jakby nic się nie zdarzyło. Ludzie w końcu przestaną wierzyć w te bzdury. Ifryn nie mogła uwierzyć własnym uszom. Tak, jakby nic się nie wydarzyło? Myśli musiały odzwierciedlić się na jej twarzy. Southan spostrzegł, że unika jego wzroku. - Ten czas przeminie, kochanie - stwierdził. - Ty i Azari czujecie się dobrze, a to najważniejsze. Poza tym Verkho objął dowództwo armii. Wszystko będzie w porządku. Czy te wiadomości mają sprawić, że poczuję się lepiej? - zastanawiała się Ifryn ze smutkiem. Razem z Kerrellem podzielali głęboką nieufność w stosunku do charyzmatycz- nego kanclerza. Dopiero niedawno uświadomiła sobie ogromną zależność jej męża od Verkha. Musiała przyznać, że Southan był zawsze nieudolny, a obecnie jego główną troskę stanowiło utrzymanie pozorów. Ifryn chciała nim potrząsnąć, żeby w końcu zauważył jak wręcz rozpaczliwie potrzebuje jego siły i wsparcia, lecz on wydawał się bardziej oddalony niż kiedykolwiek i dlatego ona również zamknęła się w sobie. Jednak głęboko, gdzieś na dnie serca, poczuła pierwsze oznaki buntu. Jeśli nie mogę uzyskać pomocy z jego strony, muszę to zrobić sama. W jej umyśle zaczęła się rodzić nieśmiała decyzja. - Wiem, że nic nie może przywrócić życia twemu ojcu, kochanie - kontynuował Southan, wciąż daremnie próbu- 79 jąc dodać jej otuchy. - Lecz Idiron znajduje się teraz w bezpiecznych rekach i twoja matka pojawi się w Xantium już wkrótce. Tej nocy, kiedy zmarł król Fyle, Ifryn na krótko zoba- czyła jego ducha. Ojciec chciał pożegnać się ze swoją córką, lecz ona była zbyt oszołomiona i przerażona, żeby cokol- wiek odpowiedzieć, i fakt ten obecnie potęgował jej nie- szczęście. Od czasu ślubu nie widywała rodziców zbyt często. Nigdy nie odwiedziła Idironu. Teraz doszła do wniosku, że stęskniła się za matką, która zawsze potrafiła ukoić jej smutek, ale po chwili zdała sobie sprawę, że królowa znajdowała się w żałobie i sama potrzebowała pocieszenia. Czy rzeczywiście nikt nie potrafi złagodzić tego cierpienia? Stanowczo odepchnęła rozgoryczenie na bok i spojrzała na niespokojną twarz męża, zmuszając się do uśmiechu. Southan wyraźnie odczuł ulgę. - Zawsze mamy siebie nawzajem - powiedział. Przez wszystkie lata uczucia Ifryn do cesarza zmieniały się stopniowo, przechodząc od strachu do akceptacji, na- stępnie tolerancję zastąpiła spokojna, niewymagająca for- ma miłości. Dlatego teraz pochyliła głowę i spędziła z nim trochę czasu, rozmawiając na mało znaczące tematy i spra- wiając pozory, że podziela szczery zachwyt Southana klasy- cznie piękną budową ich maleństwa. Odgrywając rolę uległej, oddanej i kochającej żony, w rzeczywistości nie zgadzała się ze swoim przeznaczeniem. W końcu Southan odszedł i mogła zachowywać się naturalnie, co sprawiło jej niewypowiedzianą ulgę. Delikatnie ułożyła Azariego w ko- łysce. - Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić - powiedziała cichutko do dziecka, przepełniona nagłą potrzebą chronie- nia synka. 80 Czy mogła jednak być tego pewna? Jej córki, Vrilla i Delmege, nie liczyły się w polityce Imperium i dzięki temu nie groziło im niebezpieczeństwo. Azari urodził się jako następca tronu, a zatem był narażony na ataki. Od czasu pamiętnego przyjęcia i przerażających wydarzeń owej nocy, Ifryn czasami obawiała się karmić dziecko, nie ufając nawet własnemu ciału. Chociaż nie zażyła trucizny, chciała się leczyć, zdając sobie sprawę z absurdalności i śmieszności takiego postępowania. Alasia zaręczyła za zdrowie chłopca, mówiąc, że malec czuje się dobrze, a Ifryn całkowicie polegała na słowie swojej ekscentrycznej przyjaciółki. Mimo to jej zapewnienia również okazały się niewystarczające dla młodej matki, która żyła na skraju wytrzymałości psychicz- nej. Ifryn podeszła do otwartego okna i spojrzała na panora- mę miasta i Martwe Ziemie rozciągające się w oddali. Jej komnaty znajdowały się wysoko w zachodniej części pała- cu, która przylegała do murów Iglic. Okna wychodziły tylko na zachód, co miało pewne znaczenie dla cesarzowej. Kraj przodków Ifryn leżał w całkiem przeciwnym kierunku. Zdawało się to symbolizować jej trwałą izolację od starego życia. Idiron wydawał się obecnie światem odległym, zaró- wno w czasie jak i w przestrzeni. Ifryn nigdy nie pogodziła się ze zmianą, jaka nastąpiła w jej życiu, rozbitym przez zaplanowane małżeństwo, konieczne dla politycznych ko- rzyści. Od paru chwil próbowała wyobrazić sobie swoje życie, gdyby wypadki potoczyły się zgoła odmiennie i gdyby nie przybyła do Xantium. Jednak tym razem nie mogła puścić wodzy fantazji. Marzenia cesarzowej przerwało wejś- cie Donety, służącej, która towarzyszyła jej jeszcze w cza- sach młodości w Idironie. Była to ciemnowłosa, tylko o kilka dni młodsza od swojej pani atrakcyjna kobieta, opierająca się wszystkim zalotom. Wykazywała lojalność, 8 - Blask płomienia 81 której nikt od niej nie wymagał, lecz cesarzowa była niezmiernie wdzięczna Donecie za tę postawę. - Czy zechcesz coś zjeść, moja pani? - Nie, dziękuję. Nie jestem specjalnie głodna. - Właśnie minęło południe - zaprotestowała służąca ła- godnie. - Nie powinnaś zaniedbywać swych sił. Jemu będą one również potrzebne. - Wskazała głową w kierunku dziecinnego łóżeczka. - A od rana nic nie miałaś w ustach. - Och, już dobrze - ustąpiła Ifryn. - Jesteś gorsza niż moja matka. Bogowie wiedzą jak zdołam przetrwać, kiedy jeszcze ona pojawi się tutaj i również zacznie gderać. Kobiety uśmiechnęły się do siebie. Po chwili Doneta przyniosła posiłek i szybko opuściła komnatę. Ifryn zabrała się za jedzenie, lecz po chwili zrezygnowała. Myśli cesarzo- wej nieuchronnie powracały do Kerrella. Do tej pory nie wiedziała, czy odwzajemniał jej uczucia. Czy kiedykolwiek ich niekwestionowana przyjaźń mogła zamienić się w coś znacznie poważniejszego? Pewnie tak, jeśli znaleźliby się w innych okolicznościach. Ifryn przeklinała sztywne kon- wenanse, trzymające szczere uczucia i słowa na wodzy. Przez wszystkie lata wspólnej znajomości Kerrell nigdy nie używał imienia cesarzowej, zawsze zwracał się do niej z wielkim szacunkiem i posługiwał określeniem „moja pani". O przyczynie jego zniknięcia krążyły ohydne plotki, które stawały się nie do zniesienia ironiczne. Jedynie jakaś sugestia o nieodpowiednim stosunku do cesarzowej mogła sprawić, że tak szlachetny człowiek został zmuszony do ukrywania się. Nawet na samą myśl o podobnej ewentual- ności Ifryn odczuwała nieznośny ból. Lecz czy teraz nie było już za późno? Istniało praw- dopodobieństwo, że nigdy nie ujrzy swojego wiernego przyjaciela. Dopuszczała nawet możliwość śmierci Kerrella. Przez chwilę zastanawiała się, czy wtedy jego duch od- 82 wiedziłby ją, podobnie jak uczynił to duch ojca. Pragnęła choćby tak ulotnego kontaktu. Przeraziła się tym pomys- łem. Wzięła głęboki oddech. - Znajdę go - powiedziała głośno. - Zrobię to! Do tej pory nie miała pojęcia, jak zrealizować swój zamiar, lecz nie zmieniła postanowienia. Poprosiła o pomoc Alasię - jej blada przyjaciółka często posiadała informacje z jakiegoś nieznanego źródła - lecz jak na razie tajemnicza kobieta milczała. Kogo jeszcze można się poradzić? Pomyś- lała przez chwilę, a następnie zawołała: - Doneto! Chodź tutaj na moment. ROZDZIAŁ ÓSMY W odległej, zaśnieżonej krainie, której nigdy nie widziały moje oczy, kruk — symbol złej wróżby — unosi się w cieniu, trzymając w dziobie trzy kości. Wiesie czeka wyrocznia, słuchając pieśni liści. Kruk przelatuje bezgłośnie i upuszcza kości na zamrożoną ziemię. Czaszka oznacza śmierć i niebezpieczeństwo, gwiazda miłość lub nieznane oraz... Ostatnia kość nie może się zatrzymać, skazana na wirowanie przez wieczność w ruchomych cieniach drzew. lYerrell z wielkim wysiłkiem otworzył oczy. Wydawało się, że nie ma nic trudniejszego i musiał stoczyć naprawdę ciężką walkę. Sny nie chciały go opuścić i przywoływały z powrotem do bezbolesnej ciemności. Wytrwał jednak i w końcu mógł rozejrzeć się dookoła. W jasnym, południowym świetle słonecznym jego sypialnia wyglądała nierealnie. Półki z ksią- żkami i wypolerowane drewniane meble zdawały się świecić własnym blaskiem, a sklepienie połyskiwało bogatą gamą kolorów. Wszystko jarzyło się i lśniło przedziwną nowością. Jak długo spałem? Otwarte okiennice pozwalały dostrzec czysty błękit nie- ba. Na stole stał do połowy opróżniony dzbanek wina i osobliwie ukształtowany kielich. Kerrell nie przypominał sobie, żeby cokolwiek pił przed udaniem się na spoczynek. Podpierając się z wysiłkiem na łokciach potrząsnął głową, jakby chciał zrzucić niewidzialną pajęczynę z oczu, lecz widok nie zmienił się nawet odrobinę. Kerrell szybkim ruchem odsunął na bok kołdrę i usiadł na łóżku. W tym samym momencie poczuł potworny chłód panujący w po- 84 mieszczeniu. Mimo to jego skóra stała się lepka, a serce zaczęło walić niemiłosiernie. Prześcieradła i materace nawet nie zaszeleściły. Z zewnątrz nie dobiegały żadne dźwięki. Nie słyszał ptaków, gwaru miasta, podmuchów wiatru. Otaczała go absolutna cisza. - Co się dzieje? - wymamrotał Kerrell. Język poruszał się, wiązadła głosowe drgały, a jednak nadal panowała głucha cisza. Kerrell ryknął, ale pustka pochłonęła jego krzyk. Spoj- rzał w dół na swoje stopy i świat zawirował. Podłoga po prostu rozpłynęła się. Przerażony, ujrzał pod sobą jedynie przepastną otchłań. Pokój zaczął migotać i wydawało się, że wszystko dookoła roztapia się powoli. Rzeczywistość roz- padała się. Wszystko jest tylko złudzeniem. Przypomniał sobie, że kielich potłukł mu się kilka miesię- cy wcześniej. Stół wyglądał jak nowy. Nie nosił żadnych śladów zadrapań, spowodowanych długotrwałym użytko- waniem. Cały pokój przedstawiał się jako niejednolita całość poskładana z kawałków jego pamięci, wizja umysłu, którą sam stworzył, ponieważ postrzegana obecnie rzeczy- wistość była zaproszeniem do szaleństwa. Teraz nic już nie mogło powstrzymać rozpadu. Wkrótce wszystko zniknęło w białej neutralnej nicości, wielkim powiewającym prześcieradle, przypominającym wszechogarniającą chmurę. Kerrell stwierdził nieważkość własnego ciała. Nie mógł się normalnie poruszać, ponieważ nie miał żadnego punktu oparcia. Ręce podobnie jak reszta ciała wydawały się realne, lecz nie dostrzegł niczego, co posłużyłoby mu za uchwyt. Dryfował w jakimś niemożliwie cichym świecie, w którym istniał jedynie on. Kerrell już wiedział, dlaczego przebudzenie było tak ciężkie i zaczynał żałować, że nie posłuchał swoich snów. 85 Martyn rzucił dwie ostatnie kości, które zatrzymawszy się, ukazały wizerunek czaszki i gwiazdę. Razem z trzema półksiężycami i dwiema czaszkami, wyrzuconymi wcześniej, dawały wystarczającą przewagę nad trzema gwiazdami i trzema latarniami jego przeciwnika. - Żałuję, że namówiłem cię do dalszej gry - powiedział mężczyzna zrezygnowanym głosem i przewrócił stos małych monet. - Do tej pory los uśmiechał się do ciebie - skomentował Martyn. Każdej z siedmiu kości używanych przez graczy bra- kowało jednego z symboli, ostatnia nie miała strony z księ- życem. - Zawsze sprzyja ci szczęście -powiedziałmężczyzna bez urazy. - Ja mam już dosyć na dzisiaj. Kiedy pokonany przeciwnik odszedł, Martyn spojrzał na Sagara i uśmiechnął się zadowolony z siebie. - Możemy pozwolić sobie na jedzenie przez następny dzień - zauważył. Dwaj mężczyźni spędzili cały wieczór w gospodzie, która podobnie jak większość publicznych miejsc w Xantium była przystosowana do wszelkich gier losowych. Hazard stał się nałogiem mieszkańców tego miasta. Sagar nie miał okazji przyglądać się jakimkolwiek tego typu rozgrywkom z blis- ka, chociaż oczywiście domyślał się ich istnienia. Martyn spędził większą część wieczoru, grając w kilka różnych odmian skomplikowanej gry w kości, znanej pod nazwą „Cesarze". Wydawało się, że przegrał tyle samo rund, ile wygrał. Jednak dzięki niezwykłemu sprytowi obstawiał w taki sposób, że sterta monet po jego stronie rosła, a kapitał przeciwnika malał. Sagar jako obserwator był raczej ig- norowany przez graczy i wcale się tym nie martwił, siedząc 86 spokojnie i przyglądając się z zainteresowaniem. Dwa dni wolności przyprawiły go o zawrót głowy. Xantium robiło wrażenie dość oszałamiające, szczególnie na osobie takiej jak Sagar, dotychczas odgrodzonej od świata wysokim murem. Między innymi dlatego młodzieniec z wdzięcznoś- cią spoglądał na Martyna, który bardzo rzadko oddalał się na dłużej. Nowy nauczyciel dokładnie zaznajomił wyspiarza z zawiłymi zwyczajami ulicy, sposobami zdobywania żyw- ności, schronienia i pieniędzy. Okazało się, że miał bardzo wielu znajomych. Wszystkich przedstawiał Sagarowi, który obecnie przybrał imię Folly*, co niezwykle rozweseliło Martyna. Niewiele osób zwracało uwagę na spokojnego cudzo- ziemca, traktując go jak jednego z wielu przybywających do tej części miasta. Sagar nie rzucał się w oczy i bardzo się z tego cieszył, starając się trzymać raczej na uboczu. W dalszym ciągu trudno mu było uwierzyć, że może otwarcie poruszać się po mieście. W jego sytuacji spa- cerowanie ulicą w ciągu dnia wydawało się aktem bezczelnej prowokacji. Co prawda liczebność straży w Poziomach zwiększyła się ostatnimi czasy, a od plotek o szpiegach Verkho aż wrzało, lecz Martyn z niezwykłą swobodą potrafił unikać patrolujących żołnierzy, naśmiewając się z opowieści o sieci informatorów. - Tutaj jest inaczej niż w enklawie, gdzie nie mogłeś ufać nikomu - mawiał - lecz z drugiej strony, Xantium przy- tłacza swoim ogromem. Nawet Verkho nie potrafiłby od- różnić faktu od fikcji. Spotkasz tu ludzi, którzy oddaliby swoje dziecko za parę monet - uznał. - Dla zysku potrafią sprzedawać obłudne kłamstwa na równi z użytecznymi informacjami. * folly (ang.) - głupota, szaleństwo. 87 - Ile osób wie, kim jesteś naprawdę? - zapytał Sagar. - Może kilkanaście - Martyn wzruszył ramionami. - Nie więcej. - Czy ufasz im? - Większość z nich znajduje się w podobnej sytuacji co ty - odpowiedział pewnie Swordsman. - Mają zbyt dużo powodów, żeby mnie nie zdradzić. Nikt nie zasięgał informacji na temat zbiegłego zakład- nika i z czasem Sagar zaczynał po trochu podzielać poglądy Martyna, choć wielu spraw jeszcze nie rozumiał. Jeśli Swordsman był rzeczywiście szczery, podając się za człowie- ka, który ma zamiar zburzyć Imperium, to wybrał napraw- dę niezwykłą drogę. Poza tym Sagar wciąż nie miał pojęcia, dlaczego Martyn oswobodził akurat jego i jaką rolę mu wyznaczył. Kompletnie nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć i w jego głowie zaczęły rodzić się podejrzenia, że Martyn nie miał do końca sprecyzowanego planu działania i był niestały w swoich postanowieniach. Jego nastroje ulegały zmianom bardzo często i szybko. Nie potrafił zachować powagi przez dłuższy czas, a wszystkie poczyna- nia nowego przyjaciela Sagara wydawały się zwykłymi kaprysami. Istniała możliwość, że oswobodzenie więźnia było jedną z takich zachcianek i że Swordsman sam nie był pewny, dlaczego to zrobił, i jaką rolę ma teraz odegrać młody uciekinier. Mimo swoich wątpliwości Sagarowi nie spieszyło się, by zostać poddanym próbie. Wszystko dooko- ła było dla niego nowe i - co musiał przyznać - miłe. Nie mając większego wyboru, chodził jak cień za swoim prze- wodnikiem i uczył się tak dużo, jak to możliwe. Przyszłość pokaże, czy miał rację. Obecnie martwił się jedynie przybyciem do Xantium jednego ze swoich braci. Denerwował się, iż Bowen lub Nason mogli już znajdować się w stolicy Imperium. Nadzieja 88 uzyskania wiadomości o nich lub o Zalys sprawiła, że słuchał chciwie wszystkich plotek krążących po ulicach Poziomów. Siedział teraz w gospodzie razem z Martynem, który w końcu przestał grać, i ich rozmowa skierowała się na bardziej doczesne sprawy. - Czy chcesz się czegoś napić? - Nie, dziękuję. - Sagar nigdy nie pił dużo i miał raczej słabą głowę do mocnych trunków, a chciał zachować świeżość umysłu. - A zatem posiłek -zadecydował Martyn. -Ale przenie- siemy się gdzie indziej. Tutaj mięso jest twardsze niż moje zelówki. Pójdziemy do Mylą. W chwili gdy kończył mówić, drzwi otworzyły się i dziwa- czna postać wkroczyła do środka. Mężczyzna wydawał się prawie tak szeroki jak wysoki i zasłonił sobą całą dolną połowę wejścia. Jego kończyny były krótkie i grube. Gęsta czupryna matowobrązowych włosów opadała na niskie czoło i niezwykle szerokie bary, maskując przy okazji uszy i więk- szą część twarzy. Niewidoczne usta kryły się pod bujnymi wąsami i brodą. Po obu stronach spłaszczonego i zbyt dużego nosa znajdowały się głęboko osadzone, przenikliwe oczy, obecnie oświetlone jedynie lampką oliwną zawieszoną u sufitu mrocznego pomieszczenia. Z masywnego skórzane- go pasa, który podtrzymywał poplamioną i mocno zniszczo- ną tunikę, zwisał długi, groźnie wyglądający nóż. Wzrok nowo przybyłego zatrzymał się na Martynie. Dziwaczny mężczyzna ruszył pewnie dużymi krokami w kierunku ich stołu. Sagar spojrzał na przyjaciela i odczuł ulgę, widząc uśmiech na jego twarzy. - Cóż za spotkanie, Martyn - mruknął mężczyzna. - Czy postawisz podobnemu sobie cierpiętnikowi kufel wod- nistych siuśków, nazywanych tutaj piwem? - Z przyjemnością. Dzisiaj dużo wygrałem - odparł Martyn i zapraszającym gestem wskazał ręką na wolne 89 krzesło. - Folly, to jest Grongar - przedstawił nowego gościa. - Jeszcze jeden przesiedleniec z północy. Nie zrażaj się jego obrzydliwym wyglądem, ponieważ pod całym tym brudem kryje się dusza poety. Grongar chrząknął, gdy Martyn wstał i poszedł po piwo. Sagar i nowo przybyły przyjrzeli się sobie uważnie. - Grasz? - Grongar wskazał sękatym paluchem na kości. Sagar pokręcił przecząco głową. - Pozostawiam to Martynowi. - Moją ulubioną grą jest „Labirynt" -powiedział Gron- gar. - Na mój gust, w „Cesarzach" zbyt dużo zależy od szczęścia. Jednak teraz, gdy już jestem tutaj... - Podniósł jeden komplet kości i zważył je w ręku. Martyn powrócił z pełnymi kuflami. - Nawet nie myśl o graniu na pieniądze z tym człowie- kiem - doradził Sagarowi, śmiejąc się głośno. - Nawet ja nie jestem takim głupcem. Grongar spojrzał uważnie ciemnobrązowymi oczami na swego ziomka. Następnie podniósł swój kufel do ust i wypił jednym głośnym haustem połowę zawartości. Resztki piany pozostały na gęstych wąsach. - Dobre. Tego potrzebowałem - westchnął. - Czy lato nigdy się nie skończy w tym dusznym mieście? - Tęsknisz za wzgórzami pokrytymi śniegiem? - zapytał Martyn. - Dawno temu zapomniałem, jak wygląda dom rodzin- ny. - Ton Grongara wyrażał taką żałość, że Martyn roze- śmiał się. - Posłuchajcie tego człowieka! - zawołał. - Oto siedzi tutaj, lecz... - Obrócił się do Sagara. - Możesz wierzyć lub nie, ale mój przyjaciel ma swoją własną kwaterę w Dziedzi- nie. Dostaje małą fortunę za nierobienie niczego. Jest panem psów cesarskich. 90 - Ogarów! - poprawił go Grongar. - One są psami gończymi, ty ignorancie. - Jasne! - odparł Martyn sarkastycznie. - Sporo polu- jesz na Martwych Ziemiach! - To nie robi żadnej różnicy - Grongar wyglądał na zasmuconego. - Tak czy siak - dręczyciel kontynuował, szczerząc zęby w uśmiechu - Grongar jest jedynym człowiekiem, który może podejść do tych bestii. Jest jedynym, który tego chce. - Nie przyszedłem tutaj, żeby wysłuchiwać jak obrażasz moich przyjaciół - powiedział gderliwie olbrzym, lecz nie wykonał żadnego gestu, świadczącego o chęci odejścia. Wetknął w zakryte włosami ucho zakrzywiony palec i po- kręcił nim gwałtownie. - Zgadza się - przytaknął Martyn. - Przyszedłeś tutaj, żeby napić się darmowego piwa. - Czy nie możesz wymyślić lepszej przyczyny? - zapytał Grongar. Jego oczy błyszczały. Podczas dziwnej wymiany zdań Sagar starał się pozostać jak najbardziej w cieniu. Grongar służył przecież Imperium i mieszkał w Dziedzinie. Były zakładnik nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek spotkał się z włochatym człowie- kiem północy. Rzeczywiście, Grongar nigdy nie miał powo- du, żeby odwiedzać enklawę. Mimo to Sagar nie potrafił pozbyć się przykrego uczucia strachu. Natomiast Martyn wydawał się niesłychanie spokojny. - Nie daj się oszukać Grongarowi - poradził Martyn. - Uważa się za barbarzyńcę, który przybył do Xantium w poszukiwaniu szczęścia, lecz według mnie ukrywa się w wielkim mieście przed jakimś zazdrosnym mężem. Gron- gar może nie grzeszy urodą, ale jest starym rozpustnikiem. - Odnoszącym duże sukcesy! - zawołał wielkolud. - Ka- żda wrażliwa kobieta bardziej interesuje się wnętrzem męż- 91 czyzny niż jego powłoką - dodał, podgrzewając rozmo- wę. - Czy kiedykolwiek opowiadałem ci jak... - Nie teraz - Martyn przerwał, śmiejąc się. - Czy chcesz zepsuć mojego niewinnego przyjaciela? - T wój przyjaciel i niewinny - powiedział z niedowie- rzaniem barbarzyńca, wymawiając słowa z charakterystycz- nym akcentem. Bardziej niż przypuszczasz, pomyślał Sagar, mając na- dzieję, że półmrok tawerny skryje jego zażenowanie. - Jakie są zatem najnowsze wieści? - rzucił niedbale Martyn. - Żadnego znaku od naszego szanownego ge- nerała? Grongar opróżnił kolejny kufel i beknął z wyraźną przyjemnością. - Nikt nie jest tak szlachetny, na jakiego wygląda - powiedział w zamyśleniu. - A przynajmniej nikt się do tego nie przyzna. - Mimo wszystko, jego zniknięcie pozostaje wciąż okryte tajemnicą, a plotki z każdym dniem przybierają na sile. - To znaczy? - dociekał Martyn. - Jakiś geniusz wymyślił, że Azari nie jest synem Sout- hana, tylko Kerrella. - Grongar wcale nie potrzebował żadnej zachęty do przekazania plotek, którymi jak sam twierdził, gardził z całego serca. - Kerrella usunięto dla pewności, że nigdy nie wyjawi prawdy. Jednak Southan nie zamierza wydziedziczyć swego syna bez względu na dalszy rozwój wypadków. Wszystko to oczywiście bzdury, ale wiesz jak ludzie lubią skandale. - Skąd pewność, że Ifryn dochowa tajemnicy, jeśli oczy- wiście pogłoski są prawdziwe? - zapytał Martyn. - Ona przypuszczalnie domyśla się, kto jest ojcem jej syna. Grongar zachichotał. - Nie można tak po prostu podciąć gardła cesarzowej - odpowiedział rozsądnie. - To nie jest zgodne z etykietą. 92 W rzeczywistości oni nie mogą jej nic zrobić. W prze- ciwnym wypadku cały spisek wyszedłby na jaw. Repu- tacja Ifryn musi być chroniona, przynajmniej na razie. A nawet gdyby później coś się przytrafiło tej nieszczęsnej kobiecie, musi to wyglądać jak wypadek, choroba, czy coś takiego. - Trucizna - Martyn zasugerował delikatnie. W tym momencie twarz Grongara zasępiła się. Obaj mężczyźni wiedzieli, że Verkho jest znakomitym ekspertem we wszystkich rodzajach trucizn. - Tylko w przypadku, gdy śmierć wygląda na natural- ną - stwierdził, a następnie dodał bezceremonialnie: - Na- wet Southan zacząłby snuć podejrzenia, gdyby nagle szkar- łat oblał twarz ukochanej żony i padłaby martwa, trzymając się za gardło. - A jak było z tym zatrutym winem na przyjęciu? - uparcie dopytywał się Martyn. - Co ma do powiedzenia twój przyjaciel Corton? Chwilowe milczenie zdradziło zażenowanie i niepokój Grongara. Corton był mistrzem wina na dworze cesarskim i najbliższym przyjacielem kudłatego mężczyzny, który powiedział już zbyt wiele i nie miał zamiaru powtórzyć swojego błędu. - On nie ma pojęcia o żadnej truciźnie - odpowiedział, siląc się na niedbały ton. - Nigdy nie dano mu szansy sprawdzenia wina. W rzeczywistości Corton zwierzył się swojemu przyjacie- lowi, że wino nie było skażone, zaprzeczając tym samym oskarżeniom Verkho, i obawiał się, że zostanie wplątany w paskudną historię. Nawet Sagar widział, że Grongar nie mówi całej prawdy i zdziwił się, gdy Martyn zmienił temat rozmowy. - Gdzie, według ciebie, jest Kerrell? 93 - Nie żyje - Grongar odpowiedział pospiesznie, zadowo- lony, że znalazł się na mniej niebezpiecznym gruncie. - Chyba nie żyje. Ale tylko bogowie wiedzą dlaczego. - Czy wyznaczono już kogoś na jego miejsce? - Nie. Verkho przejął całą kontrolę nad armią i teraz jemu podlegają wszyscy dowódcy. - Co za niespodzianka! - Słuchaj, Martyn - wykrzyknął Grongar z udawanym zdziwieniem - odniosłem wrażenie, że nie szanujesz należy- cie naszego wielkiego kanclerza! - Wszystko świadczy przeciwko niemu, nieprawdaż? - Martyn wzruszył ramionami. - Komu jeszcze mogłoby zależeć na usunięciu Kerrella? - Jaką miałby z tego korzyść Verkho? - odparował barbarzyńca. - On posiada już całą władzę. - Nie - odparł spokojnie Martyn. - On nigdy nie będzie miał dość. - Mógłbym zgodzić się, że nie można ufać Verkho - kontynuował Grongar - ale dlaczego miałby pozbywać się zdolnego i oddanego cesarstwu sojusznika. Bardziej praw- dopodobnym wydaje mi się działanie obcych szpiegów. Xantium ma sporo wrogów. Albo dlaczego nie przypuścić, że to robota Swordsmana. - Ten szarlatan - odparł Martyn z wiarygodnym lek- ceważeniem - potrafi jedynie urządzać efektowne ogniska i sprawiać przykrości. - Ożywia sytuację, co? - powiedział Grongar z uzna- niem. - Czasami - przyznał jego rozmówca. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Kamienny kot przemierza bezkres nieba w poszukiwaniu łupu. Nie jest wcale martwy. Żyje w nim duch człowieka, który wyrzeźbił jego kształt oraz duch istoty, która zainspirowała dzieło tworzenia. Wielokrotnie głaskałem granitowe futerko, tym samym uwalniając zwierzę od wieków milczenia. Jego wołanie odbija się echem od oświetlonych gwiazdami korytarzy, niosąc w sobie ostrzeżenie i żą- danie. Kto ośmieli się wtargnąć na to terytorium, o ile nie zostanie zaproszony mruczeniem kamiennego kota? JVlamusiu, dlaczego jesteś taka smutna? - Delmege wpatrywała się w matkę swoimi dużymi, brązowymi oczy- ma z determinacją siedmioletniego dziecka. - Nie jestem, kochanie - odparła Ifryn. - A właśnie, że jesteś - upierała się dziewczynka. - Już się w ogóle nie uśmiechasz. Bogowie! Czy jestem jak otwarta księga, pomyślała Cesa- rzowa z rozpaczą, że nie potrafię nawet ukryć moich uczuć przed dziećmi? - I mało jesz - dodała Vrilla. - Doneta tak powiedzia- ła. - Starała się zachowywać jak dorosła, mimo iż była tylko o półtora roku starsza od swojej siostry. - Czyżby? - Ifryn nie mogła powstrzymać się od uśmie- chu, rozpoznając sprytną taktykę swojej służącej. - Jem wszystko, na co mam ochotę - odparła. - Nie chcesz chyba, żebym się roztyła. - Nie odpowiadasz na moje pytania - Delmege upierała się z oburzeniem. Ifryn poddała się. 95 - Jestem smutna, ponieważ Kerrell odszedł i nikt nie wie, gdzie on może być - przyznała. - Ale z pewnością niedługo powróci. Gdyby tylko mogła w to uwierzyć! - Dlaczego tata go nie znajdzie? - niecierpliwiła się "Willa. - Cesarz może zrobić wszystko. - Nie wszystko, moja słodka - odpowiedziała Ifryn. - Twój tata próbuje pomóc, ale jest bardzo zajętym czło- wiekiem. - Kochasz Kerrella, prawda? - Delmege zapytała powa- żnym głosem. Ifryn z wysiłkiem przełknęła ślinę. Z trudem utrzymy- wała uśmiech na twarzy i starała się opanować drżenie głosu. - On jest bardzo drogim przyjacielem - powiedziała ostrożnie. - Jak brat, którego nigdy nie miałam. - Jak my i Azari! - wykrzyknęła Vrilla zadowolona z pomysłu. - On nie jest jednak prawdziwym bratem - oświadczyła Delmege - Jest zbyt mały. - Rzeczywiście - przyznała jej siostra, po czym rzuciła wyzywające spojrzenie w kierunku Ifryn, oczekując po- twierdzenia. - Azari jest twoim bratem bez względu na obecny wy- gląd - wytłumaczyła cesarzowa. - Teraz jest mały, ale pewnego dnia może być większy niż wy dwie razem wzięte. Dziewczynki rozważyły wypowiedź matki, w różnym stopniu nie dowierzając jej słowom, lecz zanim zdążyły cokolwiek odpowiedzieć, rozległo się pukanie do drzwi i ukazała się twarz Donety. - Przybył człowiek, którego chciałaś widzieć, najjaśniej- sza pani - zaanonsowała służąca. - Czy mam poprosić, żeby zaczekał w komnacie gościnnej? 96 - Tak - odparła Ifryn. - Potem zabierz te dwie małe niewiasty do łóżka. - Ignorując narzekania córek, doda- ła: - Robi się późno, ale jeśli będziecie grzeczne, Doneta opowie wam bajkę. Już was nie ma! - Popatrzyła z uśmie- chem za dziewczynkami, które odeszły obłaskawione obiet- nicą. Gdy Delmege całowała matkę na dobranoc, szepnęła jej do ucha: - Założę się, że Alasia mogłaby go znaleźć. Dziewczęta bardzo polubiły Alasię, ponieważ zawsze potrafiła stworzyć coś niespodziewanego. Ifryn przypo- mniało się, jak lecznicze zdolności bladolicej kobiety urato- wały Vrillę. - Bardzo dobry pomysł, maluszku - odparła. Jawna troska Delmege wzruszyła Ifryn, która już wcześniej po- prosiła Alasię o pomocNiestety tym razem mądra kobieta była bezradna. Cesarzowa musiała poszukać teraz innych możliwości. Odwróciła się w stronę komnaty gościnnej, podczas gdy Doneta podążyła za dziewczynkami. - Czy przyniosłaś trochę wina? - zapytała Ifryn. - Postawiłam na stole - odparła służąca, a następnie dodała znacząco: - Trochę jedzenia również, na wypadek gdybyś zgłodniała. - Dziękuję. Jestem pewna, że mój gość to doceni. Doneta rzuciła Ifryn krótkie spojrzenie i odeszła. Przybysz podniósł się i ukłonił, witając cesarzową, lecz zaczekał, aż ona pierwsza przemówi. - Cieszę się, że mogłeś przyjść, Baylin. - To zaszczyt, móc ci służyć, wasza wysokość. Słowa powitania były pełne uroku, a głos mężczyzny brzmiał szczerze. - Proszę, zawsze nienawidziłam tego tytułu -powiedzia- ła. - Nazywaj mnie Ifryn, a jeśli nie przejdzie ci to przez gardło, mów po prostu pani. 7 - Bluk płomienia 97 Podobnie jak Kerrell, mężczyzna nie ośmielił się używać jej imienia. Ifryn zaprosiła go gestem, by usiadł na krześle. Zajęła miejsce po przeciwnej stronie niewysokiego stołu i nalała trochę wina. - Dużo mi o tobie mówiono - powiedziała, podając gościowi kielich. Twarz mężczyzny wydawała jej się dziwnie znajoma, a jednak nie potrafiła powiedzieć, gdzie i kiedy widziała przyjaciela Kerrella. Po chwili nie była w ogóle pewna, czy kiedykolwiek spotkała przybysza. Dobrze ubrany, jednak bez zbytniej ostentacji, wydawał się całkiem przeciętny. Ifryn wiedziała, że w tym przypadku powierzchowność mogła okazać się myląca. Pamiętała, że Kerrell wspominał Baylina jako mistrza charakteryzacji, który potrafił dopasować swój wygląd do każdej sytuacji. - Jeśli rzeczywiście słyszałaś o mnie wiele, pani - od- parł - jestem zdziwiony, że jeszcze chcesz mnie widzieć. - Uśmiechnął się spokojnie. W jego brązowych oczach poja- wiło się ciepło i teraz spoglądał na nią śmiało, z dużym zainteresowaniem. Ifryn przypomniała sobie, że Baylin jako jedyny potrafił patrzeć Verkho prosto w oczy i kłamać przy tym jak z nut. Wydawało się, że nic nie może go wyprowadzić z równowagi. - Bardzo krytycznie oceniasz się, panie - odparła. - Jestem podróżnikiem, który może się przydać od czasu do czasu. Nic więcej. - Pomimo tych słów, mężczyzna sprawiał wrażenie człowieka, który zna swoją wartość. Niektórzy ludzie mogli odebrać to jako arogancję, lecz Ifryn poczuła do niego sympatię. - Generał Kerrell miał o tobie nieco inne zdanie - powiedziała. - Jesteśmy przyjaciółmi od wielu lat, pani. Lojalność Kerrella z pewnością nakazuje mu wyolbrzymiać moje zdolności. -Baylin wyglądał teraz na trochę spiętego, a jego 98 oczy zachmurzyły się. Ifryn uznała to za pierwszą oznakę, że on również mógł stracić zimną krew. Wzięła głęboki oddech. - Czy nie domyślasz się, gdzie on może być? - zapyta- ła. - Co mogło mu się przytrafić? - Nie, moja pani. Żałuję, ale nie. - Gość stał się bardzo poważny. - Rozpocząłem poszukiwania, gdy tyl- ko doszły mnie słuchy o jego zniknięciu. Niestety bez sukcesu. - Opowiedz mi, co zrobiłeś. Baylin opisał nie kończące się pasmo poszukiwań w ulu- bionych miejscach Kerrella, wliczając te, gdzie dwaj męż- czyźni przebywali incognito i o których wiedział tylko on. Wszędzie pytał każdego, kto mógł cokolwiek wiedzieć. Nie uzyskał jednak żadnych pomyślnych informacji. - Wyczerpałem wszystkie możliwości - przyznał w koń- cu. - Nie mam pojęcia, co mógłbym jeszcze zrobić. Inni również prowadzą poszukiwania, mając do dyspozycji wię- cej środków niż ja, lecz im także nie dopisuje szczęście. - Zakładając, że chcą go naprawdę znaleźć - powiedzia- ła Ifryn cicho. Baylin wytrzeszczył oczy, patrząc na nią w milczeniu. Nie był pewny jak zareagować. Ifryn po raz pierwszy go zaskoczyła i zdawała sobie z tego sprawę. Nie mogła winić Baylina za ostrożność. Stąpali po niebezpiecznym gruncie, lecz skoro już rozpoczęli... - Czy mogę mówić otwarcie? - zapytała. - Nigdy nie zdradziłbym cię, pani - odpowiedział szyb- ko. - Na mój honor... Ifryn ufała mu instynktownie. Kerrell zawsze twierdził, że Baylin jest najwierniejszym przyjacielem, a ona potrzebo- wała teraz pewnego człowieka. - Na pewno jesteś świadomy niektórych plotek dotyczą- cych Kerrella i mnie. Musisz jednak wiedzieć... 99 - Że są nieprawdziwe - wtrącił porywczo. - Jedynie głupiec może uwierzyć w te brednie. Cesarzowa skinęła głową, chociaż zdawała sobie sprawę, że pewność Baylina opierała się bardziej na znajomości Kerrella niż na opinii o niej. - Że nasze postępowanie było przez cały czas zgodne z zasadami przyzwoitości i dobrego wychowania - dokoń- czyła piękna kobieta. - Oczywiście. - Wydawało się, że Baylin nie zrozumiał. - Ale co to ma...? - Dlaczego takie plotki pojawiły się teraz? - zapytała Ifryn. - Czy były powodem jego zniknięcia, czy rezultatem? - Powodem? -Ten pomysł ewidentnie do niego nie trafił i został odrzucony ze wstrętem. - Nigdy! On nie uciekłby przed tak oczywistym kłamstwem. - Zgadzam się z tobą - powiedziała. Przynajmniej mam nadzieję, że nie postąpiłby w ten sposób. - A zatem jaki jest powód? - kontynuowała. - Czy może wiązać się to z przy- jściem na świat mego syna? A może Kerrell odkrył, kto próbował otruć następcę tronu i przedsięwzięto środki zaradcze, żeby prawda nie wyszła na jaw? - Ta teoria jest najbardziej możliwa do przyjęcia ze wszystkich, jakie słyszałem - odparł Baylin po chwili namy- słu. - Ale kto miałby takie możliwości, żeby usunąć genera- ła i ukryć go tak skutecznie? - Ten sam człowiek, który ma dostatecznie dużą władzę, aby sprawić, że oficjalne poszukiwania nie przyniosą rezul- tatów - zasugerowała, powracając do wcześniejszej wypo- wiedzi. - Kanclerz? - Baylin wyraźnie zaniepokoił się takim obrotem rozmowy, jednak połączyła ich wspólna sprawa i teraz nie było już odwrotu. - Jestem pewna, że Kerrell nie trzymał w sekrecie przed tobą swojej niechęci do Yerkho - kontynuowała Ifryn. - 100 Wiesz, że podziw iał jego zdolnoś ci, ale nie ufał mu. Ja podziel am niektór e obawy generał a. Wrodz ona dyskrec ja nie pozwal ała Kerrell owi nawet wspom nieć o tym, ale myślę, że twoje odczuci a są podobn e. Bayli n poch ylił głow ę w niem ej akce ptacj i. - Ist nieje możliw ość, że Verkho nie jest usatysf akcjo- nowany swoją obecną władzą, jaką daje mu stanowi sko kancler za i chce również kierowa ć armią, co w praktyc e już teraz robi - kontyn uowała Ifryn, czując wewnęt rzną radość, gdy konspir acyjne słowa popłynę ły z jej ust, dając tym samym uczucie wyzwol enia, którego nie znała od wielu dni. - Ta kie oskarże nie wymag a mocnyc h dowodó w, pani - zauważ ył podróż nik rozsądn ie. - Czy dyspon ujesz jakimiś ? - Ni e. To są jedynie moje obawy - odparła. - Jeśli jednak mam rację, to teraz pozosta ł kancler zowi już tylko jeden cel. Nast ała cisza. Oboje zdawali sobie sprawę z wagi takiego posuni ęcia. Pomyśl eli o bezpre cedens owej zdradzi e. Do- tychcza s była to tylko teoria. - Ja kie jest twoje życzeni e, pani? - zapytał Baylin w koń- cu. - Nie jestem dostate cznie wykwal ifikowa ny... - Jeś li nie potrafi my odszuka ć Kerrella, to może udałoby ci się znaleźć kogoś, kto mógłby nam pomóc. - Ko go? - Sw ords mana . - Al e przecie ż nikt inny tylko on, według powsze chnej opinii, próbow ał cię zabić! Raz jeszc ze Ifryn udał o się zask oczy ć Bayl ina. - Wł aśnie - odpowi edziała. - Znajduj ąc go, oddasz ogromn ą przysłu gę Imperiu m i mnie, jeśli rzeczy wiście jest moim wrogie m. W przeciw nym wypadk u jasne będzie, że to Verkho knuje jakiś podły spisek. 101 - A Swordsman jest śmiertelnym wrogiem kanclerza - dodał Baylin, przypominając sobie początek rozmowy. Ifryn skinęła głową. - Mógłby udowodnić swoją niewinność i okazać się naszym sprzymierzeńcem - zauważyła. Baylin wstał, przygotowując się do odejścia. - Nie będzie łatwo go znaleźć, pani - powiedział. - Ale spróbuję i poświęcę swoje życie, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Ufam, że nie zaistnieje sytuacja wymagająca tak wiel- kiej ofiary - odparła z wdzięcznym uśmiechem. - Prześlę wiadomość przez twoją służącą - zakończył podróżnik. - Widziałem płonący miecz w Iglicach. Być może Swordsman dawał sygnał, że tym razem chce być znaleziony. Ciemności spowiły Iglice, które teraz wydawały się jeszcze bardziej przerażające. Światło księżyca ożywiło pewne deta- le rzeźbień tak, że kamienne zawijasy sprawiały wrażenie nieustannie falujących i wijących się. Mury obronne oraz dziwaczne wieże strzelnicze zdawały się rywalizować w nie kończącym się wyścigu do gwiazd. Poniżej w głębokich ciemnościach tonął labirynt przejść, tuneli i mostów. Opus- toszałe miejsca pełne zakrętów i ślepych zaułków dezorien- towały nawet najbardziej bystrych obserwatorów. Czas i warunki pogodowe doprowadziły do niszczenia kamienia i wiele fragmentów budowli obsuwało się niebezpiecznie. Swordsman jednak nigdzie nie czuł się lepiej niż tutaj. W Iglicach znajdował schronienie przed hałasem i zgieł- kiem miasta, a kocie zmysły ułatwiały mu omijanie wszel- kich zasadzek. Jedynymi sąsiadami były gniazdujące ptaki oraz kolonie nietoperzy, które miały do wyboru tysiące szczelin i schowków na przeczekanie światła dnia. Tutaj właśnie spotkał Alasię. W odpowiednim momencie skiero- wał się ku niej, a raczej jakoś telepatycznie wezwał ją do siebie - nie wiedział do końca, jak to było naprawdę. Od tej pory starał się wykorzystać każdą możliwość rozmowy z jedyną osobą, która tak często odwiedzała dawno opus- toszałe Iglice. To Alasia, o czym mało kto wiedział, poru- szała starożytne dzwony w jednej z wież, obwieszczając wyjątkowe wydarzenia, przekonana, że w ten sposób wypeł- nia swój święty obowiązek. Większość ludzi stroniło od Alasii, uważając ją za obłą- kaną, z obawą patrząc na dziwny wygląd i ekscentryczne zachowanie kobiety. Tylko niewielu znało Alasię naprawdę I i mogło doświadczyć jej naturalnego ciepła, miłości i wie- dzy. Mówiąc, czasami używała archaicznych sformułowań, a wypowiadane przez nią słowa z początku sprawiały wrażenie bezsensownych, lecz z czasem okazywały się pełne głębokiej mądrości. Alasia zdawała się całkowicie pozba- wiona pigmentu. Gładka, prawie przezroczysta skóra, nie- mal białe włosy i oczy o najjaśniejszym odcieniu błękitu w połączeniu z drobną, wychudłą sylwetką kojarzyły się ludziom bardziej z duchem niż żywą istotą. Swordsman spotkał ją, gdy siedziała jak zwykle na skraju jednej z wieżyczek i machała nad przepaścią chudymi niczym patyki nogami, nie obawiając się wysokości. Światła miasta migoczące poniżej przypominały gigantyczny, usia- ny gwiazdami firmament. Powietrze pełne było ciemnych cieni niezliczonej liczby nietoperzy furkoczących dookoła. Księżycowa poświata sprawiała, że Alasia wyglądała na istotę jeszcze bardziej niematerialną, która w każdej chwili może odlecieć, unoszona wiatrem jak obłok mgły. I Alasia uśmiechnęła się, słysząc ostrożne kroki nieznajo- mego. Rozpoznała go po sposobie poruszania się, a poza tym nikt inny o tej porze nie zapędziłby się tutaj. Na powitanie podała mu rękę, którą ujął delikatnie i pocałował 103 z szacunkiem. Niewiele w życiu radowało ją tak bardzo jak uprzejmość przybysza. Złożyła dłonie na brzuchu, zawijając je w fałdy katany. Czekała na pytania. - Dobrze się czujesz? - zapytał Swordsman. - Noc jest miła dla mnie - odparła. - Moi przyjaciele są blisko. Czy twoje oczy są przejrzyste? - Tak przejrzyste jak tylko być mogą - odpowiedział. - Czy pomożesz mi raz jeszcze? Alasia skinęła głową, wciąż się uśmiechając. Jej wzrok wydawał się nieobecny. - Czy pamiętasz Sagara Folegandrosa? - zapytał. - Wskazałaś mi niedawno miejsce jego pobytu. - Generał Adjeman widział go pierwszy - wyjaśniła. Swordsman przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. To była naprawdę rewelacja. - Kerrell odwiedził go w lochach? - Ojciec - Alasia poprawiła mężczyznę strofująco. Duch jego ojca, pomyślał. Coulson Adjeman zmarł wiele lat temu, osierocając małego Kerrella. Opis przedstawiony przez Sagara nabrał teraz sensu. - Czy wiesz, gdzie jest Kerrell? - Nie. Tak jednoznaczna odpowiedź w przypadku Alasii wyda- wała się niezwykła. Swordsman zaczekał, aż kobieta dokoń- czy swoją myśl - co uczyniła po chwili. - Są dziury w czasie - rzekła poważnie. - Nawet moi przyjaciele nie mogą w nie wejrzeć. Dźwięk nie istnieje. - Czy on żyje? - Martyn żywił głęboką nadzieję na wyjaśnienie. - Co pokazują kości? - odpowiedziała pytaniem Alasia. - Na wierzchu, czy pod spodem? - Martyn nie potrafił zrozumieć dziwnych wypowiedzi i postanowił zmienić te- mat, powracając do swoich pierwotnych indagacji. 104 - Sagar jest już wolny - zagaił. - Zawsze był - odparła pogodnie. - Powiedziałaś mu, że jego brat przybędzie. - Światło przewodnie. Tak. - Martyn ponownie miał kłopoty z jasną interpretacją jej słów. - Co rozumiesz przez światło przewodnie? - Płomienie, które świecą - odparła uprzejmie Alasia, tak jakby rozmawiała z dzieckiem, które zadało oczywiste pytanie. Swordsman z trudem zwalczył swoją frustrację. - Czy to wszystko? - zaryzykował. - Czy to nie wystarczy? - w głosie Alasii pojawiło się niedowierzanie. - Jak to możliwe aby jaśnieć, będąc w ta- kim cieniu? - Czy on posiada imię? - Na początku nie był sam - zauważyła, ignorując pyta- I nie. - Lecz para została rozdzielona. Uczyli się latać. - Kobieta zamrugała oczami, widząc przelatujące nietoperze. Martyn spróbował innej taktyki. Wiedział, że Sagar miał dwóch braci, jeśli oczywiście Alasia to miała na myśli. - Kiedy on przybędzie? - Przed obrotem księżyca. Spojrzał na niebo. Pełnia nastąpi za cztery, pięć dni. W końcu zdobył jakąś pewną informację. - Powiedziałaś, że on niesie dwa brzemiona - odezwał się nieśmiało. - Swoją zgubę i cień - Alasia odpowiedziała, jakby to było oczywiste. I - Kim są? - nastawał Martyn, lecz bez nadziei na kon- kretną odpowiedź. - Jedno z nich jest łzą mocy - Alasia przerwała na chwilę, rozważając swoje słowa. - Drugie nosi na swoich barkach los całego świata. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Wino jest zadziwiające. Jak to możliwe, że zdaje się być czymś więcej niż jest w rzeczywis- tości? Jak to możliwe, że posiada smak słońca, aromat letniego dnia i błysk oczu zakochanych? Jak to możliwe, że potrafi zamienić prostaka w pana, a arystokratę w nikczemnika i sprawić, że Igarze powiedzą prawdę, a prawdomówni zaczną kłamać? Ta alchemia przekracza granice magii. Jest równie prawdziwa jak krew. Crłuchy grzmot podobny do odgłosu odległego piorunu rozległ się w głównym pokoju apartamentów Cortona Magna. - Przepraszam - mruknął Grongar, klepiąc się po brzu- chu. - Przez cały dzień nie miałem nic w ustach. Corton spojrzał z bolesnym wyrazem twarzy na swojego gościa, lecz nie odezwał się. Całe wyposażenie wnętrza wy- dawało się odzwierciedleniem wybrednego gustu mistrza win. Pełna smaku dekoracja, meble skromne, lecz najwyższej jakości, eleganckie szkło i sztućce wyłożone na stół - wszystko znajdowało się na swoim miejscu, poukładane pedantycznie. Corton był szczupłym mężczyzną z krótko ostrzyżonymi szarymi włosami. Nieskazitelnie ubrany, choć nie rzucający się w oczy długoletni obywatel Xantium, wciąż preferował stan kawalerski i nie był zainteresowany żadnymi romansa- mi. Jego pasją stała się praca. Właściwie poza nią niewiele go naprawdę interesowało. Sztuka konwersaq'i, malarstwo czy muzyka nie miały dla Cortona większego znaczenia. Doce- 106 niał dobre jedzenie, ponieważ sprawiało mu przyjemność dopasowywanie posiłków do walorów smakowych win. Corton i Grongar stanowili dwie przeciwności, zarówno pod względem estetycznym jak i emocjonalnym. Zażyła przyjaźń mistrza win i pana cesarskich ogarów wydawała się co najmniej dziwna dla wielu znajomych, a czasami nawet dla nich samych. Na pozór zjednoczeni byli jedynie przez entuzjazm do gry znanej jako „Labirynt". Nawet podczas rozgrywanego turnieju zachowywali się całkiem odmiennie. Corton zawsze przez dłuższy czas analizował każdą pozycję w skomplikowanej batalii i jego posunięcia wyda- wały się niezwykle rozważne i przemyślane. Grongar, w przeciwieństwie do swego przyjaciela, grał impulsywnie, polegając w dużej mierze na instynkcie i natu- ralnej agresywności. Mistrz win nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego jego przeciwnik tak często wygrywa. Barbarzyńcę niezmiernie krępowało przebywanie w do- mu Cortona, gdzie zapraszano go raczej rzadko. Nie kończące się serie rozgrywek zazwyczaj miały miejsce w za- cisznym składzie win i dlatego teraz zarośnięty olbrzym czuł się niezręcznie, mając wrażenie, że samym oddechem potłucze jakieś kosztowne przedmioty. Zaniedbany Gron- gar zdawał się kompletnie nie pasować do eleganckiego otoczenia. Znalazł się tutaj jedynie dlatego, iż Corton wbrew swoje- mu rozsądkowi nigdy nie stracił całkowicie nadziei na ucywilizowanie nieokrzesanego człowieka północy. - Obiad będzie gotowy już za chwilę - oznajmił Gron- garowi i wyszedł do małej kuchni. Od jakiegoś czasu wyszukiwał i dodawał odpowiednie składniki do tego posiłku, ponieważ pragnął dopasować smak obiadu do wina, które uprzednio wybrał. Przygoto- wanie jedzenia tej jakości wymagało wykazania się znaczną 107 pomysłowością, ponieważ większość produktów żywnoś- ciowych w Xantium importowano z odległych krain. Dlate- go też świeże produkty niezmiernie ceniono w stolicy i czasami pojawiały się trudności z ich zdobyciem. Cor- tonowi tym razem dopisało szczęście, a przynajmniej tak myślał. Na podobną okazję życzyłby sobie bardziej wytwornego towarzystwa, ale wyniosłość i ostry język mistrza win powodowały, że grono jego bliskich przyjaciół zmniejszyło się znacznie. Cortona ogarnęło nieokreślone uczucie smut- ku, lecz sam sobie ułożył życie w ten sposób. Z niezwykłym zdeterminowaniem postanowił świetnie się bawić, korzys- tając z dzisiejszej okazji. Naczynia ze specjalnie wybranymi na ten wieczór dwoma rodzajami trunku zajmowały zaszczytne miejsce na stole. Jedno wino o głęboko czerwonej barwie stało w szklanym dzbanie na środku blatu, błyszcząc kusząco w świetle lampy. Drugie miało przejrzyście złoty kolor i wciąż znaj- dowało się w szklanej butelce, którą Corton niedawno przyniósł z chłodnej piwnicy, gdzie była trzymana w glinia- nym garnku, żeby szlachetny trunek zachował niską tem- peraturę. Grongar z widoczną niechęcią przystał na brak swego ulubionego piwa, by dzielić się z gospodarzem wrażeniami smakowymi w trakcie delektowania się szlache- tniejszym alkoholem. Corton zdawał sobie sprawę, iż bar- barzyńca nie doceni przewagi wina nad piwem, ale cieszył się, że nie pije samotnie. Corton powrócił, niosąc dwa talerze z mięsem w pikant- nym sosie, z delikatnie przyprawionym ryżem i kilkoma innymi dodatkami. Postawił naczynia na stole, a następnie usiadł na swoim miejscu i sięgnął po dzban. Rozlał wino z nabożną czcią uważając, by nie uronić nawet jednej kropli, po czym popchnął kielich w kierunku Grongara 108 i podniósł swój własny, żeby powąchać cudowny aromat. Zamknął oczy, sycąc się przyjemnym zapachem. Nie zwra- cał uwagi na odgłosy sapania dochodzące z przeciwnej strony stołu. Upił troszeczkę, przez chwilę trzymał płyn w ustach, a następnie przełknął, rozkoszując się winną doskonałością. Otworzył oczy, chcąc sprawdzić czy Grongarowi smakuje posiłek i zdumiał się niezmiernie, widząc pusty talerz swego przyjaciela. Z żołądka barbarzyńcy ponownie dochodziły przerażające odgłosy. Kudłaty mężczyzna beknął potężnie, próbując zakryć usta zaciśniętą, grubą pięścią. Na jego brodzie błyszczały ciemne oczka sosu. Sięgnął po swój kielich i napotkał uważny wzrok Cortona. Zawahał się. - Bardzo dobre... - oznajmił, przepełniony poczuciem winy. - Wspaniałe... Właśnie tego potrzebowałem. - Nawet nie zdążyłeś posmakować! - oświadczył uszczy- pliwie Corton. - To nie mogło nawet dotknąć przełyku, spadając do bezdennej otchłani twego brzucha. - Byłem głodny - Grongar zamruczał obronnie. - Oczywiście. - W pierwszej chwili mistrza wina opano- wała złość, lecz gwałtownie stłumił to wrogie uczucie. Nadzieja, że barbarzyńca kiedykolwiek zmieni swoje maniery, wydawała się raczej płonna. Corton uśmiechnął się. Wiedział, że sam będzie zadowolony z posiłku. - Cieszę się, że ci smakowało - powiedział z pobłażaniem. I Grongar odprężył się. - Czy przygotowałeś coś jeszcze? - zapytał z nadzieją. - Owszem, ale na później. - Corton z trudem powstrzy- mał się od śmiechu, widząc zawiedzioną minę swego przyja- ciela. - Ufam jednak, że nie będziesz miał nic przeciwko poczekaniu, aż ja skończę pierwsze danie? Grongar skinął głową, zachęcony perspektywą większej ilości jedzenia. 109 - Skosztuj wina - zaproponował gospodarz. - Ale pro- szę, nie jednym haustem. Powinieneś sączyć je powoli, smakować. Człowiek północy starał się ze wszystkich sił zastosować do rad przyjaciela, lecz wypił na raz trzecią część kielicha. Następnie wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Niezłe - ocenił. - Lepsze niż to, co zwykle piję. Dodaje animuszu. Corton naprawdę był uradowany. Nastąpił długo oczeki- wany przełom. - Jest jeszcze nadzieja dla ciebie - powiedział. - Cieszę się podwójnie, ponieważ dzisiaj jest wyjątkowa... Widoczne zadowolenie przyjaciela zainspirowało Gron- gara. Zakręcił winem w kielichu tuż pod swoim wielkim nochalem i wciągnął głęboko powietrze, naśladując za- chowanie Cortona, a następnie upił trochę. - Ach! - zaintonował wylewnie. - Zdumiewające, za- pach nagiego ciała spowitego ciemnymi woalkami przy- praw, posmak damaszki i jeżyn... - przerwał teatralnie. - Nic dodać, nic ująć. Pełny bukiet. Tak... - znów zrobił pauzę i pociągnął kolejny łyk. - Nie kuś losu - doradził mu Corton, śmiejąc się. - "Smakuje mi" wystarczyłoby w zupełności. - Nie zniósłby takiej świętokradczej mimiki u kogoś innego. - Smakuje mi -powiedział uroczyście Grongar, posłusz- ny woli gospodarza. Corton ponownie napełnił kielichy, czując już dobry humor i lekkie odurzenie. Jakiś czas później skończyli posiłek. Na stole pozostała resztka wina. Dwaj mężczyźni rozsiedli się wygodnie na krzesłach, całkowicie nasyceni wykwintnym obiadem. Białe wino mniej niż czerwone przypadło do gustu Grongarowi, lecz wypił odrobinę, żeby sprawić przyjemność swemu 110 przyjacielowi. Teraz siedział zadowolony, trzymając w ręku kufel wypełniony piwem. Corton wlał resztę wina do swojego kielicha i spojrzał z żalem na pustą butelkę. Tej nocy wypił więcej niż zazwyczaj, a rozchodzący się po jego ciele alkohol sprawił, że odczuwał miłe ciepło, jasność umysłu i pełny komfort. - Dzisiaj... - zaczął. - ...jest szczególnie wyjątkowy dzień - dokończył Gron- gar. - Dlaczego? - Ten dzień jest szczególny - powtórzył Corton, próbu- jąc skoncentrować się na swoich słowach - ponieważ dzisiaj są moje czterdzieste urodziny. - Winszuję, winszuję! - Włochatą twarz barbarzyńcy rozpromienił szeroki uśmiech. -A to za następne czterdzie- ści! - zawołał, wznosząc kufel. Wypił do dna, mlaskając przy tym głośno i dodał: - Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że wykorzystuję człowie- ka, który wedle wieku mógłby być moim ojcem. - Kłamliwa nędzna kreatura! - wykrzyknął Corton. Wiek Grongara stanowił słodką tajemnicą nawet dla niego samego, lecz Corton wątpił, żeby nieokrzesany przy- jaciel był dużo od niego młodszy. - Zatem jak to się dzieje, że jesteś tak bardzo zdeformowanym młodzieńcem? - My barbarzyńcy szybko dorastamy - odparł gość mo- ralizatorskim tonem. - Musimy szybko dojrzewać. Czekaj! Z trudem wstał i chwiejnym krokiem skierował się ku drzwiom. - Dokąd idziesz? - Zaraz wracam - zamruczał Grongar i wyszedł. Powrócił chwilę później, niosąc jakiś przedmiot ukryty w kawałku płótna. - To dla ciebie - powiedział, podając mu tajemnicze zawiniątko. 111 - Podarunek? - Tak. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Corton na chwilę oniemiał i nie potrafił wydusić z siebie ani słowa. - Już od dawna chciałem ci to dać - kontynuował Grongar - ale postanowiłem zaczekać na wyjątkowy dzień. Corton ostrożnie odwinął płótno. Wewnątrz ujrzał drew- nianą rzeźbę przypominającą winorośl. Ujmujące swą do- kładnością szczegóły liści i grona sprawiały, że przedmiot ten wydawał się żywą rośliną, a jasne drewno o regularnych słojach sprawiało w dotyku wrażenie miękkiego i prawie elastycznego. Mistrz win nie krył swego zachwytu. - Dziękuję - powiedział głosem pełnym wzruszenia. - Prezent jest naprawdę piękny. Skąd to masz? - Zrobiłem dla ciebie - odparł Grongar. - Sam wyrzeźbiłeś? -Tak. Corton spojrzał na przyjaciela innymi oczami. A więc jednak znajdowała się dusza pod tą zwierzęcą powierzchow- nością. Rzeźba została zrobiona z dużą wprawą, a precyzyj- ne wykonanie zdradzało niemal artystyczną wrażliwość twórcy na detale. Nie brakowało w niej również czystego uczucia. Corton zamrugał kilkakrotnie, żeby powstrzymać łzy cisnące mu się do oczu. - Zachowam to w sercu na zawsze - odezwał się za- żenowany. Grongar z wyraźnym zadowoleniem na twarzy zagłębił się ponownie w fotelu. Rozmawiali do późna w nocy i chociaż wcześniej udało im się uniknąć tego tematu, teraz nieuchronnie pochłonęły ich sprawy dotyczące Xantium. Minęło osiem dni od rzekomej próby zamachu na uczcie cesarskiej i nadal nikt nie wpadł na pomysł, żeby zapytać 112 Cortona, czy w winie znajdowała się trucizna. On sam zaczął podzielać opinię Grongara, że ludzie nie zamierzają zawracać mu głowy, mimo że tak wiele się zdarzyło, a w mieście aż huczało od plotek. Zniknięcie Kerrella stanowiło jedno z kilku osobliwych, wzajemnie powiąza- nych wydarzeń w tajemniczym splocie intryg. Jednak z uwa- gi na znaczną ilość alkoholu, jaką się wspólnie uraczyli, ostatnia plotka dotycząca związku generała z cesarzową zdawała się szczególnie pasjonować dwóch przyjaciół. - Zabawne - wykrzyknął w pewnym momencie Corton, słysząc jakąś wyjątkowo absurdalną wiadomość. - Dlacze- go ludzie wymyślają takie nonsensy? Grongar beknął uroczyście i dodał: - Czy nie byłoby lepiej, gdyby Xantium leżało na północy? Jest tam zbyt zimno na tworzenie wymysłów podobnych majaczeniu w gorączce. - Tęsknota za prostym życiem pośród stada świń, co? - zadrwił Corton. Coś w tym pytaniu przypomniało Grongarowi o wcześ- niejszej rozmowie, lecz ze względu na stan lekkiego za- mroczenia nie mógł stwierdzić dokładnie co. - Założę się, że Swordsman pochodzi z północy - stwierdził. - Czemu tak sądzisz? - Ten styl i błyskotliwość - odparł barbarzyńca. - Ża- den z twoich ziomków nie może się czymś takim poszczycić. - Umieszczenie płonącego miecza w Iglicach, oto jedyny rzeczywiście błyskotliwy czyn Swordsmana - powiedział Corton, a następnie roześmiał się przesadnie mocno z włas- nego słabego żartu. - To był tylko fortel - stwierdził stanowczo Grongar - żeby zamaskować prawdziwy cel. - Jaki cel? 8 - Blask płomienia 113 - Nie słyszałeś? Tej nocy zabito trzech strażników wię- ziennych. Oficjalna wieść głosi, że pokłócili się między sobą i doszło do śmiertelnej bójki, lecz kto temu uwierzy? Grongar porzucił szyderczy ton, skłonił się w przód i wyszeptał poufnie wprost do ucha przyjaciela: - Podobno Verkho kazał tam zamknąć jednego z zakładników, a ktoś pomógł uciec nieszczęśnikowi. Któż inny mógłby tego dokonać jak nie Swordsman? - Ten człowiek jest niebezpieczny - zdecydował Cor- ton. - Prowokowanie Verkho to czyste szaleństwo. Grongar skinął głową w zamyśleniu, po czym nagle znieruchomiał. - Szaleństwo! - wykrzyknął i roześmiał się szeroko. - Co? - Corton był zdezorientowany dziwnym zachowa- niem przyjaciela. Tymczasem umysł Grongara wykonał jeden z niewy- tłumaczalnych, intuicyjnych skoków, które tak dobrze słu- żyły barbarzyńcy w poruszaniu się po tablicy „Labiryntu". Olbrzym uśmiechnął się, przypominając sobie spotkanie poprzedniego wieczoru. - Wiem, kto jest Swordsmanem - powiedział. ROZDZIAŁ JEDENASTY Można ogłupić umysł i kazać mu dostrzegać ruch tam, gdzie go wcale nie ma. Los nie daje nieskończonej ilości szans jak gry w kości czy w karty. Któż potrafi zważyć wróżbę na ludzkiej wadze? Lub zmierzyć przyszłość żelazną wskazówką? Tylko bogowie i głupcy igrają z przeznaczeniem. Czuję, że cały świat zwija się i kuli w sobie, lecz nie widzę żadnego ruchu. Czyżbyś stracił zapał, bracie? Clavii Bhazak udało się dostać do gabinetu Verkho i cieszyła się, że wreszcie doszło do długo oczekiwanej konfrontacji. Przyrodnia siostra kanclerza nie potrafiła zaakceptować faktu, że jej brat konsekwentnie ją igno- rował. - Co z twoim planem otrucia Azariego? - kontynuowała cierpko. - Co z objęciem tronu Imperium? O wszystkim już zapomniałeś? Lepiej przypomnij sobie o wspaniałych pla- nach, drogi bracie, ponieważ moje ambicje nie są za- spokojone nawet w najmniejszym stopniu i dziwię się, jak mogłeś tak haniebnie spocząć na laurach. Kanclerz podniósł głowę znad stołu i odezwał się łagod- nie: - Wszystko jeszcze przed nami. Ostatnio miałem inne sprawy na głowie. Trochę cierpliwości, a wkrótce wcielimy w czyn nasze zamiary. - Inne sprawy? -wykrzyknęła ze złością, oburzona jego słowami. - Jakie inne sprawy? - Problem zarządzania Imperium - odparł spokojnie. 115 - A więc nie możesz sobie poradzić bez Kerrella? - wycedziła szyderczo Clavia. - Może naprawdę nie po- trafisz się bez niego obejść? Czy mam go wypuścić? - Nie radzę ci - powiedział chłodno Verkho. - W takim razie daj mi to, czego chcę! - odparowała krótko. - Po co zadawaliśmy sobie tyle trudu, żeby zniknął, skoro teraz nie zamierzasz z tego skorzystać? Clavia odrzuciła w tył wypłowiałą grzywę rudych wło- sów, a jej zielone oczy ciskały gniewne błyski w kierunku brata. Dawno temu była piękną kobietą, lecz długie lata intrygowania i nie skrywanego rozgoryczenia naznaczyły jej twarz szpetnymi zmarszczkami, a niegdyś smukła figura straciła kształty i przestała przyciągać mężczyzn. - Nie będę dłużej czekała - warknęła. - Grozisz mi? - zapytał cicho Verkho, nadal bardzo opanowany. Clavia nie wyczuła ostrzeżenia w zachowaniu kanclerza. Ich stosunki miały zawsze burzliwy charakter i choć czasem przyrodnia siostra okazywała się pomocna w różnych rozgrywkach politycznych Verkho, ostatnie zdanie należało nieodmiennie do niego, bez względu na to czy Clavia zdawała sobie z tego sprawę, czy nie. - Southan nie byłby zachwycony, gdyby dowiedział się, że jego kanclerz porwał najlepszego w Imperium generała - zauważyła uszczypliwie. - Zapominasz, że wiem, gdzie jest Kerrell. Clavia posłużyła za przynętę, wabiąc Kerrella w pułapkę zastawioną przez Verkho. Kanclerz uśmiechnął się pogardliwie. - Myślę, że nie wiesz - odezwał się. - W pewnym sensie nawet ja tego nie wiem, ponieważ nigdzie go nie ma - przynajmniej na tym świecie. Musisz przyznać, że dokona- łem jednego z największych osiągnięć w moich badaniach. 116 Dlatego oświadczam ci uczciwie, siostro, że ryzykujesz życie, próbując go znaleźć. Nie biorę w ogóle pod uwagę możliwości uwolnienia. Southan natomiast najprawdopo- dobniej nie uwierzy w twoją zawikłaną opowieść, jeśli nie dostarczysz mu odpowiedniego dowodu. Delikatny uśmiech towarzyszył Verkho w trakcie całej przemowy, a jego błyszczące oczy wyrażały jadowity chłód. Stopniowo dochodził do wniosku, że mimo niewątpliwej użyteczności siostry w dotychczasowych intrygach, jej obec- ne zgorzknienie skłaniało go do zakończenia współpracy. - Jeśli chodzi o twoje ambicje - kontynuował tonem moralizatorskim - bądź cierpliwa. Jestem dokładnie o krok od dokonania ważnych odkryć - rzeczy, które bardzo nam pomogą. Chciałabyś rządzić zrujnowanym Imperium? Czy nie możemy poczekać parę dni? Clavia starała się przybrać wyraz niezadowolenia, lecz w końcu rozpoznała nastrój Verkho i dała za wygraną, spuszczając z tonu. - Czy nie poświęcasz zbyt wiele uwagi talizmanowi? - spytała przygaszona. - To tylko jedna struna do mojego wspaniałego in- strumentu - odpowiedział spokojnie. - Nawet jeśli okaza- łaby się jedyną, to czy nic nie zrozumiałaś z tego, co ci powiedziałem? Sama widziałaś, jak wzywałem duchy zmar- łych, używając przedmiotów, które posiadali za życia. Ten talizman był kiedyś skarbem pewnego boga. Boga! Jednego ze starego panteonu. Czy to nic dla ciebie nie znaczy? - Skąd wiesz, że bogowie nadal istnieją? - Clavia starała się zachować pewność siebie, lecz przerażał ją stanowczy i chłodny ton głosu jej brata. - Nie widziałam ich ostatnio. - Oni są z natury nieśmiertelni - odpowiedział. - Za dwa, trzy dni przejdzie ci ta nonszalancja. - Tak szybko? 117 Clavia zaczęła się denerwować. Należało jasno odróż- nić duchy od bogów. Według niej obsesja Verkho spra- wiała, że nie był zdolny do jakichkolwiek odpowiedzial- nych osądów. - Jeśli taka siła w ogóle istnieje, skąd wiesz, że możesz ją kontrolować? - dokończyła. - Po pierwsze, istnieje na pewno - odparł zdecydowa- nie. - Co do kontroli, to właśnie ona stanowi klucz. Wiem, że muszę postępować ostrożnie, lecz nie wątpię, że osiągnę sukces. Doświadczeniem w tych sprawach przewyższam każdego śmiertelnika. Oczy Verkho zdawały się teraz miotać płomienie. Szaleń- stwo kryjące się pod maską pozornego spokoju tworzyło znaczną część charakteru kanclerza. Widoczne obecnie podniecenie przemieniało się w iście fanatyczną euforię. - Tutaj w Xantium mamy już najwspanialszy zbiór talentów, jaki kiedykolwiek istniał - kontynuował żarli- wie. -Telepaci, którzy widzą inne światy i mogą swobodnie rozmawiać z duchami. Ludzie umiejący przywoływać obra- zy z przeszłości poprzez odpowiednie wspomnienia zawarte w przedmiotach. Uzdrawiacze i źli czarodzieje, którzy potrafią okaleczyć lub zabić zwykłym dotykiem. Mężczyźni i kobiety zdolni roztrzaskiwać rzeczy znajdujące się po przeciwnej stronie pokoju, czy wzniecać płomień jednym spojrzeniem. Lista jest nieskończenie długa, a my z dnia na dzień uczymy się coraz więcej. Gdy w pełni rozpracujemy te dziedziny wiedzy, nic nie będzie już mogło ograniczyć naszych osiągnięć. Mając taką siłę, mogę zagwarantować, że Imperium nigdy nie upadnie. - Nigdy? - Wbrew sobie Clavia została porwana żywio- łową przemową Verkho. - Nigdy! - powtórzył, odzyskując spokój, po czym uśmiechnął się na widok wrażenia jakie wywarł na swojej 118 przyrodniej siostrze. - A skoro mamy skarb boga - dodał - to kto nam zabroni oglądać to wszystko? - Nieśmiertelność? - wyszeptała Clavia, otwierając sze- roko oczy. - Ostateczna nagroda - powiedział Verkho, kiwając gło- wą. - Czy nie jest warta ryzyka? Kapitan Ofiah rozkazał swym ludziom zsiąść z koni, a następnie przyglądał się, jak bez problemów ściągają z siodła konwojowanego więźnia, Bowena Folegandrosa. Słońce doszło zenitu, a oni znajdowali się na południowym krańcu Martwej Ziemi. Zdawali sobie doskonale sprawę, że próba kontynuowania wędrówki przez ten obszar w niemi- łosiernym upale była bezsensowna. Krajobraz jaki roztaczał się przed nimi ukazywał bezkres suchej, czerwonej, jałowej ziemi. Wszystko dokoła zdawało się dyszeć gorącym i wy- pełnionym pyłem powietrzem. Nic nie rosło na tej stworzo- nej przez człowieka pustyni, a po ostatnich domach po- zostały jedynie ruiny w postaci wyblakłych drewnianych szkieletów konstrukcji oraz porozrzucanych kamieni. Przy odrobinie szczęścia, jeśli wyruszyliby jutro o brzasku, mu- sieliby spędzić tylko jedną noc na tym pustym, martwym terenie. Ofiah i jego żołnierze mogli zapomnieć o niewy- godach, czując nadchodzący koniec podróży i bliskość Xantium. Co więcej, postój oznaczał możliwość odpoczyn- ku i odpowiedniego napełnienia żołądków przed ostatnim etapem wyprawy. Jechali niemal bez ustanku od samego Brighthaven, gdzie osiem dni temu przejęli wysadzonego na ląd więźnia. Mieli naprawdę wspaniały czas, a to w dużej mierze dzięki osobistemu pełnomocnictwu kanclerza Verkho, które gwa- rantowało im szybką zmianę koni i błyskawiczną obsługę 119 * we wszystkich posterunkach Imperium ciągnących się wzdłuż traktu. Mężczyzna, którego transportowali, ku ich zdziwieniu nie opóźniał jazdy, udowadniając, że jest wspaniałym jezdźcem. Obawiali się jednak jego napadów szaleństwa i nawet Ofiah, który wydawał się bardziej odporny niż większość żołnierzy, byłby zadowolony, prze- kazując swój obowiązek w inne ręce. Poza Bowenem prze- wozili jeszcze coś, co również wywoływało w dowódcy niepokój. Była to zapieczętowana szkatułka, wystarczająco duża, żeby pomieścić ludzką głowę. Miała ona być dostar- czona Verkho do rąk własnych. Zwrócono Ofiahowi uwa- gę, że zarówno więzień jak i szkatułka mają dla Imperium bardzo duże znaczenie i ta podwójna odpowiedzialność ciążyła na sercu kapitana. Dowódca eskorty trzymał rów- nież kluczyk do tajemniczej szkatułki, co sprawiało, że Ofiah musiał walczyć ze swą wrodzoną ciekawością. Szkatułka zaopatrzona była w potężną pieczęć, która uległaby zniszczeniu przy najmniejszej próbie otwarcia wieczka. Ofiah jednak nie należał do głupców ryzykujących życie dla zaspokojenia własnej ciekawości. Cokolwiek znaj- dowało się w środku, dowódca cieszył się, że nie próbował rozwiązać tajemnicy kanclerza. Bowen przyjął ze spokojem niezwykle wczesny postój w tym dniu podróżowania. Pozwolił zaprowadzić się do zamykanej piwnicy, w której miał pozostać przez całą noc. Jego spojrzenie wydawało się przytępione i apatyczne, a myślami znajdował się jak zwykle w innym, sobie tylko znanym miejscu. Gdy jego długo oczekiwany ślub został brutalnie prze- rwany przez Farraga, coś pękło wewnątrz Bowena Folegan- drosa. Od tamtego pamiętnego dnia lata żył w koszmarnym poczuciu winy. Cały jego świat wypełniony był wściekłością i nieszczęściem. Pamięć ukazywała mu ciągle obrazy z placu 120 Furnoi, gdzie mimo protestów oderwano go od narzeczo- nej. Te wizje, wbrew pozorom, w jakiś sposób utrzymywały Bowena przy zdrowych zmysłach. W innych momentach wycofywał się z rzeczywistego świata. Czasami krzyczał straszliwie i wtedy najczęściej krępowano go, obawiając się, że może być niebezpieczny dla siebie lub otoczenia. W ta- kich chwilach wielokrotnie tracił świadomość. Potrafił być milczący i posłuszny, lecz często bredził i wrzeszczał coś bez sensu. Jego zachowanie przeraziło najpierw marynarzy, a teraz przyprawiało o drżenie serca żołnierzy eskortujących Bowena. Jedynie Ofiah odczuwał coś w rodzaju współczucia dla młodego mężczyzny, lecz nie ujawniał żadnych emocji z powodu funkcji, jaką pełnił. Kapitan przyszedł sprawdzić więźnia, który został umieszczony w zamkniętej celi. Ofiah zawsze nosił przy sobie szkatułkę w torbie przewieszonej przez ramię. Nigdy nie spuszczał jej z oczu. Zajrzał przez kraty w drzwiach i w rogu pustego pomieszczenia ujrzał skulonego i leżącego bez ruchu Bowena. Ofiah zamierzał właśnie odejść, gdy wyspiarz otworzył oczy i spojrzał w górę. W miejsce jego obojętnego na wszystko wyrazu twarzy pojawiła się teraz jakaś niespotykana czujność. Wydawało się, że dostrzega każdy szczegół otaczającego go świata z absolutną jasnością. W takich właśnie momentach Bowen najbardziej zagrażał innym i... sobie. Piwnica zo- stała wcześniej ogołocona ze wszystkiego, co mogłoby służyć jako broń. - Jesteś okryty. Czy wiesz o tym? - odezwał się więzień nieoczekiwanie. - Co to znaczy? - Powiewający kawał płachty. Nie czujesz tego? -Wzrok Bowena spoczywał na torbie uszytej z delikatnej brązowej skóry. - Dlaczego się nie boisz? 121 - Czego mam się bać? - zapytał kapitan. - Szarości. Ofiah właśnie odwracał się, sądząc, że więzień znowu majaczy, gdy Bowen odezwał się ponownie. - Marzyłem o Gaye. - Jego oczy wyrażały teraz głęboki smutek. - Leciałem razem z nią i z wartownikami. Lecz wciąż jestem tutaj. Czy to sprawiedliwe? - W tym życiu jest wiele niesprawiedliwości - zauważył kapitan. - Dlaczego nie możesz zabrać mnie do niej z powro- tem? - W spojrzeniu Bowena pojawiła się dziecinna naiw- ność i cierpienie. Ofiah uśmiechnął się niepewnie. - Ponieważ muszę zabrać ciebie i to - potrząsnął ramie- niem, z którego zwieszała się torba - do Xantium. Niepo- słuszeństwo przypłaciłbym życiem. Bowen zerwał się z podłogi szybciej niż kiedykolwiek kapitan mógłby przypuszczać. Podbiegł do drzwi i błys- kawicznie wysunął jedno ramię przez kraty tak, że jego ciało grzmotnęło o drewno i stal. Ofiah odskoczył w tył, unikając groźnego chwytu więźnia. Prawie upuścił przy tym szkatuł- kę. Odzyskał równowagę, opierając się o przeciwległą ścia- nę korytarza. - Wszyscy umrzemy, jeśli zabierzesz całun do Xantium - wysyczał Bowen, chowając rękę z powrotem. Nie zwracał uwagi na krew płynącą z rozcięć na czole i łokciu. - Wszyscy umrzemy! - wrzasnął przeraźliwie i zacisnął obie dłonie na uszach, mrużąc oczy w grymasie bólu. Ofiah wycofał się, całkowicie wstrząśnięty. Odczuł ulgę, przypominając sobie, że już niedługo jego misja zostanie zakończona. Odszedł, zastanawiając się intensywnie, co takiego znajdowało się w szkatułce, że aż tak wystraszyło Bowena. 122 Wyspiarz powrócił w kąt swojej celi i skulił się jak tylko potrafił najmocniej, skomląc cichutko. Jakaś przerażająca obecność, która nawiedzała go nawet na jawie, oddaliła się trochę, lecz wciąż istniała niczym pokrywa nad światem. - Na niebiańskie kamienie nagrobne - wyszeptał. Jego umysł zatonął w nie kończących się wspomnieniach o Gaye, upadającej, upadającej, upadającej... Verkho nie mógł dojść do siebie po odwiedzinach Clavii. Nadal znajdował się w stanie silnego podekscytowania. Niespokojnie chodził po gabinecie, zdejmując książki z pó- łek i odkładając je nie przeczytane. Jego umysł najwyraźniej wzburzył się. Kanclerz znał legendę o talizmanie. Od wielu lat wiedział o istnieniu starożytnego reliktu pochodzącego z burzliwych czasów. Ciężko mu było uwierzyć, że ów słynny przedmiot znajdzie się już niedługo w jego rękach. Legenda mówiła o nieograniczonych możliwościach talizmanu. Kiedy do- wiedział się, że żmudne poszukiwania nareszcie zakończyły się sukcesem i przeczytał szczegółowy raport o odnalezieniu tajemniczego przedmiotu, wszystkie instynkty podpowiada- ły mu, że to rzeczywiście jest to, czego tak długo szukał. Verkho natychmiast podjął odpowiednie kroki. Był go- tów zrobić wszystko, żeby talizman jak najszybciej dotarł do stolicy Imperium. Kupiec, który popełnił błąd, próbując sprzedać go po najwyższej cenie, już nie żył. Ten sam los spotkał oficera floty wojennej. Rozpoznał on talizman na Zalys i dostarczył go na główny ląd. Czemu zatem zwierzył się Clavii? Można było jej zaufać, o ile w danej sprawie kierowała się własną korzyścią, ale i tak podjął ryzyko zupełnie niepotrzebnie. Obecne roz- goryczenie Clavii sprawiło, że nie można było na niej 123 całkowicie polegać. Może powinien zaplanować dla siostry jakiś nieprzewidziany wypadek? Nadal nie potrafił od- powiedzieć sobie na pierwsze pytanie. Może wygadał się, ponieważ nie był w stanie zapanować nad podnieceniem, które ogarnęło go na myśl o tak wielkiej tajemnicy. Verkho zdawał sobie sprawę, że jego moc i osobiste osiągnięcia świadczyły same za siebie i dlatego rzadko czuł potrzebę chełpienia się nimi. Gdy jednak już raz z dumą pochwalił się Clavii umiejętnością wzywania duchów na jego własne życzenie, pokusa wyjawienia następnego wielkiego wyczynu okazała się nie do odparcia. Może popełnił błąd, lecz na pewno do końca go nie żałował. Wyraz jej twarzy, gdy z zapartym tchem słuchała o przedsięwzięciu, dostarczył mu wprost olbrzymiej satysfakcji i kanclerz mimowolnie roze- śmiał się na to wspomnienie. Kiedy się uspokoił, usiadł przy stole, a twarz spoważniała mu ponownie. Clavia nie myliła się co do jednej rzeczy - czekało go mnóstwo pracy przed przejęciem talizmanu. Wezwał jednego ze swych służących. - Przyprowadź tu Hariosa Kedhara - polecił. - Natych- miast. Mężczyzna oddalił się pospiesznie, a Verkho przypo- mniał sobie ostatnie spotkanie z Hariosem. Ten inteligentny i ambitny urzędnik był bezpośrednio odpowiedzialny za sekcję zajmującą się duchami i możliwością komuniko- wania się z nimi. Wielu ludzi uważało te starania za chybione, lecz kanclerz nie podzielał ich opinii. Podczas poprzedniej rozmowy Harios ujawnił swoje zaniepokojenie w związku z dwoma problemami. Pierwszy dotyczył dzie- sięciokrotnego wzrostu liczby duchów pojawiających się w mieście, a drugi problem stanowiły gwałtowne i wy- czerpujące sny, które nękały talenty. Verkho z niecie- rpliwością oczekiwał wieści na temat rozwoju wypadków w ciągu ostatnich kilku dni. 124 Harios wszedł, niosąc jak zwykle plik notatek i raportów. Słynął ze swej sumienności. - Słucham - rzekł kanclerz bez żadnego wstępu. - Poziom widmowych pojawień ustabilizował się - prze- kazał specjalista oficjalnym tonem - lecz nadal jest bardzo wysoki i wciąż nie wiadomo, co spowodowało ten wzrost. Urządzenia kontrolne cały czas działają. - Czy przetestowałeś talenty i odkryłeś moment moż- liwego przeładowania? - Oczywiście, kanclerzu - odpowiedział Harios. - Spra- wdziły się moje obawy. Przedłużone naświetlanie daje niezwykle szkodliwe efekty, lecz nie wiemy jak temu za- radzić. Oto mój raport. - Mężczyzna położył na stole plik papierów. - Mów krótko! - rozkazał Verkho. - Wybrałem cztery talenty o zróżnicowanych zdolnoś- ciach - zaczął urzędnik. - Zmuszałem tych ludzi do prawie ciągłego kontaktu. Rezultaty były zauważalne. Poziom komunikacji w dwóch kierunkach wydawał się wyższy niż kiedykolwiek przedtem, lecz przekazy okazały się niezbyt sensowne. Pełny opis zamieściłem w raporcie. - Przestudiuję go później - powiedział kanclerz. - Jakie są efekty uboczne? - Jeden z talentów nie żyje. - Harios relacjonował bez żadnych emocji. - Nagły, silny wylew. Dużo bałaganu. - Na twarzy urzędnika pojawił się niesmak, gdy przypomniał sobie krew płynącą z uszu i nozdrzy nieszczęśnika. - Leka- rze nie potrafili go uratować. Teraz poszukują przyczyny śmierci. On był najbardziej wrażliwy z całej czwórki i przy- puszczamy, że reagował gwałtowniej niż pozostali. Jednak- że inny talent, najmniej uzdolniony, znajduje się obecnie w głębokiej śpiączce. Żaden z medyków nie jest w stanie jej pomóc i sądzę, że dziewczyna wkrótce umrze. Zastanawia- 125 łem się, czy nie raczyłbyś spojrzeć na nią, panie, jeśli oczywiście dysponujesz czasem... - Być może - odparł Verkho niezobowiązująco. - A po- została dwójka? - Wykazują oznaki poważnego załamania, zarówno fi- zycznego jak i psychicznego - wyjaśnił Harios - lecz w dal- szym ciągu pracują na wysokich obrotach w najlepszych momentach. Ostatnio jednak, jak sam wiesz, wszystkie talenty mają problemy. - Nadal koszmary? - Tak. Zjawisko zdecydowanie nasiliło się i dotyczy nie tylko tych talentów z mojej sekcji. Porównałem badania przeprowadzone w pozostałych działach. Tak jak żądałeś - kontynuował Harios, kładąc następny raport na stole. - Obawiam się jednak, że wciąż jesteśmy daleko od znalezie- nia prawdziwej przyczyny. - Lecz okoliczności pozostają wciąż takie same? - Tak. Powstało już dużo opisów. Niektóre z wizji są szczególnie przejrzyste. < - Na przykład? - Ogromny szary koc - przytoczył Harios. - Morze dymu, ołowiany wielki obłok zasłaniający niebo, chmura burzowa ze skrzydłami... - Brzmi niemal jak poezja. - Verkho zadumał się. - Czy to wciąż się przybliża? - Takie jest ogólne wrażenie - odparł urzędnik. - A ta- lenty nadal bardzo się tego obawiają. Verkho skinął głową. Jedynie on zdawał sobie sprawę, że dziwne zjawisko wiązało się z nadejściem talizmanu. Jeśli rzeczywiście Verkho nie mylił się, to potwierdzała się ogromna moc starożytnego przedmiotu. Kanclerza dziwi- ło jedynie, że on sam nie odczuwał zbliżania się talizmanu, mimo iż posiadał wiele nadprzyrodzonych 126 zdolności. W końcu uświadomił sobie, że jednak czuł to przez cały czas. Podekscytowanie i impulsywność były spowodowane zarówno entuzjazmem jak i strachem. Wreszcie zrozumiał. - Hariosie, jak zwykle jesteś bardziej niż dokładny - pochwalił Verkho swego urzędnika. - Możesz być pewny, że nie zostanie ci to zapomniane. Harios uśmiechnął się z satysfakcją, pochylając głowę w niemej akceptacj. - Czy wolno wiedzieć, kiedy spodziewasz się, panie, przybycia nowego talentu z Zalys? - Harios starał się wykorzystać dobry humor Kanclerza. - Zależy mi na włą- czeniu go do moich badań. - Za trzy dni, może mniej - odparł Verkho. - Powiado- mię cię, jak tylko dotrze do Xantium. Gdy będziesz wy- chodził, poproś do mnie Focus. Verkho popatrzył za odchodzącym mężczyzną, a następ- nie pochylił się nad raportami leżącymi na biurku. Zdecy- dował zapoznać się z ich treścią nieco później. Focus weszła do gabinetu kanclerza i czekała w milczeniu na instrukcje. Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć. - Jakie są najnowsze wieści z Zalys? - Wciąż nie ma kontaktu, kanclerzu - zakomunikowa- ła. - Przynajmniej jeden telepata pozostał przy życiu. Wy- czuliśmy jego obecność jakąś godzinę temu, ale nie od- powiada i w rzeczywistości nie jesteśmy nawet pewni czy on świadomie odbiera którykolwiek z naszych przekazów. Verkho zamyślił się. Czy to oznaczało, że część garnizonu ocalała? Czy może ostatni z telepatów na wyspie - za- kładając, że reszta zginęła - dostał się w ręce rebeliantów? Dlaczego nie odpowiadał? Czy Farrag żyje? Na razie nie istniał sposób na rozwiązanie wszystkich zagadek. Musiał zaczekać na raport Barvicka. 127 - Próbujcie dalej - rozkazał. - Chcę w końcu usłyszeć o jakichś postępach. Focus skinęła głową, a Verkho pytał dalej: - Jaka jest ostatnia pozycja floty? - Sunflower przekazała pomyślne wieści, lecz podobno pogoda nie sprzyja szybkiemu żeglowaniu. Przewidują do- tarcie do Zalys za jakieś cztery dni. - Możesz odejść - powiedział rozkazująco kanclerz. Verkho pozostał sam i zaczął rozważać różne kwestie. Dawno już nie myślał o Swordsmanie. Początkowo odczuł niesamowitą złość na widok płonącego miecza i na wieść o ucieczce Sagara. Natychmiast podjął kroki w celu zinten- syfikowania polowania na swego starego przeciwnika. Dla Verkho Swordsman zawsze pozostawał wyłącznie agitato- rem i podżegaczem dostarczającym rozrywki szpiegom kanclerza i zmuszającym ich do utrzymania stanu ciągłej gotowości, a fakt, że od dłuższego czasu zręcznie się wymykał, dodawał całej grze sporo ostrości. Człowiek Miecza był niczym denerwujący, natrętny robak i Verkho wiedział, że prędzej czy później z satysfakcją pozbawi go życia. Zanotował w pamięci, że musi spytać swoich star- szych oficerów o postępy w poszukiwaniach, a następnie powrócił do bardziej interesujących problemów. Wyciągnął z szuflady pudełko zawierające kawałek delikatnego mate- riału, wyszywanego czerwono-żółtymi nitkami. Ta zakurzo- na teraz tkanina była częścią generalskiego munduru Im- perium. Stanowiła symbol najwyższej władzy wojskowej. - No tak - powiedział głośno do siebie, wpatrując się w niedawno zdobyty łup. - Ponieważ Kerrell jest tym- czasowo nieuchwytny, być może powinienem zorientować się, co jego ojciec ma do powiedzenia. ROZDZIAŁ DWUNASTY Ciemny ogień, biały ogień. Oba mogą przypalić skrzydła motyla. Ifryn od dwóch dni nie miała żadnej wiadomości od Baylina. Poszukiwania Kerrella nie posunęły się nawet o krok i cesarzowa zaczęła już tracić wszelką nadzieję. Ucieszyła się, gdy pewnego ciepłego i parnego wieczoru odwiedziła ją Alasia. Drobna kobieta pojawiła się w kom- nacie sypialnej, jak zwykle cicho i bez zapowiedzi. Jedynie ona potrafiła zmylić czujność Donety. Alasia złożyła cesarzowej głęboki ukłon - Ifryn nie po- trafiła zwalczyć tego nawyku - i dwie kobiety wymieniły między sobą pozdrowienia. Ifryn uśmiechnęła się, ucieszona ciepłem wniesionym przez przyjaciółkę. Przypomniała so- bie, że przez ostatnie kilka dni uśmiech pojawiał się na jej twarzy bardzo rzadko. Zapytała o Kerrella, lecz Alasia nie potrafiła udzielić konkretnych informacji i dlatego cesarzo- wa spróbowała innego sposobu. - Czy wiesz, gdzie jest Swordsman? - zagadnęła. - Odwiedza mnie czasami - odparła Alasia. - Bardzo uprzejmy człowiek - dodała, kiwając głową na znak ap- robaty. 9 - BLuk płomienia 129 Nadzieje Ifryn odżyły. - Znasz go? Jak on się naprawdę nazywa? - Naprawdę? - Wydawało się, że to słowo nic dla Alasii nie znaczy. - W innym życiu był znany jako Guyland Brak. Wspomniane imię nic nie powiedziało Ifryn, lecz za- chowała je głęboko w pamięci, zachęcona tym małym, aczkolwiek niespodziewanym sukcesem. - Jak go znaleźć? - zapytała szybko. - Jest motylem - odparła kobieta-duch. - Któż może śledzić jego lot? - Ale gdzie mieszka? - W powietrzu - oświadczyła Alasia poważnie. - Jednak czasami cię odwiedza. - Ifryn rozpaczliwie próbowała wydobyć z przyjaciółki jakąkolwiek konkretną informację. -Tak. - Gdzie? - W wietrze ponad nami, w mojej siedzibie. - W Iglicach? - zgadywała cesarzowa. Alasia nic nie odpowiedziała, a jej blade oczy błądziły po komnacie. - Czy mogłabym następnym razem pójść z tobą i spot- kać się z nim? - zapytała Ifryn z wyraźną prośbą w głosie. - Chciałabym się z nim widzieć. Gdy wypowiedziała ostatnie słowa, poczuła mdłości. Czy odważyłaby się podążyć za Alasia do Iglic? To było wyma- rzone miejsce na morderstwo, jeśli oczywiście Swordsman naprawdę czyhał na jej życie. Lecz z drugiej strony Alasia z pewnością nie zaprzyjaźniłaby się z wrogiem swej przyja- ciółki. Cesarzowa zdecydowała, że porozmawia o tym z Baylinem i przestraszyła się, ponieważ istniało duże prawdopodobieństwo, że podróżnik zechce wziąć na swoje barki ciężar tego zadania, a to z kolei mogłoby naruszyć 130 zaufanie, jakim Alasia darzyła cesarzową. Spotkanie dwóch mężczyzn w tak dziwnym i odizolowanym miejscu nie było najlepszym pomysłem. Nie. Musi zrobić to sama. - Moi przyjaciele poszukają go - zgodziła się drobna kobieta. Jej słowa były dla Ifryn gwarancją, jakiej oczekiwała. Przynajmniej teraz znam jego imię, pomyślała, zadowolo- na że w końcu zdobyła ważne wiadomości, którymi może podzielić się z Baylinem. - Będzie się ciebie obawiał - dodała niespodziewanie Alasia. - Poza tym nie wiem, kiedy znowu się pojawi. Obawiać się mnie? Wydawało się, że powinno być od- wrotnie, lecz Ifryn domyśliła się ostatecznie, co Alasia miała na myśli. Swordsman mógł przypuszczać, że spotkanie z cesarzową to zasadzka zorganizowana przez ludzi Im- perium. Cesarzowa właśnie chciała zadać następne pytanie, gdy nagle oszołomiło ją niezwykłe zjawisko. W rogu komnaty pojawiło się migotliwe światełko, które z każdą chwilą stawało się wyraźniejsze i większe. W końcu ukształtowała się eteryczna postać mężczyzny, która wciąż zdawała się falować jak odbicie na wodzie. Ifryn poczuła jak serce przestaje jej bić na widok widmowej twarzy Kerrella. - Bogowie! - wyszeptała z przerażeniem. - On nie żyje. Mężczyzna wyglądał jak człowiek w stanie agonii. Jego usta poruszały się tak, jakby przekazywał jakąś tajemnicę. To było zbyt duże przeżycie dla Ifryn. Zaczęła słabnąć, gdy nagle szczupłe palce Alasii zacisnęły się na jej dłoni. Na cesarzową spłynęła fala spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Spojrzała na swoją przyjaciółkę, lecz Alasia utkwiła wzrok w nieoczekiwanym przybyszu, a jej twarz przybrała zdecy- dowany wyraz. 131 — Tego nie będzie - powiedziała, najwyraźniej adresując słowa do zjawy. - Nie cały płomień jest ciemny, Coulson. Coulson? Wzrok Ifryn spoczął teraz na duchu. Coulson? Tak nazywał się ojciec Kerrella, który niegdyś był także dowódcą armii Imperium. Zmarł, zanim jeszcze Ifryn przy- była do Xantium. Przypatrując się z uwagą wykrzywionej twarzy widmowego gościa, stwierdziła duże podobieństwo do Kerrella, lecz dostrzegła też pewne różnice. Przypo- mniała sobie stare opowieści. W odróżnieniu od swego syna Coulson miał bliznę na twarzy. Włosy wyglądały również nieco inaczej i nie były związane z tyłu, tak jak u Kerrella. Poza tym zjawa miała na sobie staromodny mundur. - Co się dzieje? - Ifryn wiedziała już, że to nie Kerrell, i że nie wszystko było w porządku. Alasia napięła wszystkie mięśnie i mocno zacisnęła palce na dłoni cesarzowej. Nie odpowiedziała na pytanie, a na jej szyi i policzkach pojawiły się krople potu. Koncentracja wiotkiej kobiety wydawała się tak silna, że Ifryn nie odezwała się ponownie. Duch zniknął nagle i pojawił się po chwili, by ponownie rozpłynąć się w powietrzu. Powtarzało się to parokrotnie. Postać migotała tak szybko, że Ifryn zaczęła odczuwać zawroty głowy. Przez cały czas Coulson sprawiał wrażenie cierpiącego straszliwe męczarnie i wyglądało jakby toczył śmiertelny bój. Zmagania wojenne, stwierdziła Ifryn. Ciekawe, kto jest przeciwnikiem? W końcu po chwili, która wydawała się wiekiem, duch pozostał w komnacie. Bitwa była skończona. Postać stała się bardziej wyraźna niż kiedykolwiek przedtem, tak jak gdyby wyostrzyło się jej odbicie. Mężczyzna uśmiechnął się, a z jego ust popłynęły ciche słowa, które nawet Ifryn mogła teraz zrozumieć. 132 - Dziękuję ci. - Odwrócił się i wolno przeszedł przez ścianę komnaty, znikając po drugiej stronie. Ifryn patrzyła oniemiała z wrażenia, nie rozumiejąc co się stało. Alasia puściła dłoń cesarzowej i osunęła się na podłogę, a jej ciało okryło się cienką woalką potu. - Doneta! - zawołała Ifryn. - Chodź tutaj szybko! Nie usłyszała żadnej odpowiedzi, a w tej chwili naprawdę potrzebowała pomocy. Ułożyła przyjaciółkę najwygodniej jak tylko mogła i wybiegła z komnaty. Nigdzie nie mogła znaleźć służącej. Gdzie ona może być? Ifryn pobiegła z powrotem do komnaty sypialnej i za- trzymała się zdumiona. Alasia zniknęła. Verkho przyglądał się malejącym płomieniom, które wciąż trawiły drewniany blat jego stołu. Czuł złość pomie- szaną z delikatnym tchnieniem strachu. Co zrobił nie tak? Od samego początku odczuwał silny opór. Schwytanie Coulso- na w sidła wydawało się zadaniem dość prostym i w sposób nieunikniony wiązało się z jego dawnym stanowiskiem. Najwidoczniej jego duch korzystał z tajemnych sił, których Verkho nie znał. Walka przemieniła się w żmudną bitwę umysłów i woli. Kanclerz zrobił się aż czerwony z wysiłku, lecz duch ciągle znikał z gabinetu. W końcu Verkho poczuł płomienie w dłoni, w której trzymał haftowany kawałek materiału. Instynktownie rzucił go na biurko. Chwilę później materiał buchnął ogniem z wielkim trzaskiem i teraz pozosta- ło po nim jedynie kilka jarzących się płomyków. Duch zniknął. Kanclerz groźnie popatrzył na pozostałości po insygniach władzy i jego umysł opanowała myśl o zemście. Coulson miał sprzymierzeńca, jakąś kobietę. Verkho widział jej twarz. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Jaka złośliwość mogła spowodować taką wściekłość! Znaki są wyraźne, zapisane krwią. Widzę je oczyma ślepca, słyszę je w ciszy moich snów. Nie ma ucieczki. Ich wrzask nadal odbija się echem. Od zniknięcia Alasii upłynęło już półtora dnia i nikt - z tych, którzy według Ifryn mogli coś wiedzieć - nie widział jej przyjaciółki. Cesarzowa wciąż nie miała żadnych wiadomości o Ker- rellu, a ostatnie wydarzenie dopełniło kielich goryczy. Dlatego też, kiedy Doneta zakomunikowała przybycie Bay- lina i jego prośbę o rozmowę, w cesarzowej odżyły nadzieje na jakieś dobre wieści. Przyjęła podróżnika w komnacie gościnnej. Wyraz twarzy mężczyzny natychmiast zgasił entuzjazm Ifryn. - Przykro mi, moja pani - powiedział - ale to jest ślepa uliczka. Guyland Brak był zakładnikiem przebywającym w Xantium, lecz zmarł trzy lata temu. Jeśli Alasia nie myli się, to Swordsman jest duchem. Przez ostatnie dwie noce kanclerz Verkho nie mógł spać. Irytowało go niepowodzenie pospiesznie wszczętego poszu- kiwania Alasii. Musiał jednak odnaleźć ją wcześniej czy 134 później. Okazał a się kimś zupełni e innym niż przypus zczał. Nie docenił jej, myśląc, że jest jedynie marną istotą ogarnię tą szaleńst wem, i dlatego z niecierp liwości ą oczeki wał ponow- nego zobacz enia kobiety . Popo łudnio wy upał sprawił, że w pokoju panowa ła duchota. Cierpli wość Verkho stopnio wo malała. Spojr zał wyczek ująco na Focus, która przed chwilą weszła do gabinet u, lecz jej twarz pozosta wała bez wyrazu. Verkho nie potrafił wywni oskowa ć, czy przynio sła mu tę jedyną wiado mość, którą obecnie był najbard ziej zaintere sowany . - Jak ie wieśc i? - zapyt ał szybk o. - Otr zymaliś my raport od zastępc y admirał a Barvick a, kancler zu - zakomu nikował a dziewc zyna. - Okazuj e się, że cała flota została zniszcz ona. - Co !? - Verkho skoczył na równe nogi w nagłym ataku furii, ale Focus kontyn uowała z nie zmącon ym spokoje m. - Pie rwsza informa cja przesła na z „Łamac za Fal" - okrętu prowad zącego - mówi, że nastąpił niemożl iwy do odparci a atak. Kolejna nadeszł a chwilę później. Z przekaz u wiadom o, że połowa jednost ek pływa teraz wywróc ona na burty, a „Płomi eń Południ a" - flagow y okręt admirał a - jest unieruc homion y i tonie. Po tym komuni kacie raport stał się niejasn y, lecz zdołaliś my zrozumi eć, że zaatako wały ich wielkie latające ryby, które nazywa li potwor ami. Wy- gląda na to, że wszystk ie statki zostały roztrzas kane lub wywróc one. Ostatni a wiadom ość urwała się nagle i od tego czasu nie możem y skontak tować się z żadnym z telepató w floty. Przypus zczamy, że zginęli. Verk ho słuchał z rosnący m niedowi erzanie m i przez kilka chwil był zbyt oszoło miony, żeby zareago wać. Potwor y? Latając e ryby? To przecie ż czyste szaleńst wo. Ale z jakiego powodu telepaci wymyśl aliby podobn e historie? Z natury nie byli zdolni do kłamst wa, chyba że zmusiłb y ich do tego 135 zwierzchnik. Lecz trudno uznać Bamcka za histerycznego idiotę. To nie miało sensu. Cala flota zniszczona? Ostatecznie rozgorączkowany umysł kanclerza uspokoił się. Odprawił Focus i polecił jej kontrolować sytuację. Verkho coraz bardziej uświadamiał sobie rozmiary kata- strofy. Klęska floty oznaczała między innymi to, że przez jakiś czas Zalys nie zostanie ukarana, lecz najważniejszym problemem stał się brak odpowiednich środków do zabez- pieczenia południowych obszarów Imperium. W końcu odzyska się Zalys, ale na razie trzeba z tym poczekać. Musiałby wszelkie swoje siły, spryt i zręczność skoncent- rować na pokierowanie sprawami tak, żeby uniknąć długiej i kosztownej wojny. Teraz mógł jedynie wysłać pojedynczy statek z zaufanym człowiekiem na pokładzie. Przekazałby on przez swego telepatę potrzebne informacje z wyspy. Istniało prawdopodobieństwo, że po drodze odkryją jakieś ślady katastrofy, która zniszczyła flotę Bamcka. Verkho martwił się swoją bezsilnością i pracował gorliwie całe popołudnie, chcąc doprowadzić większość spraw do ładu. Planował naprawdę okrutną zemstę na Zalys. Gdy dzień zamienił się w noc, kanclerz otrzymał wiado- mość, która rozproszyła wszystkie myśli zaprzątające jego umysł. - Jest tutaj kapitan Ofiah, kanclerzu - zakomunikował jeden ze służących. -Domaga się widzenia z tobą. Twierdzi, że posiada szczególnie ważną przesyłkę i może doręczyć ją tylko tobie, panie. Nie chce wyjaśnić... - Tak, tak. Wpuść go. - Verkho poderwał się na nogi, z trudem kontrolując swoje podniecenie. Wreszcie miał talizman. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Cudowne piątki unoszą się na oświetlonej słońcem wodzie. Na wierzchu są białe, pod spodem różowe. Niebo ożywia sekrety zachowane w pryzmacie. Kwiecie gotuje się, a jego esencja wiruje i rozpryskuje się w kotle. Z płomienia przechodzi w parę konden- sującą się w kadzi. Bardzo pragnąłbym, żeby najgłębsze rany zasklepiały się dzięki takiemu lekarstwu. Lecz czym można zatamować krew, gdy krwawi cały świat? Mogę zdradzić ci pewne tajemnice - wyszeptał Iceman, spoglądając z ukosa na Habellę. - Jakie tajemnice? - zapytała uzdrowicielka spokojnie, pochłonięta swoją pracą. Rozmazywała drobne kropelki różnych roztworów na ramieniu telepaty, bacznie obser- wując zachodzące procesy lecznicze. Iceman został uprzed- nio przywiązany do oparcia masywnego fotela, a krzepki strażnik stał za nim, uważając na każdy niestosowny ruch. - Rozmawiali ze mną - zwierzył się Iceman. - Kto? - Habella wciąż nie odrywała oczu od swoich mikstur. Wiedziała, że Dsordas będzie wdzięczny za każdą nową informację. - Z Xantium! - odparł triumfująco i zaczekał na jej reakcję. - Co mówili? - zapytała na pozór obojętnie. - Nie powiem ci! - wykrzyknął Iceman, a jego konspira- cyjny nastrój zmienił się nagle w gwałtowną złość. - Przy- prowadź tego ciemnego! - Miał na myśli Dsordasa. - Spraw, żeby dał mi nektar. Potem wyjawię wszystko. 137 Szarpnął się pod wpływem nagłego podniecenia, naciąga- jąc więzy, lecz uspokoił się natychmiast, gdy strażnik położył ostrzegawczo rękę na jego ramieniu. Habella starła ostatnie kropelki roztworu z ręki Icemana i sprawdziła rezultaty. Na bladej skórze telepaty pozostały dwa małe, czerwone ślady. - Zamierzam dać ci coś dużo lepszego - powiedziała. Nastrój więźnia ponownie uległ drastycznej zmianie. Młody człowiek zaczął teraz żałośnie skomleć. - Nie chcę niczego innego. Tylko nektar. Niczego in- nego. Bez nektaru umrę. - W jego oczach pojawiła się szleńcza przebiegłość. - Skonam, a wtedy n i g d y nie po- znasz moich sekretów. Habella prawie się uśmiechnęła, widząc dziecinne za- chowanie swego pacjenta, lecz wyraz jej twarzy nie zmienił się nawet odrobinę. Brzydkie cięcia szpecące twarz kobiety goiły się całkiem dobrze, ale wciąż bolały nieznośnie. Zdawała sobie sprawę, że blizny pozostaną do końca życia, a jednak nie żałowała swoich czynów. - Nie umrzesz - powiedziała stanowczo. - Dsordas nie pozwoli podać ci nektaru i dobrze o tym wiesz. Dlaczego więc od razu nie zdradzisz swojej tajemnicy? -Tak napraw- dę nie wierzyła, że chłopak ma coś ważnego do powiedze- nia. Była przekonana, że jest to jego najnowsza taktyka, dzięki której spodziewa się otrzymać miksturę zaspokajają- cą jego straszliwe pragnienie. Nie mogła być jednak cał- kowicie pewna. - Nienawidzę go! - zasyczał Iceman. - Moi przyjaciele zabiją tego potwora, kiedy tutaj nadejdą. - Jacy przyjaciele? - Pomimo wzrastającego zaintereso- wania, głos Habelli pozostał nie zmieniony. Jeśli Iceman naprawdę wiedział coś o oddziałach nadciągających z Xan- tium... 138 ) - Żołnierze! - wyrzucił z siebie i zamknął usta z głośnym kłapnięciem. - Nic więcej nie powiem - dodał słabym głosem. - Czy przybędą już wkrótce? - zapytała z udawaną obojętnością, grzebiąc w zapasach ziół, roślinek i kor- diałów. Iceman milczał, a na jego twarzy błąkał się nikły uśmie- szek zadowolenia. Habella spojrzała na strażnika, sprawdzając czy ma dla niej jakąś radę, ale on tylko wzruszył ramionami. Całe Zalys wiedziało, że Xantium zostało postawione na nogi rebelią na wyspie i każdy przypuszczał, że ekspedycja mająca za zadanie ukarać niepokornych poddanych jest już w drodze. Istniało prawdopodobieństwo, że Iceman nie wiedział zbyt wiele. Nikt nie wierzył, że potrafi przekazywać myśli bez bursztynu i nektaru. Habella wybrała trzy małe buteleczki. - Spróbujemy tej pierwszej - powiedziała do siebie, a na- stępnie podsunęła flakonik pod nos Icemana. - Powąchaj - zachęciła. Telepata wstrzymał oddech, wykazując umyślne niepo- słuszeństwo. Habella po prostu zaczekała chwilę. Purpura oblała twarz młodego mężczyzny, który zaczął się zwijać, próbując zrzucić krępujące więzy. W końcu strażnik chwy- cił go za uszy, unieruchamiając głowę. Iceman zrobił gwał- towny wydech, a potem połknął powietrze. Teatralne gesty pacjenta uniemożliwiły Habelli wykrycie jakiejś szczególnej reakcji jego organizmu na wyziewy. Podsunęła mu pod nos drugą buteleczkę. Teraz Iceman nie robił już trudności. Strażnik wciąż trzymał jego uszy w mocnym uścisku. Tym razem również nie było żadnego efektu. Jednakże trzecia próba dała nagłą odpowiedź. Iceman szarpnął się instynk- 139 townie, gdy zapach wypełnił jego nozdrza i poczuł przenik- liwy ból, uwalniając uszy z mocnych rąk strażnika. Twarz więźnia wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia. - Mmm... Bardzo interesujące - Habella zamruczała z satysfakcją. W takim razie możemy spróbować w innej kolejności. Na twarzy Icemana pojawił się strach. - Umrę - zagroził. - Umrę, a wtedy będziesz żałowała. - Nikt nie będzie marnował czasu na żałowanie ciebie - usłyszeli głos dochodzący od wejścia. Więzień popatrzył spode łba i splunął, gdy Dsordas wszedł do środka. Habella zastanawiała się, od jak dawna przysłuchiwał się rozmowie. - Jakieś postępy? - zapytał spokojnie. - Niewielkie - odparła. - Zamierzam wypróbować na- paru ze skalnej róży i słodkich kasztanów. - Tego? - Dsordas wyciągnął rękę i kobieta podała mu fiolkę. Przez kilka chwil stał nieruchomo i wydawał się ważyć buteleczkę w dłoni. Potem powąchał ostrożnie. - To nie jest zbyt dobre - osądził w końcu. - Nie przyniesie pożądanych rezultatów. Habella spojrzała na niego uważnie. Doskonale zdawała sobie sprawę z wrodzonych zdolności leczniczych Dsordasa i cierpienia, jakiego mu one dostarczały. Dlatego też starała się ostrożnie dobierać słowa. - Pracując razem moglibyśmy uzyskać lepsze wyniki. Dsordas potrząsnął głową. - Nie orientuję się w nazewnictwie twoich leków - od- parł. - Jedynie wtedy, gdy dotknę danej mikstury, rozu- miem jej działanie. Poza tym nie mam czasu. - To była słaba wymówka i wiedział o tym. - Zatem nie wiesz, co mogłoby mu pomóc - powiedziała zielarka z nadzieją w głosie. 140 - Nie. Ta mikstura oddaliłaby pragnienie na jakiś czas, lecz wkrótce znowu znaleźlibyśmy się w punkcie wyjścia. Potrzebujesz czegoś, co da końcowy efekt. Habella skinęła głową. - Ale jestem blisko? - Tak. - Zatem już mi pomogłeś. - Sięgnęła do swojej szkatułki, chcąc poszukać nowych rozwiązań. - Chciałbym zamienić z tobą kilka słów na osobności - powiedział prosząco Dsordas. Wyszli na korytarz i kiedy znaleźli się na tyle daleko, że nie mogli być podsłuchani, Dsordas odwrócił się do niej. - Słyszałem ostatnią część twojej rozmowy z tym odrażają- cym, małym... - W ostatniej chwili ugryzł się w język, żeby nie użyć przekleństwa. - Czy sądzisz, że on naprawdę coś wie? - Prawdopodobnie nic - odparła Habella. - Ale któż może być pewny, co dzieje się wewnątrz tego umysłu? - Szczegółowo przytoczyła żądanie Icemana. - Czy on jest niebezpieczny? - zapytał nagle Dsordas. - Do tej pory mogliśmy go spokojnie kontrolować - odpowiedziała - ale staje się coraz bardziej zdesperowany. Dlaczego pytasz? - Natali wciąż nalega na spotkanie z nim. Za sprawą Farraga powstał między tą dwójką jakiś telepatyczny zwią- zek, więc może malec będzie mógł nam coś powiedzieć. - Jego głos wyrażał zwątpienie. - Zawsze warto spróbować - zdecydowała Habella. - Ostatnio Natali przeszedł wiele ciężkich chwil, lecz wyszedł bez szwanku. Nie widzę powodu, dla którego kontakt z Icemanem mógłby go zranić. - A Iceman może się przed nim otworzyć. - Dsordas sprawiał wrażenie, że chce przekonać samego siebie. - Mimo wszystko to właśnie Natali obudził telepatę. 141 - Owszem - przerwała Habella, wpatrując się w zmart- wione oczy Dsordasa. - Co z Gaye? Wydaje się, że ta dziewczyna również posiada podobne zdolności. - Ona nawet nie chce go widzieć. - Dsordas już próbo- wał tego sposobu. -Widziała, jakie fatalne skutki powodu- je używanie nektaru, a ja nie chciałbym wymuszać niczego na kimkolwiek. - Głębia jego uczuć była naprawdę jasna. Od czasu gdy Etha zabrała małego Natalego na spot- kanie z Icemanem, nie potrafiła przestać myśleć o uratowa- nym telepacie. Jedynie bogowie wiedzieli, jak bardzo miała dosyć odpowiedzialności, lecz nie mogła pozbyć się uczucia, że powinna jakoś pomóc młodemu mężczyźnie. Etha dos- konale zdawała sobie sprawę z roli, jaką w przeszłości odgrywał telepata, a mimo to widziała jedynie cierpienie w jego oczach i zdecydowała pomóc mu, jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja. Pragnienie to było dodatkowo pobudzone przez naj- młodszego syna. Natali często rozmawiał o Icemanie, odnosząc się do niego jak do przyjaciela, i oczywiście nie widział w nim nic złego. Mogło to wynikać z dziecinnej naiwności chłopca, ostatecznie nie miał nawet czterech lat. Czasami zastanawiała się nad historią Icemana. My- ślała o jego pochodzeniu, straconej rodzinie, o tym, w jakim wieku stał się niewolnikiem Imperium. Wbrew wszelkim regułom i zdrowemu rozsądkowi, jej instynkt macierzyński został rozbudzony przez uzależnionego od narkotyku chłopca. Kiedy Dsordas i Fen wrócili wieczorem do domu i zapy- tali, czy pozwoli na ponowne spotkanie Natalego z Icema- nem, Etha zgodziła się, pod warunkiem że nie opuści swojego synka nawet na krok. 142 - Czy on wciąż ma naszyjnik? - spytał Dsordas. - Nie, bursztyn jest u mnie - odparła Etha. Denerwowała się na myśl o ponownym założeniu wisior- ka na szyję syna, lecz rozumiała, że to konieczne. - On nadal lubi bawić się bursztynem, ale nie jest już tak zaborczy jak przedtem. - Przymus noszenia naszyjnika umarł wraz ze śmiercią Farraga - wyjaśniła Fen. Ostatnimi czasy ona także stała się nerwowa, lecz zdawała sobie sprawę, że Iceman mógłby okazać się wartościowy, gdyby tylko mogli mieć go po swojej stronie. - Co Gaye myśli o tym wszystkim? - zagadnęła Etha. - Z pewnością wiedziałaby, czy to jest bezpieczne dla Na- talego. - Nie pytałem jej - przyznał Dsordas. - Przypuszczam, że obecnie nie ma o mnie najlepszego zdania. - W jego głosie pojawił się smutek. - Nonsens -zaprotestowała energicznie Etha. -Idź i po- mów z nią. - Ja pójdę - zaofiarowała się Fen. - Od jakiegoś czasu w ogóle nie miałyśmy okazji porozmawiać ze sobą. Cieszyła się myślą o przerwie w ciężkiej pracy i wiedziała, że jej siostra chętnie wysłucha nowych informacji dotyczą- cych wydarzeń na wyspie. Fen opuściła matkę i Dsordasa dyskutujących na temat leczenia Icemana przez Habellę i z wysiłkiem wspięła się po schodach. - Jesteś zmęczona - powiedziała Gaye, gdy siostra wesz- ła do jej pokoju. - Pracujesz zbyt ciężko. - Jest tak wiele do zrobienia. - Fen wciąż nie mogła się nadziwić, w jaki sposób niewidoma dziewczyna potrafiła tak wiele domyślić się, polegając wyłącznie na swoim słuchu. Taki ogrom cierpienia, jaki spotkał Gaye, złamałby słabszą kobietę, lecz ona zaakceptowała swoje osamotnienie 143 z niezachwianą determinacją, którą Fen mogła jedynie podziwiać. Usiadła na krawędzi łóżka, naprzeciwko fotela siostry, i ujęła delikatnie jej dłoń. - Nie mam czasu na zmęczenie - skłamała, uśmiechając się. - Opowiedz mi o wszystkim - poprosiła Gaye pełna entuzjazmu. Fen przekazała jej najnowsze informacje o przygotowa- niach obronnych. Szczegółowo omówiła dokonania swoje i Dsordasa. - A zatem żadnego znaku floty? - spytała Gaye. - Dzięki bogom, nie. Możemy skutecznie odpierać ataki, jeśli wojska Imperium przybędą. -Jeśli? - Chciałam powiedzieć: kiedy. - Podobnie jak wszyscy starała się unikać nadmiernego optymizmu. - Nie wiemy nic o planach Xantium, ale nie wierzę, by zostawili nas w spokoju. Przydałyby się informacje kiedy, gdzie i jak dużo ich przybędzie. Przez kilka chwil siedziały w milczeniu. Fen przyglądała się łagodnej twarzy siostry, jej nieruchomym oczom. Myśli Gaye widocznie błądziły gdzieś bardzo daleko. Fen miała nadzieję porozmawiać z nią o Icemanie, lecz na razie umysł Gaye był niedostępny. - Zastanawiam się, gdzie on teraz jest - powiedziała miękkim głosem. Od dnia ceremonii ślubnej widziała Bowena jedynie w swoich snach. Wciąż cierpiała z powodu rozstania. - On wróci pewnego dnia - powiedziała Fen, bardziej pocieszając siostrę, niż wierząc w możliwość powrotu Bowena. - Mój ukochany jest zakładnikiem z wyspy, która po- wstała przeciwko Imperium - kontynuowała Gaye. - W tej chwili grozi mu większe niebezpieczeństwo niż zwykle. 144 Fen nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na ten argument. Siotra miała rację. Wszystkim zakładnikom z Zalys znaj- dującym się w Xantium zagrażało śmiertelne niebezpieczeń- stwo i dlatego wielu wyspiarzy miało poważne wątpliwości, jeśli chodzi o powstanie. - Ale on wciąż żyje - Gaye dodała pewnym głosem. - Wiedziałabym, gdyby został zabity. - Czy śniłaś o nim znowu? - Nie. Ja poprostu wiem - wyjaśniła. - Nawet teraz, kiedy jest tak daleko. - Podobnie jak telepata - sondowała delikatnie Fen. - Inaczej - odparła Gaye i wzdrygnęła się. - Oni są wstrętni. - Pewnie z powodu nektaru, a nie charakteru? - dodała ( delikatnie Fen. - To bez znaczenia. - Habella próbuje pomóc Icemanowi - powiedziała Fen. - Chce wyleczyć go z uzależnienia. - On prędzej umrze - odparła żarliwie Gaye. - Habella ma inne zdanie na ten temat - sprzeciwiła się siostra. - Pomyśl, ile mielibyśmy korzyści, jeśli po- siada telepatyczne zdolności, które nie zależą od tej trucizny! Być może mógłby dowiedzieć się czegoś o Bo- wenie. Fen czuła się potwornie, podsycając nadzieje siostry swoim niewiarygodnym przypuszczeniem. Musiała jednak spróbować. Gaye milczała zaskoczona. - Natali spotka się z nim jutro -ciągnęła Fen. - Spróbu- je zobaczyć, co dzieje się w umyśle Icemana. - Nie! - Na twarzy Gaye pojawiło się przerażenie i wściekłość. - Czy Natali nie przeszedł już zbyt wiele? Jak możesz być tak okrutna? 10 - Blask płomienia 145 - On mówi, że Iceman jest jego przyjacielem. - Słowa siostry mocno zraniły Fen, lecz starała się, by jej głos brzmiał stanowczo. - Zapewnimy chłopcu absolutne bez- pieczeństwo. - W jaki sposób? - domagała się gniewnie niewidoma kobieta. - Czy możesz zajrzeć w jego wnętrze? - A czy ty możesz? - zapytała cicho Fen. Twarz Gaye przybrała surowy wyraz. Z niemym oskar- żeniem zwróciła niewidzące oczy w kierunku siostry. - Starasz się namówić mnie do spotkania z Icemanem, czyż nie tak? - Gorycz pojawiła się w jej głosie. - Dsordas ci kazał? - Nie! - wykrzyknęła Fen, lecz w głębi serca znała prawdę. Z przykrością uświadomiła sobie, że w pewnym stopniu zaraziła się bezwzględnością Dsordasa, i dlatego w tym momencie fakt, iż siostra nie może widzieć jej twarzy, wydał się Fen zbawienny. - Przepraszam - zaczęła niepewnie. - Miałam jedynie nadzieję... To był mój pomysł, nie jego. Gaye usłyszała żal w głosie Fen i jej złość stopniała. - Robisz jedynie to, co uważasz za słuszne - powiedziała delikatnie. Po chwili dodała: - Czy Natali założy bur- sztynowy wisiorek? -Tak. - A zatem ja także - oświadczyła Gaye. - Natali i ja tworzyliśmy zespół już wcześniej. Możemy ponownie. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Jeden z ciemnych płomieni wydaje się teraz cieplejszy. Widzę złote smugi w pustce. Ogarnięte chorobą płomienie lodu trzaskają, uwalniając się od żaru. Oni wciąż krzyczą, raniąc moje uszy, lecz on wkrótce stanie się głuchy na te krzyki. Aby słyszeć, trzeba chcieć słuchać. Chyba że podobnie jak ja, nie ma się wyboru. Czy kiedykolwiek poznam ciszę? Następnego dnia rano Gaye zeszła po schodach do kuchni, odrzucając po drodze wszelkie oferty pomocy. Słyszała powitalne głosy członków rodziny. Ktoś przesunął pusty fotel po kamiennej podłodze i ten odgłos zaprowa- dził ją na miejsce. Usiadła, czując napięcie wiszące w po- wietrzu. - Nie musisz tego robić, Gaye. Anto przemówił pierwszy. Miał jedynie siedemnaście lat, lecz starał się zachowywać jak dorosły mężczyzna, świado- my swojej symbolicznej pozycji głowy rodziny. - Wiem - odparła. - Ale już się zdecydowałam. Wcześ- niej czy później muszę stawić temu czoło. - Zgadnij, co dzisiaj dostałem! - przemówił piskliwym głosem Natali. Pogodny ton kontrastował z posępną atmo- sferą. - Co, malutki? - spytała Gaye, czując na sobie jego wzrok. - Mój ładny kamień - powiedział dumnie. - To miło. - Wydaje mi się, że odwiedzimy dzisiaj mojego przy- jaciela. Tego, którego obudziłem - rzekł, uśmiechając się szeroko. - Masz rację - powiedziała Gaye, ciesząc się z entuzjaz- mu brata. - A ja idę z tobą. - Czy zjesz śniadanie? - zapytała córkę Etha. - Nie jestem głodna. - Zatem możemy wyruszać, jak tylko Natali skończy. Mały chłopiec okazał się jedyną osobą mającą tego ranka apetyt. Gaye poczuła się trochę pewniej i zastanawiała się przez chwilę, czy to dzięki swemu młodszemu bratu, który już założył swój naszyjnik. Czy jego nastrój mógł się jej udzielić? - Gdzie jest drugi kamień? - zapytała. - Ja go mam - odpowiedziała Fen. - Daj mi znać, kiedy go będziesz potrzebowała. Niedługo później wyszli. Fen wzięła Gaye pod rękę, Natali usadowił się wygodnie na ramionach Dsordasa, a za nimi podążała Etha, niosąc koszyk z jedzeniem przygoto- wanym na spotkanie. Anto pozostał w domu nieco urażony, że przypadła mu w udziale opieka nad dwojgiem młodszych dzieci. Największą rodzinną łodzią powiosłowali na przystań przy placu Fournoi. Stamtąd udali się prosto do zni- szczonego przez burzę budynku będącego niegdyś główną kwaterą garnizonu Imperium. Obecnie stał się miejscem pracy dla ludzi zarządzających w tym trudnym okresie wyspą. Znajdowały się tam również cele, gdzie przetrzymy- wano telepatów. Foran i Habella powitali z uroczystym wyrazem twarzy Ethę i jej rodzinę. Przekazali im wiadomość o śmierci ostatnich trzech telepatów, którzy umarli w nocy i wyglądało, jakby najpierw umówili się między sobą. Iceman pozostał ostatnią nadzieją. 148 - Czy chcesz wejść razem z Natalim? - spytała Fen. - Nie - odpowiedziała cicho Gaye. -Zostanę na koryta- rzu. Nie chcę, żeby mnie zobaczył. - Jak idzie leczenie, Habello? - odezwał się Dsordas. Zielarka wzruszyła ramionami. - Zbyt wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć - odpar- ła. - W nocy mieliśmy sporo kłopotów z nakarmieniem naszego pacjenta. Zmusiliśmy go, żeby cokolwiek prze- łknął. Dzisiaj jest bardzo spokojny. - Co mu daliście? - To. - Habella umieściła w dłoni Dsordasa małą butele- czkę i spojrzała wyczekująco. - Co o tym myślisz? - Nie jestem pewny - wymamrotał. - Mikstura składa się z liści osiki i żółtego jadu. - Ale to jest trucizna, nieprawdaż? - wykrzyknęła Etha. - Nie, jeśli zachowa się należyte proporcje i uzyska odpowiednią postać - zapewniła ją Habella. To może ułatwić jego organizmowi przystosowanie się do braku nektaru. Właśnie zbliżali się do celi. - Najlepiej będzie, jak ja i Natali wejdziemy pierwsi - rzekł Foran. - Zbyt wiele osób może przeszkodzić... - Nie odstąpię Natalego nawet o krok -przerwała gwał- townie Etha. Nikt nie miał zamiaru oponować. - Nie śpi! - powiedział radośnie chłopiec i pobiegł na- przód. Etha i Foran pospieszyli za nim, lecz nie musieli się martwić, ponieważ drzwi do celi były solidnie zamknięte, a strażnik stał na zewnątrz. - Co to znaczy? - krzyknął Natali, zatrzymując się gwałtownie. Rozglądał się dookoła zaintrygowany. - O co chodzi, skarbie? - szybko zapytała Etha. - Ktoś jeszcze rozmawia. Ona jest zła. - Co słyszysz, Natali? - ponaglił Dsordas. 149 - To mi się nie podoba - kontynuował chłopiec rozpacz- liwym tonem. Pozostali wymienili między sobą spojrzenia. - Daj mi kryształ, szybko! - wyszeptała Gaye do Fen. - Jesteś pewna? -Tak. Fen podała kamień. Gaye zadrżała mimowolnie, gdy jej palce zacisnęły się na zimnym i gładkim klejnocie. - Co ona mówi, Natali? - powtórzył pytanie Dsordas. Dziecko zmrużyło oczy, a następnie z jego ust popłynął potok słów: - Garnizon Zalys, odpowiedz. Pilne. Odpo- wiedz. - Z trudem rozpoznali głos malca. - Ja to również słyszę. - Gaye wzięła głęboki oddech. - Ona jest bardzo daleko. - W głosie niewidomej dziewczyny wyczuwało się ból i Fen przytrzymała mocno siostrę, świadoma jej osłabienia. - To mi się nie podoba! - krzyknął Natali. Etha nie wytrzymała i gwałtownie ściągnęła wisiorek z szyi syna. Próbował zatrzymać przy sobie kamień, lecz po chwili uspokoił się, powracając do swojej zwykłej we- sołości. Przemiana, która nastąpiła tak nagle, zadziwiła wszystkich obecnych. - Czy możemy wejść? - zapytał Natali. Wciąż znajdowali się na zewnątrz celi. Nastąpił moment zawahania, ponieważ nikt dokładnie nie wiedział, co nale- żałoby teraz uczynić, lecz po chwili Gaye skupiła na sobie uwagę zebranych. Krzyknęła przeraźliwie, a jej twarz wy- krzywiła się w okropnym grymasie. Fen próbowała odebrać siostrze bursztyn, lecz palce niewidomej dziewczyny kur- czowo trzymały kamień. Drżała na całym ciele. - Oni nie żyją! - Gaye ciężko oddychała. - Wszyscy są martwi. - Widziała przeraźliwe sceny, które jedynie ona mogła zobaczyć. - Sunflower? 150 Zasłabła, wypowiadając ostatnie niewytłumaczalne sło- wo i gdy wszyscy inni podtrzymywali ją, Habeila ostrożnie wyrwała bursztyn z zaciśniętej dłoni. Z wnętrza celi dobiegł ich chichot Icemana. - Powiedz, co się stało -Dsordas domagał się delikatnie, aczkolwiek stanowczo. - Muszę mieć pewność. Gaye wypowiedziała jedynie kilka niewyraźnych zdań od momentu, kiedy odzyskała przytomność. Wystarczyło to jednak, żeby domyślić się, czego doświadczyła. Leżała teraz w swoim łóżku. Czuła się chora i wyczer- pana, lecz opowieść dziewczyny była zbyt niesamowita, żeby pozwolić jej odpoczywać w tym momencie. - To, co słyszał Natali - zaczęła zmęczonym głosem - to gniewny głos jakiejś kobiety znajdującej się pośród wielu telepatów. Wszyscy chorzy. Wszyscy otruci. Nie masz pojęcia... Nie mogła dalej mówić, ale wstręt jaki odczuwała uwido- cznił się na jej twarzy. - Znajdowali się bardzo daleko, ale czułam ich wyraźnie. - Xantium? - podpowiedział Dsordas. - Nie wiem. - Gdzie indziej mogło to być? - powiedziała Fen, patrząc na swego ukochanego. - I co dalej? - zachęcił Dsordas z lekkim wzruszeniem ramion. Gaye z trudem przełknęła ślinę, zbierając siły na kon- tynuowanie opowiadania. - Stawali się coraz bardziej natarczywi. Najwidoczniej nie mieli żadnego odzewu. - Tajemnice Icemana mogą być pytaniami, które oni mu zadawali - zasugerował Dsordas. - On jednak nie mógł odpowiedzieć. 151 - Prawdopodobnie -przyznała Gaye. -Kimkolwiek by- li, bardzo chcieli dowiedzieć się, jaka jest sytuacja na wyspie i bez końca powtarzali to samo. Potem wydawało się, że ostatecznie dali za wygraną. Nastąpiła przerwa, a potem kobieta zapytała, czy Zalys jest odpowiedzialne za znisz- czenie całej floty. Po chwili padły słowa: „Być może to odświeży twoją pamięć". - Gaye ponownie zadrżała, przy- pominając sobie kolejną scenę. - Uspokój się - pokrzepiła ją Fen. - Masz czas. - Nagle zobaczyłam świat oczyma kogoś innego - Gaye zdążyła już zapanować nad emocjami. - Ona znajdowała się na statku, lecz wszystko wydawało się chaotyczne i niezrozumiałe. Odczuwałam wszechogarniający ją strach. Przypuszczam, że wtedy właśnie krzyknęłam. Słyszałam huk i trzask, a potem zapanowała cisza. - Czy kobieta nazywała się Sunflower? - Tak. Była telepatką i czułam jej chorobę. Wiedziała, że umrze, że oni wszyscy zginą. - Gaye powiedziała już zbyt dużo. Zawahała się, lecz po chwili dokończyła stanowczo: - Nikt nie pozostał żywy. - Kiedy to się działo? - spytał Dsordas. - Nie wiem - odparła płaczliwie Gaye. - Czy flota zmierzała w naszym kierunku? - Nie mam pewności. To wszystko było zbyt pogma- twane. - Co spowodowało katastrofę? -upierał się Dsordas, nie zwracając uwagi na ostrzegawcze spojrzenia Fen. - Sunflower nie wiedziała - odparła niechętnie Gaye. - Ale ona słyszała coś jeszcze... - Co? - Odgłosy nadlatujących potworów. 152 Tego samego wieczoru Etna powróciła do celi Icemana wiedziona jakimś dziwnym instynktem, którego nie mogła zrozumieć. Gdy weszła do środka, Habella i strażnik akurat przyrządzali ostatnią przed odejściem dawkę lekarstwa dla pojmanego pacjenta. - Co tutaj robisz? - zapytała zielarka ze zdumieniem. Etha odpowiedziała wyjątkowo niepewnie: - Ja... Zrobiłam dla mojej rodziny wszystko, co mogłam. Gaye śpi, a Natali czuje się dobrze - wyjaśniła. - Pomyś- lałam, że przyjdę i zobaczę tego nieszczęśnika. - Ruchem głowy wskazała drzwi celi. Habella uniosła brwi w zdziwieniu. - Przyniosłam trochę przyzwoitego jedzenia. Tylko bo- gowie wiedzą, co on ostatnio miał w ustach - dodała szybko Etha. - To miło z twojej strony. - On jest chory - usprawiedliwiała się Etha. - Musi dobrze się odżywiać, jeśli kiedykolwiek zamierza wy- zdrowieć. - Oczywiście - zgodziła się Habella. - Obchodzono się z nim wyjątkowo okrutnie, a dopiero niedawno przestał być dzieckiem. Należy mu się od życia odrobina przyjemności. - Czy mogę wejść? Uzdrowicielka skinęła głową. - Pójdę z tobą -powiedziała, a następnie zwróciła się do czekającego strażnika: - Chodź z nami, Lesec, na wypadek gdyby przyszło mu coś do głowy. Strażnik spojrzał przez okratowane okienko, otworzył drzwi i wprowadził obie kobiety do środka. Iceman leżał rozpostarty na sienniku. Jego oczy straciły blask. Wydawa- ło się, jakby mięśnie młodego człowieka zaniknęły cał- kowicie, a kości zamieniły się w galaretkę. - Przyniosłam ci małą kolację - odezwała się Etha. 153 Iceman w pierwszej chwili nie zareagował, lecz kiedy zaczęła wyciągać żywność z koszyka i zapach świeżego chleba, zupy i sera wypełnił pomieszczenie, rozejrzał się ostrożnie. Spojrzał z niedowierzaniem na jedzenie. Usiadł powoli i wyciągnął drżącą rękę, żeby podnieść pokrywkę glinianego garnka. - Dla mnie? - zapytał ze zdziwieniem. - Tak - odpowiedziała Etha. - Sama to przygotowałam. Iceman wciąż się wahał. W końcu wziął bochenek chleba, odłamał kawałek i zanurzył go w parującym rosole. Włożył namoczony chleb w naznaczone plamami usta, patrząc na kobietę jakby oczekiwał nagany. Na jego bladej twarzy pojawił się wyraz błogości. Wkrótce pałaszował ze sma- kiem, nie zwracając uwagi na otoczenie. Etha ożywiła się, zadowolona z reakcji Icemana. Habella wyglądała na mocno zdziwioną. Na kilka chwil Iceman znów stał się normalnym człowiekiem, niewiele różniącym się od dziecka. Czy jej zabiegi już zaczęły przynosić efekty? A może wielkoduszność Ethy spowodowała nagłą zmianę? Gdy zniknął ostatni okruch, Iceman spojrzał w górę. Nie odezwał się, lecz jego oczy, niegdyś przepełnione szaleńst- wem, wyrażały uczucie ogromnej wdzięczności. - Jak u mamy, co? - skomentowała Etha, uśmiechając się miło. - Czy pamiętasz matkę? Iceman utkwił wzrok w swojej dobrodziejce. - Miała takie same włosy jak ty. - Wybuchnął niepo- wstrzymanym potokiem łez. ROZDZIAŁ SZESNASTY Nawet brednie szaleńca mogą zawierać najśmielsze prawdy. Lecz większość słów jest wyrazem tchórzostwa, rezonansem nicości, echem pustki. Świat jest pełen słów. Rada wyspy, która zebrała się po raz pierwszy od dziesięcioleci, od początku obrad przerażała swoim chao- sem. Celem zgromadzenia był wybór nowego patriarchy - duchowego przywódcy Zalys - na miejsce zmarłego Niasa Santarsieri. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że chodzi o coś więcej. Do Nkosa przybywali ludowi mędrcy i wielu innych ludzi z różnych zakątków wyspy, powiększając tłum wypełniający po brzegi dużą przestrzeń placu Fournoi. W miarę pojawiania się coraz to nowych obywateli rósł hałas, a rozmowy stawały się coraz bardziej ożywione. Z oczywistych przyczyn, głównym przedmiotem spekulacji była perspektywa wojny. Dwa dni temu wieści o wizji Gaye rozprzestrzeniły się po wyspie lotem błyskawicy, przynosząc w równej mierze nadzieję i sceptycyzm. Niewidoma dziew- czyna już wcześniej znalazła się w centrum zainteresowania z powodu roli, jaką odegrała w wybuchu powstania. He prawdy, a ile fantazji zawierało jej opowiadanie? Zdania były podzielone. Jej ostatnie rewelacje spowodowały na wyspie burzę różnych emocji. Rankiem, gdy dyskusja zamieniła się w ost- 155 ry spór, wydarzyło się kilka przykrych incydentów. Ludzie stali się gwałtowni i wkrótce stare waśnie i żale wypełniły atmosferę na placu. Członkowie organizacji Dzieci Zalys nadawali się naj- bardziej, przynajmniej w najbliższym czasie, do zaprowa- dzenia porządku i kierowania sprawami wyspy. Według polecenia Dsordasa wmieszali się w tłum, próbując przy- wrócić spokój wśród rozgorączkowanych uczestników zgromadzenia. Dsordas spędził dużo czasu, dyskutując ze swoimi zastępcami na temat najlepszego rozwiązania tego problemu. Oficjalnie niczym się nie różnili od reszty mieszkańców wyspy, ale potrafili realnie ocenić obecną sytuację i zdawali sobie sprawę, że są praktycznie jedyną nadzieją na zjednoczenie różnych ugrupowań na Zalys. Dsordas zdecydował się przemówić z balkonu poniżej starożytnego zegara słonecznego znajdującego się na budynku, który niegdyś był główną kwaterą ludzi Im- perium na wyspie. Wzdrygnął się, ponieważ wystąpienie w tym miejscu mogło obudzić w mieszkańcach Nkosa wstrętne wspomnienie minionych wszechwładców wyspy i istniało prawdopodobieństwo, że zostanie odebrane jako akt arogancji. Nie widział jednak innego wyjścia. Uważał, że jak największa ilość zebranych powinna mieć szansę wypowiedzenia się i w tym celu polecił wznieść na placu cztery drewniane platformy, z których dobrze było widać i słychać przemawiających. Takie rozwiązanie nie mogło usatysfakqonować każdego, lecz sprawiało wrażenie, że Rada posiada określoną formę. Dsordas zgodził się ze swoimi zastępcami, że na balkonie powinien pojawić się sam. Pozostawiał im jednak możliwość zabrania głosu w odpowiedniej chwili. Chciał ograniczyć przemówienie do minimum i zastanawiał się już od wielu godzin, co powiedzieć, a co przemilczeć. Jedynie Fen zdawała sobie 156 sprawę, jak bardzo jest zdenerwowany, lecz wiedziała, że żadne argumenty czy słowa pocieszenia nie odniosą skutku. Ostatecznie była równie zdenerwowana co Dsor- das. Człowiek, którego życiowa ambicja zosta, już zreali- zowana, a jego żelazna wola i wiara w sukces 5*możliwiły sekretne zaplanowanie i przeprowadzenie dług > oczekiwa- nej rebelii, wydawał się niepewny swoich możliwości. Łatwiej było mu stanąć naprzeciwko armii Imperium niż własnych rodaków. Fen rozumiała zakłopotanie związane z jego zdolnościa- mi uzdrowicielskimi i poczuciem winy za tymczasowe wyco- fanie się z życia Zalys. Obie te sprawy z Jcło ły wewnętrzną równowagę Dsordasa, lecz Fen wierzyła, że /krotce odzys- ka on formę. Nie miała wątpliwości, że rc,.;szkaócy Zalys darzą szacunkiem jej ukochanego i pamiętają o długu wdzięczności, jaki zaciągnęli u odważnego mężczyzny. Z niecierpliwością jednak oczekiwała końca dnia. Fen pocałowała go mocno i powróciła do swojej rodziny znajdującej się gdzieś wśród Uumu. Dsordas wspiął się na schody prowadzące na balkon. Stanął przy balustradzie, mimo to wrzawa umilkła dopie- ro po jakimś czasie. Rozejrzał się dookoła, patrząc z góry na znajome miejsce, jakby widział je po raz pierwszy. Różo- wo-żółty, wybielony przez słońce kamień, którym wybruko- wany był plac, stał się prawie niewidoczny, przykryty ludzką falą. Dsordas przesunął wzrokiem po wysokich budynkach. Balkony i okna wypełniali podekscytowani widzowie. Tawerny i sklepy kupieckie otaczały plac, na którego dalekim końcu biegły schody prowadzące aż do muru ochraniającego teren przed falami przypływów. Każ- da przystań była zajęta do ostatniego miejsca. Na ciemnej wodzie tłoczyły się niezliczone ilości łodzi tych, którym nie udało się przycumować. 157 Ostatecznie oczy zgromadzonych zwróciły się w kierunku Dsordasa. Nastała cisza. Młody mężczyzna wziął głęboki oddech i przemówił na tyle głośno, żeby jego słowa docie- rały do wszystkich osób na placu. - Przyjaciele! Staję tutaj przed wami jako zwykły obywa- tel Zalys. Jeden wśród wielu. - Tłum zaszumiał od szeptów aprobujących jego skromność lub wyrażających niedowie- rzanie. Dsordas zignorował to lekkie poruszenie. - Znacie mnie i wiecie, co dla was zrobiłem. Jeśli uważa- cie, że jestem człowiekiem zasługującym na zaufanie, uczy- nię jeszcze więcej, oczywiście w ramach swoich możliwości. Dla Zalys poświęcę wszystko, podobnie jak każda kobieta i każdy mężczyzna zgromadzeni na placu. Szmer wzmógł się ponownie. - Razem odnieśliśmy zwycięstwo -kontynuował. -Lecz przed nami jeszcze niejedna bitwa. To oznacza... Zawahał się na moment. Jakiś niesłyszalny z wysoka komentarz, wypowiedziany gdzieś w dole, spotkał się z ap- robatą u najbliżej stojących. Szum przerodził się w okrzyki zachęcające nieznanego mówcę do przekazania wiadomości szerszemu audytorium. Dsordas spoglądał trochę z na- dzieją, a trochę z lękiem jak stara, ubrana na czarno kobieta z kapturem na głowie, wspina się przy pomocy otaczających ją ludzi na jedną z drewnianych platform. Towarzyszyły jej okrzyki zachęty. Zachwiała się na ostatnim stopniu, ale utrzymała równowagę, pochylając się do przodu. Kiedy dotarła na szczyt, wyprostowała się, spoglądając w górę na balkon. W ciemnych oczach czaiła się determinacja i stano- wczość. Zgromadzeni dookoła mieszkańcy Zalys umilkli, czekając na przemowę. Odezwała się z taką mocą, że prawie wszyscy słyszeli wysoki, załamujący się na końcach zdań głos. Ludziom najdalej stojącym szeptem przekazywano jej słowa. 158 - Znałam cię jako chłopca, Dsordasie Nyun - oznajmiła wojowniczo, wywołując gdzieniegdzie stłumione śmiechy. - Nigdy nie potrafiłeś odpowiednio ocenić swojej wartości. Wszyscy pamiętamy o twoich zasługach w oswobodzeniu wyspy. Dopóki nie znajdziemy lepszego kandydata, czego I bardzo chciałabym doczekać - dodała, rozglądając się sceptycznie dookoła, a następnie skierowała wzrok z po- wrotem na balkon - ty jesteś przywódcą Zalys, czy ci się to podoba, czy nie! Okrzyki radości i akceptacji wypełniły powietrze, uras- tając do potężnej wrzawy. Fen poczuła ulgę i przyłączyła się do ogólnej euforii, spoglądając z uśmiechem na Dsordasa. I Stał bez ruchu, wyraźnie oszołomiony niespodziewanym rozwojem wypadków. Podniósł ramiona w geście proszą- cym o ciszę. Gdy w końcu gwar zmalał, zawołał raz jeszcze: - Nie zapominajcie, że zebraliśmy się tutaj, aby wybrać nowego patriarchę! Tylko on, nikt inny, może przewodzić Zalys. Ja nie jestem odpowiednim kandydatem, chociażby ze względu na mój wiek i... charakter. Przerwał na chwilę. - Zatem niech on dba o nasze duchy! - ktoś krzyknął głośno - a ty zostań cywilnym przywódcą. Chór głosów poparł mężczyznę. - Czy naprawdę wszyscy sobie tego życzycie? - zapytał w końcu Dsordas. Tym razem burza oklasków była tak potężna, że po- zbawiła Dsordasa wszelkiej wątpliwości. Spojrzał w dół i dostrzegł uśmiechającą się do niego Fen. - Przepowiedziałam ci to! - krzyknęła, a on nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. - Niech tak będzie! -wykrzyknął głosem pełnym emocji, gdy gwar w dole ucichł. Wydawało się, że od tej chwili odzyskał łatwość przemawiania. Zdawał sobie jednak spra- 159 wę, podobnie jak wielu innych, że jego nominacja na przywódcę nie rozwiąże wszystkich problemów stojących przed wyspiarzami. Jednak pocieszające było to, że do zakończenia dnia pozostało jeszcze sporo czasu, a po- czyniono już pierwsze kroki, co niezwykle ułatwiało dalsze działanie. Najpierw musieli znaleźć następcę Niasa. Wcześniej je- dnak należało omówić kryteria wyboru kandydatów. De- bata dotycząca tej kwestii przerodziła się w gorący spór. Zanim wysunięto jakiekolwiek konkretne propozycje, stary i szanowany rybak Latchi Irini wspiął się na jedną z mównic. - Powinniśmy zebrać się w Arenie, a nie tutaj! - krzyk- nął. - Od pokoleń właśnie tam zarówno bogowie jak i ludzie zatwierdzali patriarchów. - Tam już nic nie ma! - zawołał ktoś z tłumu. - Ponieważ zaniedbujemy święte miejsce! - Stary czło- wiek powiedział prawdę. - Arena jest wciąż sercem i duszą Zalys. Powinniśmy być w Arenie! Podniosła się wrzawa. Powstały dwa ugrupowania pre- zentujące przeciwstawne poglądy na ten temat. Nawet Fen targały mieszane uczucia. Pamiętała, że to Latchi rozpoczął nie rozstrzygniętą debatę na ostatnim spotkaniu w Arenie, kilka dni przed powstaniem. Jego syn został później stracony na rozkaz Farraga. Kiedyś wraz z Gaye udały się do małej doliny w nadziei ujrzenia magii, którą Dsordas uznał za iluzję pomniejszającą bardziej praktycz- ne wysiłki. Jednak od tego czasu był świadkiem wielu dziwnych zjawisk. Otworzyły one umysł Dsordasa na taje- mne możliwości natury i człowieka, mimo to jego główną troską wciąż pozostawał racjonalny świat. Fen spojrzała na ukochanego, gdy starał się przekrzyczeć dum. W koń- cu gwar ucichł. 160 - Nie mam nic przeciwko dawnym zwyczajom - wyjaś- nił. - Wybraliśmy plac Fournoi, ponieważ bardziej nadaje się do tego celu. Wielu osobom dotarcie do Areny sprawiło- by sporo problemów, podczas gdy w Nkosa krzyżują się niemal wszystkie drogi. Gdy wybierzemy nowego patriar- chę - kontynuował - bez wątpienia będzie on chciał od- wiedzić Arenę i zatwierdzić swoją nową pozycję wraz ze wszystkimi, którzy wyrażą ochotę, by mu towarzyszyć. Lecz teraz liczy się każda chwila, ponieważ jest jeszcze dużo do zrobienia. Zgromadziliśmy się tutaj i pozwól nam nie marnować takiej okazji. Przemówienie Dsordasa złagodziło emocje. Wrzawa gło- sów zamieniła się w szemranie, gdy ludzie doszli między sobą do ugody. Jakiś dowcipny człowiek dostrzegł zabawną stronę sytuacji i głośno wyraził swoją opinię. Śmiech ogar- nął część tłumu. Dsordas po raz drugi odetchnął głęboko. - Nias odszedł, nie wyznaczając swego następcy - za- czął - i nam przypadło dokonanie wyboru spośród wielu wartościowych ludzi. Ja już mam kandydata, lecz najpierw chciałbym usłyszeć wasze propozycje. Plac wypełnił się szeptami. Nikt jednak oficjalnie nie zabrał głosu. Padało wiele imion; niektóre podawano z pełną powagą, inne żartem, lecz nie było wyraźnego faworyta. Poza tym każdy chciał poznać najpierw propozycję Dsordasa. - A zatem wysuwam kandydaturę Costy Folegandrosa - powiedział. Odezwały się głosy sprzeciwu i poparcia, ale najwięcej dało się słyszeć wyrazów zdziwienia. Costa był głową jednej z najbardziej szanowanych rodzin na wyspie. Słynął jako bogaty kupiec, światowiec posiadający własne, silne przekona- nia. Wydawał się idealnym kandydatem na patriarchę, lecz propozycja Dsordasa zaskoczyła wielu zgromadzonych, ponie- waż Costa odnosił się chłodno do powstania, aż do czasu, gdy 11 - Blulc płomienia 161 wynik rewolty był już przesądzony. W odróżnieniu od innych miał dużo do stracenia, narażając się na gniew Xantium. Wszelkie odgłosy rozważań ustały, gdy kupiec wyłonił się z tłumu, wspinając się na jedną z platform. Wyglądał uroczyście i dostojnie, świadomy własnej ważności w tej chwili, aczkolwiek niechętnie pozostający w centrum uwagi. Uniósł ręce w niemym apelu o ciszę i został natychmiast posłuchany. - Jestem zaszczycony, że padło tutaj moje imię - rozpo- czął głębokim, dźwięcznym głosem - i żałuję, że muszę odmówić przyjęcia tego zaszczytnego stanowiska. Zaczekał chwilę, aż umilknie gwar podniesionych głosów i mówił dalej: - Jak wiecie, dwaj z moich trzech synów - Sagar i Bowen - zostali zabrani do Xantium jako zakład- nicy. Teraz, kiedy Zalys odzyskało wolność, z czego raduję się razem z wami, ich życia są stracone. W rzeczywistości oni mogą już nie żyć - chyba że pogłoski o ucieczce Sagara są prawdziwe. Ta sprawa pochłania wszystkie moje myśli i aż do chwili jej rozwiązania nie czuję się na siłach służyć Zalys z całym oddaniem, na jakie niewątpliwie zasługuje- cie. - W jego oczach pojawiły się łzy. - Wybaczcie. Ukłonił się Dsordasowi i zszedł do swojej żony i najmłod- szego syna, Nasona. Tłum zamruczał ze współczuciem. Nawet ludzie, którzy nie myśleli o nim zbyt dobrze, teraz poznali jego prawość i trudną sytuację. Fen również była zaskoczona wyborem Dsordasa i przez chwilę zastanawiała się nad motywami tej decyzji. To właśnie Costa skierował żołnierzy Imperium do rodziny Amarich. Każda rodzina martwiła się o los swoich krewnych przebywających w stoli- cy Imperium w charakterze zakładników. Fen zdawała sobie sprawę, że wielu z nich poczuło się dotkniętych, gdy Dsordas i Dzieci Zalys rozpoczęli powstanie, nie zważając 162 na ich trudne położenie. Być może przed chwilą wysunięto ofertę pokoju. Zakładnicy pochodzili z zamożnych i najznaczniejszych rodzin. W przyszłości Dsordas mógł potrzebować pomocy od tych wyspiarzy bez względu na sytuację ich nieobecnych krewnych. Nastała chwila ciszy, podczas której Skoulii Visakia wkroczył na platformę. Po Dsordasie, Skoulii był najbardziej znanym i szanowanym z przywódców Dzieci Zalys. Wszyscy wiedzieli, że zawsze warto go wysłuchać, zarówno z powodu niezwykłej elokwencji jak i ciekawej treści przemówień. Teraz wypowiedział się zwięźle, lecz przekonywająco. Najpierw złożył wyrazy współczucia ro- dzinie Folegandrosów, a następnie wysunął inną kandyda- turę. Jego wybór padł na Nikolasa Vavarę, starego wędrow- ca, którego znali prawie wszyscy mieszkańcy wyspy. Wkrót- ce Nikolas wydawał się każdemu wspaniałym kandydatem, zarówno ze względu na jego łagodną filozofię życiową, jak i miłosierną naturę. Niemniej jednak obrady kontynuowano jeszcze przez jakiś czas, rozważając kilka innych możliwoś- ci. Dalsza debata miała w sobie więcej z nieszkodliwej gry niż z konstruktywnych rozwiązań. Kiedy ostatecznie prze- konano Nikolasa, żeby wszedł na jedną z mównic i kiedy nieśmiało wyraził zgodę, decyzja wyspiarzy zapadła nieod- wołalnie. Stary człowiek z długą białą brodą z pokorą zaakceptował propozycję pełnienia funkcji duchowego przywódcy Zalys. Stał spokojnie, ubrany w nieco podnisz- czoną, ciemną i długą szatę, lecz jego oczy błyszczały jasno. Dsordas przyjął z szacunkiem wybór nowego patriarchy, ślubując współpracować z Nikolasem dla dobra Zalys. Następnie powrócił do innych spraw i wszyscy zdawali sobie sprawę, że to jest konieczne. - Większość z was wie już o ostatnich wydarzeniach, które roznieciły nadzieję, że Zalys jeszcze przez pewien czas 163 może uniknąć zemsty. - Tłum z uwagą wysłuchał opowia- dania Dsordasa. Opisał on, co przytrafiło się Gaye, chcąc tym samym powstrzymać falę plotek wyolbrzymiających niezwykłość bitwy na morzu. Poniżej balkonu, pośród swoich krewnych, siedziała Gaye z nieruchomą twarzą. Stała się obiektem wielu zaciekawionych, często trwoż- liwych spojrzeń, lecz nie odzywała się do nikogo z wyjąt- kiem Ethy i Fen. Dsordas chciał kontynuować, lecz jakiś człowiek z tłumu zapytał: - Czy możemy zaufać tej wizji? Skąd pewność, że nie jest to jedna ze sztuczek jakiegoś telepaty, która ma nas uspo- koić i odwrócić uwagę od niebezpieczeństwa ataku? - Ale flota już dawno powinna dopłynąć do wyspy - zaprotestował inny człowiek. - Nie, jeśli zostali zatrzymani w porcie. Kto wie, jaka sytuacja panuje w Nadal? - I pogoda im nie sprzyjała - dodał ktoś z tłumu. - Od czasu gdy w noc bitwy ucichł sztorm, wieje delikatny, lecz stały zachodni wiatr. Dsordas przemówił silnym głosem, kładąc kres wszelkim rozważaniom. - Nikt z nas nie potrafi niczego zagwarantować, gdy chodzi o takie rzeczy - oświadczył. - Lecz możemy mieć nadzieję, że to była prawdziwa wizja, że to naprawdę chodziło o flotę płynącą na Zalys, i że naprawdę uległa ona całkowitemu zniszczeniu. Któż jednak przewidzi, czy Xantium nie wyśle następnej. Moim zdaniem powinniśmy być czujni. Przygotowaliśmy się już do obrony, ale możemy wciąż udoskonalać nasze pozycje. Musimy kontynuować obserwację. Wymaga to od każdego z nas poświęcenia i wielu wyrzeczeń. Zalys jest wciąż zagrożone! Okrzyki zgody wypełniły plac. Wyspiarze nie zamierzali osiąść na laurach. Nadejdzie czas, gdy poczują się bezpie- czni, ale na razie muszą podwoić swoją czujność i wysiłki. Nagle na jeden z podestów wspiął się wieśniak po- chodzący z południowego krańca wyspy. Kilkoro z ze- branych rozpoznało mężczyznę. Już pierwszymi słowami zyskał pełną uwagę tłumu kłębiącego się na placu. - Moi przyjaciele! Jestem Elias Frankista, rybak z Eouli. Nie mam wątpliwości co do zniszczenia okrętów naszych wrogów, ponieważ widziałem potwory na własne oczy. •• ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Rdza na słońcu będzie znakiem, że długi sen dobiegł końca. Przepowiedziano to dawno temu w krwi i w dymie, na tym świecie i w zaświatach. Co przyniesie przebudzenie? Zielone niebo przesłania me oczy. Znów jestem ślepcem. Słowa rybaka sprawiły, że na placu Fournoi zaległa całkowita cisza. Fen poczuła, jak siedząca za nią Gaye dziwnie znieruchomiała. - Obawiam się, że te przedziwne stworzenia mogą oka- zać się o stokroć bardziej groźne niż znienawidzone przez nas wojska Xantium - kontynuował Elias. - Chociaż wy- glądają jak ryby, są olbrzymie i potrafią latać. Szmer niedowierzania rozległ się w kilku miejscach tłu- mu, lecz widoczna szczerość, z jaką przemawiał mężczyzna sprawiła, że nikt nie ośmielił się drwić z jego absurdalnie brzmiących słów. - Widziałem osobiście wraz z innymi jak unosiły się nad morzem, wolno poruszając wielkimi skrzydłami. Wyglądały na oszalałe morskie nietoperze, a ich przeraźliwy wrzask wypełniał powietrze i świdrował w uszach aż do bólu. Gaye oddychała ciężko. Strażnicy pospieszyli jej z pomo- cą, widząc przerażenie malujące się na bladej twarzy kobiety. - Morskie nietoperze - wyszeptała. Niewidzące oczy po- nownie ujrzały dręczące wizje. 166 - Wszystko w porządku - próbowała uspokoić ją siost- ra. - Jesteś bezpieczna. Fen jednak odczuwała rosnący strach w miarę przypomi- nania sobie widoku płaszczki lub morskiego nietoperza - jak nazywali to zwierzę wyspiarze - rozszarpującego jedne- go z nurków w basenie rekinim, zaledwie kilka dni wcześ- niej. Niesłychana wściekłość, tak sprzeczna z życzliwą naturą tych morskich stworzeń, ogromnie ją wtedy zasko- czyła. Obecnie incydent wydawał się podwójnie złowieszczy. - Dwie z naszych łodzi zniknęły bez śladu - kontynuo- wał Elias - a wielu rybaków obawia się wypływać na pełne morze, aby nie paść ofiarą monstrualnych bestii. Opowieść wieśniaka wywołała u zebranych ludzi wiele wspomnień. - Ja również pochodzę z południa Zalys! - krzyknął jakiś mężczyzna, wskakując na mównicę. - Tyle że nie z wybrzeża, a z gór. Przybyłem tu, by opowiedzieć o strasz- nym morderstwie i prosić was o sprawiedliwe osądzenie, lecz teraz chyba zaczynam rozumieć, co się wydarzyło. Trzy dni temu ludzie z mojej wioski zostali zbudzeni potwornym skrzekiem. Ogromne cienie o kształtach gigantycznych ptaków przesłoniły gwiazdy, a my wszyscy struchleliśmy z przerażenia. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. Rankiem znaleźliśmy pastucha, który spędził całą noc na zewnątrz, strzegąc kóz. Twarz mężczyzny była roztrzas- kana, ciało nienaturalnie nadęte pod wpływem trucizny, a wszystkie zwierzęta leżały nie opodal, odarte ze skóry. Mięso pozostało nie tknięte. Potwory dokonały mordu z czystej złośliwości. Po opowieści wieśniaka atmosfera grozy nasiliła się i coraz więcej głosów relacjonowało różne przerażające historie. Nikt z tych ludzi nie widział ani nie słyszał skrzeczących bestii, lecz wielu było świadkami dziwnych, 167 niewytłumaczalnych zjawisk. Z wiosek położonych na wy- spie nadeszły wieści, że olbrzymie kolonie nietoperzy, które żyją w górskich jaskiniach, latały w ciągu dnia, czyniąc nieprawdopodobny hałas i terroryzując każde napotkane stworzenie. Większość opowieści dotyczyło jednak morza i pochodziło z ust marynarzy z Nkosa oraz kilku mniejszych portów. Morze było obecnie cieplejsze niż kiedykolwiek, a wodorosty gęsto pokrywały powierzchnię w niektórych miejscach. Duże, świetliste plamy poruszały się w głębinach, które rozbrzmiewały dziwnymi dźwiękami i roiły się od zdradzieckich prądów. Najbardziej niepokojący był fakt, że każdy wysoki przy- pływ stanowił nowe zagrożenie. Od wielu lat Nkosa i innym przybrzeżnym miejsowościom zagrażało niebezpieczeństwo powodzi. Wyspę powoli pochłaniała woda. Z wielkim wysiłkiem naprawiano szkody, lecz człowiek przegrywał w walce z żywiołem. Niektórzy mieszkańcy dali wiarę starożytnej legendzie mówiącej o powolnym zatapianiu Zalys. Jedynym ratunkiem było szybkie znalezienie wyjścia z opresji. Ludzie oczekiwali, że sytuacja ulegnie drastycznej zmianie po odzyskaniu niepodległości. Lecz od czasu mie- sięcznego zenitu poziom przypływu nie zmniejszył się nawet do normalnego stanu. - Wywalczyliśmy wolność, ale morze staje się z dnia na dzień mniej przystępne! - Jeśli nic nie wymyślimy, Zalys bardzo szybko pogrąży się w wodzie! - Tyle hałasu z powodu legend! Szyderczy okrzyk został zakrzyczany przez obrońców ludowych wierzeń. Podczas ostatniego przewrotu powrócił stary problem. Jedni twierdzili - Dsordas zaliczał się do tej grupy - że trudna sytuacja wyspy może zostać rozwiązana jedynie dzięki ustawicznej pracy i zwiększeniu wysiłków. 168 Natomiast inni utrzymywali, że tylko starożytni bogowie potrafią zesłać ocalenie i domagali się przywrócenia rytua- łów, modlitwy i czci. Latchi Irini przemówił ponownie. - Wiele możemy nauczyć się ze starych opowieści! - krzyknął. - Robicie źle, wyśmiewając dawne przepowied- nie. Pamiętajcie, że do zniszczenia garnizonu Imperium posłużono się magią. - Historię o tym, jak Gaye i inni przyspieszyli burzę i spowodowali przylot nietoperzy do Nkosa, znali prawie wszyscy i większość dawała temu wiarę. - Skąd może pochodzić magia, jak nie od bogów? - To może oznaczać, że tak naprawdę nie jesteśmy wolni - odezwał się jakiś człowiek. - Groźba zemsty Im- perium wciąż wisi nad nami. - Zatem będziemy walczyli z nieprzyjaciółmi mieczami i strzałami - oświadczył jeden z oponentów. - A nie zabo- bonnymi nonsensami. - Poradźmy się duchów - odezwał się jakiś głos spośród tłumu. - Jest ich więcej niż kiedykolwiek. Większość oczu zwróciło się w stronę balkonu na wscho- dniej stronie placu. Przy specjalnych okazjach tego miejsca nie zajmowały zwykłe śmiertelne istoty, lecz widmowe postacie z zaświatów. Nigdy nie zwracano na nie większej uwagi, traktując ich obecność jako nieszkodliwe zjawisko. Pojawiały się, żeby porozmawiać między sobą - chociaż żaden dźwięk nie docierał do uszu żyjących - i z zaintereso- waniem przyglądały się wszystkim wydarzeniom. W tym dniu balkon był zatłoczony bardziej niż zwykle, a zjawy znajdowały się nawet w pokoju w głębi. - I to nie tylko tutaj ich pełno - oznajmił inny wieś- niak. - One są na całej wyspie. Masowe pojawienie się duchów musi coś oznaczać! Zdania zgromadzonych były podzielone. Ludzie tłoczyli się na platformach i krzyczeli na siebie. Dsordas stał 169 bezradnie, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Poniżej Gaye dygotała na całym ciele, podtrzymywana przez swoją matkę i Fen. - Muszę iść - wyszeptała. - Zabierzcie mnie stąd. Obie kobiety z ulgą wyświadczyły jej tę przysługę. Dsordas powrócił do domu znacznie później. Wyglądał na zmęczonego i przygnębionego. Fen przytuliła go, a na- stępnie zaprowadziła do kuchni, gdzie usiadł przy stole i w milczeniu przyjął garnuszek ziołowej herbaty. - Co się stało? - Powstał jeszcze większy chaos. Z tak wieloma ludźmi... to nie miało sensu. Ostatecznie Nikolas obiecał odwiedzić Arenę i złożyć hołd starym bogom, co ułagodziło znaczną część zebranych. Osobiście wątpię, czy to przyniesie wiele dobrego. - Ty tego nie wiesz - powiedziała Fen. - Lecz Nikolas będzie dobrym patriarchą. - Rzeczywiście - zgodził się Dsordas. - Jestem mu wdzięczny za pomoc. - Od początku było jasne, że ludzie upatrywali w tobie przywódcę Zalys. Skinął głową z obojętnym wyrazem twarzy. - Zatem dzień nie należy do całkowicie straconych. - Fen uśmiechnęła się zachęcająco. - Masz rację, lecz teraz przybyło nam jeszcze powodów do zmartwień. Wszystkie oczy zwrócone są na morze, wypatrując zarówno potworów jak i floty Imperium. - Wierzysz w te opowieści? Dsordas potrząsnął głową w zakłopotaniu. - Doprawdy nie wiem -westchnął. - Zbyt dziwne rzeczy usłyszałem, żeby wszystkie brać pod uwagę lecz... Zalys jest 170 uzależnione od morza. Bez połowów większość naszych zapasów żywności skończy się, i prędzej czy później handel z zewnętrznym światem stanie się nieodzowny. Jeśli latające olbrzymie płaszczki rzeczywiście istnieją, musimy stawić im czoło, obmyśliwszy najpierw stosowną taktykę. Przez następnych kilka dni na wyspie panowała nerwowa atmosfera. Kontynuowano wzmożoną obserwację morza i ku wielkiej uldze wyspiarzy jak dotąd nie zauważono żadnego znaku okrętów Xantium. Nadzieja, że w ogóle nie przybędą wciąż rosła, bez względu na to czy zostały znisz- czone, czy nigdy faktycznie nie opuściły portu. Nie widzia- no także gigantycznych morskich nietoperzy unoszących się w powietrzu i z każdym mijającym dniem ich istnienie wydawało się coraz bardziej niewiarygodne. Pojawiły się opinie, że skrzeczące potwory są wytworem wybujałej wyobraźni paru rybaków. Nikolas Vavara dotrzymał danej obietnicy. Spotkał się w Arenie wraz z tymi, którzy pokładali wiarę w starych bogach. Fen i Gaye pojawiły się również w świętym miejscu, czując, że to ich powinność. Uzyskały aprobatę Dsordasa, chociaż on nie dotrzymał im towarzystwa. Obie siostry wzbudzały duże zainteresowanie, siedząc w ukształtowa- nym przez naturę amfiteatrze. Zdecydowanie wyróżniały się z tłumu swoimi bardzo jasnymi włosami. Na modlitwy Nikolasa nie odpowiedziała żadna pozaziemska istota, a Gaye nie poczuła nic szczególnego. Duch tego miejsca bądź, jak mawiali niektórzy, dusza Zalys wciąż drzemała, a zjawy, które odwiedziły Gaye w ową rozstrzygającą, burzliwą noc nie pojawiły się. Większość uczestników zgro- madzenia odeszła do domów przepełniona goryczą, lecz tylko niewielu uwierzyło, że magia Areny umarła. Gaye 171 podzielała ten pogląd. Już raz przywołała świątynię do życia, lecz obecnie nie potrafiła zrobić niczego, co ożywiłoby ją ponownie. Jakiekolwiek opowieści i wspomnienia kryły się w kamieniach, teraz wszystkie drzemały, schowane głęboko. Kamienne Oko, osobliwie uformowana skała strzegąca wejścia do doliny, pozostało tym razem puste. Jednakże jeden fakt okazał się bezsporny. Z wyjątkiem Areny, co trudno było wytłumaczyć, Zalys nawiedziły niespotykane dotąd rzesze duchów. Ciche zjawy pojawiały się wszędzie: w Nkosa, w wioskach, na polach, a nawet na pokładach kilku łodzi, których właściciele odważyli się wypłynąć na pełne morze. Szczególnie Gaye martwiło to dziwne zjawisko. Czuła wyraźnie obecność duchów, chociaż żaden z nich nie odezwał się do niej. Podobnie jak inni, nie potrafiła wytłumaczyć ich zwiększonej liczebności - aż do wieczoru, czwartego dnia po zgromadzeniu. Przebywała w sypialni, rozmawiając z matką, która opisywała jej swoje ostatnie odwiedziny u Icemana. - On jest tylko chłopcem - powiedziała Etha. - Jeśli lekarstwo Habelli poskutkuje, będzie mógł żyć bez tej trucizny i prawdopodobnie odzyska pamięć. - Gdy przypo- minała sobie urywki wspomnień z dzieciństwa, pojawiające się w umyśle Icemana, w jej głosie słychać było prawie matczyny zapał. Gaye uśmiechnęła się na te słowa wyrażające bezgranicz- ną opiekuńczość matki. Cierpienie tak całkowicie przepeł- nionej dobrocią kobiety wszystkim sprawiło wielki ból. - Wydaje się, że Natali również lubi Icemana - zauważy- ła Gaye. - W ogóle się go nie obawia. - Ale ty bądź ostrożna - Gaye nagle zaniepokoiła się. - Przez długi czas należał do „stworzeń" Farraga, więc nadal może tkwić w nim zło. 172 ) - Jestem ostrożna - zapewniła ją matka. - Nigdy nie przebywam z Icemanem sama - przerwała, a jej twarz przybrała surowy wyraz - lecz kiedy pomyślę, na jakie przeżycia naraził go Farrag, krew się we mnie burzy. Z pewnością ten młody chłopak zasługuje na odrobinę dobroci. - Zastanawiam się, czy kiedykolwiek przypomni sobie własne imię? - W tym dniu uznam, że został wyleczony - odparła Etha. - Ja... Och! - Co się stało? - zapytała strwożonym głosem Gaye, chociaż domyślała się, co przestraszyło jej matkę. - On znowu jest tutaj. - Etha wzięła głęboki oddech. - Duch. - Żołnierz? Widmowy gość ubrany w staromodny strój, z mieczem za pasem, rozmawiał z Gaye przed rewoltą. W owym czasie jego ostrzeżenia o wielkim niebezpieczeństwie czyhającym na Zalys oraz ponaglenia do zbudzenia Kamiennego Oka wydawały się pozbawione sensu. Jednak później, gdy ona i Natali zostali w magiczny sposób przeniesieni na Arenę, wszystko stało się jasne. Czy nadal mnie słyszysz? Nieme słowa zabrzmiały jedynie w umyśle Gaye. - Tak. Dlaczego tu jesteś? Mam dla ciebie wiadomość. - Czy Bowen żyje? - spytała szybko, nie mogąc opano- wać tęsknoty. On wciąż należy do twojego świata. Duch wydawał się zaskoczony. Gaye westchnęła głęboko. Wiedziała z doświadczenia, że była to jedyna informacja, jaką mogła uzyskać na temat ukochanego. Czuła niedosyt, lecz na razie musiała się zadowolić tą odpowiedzią. 173 Mamy kłopoty, kontynuował gość. To dlatego tak wielu z nas zostało wezwanych na ziemię. Olbrzymia moc wylania się powtórnie z długowiecznego snu i żeby się jej przeciw- stawić, musimy otoczyć kręgiem cały świat. Koło zaczyna się i kończy na Zalys. Zapamiętaj dobrze moje słowa. - Co to za moc? - Gaye zapytała szybko, lecz w tym momencie drzwi komnaty stanęły otworem i młodszy brat Bowena, Nason Folegandros wykrzyknął bez tchu: - Czy on tu jest? Przybiegłem najprędzej jak... Och! - Wynoś się! - wrzasnęła histerycznie Gaye. Było zbyt późno. Duch odszedł, znikając równie szybko jak się pojawił, nie dając Gaye możliwości dowiedzenia się czegokolwiek więcej. - Przepraszam - odezwał się posępnie Nason. - Przybył do naszego domu tak jak wcześniej, ale... Etha obejmowała ramionami zrozpaczoną Gaye. - Zejdź na dół do kuchni, Nasonie - powiedziała stano- wczo, ale grzecznie. - Próbowałem... - Idź, słyszysz? Gaye łakała cicho, a jej ciałem wstrząsały dreszcze. Po chwili zdołała powstrzymać łzy i wyszeptała: - To nie jest w porządku. On nie może mi tego znowu zrobić. Co powinnam uczynić? - Opowiedz mi, co słyszałaś - poprosiła delikatnie Etha. Gaye powtórzyła słowa ducha i chociaż matka bardzo jej współczuła, to jednak nie potrafiła nic doradzić zmart- wionej córce. - Jestem wyczerpana - wymamrotała Gaye. - Dlaczego to mnie tak męczy? Etha nie znalazła żadnej sensownej odpowiedzi. Zapro- wadziła córkę do łóżka i gdy pomagała dziewczynie ułożyć się, ogarnął ją melancholijny nastrój. 174 - Skoro tak wiele duchów pojawia się dookoła - powie- działa na wpół do siebie - to dziwne, że Antorkas nie odwiedził mnie jeszcze. - One nie mają wyboru - Gaye wyjaśniła sennie. - Są tutaj przywoływane. - Przez kogo? - zapytała zdziwionym głosem Etha, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Gaye już spała. Nason zszedł do kuchni, gdzie zastał Fen i Dsordasa. Na odgłos kroków oderwali się od swoich zajęć. - Co się dzieje? - zapytał Dsordas. Nason, równie poruszony jak poprzednim razem, wyjaś- nił, że w jego domu pojawił się duch. - Próbowałem powiedzieć mu, gdzie jest Gaye, ale mia- łem wątpliwości czy mnie zrozumiał. Gdy zniknął, przybie- głem tu jak najszybciej. Naprawdę nie chciałem go wy- straszyć. - Czy Gaye dobrze się czuje? - zapytała Fen z wyraźną troską. - Myślę, że tak. Jest z nią wasza matka. Chłopak wydawał się tak przygnębiony, że wzbudził w Fen współczucie. Dziewczyna usadowiła gościa w fotelu i przyniosła słój z ciastkami. - Etha zejdzie wkrótce na dół - powiedziała. - Na pew- no nam o wszystkim opowie. Jak się miewa twoja rodzina? Nason wzruszył ramionami. - Tak samo jak zawsze - odparł i spojrzał na Dsorda- sa. -Dlaczego poprosiłeś mego ojca, żeby został patriarchą? - Jest dobrym i zdolnym człowiekiem. - Nie nadawałby się - rzekł Nason z nutą rozgoryczenia w głosie. - On nic nie robi. Nawet nie wziął udziału w walce. 175 - Twój ojciec znalazł się w trudnej sytuacji - przypo- mniał mu Dsordas. - Nie można go oceniać surowo tylko dlatego, że darzy miłością swoich synów. - Żałuję, że Farrag nie wziął mnie zamiast Bowena! - wykrzyknął żarliwie najmłodszy z braci. - Przynajmniej wtedy Gaye byłaby szczęśliwa. - Nie możemy zmienić naszego przeznaczenia - skomen- towała Fen, patrząc znacząco na swego ukochanego. - Ja zamierzam spróbować - oświadczył Nason z całą dławioną determinacją szesnastolatka. - Na pewno. - Dsordas uśmiechnął się. - Ale warto również pomyśleć o innych. - Czy dlatego mnie okłamałeś? - zapytał chłopiec nie- oczekiwanie. Przez kilka chwil nie byli pewni, co Nason miał na myśli, lecz wkrótce powróciły wspomnienia. - Owszem, nie mówiliśmy prawdy o naszym udziale w organizacji. Należało zachować tajemnicę ze względu na bezpieczeństwo wielu osób - wytłumaczył Dsordas poważ- nym głosem. - Rozumiesz chyba? - Tak - odparł Nason niechętnie. - Prawdę powiedziaw- szy, wiedziałem o wszystkim, lecz potrafię trzymać język za zębami. Przybycie Ethy przerwało jego przechwałki. Na twarzy kobiety malował się niepokój. - Jak się czuje Gaye? - spytała Fen. - Dobrze. Usnęła przed chwilą. - Kobieta szczegółowo opisała spotkanie z tajemniczym gościem. - Nie miałem zamiaru znowu go przestraszyć - uspra- wiedliwiał się Nason. - Nikt cię o to nie oskarża - odparła smutno Etha. - Myślę, że nie mógłbyś wystraszyć ducha. Gaye po prostu straciła panowanie nad sobą. 176 - Koło, które zaczyn a się i kończy na Zalys - zastano wi- ła się Fen głośno. - Co to może oznacz ać i co jest w centru m tego koła? Nast ępnego ranka słońce pociem niało na krótko, jakby w zapowi edzi nadcho dząceg o nieszcz ęścia. Niektór zy wy- spiarze znający tajniki astrolo gii twierdz ili, że zaćmie nie zostało spowod owane przejści em niewid oczneg o księżyc a, lecz wielu przypat rywało się nienatur alnej ciemno ści z zabo- bonny m lękiem. Miesiąc temu minęły już najgorę tsze dni lata, a mimo to upał przecią gał się wyjątk owo. Obecni e na ciemny m niebie widniał pierście ń ognia o tęczow ych kolo- rach, lecz na wyspie zapano wał chłód. Ludzie zadrżeli ... nie z zimna, ale z obawy. Okoł o południ a jeszcze większe porusze nie spowod ował widok nadciąg ającego ze wschod u żaglow ca. Gdy stało się jasne, że jest to samotn y statek, przeraż enie ustąpiło miejsca podeks cytowa niu. Mógł przynos ić jakieś wieści ze świata. Podpły nął bliżej i z radości ą stwierd zono, że to żaglowi ec kupieck i, na którym powiew ały flagi dalekic h, południ o- wych krajów leżącyc h poza granica mi Imperiu m xantyjs- kiego. Kupcy z południ a rzadko docieral i na Zalys i dlatego oczeki wano spotkan ia z wielką niecierp liwości ą. Podc zas gdy statek cumow ał, na czele okalają cego na- brzeże tłumu stanął Yeori Alektor a. W zastępst wie Dsor- dasa powitał kapitan a -mężcz yznę ogromn ej postury, któ- rego czarna, lśniąca skóra wskazy wała południ owe po- chodze nie. Wkrótc e wymie niono wieści i zaczęto hand- lować, porozu miewaj ąc się w przeróż nych językac h. Nie zauważ ony wśród krzątan iny pasażer wyszed ł na brzeg w towarz ystwie sługi. Dwaj przyby sze nie wzięli udziału w gorącz kowej wymia nie towaró w i niespie sznie 12 - Blaik płomienia 177 udali się w kierunku miasta, rozglądając się uważnie dooko- ła. W końcu dotarli do niepozornej tawerny na tyłach ulicy, gdzie wynajęli mały pokój. Jeden z podróżnych przebrał się w nowe szaty, które wyjął ze swego osobistego bagażu, sprawdziwszy uprzednio, czy ukryty w fałdach ubrania bursztyn jest bezpieczny. Zawiązał przepaskę na głowie swego towarzysza. - Niebo przybiera zielony kolor, Hunter. Po tych słowach telepata o imieniu Hunter ożywił się, wykazując gotowość do działania. Jego kocie oczy rzucały niespokojne błyski. - Mam wiadomość dla Xantium - powiedział spokojnie nowo przybyły. - Jestem gotów - odparł sługa. Wkrótce potem na niebie pojawiły się skrzeczące monstra. RO ZD ZIA Ł OSI EM NA ST Y W niezliczo nych labirynta ch, poniżej, jeden zly sen rzuca cień na tysiące marzeń. Pala on tak silną żądzą zawładni ęcia nimi, że nawet dźwięk nie może oprzeć się jego mocy i nawet najsilnie jsze światło przewod nie nie potrafi świecić. W świecie kamieni a, powyżej, nowa niewinn ość została sama — nie widzi jednak ani nie słyszy. Space ruję z demo nami. Ozy to był twój brat? - Martyn wydaw ał się zdener- wowa ny. - Ni e jestem pewien - odpow iedział Sagar. - Bowen miał jedenaś cie lat, kiedy zostałe m pojman y! - To beznad ziejne - zauważ ył zmęczo nym głosem czło- wiek północ y. Pora nne niebo ponad nimi przybra ło pomara ńczowo sza- ry odcień. Sagar wciąż przypo minał sobie wydarz enia poprze dniego wieczo ru. Gdy Martyn dowied ział się od Alasii, że brat wyspiar za przybę dzie „nim się księżyc ob- róci", natych miast zorgani zował stałą obserw ację konwo- jów nadcho dzącyc h z Martwy ch Ziem. Na pokryty ch ku- rzem, szarych murach znajdo wało się mnóstw o przejść prowad zących do otworó w strzelni czych, gdzie nikomu nie wchodz iło się w drogę i unikało przy tym żołnierz y, którzy patrolo wali wały obronn e i prowad zili obserw ację z wieży. Przez ostatnie dwa dni Sagar i Martyn czatow ali w pobliżu południ owo-za chodnie j bramy. Istniało najwięk sze prawdo - podobi eństwo, że właśnie od tej strony nadejdz ie karawa na 179 prowadząca zakładnika z Zalys. Mury zadziwiały Sagara swym ogromem i przebywanie w tak okazałym miejscu powodowało u niego niezwykłe podekscytowanie, lecz wy- sokość przyprawiała młodego mężczyznę o zawroty głowy. Po raz pierwszy od swego przybycia do stolicy ujrzał bezkresne pustkowie Martwych Ziem. Ponury widok przy- gnębił Sagara. Ucieczka z Xantium oznaczała konieczność przebrnięcia tego niegościnnego traktu i zadanie wydawało- by się niemożliwym do zrealizowania, gdyby nie przemarsze licznych konwojów. Dopiero poprzedniego dnia o zmierzchu otrzymali istotne informacje na temat przybycia któregoś z braci Sagara. Na południowym zachodzie dostrzegli grupę jeźdźców poruszających się dużo szybciej niż większość podróżujących. Długa chmura czerwonego kurzu znaczy- ła ich szlak. Sagar wytężył wzrok i gdy jeźdźcy zbliżyli się, stwierdził, że jeden z nich wygląda jak więzień, podczas gdy reszta miała na sobie mundury wojsk Im- perium. Szybko nadjeżdżająca eskorta zaintrygowała ró- wnież Martyna, który spojrzał wyczekująco na swego kompana. - Chodźmy - rzucił człowiek północy, widząc napięcie Sagara. - Zejdziemy do bramy i przyjrzymy się z bliska. Dotarli na miejsce tuż przed przybyciem jeźdźców. Żoł- nierze nie zatrzymali się, jedynie zwolnili swoje wierzchowce do stępa, podczas gdy strażnicy dali im znak, żeby jechali dalej. Najwidoczniej oczekiwano tego konwoju. Sagar przypatrzył się więźniowi jadącemu wśród żoł- nierzy. Na twarzy solidnie zbudowanego, młodego męż- czyzny o ciemnobrązowych włosach i oczach tego samego koloru malowała się niespotykana słabość. Nieszczęśnik sprawiał wrażenie żywego trupa i Sagar poczuł mdłości. - No i co? - wyszeptał Martyn. 180 Sagar milczał, wpatrując się w cienie, które wraz z nad- chodzącym zmrokiem powiększały się poniżej mostu. Czy to Bowen? Odpowiedni wiek, identyczna karnacja, dziwnie znajomy wyraz twarzy, ale... Nie, na pewno nie Nason. Kiedy przejeżdżał obok, spojrzał w kierunku Sagara i na krótką chwilę spotkały się ich spojrzenia. Serce młodego uciekiniera zabiło mocniej. To musiał być Bowen. Po chwili jednak Sagar zawahał się. Oblicze mężczyzny pozostawało nieruchome, a oczy nie wyrażały żadnych emocji. Grupa przejechała obok. Martyn pociągnął swojego kompana za rękaw, dając mu znak, żeby podążył za nim. Po długiej podróży żołnierze z trudem utrzymywali się na nogach, lecz ich dowódcy najwyraźniej spieszyło się. Od- ganiali natrętne, umorusane dzieci, które czepiały się każ- dego, kto mógł podarować parę monet. Kapitan krzyknął gniewnie, rozganiając natarczywą gromadę. Pokonując la- birynt ulic, starał się jak najszybciej dotrzeć do centrum miasta i kiedy stanął przed murami Kręgu, Sagar i Martyn znajdowali się tuż za oddziałem wyczerpanych żołnierzy. Od tej pory nie mogli już otwarcie podążać za kapitanem. - Czy to jest twój brat? - Nie wiem. Martyn zniknął bez uprzedzenia, podczas gdy Sagar ciągle wpatrywał się w pustą bramę, przez którą przeszedł konwój. Stwierdziwszy, że został sam, poczuł ogarniającą go panikę i paraliżujący strach. Po chwili jednak otrząsnął się i z wielkim wysiłkiem odnalazł powrotną drogę. Cienie wydawały mu się koszmarami, a w każdym nieznajomym widział wroga. Nad ranem Martyn powrócił z wiadomościami, że więź- nia doprowadzono na dwór cesarski i obecnie znajduje się przypuszczalnie w rękach Yerkho. Sagar wciąż nie mógł 181 poskładać myśli. Czy to możliwe, żeby oddalili się od siebie tak bardzo w ciągu dziewięciu lat? Powinien przecież istnieć ślad braterskiej jedności, a jednak nowo przybyły nie dał żadnego znaku, który świadczyłby o rozpoznaniu brata. W głowie Sagara kłębiły się różne rozpaczliwe przypusz- czenia. - Będziemy wciąż obserwowali - stwierdził Martyn zre- zygnowanym głosem. - Tymczasem musimy odszukać ka- pitana eskorty. Z pewnością wie, kim był jego podopieczny więzień. Sagar jedynie kiwnął głową. Nigdy nie czuł się bardziej samotny. - To oburzające! - Złość i wyczerpanie doprowadziły Hariosa Kedhara do szału. - Przykro mi. Otrzymałem od kanclerza wyraźne rozka- zy. - Głos urzędnika wcale nie brzmiał pokornie. Mężczyz- na spoglądał na intruza złym wzrokiem. - Nikt, absolutnie nikt nie może go w tej chwili niepokoić. Drzwi gabinetu są zamknięte od wewnątrz. Radziłbym ci nawet nie pukać. - Co skłoniło kanclerza do izolacji przed światem? - Harios wiedział, że ostatnio był jednym z bardziej lubianych zastępców Verkho, a teraz, po najstraszniejszej nocy w swo- im życiu, poczuł się zawiedziony i oszukany. Żadne błaga- nia, uwłaczające jego godności nie mogły wpłynąć na zaprzysiężonych obrońców kanclerza. Nic dla nich nie znaczyła wieść, którą przyniósł dla Verkho. Harios był zrozpaczony. - W nocy kanclerz odebrał przesyłkę z Zalys - odparł mężczyzna. - Cokolwiek to jest, pochłonęło całą uwagę naszego pana. - Urzędnik nie okazał swojej ciekawości żadnym gestem czy słowem. Pragnął, by męczący dzień jak 182 najszybciej minął. Kedhar był pierwszym z petentów, który- mi musiał się zajmować. W porównaniu z innymi, ten zarozumiały, drobny skryba ze wszystkimi swoimi rapor- tami i tabelami okazał się łatwym przeciwnikiem. - Zalys? - zapytał z szybko rosnącym zainteresowa- niem. - Czy ta sama grupa przywiozła więźnia? - Tak. Szaleńca imieniem Bowen Folegandros - odparł urzędnik jednostajnym tonem. - Czy jest teraz z kanclerzem? - Nie. On nie interesuje Verkho. Został zamknięty w celi więziennej tutaj na dole. - Zatem biorę go pod swoje skrzydła - zadecydował Harios, korzystając ze sposobności, żeby okazać swoją władzę. - Będę potrzebował dwóch strażników, którzy przeprowadzą Bowena Folegandrosa do mojej sekcji. - Przynajmniej to zrekompensuje fatalną noc. - Jak sobie życzysz - powiedział urzędnik apatycznie. W rzeczywistości z zadowoleniem pozbywał się Bowena. Po wyjściu Ofiaha nikt nie wiedział, co począć z więźniem, a Verkho nie wydał żadnych rozkazów. - Tych dwóch strażników przy drzwiach będzie ci towarzyszyło. - Wska- zał ręką na stojących nie opodal mężczyzn. - Dobrze. Proszę, powiadom mnie natychmiast, gdy kanclerz stanie się osiągalny. - Oczywiście. - Niezmienny wyraz twarzy służącego skrywał jego lekceważenie. Harios ruszył w kierunku celi. Podekscytowanie sprawiło, że zapomniał o przerażających wydarzeniach trwających całą poprzednią noc. W przeciągu paru godzin kilkanaście talentów uległo załamaniu, naj- wyraźniej tracąc panowanie nad umysłem, i w niektórych przypadkach wartownicy musieli użyć siły. Troje podopie- cznych Hariosa zmarło, a wielu znajdowało się na po- graniczu śmierci. Chaos potęgował się z każdą godziną. 183 ( Nawet uśpieni, nękani koszmarami, stanowili zagrożenie zarówno dla siebie jak i dla pozostałych, rzucając się i wymachując rękami na oślep. Harios starał się opanować sytuację, szybko jednak wyczerpał środki i siły, jakimi dysponował. Rano osiągnął granicę swojej wytrzymałości, a zwykły spokój opuścił go, kiedy próbował napisać raport dla Verkho. W końcu poszedł spotkać się z kanclerzem osobiście - tylko po to, żeby powrócić z niczym. Tego nie potrafił wybaczyć. Jedynym pocieszeniem dla Hariosa był fakt, iż światło dnia w pewnym stopniu przyniosło talentom ulgę. Nie wiedział, czy słońce odpędziło koszmary lub ich przyczynę, czy może ludzie ulegli w końcu wy- czerpaniu. Odpowiedź z pewnością przyjdzie z czasem. A teraz z niecierpliwością oczekiwał spotkania z Bowenem Folegandrosem. Skąpo wyposażona cela wydawała się czymś lepszym niż znajdujące się poniżej lochy. Pomieszczenie wypełniały straszne odgłosy. Wielu przeznaczonych do eksperymentów kanclerza wyrażało głośno swoje niezadowolenie - i nawet Harios wyczuwał panującą tutaj atmosferę wszechogar- niającego lęku. Bowen jednak wydawał się być poza tym wszystkim. Leżąc na podłodze, nie widzącymi oczami wpat- rywał się w sufit. Wszystkie doznania i pomysły obracały się w zewnętrznych sferach jego umysłu, lecz wyspiarz odizolo- wał się od wszelkich myśli, wycofując się dalej niż kiedykol- wiek wcześniej, do samego środka swego jestestwa. Ciemna, bezduszna pustka była jego jedyną świątynią. Harios przystanął przy drzwiach. - Czy sprawiał kłopoty? - Żadnych - odparł sennie strażnik, powstrzymując zie- wanie. - Jakieś zaburzenia, sny w nocy? - Nic. 184 - Interes ujące - wyszep tał Harios. - Otwórz drzwi i za- prowa dź go ze mną. Bow en nie poruszy ł się na dźwięk przekrę canego w za- mku klucza, a jedynie zareago wał słabo, gdy dwóch żoł- nierzy podnos iło jego bezwła dne ciało z podłogi . Ifryn opuścił a pokój dziecin ny, obdarz ając Donetę nik- łym uśmiec hem. Służąca siedział a ze skrzyżo wanymi noga- mi na podłod ze, grając w zawiłą grę z dwiema małymi podopi ecznym i, podcza s gdy Azari spał spokojn ie w kołys- ce. Ifryn doprow adziła dziewc zynki do łez, strofują c je ostro z jakiego ś błahego powod u, i musiała poświę cić sporo czasu i siły, żeby uspoko ić córki. Płacz ustał w końcu. Delme ge wciąż żywiła uczucie żalu i kierowa ła do Donety wszystk ie swoje uszczy pliwe uwagi. Ifryn westchn ęła głęboko, nienawi dząc się za to, że przelała część swojeg o rozgory czenia na niewinn e dzieci, lecz nie potrafił a wyrzuci ć z siebie wszech ogarniaj ącej wściekł ości. Najpier w Kerrell, potem Alasia - dwoje najwięk szych sprzy- mierzeń ców cesarzo wej zniknęł o, zabieraj ąc ze sobą część jej siły i miłości. Wszelki e poszuki wania okazały się bezowo cne. Nawet układ z Bayline m nie przynió sł do tej pory żadnyc h korzyśc i, z wyjątki em nowej przyjaź ni, która jednak nie mogła zrekom pensow ać bezmia ru nieszcz ęścia Ifryn. Co teraz?, zastana wiała się. Polowa nie na sprytne go Swords mana wydaw ało się z góry skazane na niepow odze- nie. Baylin miał absolut ną pewnoś ć, że Guylan d Brak nie żył, a Swords man nie mógł być zjawą. Duchy nie wznosz ą płonąc ych znaków w Iglicac h i nie robią rzeczy, o które posądz ano banitę. A jednak Alasia wyraźn ie dała do zrozum ienia, że Człowi ek Miecza odszedł na zawsze, mó- wiąc: „W innym życiu znano go jako Guylan da Braka" . 185 V . Coś tu nie miało sensu. Ifryn wiedziała, że Alasia nigdy nie okłamałaby jej, więc... Może się po prostu pomyliła? A może Baylin posiadał błędne informacje? Czy zakładnik wydostał się z enklawy, korzystając z zamieszania powstałego na skutek pożaru? Ten pomysł wydawał się nieprawdopodobny. Cesarzowa miała ochotę krzyczeć, lecz korzystając z oka- zji, że Doneta zajmowała się dziećmi, zdecydowała się opuścić swe komnaty, co ostatnio czyniła wyjątkowo rzad- ko. Znała tajemne przejście do Iglic. Większość wcześniej zostało zamurowanych, żeby uchronić żądne przygód dzieci przed niebezpieczeństwem zawalenia się ruin. Do tej pory przetrwało jedynie kilka tajemnych przejść. Upewniwszy się, że nie jest obserwowana, Ifryn zdecydo- wanie pogrążyła się w ciemnościach krętego tunelu. Kiedy wyłoniła się w środku Iglic, rozejrzała się dokoła trwożliwie. Z zewnątrz budowla sprawiała wrażenie dziwacznej i bezsen- sownej. Od wewnątrz napawała przerażeniem i przytłaczała swym ogromem. Cesarzowa ostrożnie ruszyła przed siebie. W ciągu godzinnej wędrówki często przeżywała chwile grozy i kilka razy wydawało jej się, że zabłądziła w kamien- nym labiryncie. Nawet za dnia roiło się tutaj od niebezpie- czeństw i różnych pułapek. Ifryn przyszło na myśl, że nocą to miejsce musi stanowić istne gniazdo wszelkich potworno- ści. Wzdrygnęła się, słysząc trzepot skrzydeł nietoperzy, które nieopatrznie wypłoszyła z jakiejś ciemnej szczeliny. Dlaczego tutaj przyszła? Nawet gdyby Alasia rzeczywiście była w Iglicach, odnalezienie kobiety graniczyłoby z cudem, chyba że przyjaciółka chciałaby się z nią spotkać. Cesarzowa uciekła z koszmarnych czeluści i powróciła do swych komnat. Przez chwilę zastanawiała się, gdzie leży granica jej wytrzymałości? Wkrótce zrobię coś bardzo nie- rozsądnego. Nagle dużo gorsza myśl zaniepokoiła Ifryn. Być może Yerkho tylko na to czeka. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Dawno temu, gdy bogowie chcieli jeszcze przebywać wśród swych sług, świątynie płonęły z gracją. Ci, którzy szukali szczęścia przy- chodzili, by rzucić pestki wiśni na znajdujący się w jamie ołtarz Zidon, a jej kapłani, sypiający w drewnianych trumnach, odczytywali wyrocz- nie, a następnie wybierali nasiona, które miały wyrosnąć na dojrzałe drzewa. Reszta miała spłonąć w ogniu Eleara - płomieniach zmart- wychwstania. Trzej inni bogowie, zajmujący niższe miejsce w hierarchii panteonu, również mieli swoich zwolenników. Ludzie wyróżniający się większą odwagą zanosili modły do bogów bliźniaków, rozdzielonych w momencie stworzenia. Każdy z nich oglądał świat tylko jednym okiem. Meyu, bóg słońca, nigdy nie rzucał cienia, a Gar, opiekun wszystkich istot żywych, oddechem swym budził wiatr i deszcz. Ci, którzy dostali się w łaski tych bogów doświadczyli podwójnego błogosławieństwa, a ci, którzy się nie sprawdzili, zostali skazani na śmierć w potwornych mękach. Tak też działo się przez wiele wieków. Potem nastąpiło przejaśnienie. Cesarz Southan III wyszedł z pospiesznie zorganizowa- nego spotkania Rady, czując się dużo gorzej niż przed rozpoczęciem obrad. Sytuacja wydawała się szalona. Ker- rell zniknął, a teraz Verkho zamknął się w gabinecie, gdzie pozostawał już od trzech dni! Nagle wiele problemów spoczęło na barkach cesarza, który uzmysłowił sobie teraz, jak bardzo oddalił się od bieżących spraw. Nawet pobieżne przyjrzenie się sprawom Imperium ujawniło, że państwo znajdowało się w dużo trudniejszym położeniu niż Southan mógł sobie wyobrazić. 187 Na terenach przygranicznych często dochodziło do za- mieszek. Szerzyła się przemoc. Southan nie rozumiał przy- czyn zatargów. Raporty od telepatów napływały nieprze- rwanie, podając szczegóły rozwoju wypadków wymagają- cych natychmiastowej reakcji. Zastępcy kanclerza zajmo- wali się najprostszymi sprawami, pomijając te bardziej skomplikowane. Podczas nieobecności Verkho nikt nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za jakiekolwiek decyzje. Dlatego też doszło do zebrania Rady. Nawet podczas obrad cień kanclerza tkwił nad uczest- nikami spotkania. Southan przyjrzał się mężczyznom zebranym przy okrąg- łym stole. Wielu z nich prawie nie znał i zastanawiał się, wobec kogo tak naprawdę są oni lojalni. Nawet na wyraźny rozkaz cesarza starsi urzędnicy, doradcy i oficerowie armii z widoczną niechęcią udzielali informacji, nie wiedząc, co mogą powiedzieć podczas nieobecności Verkho i ukrywając swoje wahanie pod płaszczykiem formalnych, uspokajają- cych słów. Southan zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie potrafił zmusić członków Rady do przedstawienia najistot- niejszych problemów cesarstwa w pełnym świetle. Jak mam z tym walczyć?, zastanawiał się Southan bezsil- nie. Zniknięcie Kerrella powtórnie uświadomiło cesarzowi, że nie ma się do kogo zwrócić o pomoc. Co robi Verkho? Na co czeka? Alasia niezauważalnie poruszała się pomiędzy tłumem duchów, słysząc gwar ich głosów i nie kończące się pytania, których było tak wiele, że nawet nie próbowała odpowia- dać. Pomimo tego, ich wspólna troska martwiła ją bardzo i żałowała, że nie było w pobliżu jej przyjaciół. Niepokoiła się również widokiem latających w dzień nietoperzy. Opuś- 188 ciły swoje legowiska prawdopodobnie gnane przez naj- straszniejszą z potrzeb, mimo że do zachodu słońca pozo- stało jeszcze dużo czasu. Chociaż od pamiętnej walki z Verkho przy pomocy Coulsona minęło już sześć dni, Alasia nie powróciła do Iglic. Nie mogła znaleźć sobie spokojnego miejsca. W starodawnej świątyni tłoczyły się cienie zmarłych, sprowadzone tutaj przez przywiązanie i odgłosy dawnych modlitw. Cichy panteon przypatrywał się popękanymi, kamien- nymi oczyma, nieczułymi na cierpienie mieszkańców obu światów. Żyjący unikali teraz świątyni i dlatego Alasia wybrała to miejsce jako najbezpieczniejsze. Tęskniła za Ifryn. Po walce umysłów miała ogromną ochotę usunąć się, odlecieć pomimo swego zmęczenia. Nawet teraz, a raczej szczególnie teraz, nie mogła powrócić do wyższej części miasta. W ciągu ostatnich kilku dni cała duchowa struktura panteonu została rozerwana na strzępy i poukładana we wzory, których Alasia nie potrafiła zrozumieć. Po raz pierwszy w życiu poznała uczucie strachu. Jasne niebo tworzyło pozorną rzeczywistość. Wiedziała, że Xantium zostało przykryte ogromną szarą zasłoną. W pierwszej chwili Corton zdenerwował się, widząc posłańca w niedostępnych i zimnych piwnicach cesarskich, które mistrz win traktował jako własne sanktuarium. Czy w końcu intrygi także jego pochwyciły w swoje sidła? Gdy dowiedział się, że wezwanie pochodzi od Ifryn, poczuł niezmierną ulgę. Cesarzowa posiadała prywatne, przezna- czone dla gości zapasy wina, które przechowywała w swojej komnacie i wydawało się całkiem naturalne, że czasami radziła się Cortona przy wyborze jakiegoś gatunku. Raz na 189 kilka miesięcy pojawiał się w jej apartamentach z listą trunków i z dokładnie wybranymi próbkami. Mistrz win zawsze cieszył się z tych odwiedzin, ponieważ chwalił sobie wyśmienity smak Ifryn, jak również jej elegancję i cesarską kurtuazję. Nigdy nawet nie pomyślał, że ich znajomość może wykraczać poza ramy stosunków między służącym a jego panią, lecz zainteresowanie cesarzowej sprawiało, że czuł się naprawdę doceniany. Corton stawił się w radosnym nastroju o wyznaczonej porze, w towarzystwie obładowanych pomocników. Done- ta wskazała mu, gdzie może postawić próbki, po czym wyszła i Corton w samotności oczekiwał spotkania z cesa- rzową. Pojawiła się kilka chwil później i ciepło powitała mistrza win, pomimo niepokoju i smutku, jaki dostrzegł w jej pięknych, brązowych oczach. Nie zdziwił się jednak, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia i złośliwe pogłoski, które pojawiły się w ostatnim miesiącu. Zapomniał szybko o problemach, zatracając się w dyskusji na jego ulubiony temat. Gdy rozmowa dobiegła końca, oboje nie wykazywali ochoty do odejścia i Ifryn nie odprawiła wezwanego sługi. Komnatę wypełniała cudowna mieszanka mocnych aroma- tów, a Corton odczuwał przyjemne mrowienie na wspo- mnienie delikatnych smaków. Był zadowolony i odprężony, i może dlatego dalszy ciąg rozmowy wydał mu się nieco szokujący. - Poprosiłam cię o chwilę czasu z konkretnego powodu, Cortonie. - Tak, moja pani? - Czy sprawdziłeś wino, którym Swordsman próbował mnie otruć? - zaczęła. Corton nigdy nie potrafił dobrze ukrywać swoich emocji i teraz przerażenie odzwierciedliło się na twarzy mężczyzny. 190 Poczuł, jak dosięgają go macki intrygi. Mistrza win ogarnął strach i zdziwienie, ponieważ nigdy nie spodziewał się usłyszeć tego pytania z ust Ifryn. - Nie dano mi takiej szansy, najjaśniejsza pani - zawahał się. - Po zakończeniu uczty kanclerz Verkho usunął wino. - Ale czy nie zauważyłeś czegoś podejrzanego? - W oczach Ifryn pojawiła się nadzieja, lecz w miękko wypowiedzianych słowach wyczuwało się determinację. - Nie - odparł Corton. - Absolutnie niczego. - Nie próbowałeś wina? - Nie - skłamał i poczuł się nieswojo, lecz jego twarz już wcześniej zamaskowana była niepokojem z powodu cienia, jaki padł na jego wrodzoną uczciwość. - I nikt inny nie pomyślał, żeby ciebie zapytać o zda- nie? - W głosie Ifryn pojawiło się zdumienie. - Nie, najjaśniejsza pani. - Nawet kanclerz? - On również nie prosił mnie o ekspertyzę. Cesarzowa umilkła, lecz jej oczy zdawały się pytać: Czy nie uważasz, że to dziwne? - Ja... Przypuszczałem - wyjąkał w końcu - że on, to znaczy kanclerz... już wcześniej wszystko sprawdził... Jego znajomość trucizn i sposobów ich używania jest ogólnie znana. - W istocie - zauważyła chłodno Ifryn. - Cała sprawa jest godna pożałowania... - zaczął Corton z bolesnym wyrazem twarzy i spuszczonymi powiekami. - Moje zaniedbanie... - Nie ponosisz żadnej winy - ucięła cesarzowa. - Na tym świecie jest wiele zła, lecz nie ma go w tobie. - Dziękuję, najjaśniejsza pani - odetchnął, spoglądając z wdzięcznością na Ifryn. - Co wiesz o Swordsmanie? - spytała niespodziewanie. 191 Mistrz wina, ponownie zaskoczony, przemyślał kilka możliwych odpowiedzi zanim się odezwał. - Doszły mnie jedynie plotki - powiedział w końcu. - Jego odnalezienie byłoby mi bardzo na rękę - dodała ostrożnie. Cortcn nie wiedział, co odpowiedzieć, i milczał. W jego umyśle kłębiły się przeróżne myśli. Czy Ifryn wiedziała, że wino nie zostało zatrute? Czy kanclerz Verkho był osobiś- cie podejrzany o zdradę? Dlaczego cesarzowa chciała odnaleźć Swordsmana? Czy tylko dla bezpieczeństwa swojego syna? Odnaleźć, zauważył Corton, nie złapać. Czy taki dobór słów miał istotne znaczenie? I dlaczego zadała właśnie jemu to pytanie? A może w jakiś sposób do- wiedziała się o przypuszczeniach Grongara? Z pewnością głupi barbarzyńca rozsiał już wiele plotek do tej pory. Corton poczuł chłodny powiew tłumiący oddech w jego płucach. Ifryn uśmiechnęła się nagle i wstała, dając tym samym do zrozumienia, że audiencja dobiegła końca. Corton pode- rwał się na równe nogi, ciesząc się niezmiernie, że wreszcie skończyła się ta ciężka próba. - Dziękuję, Cortonie. - To dla mnie zaszczyt, najjaśniejsza pani - odpowie- dział, kłaniając się. -Moi pomocnicy powrócą, żeby zabrać próbki, a wino zostanie dostarczone jeszcze po południu. Po tych słowach wyszedł. Jak tylko drzwi od korytarza zamknęły się, otworzyły się drugie, prowadzące do sąsied- niej komnaty. Ifryn wiedziała, że Baylin bacznie przyglądał się ich spotkaniu przez ukryty wizjer. W pałacu znajdowało się więcej podobnych urządzeń, które świadczyły o chorob- liwej podejrzliwości cesarzy. - On kłamie - oświadczył Baylin. - Przynajmniej w nie- których sprawach. 192 - Tak - przyznała smutno Ifryn. - Biedny człowiek. Sprawiał wrażenie śmiertelnie wystraszonego. Kapitan Ofiah był kompletnie pijany. Minęły cztery dni od czasu jego powrotu do Xantium i pozbycie się odpowiedzial- ności związanej z ostatnią podróżą przyniosło mu niewysło- wioną ulgę. Obowiązki wojskowe zazwyczaj mobilizowały go do narzucenia sobie surowej dyscypliny, ale obecnie dostał kilka dni urlopu i chciał się odprężyć. Nie mógł jednak przestać myśleć o więźniu i zawartości tajemniczej szkatuły. Co prawda nic godnego uwagi nie wydarzyło się od czasu przyjazdu, lecz pamiętał niezwykłe oczy Verkho, wpatrujące się chciwie w niewielki przedmiot. Później kanclerz zniknął zupełnie z pola widzenia. Intrygujące majaczenia więźnia nie dawały spokoju Ofiahowi, więc znalazł zapomnienie w moc- nych trunkach i popularnym w mieście hazardzie. Odszukanie dowódcy eskorty sprawiło Martynowi trochę trudności, lecz w końcu wytropił żołnierza w gospodzie znajdującej się w pobliżu stadionu. Sagar starał się trzymać z dala, obserwując z ciemnego kąta jak Martyn przyłącza się do grupy osób, w której przebywał mocno już podpity kapitan, a następnie zwabia go do gry w „Cesarzy". Udając pijanego, człowiek północy przegrał większość z kilku pierwszych rund i gdy popłynęło więcej piwa oraz mocniej- szych trunków, gra zdecydowanie się ożywiła. Na początku nowej partii Ofiah rzucił swoim zestawem siedmiu czerwonych kości i zdołał już skompletować cztery symbole wody. - Wspaaaniale - powiedział niewyraźnie z szelmowskim uśmiechem. - Nie najgorzej jak na początek - przyznał Martyn. - Biorąc pod uwagę całą tę wodę, niechybnie jesteś podróż- nikiem. 13 - Blaik płomienia 193 Rzucił swoim kompletem białych kości. Wypadły jedynie dwie słabe pary. - Podróżowanie jest częścią mojej pracy. - Oflah po- stukał w kapitańską odznakę. - Gdzie zatem bywałeś ostatnimi czasy? - Na dalekim południu - odparł, dodając z przesadną ostrożnością: - Brighthaven. - Myślałem, że jesteś żołnierzem, a nie żeglarzem. - Martyn rozmyślnie sprowokował go, sepleniąc jak przy- stało na pijanego. - Żeglarz! Fe! - wybełkotał Ofiah, dodając kilka dosad- nych przekleństw ku uciesze publiczności. Martyn zapytał o przyczynę pobytu w portowym mieście. Kapitan zarechotał i wypiwszy kolejny kubek mocnego napoju, odezwał się opryskliwie: - Odgrywałem niańkę jakiegoś pieprzonego szaleńca z Zalys. Ale przede wszystkim... - kontynuował, bełkocząc niewyraźnie, przekonany o swojej ważności - dostarczyłem przesyłkę dla Verkho. Osobiście! Martyn namówił pijanego kapitana, żeby opowiedział więcej o więźniu i tajemniczym ładunku. Ofiah zapoznał go z większością szczegółów, protestując co chwila, że nie powinien wyjawiać sekretu. Nie wymienił jednak nazwiska więźnia i Sagar przysłuchujący się z wielką uwagą rozmowie złorzeczył w duchu pijanemu żołnierzowi. W końcu Martyn zapytał Ofiaha otwarcie: - Jak się nazywał? Kapitan wyglądał przez chwilę na zaskoczonego, potem jednak odpowiedział: - Bowen Folegandros. Niech bogo- wie mają go w swojej opiece. Teraz jest w łapach Yerkho. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Gdzie znajduje się granica wytrzymałości? Czy nasz świat potrafi odeprzeć rozszalałe podmuchy dzikiej siły, okrutne uściski mechani- cznych urządzeń? Czy poradzi sobie z gwałtownością żrącego kwasu lub zjadliwością ognia i lodu? Nie lękam się niczego tak bardzo, jak słów śmiertelnika. Owa dni po zwołaniu Rady przez Southana, Verkho powrócił na krótko z dobrowolnego wygnania. Ostatnie pięć dni i sześć nocy spędził w stanie całkowitej koncentracji. W tym czasie nie miał prawie nic w ustach oprócz odrobiny pożywienia, jaka znajdowała się w jego gabinecie, i paru łyków nieświeżej wody. Spał niewiele. Zapadał jedynie w niespokojną drzemkę, gdy wyczerpanie i halucynacje mąciły już umysł. Na samym początku złamał pieczęć szkatuły i przyjrzał się uważnie talizmanowi oraz ochronnej obudowie, oczeku- jąc, że wkrótce magiczny kamień będzie na jego usługi, lecz cóż za paradoks, starożytny przedmiot pozostawał wciąż niedostępny. Miał talizman w zasięgu ręki i nie potrafił go wydostać z obudowy. Widział przez matowe szkło okrągły przedmiot rozmiaru pięści dorosłego człowieka, osłonięty srebrnym metalem. Niezwykłe ryciny na oprawce stały się przed- miotem długich badań Verkho, lecz jak dotąd nie odcyf- rował żadnego znaku. Nie rozumiał języka, w jakim 195 napisano przesłanie - jeśli w ogóle to był jakiś język. A wszystko znajdowało się w kuli zrobionej z jakiejś przejrzystej materii przypominającej szkło, lecz dużo bardziej elastycznej i odpornej, mającej wielkość ludzkiej głowy. Zewnętrzna powierzchnia była matowa, ale odłupany nie- gdyś mały kawałek ukazywał prawdziwą naturę materiału. Podczas żmudnych i wyczerpujących prób kanclerz zdo- łał usunąć duży fragment zewnętrznej warstwy, zrywając płatami nieprzezroczystą powłokę. Teraz mógł dokładnie obejrzeć znajdujący się w środku skarb. Nie potrafił jednak przebić się dalej w głąb kuli i wszystkie jego wysiłki spełzały na niczym. Napotkał zbyt duży opór. Wypróbował już wszystkiego, zaczynając od rozmaitych narzędzi, kwasów i innych substancji żrących, a kończąc na próbach intensyw- nego podgrzewania i oziębiania substancji. Brutalna siła okazała się w tym przypadku nieskuteczna. Zdobycz pozo- stawała wciąż niedostępna. Verkho postanowił zapomnieć o zniecierpliwieniu i frustracji. Zdecydował skorzystać z bardziej subtelnych metod. W jego olbrzymim księgozbiorze znajdowało się wiele ksiąg dotyczących sztuk tajemnych. W kilku tomach znalazł wzmianki o talizmanie i przypuszczalnej mocy niezwykłego kamienia. Nigdzie jednak nie udało mu się odszukać jakiej- kolwiek wskazówki o tym, jak uwolnić talizman z krysz- tałowego więzienia. Kanclerz posiadał spore doświadczenie w dziedzinie nazywanej przez ludzi magią, lecz jego umiejęt- ności okazały się niewystarczające. Verkho przyrzekł solen- nie nie dopuścić nikogo do swojego sekretu, chyba że zaszłaby taka konieczność. Do tej pory nie zrobił niczego poza kilkoma rysami na powierzchni, lecz istniały jeszcze inne sposoby, które kanc- lerz miał zamiar wypróbować. Nagłe pojawienie się Verkho wywołało prawdziwy szok. Wszyscy, którzy mieli jakieś sprawy do niego, czekali 196 cierpliwie pod drzwiami gabinetu. Kanclerz dał jednoznacz- nie do zrozumienia, że nie jest w nastroju do zajmowania się jakimikolwiek sprawami i zignorował wszelkie prośby. Wydał jedynie polecenia dotyczące dostawy żywności, wina oraz wody i rozkazał, by z jego prywatnych apartamentów przyniesiono więcej ksiąg. Gdy służący weszli do gabinetu, zdziwili się wyglądem pomieszczenia. Pod groźbą surowej kary nie mogli niczego ruszać i jeśli nawet któryś zastanawiał się, co znajduje się pod suknem rozłożonym na dużym stole, wiedział, że lepiej nie pytać. Verkho wydał niezbędne rozkazy, które były jedynie zwaleniem obowiązków na barki swoich podwład- nych, po czym wycofał się ponownie do ustronnego gabine- tu, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Wśród wielu osób, które przybyły zbyt późno, by zobaczyć się z nim, znaj- dowali się Southan, Clavia i Harios. Wszyscy odeszli z pustymi rękoma, źli i bardziej zdezorientowani. Od czasu pamiętnej rozmowy z cesarzową Corton żył jak na rozżarzonych węglach. Nieporozumieniem byłoby na- zwanie jego nerwów mocno nadszarpniętymi. Grongar zauważył, że zostały one rozdarte na strzępy przez coś z bardzo dużymi kłami. W związku z tym nie próbował nawet uspokoić przyjaciela. Jednakże w ciągu dwóch ostat- nich dni nie wydarzyło się nic szczególnego i mistrz win zaczynał żałować, że zgodził się towarzyszyć Grongarowi w tej niebezpiecznej wyprawie. Corton czuł się świetnie w swoim świecie, gdzie wszystko miało ustalone miejsce, i nie cierpiał wstrętnej atmosfery, wrzawy i hałaśliwej krzątaniny w Poziomach. Teraz jednak zmierzał do jakiejś kompromitującej tawerny na spotkanie z prawdopodobnie najbardziej niebezpiecznym człowiekiem w mieście! 197 Po rozmowie z Ifryn Corton zwierzył się natychmiast Grongarowi, który przyjął wieści z niezwykłą powagą. Barbarzyńca w żaden sposób nie wykorzystał faktu roz- poznania Swordsmana, stwierdzając po długich rozwa- żaniach, że to nie jest jego sprawa. Wyczyny Swords- mana, chociaż pozostawały one w sprzeczności z pra- wem, uważano za zabawne, a czasem nawet godne po- dziwu ze względu na odwagę i śmiałość. Poza tym Grongar nie czuł specjalnej sympatii do kanclerza Ver- kho - śmiertelnego wroga Swordsmana. Jednak wieść, że cesarzowa Ifryn, którą zawsze podziwiał, pragnie odnaleźć renegata i świadomość, że Corton mógł zostać wplątany w dworskie intrygi, postawiły umysł Grongara w stan gotowości. Zdecydował się stanąć przed obliczem Martyna. Jeśli miał rację, to jego ziomek z dalekiej północy wyjaśni, po czyjej jest stronie lub zostanie za- denungowany. Jeśli zajdzie konieczność, Grongar przedstawi mu ultima- tum: albo Martyn opuści Xantium na dobre, albo będzie pojmany. - Czy jesteś pewien, że postępujemy rozsądnie? - zapytał ponownie Corton. - Chcesz tego dokonać w tak ruchliwym miejscu? - Im więcej ludzi tym lepiej - odparł barbarzyńca ochry- płym głosem. - Chcę mieć wielu świadków, jeśli dojdzie do walki. Tutaj mam przynajmniej sporo przyjaciół. -Kudłaty olbrzym wydawał się mocno podekscytowany oczekiwa- nym spotkaniem, lecz wcale nie rozproszył wątpliwości Cortona. - Chyba jestem szalony - wymamrotał. Grongar zaśmiał się. - „W ciemności duszy jedynie szaleniec widzi wyraź- nie" - zacytował. 198 - Jest to niewątpliwie jedno z twoich rodzinnych przy- słów - odparł Corton uszczypliwie. - W takim razie wolę pozostać ślepy. - Lepiej by było, żebyś właśnie teraz miał oczy szeroko otwarte - zauważył nieokrzesany towarzysz. - Jesteśmy na miejscu. Skierował się do oświetlonych lampą drzwi obskurnej tawerny o nazwie „Cicha kobieta". Corton zauważył, że znak umieszczony ponad napisem nie głosił nic. Żart ten wcale nie wydał mu się zabawny. Uznał to za zły omen. Wewnątrz cuchnącego pomieszczenia panował niesłycha- ny gwar, a większość klienteli skupiała się przy kilku stolikach przeznaczonych do gier hazardowych. Grongar dojrzał Martyna siedzącego w odległym rogu. Towarzyszył mu FoUy - jego wierny cień od ostatnich kilku dni. Gdy podeszli, Martyn wstał, witając ich szerokim uśmiechem. - Co za spotkanie, Grongar. O, jest tu mistrz Corton! Witamy, witamy. Obawiam się jednak, że ten zakład nie posiada wina godnego twego podniebienia. - Przyglądał się uważnie niespodziewanemu gościowi. Corton poczuł się szczerze zakłopotany. - Dobrze mu zrobi wypicie dla odmiany prawdziwego trunku - skomentował złośliwie Grongar. - Otrzymałem twoją wiadomość - kontynuował Mar- tyn - i nie potrafiłem oprzeć się pokusie darmowego piwa i dobrego towarzystwa. - Co świętujemy? - O tym później - powiedział Grongar. - Pozwól mi najpierw napełnić kufle. - Ja pójdę. - Sagar zaofiarował się z zapałem. Denerwo- wał się bardzo i z wdzięcznością powitał szansę obserwacji nowo przybyłych z pewnego oddalenia. Grongar rzucił na stół kilka monet. Sagar zgarnął je i poszedł do kontuaru, podczas gdy pozostała trójka mężczyzn zajęła 199 swoje miejsca. Sagar czekał, aż wszystkie kufle zostaną napeł- nione, przypatrując się z uwagą dwóm tak bardzo nie pasują- cym do siebie ludziom. Może wiedzieli coś o losie Bowena? A jeśli nawet, to w jaki sposób wyciągnąć z nich informacje? Jego własne poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów i sprawa ta niezmiernie dręczyła Sagara. Brat po prostu zniknął w wnętrznościach dworu, a Martyn nie mógł odnaleźć Alasii, żeby zapytać o radę. Sagar wyobraził sobie Bowena uwięzionego, torturowanego, może nawet martwego. Ogarnął go smutek i przygnębienie. Postanowił zaryzykować wiele, żeby wydobyć potrzebne informacje od Grongara i Cortona - oczywiście jeśli cokolwiek wiedzieli na ten temat. Dlaczego chcieli się widzieć z Martynem? Zwykłe towarzyskie spotkanie wydawało się mało prawdopodobne. Istnieje tylko jeden sposób uzyskania odpowiedzi, powiedział do siebie, a następnie zapłacił i zabrał tacę z pełnymi kuflami. W drodze powrotnej do stolika zobaczył przygarbionego, starego mężczyznę w kupiec- kim stroju i czapce, który wszedł chwiejnym krokiem do tawerny i usiadł przy stole między nimi a kontuarem. Walnął pięścią w blat i zrzędliwym, wysokim głosem zażądał piwa. Jedna z obsługujących dziewczyn wyczuła w nim bogatszego klienta od zwykle przesiadujących tutaj ludzi i pospieszyła w jego kierunku. Kilka osób obdarzyło znudzonym spoj- rzeniem nowego gościa, po czym każdy zajął się z powrotem swoimi sprawami. Podczas gdy Sagar stawiał tacę na stole, trzech mężczyzn dyskutowało akurat o taktykach stosowanych w „Labiryncie". Corton spojrzał na swój kufel i kapiącą ze wszystkich stron pianę. Na jego twarzy pojawiło się niedowie- rzanie pomieszane z przerażeniem. - Pomogę ci, jeśli nie podołasz - Grongar odezwał się do przyjaciela, a następnie wziął resztę pieniędzy od nieodłącz- nego kompana Martyna. - Dziękuję ci, Folly... Czy może powinienem powiedzieć: Sagar? 200 Trzej pozostali mężczyźni znieruchomieli i umilkli. Po- mieszczenie wydawało im się teraz ciche i spokojne, chociaż gwar dookoła nie zmniejszył się ani trochę. Sagar słyszał walenie swego serca, a Martyn sprawiał wrażenie przypartego do muru węża i aż kipiał z wściekłości, przygotowany na każdą ewentualność. Corton siedział sparaliżowany strachem i nie potrafił ukryć tego uczucia. Jedynie Grongar wydawał się wciąż pełen optymizmu. Podniósł swój kufel i głośno opróżnił połowę jego zawartości. Od czasu ostatniego spotkania z nimi, Grongar przepro- wadził na własną rękę małe poszukiwania i dowiedział się co nieco o więźniu, który uciekł z lochów Verkho. Reakcja obu mężczyzn całkowicie potwierdziła jego domysły. - A ty - Grongar kontynuował spokojnie, zwracając się do Martyna - o ile nie jestem w dużym błędzie, czasami przybierasz imię, które ma jakiś związek z mieczem noszo- nym przez ciebie u boku. - Zaczekał na reakcję, lecz nikt się nie odezwał. Wydawało się, że zapanowała jeszcze głębsza cisza. - Nic nie powiesz? Co prawda płonący miecz w Ig- licach mówił sam za siebie, chociaż pamiętam, że nigdy nie brakowało ci słów. - Czego chcesz? - odezwał się w końcu Martyn, nie zaprzeczając niczemu. Naprężył się, gotowy do natychmias- towego działania. - Pragnę usłyszeć odpowiedzi na parę pytań. - Dlaczego sądzisz, że ja jestem odpowiednim człowie- kiem do udzielenia ci tych odpowiedzi? - Intuicja - odparł Grongar. - Intuicja człowieka pół- nocy. Na twarzy Martyna pojawił się uśmiech, lecz w jego oczach ukazały się zimne błyski. - Używasz właściwych imion - rzekł głosem twardym jak stal. - Corton i Sagar oddychali ciężko. - W miarę możliwości odpowiem na twoje pytania, pod warunkiem, że 201 ty wyświadczysz mi podobną przysługę. Nasze spotkanie dobrze świadczy o waszym honorze, lecz uważaj na to, co mówisz. Możecie przypłacić życiem jakieś nieodpowiednie słowa. - Umowa stoi - odparł spokojnie barbarzyńca - ale pozwól, że będziemy sami odpowiadali za nasze życia. Przelewanie krwi w tym miejscu nie należy do najlepszych pomysłów - zauważył chłodno. - Kto nie ryzykuje, ten nie ma - stwierdził Martyn, wpatrując się uporczywie w oczy barbarzyńcy, podczas gdy Corton i Sagar mogli jedynie sekundować, przyglądając się bezradnie temu pojedynkowi na słowa. - A zatem handlowa wymiana - zaoferował w końcu Grongar. - Prawda za prawdę. - Splunął na swoją dłoń i wyciągnął rękę. Martyn zrobił to samo i wymienili krótki uścisk dłoni. - Prawda za prawdę - potwierdził Martyn. - Czy jesteś odpowiedzialny za próbę otrucia Ifryn i Azariego? - Grongar rozpoczął bez zwłoki. - Nie. - Swordsman zaprzeczył stanowczo. - Wiesz, kto posiada doświadczenie, jeśli chodzi o trucizny - dodał. - Czy powiedziałeś jeszcze komuś, kim naprawdę jesteś- my? - Tu spojrzał znacząco na Cortona. - Nie i nie. Nie mam zamiaru, chyba że zaistniałaby taka konieczność. Swordsman zastanowił się nad słowami barbarzyńcy, lecz nic nie odpowiedział. - Czy jesteś wrogiem Imperium? - indagował Grongar. - Temu nie mogę zaprzeczyć. Moim marzeniem jest ujrzeć je obrócone w pył. - Dlaczego? - Z powodu cierpienia, jakiego przysporzyło mnie, mojej rodzinie i ojczyźnie. Nie dam się namówić do współpracy. A komu ty przyrzekałeś swą lojalność? 202 - Ślubowałem służyć Southanowi i Ifryn - oznajmił spokojnie Grongar. - Całym sercem jestem po ich stronie. - A co z Verkho? - On nie zasługuje na wierność i posłuszeństwo. - Ani na nic innego oprócz śmierci - wyszeptał Martyn głosem przepełnionym nienawiścią. - A więc to kanclerz jest ogniskiem twojej nienawiści? - Dopiero gdy zginie z mojej ręki, będę naprawdę usatysfa- kcjonowany. -Martyn przerwał na chwilę i Sagar wykorzys- tał ten moment, nie mogąc dłużej zapanować nad emocjami. - Czy wiecie coś o moim bracie, Bowenie Folegandrosie? - zapytał natarczywie. - Przywieziono go tutaj sześć dni temu. Corton i Grongar wymienili spojrzenia między sobą. - Nic o nim nie słyszeliśmy - odparł barbarzyńca. - Ale postaramy się dowiedzieć. Sagar usiadł w końcu, a Martyn powrócił do zadawania swoich pytań. - Co zamierzasz teraz zrobić? - Sądzimy, że Ifryn poszukuje ciebie z bardzo osobistych powodów -powiedział Grongar spokojnym głosem. - Czy spotkasz się z jej wysłannikiem? - Owszem, ale pod pewnymi warunkami. - My zaaranżujemy spotkanie. Nikt się nie dowie. - Dlaczego mamy wam wierzyć? - Sagar wybuchnął, a w jego głosie czaiło się podejrzenie. - Pod wieloma względami nasze interesy są podobne - wyjaśnił Grongar. - Kanclerz Verkho ukrywa się od kilku dni. Tyle przynajmniej głosiła uliczna plotka. Jego knowa- nia nie wróżą niczego dobrego dla nas wszystkich, a być może także dla cesarza. - To nie wystarczy! - wykrzyknął Sagar. ?- Mój przyjaciel ma rację - powiedział Martyn bardziej opanowanym głosem. - Miałbyś nas w garści. Co możesz dać nam w zamian? 203 - Siebie - odezwał się nagle Corton. - Będę waszym zakładnikiem aż do momentu, gdy uznacie nas za godnych zaufania. - Trząsł się, gdy to mówił, ale jego głos brzmiał stanowczo. - Nie! Dałem słowo! - zazgrzytał Grongar, wyraźnie zszokowany decyzją przyjaciela. - To nie jest konieczne! - Cóż innego może ich przekonać? - zapytał mistrz win. Grongar po raz pierwszy zaniemówił i Martyn zauważył na jego włochatej twarzy prawdziwą troskę. Corton wiele musiał znaczyć dla barbarzyńcy. - Zgadzamy się. Ostatecznie również Grongar skinął głową. - Jakich warunków żądasz za spotkanie? - zapytał. Rankiem w apartamentach Ifryn pojawił się niegodziwie wyglądający mężczyzna, który pragnął dostarczyć pisemną wiadomość dla cesarzowej. Przedstawił się jako mistrz cesarskich psów gończych. Doneta kazała mu zaczekać na zewnątrz. Stał pod czujnymi spojrzeniami strażników, pod- czas gdy ona sama odebrała niezdarnie zapieczętowany list i zaniosła go swojej pani. Baylin właśnie kończył opowiadać o obserwacji Cortona, która opłaciła się ostatecznie. - Znajdowałeś się na tyle blisko, żeby słyszeć rozmowę i nikt cię nie rozpoznał? - zdziwiła się cesarzowa. - Nikt - potwierdził z uśmiechem Baylin. - Potrafię wyglądać dużo starzej, jeśli istnieje taka potrzeba, a mój słuch jest niezwykle wyostrzony. - Co powinniśmy teraz robić? Czy czekać na ich za- proszenie, czy też wziąć sprawy w nasze ręce? Akurat w tym momencie weszła Doneta i doręczyła swojej pani list, opisując przy okazji niecodzienny wygląd posłańca. - Szybko działają - skomentował Baylin. 204 - Poproś go, żeby zaczekał w komnacie gościnnej - powiedziała cesarzowa do służącej, która z wyrazem nieza- dowolenia na twarzy odeszła posłusznie. Ifryn otworzyła list i przeczytała na głos: Najjaśniejsza pani, proszę o wybaczenie, jeśli wtrącam się w prywatne sprawy. Przyznaję, że podczas naszego ostat- niego spotkania nie powiedziałem całej prawdy, co pragnę uczynić teraz. Jednak pewne okoliczności uniemożliwiają mi osobiste stawienie się przed Tobą i dlatego śmiem błagać, żebyś przyjęła mojego serdecznego przyjaciela, Grongara. Przynie- sie ci, najjaśniejsza pani, informację dotyczącą Swordsmana, którego jak wierzę życzysz sobie odnaleźć. Twój uniżony sługa, Corton Magna. Ifryn spojrzała na Baylina. - Czy powinienem obserwować waszą rozmowę? - za- pytał. - Nie. Chodź ze mną. Zaoferujemy im nieco otwartości w zamian za ich szczerość. - Cesarzowa wstała i poprowa- dziła do komnaty gościnnej. Jakiś czas później, kiedy Grongar odszedł, pozostawiając ich samych, cesarzowa zapytała: - Pójdziesz? - Tak. W końcu tego właśnie chcieliśmy. - Nawet przy tych warunkach? - Muszę przyznać - powiedział Baylin - że są do przyję- cia. Mam dużą przewagę, ponieważ wiem, kim on jest. - Ale czy będziesz ostrożny? - upierała się Ifryn. - Zawsze jestem ostrożny - odparł, dodając do siebie: - Na swój własny sposób. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Ozdobiony klejnotami miecz, mniejszy niż pióro poety, wskazuje drzwiom kolor innego nieba. Dalej panuje ciemność. On jest jak świeca - czym jaśniej płonie, tym szybciej się wypala, niszcząc swą materię ogniem własnego życia. Tymczasem my wszyscy jesteśmy ćmami. Złość Clavii dawno już przeszła etap zwykłej furii i stała się obecnie jakimś lodowatym i ostrym uczuciem przypomi- nającym twardy jak stal, wypolerowany do połysku in- strument złośliwości. Po kolejnej nieudanej próbie spot- kania z Verkho na chwilę straciła panowanie nad sobą. Jej niegdyś piękna twarz nadęła się i spurpurowiała, aż w koń- cu zrobiła się sina. Służący Verkho okazywali przyrodniej siostrze kanclerza protekcjonalną uprzejmość, lecz nieugię- cie odmawiali jakiejkolwiek pomocy w dostaniu się do brata. Nie pomogły krzyki, przekleństwa i groźby. Clavia nie potrafiła znaleźć wystarczającej liczby żołnierzy, którzy zaryzykowaliby i wyważyli drzwi gabinetu. Clavii pozostał jeszcze jeden sposób. Zamierzała władać swoją wściekłością niczym ostrzem noża Southan przyjął kobietę jak zwykle z lekkim lekceważe- niem, które sprawiało, że jej nienawiść do niego wzrastała. Po chwili Clavia odczuła niezmierną satysfakcję, widząc jak nastrój cesarza uległ zmianie, gdy przedstawiła mu powód swojej prośby o audiencję. 206 - Najjaśniejszy panie, wiem gdzie szukać generała Ker- rella. - Czy on żyje? - wykrzyknął cesarz, wytężając całą swoją uwagę. - Jest tu, w Xantium? - Tak, lecz wrogowie Imperium uwięzili go za pomocą magii. - Magii? - powtórzył z niedowierzaniem Southan. - Tak, najjaśniejszy panie - odparła Clavia, rozkoszując się jego zaskoczeniem. - Z tej przyczyny musimy działać bardzo ostrożnie. Wezwij proszę swoich ludzi, a ja po- prowadzę do generała. Southan zareagował natychmiast, wydając polecenie jed- nemu z oficerów pełniących wartę, by zebrał oddział zbroj- nych, i wzywając do siebie wszystkich urzędników, którzy posiadali jakąś wiedzę tajemną. Po kilku chwilach wszystko było przygotowane i Clavia ruszyła w stronę swoich kom- nat, a stamtąd do pobliskiego składu. - Czy on jest tutaj? - zapytał Southan. - Tak blisko? - Owszem. Dlatego go odnalazłam - skłamała Clavia bez zmrużenia oka. - Usłyszałam krzyki, ale zabrakło mi odwagi, żeby tam wejść. Southan spróbował otworzyć drzwi, lecz stwierdził, że są zamknięte i dał znak swoim żołnierzom, którzy natych- miast zaczęli je wyważać. Przez jakiś czas twarde drewno, wzmocnione dodatkowo okuciami z żelaza, nie chciało ustąpić, lecz ostatecznie puściły zawiasy i drzwi runęły z trzaskiem do wewnątrz, wydając przy zetknięciu z pod- łogą głuchy odgłos. Zgromadzeni ludzie ujrzeli całkowicie puste pomieszczenie. Nagie, wybielone ściany i drewnianą podłogę oświetlało jedynie światło dnia, przeciskające się przez szparę w stropie. Clavia stała jak sparaliżowana, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. W jej umyśle po raz pierwszy pojawiły się wątpliwości. Ucichły ostatnie odgłosy 207 i wszyscy znieruchomieli, wyczekując dalszego rozwoju wypadków. - Czy to jakiś żart? - Cesarz zasyczał zimno. - Nie. On na pewno jest tutaj! - wykrzyknęła. - Przy- sięgam! - Wejdź i rozejrzyj się. - Southan wydał rozkaz jednemu z żołnierzy jedynie po to, żeby się upewnić, że w pokoju rzeczywiście nikogo nie ma. - Nie! - Clavia odepchnęła ich i skoczyła w stronę pustego wejścia. Pochyliła się do przodu, spoglądając do środka zza framugi. W tym samym momencie rozległ się trzask podobny do huku piorunu, tak głośny, że cały dwór zadrżał w posadach i na jedną chwilę pokój zniknął w oślepiającym blasku. Huk i błysk zamroczył stojących w pobliżu. Ocknęli się akurat w momencie, gdy Clavia przewracała się do tyłu jak gdyby w zwolnionym tempie. Gdy jej sztywne ciało upadło na podłogę, ludzie wytrzeszczyli oczy w przerażającej fascynacji lub odwracali wzrok, nie wytrzymując potwornego widoku. Przednia część głowy kobiety została idealnie odcięta. Można było dostrzec szarą, przelewającą się substancję i starannie odłączone od reszty kości pobrudzone krwią, wyciekającą z porozrywanych kawałków ciała. Twarz Cla- vii zniknęła. Twarz pojawiła się w białej nieskończoności otaczającej Kerrella, który starał się podejść w jej kierunku, wyciągając przed siebie ręce z rozcapierzonymi palcami. Przeraźliwy ryk mężczyzny pochłonęła pustka. Czas zdawał się nie istnieć dla niego. To była pierwsza zmiana w trwającym bez końca uwięzieniu i trzymał się kurczowo tej wizji, podobnie jak tonący próbuje chwycić promienie słońca. 208 Znał dobrze tę twarz i gardził nią. Zdawał sobie sprawę, że ta kobieta przyczyniła się w jakiś sposób do jego obecnego położenia. Lecz oblicze wydawało się zupełnie nierealne, przypominało maskę. Martwa rzecz trwała nieru- chomo, z szeroko otwartymi oczami. A jednak zmniejszała poczucie bezradności, zakłócając bezmiar pustki i Kerrell rozpaczliwie walczył, żeby miraż nie zniknął. Pomóż mi! - wykrzyknął bezgłośnie, usiłując podążyć za widmowym zjawiskiem. Pomóż mi! Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Wyraz twarzy Clavii nie uległ zmianie. Po- zbawiona ciała część głowy została umieszczona na ustalo- nej orbicie dookoła Kerrella. Zawsze zwrócona w jego stronę. Zawsze poza zasięgiem. Kerrell pragnął ze wszystkich sił nie dopuścić do utworze- nia z własnych wspomnień nowej, sztucznej rzeczywistości. Byłoby to jego ostatnią porażką. Znaczyłoby popadniecie w absolutny obłęd. Nie mógł do tego dopuścić, lecz nie potrafił odegnać cisnących się do głowy myśli. Jestem skazany, pomyślał ponuro. Wiedział, że martwa twarz będzie mu towarzyszyła nawet w snach. Od kilku dni Bowen przebywał wśród szaleńców, regular- nie dręczonych przez jakieś koszmary. Niecodzienne uzdol- nienia tych ludzi były wyrażane w napadach złości i gwał- townych uniesień. Poczuł się jak w domu. W ministerstwie panował chaos. Prace Hariosa i innych zarządzających sekcjami stały się niemożliwe przy tak dużej liczbie przebywających tam osób. Podczas nieobecności kanclerza urzędnicy robili co w ich mocy, ale lekarze nie dawali już rady i nawet utalentowani uzdrowiciele stali się 14 - Blask płomienia 209 teraz niebezpieczni zarówno dla innych jak i dla siebie. Na ciałach zgromadzonych nieszczęśników powstawały kolejne paskudne rany. Śmierć zbierała coraz większe żniwo. Obec- nie nie istniała potrzeba wychodzenia na zewnątrz w po- szukiwaniu duchów. Widma przychodziły same. Pojawiały się w budynku, tworząc delikatną lecz złowieszczą poświatę. Płomienie wykwitały spontanicznie i nic kruchego nie osta- ło się w zasięgu ludzi posługujących się telekinezą. Chaos panował niepodzielnie. W rozrzedzonym powietrzu dotarł do uszu Bowena głos zrozpaczonego człowieka. W tym zwariowanym miejscu nie wydawało się to niczym nadzwyczajnym, lecz Bowen miał świadomość, że to nie przemawiał żaden z przebywających tutaj talentów. Położenie nawołującego mężczyzny było specyficzne i należało mu współczuć. Pomóż mi!, Bowen próbował uciec przed głosem, nie chcąc być wciągnięty w białoszarą płachtę pełną boleści, lecz nie mógł się powstrzymać. Zauważył jeszcze jedną twarz, oblicze martwej kobiety wytrzeszczającej oczy w za- stygłym przerażeniu. Pomóż mi! Bowen z wysiłkiem od- rzucił tę wizję, ale w tym momencie pojawił się ktoś inny. Pokaż mi! rozkazała ponaglająco kobieta. Gdzie on jest? Bowen niechętnie otworzył kanały ponownie, pozwalając jej widzieć, a następnie poczuł jak odeszła bez żadnego słowa. Jestem skazany, powiedział pierwszy głos. Nie ty jeden, pomyślał Bowen i jak zawsze w chwilach kryzysu powrócił myślami do Gaye. Nie ty jeden. Alasia zobaczyła i usłyszała. Ledwie spostrzegła, kim był jej przewodnik. Wiedziała tylko, że otworzył drzwi, których ona nie mogła poruszyć - nawet gdy klucz został obrócony przez czyjąś śmierć. Są dziury w czasie. 210 Teraz przynajmniej mogła wejrzeć w jedną z nich. Alasia dowiedziała się gdzie, a raczej kiedy był Kerrell. Nadszedł czas powrotu do Iglic. Baylin żałował, że okłamał Ifryn, lecz wiedział, że akcep- tując wszystkie warunki Swordsmana musi wziąć całe ryzyko na siebie. Ufał, że chęć zaspokojenia ciekawości przez drugiego mężczyznę pozwoli mu przeżyć przynaj- mniej do czasu rozmowy. Jeśli jego słowa nie zdołają przekonać Swordsmana, wtedy będzie zmuszony przyjąć wszystko, cokolwiek los mu przeznaczy. Sam nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego zdecydo- wał się kontynuować tę skomplikowaną rozgrywkę. Mógł spokojnie zaczekać, aż Martyn Waysinger zostanie od- naleziony, i po prostu kazać go pojmać. Być może troska o Cortona miała wpływ na zaniechanie takiego pomysłu, a może to respekt dla Grongara, który obdarzył go zaufa- niem, albo irracjonalna pewność, że pertraktował z człowie- kiem przestrzegającym własnego kodeksu honorowego. Ja- kakolwiek była przyczyna, Baylin postanowił położyć na szalę swoje życie. Nie robił tego po raz pierwszy. Zawsze jednak powody musiały być godne takiego postępowania. Z cierpliwością, wyrobioną podczas licznych wypraw, siedział przy stole tuż koło wejścia. Przed nim stał nie tknięty pucharek z ziołową herbatą. Podróżnik czekał aż zapadnie zmierzch. Nie miał przy sobie żadnej broni i pomi- mo zapewnień o zachowaniu ostrożności nie wziął nikogo, kto by go ubezpieczał. Nawet się nie ucharakteryzował. Czas wlókł się nieskończenie i po godzinie Baylin zaczął odczuwać lekki niepokój. Może Swordsman zrezygnował ze spotkania? Wtem mały chłopiec zbliżył się do stołu. 211 - Czy chcesz kupić klejnot, panie? - Jaki klejnot? - odparł zaciekawiony Baylin. - Taki. - Urwis wyciągnął rękę przed siebie. Na otwartej dłoni leżał miniaturowy miecz. Podróżnik ze spokojem wyjął kilka monet z sakiewki i wymienił je na cienki, metalowy przedmiot. - Skąd to masz? - Chodź, pokażę ci. - Dzieciak kiwnął ręką. Baylin pospiesznie podążył za chłopcem. Taktyka Swordsmana zrobiła na podróżniku duże wrażenie. Nie- wątpliwie wspólnicy renegata obserwowali go, żeby zoba- czyć, czy rzeczywiście jest sam. Chłopiec zaprowadził mężczyznę krętymi drogami do małej alejki bez wyjścia. - Idź do zielonych drzwi na samym końcu - powiedział, wskazując palcem. - Zapukaj cztery razy. Wpuszczą cię. - Oni? - zdziwił się, lecz urwis jedynie wzruszył ramiona- mi i oddalił się w podskokach. Baylin zbliżał się ostrożnie, starając się zapamiętać naj- drobniejszy szczegół otoczenia. Aleja wydawała się cał- kowicie uśpiona. Zapukał zgodnie z instrukcją i drzwi natychmiast otworzyły się do środka, gdzie panowały nie- przeniknione ciemności. - Wejdź - powiedział jakiś głos. - Stąpaj śmiało. Pod- łoga jest co prawda brudna, ale równa. Zatrzymaj się po sześciu krokach. Baylin zastosował się do poleceń i drzwi zamknęły się za nim. Dla nie przyzwyczajonych do ciemności oczu podróż- nika wszystko było czarne jak smoła. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach kurzu i stęchlizny. Tym lepiej. Nie widział żadnych twarzy, a jeśli kiedykolwiek powróciłby tutaj, znalazłby jedynie brudnobrązowe, puste pomiesz- czenie. Baylin ucieszył się, ponieważ oznaczało to, że 212 Swordsman prawdopodobnie nie planował uczynić krzyw- dy swemu gościowi po skończonym spotkaniu. - Powiedziano mi, że chcesz ze mną rozmawiać. - Ktoś inny przerwał ciszę i Baylin rozpoznał głos Martyna. - Dlaczego? - Cesarzowa i ja sądzimy, że mamy razem z tobą wspólnego wroga. - Verkho. - Dokładnie. A ty możesz dokonać rzeczy, których my nie możemy. - Na przykład? - Z pewnością wiesz, o co mi chodzi - odrzekł Baylin spokojnie. - Pozycja cesarzowej... - Co chcesz, żebym zrobił? - zapytał Martyn. Baylin przedstawił sprawę, ostrożnie dobierając słowa. Po jego przemowie zapanowała cisza. Podróżnik czekał w napięciu na odpowiedź. Nastąpi to teraz, albo nigdy, pomyślał, wyobrażając sobie ostrze noża, które prześlizguje się między jego że- brami. - Zastanowię się nad tym - powiedział w końcu Swords- man. - Możesz iść. Drzwi zaskrzypiały za jego plecami i nikłe światło przesą- czyło się do środka pomieszczenia. Baylin wykonał w tył zwrot, nie przyglądając się ciemnym postaciom. Jego serce uspokajało się z każdym krokiem. Opuściwszy ciemną alejkę, ruszył prosto na dwór cesar- ski, aby powiadomić Ifryn o postępach. Po drodze dowie- dział się o przerażającej śmierci Clavii oraz o nowych domysłach na temat losu Kerrella. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Siedmiu bogów, siedem kości. Sześć koron, jedna latarnia. Przy takim układzie Gar wygrałby ostatnią rozgrywkę. Lecz on, podobnie jak Meyu, nie wykorzystywał do gry swych boskich mocy. Gdy przegrał, stracił wszystko. Czy pojedyncza latarnia może świecić pośród sześciu? Ludzie i bogowie. Wszyscy jednakowo oczekujemy złamania pieczęci. Yerkho w końcu przerwał na jakiś czas swoje prace nad zlikwidowaniem ochronnej warstwy otaczającej talizman, nieświadomy, że jego przyrodnia siostra nie żyje od blisko dwóch dni. Przy pomocy kopii starożytnych manuskryptów zdołał przetłumaczyć kilka tajemniczych słów wyrytych na metalowej muszli. Napis w dawno wymarłym języku Aed- lerian brzmiał: Rzuć kośćmi królów i wypowiedz nic. Gar zawsze uchodził za najbardziej nierozważnego gracza z całego panteonu -powiedział głośno Verkho, uśmiechając się. Sporo czasu zabrała mu zmiana literackiego tłumacze- nia w dokładną instrukcję. Co oznaczały kości królów? Najbardziej oczywistym rozwiązaniem wydawał się ze- staw kości do gry w „Cesarzy". Korona - symbol najwyż- szej władzy -mogła oznaczać właśnie króla, a poza tym gra pochodziła ze starożytności. Verkho rzucił zestawem kości na stół, naprzeciwko nieczułej kuli, lecz nie wydarzyło się nic niezwykłego. Próbował jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem zachowując absolutne milczenie. Zastanawiał się, czy 214 koniecznie trzeba uzyskać odpowiednią kombinację. Potem sprawdził inne rodzaje kości: proste liczbowe, czteroboczne piramidy, metalowe gwiazdy. Wszystko nadaremnie. Gdy jego zapał zmniejszył się nieco, wpadł mu do głowy nowy pomysł. - Wypowiedz nic - wymamrotał. - Wypowiedz nic. Powrócił na jakiś czas do swoich starożytnych manu- skryptów i z odświeżonym optymizmem podszedł ponownie do kuli. Podniósł kości do „Cesarzy" i przytrzymał je naprzeciwko nierównej obecnie powierzchni kuli. Wydawa- ło się, że podobna do szkła substancja wyczuwa jego zamiar, wibrując i wypełniając pokój donośnym dźwiękiem przypominającym brzmienie kryształowego dzwonka. Pe- łen entuzjazmu, Verkho rzucił kośćmi. Podczas gdy toczyły się po stole, mężczyzna zaintonował: „Bera-rucht". Wie- rzył, że w miarę poprawnie wymawia aedleriańskie słowa oznaczające nic lub zero. Kości zatrzymały się i kanclerz nie był zdziwiony, ujrzawszy sześć wizerunków koron. Siódma kość, która w ogóle nie posiadała tego znaku, pokazywała latarnię - najmniej ważny ze wszystkich symboli. Verkho wpatrywał się w kulę. Przez kilka chwil, wstrzymując oddech, patrzył jak przedmiot promieniuje srebrną bielą, a następnie zewnętrzna warstwa znika na jego oczach. Powierzchnia nieco mniejszej obecnie kuli stała się idealnie gładka i przezroczysta. W końcu zrobił krok naprzód, lecz pomimo tego, talizman wciąż pozostawał nieosiągalny. Verkho szybko ponowił uprzednią czynność, ale nic się nie wydarzyło. Najwyraźniej stary bóg nie miał zamiaru zdra- dzać wszystkich swoich sekretów od razu. Kanclerz zauwa- żył, że wewnętrzna, metalowa obudowa nie wyglądała już tak samo jak przed chwilą. Zapiski, które przetłumaczył uległy zatarciu, a reszta zmieniła się całkowicie. Pojawiły się nowe symbole, nowe słowa i możliwe, że w nowych języ- 215 kach. Gra zaczynała się od początku. Verkho roześmiał się głośno, zarówno z podziwu dla swego starożytnego prze- ciwnika, który wymyślił taką próbę umiejętności, jak i z własnego sprytu. Nie miał już wątpliwości co do końcowego rezultatu. Zapowiadała się jednak dłuższa walka niż oczekiwał. Pierwszy sukces dał Verkho pewien komfort psychiczny, dlatego kanclerz powrócił myślami do rzeczywistości i od- ważył się rzucić okiem na sprawy Imperium. Został wręcz zasypany wiadomościami i przeróżnymi prośbami. Zdziwił się niezmiernie, jak dużo czasu upłynęło od przywiezienia talizmanu do stolicy, lecz to wydawało się niczym w porów- naniu z doniesieniami o zgonie wielu talentów, dezor- ganizacji panującej w cesarstwie i przede wszystkim o śmier- ci Clavii. Kanclerz nie tracił czasu na żałobę, wierząc że jego siostra zasłużyła sobie na straszliwy koniec przez własną głupotę. Dominującym uczuciem była teraz wściek- łość z powodu jej zdrady. Poza tym moce, które więziły Kerrella, wyrwały się spod kontroli, co nie wróżyło niczego dobrego na przyszłość. Rzeczywiście dzień był pełen złych znaków. Wydawało się, że w całym Xantium wrze. Późnym rankiem, po częściowym zaćmieniu słońca, niebo pociemniało. Kanclerz starał się nie oddalać na zbyt długo od talizmanu. Pracował ciężko i szybko, naprawiając wszelkie szkody. Co gorsza, około południa drogą telepatii przyszła wia- domość od jego szpiega na Zalys, który komunikował, że rebelianci kontrolują sytuację, i że nie ma żadnego śladu Farraga ani garnizonu Imperium. Jednak na razie Verkho nie mógł nic uczynić. Z nadejściem wieczoru powrócił do swojego spokojnego gabinetu, odczuwając dużą ulgę, że w końcu oderwał się od drugorzędnych spraw. 216 O wiele bardziej istotny problem zaprzątał myśli kanc- lerza. Zaćmienie słońca sprawiło, że powietrze stało się zbyt chłodne jak na tę porę roku i Ifryn odebrała to jako zapowiedź nieszczęścia. Cesarzowa przeraziła się wieściami przyniesionymi przez Southana o śmierci Clavii i o jej zapewnieniach, że Kerrell został uwięziony za pomocą czarów. Ifryn chciała natychmiast zobaczyć to miejsce, lecz Southan zakazał jej stanowczo, oświadczając, że cała strefa została odizolowana, a strażnicy pilnują przejścia. Dalsze próby zbliżania się do magicznego pomieszczenia wydawały się zbyt niebezpieczne i najpierw musiano zebrać wszelkie dostępne informacje na temat niezwykłego zjawiska. Ku przerażeniu Ifryn, w tej materii cesarz pokładał olbrzymie nadzieje we wciąż nieobecnym Verkho, ponieważ żaden z tak zwanych doświadczonych w tajnikach magii nie potrafił wytłumaczyć niespotykanego zjawiska. Pojawienie się Clavii jeszcze bardziej upewniło Ifryn, że Verkho maczał palce w zniknięciu Kerrella i cesarzowa przeklinała kobietę za jej śmierć, ponieważ właśnie Clavia mogła rzucić jakieś światło na tajemnicę. W tym samym czasie doszło do spotkania między Baylinem i Swordsmanem. Targana sprze- cznymi uczuciami, cesarzowa zastanawiała się, czy banita spełni ich prośbę. Wszystkie te sprawy wprawiały Ifryn w duże zakłopotanie i powodowały, że czuła się bardziej nieszczęśliwa niż kiedykolwiek. Pocieszył ją fakt, iż Baylino- wi nic się nie stało. Pozostało jej tylko czekać. Od czasu do czasu wyciągała mały miecz otrzymany w podarunku od Baylina. Inicjatywa całkowicie opuściła cesarzową, która teraz z niewysłowionym lękiem spoglądała w przyszłość. Późnym popołudniem nastąpiły nieoczekiwane zmiany. 217 Ifryn stała przy oknie - jak zwykle w chwilach zamyś- lenia - gdy do jej uszu dotarł słaby dźwięk pochodzący z głębi komnaty. Odwróciła się natychmiast. Na środku stała Alasia. Ukośnie padające promienie słoneczne oświet- lały bladą twarz kobiety. Złożyła głęboki, dworski ukłon, lecz Ifryn zapomniała o wszelkich formalnościach. W unie- sieniu podbiegła do swojej przyjaciółki i przytuliła się do niej mocno. - Och, Alasio! Gdzie byłaś? - Latałam. - Tak się cieszę, że jesteś z powrotem. Czułam się zagubiona bez ciebie! Ifryn w końcu uwolniła ją z objęć i Alasia z przesadną skromnością poprawiła swoją suknię. - Widziałam Kerrella - oświadczyła bez żadnego wstępu. - Co!? - Cesarzowa nie spodziewała się takiej wiadomo- ści. Czy to możliwe, żeby w tym samym czasie powróciło dwoje jej największych sprzymierzeńców. - Gdzie? - Zapytaj raczej, kiedy - powiedziała Alasia. - Nie rozumiem. - On jest w innym świecie. - Nie żyje? - Nadzieje Ifryn runęły niczym ołowiany ciężar. Alasia pokręciła przecząco głową. - Czeka - wyjaśniła. - Czeka? Na co? - Na koniec obłędu. Na złamanie pieczęci. Ifryn miała ochotę rwać włosy z głowy. Chciała potrząsnąć wątłym ciałem przyjaciółki, żeby ta zaczęła mówić z sensem, lecz wiedziała, że niczego w ten sposób nie osiągnie. - Gdzie on jest? - błagała. - Czy mogę coś dla niego zrobić? Czy to ma jakiś związek z pomieszczeniem, w któ- rym zginęła Clavia? 218 -Kerrell przebywa tam, gdzie pieczęć spotyka się z na- szym czasem - odparła Alasia, jak gdyby w odpowiedzi na pytanie. - Powiedz, co robić - prosiła usilnie cesarzowa. W głębi duszy myślała: Co ja mogę zrobić? Nie znam się na magii, jak Alasia czy Verkho. Nie znam się na czarach. W jaki sposób mam walczyć przeciwko czarom i szaleństwu? - Musisz czekać - odparła Alasia. Ifryn prawie roześmiała się na głos. Nagłe pojawienie się Alasii obudziło w niej wszystkie nadzieje, a usłyszała, żeby robić to, co mogła robić zawsze. Ironia smakowała gorzko. - Nie chcę dłużej czekać - westchnęła. - Nie potrafię znieść bezczynności. - Muszę teraz odejść - oświadczyła blada kobieta. - Nie! - Zatrwożona cesarzowa błyskawicznie wyciąg- nęła ręce, żeby powstrzymać Alasię, lecz jej przyjaciółka wymknęła się z łatwością. - Wzywa mnie nieznajomy - wyjaśniła krótko. - Czy chcesz się z nim spotkać? Czy ona ma na myśli Swordsmana? zastanowiła się Ifryn. Co robić? - Możesz jedynie czekać - powtórzyła. -Tak, jak czeka Kerrell. Cesarzowa z trudem powstrzymała krzyk rozpaczy. Po- trząsnęła głową, odrzucając niezdecydowanie. Wszystko powinno być inaczej. Na chwilę łzy przesłoniły jej cały świat i gdy przetarła oczy, Alasia zdążyła już zniknąć w tajem- niczy sposób. Ifryn rozejrzała się po pustym pokoju, a każ- da cząstka jej jestestwa wyrażała bunt. Nagle podjęła stanowczą decyzję. Obróciła się i wyszła z komnaty. Chwilę później zbliżyła się do strażników stojących przy wejściu do korytarza. 219 - Przepuść mnie. - Najjaśniejsza pani, cesarz zakazał... - Powiedziałam, żebyś mnie przepuścił. Czy ośmielasz się sprzeciwiać swojej cesarzowej? Żołnierz nigdy wcześniej nie widział Ifryn w takim stanie. Zwykle łagodne oczy kobiety świeciły teraz niesamowi- tym blaskiem, a napięte do granic wiotkie ciało w połącze- niu z gwałtownością wypowiedzianych słów sprawiło, że wydawała się zdecydowana na wszystko. - Southan wyraził zgodę, żebym odwiedziła to miejsce - skłamała bez zawahania. - Teraz stań z boku. Ruszyła naprzód i żaden żołnierz nie śmiał jej prze- szkodzić. Wartownicy odsunęli się w ostatnim momencie. Ifryn podeszła do wyważonych drzwi i zaczęła wpatrywać się w puste pomieszczenie. Tam gdzie pieczęć spotyka nasz czas. Nic nie wskazywało, że jest to miejsce magii i śmierci. Dokładnie wyczyszczono podłogę i usunięto wszelkie ślady przerażającego wydarzenia. Możesz jedynie czekać. Tak jak czeka Kerrell. Więc niech tak będzie, zdecydowała Ifryn, po czym weszła do środka. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI W ciemności widzą. W ciemności chronią. Głosy moich przyjaciół odnalazły echa w świecie. Potrzebujemy takich wartowników. Niewielu mieszkańców Nkosa widziało pierwszy nalot skrzeczących potworów na miasto. Przerażenie jednak wzrastało, gdy napotykano coraz więcej okaleczonych ofiar. Regularnie powtarzające się ataki sprawiały, że prze- straszeni i oszołomieni mieszkańcy przestali czuć się bez- piecznie w stolicy wyspy. Niezwykłe stworzenia zawsze nadlatywały od strony morza, wymachując na boki długimi ogonami i falując skrzydłami ponad wodą w groteskowym naśladownictwie ich naturalnego ruchu. Pomiędzy charakterystycznymi ro- gami widniały wyszczerzone wielkie zęby. Czasami monstra nadciągały w małych grupach liczących kilka osobników, lecz niekiedy ciężko było je zliczyć. Wydawały z siebie przeraźliwe, wysokie ryki, które wyspiarze słyszeli ze znacz- nej odległości, i wkrótce wszystkie uszy wyczuliły się na ten dźwięk będący zwiastunem śmierci. Potwory nurkowały w każdą otwartą przestrzeń w mieś- cie: skwery, kanały, nawet wąskie aleje, które ledwo mieś- ciły olbrzymie cielska o tak dużej rozpiętości skrzydeł. 221 Mrożący krew w żyłach skrzek odbijał się echem od otaczających budynków, zamieniając się w ogłuszający ryk. Żaden znajdujący się w pobliżu człowiek nie był bezpieczny i wiele osób zostało roztrzaskanych przez potężne skrzydła lub rozerwanych na strzępy przez straszliwe zęby i rogi. Fen przypomniała sobie okropne rany na ciele nurka, jakie widziała kilka dni wcześniej; nie była przygotowana na aż tak wielkie okrucieństwo. Odbierała wszystko boleśniej, ponieważ jako dziecko pływała razem z morskimi nietoperzami, które wtedy wyda- wały się niezmiernie delikatne, skore do zabawy i przyjazne, a ich szerokie pyski oraz tak zwane rogi nie wyglądały wcale groźnie. Obecnie zwierzęta zmieniły się, osiągając niewiary- godne wręcz rozmiary; uzębienie bardziej przypominało szczęki dużego rekina, a rogi będące niegdyś zwykłymi przerostami płetw, teraz służyły potworom jako broń, którą władały z dzikim okrucieństwem. Na końcach wydłużonych ogonów-biczów znajdowała się śmiertelnie trująca ciecz. Na domiar złego niektóre płaszczki obrosły długimi spiczas- tymi kolcami, które wysyłały trzaskające iskry niebieskiego światła. Jeden dotyk takiego kolca odrzucał dorosłego człowieka na kilka kroków, pozbawiając go przytomności. Podczas ataków potwory łączyły dziką zajadłość wściekłych drapieżników z tępą złośliwością wywołaną jakimiś ohyd- nymi czarami. Jak na stworzenia takich rozmiarów poru- szały się ze zdumiewającą prędkością i były odporne na każdą broń, jakiej wyspiarze mogli przeciwko nim użyć. Po początkowym oszołomieniu bardziej sprawni łucznicy mias- ta próbowali zadać śmierć potworom strzałami, lecz niewie- lu potrafiło z zimną krwią mierzyć w nadlatujące mon- strum. Poza tym, nawet celne strzały nie wyrządzały krzyw- dy olbrzymim stworzeniom i kilku dzielnych mężczyzn umarło na próżno. Ogień również nie robił na latających 222 nieprzyjacielach wrażenia. Co prawda na początku płomie- nie, pochodnie i płonące strzały przyprawiały płaszczki o niepewność, lecz szybko przestały one zważać na ogniste pociski. Mieszkańcy Nkosa mogli jedynie ukrywać się, ponieważ napastnicy bardzo rzadko atakowali budynki, z wyjątkiem drewnianych konstrukcji w dokach i na skraju miasta, które zostały natychmiast zniszczone. Solidniejsze domy ostały się, doznając jedynie pomniejszych uszkodzeń. W rzeczywistości wyspiarze odnieśli jeden sukces w walce z potworami -jeśli oczywiście można to nazwać sukcesem. Stworzenia w swojej furii roztrzaskiwały się o budynki w pogoni za zdobyczą, lub o ziemię, gdy rzucały się w wściekłości, nie mogąc wystartować lub ześliznąć się z powrotem do wody. Złapane w taką pułapkę bestie umierały jednak długo, zachowując śmiertelną wrogość do samego końca. Trujący kolec na końcu ogona skutecznie chronił potwory przed śmiałkiem, który odważyłby się zbliżyć, i ludzie podchodzili do cielska dopiero gdy byli całkowicie przekonani, że jest martwe. Wtedy wyspiarze dawali upust swojej nienawiści, wyładowując złość w jedno- stronnej bitwie, rąbiąc zawzięcie trupy na kawałki. Trucizna zabijała nawet wtedy każdego, kto został przez przypadek obryzgany, a moc wyrzucająca niebieskie iskry z kolców pozostawała aktywna na długo po tym, jak powiew śmierci zamknął tępe oczy. Dsordas i jego towarzysze robili co tylko mogli, podwaja- jąc straże, rozmieszczając ostrzegawcze sygnały, organizu- jąc schronienia i drogi ucieczki dla tych, którzy musieli pozostawać na zewnątrz, szczególnie w najmniej zabezpie- czonym obszarze zatoki i doków. Próbowali za wszelką cenę znaleźć jakiś sposób na zwalczenie przerażającego wroga, ale do tej pory nikt nie wystąpił z możliwym do zrealizowa- nia pomysłem. Nawet Mysz nie miał żadnego planu. 223 Wiele osób uważało, że skrzeczące monstra zostały ze- słane na wyspę jako kara i były namacalnym dowodem opuszczenia wyspiarzy przez starych bogów. Ludzie ci stawali się coraz bardziej krzykliwi i żądali jakichś konkret- nych rozwiązań. Niektórzy mówili, że Dsordas powinien nakłonić Gaye do działania, ponieważ już raz wykorzystała swoje magiczne zdolności, lecz przywódca Zalys odrzucił tę propozycję, wiedząc co dziewczyna sądziła na temat płasz- czek. Nie miał zamiaru zmuszać jej do niczego, chyba że nie byłoby już innego wyjścia. Nikolas bardzo starał się pomóc, polegając na swojej wierze, otwartej modlitwie i odtwarzaniu starożytnych rytua- łów. Święcenia zostały dokonane, a ofiary złożone do morza. Wezwano na pomoc panteon, lecz bez skutku. Nikolas wraz z nieliczną grupą mieszkańców wyspy odważył się przebyć długą i niebezpieczną drogę w odsłoniętym terenie, by dostać się do Areny. Jedynie prawdziwie wierzący podjęli ryzyko dotarcia do świętego miejsca. Starożytna dolina niestety również niczego nie ujawniła, ukrywając głęboko swoją tajemnicę, lecz wysiłki nowego patriarchy uspokoiły wielu. Stare legendy zaczynały się sprawdzać, biorąc pod uwagę morze dotknięte plagą i niesamowicie wysokie przypływy, których nadejścia spodziewano się już wkrótce. Obecnie tylko nieliczni śmiałkowie ryzykowali wypłynię- cie łodzią na pełne morze i z każdym dniem było ich coraz mniej. Nawet „Mroźna Gwiazda" i statek kupiecki z dale- kiego południa pozostały w porcie. Załogi uważały, że bezpieczniej pozostać w oblężonym mieście. Wielu nieroz- tropnych rybaków nigdy nie powróciło, a ich śmierć przypi- sywano skrzeczącym potworom, chociaż sam ocean wyda- wał się niespotykanie zdradliwy. W obliczu nowego, bar- dziej przerażającego niebezpieczeństwa, prawie zapomnia- no o cesarskiej flocie. Wciąż jednak obserwowano hory- 224 zont, mimo iż mało kto wierzył w przybycie okrętów xantyjskich. Monstra reprezentowały nową formę zagroże- nia i niektórzy wyspiarze, zapominając o przypuszczeniach, że to właśnie płaszczki zniszczyły statki, zaczęli podej- rzewać, że w rzeczywistości były one nową bronią Im- perium; nową, diabelską taktyką. Latające olbrzymy stały się najstraszniejszym wrogiem mieszkańców Zalys. Dsordas i jego zastępcy starali się dowiedzieć o nich jak najwięcej. Potwory wydawały się niezwyciężone, o ile nie zostały doprowadzone do wściekłości i same się nie unicest- wiały. Nie gardzono żadnymi spostrzeżeniami i doniesienia- mi, ponieważ nawet najmniejszy szczegół mógł okazać się tropem wiodącym do ocalenia. Strach nie sprzyjał zbieraniu potrzebnych informacji, gdyż niewiele osób odważyło się obserwować potwory z bliska. Tymczasem miały miejsce dwa ciekawe zjawiska. Duchy, które w ogromnej liczbie pojawiły się na wyspie i tułały się teraz bez celu, obawiały się latających płaszczek w równym stopniu co ludzie. Wydawało się to absurdem, ponieważ dwie odosobnione grupy, istniejące w różnych rzeczywistoś- ciach nie były w stanie sobie zaszkodzić, a jednak duchy wykazywały wyraźne zaniepokojenie. Mieszkańcy wyspy odkryli, że potwory nie atakują nocą, co sprawiło wyspiarzom pewną ulgę, lecz nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego skrzeczące bestie zostawiają ich w spoko- ju po zapadnięciu zmroku. Często widziano je w świetle księżyca unoszące się nad morzem, ale żadna nie zbliżyła się do wybrzeża. W nocy pojawiały się w Nkosa wielkie stada nietoperzy. Przylatywały dużo liczniej niż zwykle, lecz tym razem Gaye nie ponosiła odpowiedzialności za ich przybycie. Dla niej był to szczególnie trudny okres. Słyszała skrzeki nadlatujących potworów dużo wcześniej niż ktokolwiek, mimo iż nie wychodziła ze swojego względnie bezpiecznego 15 - Blaik płomienia 225 domu. Przeraźliwe dźwięki wydawały się wystarczającą torturą, ale bardziej gnębił ją fakt, że wszyscy uczestniczyli w obronie Nkosa oprócz niej. Nawet mały Natali miał swój udział w projekcie Ethy dotyczącym ocalenia Icemana. Gaye nienawidziała własnej bezużyteczności. Czary goryczy dopełniała tęsknota za Bowenem, która dręczyła dziew- czynę nawet bardziej niż inne nieszczęścia. Co się z nim działo? Gdzie był... Boleśnie odczuwała mistyczny ciężar porady ducha. Taje- mnicza wiadomość musiała być niezwykle ważna, lecz nikt nie potrafił zrozumieć sensu niezwykłych słów. Kolo za- czyna się i kończy na Zalys. Zapamiętaj to dobrze. Gaye natychmiast pomyślała, żeby skontaktować się ze swoją eteryczną przyjaciółką i przewodniczką. Może właś- nie Alasia wytłumaczy tę wiadomość. Bursztynowy wisiorek leżał obecnie w zasięgu ręki Gaye. Wyczuwała go przez cały czas jak niewidzialny drogowskaz, źródło ciepła i mocy. Z kamieniem wiązało się zbyt dużo nieprzyjemnych wspomnień i dziewczyna rzadko go doty- kała. Pierwszy raz spróbowała skontaktować się z Alasią w dniu zaćmienia słońca, kiedy to na niebie pojawiły się skrzeczące potwory, lecz jej wysiłki zostały przerwane przez bardziej pilne sprawy. Zaledwie musnęła dłonią kamień, a natychmiast doznała jakiegoś nieokreślonego bólu, więc odsunęła się szybko. Nieco później, gdy nastąpił pierwszy atak, całą uwagę poświęciła przerażającym wydarzeniom na wyspie. Jednakże następnego dnia spróbowała ponownie. Wyraźnie czuła chorobę, teraz jakby uśpioną. Znowu po- wróciło ohydne wrażenie, jakie odebrała od telepatów, ale zdawała sobie sprawę, że to niemożliwe, ponieważ wszyscy telepaci na Zalys zginęli. Pozostał jedynie Iceman, lecz on zmienił się niesamowicie. Gaye przypomniała sobie o uczu- ciu, jakim darzyła Fen i Dsordasa. Nie myślała o tym 226 jednak zbyt długo i ponowiła próbę kontaktu z Alasią. Uformowanie wyobrażeń zabrało jej trochę czasu. Zo- baczyła chaotyczną plątaninę. Zwichrzone nici wydawały się emanować złem, chociaż Gaye nie potrafiła powiedzieć dlaczego. Nie spostrzegła żadnego znaku Alasii. Pomimo wzrastającego zniechęcenia i uczucia niepewności, Gaye wytrwała i obraz zaczął się zmieniać. Linie i kształty przemykały błyskawicznie. Wizja zamigotała. Głosy wy- pełniły głowę dziewczyny, a jedyna twarz, jaką zauważyła, była martwa, zastygła w grymasie przerażenia. Gaye zna- lazła się w bezkresnej bieli, słysząc coraz bardziej na- tarczywe wołania. Razem! Razem!, krzyczała Alasia - niewidoczna, lecz łatwa do rozpoznania, mimo niezwykłej dla niej gwałtow- ności. Możecie odnieść sukces jedynie wspólnymi siłami! Nastąpiła krótka przerwa. Martwa twarz wciąż krążyła wolno, lecz teraz w wizji Gaye pojawili się kobieta i męż- czyzna. Mieli złączone dłonie. Wydawało się, że ciągną się w przeciwnych kierunkach. Mężczyzna patrzył na bezcielesną twarz, a łagodne, brązowe oczy kobiety utkwione były w nieznajomym. Jej wzrok wyrażał zarówno strach jak i namiętność. Zapomnij o niej, powiedziała Alasia. Ona nie żyje. Idź do niego... Tak, do niego! On jest centrum kola. Wyłomem w pieczęci. Pospieszcie się! Zaufaj jej, nalegała kobieta. To nasza jedyna nadzieja. Szarpnęła swoim opornym partnerem, ciągnąc go w kierun- ku języków płomieni. Możemy zostać tutaj... razem... powiedział mężczyzna. Pragnienie i szaleństwo przebijało z jego głosu. Nie! Nie!, powtórzyła Alasia. Wynoś się! Wynoś się! Szybko! W jej głosie dało się słyszeć panikę, rosnące przerażenie 227 i ponad wszystkim zmęczenie. Nie mogę utrzymać tego dłużej... Gaye obserwowała walkę jak zahipnotyzowana, ale mia- ła wrażenie, że podsłuchuje czyjąś rozmowę. Zastanawiała się, czy powinna się wycofać, ponieważ w niezwykłej roz- grywce było coś osobistego, zabarwionego wieloma uczu- ciami. W tym momencie dostrzegła jakiś ruch w blasku płomieni, które teraz rozprzestrzeniły się znacznie. Gaye ujrzała kolejny kształt, inną postać. Bowen!, wykrzyknęła przeraźliwie. Twarz ukochanego wykrzywiał grymas bólu. Wyciągał ramiona w górę, chwy- tając coś niewidocznego. Zdawało się, że jest trawiony przez płomienie. Pomóż mu, Alasio! Wynoś się!, krzyczała Alasia, a jej głos przepełniały gniew i desperacja. Gaye cofnęła się bezwiednie, odsuwając wizję, lecz nie potrafiła zrezygnować z niej całkowicie. Doświadczała gnie- wu, złości i lęku -wszystkiego na raz. Poczuła się jak intruz, a jednak wciąż nie odstępowała od Bowena. Pomimo jej rozpaczliwych wysiłków, zniknął po chwili. Biała pustka pochłonęła jego twarz, ręce, ogień, kobietę i mężczyznę, co pogrążyło Gaye w lodowatej otchłani strachu i zagubienia. Pozostała jedynie martwa twarz, która wciąż krążyła wol- no. Gaye wypuściła bursztyn z rąk, powracając do swego ogarniętego ciemnością świata. Płakała bezradnie. Mimo iż od tego wydarzenia upłynęło kilka dni, nie miała odwagi ponowić próby. Odrzuciła na bok wszystkie myśli o wyjaśnieniu słów ducha. Nie chciała też dociekać przy- czyny pojawienia się skrzeczących stworzeń. Gaye nie potrafiła uwolnić się od przerażającej wizji, w której pojawił się jej ukochany trawiony przez okrutne płomienie. Rozpaczliwie pragnęła zobaczyć Bowena, lecz obawiała się ujrzeć ponownie jego agonię. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Dziecko rodzi się z popiołów ciemnego ognia. Mimo to inne płomienie nadal świecą. Wytrwale krzyczą, raniąc me uszy. Czy na zawsze będę skazany na słuchanie odgłosu palenia, trzaskania iskier, szeptu dymu? Gubię się w echach płomienia. Oni przestali ze mną rozmawiać - powiedział Iceman. W jego głosie wyczuwało się zarówno ulgę jak i smutek. - Naprawdę? - uśmiechnęła się Habella. - W takim razie koniec z sekretami. Zielarka była przekonana, że jej leczenie i wytrwała opieka Ethy zaczęły dawać efekty. Pragnienie narkotyku wciąż dręczyło Icemana, lecz w miarę upływu czasu stawało się coraz łagodniejsze i chociaż nastroje młodzieńca ulegały gwałtownym zmianom, to w spokojniejszych okresach co- raz bardziej ujawniała się jego prawdziwa osobowość. Habella wierzyła, że stało się tak za sprawą Ethy, która odwiedzała go tak często, jak tylko mogła. Przynosiła jedzenie i zapewniała wesołe towarzystwo. Traktowała chłopca niczym członka swojej rodziny. Natali kilka razy przychodził z matką i wcześniejsze, nieszczęśliwe sceny nie powtórzyły się więcej. Natali i Iceman rozumieli się świet- nie, rozmawiając ze sobą jak rówieśnicy. Habella zastana- wiała się czy Iceman, któremu brutalnie zabrano dziecińst- wo, zaczyna życie od nowa. Zielarka poznała historię 229 chłopca i głęboko wierzyła w dużą zmianę w jego życiu. Pewnego dnia - jeśli oczywiście wyspa ocaleje - Habella opowie o smutnym losie telepaty, lecz teraz chłopak jeszcze walczył, próbując poukładać postrzępione wspo- mnienia. Zdołał przywołać parę obrazów ze swych najmłodszych lat. Najczęściej powtarzał się widok pokrytych śniegiem gór. Etha przypuszczała, że Iceman mógł pochodzić, podo- bnie jak ona, z dalekiej północy, co zawiązało jeszcze jedną niewidzialną i bardziej subtelną nić między nimi. - Chyba znaleźli kogoś innego do rozmowy - dodał Iceman niespodziewanie. Habella zmarszczyła brwi, zastanawiając się czy miał na myśli kogoś innego na wyspie. - Na Zalys? Kim on jest? Iceman jedynie wzruszył ramionami. - Wiadomość przekazana i odebrana - zakomunikował Hunter. - Czy są jakieś wskazówki w odpowiedzi? - zapytał jego pan. - Nie. Szpieg, który w tej misji przybrał imię Ronald Onar, wyrzucił z siebie gniewne przekleństwo. Od kiedy przybyli na Zalys, nie dostali ani jednego polecenia. Dlaczego Xantium nie reagowało? Otrzymywali jedynie potwierdze- nie odbioru. Żadnych odpowiedzi na jego coraz bardziej niecierpliwe żądania. Nikt nie zadawał jakichkolwiek pytań ani też nie prosił o dalsze informacje. Biorąc pod uwagę niezwykłość raportów z wyspy, taki brak zainteresowania wydawał się zdumiewający, a raczej absurdalny. Co oni tam robili? Dlaczego Verkho nie przesyłał instrukcji? 230 Ronald nie cierpiał pozostawać w ciemności, szczególnie w tym przerażającym miejscu, gdzie wszystko wydawało się straszniejsze przez ataki krwiożerczych bestii. Od mo- mentu zejścia na ląd upłynęło dziesięć dni. Tyle czasu i nic. Wypełnił wszystkie polecenia, na co Xantium w ogóle nie zareagowało. Żadnej wdzięczności, żadnej troski. Nic. Ronald przeczuwał zdradę i wiedział, że złapany w potrzask na zapomnianej przez bogów wyspie, jedynie w towa- rzystwie swego sługi-telepaty, może liczyć tylko na własne siły. Zdecydował się opuścić to miejsce i uciec jak naj- szybciej, jeśli wkrótce nie otrzyma jakiejś konkretnej wia- domości. - Wcześniej czy później będziesz musiała spróbować - Fen odezwała się do Gaye. - Dlaczego? - zapytała nieufnie jej siostra. - Czy dla- tego, że ty i Dsordas chcecie wiedzieć, co się dzieje wXantium? - Nie. - Co prawda ta myśl pojawiła się na chwilę w umyśle Fen, lecz prawdziwe motywy były zupełnie inne. - Ponieważ torturujesz się wspomnieniami. Nigdy się nie dowiesz, jeśli ponownie nie nawiążesz z nimi kontaktu. Gaye umilkła na chwilę, zdając sobie sprawę z tego, że siostra miała rację. Od czasu nieudanej próby porozumienia się z Alasią, wielokrotnie przypominała sobie dziwne i prze- rażające sceny, omawiając je z Fen i innymi. Wizerunek ukochanego i jego agonii w płomieniach nie opuszczał umysłu niewidomej dziewczyny. Myśl o następnej próbie przyprawiała ją o drżenie. - Nie jestem nawet pewna, czy Alasia wiedziała, że to byłam ja - powiedziała w końcu. - Rozumiem. Już o tym mówiłyśmy. 231 - To wszystko jest zbyt pogmatwane. Czy ona zwracała się do mnie, czy do kogoś innego, każąc się wynosić? - Nie wiem - odparła Fen cierpliwie. - Jedyną osobą, która potrafi rozwiązać tę zagadkę jest Alasia. - Po chwili dodała: - Razem z nią wydobyłyście z apatii Dsordasa i czułaś się potem dobrze. Teraz możesz pomóc sobie, a przy tym dostarczyć jakichś cennych dla Zarys informacji. - Nie ponaglaj mnie! - wykrzyknęła oskarżycielsko Gaye. - Nawet nie mam takiego zamiaru - powiedziała łagod- nym tonem Fen. - Cierpienie trawi cię od środka. Kocham cię. Wszyscy cię kochamy i chcemy dla ciebie jak najlepiej. Gaye wybuchnęła płaczem i Fen przytuliła ją do siebie, czekając aż się uspokoi. Ubolewała nad nieszczęściem siostry. Pomyślała ojej niewidzących oczach, z których, tak samo jak ze zdrowych, płynęły łzy. - Przepraszam, że ja ciągle... - zaczęła Gaye. - Nie przepraszaj - przerwała gwałtownie Fen. - Nie masz żadnego powodu, żeby prosić o wybaczenie. Po prostu rób to, co jest dla ciebie najlepsze. Pomogę ci w miarę swoich możliwości. - Zostań przy mnie. - Gaye starała się wytrzeć ręką mokrą od łez twarz. - Oczywiście. - Podaj mi kamień. - Teraz? - Zdumienie odmalowało się na twarzy Fen. - Tak. Jeśli nie zrobię tego od razu, to nie zrobię nigdy. Fen podniosła bursztyn za łańcuszek i położyła go na otwartej dłoni Gaye. Palce niewidomej dziewczyny zacis- nęły się na nim tak mocno, że aż pobielały ich czubki. - Przytrzymaj moją dłoń. Fen zamknęła jej dłoń w swoich i poczuła drżenie jakiejś nieznanej mocy. Gaye znieruchomiała. Przebywała teraz 232 w innym świecie, w zupełnie odmiennej rzeczywistości i Fen wiedziała, że w tej chwili nie może być tam razem z Gaye. We mnie nie ma magii, pomyślała. Nie znam się na czarach. Pozostała na swoim miejscu, czując jak ręka siostry staje się gorąca. Zauważyła, że jej niewidzące oczy poruszają się pod zamkniętymi powiekami, jak gdyby śniła. Gaye ponownie unosiła się w przestrzeni. Kształty roz- tapiały się, zmieniając swoje formy. Kolory migotały w nie kończącej się tęczy barw. Ledwo słyszalne wysokie dźwięki wypełniały powietrze -jeśli można to nazwać powietrzem. Odległość nie miała znaczenia w tym królestwie, lecz w ob- rębie jego granic wszystkiego można było z łatwością dosięgnąć, zarówno rzeczy dobrych jak i wstrętnych. Alasio, pomóż. Cisza. Gaye szybowała, zadziwiona otaczającym ją świa- tem pełnym tajemnic. Alasio, pomóż mi, proszę. Tym razem coś delikatnie drgnęło w bezkresnej zawiłości i Gaye natychmiast zanurkowała w tym kierunku. Alasia pojawiła się, przynosząc ze sobą uczucie spokoju i zadowo- lenia, mimo iż wydawała się zmęczona i wyczerpana. Blada twarz wyglądała na bardziej niematerialną niż kiedykol- wiek, ale oczy kobiety-ducha uśmiechały się. Tym razem Gaye poczuła wyraźnie jej obecność. Alasio, czy Bowen żyje...? Widziałam go... W płomieniach, dokończyła przewodniczka. Tak. Czy on jest...? Twoje światełko wciąż błyszczy, odparła Alasia. Po tych słowach ulga wypełniła serce Gaye. Fen ujrzała odprężenie na twarzy siostry i sama poczuła rosnącą na- dzieję. Czy mogę go zobaczyć? 233 Musicie lecieć razem. Gaye zrozumiała, że ponosi sama za siebie odpowiedzial- ność w przypadku takiego spotkania. Wszystko zależało od jej decyzji. Opierając się pokusie, żeby spróbować natychmiast, prze- kazała Alasii wiadomość, którą usłyszała od ducha i spytała o znaczenie tajemniczych słów. Alasia swoim zwyczajem nie zrobiła jasnej interpretacji, lecz Gaye przyjęła jej odpowiedź z wdzięcznością wiedząc, że ostatecznie wszystko się wyjaśni. Koła mają wiele początków i wiele końców. Zalys jest jednym z nich. Wróżenie jest przeklętą sztuką. Cale Xantium ci to powie. Czy to tam gdzie ty przebywasz, gdzie jest Bowen? Xantium stanowi centrum wielu kół, odparła Alasia. Jeśli chcesz zrozumieć je wszystkie, musisz przybyć tutaj. Lecz strzeż się, ponieważ to miasto ma również swoje skrzeczące potwory. Ty wiesz? Gaye była wyraźnie zaskoczona. Muszę już iść. Proszę, nie. Ja... Leć, powiedziała Alasia, po czym odeszła. Ale Gaye nie unosiła się już samotnie. - Bowen - wyszeptała, a następnie zaśmiała się. Twarz dziewczyny wypiękniała pod wpływem nagłego szczęścia. Fen zrozumiała, co się stało. Odsunęła swoje ręce. To było intymne spotkanie, bez względu na jego iluzory- czność przedstawiającą się oczom Fen, i tylko Gaye miała prawo brać w nim udział. Fen widziała wyraźnie uniesienie siostry i łzy radości spływające po policzkach. Przyglądała się tej scenie z mie- szanymi uczuciami. Nie mogła pożałować Gaye kilku chwil wielkiej przyjemności, lecz zdawała sobie sprawę, że im dłużej dziewczyna tam pozostanie, jej powrót do realnego 234 świata będzie o wiele cięższy. Mimo to nie była przygot owa- na na szokują cy i podwój nie okrutny koniec. Wyra z twarzy Gaye zmienił się w jednej chwili z niereal- nego szczęści a w brzydką i straszną złość. Wyrzuc iła z siebie cały swój gniew, krzyczą c przeraź liwie, aż poza granice ludzkie j mowy. Nagle zamilkł a, lecz wściekł ość pozosta ła. - W ynoś się! - wrzasn ęła znowu dziko, wymac hując rękoma. - Wynoś się! Burs ztynow y wisiore k wypadł z jej ręki i Gaye runęła na ziemię. Fen próbow ała ocucić siostrę, lecz bez rezultat u. Kilka chwil później Etha wbiegła do pokoju, a inni człon- kowie rodziny zgroma dzili się przy drzwiac h. Wszysc y wygląd ali na zaniepo kojonyc h i zatrosk anych. Wysł ano Ię, żeby przynio sła herbatę ziołową i mocny winiak. Ich zabiegi zaczęły odnosić skutki. Gaye powrac ała do życia. - Cz y oni odesz li? - zapyt ała, chwi ejąc się. - Kt o? - Etha nie wiedzia ła, o kim mówi jej córka. Wspom nienia nadciąg nęły nagłą falą i Gaye ciężko prze- łknęła ślinę. - Za brali go - powied ziała żałośni e. - Nie mogła m dłu- żej latać. Fen i Etha wymie niły między sobą pytając e spojrze nia, lecz zanim zdążyły dowied zieć się, co miała na myśli, do pokoju wpadł zdysza ny Dsorda s. - Co tu się stało? Co ona zrobił a? - Dl aczego pytasz? - odezwa ła się mocno zaniepo kojona Fen. - D wa skrzecz ące potwor y kierowa ły się prosto na ten dom - wyjaśni ł. - Myślałe m, że zamierz ają wtargną ć do środka. Potem usłyszał em jakieś dochod zące stąd głosy i płaszcz ki nagle zmienił y kierune k, odlatują c z powrot em na morze. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Tylko ludzkość wytycza rytm lat sztucznymi zapiskami. Pozo- stałym wystarcza kalendarz pór roku. Ludzie zawsze robią wszystko po swojemu. W tym marszu czasu niektórzy kroczą, obrawszy określony cel, a inni włóczą się i marzą. Większość za wszelką cenę stara się posuwać naprzód, ale znajdą się i tacy, którzy podążają ścieżką wiodącą w dół. Chociaż droga jest wtedy łatwa do przebycia, nie ma z niej odwrotu. W szystkiego najlepszego z okazji urodzin, Natali! Przykre doświadczenia Gaye sprzed dwóch dni wciąż zaprzątały myśli każdego z obecnych, lecz wszyscy próbo- wali zapomnieć o kłopotach chociaż na trochę, żeby bez przeszkód świętować czwarte urodziny chłopca. Cała rodzi- na Amarich i kilku przyjaciół, wystawiając się na niebez- pieczeństwo ataku skrzeczących potworów, zebrali się na przyjęciu, na którym menu wydawało się cokolwiek ekscen- tryczne. Natali wybrał osobiście poszczególne dania w swo- im ulubionym kolorze. - Wszystko ma być czerwone! -wykrzyknął podniecony czterolatek. - Takie jak to? - Etha trzymała w ręku pomidor. - Tak! - potwierdził Natali, klaszcząc w dłonie. Stół zastawiono talerzami z rybą, papryką, zupą i kilko- ma rodzajami owoców. Potrawy zostały uprzednio zaapro- bowane przez Natalego. Etha poradziła się Habelli w spra- wie doboru jadalnych barwników, dzięki czemu przygoto- wała odpowiednio pokolorowane ciastka i inne słodycze. 236 Etha ukryła przed wzrokiem syna kilka dodatkowych dań, na wypadek gdyby ktoś stwierdził, że zestaw proponowany przez jubilata jest zbyt ograniczony. Chłopiec z radością przyjmował liczne prezenty, ciesząc się również, że znalazł się w centrum zainteresowania zgromadzonych osób. Nie mógł doczekać się wspólnej zabawy nowymi zabawkami ze swoimi przyjaciółmi. Natali nalegał, aby zaprosić jeszcze jednego, specjalnego gościa. Iceman siedział w rogu kuchni w towarzystwie Habelli, Leseca i kilku innych osób. Wszyscy, a w szczególności Dsordas, uważnie go obserwowali. Etha uradowała się niezmiernie z możliwości przyprowadzenia na uroczystość młodziutkiego podopiecznego, z wyrwania go z odizolowa- nej celi i wprowadzenia w swój świat. Nie miała żadnych wyrzutów, że Iceman przebywał wśród jej przyjaciół i krew- nych. Dawny telepata rozglądał się dookoła z szeroko otwartymi oczami, najwyraźniej oszołomiony zamiesza- niem, lecz jadł z apetytem i nawet uśmiechał się, kiedy Etha znajdowała się w pobliżu. Po posiłku, gdy dorośli kończyli pić wino - czerwone oczywiście - Natali zdecydował, że wraz z rówieśnikami powinien usiąść na podłodze i przystąpić do zabawy. Nastąpiło spore zamieszanie, gdy czereda malców przepy- chała się w zatłoczonym pokoju i tylko dzięki odrobinie szczęścia żaden z nich nie został zdeptany przez dorosłych. Gdy wszystkie dzieci usadowiły się już wygodnie, Natali rozejrzał się wokół, najwyraźniej nie do końca usatysfakc- jonowany. - Ice! - zawołał, kiwając na przyjaciela i wskazując miejsce na podłodze obok siebie. - Ice! Iceman wstał, lecz zawahał się, widząc pytające spoj- rzenia mniej przyjaznych osób. Chciał przyłączyć się do zabawy, lecz najwyraźniej czegoś się obawiał. Jak zwykle z pomocą przyszła mu Etha. 237 - Idź - ponagliła. - Nie wypada odmawiać jubilatowi. Jej uśmiech ośmielił nieco Icemana i wydawało się, że potrzebował właśnie takiej zachęty. Po chwili znajdował się już wśród gromady cztery razy młodszych od siebie dzieci, śmiejąc się pospołu z nimi z ich błazeństw i ze swego uczestnictwa w tych zabawach. Nawet Dsordas odprężył się w końcu. Jakiś czas później Natali wstał nagle, patrząc w jeden punkt, jak gdyby nasłuchiwał czegoś, co tylko on mógł słyszeć. Następnie odwrócił się do Icemana, który wciąż siedział na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Ich twarze znajdowały się teraz na jednym poziomie. - Mój tata nadchodzi - zapowiedział uszczęśliwiony. - Czy chcesz go poznać? Iceman skinął niepewnie głową i Natali uśmiechnął się, nieświadomy ciszy, jaka zapanowała w kuchni. Naraz wszyscy przypomnieli sobie o zapewnieniu chłopca, że Antorkas powróci na jego urodziny. Wspomnienie rzuciło cień na atmosferę przyjęcia. - Natali, maluszku... -zaczęła Etha, lecz przerwała nagle i wstrzymała oddech, podobnie jak reszta zgromadzonych. Widmowa postać Antorkasa migotała w wejściu. Naj- bliżej stojący odsunęli się instynktownie, natomiast pozo- stali nie wykonali najmniejszego ruchu. - Tato, to jest mój przyjaciel Ice. - Natali wydawał się bardzo spokojny. Usta zjawy poruszyły się, ale jedynie Gaye usłyszała wypowiedziane słowa. Wyczuła przybycie ducha i w tej chwili mogła jedynie utrzymać słabnący dźwięk znajomego głosu w swoim umyśle. - Tak - odparła, a każdy spoglądał na nią i na wid- mowego gościa. - Tak, powiem im - dodała po następnej cichej przerwie. -Dlaczego...? 238 Antorkas przemówił ponownie, przerywając pytania, a następnie odwrócił się i spojrzał na swoją rodzinę, przenosząc wzrok po kolei na każdego z krewnych. Wszys- cy, z wyjątkiem Natalego, mieli łzy w oczach. - Co on mówi? - zapytała Etha zdławionym szeptem. - Że tęskni za nami wszystkimi i że nie powinniśmy go żałować -zaczęła Gaye, a jej własny głos wydawał się bliski załamania. - Mówi też... - zarówno duch jak i jego tłuma- czka wpatrywali się w Ethę - że nigdy nie przestanie cię kochać i będzie czekał, dopóki los ponownie nie połączy waszych dróg. Z gardła Ethy wydobył się słaby dźwięk i Foran, który stał obok, przytrzymał jej ramię na wypadek, gdyby miała zemdleć. - Antorkas... - westchnęła, ale nie zdążyła niczego wię- cej powiedzieć. Duch zamigotał krótko i zniknął. - Wiedziałem, że tata przyjdzie - odezwał się pogodnie Natali i dopiero teraz spostrzegł smutek na twarzach obecnych. Zmarszczył brwi, robiąc niezadowoloną minę, a jego wielkie oczy stały się poważne. - Czy on powiedział coś jeszcze? - zapytała cicho Etha. - Tak. - Gaye zawahała się. - Wyznał, że mógł od- powiedzieć na wołanie z tego świata, ponieważ cała rodzina zgromadziła się po raz ostatni. Tego samego wieczoru, kiedy zapadł zmierzch oddalają- cy groźbę ataku skrzeczących potworów, Dsordas i Fen udali się na spotkanie z zastępcami. Oboje podjęli ważną decyzję, lecz przed wprowadzeniem jej w życie chcieli uzyskać aprobatę swoich przyjaciół i towarzyszy. Skoulli, Mysz i Yeori czekali na nich w cichym pokoiku na wyższym piętrze dawnych kwater garnizonu Imperium. 239 - Postanowiłem wyruszyć do Xańtium - oznajmił Dsor- das bez wstępu, gdy weszli razem z Fen do małego pomiesz- czenia. - Co!? - wybuchnął Yeori. - Dlaczego? - Skoulli wykazał nieco większe opano- wanie. - Ktoś musi jechać, a to jest mój obowiązek - odparł przywódca. Z wyrazu jego twarzy i tonu głosu można było wyczytać, że podjął decyzję po długim namyśle. - Niektóre z przyczyn już znacie, a inne niedługo się wyjaśnią. - Rodziny zakładników ucieszą się z twego pomysłu - wtrącił Mysz. - Rozpaczliwie potrzebują wiadomości o swoich dzieciach i chcieliby w miarę możliwości udzielić im pomocy. - To jest jeden powód - zgodził się Dsordas. - Drugi to zdobycie informacji. Jedynie dostając się na stały ląd, przekonamy się, czy nie wysłano przeciwko nam floty. Musimy mieć pewność. - A co ze skrzeczącymi potworami? - zaprotestował Yeori. - Z pewnością przedstawiają obecnie większe za- grożenie niż Xantium. - Zgadza się - powiedział Dsordas. - Lecz pomysł, że płaszczki są bronią Imperium, zaczyna wydawać się coraz bardziej wiarygodny. - Bzdura - wykrzyknął Yeori. - Jak...? - Farrag używał magii - wtrąciła Fen. - Widziałeś na własne oczy. Któż może wiedzieć, jaką diabelską mocą posługuje się Xantium? - Jak inaczej wytłumaczyć zmianę morskich nietoperzy w monstra? - dodał Dsordas. - Ale to one zatopiły cesarską flotę! - Nie możemy być tego pewni - odparł Dsordas. - Jeśli rzeczywiście doprowadziły do zniszczenia okrętów, wciąż 240 istnieje prawdopodobieństwo, że są stworzeniami nasłanymi przez Imperium. Mogły przecież towarzyszyć flocie, stano- wiąc część siły uderzeniowej, lecz potem nastąpiły jakieś komplikacje i płaszczki obróciły się przeciwko swoim panom. - Wierzysz w to? - zapytał nie przekonany Yeori. - Przedstawiłem czysto teoretyczne rozważania i jakako- lwiek jest prawda, ktoś w Xantium musi wiedzieć więcej o skrzeczących potworach niż my. Yeori umilkł, zastanawiając się nad słowami przyjaciela. - Jakie korzyści miałoby Imperium, wysyłając te dzikie stworzenia przeciwko nam? - zastanowił się Mysz. - Być może jest to kara za rebelię. Chcą osłabić nasze siły przed nadejściem armii xantyjskiej? - Dsordas wzruszył ramionami. - Trudno powiedzieć. - Więc myślisz, że Latchi ma rację. - Skoulli uśmiechnął się lekko. - Zalys jest wciąż uciskane i dlatego wyspa zatapia się coraz bardziej. - Znasz moją opinię na temat starych legend - odparł poważnym głosem przywódca. - Ale w istocie, wciąż grozi nam niebezpieczeństwo potopu, nie wspominając już o tym, że musimy stawić czoło innym przeciwnikom wyłaniającym się z morza. I na stałym lądzie możemy zdobyć pomocne informacje. - Najwyższy przypływ w tym miesiącu nadejdzie za dwa dni - wtrącił Mysz. - Mówiłeś o przyczynach, których nie znamy - przypo- mniał Skoulli po krótkiej przerwie. Dsordas wziął głęboki oddech. - Gaye rozmawiała z kimś w Xantium. - Wspólnie z Fen opowiedzieli im o najnowszych rewelacjach niewidomej dziewczyny. Mężczyźni wiedzieli już o wiadomości przeka- zanej przez ducha i teraz wydawało im się, że obie sprawy mają ścisły związek. 18 - Blask płomienia 241 - „Xantium stanowi centrum wielu kół. Jeśli chcesz zrozumieć je wszystkie, musisz przybyć tutaj. Lecz strzeż się, ponieważ miasto ma również swoje skrzeczące po- twory" - przytoczyła Fen. Zastępcy słuchali w pełnej szacunku ciszy, pamiętając wkład Gaye w sukces powstania i fakt, iż swoje działania opierała na radach tego samego ducha. - W rezultacie Gaye jest zdeterminowana, żeby udać się do Xantium z przyczyn zarówno publicznych jak i osobistych - zakończył Dsordas. - Ona postępuje słusz- nie i zamierzam towarzyszyć jej, jeśli oczywiście wyrazicie zgodę. Yeori spojrzał na Fen. - Co ty o tym myślisz? - zapytał. - Jadę z nimi - odparła bez wahania. - Nie możesz jechać. To absurd. -Etha z trudem wyma- wiała słowa. - Nigdzie cię nie puszczę! - Ależ mamo - odparła spokojnie Gaye - nie możesz zatrzymać ani mnie, ani nikogo innego. Etha spojrzała na Gaye, a następnie na Fen i Dsordasa. - A więc wszyscy mnie opuszczacie - powiedziała oskar- życielsko. - Czym sobie na to zasłużyłam? - Musimy pojechać - odpowiedziała Fen. - Przecież to czyste szaleństwo! - Być może. Ale czy mamy inne wyjście? Znasz przecież powody. To może być jedyna szansa, żeby ocalić Zalys i jedyna możliwość, aby Gaye spotkała się z Bowenem. - Ty jednak mogłabyś zostać. - Etha spojrzała na swoją najstarszą córkę, lecz w jej głosie nie było zdecydowania. Gdyby Dsordas wyruszył, Fen podążyłaby za nim. - Jak temu podołacie? - zapytała ostatecznie. 242 - Yeori jedzie z nami - powiedział Dsordas. - A wiesz, jaki on jest zaradny. - A więc wasza czwórka zamierza zdobyć Imperium - skomentowała gorzko Etha. - Szukamy informaq'i, a nie walki - wyjaśnił Dsordas. - I mamy wystarczająco dużo bursztynu, żeby opłacić naszą podróż - dodała Fen. - Jak mniemam, zamierzacie podróżować na „Mroźnej Gwieździe" - powiedziała Etha. - Z tym piratem. - Bark Madden ma niejedną rzecz na sumieniu, lecz z nami obejdzie się uczciwie. - A co ze skrzeczącymi potworami? - nie ustępowała Etha, używając swojego ostatniego argumentu. - Nie po- traficie ukryć się przed tymi bestiami! - Całą nadzieję pokładamy w Gaye, która może nam pomóc - odezwała się Fen. - Wiesz, czego dokonała ostatniej nocy. To jest następna przyczyna, dlaczego musi z nami wyruszyć. Etha odwróciła się, chowając przed nimi twarz. - Antorkas wiedział - odezwała się ponurym głosem. - Nigdy już nie będziemy razem. Następne trzy dni okazały się jeszcze bardziej pracowite niż jakiekolwiek wcześniej. Większość uwagi wyspiarzy pochłaniały powodzie spowodowane olbrzymimi przypły- wami. Zniszczenia w Nkosa nigdy nie były tak wielkie. Pozycja Dsordasa, który starał się ratować wyspę wszelkimi sposobami, wzmocniła się zarówno wśród zwolenników starych wierzeń, jak i wśród praktyczniej myślących wy- spiarzy. On przynajmniej coś robił. W końcu przygotowano się do podróży. Dsordas polecił Skoulliemu zaopiekować się wszystkim podczas jego nie- 243 obecności. Rankiem, tuż przed wyruszeniem w morze, wierny zastępca przyniósł niepokojące wieści. - Habella powiedziała o przeświadczeniu Icemana, że na wyspie znajduje się jeszcze jakiś telepata. Chłopak nie potrafi go jednak zlokalizować. - Gaye miała podobne odczucie - powiedział Dsordas, przypominając sobie rozmowę z dziewczyną. - Czy myślisz, że będą oczekiwali w Xantium naszego przybycia? - Uprzedzony jest jak uzbrojony - Skoulli przytoczył stare przysłowie. - Miejmy taką nadzieję. - W każdym razie nie możemy z powrotem uczynić z Icemana telepaty, nawet jeśli tego chcemy - dodał zastępca. - Co masz na myśli? - Wszystkie ropuchy Farraga zniknęły - odparł Skoul- li. - Nikt nie ma pojęcia, gdzie się podziały. W miesiąc po zakończeniu powstania „Mroźna Gwiaz- da" wypłynęła na pełne morze. Dsordas zakazał wszelkich pożegnań i tylko niewielu ludzi odważyło się wyjść na zewnątrz, żeby zobaczyć odpływających przyjaciół, lecz czwórka podróżników zdawała sobie sprawę, że towarzyszą im myśli wszystkich mieszkańców Zalys. Wśród załogi statku odezwały się głosy sprzeciwu na wieść o kobietach na pokładzie, lecz kiedy marynarze dowiedzieli się o możliwościach niewidomej dziewczyny, stali się mniej swarliwi i nie mogli doczekać się opuszczenia lądu. Doświadczeni żeglarze nie zachwycili się stolicą wyspy i od wielu dni pragnęli z całego serca wydostać się z nieduże- go portu. Ucieczka - nawet z perspektywą ataków potwor- nych płaszczek - wydawała im się bardziej kusząca niż pozostanie w Nkosa. Dlatego też towarzystwo Fen i Gaye 244 zostało szybko zaakceptowane. Na statku przebywali także inni pasażerowie. Kupiec imieniem Ronald Onar wraz ze swoim służącym również wybrali się w niebezpieczną po- dróż. Niespodzianką dla wszystkich było towarzystwo wiel- kich stad nietoperzy, których drobne cienie migotały wśród takielunku i dookoła statku. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Rozpoczyna się czuwanie. Jedna miłość obserwuje; druga chowa się, a chowając daje siebie. Ponad echem burzy toczą się ciche modlitwy. Tylko bogowie wiedzą, jakie odpowiedzi powrócą echem. Kiedy Southan dowiedział się o uczynku Ifryn, najpierw ogarnęło go niedowierzanie, potem przerażenie, a następnie wpadł w szał. Popędził do fatalnego korytarza przez od- bijające echo jego kroków hole. Spotkał tam kilku zgroma- dzonych żołnierzy. - Kto stał na warcie? - Southan był postawnym męż- czyzną, lecz teraz wydawał się jeszcze większy, opanowany nie spotykaną u niego furią. Dwóch żołnierzy wystąpiło naprzód z wyraźną niechęcią. Uklęknęli z pochylonymi głowami. - Co tu się wydarzyło? - Southan szczeknął krótko, trzęsąc się w gorączkowej złości. - Cesarzowa domagała się ustąpienia z drogi, najjaśniej- szy panie - odparł pierwszy z mężczyzn. - Powiedziała, że dałeś jej pozwolenie. - Głupcze - zasyczał cesarz. - Nie śmieliśmy jej zatrzymywać, najjaśniejszy panie - argumentował drugi wartownik. - Nie mieliśmy poję- cia... 246 Southan zamachnął się i wierzchem dłoni uderzył go w twarz. Mężczyzna upadł na posadzkę. - Czy zapomniałeś o moich rozkazach? - zaryczał ce- sarz, z trudem kontrolując swoje emocje. Odwrócił się do pierwszego strażnika. - Co stało się potem? - Ona... Cesarzowa stanęła tuż przed progiem, po czym weszła do środka - odparł trzęsący się z przerażenia żoł- nierz. - Widziałem błysk światła i ona... ona zniknęła. - Trzymał głowę nisko opuszczoną, wiedząc że jest to lepsze wyjście, niż udowadniać swoją niewinność tak, jak zrobił jego towarzysz. Southan przez jakiś czas wpatrywał się w obu mężczyzn, a następnie zwrócił się do ich dowódcy. - Zabrać ich z moich oczu - rozkazał. - Wychłostać i wrzucić do lochów. - Spojrzał ponownie na nieszczęsnych strażników. - Módlcie się, żeby cesarzowa powróciła bezpiecznie. Jeśli stanie się jej jakaś krzywda, umrzecie. Gdy już wyprowadzono skazanych z korytarza, Southan ponownie obrócił się i spojrzał uważnie na tajemnicze wejście. Wydawało się, jakby pusty pokój szydził sobie z władcy. - Zostawcie mnie samego. Rozeszli się natychmiast i jedynie z końca korytarza kilka osób dyskretnie obserwowało cesarza. Ifryn, dlaczego to zrobiłaś? Southan popadł w beznadziej- ną rozpacz. Był całkowicie rozbity i zmieszany. Powinienem był kazać to zamurować, pomyślał i natychmiast ogarnęło go przerażenie. / zamknąć Kerrella w grobowcu? Wydawało się niemożliwe, że Ifryn i generał byli w środku. Pokój wyglądał teraz niewinnie, ale cesarz widział jak coś, co znajdowało się we wnętrzu zabiło Clavię, a teraz pochłonęło jego ukochaną żonę. Southan wielokrotnie podchodził do 247 wejścia, lecz nie potrafił zdobyć się na odwagę, by prze- kroczyć niewidzialną barierę. Stłumił wściekłość i prze- klinał siebie za tchórzostwo. Usprawiedliwiał się, myśląc o ciążącej na nim odpowiedzialności za cesarstwo i dzieci. Lecz wiedział, że w istocie powstrzymywało go coś zupełnie innego. Southan obawiał się śmierci i nieznanych czarów. Bał się poddać próbie. Nie potrafił nawet rozkazać które- muś ze swych sług, by to zrobił. W głębi duszy zdawał sobie sprawę ze zbyt surowego potraktowania strażników. Zapo- mniał o złości i uklęknął na zimnej, kamiennej posadzce, nie zwracając uwagi na obserwujących go żołnierzy. Zwró- cony twarzą do obecnie ciemnego pokoju, rozpoczął czu- wanie. Zapadła noc, a on wciąż modlił się żarliwie do starych bogów. Po raz pierwszy w swoim życiu. Tej samej nocy Bowen ujrzał chaos, jaki znów zapanował wśród talentów. Zauważył, że może wędrować zatłoczony- mi korytarzami, zupełnie nie kontrolowany. Urzędnicy wraz z całym personelem bezskutecznie starali się opano- wać krytyczną sytuację. Obserwował bez większych emocji, jak rozpadają się wszelkie pozory normalności. Jeszcze w ciągu dnia wyczuł przerażenie i rosnący strach talentów przed powiększającą się szarą siłą, która groziła unicest- wieniem ich wszystkich. Dla niego było to zbyt odległe. Nieco później pojawiło się jeszcze jedno zakłócenie w psy- chicznej strukturze jego nowego domu, lecz Bowen rozmyś- lnie nie zwracał na nie uwagi, nie chcąc mieszać się w cokol- wiek. Zadowalało go jedynie obserwowanie tego, co działo się dookoła. Słuchanie okazało się trudniejsze do zniesienia. Widział duchy atakujące zgromadzonych ludzi, którzy byli doprowadzeni do histerii, mimo iż oszalałe zjawy nie 248 mogły uczynić im fizycznej krzywdy. Widział telepatów, którzy nie spali od trzech lub więcej nocy. Doprowadzeni do szaleństwa i bliscy ostatecznego załamania utrzymywali świadomość przez paraliżujący strach przed zjawami. Wi- dział drewniany stół eksplodujący na miliony kawałków. Wybuch oślepił jakiegoś urzędnika i poranił kilka osób. Najstraszniejszy jednak był widok jednego z podpalaczy, który nieświadomie obrócił swoją tajemniczą umiejętność przeciwko sobie, we własnych wnętrznościach rozpoczyna- jąc łańcuch reakcji. W ciągu kilku chwil pozostał po nim jedynie popiół i kilka poczerniałych kości wyglądających obecnie jak tlące się patyki. Bowen z łatwością odizolował się od przerażających wydarzeń. Daleko bardziej niepokojące okazały się głosy w jego głowie; bezustannie wołające, błagające i pytające. Przed nimi nie potrafił uciec. Nie reagował na ich błagania. Pozwalał słowom przeinaczać się tak, że nie miały żadnego sensu, i próbował ignorować wrzawę. Późną nocą niezrozumiały dla Bowena instynkt za- prowadził go do zaciemnionego pomieszczenia. Światło oliwnej lampy wiszącej na korytarzu rozlało się po pokoju, gdy otworzył drzwi. Ujrzał makabryczną scenę. Na wy- stających nad podłogę kamiennych płytach leżeli na plecach młodzi ludzie - mężczyźni i kobiety. Wszyscy nieuchwytnie podobni do siebie. Prawe ramiona opadały w kierunku środka pomieszczenia. Na nadgarstkach widniały nacięcia, z których krew wolno sączyła się w płytkie misy, a następnie płynęła kamiennymi rynnami do centralnego zbiornika umieszczonego w innej skalnej płycie. Cienkie niebieskie płomienie migotały nad gęstą bulgocącą miksturą, z którą mieszała się krew. Bowen zdawał sobie sprawę, nie wiedząc skąd, że patrzy na zakładników z Zalys będących w nar- kotycznym transie. Ich krew stawała się teraz źródłem 249 siły, którą wysączano z nieszczęśników, by użyć jej w innym miejscu. Bowen doliczył się jedenastu osób. Powinno być dwanaście. Młodzieniec zadumał się. Na- stępnie przypomniał sobie, że Sagar nie żyje. Wspomnienie przeniosło jego myśli z powrotem do rozdzierająco bolesnej rzeczywistości. Pomyślał o Gaye, a potem runął na posadz- kę i rozbił sobie głowę o jedną z kamiennych płyt. Leżąc nieruchomo wyglądał jak martwy. Krew sączyła się wolno z rozcięcia na czole. Tej samej nocy Alasia i Martyn spotkali się w Iglicach. Wiatr hulał pomiędzy kamiennymi wieżyczkami, wysoko ponad miastem i ludzkim harmidrem. Powitali się jak zwykle z wielką kurtuazją, po czym Martyn bezwłocznie przeszedł do sedna sprawy, najpierw przedstawiając swoje wątpliwości, a dopiero później propozycję Baylina. - Czy wiesz, gdzie przebywa brat Sagara? Ten, którego nazywasz światłem przewodnim? - W wirze powietrza pod ziemią - odparła. - Tunele niosą odgłosy. - Czy Bowen jest w Departamencie Informacji? W której sekcji? - Światło świeci, gdziekolwiek on jest. - Alasia tłuma- czyła niczym cierpliwa nauczycielka niepojętnemu ucznio- wi. - Wszyscy, którzy patrzą, w końcu zobaczą. Serce Martyna zadrżało, gdy pomyślał sobie o prze- szukiwaniu całego kompleksu budynków departamentu, stanowiącego jeden wielki labirynt. Przypominałoby to próbę odnalezienia określonego ziarenka piasku na Mart- wych Ziemiach. Martyn wiedział jednak, że niczego więcej nie wyciągnie od Alasi. Dlaczego nie mogli trzymać Bowena po prostu w lochach czy w enklawie? Westchnął głęboko i powrócił do dalszych pytań. - Gdzie jest kanclerz Verkho? Plotka głosi, że zniknął jakiś czas temu. Delikatny skurcz przebiegł przez twarz Alasii. - On pozostaje poza czyimkol wiek zasięgiem - powie- działa. - Coś więcej niż zwykłe zamknięcia chroni jego norę. Nie myśl na razie o walce z nim. Ostatnia uwaga zdziwiła Martyna. Nie było niespodzian- ką, że Verkho ukrył się w swoim gabinecie. Odpowiedź kobiety nie zaskoczyła więc Martyna, lecz czyżby Alasia znała ostateczny cel Swordsmana? - Na razie nie myślę o walce - powiedział ostrożnie. - Chciałbym się jednak dowiedzieć, jak dostać się do prywat- nych komnat kanclerza? Alasia wskazała mu najlepszy sposób i Martyn prawie roześmiał się z zadowolenia. Czy to naprawdę mogło być tak łatwe? - Dziękuję - powiedział i dodał, przygotowując się do odejścia: - Czy znasz miejsce pobytu Kerrella? - Światło świeciło na nim - odpowiedziała. - Ja nie posiadam wystarczającej mocy, żeby złamać pieczęć. - Bowen? - Martyn zaryzykował, ponownie zdezorien- towany. - Czy Kerrell również jest w departamencie? - Nie ma go nigdzie - wyjaśniła bladolica kobieta. - Opuścił ten świat. Po wejściu do pokoju Ifryn usłyszała jedynie trzaski. Puste pomieszczenie, oświetlone blaskiem lampy oliwnej umieszczonej w korytarzu, wyglądało identycznie jak z ze- wnątrz. Nagle serce cesarzowej zaczęło bić szybciej. Z prze- rażeniem spostrzegła, że jej postać nie rzuca żadnego cienia. Odwróciła się w kierunku drzwi, myśląc przez chwilę 251 o ucieczce, lecz zawahała się. Korytarz wydawał się nieostry niczym niewyraźne wspomnienie. Pod wpływem nagłego impulsu spojrzała w górę. Pokój nie miał sufitu, nad głową dostrzegła białe chmury. Fałszywa rzeczywistość rozpłynęła się i pokój zniknął. Ifryn znajdowała się we wszechobecnej, półprzezroczystej bieli. Nie słyszała żadnego dźwięku. Strach opadł ją, ścis- kając swoimi lepkimi mackami. - Co ja zrobiłam? Wtedy ujrzała Kerrella. Leżał z zamkniętymi oczyma, unosząc się w powietrzu. Serce Ifryn zatrzymało się na moment, przepełnione nadzieją i przerażeniem. - Kerrell! - krzyknęła przeraźliwie, lecz do jej uszu nie dotarł żaden dźwięk. Pustka pochłonęła jego imię. Powieki generała drgnęły, a następnie uniosły się. Spoj- rzał z niedowierzaniem i z nagłą szaloną radością. - Ifryn! - Jego wargi poruszyły się, lecz wołanie usłysza- ła wewnątrz swego umysłu. Szarpnęli się, usiłując zbliżyć się do siebie, lecz w białej mgle nie mogli znaleźć żadnego punktu zaczepienia. Nie istniało tam nic, od czego mogliby się odepchnąć. Przysu- wali się jednak wolno, wiedzeni nieugiętą wolą i tęsknotą. W końcu czubki ich palców zetknęły się i spletli swoje dłonie. Przywarli do siebie w gorączkowym uścisku, z uczu- ciem ogromnej ulgi i niepohamowanego szczęścia. Jesteś prawdziwa, Kerrell wyszeptał ze zdziwieniem, nie- świadomie nawiązując do jej marzenia sennego sprzed wielu dni. Co się dzieje?, spytała. Gdzie my jesteśmy? Kerrel zamknął jej usta pocałunkiem. Przez ulotną chwilę Ifryn wydawała się zbyt oszołomiona, żeby zareagować, lecz zaraz stopniała pod wpływem jego żaru. Zanim ich wargi rozdzieliły się, oboje wiedzieli, że nie skończy się na 252 pocałunku. Nie potrafili dłużej powstrzymywać swoich uczuć tłumionych od tak dawna i teraz nadszedł czas, aby uwolnić je, by spłynęły potokiem, dla którego nie istniały żadne bariery. Oboje znali swoje myśli i nie potrzebowali słów. To nie było już tylko sprawą wyboru, lecz stało się koniecznością. Ubrania nie stanowiły przeszkody, jak gdyby one rów- nież należały do miłosnego spisku. Ich ciała zjednoczyły się, wydobywając radość, pieszczotę i rozkosz spowodowaną dotykiem i smakiem skóry. W kilku burzliwych chwilach poznali całą księgę namiętności; każdy rozdział ukształ- towany przez niepohamowane żądze. Dopiero później, leżąc w objęciach, zastanowili się nad swoim uczynkiem. Kerrell spostrzegł strach w oczach ukochanej i pocałunkami starał się odegnać to uczucie. Jedynie nasza miłość ma teraz znaczenie. Ifryn zamknęła powieki i umysł, poddając się żądzom swego ciała. Dużo później, gdy ich namiętności nieco się uspokoiły, kochankowie rozpoczęli dziwną, niemą rozmowę. Zawsze cię kochałem, zaczął Kerrell. Od pierwszego wej- rzenia. Nie mogłem ci tego powiedzieć i nie znałem twoich uczuć. Niemoc wydawała się straszna. Czy wątpiłeś w moją miłość?, zapytała. Miałem nadzieję. Czasami nawet wierzyłem, lecz... Teraz już wiesz. Ifryn uśmiechnęła się. Masz dowód. Poczucie winy nie istniało w tym nierealnym świecie. Odczuwali jedynie ulgę i niewysłowioną słodycz. Znaj- dowali się daleko od wszelkich trosk rzeczywistego świata. Myślałam, że nie żyjesz, powiedziała. Ja też tak myślałem. Czy przez cały czas byłeś tutaj? Zniknąłeś na ponad pół miesiąca. 253 Zdziwienie Kerrella wydawało się zrozumiałe. Czas musi być tutaj zupełnie inny, domyślił się niepewnie. W przeciwnym razie byłbym już martwy. Spostrzegł w jej oczach powracającą falę strachu. Jak się stąd wydostaniemy?, wyszeptała. Me wiem, przyznał Kerrell. Głos generała zdradzał, że obecnie nie przywiązuje do tego wagi. Clayia zginęła, próbując... Wiem. Delikatnie uwolnił się z objęć Ifryn i pokazał jej martwą twarz krążącą wciąż dookoła. Widok wstrząsnął cesarzową, która instynktownie zasłoniła się ubraniami przed przerażającymi, niewidzącymi oczyma. Jakie to straszne. To właśnie Clavia zwabiła mnie w tę pułapkę, wyjaśnił Kerrell, wspominając podstęp, którego padł ofiarą. Zatem Verkho stoi za tym, stwierdziła Ifryn. Takiego dowodu potrzebowaliśmy! Jeśli kiedykolwiek będziemy mieli szansę go użyć, dodała poważnie. Żeby choć na chwilę zapomnieć o upiornej twarzy, opowiedziała Kerrellowi o wszystkim, co się wydarzyło podczas jego nieobecności. Mówiła o swoim porozumieniu z Baylinem i Swordsmanem, o pojedynku Alasii i Coulsona z Verkho, o odosobnieniu kanclerza. Kerrell słuchał, lecz wydawało się, że jego myśli krążą gdzieś indziej i cesarzowa w końcu umilkła. Spojrzenie Ifryn zdawało się pytać: - Co my teraz zrobimy? Kerrell ponownie ją pocałował. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Migocący płomień świecy rozsyła przeklęte światło i roztapia szkarłatny wosk. Jakie kształty przybierze zły omen, gdy on przechodzi obok? Kiedy nasz świat na nowo się uspokoi, jakie przybierze formy, jakie pieczęci zostaną złamane? Widziałem wcześniej takie krwawe znaki. W odróżnieniu od swojego bardziej cierpliwego alter ego, Swordsman działał stanowczo i błyskawicznie. Po spotkaniu z Alasią udał się wprost do prywatnych komnat Verkho znajdujących się w Dziedzinie. Znalazł tajemne przejście z taką łatwością jak powiedziała jego przewodnicz- ka i wkrótce, przeżywając jedynie kilka niepewnych chwil, zbliżył się do wewnętrznego sanktuarium, które znał z opo- wiadań. Apartamenty kanclerza wydawały się niezliczone. Wśród nich było mnóstwo komnat zaprojektowanych z przeróżnym przeznaczeniem. Do kilku z nich dostęp miał jedynie Verkho, tudzież specjalnie wybrani goście. Tam właśnie zmierzał Swordsman. Niegdyś strażnicy patrolowali korytarze, lecz obecnie nigdzie nie napotkał żołnierzy. Albo Verkho czuł się nie- samowicie bezpiecznie, wierząc, że nie znalazłby się śmiałek, który wtargnąłby tak daleko, albo istniał inny, bardziej subtelny system zabezpieczeń. W rzeczywistości miejsce wydawało się opuszczone i śmiertelnie ciche. Jedynie kilka lamp oliwnych płonęło, rzucając niewiele światła na prawie 255 ciemny korytarz. Żaden z pokoi nie był zamknięty. Swords- man poruszał się niezwykle ostrożnie, stąpając delikatnie po matach i dywanach przykrywających kamienną podłogę, i czujnym wzrokiem wypatrywał ukrytych niebezpie- czeństw. Nie znalazł jednak niczego podejrzanego i doszedł do wniosku, że pewność siebie kanclerza urosła do arogan- cji- Pokoje były bogato umeblowane i w innych czasach Martyn zniszczyłby wiele skarbów i dzieł, którymi Verk- ho przyozdobił swoje komnaty. Jednak powstrzymał się od tak małej zemsty, wiedząc, że cel jego wizyty jest dużo ważniejszy. Czuł się jak osobliwa, nie pokonana mucha skradająca się powoli do centrum pajęczyny. W końcu znalazł komnatę, która nie była pusta. Gdy delikatnie otworzył drzwi, usłyszał szmer dochodzący z pomiesz- czenia. - Nareszcie - powiedział kobiecy głos. - Myślałam, że zapomniałeś o mnie. Sypialnię oświetlały dwie lampy, których światło z tru- dem przenikało przez ciemnoczerwone klosze, co nadawało komnacie atmosferę duszności. - Założyłam twój ulubiony strój - westchnęła i wdzięcz- nie zeszła z wielkiego łoża, rozkładając ręce w powitaniu. Nie miała na sobie niczego z wyjątkiem złotej biżuterii oplatającej nadgarstki i kostki u nóg, oraz wielkich kol- czyków zwieszających się z uszu. Swordsman nie zareago- wał, stojąc wciąż nieruchomo, i kobieta nagle zdała sobie sprawę z pomyłki. Odwróciła się w kierunku dzwonka zawieszonego na ścianie, naprzeciwko kominka, lecz Swordsman okazał się szybszy. Jedną ręką przytrzymał delikatne dłonie, drugą zaś przystawił sztylet do gardła nagiej kobiety. Twarz Swordsmana wydawała się nierucho- mą maską, która zdradzała jedynie zimną krew i wrogość. 256 Znajdowali się tak blisko siebie, że dziewczyna nie mogła przyjrzeć mu się należycie. - Jedno słowo i umrzesz - wyszeptał chrapliwie. Zdała sobie sprawę, że znalazła się w pułapce. Nawet nogi miała unieruchomione przez napastnika. Martyn ba- wił się przez chwilę jej przerażeniem. Każda kobieta gotowa służyć Verkho jako nałożnica zasługiwała na cierpienie. - Gdzie są prywatne komnaty kanclerza? Gdzie pracuje? Gdzie sypia? - Gdy tylko ma ochotę, sypia tutaj - odparła, a w jej drżącym głosie pojawił się odcień dumy. - Gdzie jego prywatne komnaty? -zasyczał Swordsman, przyciskając ostrze do jedwabistej skóry szyi. - Nie możesz tam wejść. Nikt nie może. Każdy, kto przekroczy te progi, zostanie przeklęty. - Najwyraźniej wierzyła w to, co powiedziała, lecz jej słowa nie wywarły na intruzie najmniejszego wrażenia. - Jestem odporny na klątwy - powiedział. - Gdzie są jego komnaty? - powtórzył z narastającą niecierpliwością. - Drzwi z tyłu. Tam - pokazała oczyma. - Następny pokój i jeszcze jeden za nim. Trzyma w nich swoje papiery - dodała szybko. - Nie rób mi krzywdy. Uczynię wszystko, co zechcesz. Martyn obdarzył ją spojrzeniem pełnym najwyższej po- gardy, po czym pchnął sztylet, przebijając podbródek, a następnie mózg jednym gwałtownym uderzeniem. Umarła natychmiast, nie wydając żadnego dźwięku i Swordsman położył bezwładne ciało na podłodze. Wytarł sztylet o prze- ścieradło i skierował się do ciemnego korytarzyka, który wskazała dziewczyna. Drzwi były zamknięte, ale klucz wisiał na haku przy ścianie. Włożył klucz do zamka i obrócił nim delikatnie. Nie czuł większego oporu, lecz przy każdym zgrzycie przerywał i nasłuchiwał uważnie, czekając na jakąś 17 - Blask płomienia 257 reakcję. Nic się nie wydarzyło. Swordsman nacisnął klamkę i popchnął drzwi nogą. Uskoczył błyskawicznie na wypadek ataku. Pokój sprawiał wrażenie spokojnego. Wewnątrz panowały nieprzeniknione ciemności. Mężczyzna odczekał kilka chwil, po czym zdjął ze ściany jedną z czerwonych lamp i wszedł cicho do środka. Płomień pochylił się i zatrzepotał. Swordsman poczuł dziwne mrowienie na całym ciele, lecz nie zatrzymał się. Całe pomieszczenie wypełniały książki. Leżały na półkach, stołach, nawet na podłodze. Nie znalazł tutaj nic interesującego i ruszył ostrożnie dalej. Przeszedł przez otwarte wejście do bardziej wewnętrznego pomieszczenia. Na środku gabinetu stał wielki stół, którego drewniany blat, pusty w tej chwili, był koszmarnie pocięty i podziurawiony, jak gdyby został wielokrotnie zaatakowany nożami, pazurami i ogniem. Swordsman ujrzał jeszcze większy księgozbiór. Wielkie księgi oprawione w skórę zajmowały wszystkie półki otaczające pracownię. Inne leżały na krzesłach i fotelach porozstawianych po pokoju. Nie zauważył żadnych papie- rów, o których wspomniała kobieta, lecz poszukiwał czegoś zupełnie innego. Szybko przejrzał kilka opasłych tomów. Jeden dotyczył starych wierzeń, inny zawierał magiczne sekrety, a trzeci leżał otwarty na rozdziale opisującym mityczny talizman. Wszystko to wydawało się Martynowi nonsensem. W pew- nej chwili jego spojrzenie padło na niewielki sekretarzyk stojący w rogu pokoju. Podszedł i otworzył podwójne drzwiczki. Odskoczył momentalnie, gdy trzaskające, niebie- skie iskry wybuchły wprost z ciemnego drewna, wydając dziwny, syczący dźwięk. Przeskakiwały w otwartej szafce, tworząc opalizującą zasłonę. Wewnątrz, na półkach, dojrzał kilka słojów i jakieś przedmioty niewiadomego przeznacze- nia. Na dolnej półce leżała taca z równolegle poukładanymi 258 pierścieniami; każdy miał własny znak. Obok nich dostrzegł kawałki laku od pieczęci. Swordsman ostrożnie zamknął drzwiczki, popychając je czubkiem sztyletu. Niebieska zasłona zniknęła. Kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do przyćmionego, czerwonego światła, zaczął się bezszelestnie wycofywać. Martyn wyłonił się w Poziomach, wciąż uważnie się rozglądając. Właśnie wstawało słońce. Na twarzy mężczyz- ny pojawił się wyraz triumfu. Świt sprawił Hariosowi ulgę, oddalając koszmary. W jego sekcji znów zapanował pozorny spokój. Spędził bezsenną noc, próbując bezskutecznie stawić czoło chaosowi, i teraz stanowczo potrzebował snu. Zdecydował się jednak przed odejściem sprawdzić Bowena. Wyspiarz rozczarował Ha- riosa. Posiadał oczywiście ogromne zdolności, lecz wydawał się całkowicie szalony, a co za tym idzie - bardzo rzadko logiczny. Mimo to urzędnik nie miał zamiaru rezygnować z nowego nabytku. Zauważył spokój Bowena, podczas gdy inni wpadali w histerię lub w jeszcze gorsze stany. Był zdeterminowany, żeby odkryć sekret zakładnika z Zalys. Problem tkwił jednak w tym, że Bowen wykazywał nie- słychaną odporność na wszelkie rozkazy i nic nie było w stanie go poruszyć. Ani obietnice, ani groźby nie wywierały na obłąkanym młodzieńcu żadnego wrażenia. Nadszedł czas na bardziej drastyczne środki. Harios przypuszczał, że nektar pozwolił- by uzyskać nad więźniem jakąś kontrolę. Zastosowanie narkotyku stanowiło duże ryzyko, lecz wydawało się warte spróbowania. Wyspiarz został zaprowadzony do swojej celi przez dwóch niezbyt delikatnych asystentów Hariosa. Urzędnik 259 wlał w usta nieprzytomnego mężczyzny bardzo słaby roz- czyn nektaru, pocierając jego szyję, żeby przełknął płyn. Reakcja Bowena była natychmiastowa i przerażająca. Usiadł nagle, wytrzeszczając szeroko oczy. Trzymał się kurczowo za gardło, jak gdyby dusiły go niewidzialne ręce. Oddech zmienił się w ciężkie rzężenie. Harios cofnął się przestraszony. Pomyślał, że prawdopodobnie popełnił błąd, jednak nie zaprzestawał obserwacji. Na ciemnej skórze Bowena pojawiły się nakrapiane, purpurowo-czarne plamy, falujące niczym żywe stworzenia. Więzień wpatrywał się dzikim wzrokiem w ohydne wykwity, krzycząc przeraźliwie. Nagle wybuchnął płomieniem. Światło słoneczne pojawiło się w Iglicach jak zwykle bardzo wcześnie. Alasia siedziała otoczona jasnością w owiewanej wiatrami, wysoko umieszczonej siedzibie, i w skupieniu wpatrywała się w jeden szczególnie intensyw- ny płomień. Wyczuła moc płynącą z białego ognia światła przewodniego i zdawała sobie sprawę, że nadszedł odpowie- dni moment, aby użyć go do własnych celów. Teraz on mógł otworzyć drzwi i złamać pieczęć - jeśli tylko ona miałaby dość siły na odpowiednie ukierunkowanie jego mocy. Kerrell i Ifryn dryfowali pośród białej ciszy, trzymając się kurczowo za ręce. Obecnie nawet ich myśli wydawały się uśpione. Nagle jakaś nowa jasność pojawiła się w nieprawdziwym królestwie, przyciągając ich uwagę. Biały płomień wykwitł gwałtownie, przecinając gorącą wstęgą zasłonę, która ota- czała dwoje kochanków. Wpatrywali się w dziwne zjawisko jak zahipnotyzowani, nic nie pojmując. W swoich umysłach 260 usłyszeli wyczerpany, aczkolwiek przyjazny głos Alasii. Wydawała się przerażona, widząc Ifryn razem z Kerrellem w tym miejscu, ale ocknęła się bardzo szybko. Ruszajcie w kierunku płomienia. To jest wasza jedyna szansa. Ifryn szarpnęła się, koncentrując wysiłki zarówno ciała jak i umysłu, lecz Kerrell wahał się, ciągnąc ją w przeciw- nym kierunku. Myślcie, nalegała Alasia. Użyjcie swoich myśli. Dwoje kochanków wciąż nie mogło dojść do porozumie- nia. Ifryn spojrzała na Kerrella, nie rozumiejąc jego nie- chęci. W tym samym momencie uświadomiła sobie obec- ność jeszcze jednego obserwatora. Niewidome oczy patrzyły na nich z daleka, co powodowało dziwne, odbierające odwagę wrażenie. Razem! Razem!, ponaglała Alasia. Jedynie wspólnymi silami możecie odnieść sukces. Kerrell jednak wpatrywał się w wolno krążącą twarz Clavii, nie będąc w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Zapomnij o niej, rozkazała Alasia. Ona nie żyje. Idź do niego. W środku białego płomienia pojawiła się udręczona twarz nieznanego mężczyzny. Tak, do niego!, wykrzyknęła w odpowiedzi na nie wypo- wiedziane pytanie cesarzowej. On jest centrum kola. Wyło- mem w pieczęci. Pospieszcie się! Zaufaj jej, błagała Ifryn. To jest nasza jedyna nadzieja. Starała się ciągnąć Kerrella, skupiając wszystkie swoje myśli na płomieniu. Możemy zostać tutaj... razem... Ifryn ujrzała odwieczną tęsknotę w oczach Kerrella i usłyszała szaleństwo w jego głosie. Nie! 261 Nie! Alasia powtórzyła za nią. Wynoś się! Wynoś się! Szybko! Nie mogę utrzymać tego dłużej... Cesarzowa usłyszała przerażenie i rosnące z każdą chwilą zmęczenie w głosie swojej przyjaciółki. Podwoiła wysiłki. W końcu Kerrell poddał się woli ukochanej, pomagając swoim umysłem. Przybliżali się do płomienia bardzo wolno i Ifryn zaczęła tracić nadzieję, że kiedykolwiek osiągną upragniony cel. Nieznany głos krzyczał w oddali. Bowen! Pomóż mu, Alasio! Kerrell wydawał się wstrząśnięty niespodziewanym wido- kiem intruza i na próżno zerkał dookoła. Ifryn nie miała czasu do stracenia. Wynoś się!, krzyknęła Alasia ponownie. Ifryn z nagłą determinacją obróciła się twarzą do męż- czyzny w płomieniach. Jego agonia była przerażająca, i z początku cesarzowa pomyślała, że nie zauważy wal- czących o życie kochanków. Po chwili jednak wyciągnął przed siebie widmową rękę i chwyciwszy kobietę, przyciąg- nął ją ku sobie. Gdy przechodzili przez oślepiające płomie- nie, Ifryn mocno ściskała dłoń Kerrella. Chwilę później potknęli się na kamiennej posadzce, na której klęczał Southan, spoglądając na nich z mieszaniną zdziwienia i niewysłowionej radości. Jego modlitwy zostały wysłuchane. Cesarz wstał, wpatrując się w dwa rozczochrane i oszołomione stworzenia, które wyłoniły się z nagłego błysku światła. Rzeczywistość przytłoczyła Ifryn i Kerrella. Gdy ujrzeli Southana, instynktownie uwolnili swoje złączone ręce. Pło- mień nie wyrządził im nic złego, ale teraz odebrało obojgu mowę. Uczucie wstydu ogarnęło parę kochanków z gwał- townością wodospadu. Ifryn posłusznie przytuliła się do męża, zastanawiając się, jak ona i Kerrell... teraz... Z pew- 262 nością powrót do normalności nie będzie możliwy. Nie po ostatnich wydarzeniach. Spoglądała ponad ramieniem Southana, obojętna na gorące uściski i czułe słowa. Kerrell odwrócił wzrok, widząc w oczach ukochanej kobiety błaganie i niewysłowiony ból. Milczał jednak uparcie, trzymany w ryzach wiekowej trady- cji, honoru i posłuszeństwa. Najdrobniejsze włókno jego ciała było napięte do ostateczności i morderczo kont- rolowane. Pochylił głowę, nie mogąc patrzeć na ponowne połączenie cesarskiej pary. Ifryn zdała sobie sprawę, że bezpowrotnie straciła swoją szansę spełnienia marzeń i przez moment pożałowała, że opuścili swoje schronienie w nierzeczywistym świecie. Zaczęła płakać i raczej wyczuła niż zobaczyła jak Kerrell postąpił krok do przodu, lecz zatrzymał się, a potem szybko cofnął pokonany i upo- korzony. - Myślałem, że nie żyjesz - wyszeptał Southan, odsuwa- jąc żonę od siebie, by móc na nią spojrzeć. W jego oczach również błyszczały łzy, które starał się jednak powstrzy- mać. - Co ja bym zrobił bez ciebie? Ifryn pomyślała posępnie, że w pewnym sensie naprawdę umarła. - Co tam się wydarzyło? Urywanym z przejęcia głosem Ifryn wiernie opisała swoją przygodę, pomijając jedynie miłość z Kerrellem. Tymcza- sem bardziej oddaleni obserwatorzy przybliżyli się, słucha- jąc z uwagą opowiadania. Gdy skończyła, oszołomiony Southan obrócił się do Kerrella. Doneta, która cały czas czekała na końcu korytarza, podbiegła teraz do swojej pani. Cesarz i generał objęli się w mocnym uścisku. - Witaj z powrotem - powiedział Southan. Kerrell milczał. Każde słowo mogło zdradzić jego pra- wdziwe uczucia. Zgromadzeni dworzanie z niecierpliwością 263 czekali na znak cesarza pozwalający im przyłączyć się do wspólnej radości. Wtem jeden z podwładnych Kerrella, generał-porucznik, wystąpił naprzód i stając na czele oddziału żołnierzy, przybrał niezwykle poważny wyraz twarzy. - Wasza wysokość - zaczął. - Nie chciałbym przerywać radosnego powitania, ale zmusza mnie do tego konieczność. Właśnie otrzymałem rozkazy od kanclerza Verkho, żeby pojmać generała Kerrella. Southan rzucił piorunujące spojrzenie na żołnierza, nie dowierzając własnym uszom. Ogarnął go potworny gniew. - Pod jakim zarzutem? - krótko zażądał odpowiedzi. - Zdrady, najjaśniejszy panie - odparł generał-poru- cznik. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Jak można zmierzyć zdradę? Cnota, honor, lojalność — czy istnieje miernik tych wartości lub skala, na której można zaznaczyć granice winy? W którym miejscu wahadło zatrzymuje się w geometrii bogów? Miłość jest najczystszą formą zdrady. 1 o niedorzeczność! - oświadczył Southan z wściekłoś- cią. Jego radosny nastrój ustąpił miejsca konsternacji. - Ja również tak myślałem - odparł uroczystym głosem generał-porucznik Penderos. - W rzeczywistości postawił- bym na szalę swoje życie przeciw takiemu oskarżeniu. Mam jednak w ręku niezbity dowód. - Pokazał Kerrellowi zwinięty pergamin. - Generale, czy to jest twoja pieczęć? Kerrell wciąż nie mógł wydobyć z siebie głosu i tylko skinął głową, instynktownie spoglądając na pierścień, który nosił na środkowym palcu lewej ręki. Zalakowana pieczęć została złamana, ale charakterystyczny znak nadal był łatwy do rozpoznania. - Co to jest? - Southan wciąż nie mógł uwierzyć w zaist- niałą sytuację. - List generała Kerrella do przywódcy barbarzyńców Haresh-al-Ketha, wasza wysokość - wyjaśnił Penderos. - Z tekstu wynika, że generał i zmarła lady Clavia spiskowali, chcąc usunąć ciebie i twojego syna, żeby zawładnąć Im- perium. 265 - To nonsens! - wykrzyknęła Ifryn. Cesarz spojrzał na nią uważnie. - Daj mi to - powiedział do Penderosa. - Dlaczego bierzesz nawet pod uwagę takie oszustwo? - zapytała oburzona cesarzowa. - Cisza! - Southan rozwinął pergamin i z uwagą studio- wał pismo, zwracając szczególną uwagę na znak widniejący pod spodem. - Jak widzisz, najjaśniejszy panie - kontynuował Pen- deros - w liście oferuje się Hareshowi ziemie Idironu, Tilesii i Agrei w zamian za obietnicę pozostawienia naszych zachodnich granic w spokoju i udzielenia pomocy w przy- padku jakichkolwiek najazdów z północy. Twarz cesarza stała się nagle ponura. Ifryn zawrzała gniewem. W myślach błagała Kerrella, żeby się bronił i odsunął od siebie to absurdalne oszczerstwo. Generał jednak milczał uparcie, wyglądając na całkowicie zdruz- gotanego i osamotnionego. - Co masz do powiedzenia? - Southan spojrzał Kerrel- lowi prosto w oczy. W końcu generał przemówił, lecz słowa z trudnością przechodziły mu przez gardło. - Rzeczywiście... jestem... zdrajcą. - Nie! - wykrzyknęła Ifryn. Penderos wydobył swój miecz, a za nim zrobiło to kilku innych żołnierzy. Southan spoglądał z niedowierzaniem na swego przyjaciela. - Musisz udać się ze mną... - Penderos wystąpił na- przód. Kerrell drgnął i nagle zaczął działać z szybkością błyska- wicy. Wykonując szybki obrót przerzucił Penderosa przez plecy i generał-porucznik runął jak długi, wypuszczając miecz, który zabrzęczał na twardej posadzce. Wstając, 266 żołnierz pośliznął się w kierunku fatalnego wejścia. Jego nogi znalazły się za progiem. W ostatniej sekundzie zdołał uchwycić się framugi i podciągnąć ciało z powrotem. Wtedy oślepiający błysk rozświetlił pomieszczenie. Penderos krzy- czał. Po chwili stracił przytomność. Z jego nóg pozostały jedynie równo ucięte, krwawiące kikuty. Tymczasem Ker- rell pobiegł w dół korytarza. Przez chwilę wszyscy zastygli bez ruchu, lecz gdy pierwszy szok minął, kilku żołnierzy pognało za uciekającym generałem. Inni zajęli się Pen- derosem. Jeden z oficerów odprowadził cesarza na bok. - Zajmiemy się pościgiem, najjaśniejszy panie - oświad- czył. - W korytarzu nie ma drugiego wyjścia. Zdrajca nam nie umknie. Southan kiwnął głową. Brakowało mu słów. W końcu obrócił się w stronę Ifryn, która siedziała na kamiennym parapecie, obejmowana przez Donetę. Nie zauważyła spoj- rzenia swego męża. Świat Ifryn wywrócił się do góry nogami. Wiedziała, że Kerrell czuł się winny zdrady, lecz nie tej, o jaką został posądzony. Harios przyglądał się więźniowi, nie wierząc własnym oczom. Oczyszczający płomień zniknął. Na skórze mło- dzieńca nie dostrzegł żadnych śladów poparzenia. Bowen uśmiechał się, a jego udręka pozostała jedynie wspomnie- niem. Wystawił język w obraźliwym geście, podobnie jak czynią to dzieci. Harios stwierdził z jeszcze większym zdziwieniem, że nawet język nie nosił już śladów nektaru. Dopiero wieczorem Ifryn poczuła się lepiej. Położyła się do łóżka całkowicie wyczerpana. Jej ciało drżało jeszcze na wspomnienie rozkoszy, która teraz zamieniła się w cier- 267 pienie. Doneta nie pozwoliła dziewczynkom przeszkadzać matce, świadoma rozpaczy cesarzowej. Nie mogła jednak zakazać wstępu do komnaty sypialnej mężowi swojej pani. Southan wszedł głęboko zakłopotany, jak zawsze troskliwy i delikatny. Ifryn boleśnie odczuwała swoją zdradę. Pomi- mo tego nie potrafiła powstrzymać napływającej fali rado- ści na wieść o udanej ucieczce Kerrella, którego teraz poszukiwano w całym mieście. - Nie możesz wierzyć w jego winę - powiedziała do męża. - Rzeczywiście trudno dać temu wiarę - odpowiedział smutno. - Ale przyznał się osobiście... Zapadła cisza i Ifryn chciała już wyznać całą prawdę, wyjaśnić wszystko, lecz zabrakło jej odwagi. - I ten list - kontynuował Southan. - Widziałaś pieczęć. Nie ma drugiego takiego pierścienia. Jest w ich rodzinie od pokoleń. - Pokręcił głową. - Ale... Southan położył palec na jej ustach. - Żyjemy w smutnych i niebezpiecznych czasach -powie- dział cicho. - A ty potrzebujesz odpoczynku. Nawet ja to widzę. - Złożył na czole żony pełen szacunku pocałunek, po czym wyszedł. Ifryn nie potrafiła zawołać go z powrotem. Corton obliczył, że spędził w swoim dziwnym uwięzie- niu pięć dni. Nie umeblowane pomieszczenie bez okien było wystarczająco wygodne. Nie narzekał również na jedzenie, lecz doskwierał mu brak wina. Nigdy w swoim dorosłym życiu nie obywał się bez ulubionego trunku tak długo. Największym jego wrogiem okazała się nuda. Żaden z zama- skowanych mężczyzn, którzy przynosili mu posiłki, nie przejawiał ochoty na rozmowę lub tym bardziej na partię 268 „Labiryntu". Nie dostarczyli mu nawet książek. Corton zabijał czas, recytując z pamięci roczniki win i ich szcze- gólne właściwości. Niepokoił się, czy asystenci należycie zajmowali się wyposażeniem piwnic podczas jego nieobec- ności. W końcu zaczął się coraz bardziej martwić obec- nym położeniem, więc widok Martyna i Sagara sprawił mu znaczną ulgę. - Mamy dla ciebie wiadomości, które przekażesz Bay- linowi. - Komu? - Zapytaj Grongara - doradził Martyn. Corton z pewnym opóźnieniem zdał sobie sprawę, że właśnie odzyskał wolność. - Czy mogę teraz iść? - zapytał z odcieniem lekkiej niepewności w głosie. - Tak. Twoi przyjaciele udowodnili, że są godni zaufa- nia - jak do tej pory - i jestem skłonny zawierzyć ich honorowi. Z wyrazu twarzy Sagara wynikało, że najwyraźniej nie podziela opinii swego przyjaciela, lecz w tej sprawie wy- spiarz najwidoczniej nie miał zbyt wiele do powiedzenia. - Jakie informacje mam przekazać? - zapytał mistrz win. Martyn opisał swój rekonesans w prywatnych kwaterach Verkho i niezwykłe odkrycie, jakiego dokonał. - Wiem, że to niewiele - dodał - ale wystarczająco dużo jak na początek. O Kerrellu nie dowiedziałem się niczego. Wieści o powrocie generała i jego zdradzie nie zdążyły wyjść poza mury dworu cesarskiego aż do późnego ranka. - Myślę, że on nie żyje - zakończył Martyn. - A Bowen? - Corton pamiętał rozmowę z Sagarem. - To jest nasz interes - powiedział nieodłączny towa- rzysz Swordsmana, odzywając się po raz pierwszy. Martyn uśmiechnął się jedynie. 269 Zasłonięto Cortonowi oczy przepaską i zaprowadzono do pomieszczenia, które jak podpowiedział mu słuch i węch spełniało funkcję stajni. Ktoś pomógł mu wejść do zabudo- wanego wozu, który ruszył natychmiast. Jakiś czas potem zawiła podróż po wybrukowanych kamieniami uliczkach dobiegła końca i odsłonięto mu oczy. - Tutaj się pożegnamy - zakomunikował Martyn. - Po- wiedz Grongarowi, że polegam na nim. Jeśli mnie zawie- dzie, umrzecie obaj. - W jego głosie wyczuwało się chłodną szczerość. Corton przełknął ciężko ślinę i skinął głową. Wysiadł z powozu i mrużąc oczy, nie przyzwyczajone do światła słonecznego, popatrzył jak duży wóz odjeżdża, kołysząc się ciężko. - Wiadomość doręczona - powiedział Grongar, wcho- dząc do małego apartamentu Cortona. Usiadł z głuchym klapnięciem na fotelu. - Chociaż nie mam pojęcia, jaką korzyść to im przyniesie. - Zrobiliśmy, co do nas należało - odparł Corton z wy- raźną ulgą. - Oni zajmą się resztą. Mistrz win spędził całe popołudnie w swoich piwnicach, chcąc się upewnić, czy wszystko jest w porządku. Ku wielkiej satysfakcji Cortona, jego główny asystent Leptus zdołał w godny podziwu sposób zatuszować niewytłuma- czalną nieobecność swego pana, zapobiegając niepotrzeb- nemu zamieszaniu. - Zagramy? - zaproponował Corton z nadzieją, z całego serca pragnąc powrotu normalności. Grongar popatrzył niepewnie, a następnie wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Chętnie, ale tylko jedną partyjkę - zaznaczył. - Dziś wieczorem umówiłem się z Mariellą. 270 - Jeszcze jedna z twoich zdobyczy? - zapytał przyjaciel żartobliwym tonem, lecz poczuł się lekko zraniony. Dziś ! wieczorem zdcydowanie potrzebował towarzystwa. - Jeszcze nie. - Na twarzy barbarzyńcy pojawił się głup- kowaty uśmiech. - Dlaczego nie przyprowadzisz jej tutaj? Przynajmniej na wcześniejszą część wieczoru. Grongar spojrzał zdziwiony, lecz po chwili dostrzegł korzyści płynące z nieoczekiwanej propozycji. - Tym sposobem moglibyśmy rozegrać dwie gry - powiedział. - Czy jesteś pewny, że nie masz nic przeciwko temu? - Absolutnie - odparł Corton. - Nie uśmiecha mi się pić samotnie tego wieczoru. Czy Mariella lubi wino? Uśmiech Grongara powiększył się. - Ona lubi wszystko, od czego szumi w głowie - wyjaś- nił, mrugając szelmowsko. Ifryn przez cały dzień nie opuszczała swojej komnaty sypialnej. Nie odczuwała takiej potrzeby. Za każdym ra- zem, gdy ktoś ją odwiedzał, z drżeniem serca oczekiwała strasznych wieści o pojmaniu Kerrella. Nikt jednak nie potrafił nic powiedzieć o jej ukochanym i cesarzowa udała się na spoczynek, wdzięczna losowi za niewielki promyczek nadziei. Czuła się obolała i bardzo zmęczona. Zasypiała właśnie, gdy zaalarmował ją cichy dźwięk, jaki rozległ się w komnacie. Blada twarz Alasii migotała w świetle gwiazd, wpadają- cym przez otwarte okiennice. Ifryn zamierzała wstać z łóż- ka, zadowolona z przyjemnego uczucia obecności swojej przyjaciółki, lecz Alasia powstrzymała ją delikatnie i złapa- ła za rękę. Cesarzowa zastanowiła się, czy uzdrowicielka 271 mogłaby wyjaśnić jej niespotykane zmęczenie. Następna myśl wydawała się przerażająca. A może spodziewała się dziecka? Alasia nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się pogodnie. - Dziękuję ci za ocalenie - wyszeptała Ifryn. Z wyrazu twarzy Alasii odczytała, że podziękowania nie są konieczne. Kobieta nie wymagała żadnej wdzięczności, udzielając pomocy instynktownie, czując że tak właśnie musiała postąpić. Spełniła po prostu swój obowiązek. - Czy wiesz, gdzie jest Kerrell? - zapytała cesarzowa z nadzieją w głosie. - Już nie czeka - Alasia roześmiała się z zagadkowego żartu. - Co masz na myśli? Chyba nie uciekł z miasta? - Jest bezpieczny - odpowiedziała przyjaciółka. - Przy- jdzie do ciebie jutro o tej porze. Ifryn o mało nie zemdlała z radości i wzruszenia. - Naprawdę? - wykrzyknęła. - Tutaj? Alasia skinęła głową. - Chce rozmawiać z tobą i Baylinem. Tylko z wami. - Och! - Miłosne wspomnienia bezwiednie pojawiły się w umyśle Ifryn. Być może Kerrell nie potrafił sobie zaufać, będąc z nią sam na sam. Albo chciał skupić się wyłącznie na innych sprawach. Nie mogli jednak przekreślić przeszłości. A może mogli? - Czekaj na niego w komnacie gościnnej - kontynu- owała Alasia. - Nie wpuszczaj Donety, czy kogokolwiek innego. - Dobrze. -Ifryn zaczęła odzyskiwać zimną krew. Spot- kanie z nim przyniesie tak wielką radość, a zarazem tyle cierpienia. - Powinnaś przespać się teraz - poradziła bladolica ko- bieta. - Potrzebujesz odpoczynku. Wyciągnęła rękę w kie- runku cesarzowej, ale ta powstrzymała przyjaciółkę. 272 - Dlaczego nie zginęłam tak jak Clavia? - spytała. - Pieczęć była zwrócona tylko w jednym kierunku - odpowiedziała Alasia. - Nie broniła wejścia, tylko wyjścia. Clavia popełniła błąd, chcąc się wycofać. Ty poszłaś dalej. - Kim był mężczyzna w ogniu? - Światłem przewodnim. On świeci jasno. Alasia wydawała się nie przygotowana na dalsze pytania. Dotknęła palcami czoła Ifryn i tym razem cesarzowa nie próbowała przeszkadzać. Uczucie spokoju ogarnęło jej ciało i zasnęła natychmiast. W snach widziała, jak Alasia odlatuje. 18 - Blask płomienia ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Z zasady jesteśmy ślepi na czary. Czyje oczy potrafią badać wnętrze? Które umysły znają swój własny, ukryty potencjał? Moc drzemie w każdym z nas, w nie znanym nam miejscu, w naszej wewnętrznej świątyni. Brak nam jednak zdecydowania do poszukiwań w ciemnościach i wyciągania znalezisk na światło dzienne. Wiedzeni desperacją, niektórzy sięgają po skażone krwią plany. Lecz prawda jest cieńsza niż krew, lżejsza od powietrza. To magia a nie człowiek posługuje się językiem motyli. .Musimy zachować ostrożność - zaznaczył Baylin. - Teraz plotka łączy Kerrella i Clavię, i na razie nie pojawiły się żadne pogłoski na twój temat. - Ifryn z trudem wytrzymała jego spojrzenie. - Jednak wasz wspólny pobyt w tym... - podróżnik zastanowił się przez chwilę - ...miejscu, naraża cię na wszelkie podejrzenia. Staram się być ostrożny. Niewielu ludzi widziało mnie wchodzącego tutaj, lecz moja przyjaźń z Kerrellem jest ogólnie znana. Myślę, że odtąd powinniśmy spotykać się rzadziej. Mamy wystarczająco bezpieczne sposoby na wymianę wiadomości. Ifryn niechętnie skinęła głową. Podczas ostatnich kilku dni Baylin był dla niej mocnym oparciem w tym burzliwym 274 świecie. Mimo że doskonale rozumiała ostrożność mężczyz- ny, to jednak przeświadczenie, że jego poczucie bezpieczeńst- wa zostało zachwiane, stało się nieprzyjemną niespodzianką. - Zawsze możesz przyjść w przebraniu - zasugerowała. - Obecnie to również jest ryzykowne - odparł. Prowadzili rozmowę w komnacie gościnnej. Vrilla i Del- mege już spały, a Doneta była bardzo zajęta gdzieś indziej. Dzień dłużył się w nieskończoność, lecz na szczęście nad- chodził już wieczór. Ifryn cierpiała, oczekując upragnione- go spotkania. Denerwowała się niczym młoda dziewczyna, targana nadzieją i zwątpieniem. Kiedy wreszcie drzwi sypia- lni uchyliły się i Kerrell wszedł do środka, Ifryn zerwała się na równe nogi i wybiegła mu na spotkanie. Generał rzucił krótkie spojrzenie na Baylina i Ifryn zauważyła w oczach ukochanego wyraźne ostrzeżenie. Zatrzymała się natych- miast, czując jak warstwa lodu pokrywa jej serce, i od- powiedziała na jego formalny ukłon. - Pani... Baylin. - Głos przybysza wydawał się pozba- wiony wszelkich emocji. - Miło cię widzieć, Kerrell. - Podróżnik wstał, uśmie- chając się do przyjaciela. Zauważył ich nieme porozumie- nie, lecz wszelkie przypuszczenia zachował dla siebie. Zajęli swoje miejsca. Ifryn zastanawiała się, w jaki sposób Kerrell dostał się do komnaty sypialnej. Przez okno? Tajemniczymi przejściami używanymi przez Alasię? W tej chwili problem wydawał się mało ważny i cesarzowa wiedziała, że lepiej nie pytać. - Jak zdołałeś uciec? - odezwała się Ifryn. Kerrell uśmiechnął się delikatnie. - W dzieciństwie bawiłem się tutaj w chowanego - wyja- śnił. - Niewiele zakątków na dworze cesarskim jest takich, na jakie wyglądają. Potrzebowałem jedynie szybkich nóg. - I trochę zręczności - dodał Baylin. 275 - Pomogła mi desperacja - odparł generał. Wyglądał na zdziwionego. - Znasz tunele nietoperzy? - Ja również spędziłem tutaj dzieciństwo. - Baylin uśmiechnął się szeroko. - Gdzie podziewałeś się przez ten czas? - zapytała Ifryn swego ukochanego. - Lepiej, żebyś nie wiedziała - odparł, a jego chłodny ton ponownie zmroził serce cesarzowej. - Powęszyłem trochę, lecz moje informacje mogą poczekać. Czego wy się dowiedzieliście? Verkho ciągle wyprzedza nas o krok. Ta pułapka została zastawiona na wypadek, gdybym się wydostał z... - Niewątpliwie - zgodził się Baylin. - Kanclerz musiał wszystko zaaranżować, gdy usłyszał o śmierci Clavii, ponie- waż znajdował się zamknięty w swoim gabinecie, kiedy pojawiliście się ponownie. - Nie mógł przewidzieć twojego wmieszania się w tę sprawę - dodał Kerrell, odwracając się do Ifryn - lecz obecność Southana była mu bardzo na rękę. - Spojrzał nieufnie na swój pierścień. - List jest oczywiście podrobio- ny, ale nie mogę zrozumieć, w jaki sposób uzyskał tak wierny oryginałowi odcisk pieczęci. - Możemy ci to wytłumaczyć - powiedziała Ifryn. Baylin opowiedział Kerrellowi o odkryciach Swordsma- na, szczególnie o magicznie chronionym sekretarzyku za- wierającym imponujący zestaw pierścieni i pieczęci. - Ale jak udało mu się zrobić kopię? - Kerrell ponownie spojrzał na swoją dłoń. - Nigdy nie zdejmuję pierścienia z palca. - Nie wiem. - Baylin wzruszył ramionami. - Lecz to wszystko jest tam. Martyn ręczył słowem. - Wierzysz mu? - W tej sprawie tak. Nie ma powodu, by kłamać. 276 - Jeśli udowodnimy, że Verkho podrobił pieczęć, wtedy Southan musi tobie uwierzyć - zauważyła Ifryn. - Nie potrafię zrozumieć, jak może uważać cię za zdrajcę. Twoja rodzina od wieków cieszyła się absolutnym zaufaniem, a teraz on odwraca się do ciebie plecami. Generał milczał, wpatrując się w oczy cesarzowej. W końcu Ifryn opuściła powieki, nie wytrzymując wzroku ukochanego. Pragnęła ponownie wziąć Kerrella w swoje ramiona i pocałunkami ukoić jego cierpienie. Chciała powiedzieć mu, że ich miłość mogłaby pokonać wszelkie przeszkody. Nie potrafiła. Rzeczywiście... jestem... zdraj- cą. Och, żeby te fatalne słowa nigdy nie zostały wy- powiedziane. Żeby Kerrell nigdy tak naprawdę nie my- ślał. Ifryn utkwiła wzrok w swoich rękach, które spo- czywały teraz między fałdami sukni. Myślała o wcze- śniejszych pogłoskach dotyczących nieprzyzwoitego zwią- zku między nią a Kerrellem. Obecnie plotki nabrały sensu. - Władcy muszą być nieufni - Baylin przerwał ciszę tak taktownie, jak tylko potrafił. - Teraz najbardziej potrzebu- jemy dowodu. - Po śmierci Clavii jedynym dowodem jest Verkho, a nie należy się spodziewać, że wyświadczy nam taką grzeczność i się ujawni - powiedział Kerrell. - Nie można się do niego dostać - dodał Baylin. - Wciąż jest zamknięty w swoim gabinecie. Southan stracił dzisiaj cierpliwość i kazał żołnierzom rozwalić drzwi, ale one nawet nie drgnęły. Coś więcej niż drewno i żelazo chroni pracow- nię kanclerza. Cesarz wyszedł na głupca przed swoimi ludźmi. - W takim razie pozostaje nam pierścień - wtrąciła Ifryn. - Zaprowadź Southana do komnat Verkho i pokaż mu pierścień. 277 - To nie będzie łatwe - powiedział Baylin. - Jedna z na- łożnic Verkho została zamordowana, a jego słudzy są śmiertelnie przerażeni. - Martyn ją zabił? - krzyknęła Ifryn. - Chyba tak - odparł Baylin. - Mamy naprawdę niebez- piecznego sprzymierzeńca. Teraz mnóstwo strażników pil- nuje komnat Verkho i spróbujcie odgadnąć, wobec kogo są naprawdę lojalni. - Southan z pewnością może rozkazać przepuścić cie- bie - zaprotestowała piękna kobieta. - Ale kto go przekona? - zapytał Kerrell. - I jak? Nie możemy przecież wyjaśnić mu, skąd masz informacje o pod- robionych pieczęciach - przerwał na chwilę, a następnie dodał: - Najpierw spróbujemy innego sposobu. - Dwaj mężczyźni wymienili między sobą spojrzenia. - Porozmawiam z mężem - zaproponowała cicho If- ryn. - Southan mnie posłucha. - Nie - zaprotestował stanowczo Kerrell. - Jak wytłu- maczysz swoją współpracę ze Swordsmanem? Waszą znajo- mość cesarz mógłby odebrać jako zdradę, zacząłby snuć podejrzenia. Nie wolno ci do tego dopuścić. - Czy obecne postępowanie Verkho nie dowodzi jego niecnych zamiarów? - zastanowiła się Ifryn. - Niewątpliwie wyłoni się ze swego odosobnienia, oznaj- miając, że odizolował się dla dobra Imperium - odparł cynicznie Kerrell. - My możemy jedynie czekać. - Musimy pamiętać, że połowa starszych rangą ofice- rów w armii opowie się po stronie Verkho - zaznaczył Baylin. - Nawet jeśli nie, teraz nie zaufają mi - dodał gorzko Kerrell. -Moja ucieczka została uznana jako przyznanie się do winy. - Dlaczego uciekłeś? - zapytał Baylin cichym głosem. 278 Po długiej, krępującej przerwie, generał powiedział z wes- tchnieniem: - Nie potrafisz sobie wyobrazić, jak okropnie jest przebywać w takim miejscu przez dłuższy czas. - W głosie mężczyzny kryło się zakłopotanie. - Zostałem aresztowany akurat w chwili, gdy wydostałem się z za- światów, a doprawdy nie tego oczekiwałem. Nie potrafiłem logicznie myśleć. - Spojrzał na Ifryn, ale wciąż miała opuszczone powieki. W umyśle Kerrella pojawiła się jakaś nieprzyjemna myśl. - Co z Penderosem? - Jest w kiepskim stanie - poinformował Baylin. -Leka- rze mówią, że jego życiu wciąż zagraża niebezpieczeństwo. - Kiedyś był dobrym człowiekiem - powiedział generał chłodno. - Jego miejsce zajął Kaikoura - kontynuował podróż- nik. - Obecnie mówi się o wojnie na wschodzie. Zbrojne oddziały są już w drodze. - Idiron? - Cesarzowa nagle zaniepokoiła się o swoją dawną ojczyznę. Baylin skinął głową. - Cała wschodnia granica - wyjaśnił. - Lecz twoja mat- ka zdążyła opuścić kraj. Poza tym jeszcze nic nie zostało rozstrzygnięte ostatecznie. Latif rozmawiał z władcami Tilesii i Agrei, lecz Raamon i Besitral nie dadzą się ogłupić. - Nie są jednak godnymi przeciwnikami dla Verkho - dodał Korrell z uśmiechem. - Dam głowę, że to jest jego robota, przynajmniej w dużej części. - Południe również wrze - Baylin ciągnął dalej. - Wszę- dzie panuje zamęt i wydaje się, że nikt nie ma jakiegoś konkretnego planu. Na domiar złego, straciliśmy większą część Południowej Floty... - Co? - wybuchnął Kerrell. Jego przyjaciel podał mu szczegóły wydarzeń. - Bogowie - westchnął generał. - Na- wet nie wiedziałem o powstaniu na Zalys. Co się dzieje? 279 - Mamy wystarczająco dużo problemów w Xantium - przypomniała im gniewnie Ifryn. - Jakie znaczenie mają obecnie sprawy odległej wyspy? - Prawda - zgodził się Baylin z cesarzową. - Zrobimy co w naszej mocy - próbował ją zapewnić Kerrell. Cóż może uczynić ścigany człowiek, zastanowiła się. I jaka jest moja rola? - Lepiej pójdę już. - Kerrell wyglądał na zakłopotane- go. - Jestem tutaj zbyt długo. - Kiedy znowu cię zobaczę? - zapytała szybko. - Alasia da ci znać. W każdym razie będę w kontakcie. - W stanowczych słowach brzmiała nuta niechęci i cier- pienia. - Udanych łowów - powiedział Baylin. Gdy Kerrell wstał, Ifryn chciała go pożegnać, lecz wzrok generała zatrzymał ją na miejscu. - Do zobaczenia, najjaśniejsza pani. Wszedł do sypialni, zamykając za sobą ostrożnie drzwi. Ifryn pozostała nieruchoma. - Ja również powinienem już iść. - Baylin skierował się ku wyjściu. - Postaraj się nie martwić. - Łatwo powiedzieć - odparła bezradnie. Gdy podróżnik zniknął za drzwiami, Ifryn podbiegła do sypialni, mając nadzieję, że Kerrell czeka tam na nią. Lecz on naprawdę odszedł. Tej samej nocy Harios, wraz z naczelnikami innych sekcji, zdołał ostatecznie zapanować nad szaleństwem talen- tów. Musieli zastosować szczególnie ostre środki i w kilku przypadkach użyto niezwykle brutalnych metod. Chaos trwał zbyt długo i jego skutki wciąż dawały się we znaki. 280 Zanim koszmary opanowały umysły talentów, wyrażali oni gotowość, a nawet ochotę do współpracy, za co cieszyli się pewną wolnością w granicach swoich kwater. Wielu z chęcią służyło swoimi nadzwyczajnymi zdolnościami w za- mian za wygodne życie. Tylko kilku bardziej' opornych trzymano pod kluczem i na różne sposoby „zachęcano" do współdziałania, lecz cała reszta okazywała wdzięczność za szansę życia w godziwych warunkach i oczekiwała nagrody za umiejętności, za które w zewnętrznym świecie często ich prześladowano. Jednakże sytuacja uległa drastycznej zmia- nie. Obecnie wszystkich nawiedzonych traktowano na ró- wni z więźniami. Trzymano ich w celach i torturowano, jeśli zachodziła taka potrzeba. Najbardziej obłąkanym apliko- wano w nocy duże dawki narkotyku, a następnie pod- dawano przeróżnym daleko posuniętym eksperymentom. Niektórymi osobnikami zajmował się osobiście kanclerz Verkho i tych ogarnęło już całkowite zobojętnienie. Bowen stał się cichy i spokojny, odkąd biały płomień pochłonął go na krótko, nie czyniąc mu jednak żadnej krzywdy. Przebywał teraz w swojej celi, nieco przygaszony, lecz wykazujący chęć do współpracy. Wyglądało jakby znajdował się w głębokim, narzuconym przez siebie transie. Jego strażnicy z wyraźnym zadowoleniem przyjęli wiado- mość, że mogą zostawić go samego, ponieważ mieli ważniej- sze sprawy na głowie. Harios miał świadomość, że nie rozwiązano wszystkich problemów Bowena, ale przynaj- mniej teraz były pod kontrolą. Martyn mylił się myśląc, że tej nocy w departamencie niewielu strażników będzie pełniło służbę, i w rezultacie jedynie z Sagarem wyruszył na niebezpieczną wyprawę po olbrzymim labiryncie, który mieli przeszukać. Musieli od- 281 naleźć Bowena i wydostać go, polegając raczej na szybkości i na działaniu przez zaskoczenie niż na sile swoich ramion. Jeśli okazałoby się to konieczne, mogli powrócić tutaj w większej liczbie. Z wielu względów Martyn wolał działać samotnie, ale tym razem nie mógł odmówić Sagarowi udziału w wyprawie. - Wszystko w porządku - uznał Swordsman, rozgląda- jąc się po pustym korytarzu. - Ale walkę pozostaw mnie. Chyba że nie będziesz miał wyboru. Zewnętrzne zabudowania i wyższe poziomy całego kom- pleksu gmachów departamentu nie stanowiły większego problemu pod względem możliwości penetracji, lecz tam nie znajdowało się nic godnego uwagi dwóch śmiałków. Musie- li dostać się do środka monolitycznego świata, żeby dotrzeć do talentów. Odgłos niesamowitego zawodzenia i histerycz- nego śmiechu, rozlegającego się echem w licznych tunelach, był pierwszą oznaką, że znajdowali się już niedaleko. Wkrótce potem napotkali pierwszych strażników, którzy umarli niezwykle szybko i cicho pod ręką Swordsmana, co wprawiło Sagara w oszołomienie pomieszane z przeraże- niem i podziwem. Jego własne ręce, mokre od potu, zacis- kały się kurczowo na jeszcze nie używanym nożu. Martyn starannie ukrył ciała. Ku wielkiej uldze byłego zakładnika, zdołali dwukrotnie uniknąć następnych patroli, wystrzega- jąc się tym samym przelewu krwi. Swordsmana ogarnął gniew. - Co się dzieje!? - wyszeptał, gdy ukryli się w zacienionej niszy. - Wygląda, jakby oczekiwali naszego przybycia. - Wszyscy więźniowie są bardzo niespokojni - zauważył Sagar. - Być może dlatego zwiększono straże. W kilku celach, które minęli po drodze, zauważyli wstrząśnięte, a nawet obłąkane twarze. Nie znaleźli ani śladu Bowena. 282 - W takim tempie nie przeszukamy nawet połowy tego labiryntu - powiedział Martyn. - Nadszedł czas na kilka zmian. - Jakich...? - chciał dowiedzieć się Sagar, lecz Swords- man już zaczął działać. W następnej celi znajdował się więzień, który systematy- cznie przemierzał pomieszczenie, niespokojnie mamrocząc do siebie. Za każdym razem, kiedy zbliżał się do drzwi, wyglądał przez metalowe kraty, po czym odwracał się i odchodził, by za chwilę powtórzyć całą czynność. W jego niewidzących, czerwonych oczach kryło się szaleństwo. W zamku tkwił klucz i zanim Sagar zdołał cokolwiek zrobić, Swordsman otworzył drzwi. Więzień wyszedł na korytarz, nie zwracając uwagi na intruzów. Mężczyzna przyglądał się przez chwilę wiszącej na ścianie oliwnej lampie i nagle knot buchnął większym płomieniem. Oliwa chlusnęła na zewnątrz i płonący potok spłynął po ścianie, rozlewając się na kamiennej podłodze. - I o to chodzi! - Oczy Swordsmana błyszczały w świetle płomieni. - Idziemy dalej - dodał po chwili. Pozostawiając obłąkanego mężczyznę przyglądającego się swojemu dziełu, dwaj śmiałkowie pobiegli przed siebie, zaglądając do każdej napotkanej celi. Po drodze Martyn otworzył kilka z nich, lecz ku uldze Sagara nie marnowali czasu, żeby zobaczyć rezultaty. W następnym korytarzu prawie zderzyli się z dwoma urzędnikami, biegnącymi w kierunku światła i odgłosów pożaru. Martyn błyskawicz- nie zabił jednego z nich i zabierał się właśnie do drugiego, gdy Sagar zareagował. Przerażony urzędnik został powalo- ny na ziemię i ostrze sztyletu dotknęło jego gardła, lecz Sagar przytrzymał rękę swojego przyjaciela. - Zaczekaj - syknął przyklękając. - Gdzie jest Bowen Folegandros? 283 Mężczyzna milczał, chociaż jego wargi drgnęły. - Bowen Folegandros - zazgrzytał Martyn. - Gdzie on jest? - Ja... ja... nie wiem. - Zakładnik z Zalys - dodał zdesperowany Sagar. - Przybył kilka dni temu. - Ach, ten. - Oczy ofiary rozszerzyły się jeszcze bardziej. - Gdzie on jest? - Sekcja Hariosa... Drugi... nie, trzeci korytarz na pra- wo, schodami w dół na lewo, potem... - Dalej! - Jedna z celi na dole... nie wiem, która... - zdążył wybełkotać mężczyzna, zanim Swordsman uciszył go osta- tecznie. Czując obrzydzenie, Sagar pobiegł za swoim bezlito- snym sprzymierzeńcem, szybko oddalając się od powsta- łego za nimi zamieszania. Znaleźli schody i ruszyli na dół bez dalszych problemów. Po chwili usłyszeli w ko- rytarzu odgłos wielu obutych stóp. Martyn otworzył ja- kieś drzwi i wskoczył do środka, pociągając za sobą Sagara. - Cicho - wyszeptał. Słyszeli przebiegających żołnierzy i wkrótce dudnienie ich ciężkich kroków rozległo się na schodach powyżej. Martyn zaczekał jeszcze trochę, po czym rozejrzał się po ciemnej celi. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do przyćmionego światła, dostrzegł kształty dwóch kobiecych ciał ułożonych na dużym drewnianym stole. Głowa każdej z nich dotykała stóp drugiej, a ich lewe ręce znajdowały się na środku stołu złączone czymś, co przypominało duży srebrny gwóźdź, wbity w nagie ramiona. Krew obu niewiast płynęła powoli, mieszając się w małej misie ustawionej pomiędzy ich pal- cami. Otwarte, lecz niewidzące oczy i zobojętnienie na 284 twarzach młodych kobiet przyprawiały o dreszcze. Ich piersi unosiły się lekko w płytkim oddechu. - Obrzydliwe - powiedział Martyn. Chwycił metalowy przedmiot, nie zwracając uwagi na ostrzegawczy okrzyk Sagara. Gdy palce banity zacisnęły się na ostrzu, spomiędzy nich wystrzeliły niebieskie płomienie. Swordsman oddychał ciężko z bólu, lecz nie oderwał rąk. W końcu wyszarpnął ostrze i odrzucił je na bok. Dwa zakrwawione ramiona zostały przesunięte i teraz drgały słabo. Krew powoli krzepła. - Nie żyją - wyszeptał Sagar kilka minut później. - Zabiłeś je. Akurat nad ich głowami, w prywatnej komnacie kanc- lerza, do której nie mieli wstępu nawet najwierniejsi słudzy, stojący w rogu drewniany sekretarzyk zaczął się tlić. Po chwili drzwiczki otworzyły się samorzutnie i niebieskawy ekran zniknął całkowicie, podobnie jak trucizny, pierścienie i pieczecie. Pozostał jedynie ciemny popiół. - Lepsza śmierć od takiego życia - obruszył się Mar- tyn. - Bowen musi być gdzieś w pobliżu. Sagar podążył za banitą, mając nadzieję, że jego brat znajduje się w lepszym położeniu niż te dwie kobiety. Podczas długiego pobytu w enklawie, Sagar przeczytał wszystko co mógł o historii i zasadach magii. Wtedy nauczył się wystar- czająco wiele na temat sztuki tajemnej, lecz nie posiadał potrzebnego talentu do zastosowania zdobytej wiedzy. Przedmiot wydał mu się jednak fascynujący. Wyspiarz wiedział, że krew stanowiła bardzo ważny składnik, lecz była swego rodzaju kanałem, a nie źródłem mocy. Tajemnicze 285 energie znajdowały się w zakamarkach świadomości, do- stępnych jedynie dla niewielu. Połączenie krwi dwóch kobiet było barbarzyńskim sposobem łączenia ich umysłów. Wkrótce odnaleźli Bowena. Siedział spokojnie na sien- niku, nie odrywając oczu od swoich spuchniętych dłoni, które trzymał przed sobą niczym żebrak proszący o jałmuż- nę. Nie zareagował, gdy Sagar wymówił jego imię ani nawet wtedy, gdy Martyn otworzył drzwi. - Ja się nim zajmę - Sagar w pośpiechu prawie ode- pchnął swego towarzysza. Uklęknął przed bratem, zagląda- jąc w puste oczy. - Bowen? To ja, Sagar. Twój brat - powiedział pełnym napięcia głosem. Więzień ani mrugnął. Nadal tępo wpatrywał się w swoje dłonie. - Dobudź go jakoś. Nie mamy przecież całego dnia! - Martyn stał przy drzwiach, wyglądając następnych straż- ników. - On me spi. - Więc otrząśnij go z tego, cokolwiek to jest - niecierp- liwił się Swordsman. Sagar wahał się jednak, czując olbrzymią, niewyobrażal- ną niechęć, jak gdyby zły ruch mógł okazać się równie fatalny jak wyciągnięcie gwoździa z rąk dwóch kobiet. Gdyby tylko wiedział, co kryło się za tymi pustymi oczami. Wyciągnął rękę, by na próbę dotknąć brata, lecz nim zdążył to uczynić, Bowen przemówił beznamiętnym głosem, co okazało się bardziej denerwujące niż gdyby zaczął krzyczeć. - Nie przerywaj koła. Sagar poczuł lodowaty powiew strachu. - Jakiego koła? - zapytał niepewnie. - Przestań się trząść - przerwał gniewnie Martyn. - Nie mamy czasu do stracenia. 286 - Musimy sprawić, by to przestało mówić - odezwał się ponownie Bowen. - Co? - Szara zasłona - odparł równie monotonnie, wciąż pozostając bez ruchu. - Ponad miastem. - Nie rozumiem. - Powiewająca płachta materiału. - Bowen wydawał się niewzruszony. - Nikt nie może słuchać, jeśli to nie mówi. Moi przyjaciele... - Uciekajmy - zasyczał Martyn. - Nadchodzą żołnierze. Sagar w końcu otrząsnął się. Nie miał pojęcia, o co bratu chodziło, lecz czuł, że to było niezmiernie ważne i przepeł- niało go strachem. - Ja... - zaczął, ale rozwścieczony teraz Swordsman chwycił Bowena za rękę, próbując postawić go na nogi. - Nie. - Sagar starał się przeszkodzić, ale zareagował zbyt późno. Kiedy Bowen został zwleczony z łóżka, natych- miast powrócił do rzeczywistości. Jego twarz wykrzywiła się w przerażeniu. - Koło zostało przerwane - zawył. - Rozwalę coś więcej niż to koło, jeśli się nie ruszysz! - ryknął Swordsman. Bowen zachwiał się, a całe ciało młodzieńca stało się dziwnie miękkie, jakby pozbawione energii. Runął na pod- łogę akurat w momencie, gdy w korytarzu rozległ się stukot ciężkich butów. Swordsman wymamrotał jakieś przekleństwo. - Zostaw go - rozkazał. - Czeka nas mała przeprawa. W wyżej położonej części Xantium Verkho siedział w pracowni, przyglądając się swemu nieubłaganemu prze- ciwnikowi. Pomimo wielkiego wysiłku nie posimął się 287 nawet, o krok i wydawało mu się, że jego umysł wypełniają gęste opary. Nagle mgła zaczęła się rozrzedzać i ostatecznie myśli kanclerza stały się jasne. Poczuł się odmłodzony i ponownie pełen entuzjazmu. Przyjrzał się uważnie trans- krypcjom, które zrobił z ostatnich znaków wyrytych na talizmanie. - Ależ oczywiście! - wykrzyknął głośno. Dlaczego nie wpadł na to wcześniej? Symbol był starą formą litery keer w starożytnym, zakonnym języku znanym jako język moty- li. Verkho wstał i gdy zaczął szukać niezbędnej księgi, ogarnęła go pewność, że wkrótce następna warstwa zo- stanie usunięta z ochronnej obudowy talizmanu. Dopiero później zastanowił się, dlaczego los zaczął mu nagle sprzyjać. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Cena zdolności magicznych jest wysoka i wychodzi poza po- wszechne wartości srebra czy złota. Nie sposób obronić się przed rzuconym czarem, który wywołuje zarazę. Na nic zda się wy- trzymałość organizmu. Czerwony Kat chowa się nieśmiało pod swym kapturem, lecz zawsze wyegzekwuje zapłatę. Język motyli okazał się równie ulotny jak same stworze- nia. Verkho pracował do późnej nocy nad przekładem niewielkiego fragmentu, który udało mu się wczoraj ziden- tyfikować, i wciąż nie mógł poradzić sobie ze znaczeniem wielu słów. „Odpocznij we łzach dziewicy..." - dosłowne tłumaczenie brzmiało: suchej panny - „...która obraca swą twarz, lecz nie obraca się. Niech ludzkie kości upadną i dadzą złoto w srebrze". Po ostatnim odkryciu Verkho stwierdził, że upadające kości prawdopodobnie oznaczały kości do gry. Cały komplet leżał teraz przed nim na stole i kanclerz zdecydował się poświęcić swój złoty łańcuch i monety, znajdujące się koło talizmanu. Co miało oznaczać „złoto w srebrze"? Żaden jubiler nie potrafiłby dokonać czegoś podobnego. Kanclerz myślał intensywnie, lecz wkrótce powrócił do pierwszego polecenia w instrukcji. Naj- pierw zamierzał posłać po jakąkolwiek dziewicę, lecz później odrzucił ten pomysł jako zbyt prosty. Poza tym, jeśli nawet sprowokowanie dziewczyny do płaczu nie okazałoby się trudne, to jak mógłby odpocząć w jej łzach? 19 - Blask płomienia 289 W końcu pewne zabłąkane wspomnienie doprowadziło go do rozwiązania. Niegdyś przez kilka miesięcy mieszkał w odległym, położonym w górach klasztorze. Niektórzy zakonnicy wysuwali wówczas dość dziwne, a zarazem fascynujące teorie na temat znaków widocznych na nocnym niebie. Verkho przypomniał sobie słowa starego szaleńca, który zapewniał, że księżyc stworzony jest z dusz zmarłych dzieci. Twierdził, że potrafi rozpoznać duszę swojej siost- rzenicy. "Dziewica, która obraca swą twarz, lecz nie obraca się" oznaczało księżyc, który obracał się ze światła w ciemność i odwrotnie, co miesiąc ukazując ludziom zawsze tę samą stronę. Zatem światło księżyca symbolizowało łzy. Srebrne światło. Verkho rozsunął kotary, odsłaniając jedno z okien, i z ra- dością spojrzał na księżyc, który rzucał teraz nikłą poświatę na część komnaty. Kanclerz ostrożnie podniósł talizman, umieszczając go w srebrnej smudze blasku, po czym położył obok złoto. Wziął głęboki oddech i rzucił kości na podłogę. Wyraz skupienia, malujący się na jego twarzy, ustąpił miejsca szerokiemu uśmiechowi, gdy kości ułożyły się, dając najlepszy z możliwych wyników. Srebrzysta poświata pojaśniała znacznie i Verkho musiał zamknąć oczy. Kiedy uchylił powieki, okazało się, że zniknęła następna warstwa z otaczającej talizman kuli, a wraz z nią całe złoto. Cena nie była zbyt wygórowana i chętnie ją zapłacił. Przepełniony radością, lecz także niezmiernie zmęczony, kanclerz podniósł talizman i po- stawił go ponownie na oświetlonym lampą oliwną stole. Zgodnie z jego przypuszczeniami, napis na kolejnej powłoce zmienił się, co oznaczało, że gra trwała dalej. 290 Verkho ogarnęło zdziwienie, gdy okazało się, że przespał resztę nocy i sporą część poranka. Po przebudzeniu zdał sobie sprawę, że sen nie przyniósł tak potrzebnego orzeź- wienia. Wręcz przeciwnie, całe ciało wydawało się zmęczo- ne i zesztywniałe, a myśl o następnym etapie dedukcji szczerze przerażała kanclerza. Doświadczenie w dziedzinie magii nauczyło Verkho, że większość czarów należało opłacić odpowiednią ceną. Zastanawiał się, czy w miarę zgłębiania tajemnicy, talizman nie wymaga coraz więk- szych poświęceń od jego ciała i umysłu. Jeśli miał ragę, wiedział, że musi działać ostrożniej. Nie był przyzwyczajo- ny do składania z siebie ofiary za jakiekolwiek odkrycia. Zwykle robiły to za niego talenty i dlatego nie potrafił nawet wyobrazić sobie porażki spowodowanej fizycznym wyczerpaniem. Kanclerz odblokował pieczęć chroniącą jego gabinet i wezwał Focus wraz z kilkoma doświadczonymi urzęd- nikami, oczekując od nich nowych wiadomości i wydając odpowiednie polecenia. Wychodzili przerażeni, nie rozma- wiając między sobą o otrzymanych rozkazach, i konsek- wentnie zabierali się do wykonywania powierzonych zadań. Choć żaden z nich nie wyraził głośno swojej opinii, to wszystkich zdziwił wygląd kanclerza. Jego zwykle błysz- czące oczy zdawały się obecnie zamglone i głębiej osadzone w oczodołach. Poruszał się wolno i tylko wyjątkowo opusz- czał swoje łoże. Gdyby nie znali przyczyny takiego stanu Verkho, pomyśleliby, że jest poważnie chory. Następnego ranka matka Ifryn, jeszcze do niedawna sprawująca władzę jako królowa Idironu, przybyła do Xantium. Southan powitał ją, składając wyrazy współ- czucia, a następnie opuścił obie kobiety. 291 Długo rozmawiały o Fylesie i wydarzeniach, które miały miejsce po jego śmierci. Płakały lub śmiały się, przypomina- jąc sobie minione chwile. Zephia odświeżyła znajomość ze swymi wnuczkami, których nie widziała od kilku lat, i po raz pierwszy ujrzała Azariego. Był to wyjątkowy dzień, pełen uczuć i uniesień, i jakkolwiek wiele zmartwień i obaw nękało Ifryn, to jednak nie chciała obciążać nimi po- grążonej w głębokim smutku matki. Tuż przed udaniem się na spoczynek Zephia wypowiedziała słowa, które utwier- dziły Ifryn w przekonaniu, że zbliża się nieszczęście. - Wiesz, Lalif to naprawdę dobry młodzieniec - powie- działa matka. - Lecz nigdy, nawet w połowie nie dorówna twemu ojcu. Idiron znajduje się na zagrożonym wojną terytorium i jeśli Xantium nie zapewni mu silnego przywód- cy... Aż strach pomyśleć, co się może stać. Następnego ranka Verkho wysłał wiadomość do Sout- hana, w której zawiadamiał o konieczności spotkania na prywatnej konferencji. Cesarz zjawił się bezzwłocznie, choć zdawał sobie sprawę, że to właśnie on powinien zwoływać podobne posiedzenia. Wszedł do pracowni i ze zdziwieniem zauważył kanclerza skulonego w swoim łóżku i otulonego kocami. - Wybacz mi, wasza wysokość, że nie wstaję, lecz jak widzisz, nie mogę tego uczynić. - Jesteś chory? - Zostałem otruty. Kanclerz wyjaśnił zdumionemu cesarzowi, iż jego do- mniemana odporność na trucizny okazała się niecałkowita. Według słów Verkho, ilość zaaplikowanego mu jadu wy- starczyłaby do uśmiercenia kilkunastu mężczyzn, a jednak on przeżył, choć nie bez uszczerbku na zdrowiu. 292 - Nie znałem tego rodzaju trucizny - kontynuował - i dlatego wykryłem ją zbyt późno. Co najgorsze, wprowa- dziła do mego organizmu zakażenie, które mogło przejść na każdego, kto miał ze mną jakiś kontakt. Zostałem niejako zmuszony do odizolowania się od świata aż do chwili, gdy uzyskałem pewność, że nikogo nie zarażę. - Czy to możliwe? - Southan nie przestawał się dziwić. Verkho naprawdę wyglądał na chorego, lecz istnienie podobnego jadu wydawało się mało prawdopodobne. A je- dnak cesarz dał wiarę słowom kanclerza. Z jakiej innej przyczyny Verkho wycofałby się z aktywnego życia w tak niewytłumaczalny sposób? Wszystkie wątpliwości cesarza zawarły się w jednym pytaniu: - Kto ośmielił się targnąć na twoje życie? Verkho poruszył się nieznacznie, wykrzywiając twarz z bólu. - Spróbuj zgadnąć, wasza wysokość - powiedział. - Ta- ką zdradę trudno objąć umysłem. - Kerrell? - Razem z moją przeklętą siostrą! - Na twarzy Verkho ponownie pojawił się grymas oznaczający cierpienie. - Zwrócili się przeciwko mnie, gdy udaremniłem ich próbę otrucia Azariego. - Mówiłeś, że to sprawka Swordsmana! - wykrzyknął Southan, nic nie rozumiejąc. - To był fortel, wasza wysokość. Pamiętasz, jak Kerrell zachowywał się na uczcie? Już wtedy zacząłem coś podej- rzewać, lecz nie mogłem działać, nie mając dowodu. - Verkho przedstawił cesarzowi wszystkie szczegóły spisku, pokazując dwa listy z pieczęcią Clavii, potwierdzające udział Kerrella w zmowie. - Doszły mnie wieści, że generał przyznał się do winy i uciekł -zakończył kanclerz. - Nigdy wcześniej nie przypu- 293 szczałbym, że również tchórzostwo widnieje na liście jego zbrodni. - Okazuje się, że nie znałem go dobrze - odparł posępnie Southan, zastanawiając się, jak Ifryn zareaguje na wstrząsa- jące wieści. - Tak - zgodził się ponuro Verkho. - Zostanie pojmany i postawiony przed sądem, lecz tymczasem muszę dojść do siebie, ponieważ wzywają mnie pilne obowiązki. Mężczyźni omówili jeszcze położenie Imperium i Sout- han przystał na wszystkie propozycje Verkho. Sam czuł się zbyt oszołomiony, by podejmować rozsądne decyzje. Po kilku dniach kanclerz zdołał powrócić do pracy, a cały personel i wojskowi dowódcy odetchnęli z ulgą, wiedząc, że znowu mogą konsultować się w swych sprawach. Generało- wie przedstawili projekty budowy umocnień i zdawali relacje z potyczek na granicy. Harios i inni starsi urzędnicy złożyli raporty i zostali mile zaskoczeni spokojem, z jakim kanclerz przyjął wiadomości o licznych niepowodzeniach. Focus stale dostarczała sprawozdania z całego obszaru Imperium, a wśród nich kilka sporządzonych przez szpiega wysłanego na Zalys. Właśnie z tymi Verkho zapoznał się ze szczególnym zainteresowaniem, choć nie wnosiły nic na tyle ważnego, by chciał na nie odpowiadać. Tajemnicze stworze- nia, które zniszczyły flotę Barvicka, obecnie atakowały wyspiarzy, chociaż wcześniej nie wyrządzały im krzywdy, co wydało się kanclerzowi ironicznie zabawne. W czasie rozmów pozostawał przeważnie w łóżku. Rów- nież raporty czytał na leżąco, a czasami zamykał się i nie wpuszczał nikogo, oświadczając, że pragnie odpocząć. Sprawy Imperium ponownie zdawały się zmierzać we właś- ciwym kierunku. 294 Ifryn nie widziała Kerrella i nie otrzymała od mego żadnych wieści od pamiętnego spotkania z Baylinem. Z każ- dym mijającym dniem wzrastał niepokój i smutek cesarzo- wej. Pocieszała się jedynie, że nie słyszała nic o pojmaniu generała, choć Swordsman, wysłany by temu zapobiec, zniknął bez śladu. Alasia również nie kontaktowała się z nią, a Baylin nie umiał zaradzić niepewnej sytuacji. Nawet Zephia, która powoli zaczynała rozumieć skomplikowane rozgrywki polityczne Xantium oraz cierpienie swej córki, nie potrafiła już służyć pomocą. Wydawało się, że radość życia opuściła starą królową bezpowrotnie. Ciągle w złym humo- rze, skora do sporów, dbała jedynie o własne wspomnienia. Z czasem nawet wnuczki zaczęły unikać jej towarzystwa. Ifryn nie okazała zdziwienia, gdy matka pojawiła się u niej zalana łzami. Z widoczną złością opłakiwała zgubę zamyka- nego medalionu, który zawierał kosmyk włosów Fylesa. - Nie ma go! - krzyczała histerycznym głosem. - Zniknął! - Przecież nie uciekł - pocieszała zrozpaczoną kobietę Ifryn. - Zobaczysz, że wkrótce znajdziemy medalion. Jednak gdy poszukiwania zakończyły się fiaskiem, Zephia zarządziła przesłuchiwanie służących. Wszystkich konsek- wentnie oskarżała o kradzież, chociaż nie zwróciło jej to ukochanej pamiątki, a po tym incydencie niechęć do starej królowej jeszcze bardziej wzrosła. Ifryn pocieszała matkę, lecz z czasem zauważyła, że również zaczyna tracić cierpliwość. Kiedy Verkho rozwiązał trzecią zagadkę, poczuł przy- pływ wiary w siebie i miłe podekscytowanie. Talizman stanowił dla niego nie lada wyzwanie, któremu potrafił sprostać, gdyż posiadał wyjątkowe zdolności, potwierdzone dotychczasowymi osiągnięciami. W geometrycznym przesłaniu pustynnych koczowników z Montecrocji odnalazł ciekawą wskazówkę: „Wybierz takie 295 stworzenie, które ma ręce, ale nie posiada palców. Moje zewnętrzne za twoje. Odetnij obie lub żadnej. Gdy to uczynisz, wezwij cichego przechodnia i pozwól mu zostać pogrzebanym". Pierwsza część okazała się tak łatwa, że Verkho początkowo wątpił, iż mogła stanowić rozwiązanie, lecz ostatecznie uznał, że chodzi o talię kart. Hazard należał do częstych elementów w tej rozgrywce. Następnie odczytał drugie polecenie nakazujące zrobienie sobie nacięcia na skórze, by zlikwidować kolejną warstwę ochronną taliz- manu. Krew prawdopodobnie miała przyczynić się do sprowadzenia ducha lub cichego przewodnika, jak nazywali go koczownicy. Kanclerz nie miał pojęcia, w jaki sposób duch może „zostać pogrzebany", lecz sądził, że rozwiązanie tego problemu nie należało do jego obowiązków. On musiał jedynie wezwać ducha i wiedział, czyją twarz ujrzy wkrótce. Przygotowania zabrały sporo czasu, lecz wreszcie wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. Verkho ostrożnie potasował karty i jedną z nich położył wizerunkiem do góry. Wybrał Czerwonego Kata - najsilniejszą kartę w talii. Następnie, wykonując zdecydowany ruch ostrym nożem, rozciął sobie lewą dłoń. Zacisnął pięść i krople krwi spadły na kartę, zabarwiając purpurą topór kata. Yerkho otworzył skradzio- ny medalion i wsadził kosmyk włosów między kciuk a środ- kowy palec prawej ręki, starając się maksymalnie skoncentro- wać. Fyles nie miał wyboru i musiał przybyć na wezwanie, chociaż uczynił to niechętnie, walcząc i stawiając zacięty opór. Verkho nie ugiął się i zwyciężył w tym cichym pojedynku. Pot pokrywał całe jego ciało. Postać starego króla zamigotała, a jego twarz wyrażała wściekłość i przera- żenie. Wykrzykiwał słowa, które pochłaniała nicość znaj- dująca się pomiędzy światem żywych i umarłych. Co teraz?, zastanowił się kanclerz. Zrobił wszystko do- kładnie według poleceń, niemożliwe zatem, żeby się nie udało. 296 Verkho drżał, a ból i wysiłek przyprawiały go o zawroty głowy. Rana na ręce krwawiła mocno. Kilka kropel spadło na kulę i zewnętrzna powłoka substancji natychmiast za- świeciła, lecz zamiast zniknąć, zaczęła topić się, tworząc coś w rodzaju przezroczystego, płynnego metalu. Duch Fylesa zdawał się być teraz cieczą wciąganą w roztapiającą się warstwę. Nagle pojaśniało dookoła i zjawa zniknęła z ostat- nim, niemym krzykiem. Ciekły kryształ zamienił się w kul- kę, która potoczyła się po stole, zawadzając po drodze o zakrwawioną kartę. Czerwony Kat niczym owad zatopiony w bursztynie ukazywał swoją twarz we wnętrzu kulki. Wizerunek na karcie się zmienił. Człowiek dzierżący zakrwawiony topór miał teraz oblicze zmarłego króla. Verkho pochwycił kulisty przedmiot i przyjrzał się swojej ofierze, na zawsze zamkniętej wewnątrz, po czym roześmiał się głośno. Kanclerz ogłosił, że jest poważnie wyczerpany i zagraża mu niebezpieczeństwo nawrotu długotrwałych skutków zatrucia. Mimo to nalegał na kontynuowanie prac, a sam, najlepiej jak mógł, starał się sprostać problemom państwa. Mieszkańcy miasta zostali powiadomieni o zdradzie Ker- rella i większość, nie wyłączając Southana, z radością powitała pojawienie się Verkho i przejęcie steru rządów. Kanclerza mierziła konieczność oderwania się od jego najważniejszego zadania i nie mógł doczekać się powrotu do talizmanu. Ostatnie poczynania z upartym kamieniem znacznie nadwerężyły organizm Verkho, który zdawał sobie sprawę, że upłynie sporo czasu, zanim będzie w stanie podjąć dalszy wysiłek. Tymczasem pokrzepiony myślą, że wkrótce rozwiąże wszystkie tajemnice magicznej kuli, zajął się innymi sprawami. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Według starych legend bogowie wyłonili się z morza, a następnie ludzie wypełzli ich śladem. Bogowie mogą powrócić, my nie. Kto zbada głębie oceanu? Kto każe zawrócić fale przypływu i po- wstrzyma prądy oceaniczne? Dotykamy jedynie najbardziej zewnęt- rznej warstwy, pozostawiając nie tkniętymi tajemnice, które kryją się w głębi krainy umarłych. Wszyscy podróżnicy z Zalys doskonale znali uczucie przebywania na pełnym morzu - choć żaden z nich nigdy nie płynął statkiem tych rozmiarów - i ku zdziwieniu załogi ani trochę nie przejęli się mocno rozkołysanym pokładem. Szczególnie Gaye, ze względu na swą bladą cerę, wyglądała jak pierwsza kandydatka do choroby morskiej. Mimo to, ku ogólnemu zdumieniu żeglarzy, zachowywała się zupełnie spokojnie choć, rzecz jasna, jej możliwości poruszania się były mocno ograniczone. Ma- rynarze porozumiewali się zwykle we własnej, ostro brzmiącej gwarze, lecz czasem używali uniwersalnego języka handlowego i podróżni często wyłapywali aluzje skierowane pod adresem „ślepej czarownicy", wypowiada- ne nierzadko tonem pełnym drwiny lub zaskoczenia. Z początku Gaye czuła się dotknięta niewdzięcznym określeniem, lecz z biegiem czasu zaczęło ją ono bawić i starała się obracać je na swoją korzyść. Z łatwością zorientowała się, który z członków załogi podchodził do niej z nerwowym lękiem i takiego delikwenta wykorzys- 298 tywała, wydając przeróżne polecenia pod groźbą srogiej kary, gdyby była niezadowolona z wykonanego zadania. W czasie nieobecności Dsordasa i Yeoriego jeden z najmłodszych żeglarzy, chłopiec roznoszący pasażerom posiłki, zachował się wyjątkowo niegrzecznie wobec Gaye. Niewątpliwie postąpił tak, by wywrzeć dobre wrażenie na swoich starszych kamratach, jednak łatwo można było zauważyć, że z natury należał do lękliwych istot. Gaye obiecała, że przemieni go w ropuchę, jeśli nie zmieni swego zachowania. Chłopak pobladł, słysząc surowy i stanowczy głos dziewczyny, a następnie uciekł czym prędzej. Gdy zamknęły się za nim drzwi, obie siostry wybuchnęły śmiechem, pokładając się na kojach. Po tym incydencie majtek odnosił się do Gaye przyzwoicie, a nawet uśmiechał się nieśmiało. W końcu zaprzyjaźnili się ze sobą. Powie- dział, że nazywa się Rekyar i że wyruszył w pierwszy rejs w wieku dziewięciu lat. Według jego opinii „Mroźna Gwiazda" znajdowała się obecnie w dużo lepszym stanie, mając takiego kapitana jak Bark Madden. Chłopak nie interesował się celem i przyczynami podróży wyspiarzy. - Jesteś inna -zauważył przy jakiejś okazji. -Większość dziewczyn sprawia tylko kłopoty na statku. Z miejsca chorują, tak jak ten kupiec. Gaye spodobało się, że ktoś znowu nazywa ją dziew- czyną. - Ranald? - spytała leniwym głosem. - Tak. On i jego przygłupi sługa nie wyszli jeszcze z kajuty - wyjaśnił Rekyar ze wzgardą. - Może ma słabszy żołądek - odezwała się Gaye. - Jest po prostu mięczakiem - oświadczył chłopak sta- nowczo. - Raz, gdy do nich wszedłem, sługa miał ob- wiązaną głowę. Co to pomoże? - Czym obwiązaną? - zapytała szybko Fen. 299 - Jakąś przepaską i to niezbyt dobrą, z taką wypukłością na środku. - Majtek dotknął ręką czoła. Ranald bardzo pragnął opuścić Zalys. Nawet wiado- mość o tym, kto będzie na statku, nie odwiodła go od tego zamiaru i zdecydował się podjąć ryzyko. Słyszał o Dsordasie, Fen i Yeorim; o ich znaczeniu wśród mieszkańców wyspy. Znał również reputację Gaye. Gdyby ktokolwiek oskarżył go o tchórzostwo i niewykonanie rozkazu, zawsze mógł oświadczyć, że podążył śladem przywódców rebelii. Nie miał jednak zamiaru kusić losu, a najprostszym sposobem unikania kontaktu z czwórką wrogów było symulowanie choroby morskiej i przebywa- nie w kajucie. Nie istniała potrzeba wysyłania dalszych raportów do Xantium. Nie chciał zwracać uwagi na swój wyjazd i tylko czasami kazał Hunterowi kontaktować się z miastem na wypadek, gdyby próbowano im przekazać jakąś wiado- mość. Minęły już dwa dni, odkąd nietoperze wyleciały za nimi z portu w Nkosa, i zamknięcie w malutkim pomiesz- czeniu w towarzystwie milczącego telepaty zaczęło Ranal- dowi mocno doskwierać. - Idę się przejść po pokładzie - zdecydował. - Nie opu- szczaj kabiny. Hunter skinął obojętnie głową. - Podaj mi wisiorek - poprosiła Gaye tuż po odejściu Rekyara. Fen spełniła prośbę i spostrzegła, jak z chwilą dotknięcia kamienia na twarzy siostry pojawia się wyraz obrzydzenia. - Czy to...? 300 - Jest w stanie uśpienia. Trawi go choroba - odparła Gaye. - Jest bardzo chory. - Odrzuciła wisiorek z niezado- woleniem. - Jakiś telepata? Muszę powiadomić Dsordasa. - Fen wybiegła z kajuty, pozostawiając Gaye samą. Dsordas stał na dziobie statku, wpatrując się we wscho- dni horyzont. Czarne kosmyki włosów rozwiewał poranny szkwał. Mężczyzna odwrócił się na wołanie i pospieszył w kierunku Fen, słysząc zmartwienie i niepokój w jej głosie. - Co się dzieje? - Sługa Ranalda jest telepatą - powiedziała młoda ko- bieta, z trudem łapiąc oddech. - Gaye wyczuła jego choro- bę. Wiesz, gdzie jest ich kabina? - Tak. - Dsordas natychmiast ruszył w tym kierunku. - Uważaj na siebie - krzyknęła Fen, biegnąc za nim. - Gdzie Yeori? Dsordas zniknął pod pokładem, nie zwracając uwagi na ostrzegawcze słowa Fen, która z początku próbowała do- trzymać mu kroku, lecz wkrótce pozostała w tyle. Gdy dotarł do kajuty kupca, wyciągnął nóż i całym ciężarem ciała runął na drzwi. Ustąpiły z łatwością, a zasuwa roz- trzaskała się na kawałki. Dsordas wpadł do środka, gotowy do walki, lecz przed sobą ujrzał jedynie Huntera. Leżał na łóżku i zareagował powolnym mrugnięciem. Dsordas złapał otępiałego mężczyznę za tunikę i postawił na nogi. - Pokaż język! - wrzasnął. Hunter nagle zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa i w jego oczach pojawił się strach. - Pokaż! Telepata otworzył szeroko usta, wystawiając fioleto- wo-czarny język. Dsordas warknął z odrazą i wściekłością, po czym błyskawicznym ruchem zatopił stalowe ostrze w sercu Huntera. Usłyszał dochodzący z oddali krzyk Fen. 301 Wyciągnął nóż i bezwładne ciało runęło na podłogę. Od- wrócił się i pobiegł w kierunku, skąd dochodził rozdzierają- cy wrzask. Na końcu korytarza dojrzał Ranalda, który trzymał w mocnym uścisku Fen, przykładając nóż do jej gardła. Dsordas znieruchomiał. Z tyłu za sobą poczuł obecność Yeoriego. - Co się dzieje...?- zaczął zastępca, lecz umilkł, gdy zobaczył Fen. - Spróbuj się zbliżyć, a ona umrze. - Na twarzy Ranalda pojawiła się determinacja. Dziewczyna przestała walczyć. Przez chwilę wpatrywała się w brązowe oczy Dsordasa i przeraziła się, mając wraże- nie, że zamieniły się w głazy. - Cofnijcie się - rozkazał kupiec. - Odejdźcie od mojej kajuty. Nadszedł czas, żeby poinformować Xantium o waszej małej wyprawie. Obaj wyspiarze zrobili parę kroków w tył, nie spuszczając Fen z oczu. Mimo ogromnego napięcia, Dsordas wyraźnie uświadomił sobie sens słów Ranalda. Skoro jego telepata nie zdążył jeszcze wysłać wiadomości o ich wyprawie do Xantium, istniała szansa dotarcia niepostrzeżenie na ląd, a następnie do miasta. Najpierw jednak musiał znaleźć sposób na uratowanie Fen. Gdy Ranald zobaczy, że Hunter nie żyje... Szpieg popychał swoją zakładniczkę do przodu, w mia- rę jak mężczyźni cofali się powoli. W korytarzu, za plecami Ranalda mignął jakiś cień. Dsordas zauważył go w ostatniej chwili i nadzieja odżyła w jego sercu. Nie chciał zdradzić swoim zachowaniem obecności potencjal- nego sprzymierzeńca. Spróbował też odwrócić uwagę Ranalda. - Jeśli ją zranisz, umrzesz w męczarniach - odezwał się chłodno. 302 - Śmiałe słowa, ale cokolwiek zrobisz, zwiększysz tylko jej cierpienie. Zostanie ze mną w kajucie, aż dotrzemy do kontynentu. Później... - W końcu zmorzy cię sen - zauważył Dsordas. Cień przybliżył się. - Jakoś sobie poradzę. - Fałszywy kupiec pogardliwie potrząsnął ramionami. - Cofnąć się! Dsordas dojrzał błysk stalowego pręta i modlił się w du- chu, żeby marynarz zaatakował z odpowiednią siłą. Zbyt lekki cios oznaczał wyrok śmierci dla Fen. Gdy pręt uderzył w czaszkę, rozległo się głuche chrupnięcie i nóż wypadł z bezwładnych palców Ranalda. Fen straciła równowagę, gdy jej oprawca zsuwał się na podłogę, gdzie leżał teraz nieruchomy. Dsordas podskoczył do Fen i przytrzymał ją w ramionach, jednocześnie tuląc do siebie. Stalowy pręt uderzył z brzękiem o podłogę, a ich wybawca uniósł drżące dłonie, wpatrując się w nie, jakby widział je po raz pierwszy. - Ja... ja... go zabiłem - powiedział Nason Folegandros trzęsącym się głosem. - Ukrywanie się było bardzo głupią rzeczą - stwierdził Yeori. - Ale cieszę się, że to zrobiłeś. Piątka z Zalys znajdowała się teraz w jednej kajucie. Nason doszedł trochę do siebie i przestał dygotać. Nie żałował swego czynu, lecz kiedy w pełni zdał sobie sprawę z tego, co zrobił, poczuł się źle. Ranald i Hunter zamienili się już w pożywienie dla ryb. Wyspiarze przeszukali kabinę i znaleźli opaskę z wszytym bursztynem. - Wszyscy się cieszymy - zgodziła się Gaye. - Ale dla- czego uciekłeś z domu? - Nigdy nie dostałbym pozwolenia od rodziców na taką wyprawę - wyjaśnił Nason. - Od was zresztą też, nawet 303 gdybym poprosił. - Nikt nie zaprzeczył, więc chłopak dodał stanowczo: - Dlatego musiałem się ukrywać. Oni są moimi braćmi. - Moglibyśmy zawrócić. - Głos Dsordasa wydawał się surowy. - Nie zrobicie tego - odezwał się niepewnie Nason. - Nie. Dokonałeś wyboru i będziesz musiał przyjąć wszelkie skutki swojej decyzji. Dsordas obrócił się do swego zastępcy i dodał: - Chodź, Yeori. Powinniśmy zobaczyć się z Barkiem. - Zamilkł na chwilę, stojąc już przy drzwiach kabiny, po czym zwrócił się do Nasona: - Dziękuję - powiedział cicho. - Jestem twoim dłużnikiem. Po wyjściu mężczyzn w pomieszczeniu zapanowała kło- potliwa cisza. - Twoi rodzice będą się martwili - odezwała się Gaye. - Mam nadzieję, że wiesz co robisz. - A czy t y wiesz? - odparł wyzywająco Nason. - Słuszna uwaga - wtrąciła Fen. - Ta podróż jest jakby... - Wiódł ślepy ślepca? - dopowiedziała Gaye z uśmie- chem. - Chciałam to ująć delikatniej - stwierdziła Fen, zado- wolona, że siostra potrafi żartować ze swojej ułomności. - Nie martw się o mnie - kontynuowała Gaye. - Wszyst- kie najlepsze czarownice mają poczucie humoru. Nason spoglądał to na jedną, to na drugą dziewczynę, zastanawiając się, czy obie nagle straciły rozum. - Czy Ranald dowiadywał się, dokąd płyniemy? - Tak - odparł Bark. - Powiedziałem mu, że gdzieś w okolice Brighthaven. 304 - A pytał o szczegóły? - Nie. - Ale my nie płyniemy do samego Brighthaven? - powie- dział Dsordas niepewnie. Nastała chwila ciszy. - Słuchajcie - rzekł w końcu Bark. - Wolę, żebyście nie rozpowiadali tego pośród załogi, ale nie jestem pewien, w którym miejscu dobijemy do brzegu. Nigdy nie byłem tak dobrym nawigatorem jak poprzedni kapitan. Jakoś sobie radzę, ale szczerze mówiąc, dopóki nie zobaczę lądu, nie potrafię określić dokładnej pozycji statku. Zresztą co to jest te kilkadziesiąt mil, skoro płynie się wśród przyjaciół, co? - Żeglarz wybuchnął gromkim śmiechem. - Tylko nie pomyl się za bardzo, żebyśmy przez przypa- dek nie wylądowali w samym Brighthaven - odezwał się Yeori, szczerząc zęby. - Chyba nie chcemy oglądać pozo- stałości floty Xantium. - Nie ma sprawy - zapewnił Bark. - Jak myślisz, kiedy ujrzymy ląd? - zapytał Dsordas. - Za jakieś trzy dni - ocenił kapitan. - O ile nie zmieni się wiatr i nie napotkamy żadnych ryczących potworów. - Widziałeś je? - Tylko kilka w okolicy Zalys - powiedział Bark. - Przypuszczam, że przestały się nami interesować. - Miejmy nadzieję - dodał Yeori. - Wystarczy tych przeżyć jak na jedną podróż. 20 - Huk płomienia ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Rzeka życia płynie we mnie niczym wieczny przypływ. W swych nurtach kryje wiele niebezpieczeństw. Waga jest bardzo delikatna i podatna na ciosy. Któż potrafi stwierdzić, jakie tajemnicze bestie czają się w na- szych wnętrzach i jakie małe iskierki powodują wrzenie krwi. Myśli nie wybierają swoich wrażliwości. Ciała ludzkie, podobnie jak świat, żyją własnymi odruchami niechęci. x rzeczucie Barka Maddena okazało się trafne. Trzy dni później ujrzeli ląd. Stwierdzili, że jest to pasmo wybrzeża oddalone od Brighthaven o kilka mil na południe i obrali kurs na znacznie mniejszy port, Slope. Niewielka, naturalna przystań była dobrze osłonięta od wiatru, lecz płytka. „Mroźna Gwiazda" zakotwiczyła w zatoce, a podróżni zostali przewiezieni łodziami na brzeg. Wyspiarze pożegnali się z Barkiem i załogą. Znaleźli się teraz w dokach, które śmierdziały wodorostami i psującymi się rybami. Dziwnie się czuli, stąpając ponownie po stałym lądzie. Tego popołu- dnia nie zamierzali wyruszać w dalszą drogę. Dsordas zdecydował, że znajdą jakąś gospodę, a resztę dnia po- święcą na kupno koni i wypoczynek. Dopiero rankiem następnego dnia mieli kontynuować podróż do Brigbt- haven, a stamtąd do Xantium. Grupa wędrowców zmierza- jąca do dużego portu od strony Slope nie powinna wzbu- dzać podejrzeń. Wybrali jedną z mniej rzucających się w oczy tawern. Główna sala była obskurna i ciemna, lecz dwie sypialnie na 306 piętrze, na które się zdecyd owali, wydaw ały się zaskak ująco czyste i niezby t drogie. Rozp akowal i bagaże i Fen z Dsorda sem przygot owali się do wyjści a, pozost awiają c Yeorie go i Gaye, aby pilnow ali dobytk u. Wynik nęła krótka sprzecz ka. Nason obstaw ał, że zna się na koniac h lepiej niż pozost ali, i ostatec znie zgodzil i się zabrać go ze sobą. Za radą uprzej mego gospod arza tawern y udali się na północ ne przedm ieście, gdzie kupcy zwykle przywo zili swoje zwie- rzęta na handel. Wyspia rze mieli przy sobie kilka bur- sztynó w i trochę pienięd zy. Z łatwośc ią znaleźli odpowi ed- nie konie, lecz stracili sporo czasu, dobijaj ąc targu. Dsorda s był przygot owany na zapłace nie wysoki ej ceny, ale nie chciał zwraca ć uwagi zbytnią rozrzut nością. W końcu nabyli pięć dobrze wygląd ających wierzch owców i załatwi li stajnię na jedną noc. Naso n okazał się rzeczy wiście wytraw nym jeźdźce m, a pozosta li, z wyjątki em Yeorie go, który przyzna ł, że brak mu zupełni e doświa dczenia w tym względ zie, przynaj mniej raz siedziel i w siodle. Ustalili, że jeśli Gaye będzie miała kłopoty z utrzym aniem się na koniu, przesią dzie się na większe go rumaka i odbędzi e podróż wspólni e z Nasone m. Jej koń zostani e wtedy obarcz ony jukami . W drodze powrot nej do gospod y minęli czterec h żoł- nierzy Imperi um, którzy przecha dzali się ulicą w niechlu j- nych mundu rach. Mimo iż zdawal i się w ogóle nie do- strzega ć podróż nych, wyspia rze z trudem ukrywa li zdener- wowan ie i niepok ój. - Ch yba musim y się do tego przyzw yczaić - odezwa ł się Dsorda s, gdy patrol zniknął za najbliżs zym zakręte m. - Na wet jeśli Ranald zdążył poinfor mować Xantiu m o naszej wypra wie, to wydaje się mało prawdo podobn e, że będą nas szukali tutaj. 307 - Ci żołnierze sprawiali wrażenie, jakby nie potrafili znaleźć nawet klamry do pasa - zauważył z pogardą Nason. - Tutejszy garnizon na pewno nie jest chlubą xantyjskiej armii. - Dsordas zrobił kwaśną minę. - Mimo to powinniśmy zamienić większość bursztynów na pieniądze. Widok kamieni zdziwił kilka osób na targu i jeśli nadal będziemy ich używali, zaczniemy konsekwent- nie znaczyć swój szlak. Dsordas przytaknął. - Na głównym placu widziałem handlarzy klejnotów - powiedział. - Chodźmy tam od razu. - Powinniśmy sprawić sobie nowe ubrania - dodała Fen. - W tych wyraźnie się wyróżniamy. Fen pragnęła bardzo przyczynić się do powodzenia misji, toteż poczuła ogromną radość, gdy jej ukochany powtórnie aprobująco skinął głową. Dsordas zajmował się szlachetnymi kamieniami na co dzień, ponieważ w spokojnych czasach wymagał tego jego zawód, i doskonale orientował się, ile mogą dostać za bursztyny. Wspólnie z Fen starali się sprzedać je po od- powiedniej cenie, lecz otrzymali jedynie dwie trzecie warto- ści drogocennych kamieni. Za pieniądze kupili proste, lecz solidne i wygodne do konnej jazdy ubrania, po czym w dobrych humorach wrócili do tawerny. Jak zwykle wczesnym popołudniem miejsce to tętniło życiem. Goście wypełniali prawie połowę sali jadalnej, spożywając posiłek, a kilku służących biegało z tacami między kuchnią a długi- mi, masywnymi ławami. W rogu muzykanci przygrywali na skrzypkach i kobzie. Wyspiarzom głód już porządnie dawał się we znaki, więc pospiesznie przebrali się i zeszli do jadalni. Pojawienie się dwóch pięknych jasnowłosych kobiet nie mogło pozostać nie zauważone, szczególnie, że jedna 308 \ 0 z nich była niewidoma. Skończyło się jednak na kilku krótkich komentarzach i przybysze usiedli przy stole znaj- dującym się w cieniu i nieco z boku. Muzykanci grali bez przerwy, a niektórzy podpici goście próbowali swych sił w śpiewie. Na sali panowała przyjazna atmosfera. Późnym wieczorem sytuacja uległa nagłej zmianie. Fen właśnie zaproponowała powrót do pokojów, mając na względzie poranny wyjazd, gdy drzwi wejściowe zostały otwarte z dużym impetem. Czterech rozkrzyczanych żołdaków we- szło do środka, żądając piwa. Jeden z mężczyzn ciągnął za sobą żałośnie wyglądającego chłopca, którego ręce ob- wiązane były mocnym rzemieniem. Ubrany w łachmany nieszczęśnik utykał wyraźnie, a na jego twarzy malował się tępy wyraz człowieka, który pogodził się ze swoim losem. - O co chodzi? - wyszeptała Gaye. Fen cicho opisała nowo przybyłych, wyrażając współ- czucie dla biedaka i oburzenie na oprawców. Żołnierz popchnął chłopca na krzesło i przywiązał go do oparcia, po czym awanturnicy ustawili krzesło na ławie. Przez pewien czas pili piwo, śmiejąc się na całe gardło z jakichś sprośnych dowcipów, kiedy nagle jeden z nich przechylił się zbytnio i runął z hukiem na podłogę. Świadkowie tego wydarzenia spoglądali z zaciekawieniem i niepokojem. Nawet muzy- kanci umilkli. Siedzący przy ławie żołnierz wrzasnął: - Sprawię cud! - Był najwyraźniej pijany. - Nigdy w ży- ciu nie widzieliście czegoś podobnego. Mogę sprawić, że głowa tego bękarta - wskazał na skulonego chłopca - spuchnie do rozmiarów... rozmiarów... - Wyobraźnia naj- wyraźniej zawiodła go, więc tylko rozłożył szeroko ręce. - Do takich rozmiarów. - Łżesz! - ktoś krzyknął. - Jak chcesz to zrobić? - zapiszczał inny głos. - Magia - oświadczył żołnierz. - Moje słodkie czary. 309 - Pół imperiała, że ci się nie uda - zaproponował jakiś podpity gość. - Pół imperiała! - wrzasnął szyderczo dowódca patro- lu. - P ó r? Nie będę marnował czasu dla takiej śmiesznej sumy. Tu nie ma prawdziwych hazardzistów. Żołnierz celowo użył prowokującego sformułowania, wiedząc, że mało kto w całym Imperium pozostałby nie- czuły na takie wyzwanie. Chwilę później wraz ze swoimi kompanami zajął się przyjmowaniem zakładów. Unieru- chomiony chłopak siedział posłusznie, jakby nieświadomy wrzawy, której był przyczyną. W końcu dowódca, wyraź- nie zadowolony z wysokości stawek, zwrócił się do ober- żysty. - Przynieś tu miskę najlepszych krewetek. - Przy tych słowach chłopak po raz pierwszy poruszył się nerwowo. Oczy rozszerzyły mu się w przerażeniu i otworzył usta w niemym krzyku, ukazując kilka połamanych zębów. Zaczął się szarpać, lecz nie potrafił oswobodzić się z krępu- jących więzów. - Bogowie - warknął Dsordas niskim, ściszonym gło- sem. - Musimy to przerwać. - Fen poczuła, jak ciało jej ukochanego napręża się i narasta w nim złość. Wiedziała, że musiał się powstrzymać. Zadarcie z żołnierzami Imperium to ostatnia rzecz, jakiej potrzebowali. - Nie możesz - szepnęła. - A poza tym, on na pewno nie mówi tego poważnie. Dsordas popatrzył na dziewczynę. W jego wzroku czaił się gniew. - Nawet nie wiesz, jak bardzo poważnie - wysapał. Wniesiono krewetki i wszyscy obserwowali właśnie wspi- nającego się na krzesło dowódcę patrolu. 310 - Patrz, Aad - powiedział, wzbudzając wesołość wśród swoich kompanów. - Twoje ulubione. Chłopak zaciskał usta, rzucając głową na boki tak moc- no, że o mało nie przewrócił się razem z krzesłem. Pozostali żołnierze przytrzymali go, a jeden przechylił mu głowę w tył, ciągnąc biedaka za włosy. Nieszczęśnik miotał się bezradnie i robił wszystko, żeby nie nie zjeść krewetek. Wypluwał, gdy wpychano mu je do ust, lecz oprawcom udało się w końcu zmusić go do przełknięcia kilku małych różowych stworzeń. Dowódca uśmiechnął się i zszedł na podłogę. - Patrzcie! - wrzasnął. Dsordas pochylił się do przodu, zakrywając sobie twarz rękoma, podczas gdy pozostali nie mogli oderwać wzroku od chłopca. Jego drobne ciało znieruchomiało zupełnie i tylko przerażone oczy poruszały się nieustannie. Coraz szybciej łapał powietrze, wydając przy każdym oddechu syczący dźwięk. Najpierw powoli, a później z coraz większą gwałtownością, skóra na szyi i twarzy czerwieniała do granic możliwości. Potem na oczach zahipnotyzowanej widowni szyja chłopca zaczęła się nadymać. W miarę jak opuchlizna powiększała się i rozprzestrzeniała na głowę i twarz, wśród obserwujących ludzi rozległy się okrzyki zdumienia i obrzydzenia. Policzki i usta biedaka wybrzuszy- ły się groteskowo, na czole ukazały się potworne wypukło- ści, a nierówno przystrzyżone włosy stanęły dęba. Oczy zniknęły całkowicie w rosnących fałdach skóry. Krew trys- kała z nadmiernie rozszerzonych miejsc szkaradnie znie- kształconego ciała. Żołnierz dotrzymał obietnicy. Głowa ofiary dorównywała teraz szerokości jego ramion. Żołnierze śmiali się głośno, zbierając pieniądze od oniemiałych gapiów i domagając się kolejnych kufli z pi- wem. W jednej chwili zapomnieli o chłopcu, który siedział przywiązany, drżąc na całym ciele z osłabienia. Powięk- 311 szona głowa przechyliła się na prawą stronę. Oddychał szybko i płytko. Wokoło wzmagała się wrzawa. Koszmarny pokaz zakończył się. Fen nie mogła wykrztusić słowa. Nigdy nie widziała czegoś równie nikczemnego i bezlitosnego. Podobnie jak Dsordasa, przepełniała ją teraz bezsilna wściekłość. Krótkie spojrzenie na Yeoriego i Nasona wystarczyło, by stwierdzić, że czują się podobnie. Gaye, którą kalectwo uchroniło od oglądania odrażającego przedstawienia, była głęboko prze- jęta nastrojami współtowarzyszy. Przez jakiś czas nikt z nich nie poruszył się i w końcu Dsordas głosem pełnym boleści przerwał ciszę. - Chodźmy stąd. Zgodnie poszli na górę i przygotowali się do snu. W środ- ku nocy Fen ocknęła się i zobaczyła jak Dsordas cichutko opuszcza pokój. Wszedł do sąsiedniej izby i obudził Yeorie- go. Słyszała jak razem schodzili do jadami. Poczuła nieod- partą chęć podążenia śladem dwóch mężczyzn, domyślając się ich zamiarów, ale nie chciała zostawić Gaye. Położyła się i nie mogła zasnąć, martwiąc się o Dsordasa i Yeoriego. Mniej więcej godzinę później Dsordas wśliznął się do łóżka. - Czy wszystko w porządku? - wyszeptała. - Tak - odpowiedział zmęczonym głosem, w którym jednak wyczuwało się zadowolenie. - Śpij spokojnie. Wczesnym rankiem Nason obudził wyspiarzy, z hukiem wpadając do ich pokoju. - Yeori zniknął! - zawołał, ledwo łapiąc oddech. - Wiem - odparł zaspany Dsordas. - Nie martw się. Jest przy koniach. Tam się z nim spotkamy. Ubrali się i spakowali swoje nieliczne bagaże, po czym zeszli do sali jadalnej. Gospodarz wraz ze swoimi pomoc- nikami uprzątał właśnie pozostałości wczorajszej pijatyki. 312 - Lepiej zabierajcie się stąd szybko - doradził właściciel tawerny, wskazując na czterech żołnierzy chrapiących prze- raźliwie w kącie sali. - Zbyt dużo wypili wczorajszej nocy i padli jak muchy. Wtedy pojawili się jacyś złodzieje i obrobili ich z całej wygranej. A do tego chłopiec uciekł. Gospodarz posłał Dsordasowi szeroki uśmiech i dodał: - Nie będą szczęśliwi, gdy dojdą do siebie. - Po kilku piwach znowu im się polepszy - stwierdził Dsordas. - Być może. - Właściciel zdawał się mało zainteresowa- ny reakcją żołnierzy. W jego karierze przychodziło mu borykać się z dużo gorszymi przypadkami. -Do zobaczenia i szczęśliwej podróży. - Chyba nie macie z tym nic wspólnego? - Fen spytała Dsordasa, gdy tylko znaleźli się na zewnątrz. - Zaproponowaliśmy im tylko kilka dodatkowych skła- dników do piwa - przyznał. - Czeka ich silny kac. - Czy to wy ich obrabowaliście? Dsordas spojrzał urażony. - Nie. Pozostawiliśmy to zawodowcom, których oczywi- ście nie brak. - AAad? - Nie teraz - powiedział. - Musimy się zbierać. Okazało się, że w stajni brakuje jednego z największych koni. Po kilku próbach Gaye stwierdziła, że czuje się bezpieczniej jadąc z drugą osobą i Nason zaproponował swoje towarzystwo. Dsordas i Fen wybrali wierzchowce dla siebie, a czwartego objuczyli bagażami. Wkrótce wyruszli w kierunku Brighthaven, drogą prowadzącą na północ, wzdłuż wybrzeża. Nie ujechali więcej niż kilometr, gdy spotkali Yeoriego. Fen nie zdziwiła się, widząc Aada siedzącego na koniu za plecami wyspiarza. Chłopiec był odziany w stare ubranie 313 Nasona, a jego głowa i szyja powróciły do normalnego wyglądu. Skóra, w świetle porannego słońca, wydawała się nabierać naturalnego koloru. Gdy podjechali bliżej, chło- piec uśmiechnął się do nich. Fen zauważyła pełne podziwu spojrzenie, jakim Aad obdarzył zeskakującego z siodła Dsordasa, który następnie podszedł do chłopca i złapał go za ręce. - Jak się czujesz? - Dużo lepiej. Dzięki tobie. Dotyk uzdrowiciela potwierdził tę opinię, więc Dsordas pokiwał potakująco głową. Aad zwrócił się do Fen: - On jest wspaniałym człowiekiem. Ukoił ból i pozwolił mi normalnie oddychać. Dsordas wzruszył ramionami, nieśmiało spoglądając na dziewczynę, która pomyślała, że nigdy nie kochała go bardziej niż w tej chwili. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI On jest zwierciadłem dla światła przewodniego. Jest bardziej niewidomy niż ona, lecz podwójnie błogosławiony. Słysząc jedynie echa jest odporny na krzyk białego ognia, czując tylko ciepło. Jego lustrzane odbicie będzie mile widziane w ciemności. Jego przepowiednia potwierdzi moją wróżbę. W ciągu następnych kilku dni Aad okazał się wprost nieoceniony, pomagając wyspiarzom poruszać się po nie- znanym terenie. On zaś dobrze czuł się w ich towarzystwie i nie przejawiał chęci powrotu do domu, więc cieszyli się z jego dobrowolnego przewodnictwa. Zanim Aad dostał się w szpony żołnierzy, u których spędził sporo czasu, dużo wędrował po nadbrzeżnym pasie regionu Nadal i znał wiele traktów, miast i tawern na tym obszarze. Członkowie wyprawy zauważyli, że serdeczność stanowiła dla niego najlepsze lekarstwo. Szybko wracał do zdrowia, wciąż patrząc na Dsordasa z oddaniem i wdzięcz- nością. Jako pierwszy przystanek w drodze na północ wybrali Brighthaven. Dsordas, Fen i Aad udali się do miasta, próbując dowiedzieć się czegoś o losach Połu- dniowej Floty. Pozostali zatrzymali się na przedmieściach w oczekiwaniu na wieści. Dowiedzieli się, że flota wyruszyła w kierunku Zarys wkrótce po rewolcie na wyspie. Nikt jednak nie wiedział, co się z nią stało później. Po mieście krążyły jedynie sprzeczne 315 plotki o masowym buncie, ogromnym sztormie, bitwie z nieznanym wrogiem, tudzież z morskimi potworami. Nie ulegało wątpliwości, że okrętom przytrafiło się coś nie- spodziewanego. Wyspiarze odetchnęli z ulgą, że przynaj- mniej na razie Zalys nie groziło niebezpieczeństwo, ponie- waż żadna inna flota nie została wysłana na wyspę. Po- wrócili do oczekujących ich przyjaciół, uspokojeni w dużej mierze i pełni zapału do dalszej podróży. Kiedy powiadomi- li Aada o celu swojej wędrówki, chłopak nie okazał zdziwie- nia ani specjalnego zainteresowania, z góry zakładając, że i tak będzie im towarzyszył. - Jedziecie na Wielki Turniej? - spytał. - Na co? - Yeori zrobił zdziwioną minę. - Musieliście o tym słyszeć! -wykrzyknął Aad. - Wszys- cy mówią o turnieju. Wyjaśnił im, że co roku, przez kilka dni późnego lata, miasto ogarnia szaleństwo hazardu i wtedy ma miejsce wspaniały karnawał. Aad nigdy nie widział na własne oczy radosnego święta, lecz tradycja Wielkiego Turnieju obrosła legendą i była znana każdemu mieszkańcowi Xantium. Wyspiarze mieli wspaniały powód wędrówki. - Podróż zabierze sporo czasu i pieniędzy - ostrzegał Aad. - A samo miasto jest niesamowicie drogie. Czy po- trafilibyście w jakiś sposób zarobić trochę pieniędzy? Dsordas opowiedział o bursztynach i pokazał mu kilka drogocennych kamieni, na widok których Aad zagwizdał z uznaniem. - Wspaniale. W takim razie byt mamy zapewniony. Czy za to kupiliście konie? Gdy Dsordas wyjaśnił, ile zapłacili i ile dostali od handlarzy za bursztyny, Aad spojrzał z niedowierzaniem. - Wy naprawdę potrzebujecie mojej pomocy! - krzyknął. - Te kamienie były warte o wiele więcej! 316 Aad potwierdził swoje słowa, gdy w następnym większym mieście wytargował za jeden kamień tyle, ile Dsordas otrzymał za dwa w Slope. Podając monety, chłopak uśmie- chnął się z dumą. - Cały problem w tym, że ceny są tutaj inne niż na Zalys - stwierdził. - Im bliżej Xantium, tym wszystko droższe, a kupcy rozpoznają, że nie jesteście tutejsi i na- tychmiast to wykorzystają. Na wybrzeżu przywykli już do barbarzyńców. - My barbarzyńcami? - Fen wykrzywiła twarz, a pozo- stali wybuchnęli śmiechem. Aad nie potrafił ukryć zażeno- wania i zaśmiał się niepewnie, nie wiedząc, czy nie uraził swoich nowych przyjaciół. - Nie chodziło mi o... - zaczął. - Nie zwracaj na nią uwagi - powiedział rozbawiony Dsordas. - Nigdy nie potrafiła pogodzić się ze swoim północnym pochodzeniem. Fen dała mu kuksańca pod żebro. Starali się jechać jak najszybciej, z każdym dniem dosko- naląc swoje umiejętności w utrzymywaniu się na koniu, kosztem obolałych mięśni i ogólnego zmęczenia. Kierowali się na północny wschód, wybierając jak najprostsze trakty prowadzące do Xantium. Znajdowali się na terenach nie znanych Aadowi i nie mogli się doczekać celu swojej podróży. Mimo to chłopak radził sobie świetnie w wielu kłopotliwych sytuacjach i wyspiarze cieszyli się z jego towarzystwa i pomocy. Po drodze napotykali wiele wiosek i miast, nie mieli więc problemu ze znalezieniem stajni oraz miejsca na nocleg. Unikali jedynie przydrożnych posterun- ków Imperium, nie chcąc narażać się na podejrzliwe pyta- nia. Podróż przebiegała spokojnie i bez większych przygód, 317 aż do dnia, w którym Gaye postanowiła skontaktować się z Alasią. Nason, z którym jechała na koniu i Aad zawsze byli na każde skinienie niewidomej dziewczyny i dlatego, gdy po- prosiła o bursztynowy wisiorek, Aad nie zastanawiając się ani chwili spełnił jej życzenie. Często chętnie dotykał krysz- tału i teraz pieścił go w dłoni, czekając aż Gaye weźmie od niego szlachetny kamień. Wszyscy pozostali, świadomi kłopotów Gaye, obserwowali ją bacznie, gotowi pomóc w razie konieczności. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Nagle na twarzy młodej kobiety zaczęły pojawiać się szybko zmieniające się emocje - najpierw radość, potem odraza, a następnie niezrozumienie. Dominującym uczuciem, które towarzyszyło jej do samego końca, był strach. - Zrobię to. Zrobimy to - wybuchnęła nagle Gaye. W tym samym momencie upuściła kamień, powracając do rzeczywistości. Fen i Nason natychmiast przyskoczyli do niej i przy- trzymali, czując jak drży na całym ciele. Aad w całkowitym osłupieniu wpatrywał się w swoje dłonie. - Jak to zrobiłaś? - Uśmiechnął się z niedowierzaniem. - Czuję mrowienie w rękach. Dsordas rzucił krótkie spojrzenie na chłopaka, lecz teraz myślał przede wszystkim o Gaye. - Co się wydarzyło? - spytała delikatnie Fen. - Co widziałaś? - Okropne rzeczy... - wyszeptała jej siostra. - Nie po- trafię ich nawet zrozumieć, ale wiem, że mają miejsce w Xantium. A Bowen jest w środku całego zamieszania. Na twarzy Gaye malowała się rozpacz. - On mnie potrzebuje. Tak powiedziała Alasia. Musimy się spieszyć, w przeciwnym razie będzie za późno. 318 - Za późno na co? - spytał Dsordas. - Na wszystko - odrzekła tajemniczo Gaye. Od tego momentu zwiększyli tempo jazdy, odczuwając rosnący z każdym dniem niepokój, szczególnie że Gaye nie potrafiła powiedzieć im nic więcej o swoim spotkaniu z Alasią. Wiedziała jedynie, że Bowenowi zagraża niebez- pieczeństwo i muszą jak najszybciej dotrzeć do miasta. Nikomu nie przyszło na myśl poddawać w wątpliwość słów dziewczyny i wiedzieli, że kierowało nią wyjątkowo silne przeczucie. Wróżenie jest przeklętą sztuką, przypomniała sobie Fen. Całe Xantium ci to powie. Jej siostra dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Aad czuł się niezręcznie, obserwując zmartwienie Gaye, a zarazem nie mogąc ukryć przepełniającej go radości. Podczas gdy umysł wieszczki błądził w innym świecie, chłopak odczuwał ciepło i zadowolenie promieniujące od niej i bursztynowego kryształu. Ogarniało go szczęście, a mrowienie w dłoniach wydawało mu się wspaniałym doznaniem. Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś podob- nego, lecz gdy podzielił się z innymi swoim spostrzeżeniem, nikt nie potrafił mu wyjaśnić przyczyny zachodzącego zjawiska. Jedynie Yeori stwierdził pół żartem, pół serio, że widocznie nadwrażliwość Aada nie kończy się na krewet- kach. Chłopak nie potraktował poważnie słów swego nowe- go przyjaciela. Te dwie reakcje organizmu różniły się od siebie diametralnie. A w ogóle, to na co zareagował drugim razem? Gaye z uporem zmierzała do celu wyprawy. Z każdym przebytym kilometrem odczuwała coraz większy ciężar obowiązku spoczywającego na jej barkach. Podczas roz- 319 - Za późno na co? - spytał Dsordas. - Na wszystko - odrzekła tajemniczo Gaye. Od tego momentu zwiększyli tempo jazdy, odczuwając rosnący z każdym dniem niepokój, szczególnie że Gaye nie potrafiła powiedzieć im nic więcej o swoim spotkaniu z Alasią. Wiedziała jedynie, że Bowenowi zagraża niebez- pieczeństwo i muszą jak najszybciej dotrzeć do miasta. Nikomu nie przyszło na myśl poddawać w wątpliwość słów dziewczyny i wiedzieli, że kierowało nią wyjątkowo silne przeczucie. Wróżenie jest przeklętą sztuką, przypomniała sobie Fen. Całe Xantium ci to powie. Jej siostra dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Aad czuł się niezręcznie, obserwując zmartwienie Gaye, a zarazem nie mogąc ukryć przepełniającej go radości. Podczas gdy umysł wieszczki błądził w innym świecie, chłopak odczuwał ciepło i zadowolenie promieniujące od niej i bursztynowego kryształu. Ogarniało go szczęście, a mrowienie w dłoniach wydawało mu się wspaniałym doznaniem. Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś podob- nego, lecz gdy podzielił się z innymi swoim spostrzeżeniem, nikt nie potrafił mu wyjaśnić przyczyny zachodzącego zjawiska. Jedynie Yeori stwierdził pół żartem, pół serio, że widocznie nadwrażliwość Aada nie kończy się na krewet- kach. Chłopak nie potraktował poważnie słów swego nowe- go przyjaciela. Te dwie reakge organizmu różniły się od siebie diametralnie. A w ogóle, to na co zareagował drugim razem? Gaye z uporem zmierzała do celu wyprawy. Z każdym przebytym kilometrem odczuwała coraz większy ciężar obowiązku spoczywającego na jej barkach. Podczas roz- 319 mowy Alasia wydawała się potwornie zmęczona i nie- spokojna, lecz nie zaprzeczyła swym pierwszym słowom, których Gaye trzymała się teraz w gorączkowej nadziei. Twoje światełko wciąż błyszczy. Obecnie liczyło się jak najszybsze dotarcie do Xantium i... Bowena. Wreszcie pewnego dnia, chorzy z wyczerpania i obolali od długotrwałej jazdy w siodle, ujrzeli kraniec Martwych Ziem. Zatrzymali się na odpoczynek w wiosce, w której znajdował się posterunek Imperium. Na szczęście ich przy- bycie nie zwróciło niczyjej uwagi. Wielu podróżnych zmie- rzało do miasta na Wielki Turniej, mający się rozpocząć za dwa dni. Nazajutrz Dsordas wraz z przyjaciółmi wyruszyli w dal- szą drogę przez czerwone pustkowie. Mieli sporo zapasów żywności, a mimo to Martwe Ziemie przepełniały ich trwogą z uwagi na bezkres pustynnego obszaru. Poczuli się całkowicie bezbronni. Dsordas cierpiał na okropny ból głowy, który zdawał się potęgować z każdą chwilą, lecz wyspiarze ani na moment nie zwalniali. U schyłku drugiego dnia ostatniego etapu podróży doj- rzeli zarysy stolicy Imperium. W oddali majaczył w chmu- rach kształt Iglic, wzbijający się wysoko ponad horyzontem. Mieli nadzieję dotrzeć do bram miasta przed nastaniem nocy, ponieważ podróżowali wciąż w szybkim tempie. Niedługo później wyrosły przed nimi niebotyczne mury, połyskujące w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Wtedy dopiero zatrzymali się, patrząc na nie w milczeniu. Widok ten wywołał u Fen trudną do wytłumaczenia mieszaninę uczuć. Niepewność i lęk towarzyszyły jej od początku wyprawy, lecz teraz nieprzyjemne doznania nasili- ły się, a co gorsza młoda kobieta poczuła przerażającą pustkę w głowie. Równocześnie zdała sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie widziała czegoś tak pięknego. W środku 320 opustoszałej równiny Xantium wydawało się magicznym tworem pełnym cudów i ukrytych czarów. Intuicja mówiła Fen, że los przywiódł ją we właściwe miejsce. Ale strzeż się, przypomniała sobie tajemnicze słowa, ponieważ miasto ma również swoje skrzeczące potwory. Gaye także wróciła teraz pamięcią do wypowiedzi Alasii. Xantium stanowi centrum wielu kół. Jeśli chcesz zrozumieć je wszystkie, musisz tutaj przybyć. Siedziała na koniu, obej- mując Nasona, i podczas gdy pozostali patrzyli na roz- taczający się przed nimi widok, ona wiedziała to, co oni widzieli. Właśnie przybyłam, pomyślała, gdy ruszyli w kierunku serca Imperium. / co teraz? Jakby w odpowiedzi na to pytanie ciszę przerwał odległy dźwięk dzwonu. 21 - Blask płomienia ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Mówią, że złość to krótkotrwałe szaleństwo. Lecz w szaleństwie ukryta jest siła - dobra lub zła. Mówią, ze kolorem złości jest czerwień - krwi lub ognia. Lecz barwa szaleństwa to podwójna tęcza. Jakie obrazy mogą powstać dzięki takiemu zestawowi na palecie? INiczego nie rozumiesz! - krzyknęła Ifryn. Southan nigdy wcześniej nie widział swojej żony tak rozgniewanej. Kompletnie go zaskoczyła swoim ostrym oskarżeniem. - Kochanie... - zaczął delikatnie. - Zamilcz! - przerwała gwałtownie. - Gdybyś mnie na- prawdę kochał, nie zwodziłbyś miłymi słówkami. Cesarzowa w końcu straciła cierpliwość. Dotychczasowi sprzymierzeńcy wyraźnie ją opuścili, a Southan pokornie wypełniał wolę Verkho. To wszystko doprowadziło Ifryn do niepohamowanego wybuchu złości. Od ostatniego spot- kania z Kerrellem straciła rachubę czasu. Wieści od Baylina były niejasne i nie wymagały odpowiedzi. Alasia zniknęła, a Ifryn pozostało jedynie słuchać ciągłego narzekania ma- tki. Wydawało się, że cesarzowa straciła już wszelką inic- jatywę, tak jakby rozwiały się gdzieś jej stanowczość i zde- cydowanie. Teraz jednak postanowiła działać. - Kerrell nie jest zdrajcą - stwierdziła sucho. - Musiałeś być skończonym głupcem, wierząc tym bredniom, a teraz 322 popełniasz jeszcze większy błąd, podtrzymując tak bezsen- sowną opinię. Southan z trudem zdławił w sobie złość, słysząc te pogardliwe słowa, i jak zawsze próbował uspokoić żonę. - Wiem, że trudno uwierzyć w winę zawsze lojalnego wobec nas generała - powiedział rozsądnie. - Nigdy bym... - Nie potrafisz odróżnić prawdy od fałszu, nawet wtedy gdy jest to oczywiste i proste. - Czyżby? - Cesarz nie mógł już dłużej hamować ros- nącej w nim furii. - To ty z uporem tkwisz w zaślepieniu. Kerrell sam przyznał się do winy. Byłaś przy tym, a co więcej, widziałaś list, który potwierdzał jego zdradę. - I jedno i drugie to oszustwo! - oświadczyła Ifryn podniesionym głosem. - A ty pozwalasz, żeby uczucia przesłoniły zdrowy roz- sądek. - Moje uczucia są bardziej wiarogodne niż twoje do- wody- odpowiedziała hardo, z pogardą wymawiając ostatnie słowo. - Kerrell kocha ciebie, kocha mnie - zawa- hała się na chwilę i dodała: - On kocha Imperium. Czemu miałby zwracać się przeciwko temu, co stanowi dla niego sens życia? - A zatem dlaczego nie zaprzeczył oskarżeniom? Dlacze- go uciekł? - spytał Southan, teraz całkowicie poirytowany. - Przez długi czas znajdował się pod wpływem pluga- wych czarów. Ja doświadczyłam tego tylko na krótko i do tej pory nie mogę otrząsnąć się z okropnych wrażeń. Nie masz nawet pojęcia, jak naprawdę jest w tamtym świecie. Kerrell doznał szoku, wydostając się ze szponów ciemnych mocy, i gdy usłyszał oskarżające słowa Penderosa, nie wiedział co mówi. - Nie - skwitował stanowczo Southan. - Kerrell, które- go znałem wcześniej, broniłby swego honoru. 323 - I zostałby stracony za zbrodnię, której nie popełnił? Cesarz teraz upewnił się, że za histerią jego żony kryło się coś więcej. - Pozostaje jeszcze list - powiedział spokojnie. -Rozpo- znał własną pieczęć. - Została sfałszowana. - To nonsens. Nie istnieje drugi taki sam pierścień, a swój cały czas nosi na palcu. - A jednak jest inny. - Co masz na myśli? - zażądał odpowiedzi Southan. Ifryn zaszła zbyt daleko, żeby się wycofać i przestała dbać o jakiekolwiek konsekwencje. - Verkho posiada kopię pieczęci - oświadczyła zdeter- minowanym głosem. - To on jest prawdziwym zdrajcą. Słowa Ifryn na moment sparaliżowały Southana. - Skąd wiesz? - spytał wreszcie, niebezpiecznie opano- wanym tonem. Wiedziona desperacją, Ifryn błyskawicznie wymyśliła odpowiedź, która nie zdradzała jej powiązań z banitą. - Clavia mi powiedziała - wyrzuciła z siebie. Southan poważnie zaniepokoił się o stan umysłu swojej żony. - Przecież ona nie żyje - zauważył przytomnie. - Jej twarz, która przebywa w tym pomieszczeniu - wyjaśniła cesarzowa - sprawia, że Clavia nadal może mó- wić. - Nie dając Southanowi czasu na przemyślenie jej słów, dodała pospiesznie: - Wyjawiła mi, że Verkho planował uwikłać Kerrella w zdradę, posługując się wyczarowanym duplikatem pieczęci. To magia Verkho pochłonęła Kerrella. Któż inny potrafi posługiwać się podobnymi piekielnymi sztuczkami? Do tego przecież wykorzystuje talenty za- mknięte w departamencie. Czary! Nadejdzie czas, gdy użyje ich przeciwko tobie i zawładnie Imperium. To on jest 324 zdrajcą, którego powini eneś się lękać, nie Kerrell! - Ifryn przestał a kontrol ować swój głos. Podc zas wybuch u cesarzo wej oczy Southa na nabrały chłodne go blasku i chociaż jego kamien na twarz pozosta ła bez wyrazu, Ifryn wyczuł a wściekł ość i zaniepo kojenie męża. Przeraz iła się, że zabrnęł a za daleko. - Dl aczego nie powied ziałaś mi wcześn iej o swoich po- dejrzen iach? - spytał spokoj nie. - Ni e sądziła m, że to koniecz ne. Skąd mogła m przypus z- czać, że uznasz Kerrell a za zdrajcę? Oczeki wałam aż po- wróci i wszyst ko wyjaśni. Poza tym - Ifryn zawaha ła się - myślała m, że mi nie uwierz ysz. - A teraz spodz iewas z się tego? - Ta k - odpo wied ziała cicho . - Gd zie jest ta magicz na kopia pierście nia Kerrell a? - spytał ponuro Southa n, powzią wszy decyzję, że załagod zi sprawę i zakońc zy tę bezsens owną rozmo wę. - W pryw atnyc h komn atach Verk ho, w Dzie dzini e. - A zatem chodźm y tam i przeko najmy się. - Southa n ruszył w kierunk u drzwi. - Pójdzie my razem. Verk ho w końcu doszedł do siebie po ostatnic h zmaga- niach z talizma nem, zakońc zonych zlikwid owanie m trzeciej warstw y ochron nej, która okazała się jak na razie najtrud- niejszą do pokona nia. Wreszc ie miał sporo czasu na prze- analizo wanie ostatnic h wydarz eń. Magicz ny kamień bez reszty pochłon ął jego uwagę, lecz teraz, leżąc w łóżku, mógł przemy śleć wszyst ko na spokojn ie. Pojawi enie się Kerrell a komple tnie zaskocz yło kancler za, jednak umiejęt ność prze- widywa nia, jaką posiada ł, sprawił a że można to było uznać za sukces, a nie porażkę. Martwi ła go jedynie ucieczk a generał a, ale zaistnia ła sytuacj a pozwal ała przynaj mniej na 325 uniknięcie kłopotliwej konfrontacji. Verkho przypuszczał, że Kerrell do tej pory opuścił już miasto. Z irytacją pomyślał o zamordowaniu swojej nałożnicy. Chociaż lubił ją, nie widział problemu ze znalezieniem zastępstwa. Bardziej frustrował go fakt pojawienia się kogoś - być może Kerrella - w jego prywatnych kom- natach. Powziął już odpowiednie kroki, by wykluczyć podobne incydenty, a wartownicy trzymający tamtej nocy straż zostali odpowiednio ukarani. Przypomniał sobie o za- stanawiających wydarzeniach w departamencie, przedsta- wionych mu w relacji Hariosa. Bitwa doprowadziła do śmierci kilku osób i ucieczki Bowena Folegandrosa. Wtedy też zniknął ochronny ekran w jego komnacie i spłonęła zawartość sekretarzyka, którą Verkho i tak planował zni- szczyć, żeby zatrzeć wszystkie ślady i kompromitujące dowody. A jednak drażniła go myśl o dziwnym zdarzeniu. Chciał się koniecznie dowiedzieć, kto jest za nie odpo- wiedzialny. Czyżby Kerrell? A może brat Bowena, Sagar, który uciekł wcześniej, prawdopodobnie z pomocą Swordsmana. Albo Alasia. Mogła użyć jakiejś nie znanej sztuczki magicznej? Gdziekolwiek leżała prawda, rodzina Folegandrosa zaczęła sprawiać sporo kłopotów i Verkho poprzysiągł sobie, że jeśli ktokolwiek z nich zostanie poj- many, drogo zapłaci za zuchwalstwo. W związku z osta- tnimi wydarzeniami w departamencie wzmocniono straże, a Harios otrzymał polecenie wyjątkowo ścisłej kontroli najważniejszych eksperymentów. Z rozkazu kanclerza wszczęto również poszukiwania Swordsmana, Kerrella i Alasii. Do tej pory udawało im się z powodzeniem unikać pojmania, co z kolei nasuwało przypuszczenia o ich współpracy. Ta teoria wydała się Verkho niezwykle interesująca i za wszelką cenę chciał zweryfikować swoje domysły. Przez chwilę nabrał ochoty 326 do ponownego zajęcia się wszelkimi intrygami w Xan- tium, lecz szybko uznał te plany za niemożliwe do zrealizowania. Talizman wymagał poświęcenia maksymal- nej uwagi i koncentracji. Rozwiązanie zagadki odwlekało się bardziej, niż Verkho mógł kiedykolwiek przypuszczać, i na razie należało zająć się najważniejszymi problemami cesarstwa. Po śmierci Clavii plan objęcia tronu Imperium nie był już tak naglący, szczególnie że Southan wykazywał chęć do współpracy. Verkho wiedział, że wszystkie sprawy zaprzą- tające jego myśli stracą znaczenie, jak tylko posiądzie moc talizmanu. Tymczasem pragnął opracować kilka strategii, w celu uniknięcia nieprzewidzianych wypadków. Zastana- wiał się, czy potrafi wychować Azariego, następcę tronu Imperium na bezradne i głupawe stworzenie, co zamierzał uczynić, zanim pojawiły się inne możliwości przejęcia wła- dzy. Wieści o dziwnym zachowaniu Ifryn dotarły już do niego i postanowił wykorzystać brak równowagi cesarzo- wej. Gdyby jej syna spotkało jakieś nieszczęście, czy nie obwiniałaby samej siebie? A może pogłębiająca się depresja zwróci umysł kobiety ku samobójczym myślom? Potem już tylko należałoby oczekiwać abdykacji Southana, po której Azari zostałby cesarzem a Verkho regentem... i faktycznym władcą pomimo braku oficjalnego tytułu. W razie koniecz- ności wynikającej z problemów w obchodzeniu się z taliz- manem, taki układ okazałby się niezwykle korzystny. Im- perium znalazło się w trudnej sytuacji i gdyby władza dostała się w ręce kanclerza, łatwiej można by powstrzymać nadchodzące zagrożenie. Verkho uśmiechnął się do siebie. Najwyższy czas zabrać się za przygotowania. W ciągu ostatnich kilku dni kanclerz rzadko opuszczał pracownię, a jeśli zachodziła taka potrzeba, posługiwał się skonstruowanym przez siebie specjalnym wózkiem. Zbytnie 327 osłabienie nie pozwalało mu poruszać się o własnych siłach, dlatego też korzystał z fotela z przymocowanymi po obu stronach kołami. Kazał służącemu obwozić się na nim po pałacowych korytarzach. W istocie Verkho wykorzystał nowy środek transportu jedynie parę razy, gdy naprawdę czuł się wyczerpany. Kanclerz pragnął nadal utrzymać powszechne przekonanie o swoich cier- pieniach, spowodowanych trucizną, i oszczędzał energię do ważniejszej pracy. W rzeczywistości wyglądał na zmęczonego, a nawet wynędzniałego, chociaż osobiście nie zdawał sobie sprawy ze zmian w swoim wyglądzie. Ciemne włosy nie błyszczały jak niegdyś i wydawały się matowe. Na głowie kanclerza pojawiły się pierwsze siwe pasemka, a w jego oczach często ukazywały się oznaki wyczerpania. Obandażowana ręka wciąż bolała i czasem krwawiła, lecz umysł Verkho pozostał aktywny jak zawsze. Sługa, który towarzyszył mu w wyprawach na fotelu z kołami, był jednym z talentów odkrytych przez Hariosa. Olbrzymie mięśnie Shinasiego świadczyły o jego niezwykłej sile fizycznej, lecz twarz o bezmyślnym wyrazie wskazywała na tępotę potężnego mężczyzny. Umiał spełniać proste polecenia, ale jego odpowiedzi ograniczały się do niewyraź- nych pomruków. Posiadał jednak niezwykłą umiejętność wyróżniającą go z grona talentów znajdujących się w depar- tamencie. Pulsującą kopułą błękitnego światła potrafił za- kryć wszystko, czego dotknął. W ten sposób mógł odpierać ataki każdego napastnika, a nawet zmieniać tor lotu strzały. Magiczne tarcze były od dawna przedmiotem mniej lub bardziej owocnych badań, lecz talent Shinasiego pozo- stawał swego rodzaju fenomenem. Zdolności kanclerza do samoobrony wydawały się wystarczająco potężne i wraz z nowym opiekunem czuł się niezwyciężony. Verkho zawołał młodego człowieka i usiadł na swoim specjalnym fotelu, pozwalając, by sługa okrył mu kocem nogi. - Do moich komnat w Dziedzinie - rozkazał. Dotarcie do najbardziej oddalonych pokoi Verkho za- brało Southanowi trochę czasu. Poprzednio zjawił się tu na zaproszenie kanclerza, więc nagłe ponowne przybycie wido- cznie rozgniewanego cesarza spowodowało panikę wśród służby. Ifryn podążała tuż za mężem, przestraszona jego złością, swoim uczynkiem, a przede wszystkim faktem, iż znalezienie pierścienia wydawało się niemożliwe. W końcu dotarli do komnaty, w której znaleźli Verkho. Siedział w ruchomym fotelu, przygotowany na przybycie cesarskiej pary. Ifryn przeszedł zimny dreszcz na widok jego uśmiechniętej twarzy. - Panie mój, radość to dla mnie i zaszczyt wielki, aczkolwiek niespodziewany. - Ufam, że w istocie tak myślisz, kanclerzu - odpowie- dział szybko Southan. - Poprowadź nas, proszę, do swej biblioteki. - Większość ksiąg jest w tej prywatnej pracowni, w której się obecnie znajdujemy, i dotyczy wyłącznie tema- tyki ezoterycznej - odpowiedział Verkho. - Czy mogę wie- dzieć, dlaczego interesujesz się moim księgozbiorem? - Po prostu zaprowadź nas do biblioteki - rozkazał cesarz. Na sygnał swego pana Shinasi poprowadził gości w pożą- danym kierunku. Ifryn znała pomieszczenie z wcześniej- szego opisu i natychmiast spojrzała w najdalszy kąt, gdzie ku wielkiemu zdziwieniu cesarzowej widniał jedynie poczer- niały blat małej szafki. 329 - Proszę wybaczyć nieporządek - odezwał się Verkho, rejestrując jej spojrzenie. Na pewno słyszeliście o intruzie, który panoszył się tu niedawno. Włamanie do szafki, gdzie przechowywałem magiczne płyny, jest jednym z mniejszych spustoszeń, jakich dokonał. Musiał widocznie potłuc kilka pojemników i rozlana mikstura obudziła do życia płomie- nie, które na szczęście się nie rozprzestrzeniły. Wiele z tych ksiąg jest niezastąpionych. - Trzymałeś tu jakieś pierścienie? - spytał chłodno Southan. - Pierścienie? Nie przechowuję klejnotów w takim miejs- cu - odpowiedział kanclerz, nie kryjąc zdziwienia. Southan spojrzał na Ifryn, lecz ona nie odezwała się ani słowem. - Czy mogę wiedzieć... - Verkho zaczął łagodnie. - Nie możesz! - krzyknął cesarz, po czym złapał Ifryn za rękę i skierował się do wyjścia. Verkho popatrzył za oddalającą się parą i na jego twarzy pojawił się uśmiech. riOZ DZI AŁ TRZ YDZ IES TY PIĄ TY Zamie szkują prostszy świat, nagradz ając uprzejm ość całkowit ym zaufanie m i bezmier nym oddanie m. Co jednak naprawd ę o nich wiemy? Czy rozumiej ą śmiech? Czy rozpozna ją kolory postrzeg ane przez ludzi? Jakie dźwięki stanowią muzykę dla psich uszu? Pomi eszczen ie, w którym wcześni ej przetrz ymywa no Cortona, Martyn wykorz ystał teraz jako schroni enie dla siebie, Sagara i Bowen a. Przynaj mniej na kilka dni ta mała klitka musiała stać się dla nich całym świate m. Sagar i Martyn odnieśli pewne obrażen ia podczas ucieczk i z de- partame ntu, gdzie zostali zmusze ni do walki ze strażnik ami. Rany na szczęśc ie nie okazały się poważn e, ale trudno byłoby wytłum aczyć ich pochod zenie. Poza tym podcza s bijatyki kilka osób widział o twarze napastn ików, a wbrew słowom Swords mana, niektór zy z obrońc ów przeżyli. Dwaj mężczy źni zdecyd owali chwilo- wo pozosta ć w ukryciu. Nie wiedzie li, na ile ważne dla nieprzy jaciół było zniknię cie Bowen a. Saga r wciąż przeży wał w myślac h walkę w ciasnyc h pomies zczenia ch, gdzie przewa ga liczebn a wroga była pra- wie niczym w konfron tacji z reflekse m i szybkoś cią Mar- tyna. Sagar wydaw ał się bezwart ościow y w porówn aniu ze swym bezlitos nym sprzymi erzeńce m, lecz nawet Swords - man uległby wkrótce, gdyby nie nadeszł a niespod ziewan a 331 pomoc. W trakcie zaciętej walki Bowen wyłonił się z celi, otworzył usta i wydał z siebie nieludzki krzyk przypomina- jący głęboki, wibrujący grzmot, który zdawał się trząść murami. Zdezorientowani żołnierze zaczęli padać jak mu- chy pod ciosami Swordsmana. Utorował sobie i obu bra- ciom drogę ucieczki, a następnie zaprowadził ich do bez- piecznego schronienia. Po swoim niewiarygodnym wybu- chu Bowen zamilkł i posłusznie podążył za dwoma męż- czyznami. Sagar próbował nawiązać kontakt ze swoim bratem, lecz on do tej pory nie wymówił żadnego słowa. Rany Martyna prawie się zagoiły i żądny czynu bun- townik zaczynał odczuwać nudę. Sagar przypuszczał, że niedługo będą mogli opuścić kryjówkę i obmyślą plan powrotu na Zalys. Zanim to jednak nastąpi, musi do końca towarzyszyć Swordsmanowi w walce, zgodnie ze złożoną przysięgą. Perspektywa ta nie napawała Sagara radością. Rozległo się pukanie i Martyn wstał, żeby otworzyć drzwi. Do środka wszedł Szczur, jeden z jego niezmor- dowanych kompanów, niosąc tacę pełną jedzenia. - Ktoś o was pytał w pobliskich tawernach i karcz- mach - poinformował. - Podawał twoje imię. - Ruchem głowy wskazał na Martyna. - Znasz go? - Niejaki Baylin. Martyn i Sagar wymienili spojrzenia. - Czy twój brat przemówił? - Szczur popatrzył na mil- czącego Bowena. - Nie. - Ale trzeba przyznać, że apetyt mu dopisuje - zauważył, widząc zapał z jakim Bowen zabrał się do jedzenia. Martyn w tej chwili nie interesował się posiłkiem i gdy jego kompan wyszedł, powziął stanowczą decyzję. 332 - Najwyż szy czas złożyć wizytę Gronga rowi. - Jego głos wydaw ał się ostry jak sztylet, z którym nigdy się nie rozstaw ał. - Zostali śmy zdradze ni. Psiar nia, w której trzyma no cesarski e ogary była niską drewnia ną konstru kcją w kształci e litery L. Budyne k ten jednostr onnie otaczał podwór ze przezna czone do tresury. W krótszy m boku znajdo wały się pomies zczenia dla ciężar- nych suk, matek ze szczeni akami oraz najbard ziej kłopot- liwych osobnik ów, które należał o odizolo wać od reszty sfory. Pozosta łą część budynk u zajmow ała obszern a sala, gdzie przeby wała większ ość psów. W jednym końcu znaj- dowała się psia latryna, a w drugim jadalnia. Podłog ę pokryw ało gęsto rozrzuc one siano, na którym przewa żnie spały zwierzę ta, a w ciepłym powietr zu unosił się wszech - obecny, intensy wny zapach czworo nogów. Gdy były podeks cytowa ne, potrafił y wszczy nać niewyo b- rażalny jazgot, a ich wycie porusza ło starymi krokwi ami budynk u. Najczę ściej jednak stworze nia zachow ywały się stosunk owo spokojn ie, sprawia jąc wrażeni e istot zadowo lo- nych ze swego losu i czujący ch się bezpiec znie wśród innych członkó w sfory. Większ ość pojawia jących się ludzi nie była im znana. Przych odzili i odchod zili szybko, zwykle z lękiem spogląd ając na potężne zwierzę ta, i jeśli nie należeli do ostatnic h głupcó w, kończy ło się na kilku warkni ęciach. Natomi ast inaczej przedst awiała się sprawa z Gronga rem. Wszyst kie psy znały go od zawsze i traktow ały jak swojeg o, co najmni ej równeg o rangą przywó dcy stada, którego Gronga r nazwał Rekine m. Jedy nie kudłaty barbarz yńca mógł pozwol ić sobie na dotyka nie co groźnie jszych zwierza ków. Wychw alał ich męstwo i zawsze twierdz ił, że wolałb y zmierz yć się z wro- 333 giem, mając u boku sześć psów niż dwunastu ludzi. Ci szczęśliwcy, którzy widzieli groźne bestie na placu tresury, podczas markowanych walk i ataków, całkowicie podzielali stanowisko Grongara. Człowiek północy i jego sfora darzy- li się wzajemnie dużym szacunkiem, a nawet wydawało się, że ich zażyłość zaszła dalej. Jedyne ludzkie słowo, które dokładnie oddaje charakter ich stosunków, to miłość. Pewnego wieczoru, gdy wszyscy pomocnicy skończyli pracę, Grongara ogarnął nastrój melancholii. Z boksu przerobionego na mieszkanie przyniósł małą beczułkę piwa i usiadł wśród psów na pachnącym sianie, opierając się plecami o ścianę. Następnie jednym uderzeniem sękatej pięści otworzył beczułkę i zanurzył kubek w ciemnym płynie. Zanim zdążył go opróżnić, kilka psów podeszło bliżej, kładąc się dookoła. Rekin z dumą zajął miejsce najbliżej Grongara. Siedząc na sianie, ogromny pies prze- wyższał barbarzyńcę o głowę. Jego ciało pokrywała szorst- ka, lśniąca sierść, język zwisał mu spomiędzy imponujących kłów. Nastawiając czujnie uszu, bacznym wzrokiem obser- wował swoją sforę. W porównaniu z pozostałymi psami Rekin wydawał się przerażającym olbrzymem i Grongar podziwiał piękno swego przyjaciela. Po wypiciu drugiego kubka piwa Grongar poczuł nagle potrzebę zwierzenia się swoim przyjaciołom. - Wiecie - wymamrotał - niektóre kobiety w ogóle nie mają gustu. Jego romans z Mariellą okazał się słodki, aczkolwiek niezwykle krótki. Patrząc teraz z dystansu, zrozumiał, że popełnił błąd, zapraszając ją do komnat Cortona, gdzie krzepka, niedbale ubrana dziewka spotkała się z subtelnoś- cią, o jakiej istnieniu nawet nie śniła. Od tego czasu hojność Grongara nie zadowalała jej do końca i w pamiętny poranek oświadczyła, że nie chce go więcej widzieć. 334 Grongar westchnął, a Rekin ziewnął potężnie na znak współczucia. - Najgorzej, że miała sporo ciałka - odezwał się Gron- gar, wspominając obfite kształty Marielli. -1 to w najbar- dziej odpowiednich miejscach. Rekin kłapnął zębami, w ten sposób potwierdzając wypo- wiedzianą prawdę. Wyczuwając smutek swego pana, wysu- nął do niego potężny łeb - co niewątpliwie większość ludzi przyprawiłoby o dreszcze - i pozwolił potarmosić swoje grube futro. - Nie ma co się martwić - dodał człowiek północy, rozweselając się nieco. - Tam, skąd pochodzi, jest ich dużo więcej. Zdziwił się, widząc pusty kubek i czym prędzej napełnił go i wypił ponownie. Wkrótce zaczął mieć pewne trudności z nalewaniem piwa, więc obracał antał do góry dnem. W końcu odrzucił kubek i zaczął pić prosto z beczki. Nie przeszkadzało mu, że część piwa rozlała się po brodzie i spłynęła na wyszywaną tunikę. - Nieźle wytrąbiłem, co? - Spojrzał na swoich towarzy- szy i roześmiał się. Zapadł zmrok i widok podwórza rozjaśnionego księży- cową poświatą poruszył serce barbarzyńcy. Przypomniał sobie słowa starej ballady i poczuł przemożną chęć śpiewania. Brak zdolności wokalnych nadrabiał krzykiem i werwą, z jaką opowiadał historię o legendarnym królu z północy i jego wspaniałych czynach. Partia chóru nie miała słów i stanowiła płaczliwe zawodzenie, które w wy- konaniu wprawnego śpiewaka odpowiadałoby jodłowaniu. W wydaniu Grongara brzmiało bardziej jak odgłosy agonii schorowanego i rozwścieczonego byka. Psy dołą- czyły się z entuzjazmem, wyjąc jakby chciały zbudzić umarłych. 335 Pośród harmidru nikt nie zauważył nadejścia przybysza, który stał teraz w drzwiach, oświetlony blaskiem księżyca. Rekin pierwszy spostrzegł, a raczej zwęszył nieznajomego i Grongar poczuł, jak naprężają się mięśnie olbrzymiego psa siedzącego u jego boku. Barbarzyńca z wysiłkiem skupił wzrok na ciemnej postaci. - Czego chcesz? - wybełkotał zapijaczonym głosem. - Podejdź, to ci powiem. - Chłodny, złowrogi głos brzmiał znajomo. Grongarowi pozostało jeszcze na tyle rozumu, żeby nie ruszyć się z miejsca. - Kim jesteś? - Tym, którego zdradziłeś. Tym, który zamierza cię zabić. - Nikogo nie zdradziłem! - wykrzyknął barbarzyńca, trzeźwiejąc w jednej chwili. - Martyn? Mężczyzna w drzwiach uczynił krok w przód. Rekin i kilka innych psów zawarczało głucho, wyczuwając złe zamiary przybysza. Słysząc głęboki, groźny pomruk, Swordsman zawahał się i stanął nieruchomo. - Skoro mnie nie wydałeś, to czemu nasz znajomy Baylin rozpytuje o Swordsmana? - spytał miękko. - Nie mam z tym nic wspólnego. - Kto oprócz ciebie zna moje imię? - Skoro ja potrafię zgadywać, czemu inni mają być gorsi. Baylin nie jest głupcem, ale mistrzem charakteryzacji - odpowiedział Grongar. -Kto wie, czy sam się nie wydałeś? Martyn żachnął się, nie spuszczając wzroku z psiego opiekuna. - I myślisz, że w to uwierzę? - Zrobisz jak zechcesz. Nie mój interes. - Otoczony psami mógł pozwolić sobie na tak arogancką odzywkę. - Czego on chce? - spytał Martyn. 336 - Baylin? Skąd mogę wiedzieć? Obecnie wszyscy sojuszni- cy Kerrella są poszukiwani. Może potrzebuje twojej pomocy. - Czy Baylin zna miejsce pobytu generała? - Martyn wydawał się teraz zaintrygowany i złość zaczynała go powoli opuszczać. - Jeśli on nie zna, to nikt nie zna - odparł Grongar. - Przysięgniesz, że nie powiedziałeś mu, kim jestem? - Przysięgam - uroczyście oświadczył barbarzyńca. - Jako człowiek północy i jako twój przyjaciel. - Wiesz, że mógłbym cię zabić - powiedział spokojnie Swordsman. - Mój nóż ugodziłby cię w serce, zanim wykonałbyś najmniejszy ruch. - Ale później zginąłbyś, nie zrobiwszy nawet trzech kroków. - Grongar wskazał na psy. Wiele z nich wstało i przeszywając wzrokim intruza, szykowało się do ataku. Dwaj mężczyźni wpatrywali się w siebie jak w niemym turnieju o honor, wiedząc, że żaden z nich nie mógł zostać zwycięzcą. - Być może najpierw sprawdzę, co Baylin ma do powie- dzenia, a dopiero później zajmę się tobą - rzekł wreszcie Martyn. - Pieski nie zawsze będą ci towarzyszyły. - Ogary - poprawił Grongar. - To są ogary. Gdy przybysz odwrócił się, by odejść, wśród zwierząt nastąpiło poruszenie i Grongar dodał cicho: - Spokój, spokój. Pozwólcie mu iść. Chwilę później podniósł opróżnioną beczułkę i roztrzas- kał ją o ścianę. Kilka psów zaszczekało, a reszta nastawiła czujnie uszu. - Nigdy nie mieszać się do polityki - powiedział w kie- runku obserwującego go uważnie Rekina. - Wiem. Ostrze- gałeś, żebym tego nie robił. Masz więcej rozumu niż ja. 22 - Bluk płomienia 337 Dotychczasowe przygnębienie cesarzowej obróciło się w złość, tak jakby stan jej uczuć w jednej chwili zmienił się z odpływu w powódź. Dlaczego ośmielają się traktować ją jak bezrozumną i histeryczną dziewkę? Jak mogą? Jest przecież cesarzową. Po raz pierwszy odczuła tak silną potrzebę szacunku dla siebie. Jakiś wewnętrzny głos odpowiedział na jej pytanie. Może ośmielają się, ponieważ zachowujesz się jak bezrozumną, histeryczna dziewczyna. Zacisnęła mocno pięści i paznokcie zaczęły wrzynać się w skórę na dłoniach. Zmusiła się do spokoju, by powrócił rozsądek. Prawdę mówiąc, nie mogła winić Southana. Absurdalna historyjka o gadającej, martwej twarzy, upór z jakim broniła zdrajcę, który sam przyznał się do winy oraz brak dowodów na poparcie oskarżenia, mogły zasiać niepokój w umyśle najbardziej opanowanego człowieka. Southan najwyraźniej uwierzył w jej kłopoty emocjonalne, które ostatecznie doprowadziły ją do stanu obłąkania. Nie wyra- ził opinii głośno, lecz jego milczenie było wystarczająco wymowne. Co gorsza, Ifryn zwróciła na siebie uwagę bardziej niebezpiecznego wroga. Teraz Verkho wiedział ojej nieprzyjaznych uczuciach. Zdała sobie sprawę z niebez- pieczeństwa, które zagrażało całej rodzinie, a szczególnie małemu synkowi. Bez względu na wszystko nie należało zapominać, że to Verkho jest zdrajcą, a nie Kerrell, cokolwiek by myślał cesarz. Musiała zacząć działać. Kanclerz znajdował się przez cały czas o jeden krok przed nimi, a ponieważ nie posiadali żadnego dowodu, mogli jedynie czekać, aż popełni błąd. Nie chcąc całkowicie poddać się rozpaczy, Ifryn zaczęła rozważać, jakimi siłami mogła dysponować w nadchodzącej walce. Nigdy nie miała okazji sprawdzić rzeczywistej warto- 338 ści tytułu cesarzo wej. Z pewnoś cią Kerrell był jej sprzymi e- rzeńce m - o ile żył jeszcze i przeby wał w Xantiu m. Zupełni e nie wiedzia ła, gdzie się podzie wał Baylin. Zastano wiła się gorzko, czy to możliw e, że dwóch najleps zych przyjaci ół wykluc zyło ją ze swych planów. A co ze Swords manem? Czy miała spotkać się z tym niebezp ieczny m sojuszn ikiem? Może Corton albo Gronga r okazali by się pomocn i. Musi istnieć jakiś sposób, by połączy ć siły i utworzy ć grupę, która stawi czoło Verkho . Ifryn postano wiła przejąć inicjaty wę, aby wreszci e decy- dować o własny m życiu i losie cesarst wa - choć brzmiał o to przeraż ająco. Takie przedsi ęwzięci a zawsze wymag ają pew- nego ryzyka. Nie martwił a się o siebie. Jednak musi pomyś- leć o dziecia ch i ich przyszł ości, zanim wykona jakikol wiek ruch w najbard ziej morder czej rozgry wce swego życia. Przede wszystk im należał o nawiąz ać kontakt z przyjaci ółmi i porozm awiać z innymi sprzym ierzeńc ami, lecz aby temu podołać, potrzeb owała pomoc y Alasii. - Pr zykro mi, wasza wysoko ść - odezwa ł się obłudni e Verkho. - Wiem, że cesarzo wa przeży wa ostatni o ciężki okres. Sout han przytak nął posępni e. Imperi um przech odziło wyraźn y kryzys, a proble my wewnąt rz rodziny dopełni ały uczucia bezrad ności. - Żał uję, że muszę zadać to pytanie - kontyn uował kancler z - ale czy rozważ yłeś sytuacj ę twego syna? - Az arieg o? Co tu jest do rozw ażani a? - Cz y rzeczy wiście postępu jesz rozsądn ie, pozosta wiając go pod opieką cesarzo wej? - Ifr yn jest jego matką! - Southa n nie ukrywa ł przeraż e- nia. - Chyba nie myślisz ... 339 - Sam stwierdziłeś, że jest w stanie rozstroju nerwowe- go - skwitował Verkho. - Mam na uwadze jedynie przy- szłość państwa. - Nie. Nie możemy zabrać jej dziecka. - Tylko na jakiś czas - kontynuował rozmyślnie kanc- lerz. - Cesarzowa dojdzie do równowagi, a wtedy nie będziemy narażeni na podobne, nieprzyjemne historie. - Ale... - To dla jego dobra - nalegał Verkho. - Chętnie zapew- nię mu bezpieczne schronienie w moich komnatach. Mogę dać mu również niańkę. - To nie będzie konieczne. - Southan zebrał w sobie resztki dumy. -Jeśli... jeśli Azari ma zostać odizolowany od matki, zamieszka u mnie. - Jak sobie życzysz, panie. Kanclerz powstrzymał się od uśmiechu. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY Krople wody przestały już igrać w fontannie. Niegdyś delfiny figlowały pośród melodyjnych dźwięków rozświetlonej słońcem wo- dy. Teraz leżą bez życia ponad ciemnym, milczącym lustrem. Miejsce dwojakiej przepowiedni. Radosne słowa okrywa całun śmierci. Której mam posłuchać, gdy wróżba przepowiada przeciw- stawne...? Zdarzenia, zapowiedzi? Yerkho zasiał ziarno niepewności w umyśle Southana i czekał, aż roślina zakiełkuje, a następnie wyda owoc. Tymczasem z zadowoleniem powrócił do talizmanu. Minę- ło wiele dni od ostatniego, drogo okupionego sukcesu, i kanclerz zdołał już zregenerować siły. Tym razem język szyfru wydawał się szczególnie niezrozumiały, dopóki yerk- ho nie zdał sobie sprawy, że ma do czynienia z kodem używanym przez astrologów, matematyków i gnomonikow ze starożytnego pustynnego królestwa Kyperounda, o któ- rym wszelki słuch zaginął wiele stuleci temu. Odczytał treść polecenia, zapisanego w postaci dziwacznego równania matematycznego, które wyglądało następująco: 5 żywych: im dłużej stoją, tym krócej rosną + 5 końcówek: gwoździe, lecz nie metal, złącza, lecz nie drewno x 5 rzutów: od 1 do 6 (twoje rzuty) mierzone twoimi uderzeniami cena: jeden obrót ziemi za każde uderzenie. 341 Verkho ucieszył się z przetłumaczenia zagadki, lecz jej rozwiązanie okazało się jasne i... bardzo nieprzyjemne. Poświęcił sporo czasu na powtórne rozważenie problemu, łudząc się, że gdzieś popełnił błąd, lecz z odpowiedzi niezmiennie wyzierała smutna prawda. Pierwszą cześć sta- nowiła powszechnie znana zagadka o pięciu zapalonych świecach. Druga mogła jedynie sugerować pięć palców u ręki lub, co wydawało się śmieszne, u nogi. Połączenie całości zadania oznaczało konieczność włożenia palców w płomienie. Jeśli nie mylił się w interpretacji trzeciej części, musiał trzymać palce w ogniu przez tyle uderzeń serca, ile wskażą rzuty pięcioma kośćmi o sześciu bokach. Próba wydawała się dosyć bolesną, lecz najbardziej niepokojący okazał się wynik równania. Jeśli Verkho właściwie go odczytał, znaczyło to, że z każdym uderzeniem serca kanc- lerz zestarzeje się o jeden obrót ziemi, czyli o rok. Gdyby więc wyrzucił zestaw szóstek, stałby się starcem w mgnieniu oka... i być może umarłby. Nigdy wcześniej nie miał do czynienia z równie ryzykownym hazardem zakładającym konieczność tak olbrzymiego poświecenia. Wiedział jednak, że dzięki swym telekinetycznym zdol- nościom potrafi odpowiednio pokierować rzutem kostki. Zatem teoretycznie mógłby stracić jedynie pięć lat życia, co nie wydawało mu się wygórowaną ceną za zdobycie nie- śmiertelności. Verkho nie przypuszczał jednak, żeby pora- dził sobie z taką łatwością. Siły opiekuńcze talizmanu nie pozwalały na ingerowanie w kaprysy losu. Poza tym w po- przednich rzutach osiągnął najwyższy z możliwych wyni- ków, nie mając na to żadnego wpływu. Czy zatem po- dejmować ryzyko? Ostatecznie stwierdził, że teraz nie może już się wycofać. 342 Verkho zdecydował się rozpocząć zmagania z tajem- niczym kamieniem dopiero późnym wieczorem, żeby zaraz potem odpocząć w nocy. Magiczną pieczęcią zamknął gabinet i rozpoczął przygotowania. Na stole umieścił pięć białych świec w taki sposób, żeby każdej z nich mógł z łatwością dotknąć końcem odpowiedniego palca. Następ- nie zapalił świece i zdjął opatrunek z lewej ręki. Spojrzał ze zdziwieniem na wciąż nie zagojoną ranę. Wziął kości w prawą dłoń i właśnie wtedy doznał olśnienia. Wyrażenie „twój rzut" mogło oznaczać wybór jednej z wielu gier w kości. W grze zwanej „Porażenie słoneczne" dwójki miały największą wartość, a zatem pięć dwójek stanowiło naj- wyżej cenioną kombinację. Dziesięć lat. Nadal pozostałby dość młody. - Wybieram „Porażenie słoneczne" -powiedział głośno, patrząc na talizman. Rzucił kośćmi, obserwując je z obawą, lecz nie próbował wpłynąć na ich ułożenie. Cztery z nich zatrzymały się prawie natychmiast. Wszystkie dwójki. Ostatnia kręciła się na jednym z zaokrąglonych rogów, a jej ruch hipnotyzował i wyprowadzał z równowagi, lecz Verkho zmusił się do koncentracji. Kostka znieruchomiała i kanclerz z niedowie- rzaniem przyglądał się sześciu oczkom. Czyżby popełnił jakiś błąd? Czy starożytny mistrz zagadek śmiał się teraz z niego? Ogarnęło go silne uczucie zwątpienia, lecz po chwili zapanował nad emocjami i powrócił spokój. Czternaście lat. Niech i tak będzie. Ostrożnie rozpostarł palce lewej ręki. Krew zaczęła są- czyć się z rany i po chwili na biurku pojawiła się spora plama. Verkho zanurzył koniuszki palców w płomieniach. Poczuł przenikliwy ból, a krew uderzyła mu do głowy. Trzy, cztery. Spodziewał się, że serce zacznie łomotać z podniece- nia, lecz nie zmieniło swego spokojnego rytmu. Siedem, osiem. Zacisnął zęby, warcząc coraz głośniej, gdy skóra na 343 palcach zaczęła się smażyć i pękać. Dziesięć, jedenaście. Trząsł się jak w silnej gorączce, lecz nie dał za wygraną. Czternaście. Gwałtownie cofnął torturowaną dłoń, zwinął w pięść z niewypowiedzianą boleścią i zaczął krzyczeć, wznosząc oczy ku górze. Płomienie świec zamigotały i zgasły. Kula zaczęła się jarzyć i kanclerz odetchnął z ulgą. Nie mógłby znieść myśli, że przeszedł potworne męki na próżno. Po raz czwarty zobaczył jak wierzchnia warstwa ochronnej kuli odczepia się od całości i znika, pozostawiając teraz cienką pokrywę z przejrzystej substancji. Prawdopodobnie nie więcej niż dwie warstwy dzieliły Verkho od uprag- nionego talizmanu. Tak blisko, pomyślał i równocześnie zastanowił się, czy miał dość siły, żeby stawić czoło ostatecznym wyzwaniom. Czuł się niezwykle zmęczony. - Jesteś odważnym człowiekiem, dlatego pomogę ci - powiedział Martyn. Właśnie zaczęło świtać. Baylin zgodnie z instrukcją przy- był samotnie na opustoszały dziedziniec, gdzie całkowicie był zdany na łaskę Swordsmana i jego kompanów. Dwaj mężczyźni spotkali się twarzą w twarz. - Potrzebuję wsparcia- oświadczył Baylin bez wstępów. - Gdybym ci nie ufał, jak mógłbym prosić o twoje zaufanie? - Musisz być w nie lada potrzebie, skoro zwracasz się z prośbą o pomoc do człowieka powszechnie uznanego za banitę. - Swordsman nie jest banitą i wiem, że ty jesteś Swords- manem. Martyn wykonał drwiący ukłon. - W istocie, mam tę przyjemność - odparł. - Kto ci powiedział? 344 - Ty sam - odrzekł Baylin. - Byłem tym starym kupcem w tawernie, gdy przyznałeś się Grongarowi. Martyn uśmiechnął się, uznając prawdziwość opowieści i doceniając spryt swego rozmówcy. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytał. Ifryn obudziła się nagle i zerwała z łóżka, czując dziwne podekscytowanie. Przez kilka ostatnich dni, od czasu gdy podjęła decyzję, odczuwała silne zmęczenie i niezadowole- nie. Przez większość czasu poszukiwała nowych sprzymie- rzeńców, lecz nadmierna ostrożność ze strony dworzan nie sprzyjała powodzeniu. Kerrell i Baylin wciąż nie nawiązy- wali z nią kontaktu. Rozmawiała z Grongarem, Cortonem oraz paroma innymi znajomymi ludźmi, lecz nie dowiedzia- ła się zbyt wiele. Southan zachowywał się w stosunku do niej dość dziwnie, czym jednak nie martwiła się, nie mając mu wiele do powiedzenia. Najwięcej czasu i wysiłku po- święciła na odnalezienie Alasii. Dwukrotnie wybrała się do Iglic, lecz nie odnalazła nawet śladu przyjaciółki. Nadchodzący ranek wydawał się inny. Coś wisiało w po- wietrzu. Ifryn przechyliła się, by spojrzeć na Azariego, który smacznie spał w kołysce z boku jej łóżka i uśmiechnęła się. - Dzisiaj - szepnęła do synka. - Dzisiaj? - znajomy głos rozbrzmiał echem z drugiego końca komnaty. Ifryn odwróciła się gwałtownie. Zeskoczyła na podłogę i podbiegła, by uściskać Alasię. Dotarła do niej akurat w chwili, gdy wiotka kobieta wykonywała głęboki ukłon i dwie przyjaciółki zaplątały się niezręcznie w fałdach sukni, lecz cesarzowa nie zwróciła na to uwagi. - Twój widok sprawia mi ogromną radość - powiedzia- ła, z trudem łapiąc oddech. - Gdzie się podziewałaś przez tak długi czas? 345 - Latałam - odpowiedziała Alasia, poprawiając swoje szaty. - Przynoszę niebezpieczeństwo. - Niebezpieczeństwo? - Tak. Nie chciałam przyjść. Radość opuściła Ifryn. - Czemu wiec przyszłaś? - Wzywałaś mnie. Muszę słuchać. Nie powinno tak być, pomyślała cesarzowa i zaraz potem przypomniała sobie o swym postanowieniu. Zabrnęła już zbyt daleko, by teraz się wycofać. Alasia była jej przyjaciół- ką, lecz tylko ona mogła doprowadzić Ifryn do ludzi, z którymi musiała się spotkać. - Czy wiesz, gdzie jest Kerrell? Dlaczego nie pojawia się u mnie? - Latam ponad światem. On czołga się poniżej - od- powiedziała Alasia. - Zbieram - dodała po chwili. - Co zbierasz? - W głosie Ifryn dało się słyszeć za- skoczenie. Alasia wzruszyła tylko ramionami. - Zaprowadź mnie do niego - poprosiła cesarzowa. - To zabronione. - Nie! - wykrzyknęła Ifryn, nie dowierzając własnym uszom. - Przez kogo? - Przez słowa. - Zaprowadź mnie do niego! - zażądała stanowczo. Na twarzy Alasii odmalowało się zaskoczenie. Spojrzała bladymi oczyma na cesarzową, jakby widziała ją po raz pierwszy. - Rozkazujesz mi? - wyszeptała. -Tak! - A zatem muszę to zrobić -westchnęła bladolica kobie- ta. - Przyjdź do fontanny z delfinem jutro o zmierzchu. 346 Fontanna, znajdująca się w mało używanej części pałacu, już od dawna wymagała remontu. Brudna woda wypełniała okrągły basen. Ifryn przybyła zbyt wcześnie i czekała, siedząc w cieniu niewielkiej altany. Wokoło panował ni- czym nie zmącony spokój. Cesarzowa zastanawiała się, czy Alasia wykona ten sprawiający jej kłopot rozkaz. Dlaczego wydawała się taka niechętna? Cesarzowa podskoczyła na odgłos trących się o siebie kamiennych płyt i poczuła dudnienie swego serca. Kamienna płyta, znajdująca się za fontanną, zaczęła się z wolna unosić. W dole ukazała się znajoma, blada twarz Alasii. Kobieta rozejrzała się dookoła, a spostrzegłszy Ifryn, przywołała ją ruchem głowy. Cesarzowa podeszła szybko do sekretnego przejścia i podążyła za przyjaciółką schodami prowadzącymi w dół. Kamienna płyta opadała, pogrążając w ciemności wąski korytarz. Alasia, trzymając Ifryn za rękę, poprowadziła ją krętym, wznoszącym się ku górze tunelem, który kończył się w środku Iglic, po czym wskazała jedną z wieżyczek. Cesarzowa, biegnąc po spiralnych schodach, słyszała swoje kroki odbijające się echem od nagich ścian. Weszła do okrągłego pomieszczenia, oświetlonego jedynie słabym, dziennym światłem, które przedostawało się do wewnątrz przez małe okienka w kształcie łuku. Kerrell stał oparty o ścianę i wydawał się mocno przygnębiony. Usłyszał jej kroki i podniósł głowę, lecz nie poruszył się ani nawet nie odezwał. Ifryn podeszła i zarzuciła mu ręce na szyję. Początkowo wyraźnie spiął się, ale po chwili rozluźnił mięśnie i objął ją tkliwie. Poczuła jak mocno bije jego serce i przez moment zapomniała o wszelkich troskach. - Och, mój kochany - wyszeptała. - Nie powinniśmy. - Odchylił się nieznacznie do tyłu, ale nie potrafił całkowicie odsunąć się od Ifryn. - Jak możesz tak mówić? - spytała z wyrzutem. - Słowa nie powstrzymają naszych prawdziwych uczuć. 347 - Jesteś cesarzową - odpowiedział głosem pełnym boleści. - Zrzeknę się tego tytułu. - Nie zrobisz tego! - krzyknął ze złością. - Nie mów tak nawet w żartach. Ifryn chciała wyjaśnić, że mówiła poważnie, lecz było już za późno. Stało się. Pozbierała rozproszone myśli. - Gdzie się podziewałeś? Co robiłeś przez tak długi czas? - Kontaktowałem się z dawnymi towarzyszami z ar- mii. - Głos Kerrella stał się posępny. - Starałem się wyba- dać nastroje. Sporo się dowiedziałem. Verkho jest zbyt silny i nigdy nie uda się go złamać. Ifryn nie mogła znieść tonu porażki w jego głosie. - Są jednak tacy, którzy nas wesprą, prawda? - Kilku - przyznał, kiwając głową. - Na początek dobre i to - stwierdziła, po czym doda- ła: - Czy masz jakieś wieści o Baylinie? - Robił mniej więcej to samo co ja, tyle że pośród niższych urzędników i bardziej wpływowych mieszkańców Xantium. Wszystko z podobnym skutkiem - powiedział z goryczą w głosie. - Generalnie ludzie patrzą na kanclerza niechętnym okiem, lecz jeśli szczęście nie zacznie nam sprzyjać, nie możemy liczyć na wielu sojuszników. - Gdy prawda wyjdzie na jaw - zachęciła go Ifryn - zdobędziemy mnóstwo sprzymierzeńców. Potrzebujemy je- dynie mocnego dowodu. - A zatem Verkho musi popełnić błąd. To jest jedyny sposób -powiedział szybko, wyrażając jej największe obawy. - Ależ to może potrwać i dziesięć lat! - wykrzyknęła. - On nie popełnia błędów. - W takim razie, jak jeszcze...? - Dlaczego zerwałeś ze mną kontakt? - przerwała mu, nie mogąc dłużej tłumić rozgoryczenia. - Czemu nie infor- mowałeś mnie, co się dzieje? 348 - Kroczymy zbyt niebezpieczną ścieżką - stwierdził po- nuro. - Nie chcieliśmy wciągać w to ciebie. - Obawiałam się podobnej odpowiedzi - oświadczyła ze smutkiem. Poczuła jak ponownie wzbiera w niej złość. - Nie jestem jakąś głupią, słabą dziewką, którą można ignorować. - Nigdy czegoś takiego nie powiedziałem - odparł za- skoczony. - Ale traktowałeś mnie w ten sposób - rzekła oskar- życielko. - Poza tym... mam kłopoty. Opowiedziała mu o sprzeczce z Southanem i o fatalnej wizycie u Verkho. Kerrell przeraził się. - Postąpiłaś bardzo nierozsądnie - stwierdził. - Verkho nie ośmieli się otwarcie wystąpić przeciwko tobie. - Niestety, nie jestem tego pewna - odparła pospiesz- nie. - Dlatego właśnie musimy połączyć nasze siły w walce; zebrani ludzie, którzy podobnie jak my nie chcą, by Im- perium znalazło się w rękach kanclerza. To jest jedyny sposób. - Czy sądzisz, że Swordsman... - Myślę, że nie. Nie można na nim polegać, a poza tym jest przecież zabójcą. - Uważasz, że uda się powstrzymać Verkho bez rozlewu krwi? - spytała z powątpiewaniem. - Jakkolwiek by było, już jesteś winien zdrady, więc co znaczą dla nas następne zbrodnie? Kerrell nie dowierzał własnym uszom. Ifryn zamierzała go zaskoczyć i udało się jej całkowicie. - Jeżeli jedynym sposobem pokonania Verkho jest uży- cie siły, zrobimy to - powiedziała stanowczo. Musimy jednak działać wspólnie. Kiwnął potakująco głową, zastanawiając się w oszoło- mieniu, jak to możliwe, żeby żywy ogień ukrywał się przez długie lata w ciele tej kruchej istoty. - Obiecaj, że będziesz mnie informował o rozwoju wypa- dków - dodała. - Chcę cię widywać. - Obiecuję - wyszeptał. 349 W tym momecie rozległ się głos Alasii. - Musisz już wracać, najjaśniejsza pani. Ifryn nie miała najmniejszej ochoty na rozstanie. Wręcz nie mogła znieść myśli o opuszczeniu Kerrella. Wiedziała jednak, że czas odejść. - Wkrótce spotkamy się znowu, generale.- Pocało- wała go w usta. - To rozkaz. Zmusiła się do uśmiechu i wyszła. Oboje bardzo przeży- wali rozłąkę, lecz to spotkanie dodało otuchy ich sercom. Alasia w milczeniu poprowadziła cesarzową innym tune- lem i pomachała jej na pożegnanie. - Nie wszystkie przepowiednie się sprawdzają - ode- zwała się niespodziewanie. - Mam jeszcze dużo do zrobie- nia - mówiąc to, zniknęła nagle. Ifryn wróciła zamyślona do komnaty. Kiedy weszła do dużego holu, widok jaki ujrzała natychmiast wyrwał ją z zamyślenia. Doneta siedziała na krześle pomiędzy Vrillą aDelmege. Na twarzy służącej widniał potężny siniak, a jedno oko miała spuchnięte. Wszystkie trzy zanosiły się od płaczu. - Och, mamo! Gdzie byłaś? - krzyknęła Delmege, pod- biegając do Ifryn. - To było straszne - dodała Vrilla, połykając łzy. - Co się stało? - Tak mi przykro, najjaśniejsza pani. - Ból przepełniał głos Donety. - Nie udało mi się ich powstrzymać. Kilku żołnierzy wtargnęło tutaj siłą. Ifryn poczuła jak krew odpływa jej z twarzy. Domyślała się już dalszego ciągu opowiadania. - Och, pani - kontynuowała Doneta, jeszcze bardziej zalewając się łzami. - Zabrali Azariego! ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY Przeszłość nigdy nie jest całkowicie stracona. Pozostaje wyryta w kamieniu i drzewie, wodzie i powietrzu. Kroniki przeszłości widoczne są w każdym szczególe świata Tylko niewielu odczuwa potrzebę, czy też posiada umiejętność czytania z nieskończonego tekstu istnienia Nawet jeśli z tych opowieści można wyciągnąć jakieś wnioski, to kim jesteśmy, żeby osądzić, które z nich są prawdziwe, a które wprowadzają w błąd? Kto zdecydował, że me oczy mają jedynie patrzeć przed siebie? Ozynimy postępy - stwierdził Sagar. - Tak sadzisz? - spytał Martyn. - Ja nie lubię takiej roboty. - Dlaczego więc zgodziłeś się na współdziałanie? - Każdy wróg Verkho jest moim przyjacielem. - Na twarzy Martyna pojawił się szeroki uśmiech. - Poza tym nadejdzie w końcu czas dobrej zabawy. Sagar potrząsnął głową. Trudno mu było zrozumieć, co dla jego przyjaciela oznaczało dobrą zabawę. Od ostatniego spotkania z Bay linem zatrudnili wielu ludzi do prac, które mogły okazać się przydatne w nadal mglistej i nie do końca zorganizowanej kampanii przeciwko Verkho. Każdego re- kruta zachęcali możliwością „dobrej zabawy" i godziwego zarobku, a ponieważ większość z osiłków wywodziła się ze świata przestępczego, takie idee trafiały do przekonania. W rzeczywistości chodziło o utworzenie grup odwracają- cych uwagę żołnierzy Verkho i dzięki temu umożliwiających akcje przeciwko samemu kanclerzowi. Swordsman umiał dotrzeć do najbardziej zakazanych części miasta i okazał się 351 wspaniałym organizatorem takiego przedsięwzięcia. Nie zadowalał się jedynie dywersją. Pragnął być tym, który spowoduje upadek Verkho. - Miejmy nadzieję na szybki koniec - powiedział Sa- gar. - Chcę zabrać stąd mojego brata. - Tak, im szybciej zaczniemy działać, tym lepiej - zgo- dził się Martyn. Bowen w dalszym ciągu milczał. Wydawał się całkowicie odporny na nudę i spędzał długie godziny, patrząc tępo przed siebie. Niczemu się nie przeciwstawiał. Jego umysł znajdował się w innym świecie i dlatego Sagar niechętnie dotrzymywał mu towarzystwa. Łudził się jedynie nadzieją, ze brat wyzdrowieje, gdy tylko znajdą się daleko za murami Xantium. Powrócili do tawerny na wieczorny posiłek i gdy Martyn zamawiał coś do jedzenia, Sagar poszedł na górę, spraw- dzić, jak się miewa Bowen. Wrócił po chwili, a na jego twarzy malowało się przerażenie. - Nie ma go! - wyszeptał, na wypadek gdyby ktoś podsłuchiwał. - Zniknął! - Co masz na myśli mówiąc, że nie można mu prze- szkadzać? - wykrzyknęła Ifryn z wściekłością. Stojący przed nią strażnik zamrugał nerwowo. Przyszło mu na myśl, że właśnie zobaczył gniewne oczy lwicy, osadzone w twarzy jagnięcia. Mimo to uparcie obstawał przy swoim, podczas gdy jego towarzysz o kamiennej twarzy, stojący obok, nie wypowiedział ani słowa. - Takie otrzymałem rozkazy, najjaśniejsza pani. - Jestem jego żoną a twoją cesarzową! - wrzasnęła. - Odmawiasz mi prawa ujrzenia męża? - Nie ja, najjaśniejsza pani. Sam cesarz... 352 Żołnierz pamiętał doskonale, jaki los spotkał straż- ników, którzy przepuścili Ifryn wbrew rozkazom Sout- hana. Nie miał zamiaru narażać się na podobne cier- pienia. - Zejdź mi z drogi - zażądała cesarzowa, robiąc krok do przodu, lecz natychmiast została powstrzymana przez dwie włócznie, które skrzyżowały się tuż przed nią. Żaden z war- towników nie śmiał spojrzeć kobiecie w twarz. - Zostaniesz za to ukarany - oświadczyła stanowczym głosem. - Ja... Nagle za plecami przerażonych mężczyzn otworzyły się drzwi i ukazał się cesarz. - Przepuśćcie ją - powiedział zmęczonym głosem. Włócznie rozsunęły się błyskawicznie i Ifryn podążyła za Southanem. Gdy już byli zupełnie sami, cesarzowa wybuch- nęła, dając upust swoim emocjom. - Verkho zabrał Azariego! On... - Nie. Lakoniczna odpowiedź i ponury wyraz twarzy Southana odebrały Ifryn mowę. Umilkła, patrząc na męża wycze- kująco. - Azari jest bezpieczny pod moją opieką. - T woją opieką? Dlaczego? - Ifryn nie mogła złapać oddechu. - Ostatnio wyglądałaś na bardzo wyczerpaną - zaczął Southan. - Twoje zdrowie ucierpiało... - Jestem jego matką! - A ja jego ojcem. Na twarzy cesarza pojawiło się uczucie żałości pomiesza- ne z gniewną determinacją. Z trudem wypowiadał słowa, które były najmocniejszymi, jakich kiedykolwiek użył w rozmowie z żoną. 23 - Buk plamienia 3S3 - Sądzę, że została zachwiana równowaga twojego umy- słu. Muszę myśleć o losie Imperium i bezpieczeństwie mojego następcy. Ifryn zaniemówiła. Podobna zdrada nie mieściła się jej w głowie. Bezpieczeństwo Azariego? - Twoje zachowanie ostatnio... - Southan czuł się nie- zręcznie. - To tylko tymczasowa decyzja. Poczekamy, aż wyzdrowiejesz. Naprawdę bardzo mi przykro, ale po wie- czornym incydencie nie pozostawiłaś mi wyboru. - Wieczornym...? - Cesarzową nagle ogarnęła panika. Czy popełniła błąd, nalegając na spotkanie z ukochanym? - Widziano cię z tą szaloną kobietą... - Alasią? - Ifryn poczuła niewielką ulgę. Wydawało się mało prawdopodobne, że ktoś za nimi podążył. - Tak - odpowiedział Southan - Nie wiem, co robiłyście i nie chcę wiedzieć, ale... - Ona nie jest szalona! To dobra... - Ifryn przerwała, zdając sobie nagle sprawę z sensu słów Southana. -Kazałeś mnie śledzić? - W istocie - odpowiedział ze wstydem, lecz zarazem wyzywająco. - Pozostawiłaś mojego syna tylko po to, by udać się na jakieś podejrzane... - Znajdował się pod dobrą opieką! - zaprotestowała. - Zawsze ufaliśmy Donecie. Twoi żołnierze ją zranili. - Boleję, że tak się stało, ale nie mieli wyboru - odparł. - Gdzie jest Azari? - Lepiej, żebyś nie wiedziała. - Oddaj mi dziecko! - krzyknęła rozdzierająco Ifryn, sztywniejąc z wściekłości. - Nie mogę. Dla jego własnego dobra. - Jesteś obłudnym kretynem - syknęła. - Czy naprawdę nie widzisz, kto za tym stoi? Verkho podsunął ci to rozwiązanie, co? 354 Zauważyła jak Southan wzdrygnął się nieznacznie i upe- wniła się, że jej słowa okazały się niezwykle celne. -Jeszcze pożałujesz swojej głupoty - obiecała. - Natychmiast oddaj mi syna. - Nie. I proszę, żebyś więcej nie rzucała takich oskarżeń pod adresem kanclerza. To nie poprawia twojej sytuacji. Porozmawiamy, kiedy się uspokoisz. - Możesz mnie już nigdy nie ujrzeć - ostrzegła Ifryn, po czym wyszła. Pospieszyła do swoich komnat, połykając łzy żalu i złości. Wiedziała, że strażnicy nie spuszczają jej z oczu, podążając za nią w odpowiedniej odległości. Nazajutrz Verkho zebrał siły, by zerwać magiczną pie- częć z drzwi swojej pracowni i zwołać służbę. Minęły już trzy dni od ostatnich, niezwykle wyczerpujących zmagań i cały ten czas kanclerz przespał. Jedynie Shinasi nie okazał zdziwienia na widok swego pana, lecz wszyscy pozostali wydawali się zaszokowani zmianą w wyglądzie kanclerza. Szaroblada skóra, twarz poorana zmarszczka- mi - szczególnie koło oczu i ust - i wymizerowane ciało sprawiały, że wydawał się obecnie niezwykle chudy. Jego lewa ręka zwisała bezwładnie na prowizorycznym temb- laku. Zwykle lśniące i kruczoczarne włosy posiwiały w wię- kszości, a jego głos i ruchy nie były już tak stanowcze jak niegdyś. Jedynie umysł Verkho nie stracił swej wyjątkowej bystrości. Zażądał wieści o ostatnich wydarzeniach i uśmiechnął się zwycięsko, słysząc o posunięciach Sout- hana. Rzucił się z apetytem na wniesione jedzenie i wino, wyraźnie odzyskując utracone siły. Kategorycznie jednak sprzeciwił się wizycie lekarza. Kanclerz przez cały dzień zajmował się wyłącznie spra- wami Imperium. Podwładni odwiedzali go bezpośrednio 355 w gabinecie lub otrzymywali polecenia przez posłańców. Osobisty sekretarz Verkho namawiał go do powrotu do komnat w Dziedzinie, lecz kanclerz stanowczo odmówił i z dziwnym, zamglonym wzrokiem powrócił do swojej pracowni. Tego samego popołudnia w starej świątyni wydarzyły się niesamowite rzeczy. Od dłuższego czasu miejsce to tłumnie nawiedzały duchy i ludzie skwapliwie stronili od panteonu. Jednak, z nieznanej przyczyny, w tym dniu zjawy nie pojawiły się i wokół niewielkiego wzgórza zapanowała szczególna cisza. Mieszkający bądź pracujący w okolicy ludzie zauważyli tę nagłą zmianę, lecz nikt nie miał ochoty dochodzić istoty dziwnego zjawiska. Kilkoro dzieci postanowiło jednak zba- dać przyczynę intrygującej ciszy i wybrało się do ruin. Malcy ujrzeli zaskakujący widok i wieść o tym szybko rozniosła się po okolicy. Niezliczone rzesze ludzi zaczęły przybywać na teren świątyni. Na głównym ołtarzu siedział ze skrzyżowanymi nogami człowiek, który z zamkniętymi oczami pochylał głowę nad rękami ułożonymi w żebraczym geście. Podobna scena nie zdziwiłaby nikogo, gdyż świątynię regularnie odwiedzali przeróżni mistycy, lecz tego mężczyznę otaczała migocząca kula białej poświaty. Od czasu do czasu kawałek tej swoistej świetlnej tarczy odpadał i znikał w nicości niczym miniatu- rowa spadająca gwiazda. Równocześnie powietrze wypeł- niały dziwne odgłosy przypominające bzyczenie. Wokół ołtarza powstawały ciągle zmieniające się kolorowe obrazy. Mężczyźni, kobiety, jakieś nieziemskie potwory i wiele innych niejasnych wyobrażeń pojawiało się i znikało tak szybko, że żadnemu nie sposób było przyjrzeć się dokład- 356 nie, a tym bardziej zapamiętać. Odnosiło się wrażenie, jakby ktoś przypominał historię tego miejsca w poszukiwa- niu jednego, konkretnego zdarzenia. Widok, roztaczający się przed licznie zgromadzonymi ludźmi, hipnotyzował ich swoją osobliwością i nieodparcie przywodził na myśl pierwsze pojawienie się Verkho w Xan- tium, które miało miejsce jakieś dwanaście lat temu. Nikt jednak nie miał pojęcia, kim był nowy mistyk i dopiero przybycie Hariosa Kedhara w otoczeniu dużego oddziału żołnierzy rozwiązało całą zagadkę. Tłum rozsunął się, robiąc przejście dużemu oddziałowi. Ludzie spoglądali z zaciekawieniem, chcąc uczestniczyć w ostatnim epizodzie niecodziennego wydarzenia. Harios zatrzymał się przed ołtarzem, zdając się nie zwracać uwagi na olśniewającą łunę. - Bowenie Folegandrosie, jesteś aresztowany - oświad- czył, bardziej wyczekującym gapiom niż komukolwiek in- nemu. - Czy pójdziesz dobrowolnie? Bowen nie zareagował i przez tłum przebiegł szmer. - Brać go! - rozkazał Harios. Żołnierze posłuchali, lecz podchodzili niespokojnie, nie wiedząc jak się zachować wśród ulotnych, otacza- jących ich zewsząd obrazów. Gdy dotknęli zbiegłego więźnia, korowód żywych wyobrażeń zniknął natych- miast, a wraz z nim tajemnicza, biała poświata. Bowen otworzył oczy i bez żadnego sprzeciwu oddał się w ich ręce. Wewnętrzny głos mówił Alasii, że Gaye próbuje dowie- dzieć się czegoś więcej o wielkim kłębowisku obrazów przywiedzionych przez płomień światła przewodniego, któ- ry pobudził do życia przeszłość wraz z jej radością, smut- 357 kiem, przerażeniem i tajemniczością. Nic dziwnego, że dziewczyna czuła się nieco zmieszana. Alasię też ciekawiło, co robi Bowen, najwyraźniej zdecy- dowany na wypełnienie swojej misji, lecz nie chciała mu przeszkadzać. Poza tym miała zupełnie inne zadanie do wykonania. To właśnie Bowen wskazał jej drogę. Odziedzi- czyła po nim jego osłonę w obrębie koła i nie miała obecnie czasu na zajmowanie się innymi sprawami. Alasia widziała słabnący blask światła przewodniego. Wyczuwała jego kłopoty i strach. Wiedziała, że Gaye również instynktownie odbiera niepokój Bowena. Jednak najgorsze było to, że światło przewodnie dostało się w ręce wrogów, których ignorancja mogła sprowadzić całkowitą zagładę. Koło zaczynało się przerywać i Alasia poświęcała wszyst- kie siły, żeby zapobiec nieszczęściu, nie wiedząc, co spowo- dowało tę przerwę. Gaye straciła kontakt z Bowenem, lecz nadal słyszała Alasię. On potrzebuje ciebie, powiedziała dziewczynie. Musimy się spieszyć, bo w przeciwnym razie będzie za późno. Alasia wyraziła całą swoją obawę i Gaye z pewnością zrozumiała słowa przewodniczki. Bladolicą kobietę ogar- nęło wielkie zmęczenie. Teraz inicjatywa należała do innych. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY Odziana w nowe szaty kobieta wychodzi na światło dzienne. Już nie milczy. Czy odpowiedni strój zapewnia niewidzialność? WXantium można znaleźć wiele przebrań, szczególnie teraz, gdy chmury gromadzą się nad miastem, a cienie pogłębiają mrok. Jaka błyskawica ujawni tajemnicze twarze, ukryte plany? Nie istnieje całkowicie nieszkodliwy grzmot. Ifryn uspokoiła dziewczynki i pocieszyła służącą. Nawet nie próbowała usnąć. Spędziła bezsenną noc, miotana uczuciami wściekłości, rozpaczy i złowrogiej determinacji. Azari nie skończył jeszcze dwóch miesięcy i powinien znajdować się przy matce, która błagała z całych sił, by bogowie zwrócili jej dziecko. Sprawdziły się przepowiednie Alasii, lecz to nie powstrzymało Ifryn przed działaniem. Już zbyt długo pozostawała bierna. Wczesnym rankiem otrzymała wiadomość, która wszyst- kie inne sprawy zepchnęła na dalszy plan. Ifryn usłyszała nieśmiałe pukanie do drzwi. Gdy je otworzyła, ujrzała Cortona. Wyglądał na przerażonego, lecz szybko przyjął zaproszenie i wszedł do środka. - Możliwe, że grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo, najjaśniejsza pani - zaczął mistrz win. Powiedz mi coś, czego nawet się nie spodziewałam usłyszeć, pomyślała Ifryn z gorzką ironią i spytała głośno: - O co chodzi? - Dopiero co odwiedzili mnie dwaj kapitanowie i po- prosili o wino - powiedział Corton. - Pokazali mi od- 359 powiędnie pismo, podpisane przez jednego z urzędników cesarza, chociaż niewątpliwie byli to ludzie kanclerza z De- partamentu Informacji. Kiedy zapytałem, o jaki rocznik im chodzi, wybuchnęli śmiechem i stwierdzili, że wszystko jedno, byle tylko wino miało zdecydowany smak. To mi jednak nie wystarczyło - kontynuował Corton swym zwyk- łym, nieco pompatycznym tonem - i spytałem, na jaką okazję potrzebują trunek. Odpowiedzieli, że nie mój interes, więc przyniosłem kilka gatunków. Kiedy próbowali, jeden z nich stwierdził: „Ona nigdy nie wyczuje niczego w takim winie". Przypuszczali, że nie słyszę, lecz echo roznosi się w piwnicach w nadzwyczajny sposób. Wtedy ten drugi rzekł: „Ludzie pomyślą, że pękło jej serce i nikt się specjal- nie nie zdziwi, wziąwszy pod uwagę okoliczności". - Trucizna. - Ifryn poczuła zimny dreszcz przebiegający przez ciało. Dokładnie rozumiała, jakie okoliczności mieli na myśli. - To są jedynie moje przypuszczenia, najjaśniejsza pa- ni - powiedział drżącym głosem Corton. - Oczywiście mo- gli rozmawiać o kimś innym. Mam jednak nadzieję, że postąpiłem dobrze, udając się od razu do ciebie. - Tak - potwierdziła, myśląc intensywnie. - Jestem ci wdzięczna. - Lepiej już pójdę. Proszę, zwracaj baczną uwagę na każdą nową dostawę wina. - Nie będę musiała tego robić, przebywając w innym miejscu - Ifryn wydawała się teraz niezwykle spokojna. Corton spojrzał na nią zaskoczony. - Co masz na myśli, najjaśniejsza pani? Jak mogłabyś opuścić... Ifryn opowiedziała mu o Azarim i zachowaniu Southana. - Dokąd się udasz? - Zaskakująca wiadomość wyraźnie zaniepokoiła mistrza win. 360 - Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? - spytała zmęczo- nym głosem. Owładnęła nią chęć wydostania się z kosz- maru, który coraz bardziej ją przygniatał. - Będziesz potrzebowała pomocy - odezwał się niepew- nie. - Na zewnątrz stoją straże. - Wiem. Naraziłeś się na niebezpieczeństwo, przycho- dząc tutaj. Corton nie zwracał uwagi na jej słowa. W jego oczach w miejsce strachu pojawił się błysk emocji. - Pomogę ci z przyjemnością, jeśli tylko okaże się, że potrafię - powiedział pospiesznie. - W jaki sposób? - Dam ci znać w ciągu godziny, jeśli wszystko się uda - odpowiedział mistrz win. - Do zobaczenia, najjaśniejsza pani. Bądźmy dobrej myśli. Po wyjściu Cortona Ifryn zabrała się za przygotowania do ucieczki, całkowicie zapominając o zmęczeniu. Obudziła Donetę i opowiedziała, co się wydarzyło. Służąca sprawiała wrażenie bardziej oburzonej niż przestraszonej wieściami i jej natychmiastowa gotowość do współpracy ucieszyła Ifryn. Razem zbudziły dziewczynki i pomogły im się ubrać, zapewniając, że czeka je niecodzienna przygoda. Cesarzowa szybko spakowała niezbędne rzeczy, po czym kierując się radą Donety, spróbowała zmienić nieco wygląd swych córek. Nie wiedziała, czy okaże się to potrzebne, lecz wykorzystała w ten sposób czas, jaki pozostał do powrotu Cortona. Nie minęła godzina, gdy z korytarza dobiegł niewyobrażalny skowyt. Ifryn spojrzała na zaniepokojone twarze dziewczynek i służącej. Zdawała sobie sprawę, że pod maskami odwagi kryło się przerażenie. Zmusiła się do uśmiechu. - Przygotujcie się na wszystko - powiedziała spokojnie. 361 Pomysł spodobał się Grongarowi. Nadarzała się wreszcie okazja do pokazania przeciwnikom, jaki popłoch i zamęt mogą wprowadzić jego podopieczni. Komnaty cesarzowej znajdowały się w sporej odległości od psiarni i zorganizowa- nie ucieczki ogarów akurat w tym kierunku zabrało trochę czasu. Ostatecznie przedstawienie udało się bez zarzutu. Wybrał tylko trzy psy, miedzy innymi Rekina, i spuścił je ze smyczy w wybranym przez siebie miejscu. Następnie zaczął gonić zwierzęta, wrzeszcząc, by wróciły, podczas gdy odpowiednimi gwizdami wydawał im prawdziwe polecenia. Na widok zajadłych kudłatych bestii każdy brał nogi za pas i uciekał, gdzie tylko mógł. Ogary natomiast miały wy- śmienitą zabawę i szczekały radośnie, że trafiła im się taka gratka. Ludzie jednak dostrzegali tylko ich wywieszone jęzory i obnażone kły. Nawet strażnicy trzymający wartę uciekli w popłochu na widok trzech dzikich bestii zbliżających się w ferworze szczeków, skowytów oraz przekleństw biegnącego za nimi Grongara. Cała sytuacja wyglądałaby komicznie, gdyby nie była tak przerażająca. W istocie, na wielu twarzach pojawi- ły się uśmiechy, ale dopiero wówczas, gdy oddaliło się niebezpieczeństwo. Kiedy Grongar wraz ze swoimi ulubieńcami zbliżył się do komnat cesarzowej, całkowicie przejął kontrolę nad sytua- cją. Zauważył dwóch strażników stojących na końcu kory- tarza; dwaj następni znajdowali się przy wejściu, a jeszcze jedna para przypuszczalnie pilnowała wnętrza holu. Naj- bliżej usytuowani wartownicy z przerażeniem wpatrywali się w oszalałe zwierzęta. Krzyczeli i wymachiwali włócz- niami, lecz gdy nie dało to żadnego rezultatu, zaczęli się nerwowo rozglądać za kryjówką. Spostrzegłszy wysokie alkowy po obu stronach korytarza, wskoczyli na nie po- spiesznie, czując zbliżające się zagrożenie. Grongar zagwiz- 362 dał i dwaj towarzysze Rekina zatrzymali się pod alkowami, spoglądając w górę i wydając z przepastnych gardeł głuche warczenie. Grongar dopadł psy, z trudem łapiąc oddech, i pogłaskał je po głowach. - Dobra robota - powiedział do strażników. - Popilnuj- cie tej dwójki. Zaraz będę z powrotem. Żołnierze spojrzeli po sobie, najwyraźniej nie mając zamiaru się poruszyć. Rekin popędził dalej, sadząc olbrzymie susy i radując się z nieoczekiwanej zabawy. Zaskowyczał z zadowoleniem, widząc jak dwóch mężczyzn stojących przy drzwiach do komnaty Ifryn nieruchomieje na jego widok. - Nie próbujcie uciekać! - wrzasnął Grongar, pędząc w ich kierunku. - Tylko go rozzłościcie. Strażnicy zawahali się, a Rekin zawył ponownie. - Na pewno nie dopadnie was obu! - zawołał Grongar pocieszająco. To wystarczyło. Nerwy z trudem utrzymywane na wodzy puściły i wartownicy wystartowali, by uniknąć ataku ogara, szczęśliwego, że pojawili się kolejni chętni do zabawy. Grongar dobiegł do drzwi komnaty i zapukał. Ifryn ot- worzyła natychmiast. - Teraz wasza kolej - wysapał. - Chodźcie. Cała czwórka wyszła niepewnie, spoglądając trwożliwie w kierunku, skąd dochodziły odgłosy szczekania, krzyki i siarczyste przekleństwa. - Rekin przepędził ich wystarczająco daleko - zakomu- nikował Grongar. - Możemy ruszać. Podążyły za nim, biegnąc co tchu. Gdy dotarli do rozwidlenia korytarza, barbarzyńca rozejrzał się, bacznie nasłuchując. - Tędy będzie bezpieczniej - odezwał się, wskazując drogę. - Od tej chwili możecie liczyć wyłącznie na siebie. Ja muszę złapać moje ogary. 363 - Dziękujemy. - Ifryn z wdzięcznością spojrzała na kud- łatego człowieka. Pobiegły pustym korytarzem i wkrótce wydostały się z pałacu. Obecnie znajdowały się w Dziedzinie. Nikt nie zwrócił uwagi na dwie kobiety prowadzące za ręce małe dziewczynki i uciekinierki spokojnie przeszły przez jedną z zachodnich bram. Ifryn wiedziała doskonale, gdzie mają się udać. Martwiła się jedynie, żeby nie zabłądzić. W tej części miasta znajdował się dom Baylina. Cesarzowa miała nadzieję, że posłuży im jako tymczasowe schronienie. Prag- nęła jak najszybciej dotrzeć do mieszkania podróżnika. Przez jakiś czas chodziły niezdecydowanie, wybierając różne drogi. Czuły rosnące zdenerwowanie. Przedstawiony ustami Baylina opis okolicy nie odpowiadał wiernie rzeczywistości. W końcu Delmege znalazła wyjście z kłopotliwej sytuacji. Podeszła do ulicznego sprzedawcy i wpatrując się w niego swymi dużymi, brązowymi oczyma spytała, gdzie mieszka pan Baylin Parr. Mężczyzna ukłonił się grzecznie i nie tylko udzielił czarującej młodej damie informacji, lecz dodatkowo podarował jej pysznie wyglądający pasztecik. Uradowana Delmege powróciła do mamy i z dumą powiedziała, w któ- rym kierunku powinny pójść, po czym wspaniałomyślnie podzieliła się z siostrą otrzymanym smakołykiem. Okazało się, że znajdują się o krok od poszukiwanego domu. Ifryn z radością rozpoznała nazwę ulicy i po chwili stanęły przed skromnym domem podróżnika. Drzwi otworzyła postawna kobieta w średnim wieku, która dokładnie przyjrzała się niespodziewanym gościom, a następnie zaprosiła ich do środka. Po drodze długo wyrażała swój zachwyt nad uro- kiem dwóch dziewczynek. - Pan jest jeszcze w łóżku, ponieważ wrócił późnym wieczorem - wyjaśniła kobieta. - Zaraz go obudzę. Kogo mam zaanonsować? 364 W czasie wędrówki przez miasto Ifryn zasłaniała sobie dolną część twarzy jedwabnym szalem. Teraz opuściła delikatną zasłonę i gospodyni wpatrywała się w cesarzową, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że twarz młodej niewiasty wydaje jej się dziwnie znajoma. - Wdowa Mehtar - odparła Ifryn, używając wschod- niego odpowiednika słowa „władczyni" - z dziećmi. Po- znałam Baylina w Mironie, kilka miesięcy temu. - Witam, witam. Pan wkrótce zejdzie tutaj. Kobieta oddaliła się szybkim krokiem, pozostawiając cztery białogłowy w niewielkim holu. Dopiero teraz dotarło do Ifryn, czego się dopuściła, i świadomość tego czynu przytłoczyła ją swoim ogromem. W przeciwieństwie do mamy, dziewczynki wydawały się żądne nowych przygód. - Mamo, kim był ten człowiek z psami? - spytała "Willa. - Tak zabawnie wyglądał - dodała Delmege. - Przyjacielem - odparła z uśmiechem Ifryn. Miała na- dzieję, że Grongar nie przysporzył sobie kłopotów. Razem z Cortonem ryzykowali wiele i cesarzowa przez moment zastanawiała się, czym zasłużyła sobie na taką lojalność. Zgodnie obróciły się na odgłos kroków. Ujrzały Baylina w pospiesznie narzuconej szacie, z rozczochranymi włosami i zaspanymi oczyma. - Wasza wysokość! - wykrzyknął. - A to dopiero nie- spodzianka! Godzinę później grupa wyruszyła w dalszą drogę, powię- kszona o jednego uczestnika. Cztery damy dostały bardziej stosowne ubrania i z częściowo zakrytymi twarzami wkro- czyły na wolne terytorium Poziomów. Ifryn, idąca pod rękę z Baylinem, nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz znajdowała się poza wewnętrznymi murami miasta. 365 - No cóż, ta sytuacja ma na pewno jedną zaletę - zauważyła cicho. - Przynajmniej teraz ty i Kerrell nie będziecie mogli zatajać przede mną jakichś spraw, tylko dlatego, że są niebezpieczne. Baylin spojrzał na nią zawstydzony, a następnie uśmiech- nął się. - Okoliczności nieco się zmieniły - przyznał. - Mamo, dokąd idziemy? - Z tyłu dobiegł ich głos Vrilli. - Już niedaleko - odparła Ifryn. - Wkrótce zobaczycie. - Moja nowa sukienka nie leży zbyt dobrze -pożaliła się Doneta. Nie wiedziały, skąd pochodzą stroje, które podarował im Baylin i dlaczego znajdowały się akurat w jego posiadaniu, lecz Ifryn nie zamierzała zaspokoić swojej ciekawości. Podróżnik prowadził zdecydowanym krokiem, podczas gdy cztery damy rozglądały się ciekawie dookoła. Ujseały nowy, inny świat i podekscytowane, wesoło wskazywały sobie palcami interesujące rzeczy. - Dokąd idziemy? - spytała tym razem Ifryn. - Do pewnej znajomej karczmy - odpowiedział. - Nie jest ona może zbyt wykwintna, lecz teraz, gdy do rozpo- częcia turnieju pozostało jedynie kilka dni, wszystkie lepsze miejsca są już zajęte. - I istnieje mniejsze prawdopodobieństwo, że będą nas tam szukali? - Zgadza się. Zrobię co w mojej mocy, żebyście miały jak najbardziej godziwe warunki. Nieco później, gdy dziewczynki zaczęły narzekać na trudy przedłużającego się marszu, Baylin wskazał tawernę. - „Cicha kobieta" - przeczytała głośno Ifryn. - Mam nadzieję, że to nie jest żadna aluzja. 366 Wieczorem tego samego dnia grupa spiskowców spotkała się w innej gospodzie, by omówić plan działania. Prowadzili rozmowę konspiracyjnym szeptem, ostrożnie rozglądając się dookoła. - A zatem jutro o świcie - potwierdził Martyn. - Wszys- cy znają swoje zadania? Zebrani skinęli potakująco głowami. - W takim razie do zobaczenia - zakończył Martyn. Mężczyźni wstali i rozeszli się, każdy w swoją stronę. Tylko dwaj pozostali na miejscu. - Tym razem - powiedział Swordsman - wydostanie Bowena nie jest naszym jedynym zadaniem. Jeśli się uda, powstanie chaos w całym departamencie. - Naprawdę chcesz, żeby rzesze szaleńców wyszły na ulice Xantium? - spytał Sagar. - Tak. Będą tu idealnie pasować. - W oczach Martyna pojawiła się wesołość. - Sczególnie teraz, gdy miasto jest pełne lunatyków czekających na Wielki Turniej. - Zamilkł na chwilę. - Postaramy się również powstrzymać ekspery- menty Verkho. Bez względu na cel, jaki im przyświeca, są po prostu nieludzkie. - Czy dziewięciu mężczyzn podoła takiemu zadaniu? - Nie widziałeś jeszcze tych ludzi w czasie walki. Ja wyglądam przy nich jak łagodny baranek. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY Błyskawica rozświetla niebiosa. Jaka klątwa kieruje jej lotem? Co sprawia, że ogień zawraca, że biały proch zamienia się w żar, a żarzące się węgle w ciemne drwa? Nie potrafię odczytać układu płomieni. Jtiarios spędził kolejną nie przespaną noc, uczestnicząc czynnie w eksperymentach prowadzonych w podziemiach departamentu, i teraz z radością powitał nadchodzące światło poranka. Nie dane mu było jednak cieszyć się nim zbyt długo. W pierwszej chwili pomyślał, że to fałszywy alarm. Dzięki jednemu z ostatnich wynalazków, miał możliwości połącze- nia się z kwaterą główną za pomocą układu skomplikowa- nych urządzeń, a strażnicy natychmiast mogli wykryć in- truza. Poszczególne części systemu składały się z mechani- cznych elementów wykorzystujących określone zdolności więźniów Hariosa. Teraz zaczęły działać wszystkie naraz. Brzęczały dzwonki, sygnały odbijały się echem od kamien- nych murów departamentu, metalowe zapory unosiły się i opuszczały, a płomienie wykwitały nagle w przeróżnych miejscach. Wkrótce okazało się, że pojmano lub zabito kilku napastników, paru dostało się w pułapki, inni za- wrócili wystraszeni. Lecz ktoś przedostał się przez zapory, chcąc najwyraźniej wywołać chaos i panikę; pootwierał cele, 368 wzniecając pożary w różnych miejscach. Wiele talentów wydostało się na wolność. Ostatecznie jednak zabito wszys- ! tkich napastników, którym nie udało się uciec. Harios żałował, że stracił szansę przesłuchania któregoś z nich. Atak najwyraźniej został wcześniej skrupulatnie zaplano- wany, a to nasuwało pewne przypuszczenia. Cieszyła go jedynie skuteczność wynalazków mających zapobiegać sku- tkom podobnych napadów. Harios pozostawił swoim pod- władnym obowiązek zajęcia się więźniami i doprowadzenia do ładu pomieszczeń, sam zaś pospieszył do komnat i zaczął sporządzać odpowiedni raport. i - Bogowie! Co za jatka! - wysapał Sagar. Spotkali się z Martynem dopiero w Poziomach, nie wiedząc, jaki los spotkał ich towarzyszy. - Co się stało? - zastanawiał się głośno Sagar. - Byli przygotowani na nasze przyjście - wycedził Swordsman przez zaciśnięte zęby. Rana na jego ramieniu krwawiła mocno. On sam również parokrotnie użył mlecza, zanim jeszcze odwrót okazał się konieczny. - Wszystko przez twego piekielnego brata. Gdyby nie robił z siebie takiego widowiska i nie pozwolił się pojmać... - On nadal jest więźniem! - wybuchnął Sagar. - Czy to nie wystarczająca kara? Martyn zamruczał niewyraźnie pod nosem i w końcu odezwał się: - Niektóre talenty zostały zabite w zamieszaniu. Straż- nicy byli na tyle zaskoczeni, że walili na oślep, kogo popadło. Sagar milczał. - Przynajmniej przeszkodziliśmy im w pracy - zakończył Martyn, jednak w jego głosie nie słychać było satysfakcji. - 24 - Huk płomienia 369 Ciarki mnie przechodzą, gdy pomyślę jak wielu nieszczęś- ników Verkho wykorzystuje do prywatnych celów. Kanclerz z niedowierzaniem popatrzył na talizman. Czy to jakaś sztuczka? Całą dobę spędził na wnikliwym studio- waniu napisu i sądził, że daleki jest jeszcze od powodzenia. Nagle rozwiązanie pojawiło się samo. Wyczuł zamęt powstały wśród talentów i zdał sobie sprawę, że magiczna zapora wokół jego gabinetu zaczyna zanikać. Wystarczyło zaledwie kilka chwil, aby wróciła do swego poprzedniego stanu bez najmniejszej interwencji kanclerza. Verkho zdążył jednak poczuć, jak jakaś nie- znana moc na mgnienie oka obróciła skuteczność osłony przeciwko niemu. W tej samej chwili zmieniły się znaki na metalowej tarczy talizmanu i Verkho dostrzegł napis w banalnie łatwym do odczytania uniwersalnym języku handlowym. Obecnie treść ponownie przybrała tajemniczą formę, lecz mężczyzna zdołał zachować w pamięci dziwaczne tłumaczenie. Jestem twym sługą. Poproś mnie o pokrzepiający trunek. Trzy puchary. Dwa wina. Jedna trucizna. Pozostaw truciznę lub swoje życie. Kanclerz nie miał pojęcia, gdzie jest ukryty sens tych słów, lecz wiedział, że wcześniej czy później do niego dojdzie. Zrozumiał również, co się wydarzyło, zdając sobie sprawę z wagi tego zjawiska. Czy to możliwe, żeby bogowie mu pomagali i życzyli powodzenia? Czy też jakaś siła starała się przeszkadzać, a nagły wstrząs zamienił na mo- ment przeszkodę w pomoc? Verkho zdecydował się omówić 370 swoje spostrzeżenia z Hariosem. Najpierw jednak chciał rozwiązać zagadkę. Czy rzeczywiście była to zagadka? Verkho zwrócił twarz w kierunku talizmanu. - Przynieś mi pokrzepiający trunek - rozkazał. Migoczący płomień zawirował nad głową kanclerza. Rozległ się dźwięk, jakby ostrza mieczy szczęknęły o siebie, i w tym samym momencie na stole pojawiły się trzy identyczne kielichy. A jednak pomyślał Kanclerz. Hazard i poświęcenie. Wie- dział, że musi wybrać właściwie, aby przeżyć tę próbę. Nikt nie był odporny na trucizny bogów. Wyciągnął niepewnie rękę i dotknął jednego z kielichów. Poczuł chłód metalu. W istocie, to nie złudzenie. Wszystko działo się naprawdę. Musiał opróżnić dwa puchary, ale które? Czy w ogóle potrafi zdobyć się na podjecie takiej decyzji? Pochylił się do przodu, przystawiając nos do każdego kielicha po kolei, lecz wszystkie wydzielały podob- ną woń, a kolor cieczy wydawał się identycznie ciemno- czerwony. Nie wyczuł niczego podejrzanego, rozumiejąc, że ma przed sobą niezbity dowód dzieła bogów, które wy- chodziło daleko poza jego osobistą moc. Wiedział, że o jego losie zadecyduje przypadek. Jakież to ironiczne, pomyślał. Moje własne metody użyte przeciwko mnie. Przyszło mu nagle do głowy, że cesarzowa mogła już nie żyć lub właśnie umierać, wypiwszy zatrute wino. Uśmiechnął się, mimo odczuwanego lęku. Szybko podniósł jeden z kielichów i odrzucając głowę w tył, opróżnił zawartość jednym haustem. Czekał, ogar- nięty paraliżującym strachem, lecz poczuł jedynie przyjem- ne ciepło mocnego trunku, rozchodzące się po całym ciele, i wyborny smak wina w ustach. Odstawił naczynie, od- dychając ciężko. Jeszcze jeden. Przeskakiwał wzrokiem z jednego pucharka na drugi. Który mam wziąć? 371 W końcu dokonał wyboru i wypił. Nastąpiła identyczna reakcja. Kanclerz roześmiał się głośno i wstał, widząc jak kielichy znikają, a talizman traci kolejną osłonę. Pozostała już tylko najcieńsza warstwa, pod którą widniał ostatni napis. Verkho odniósł kolejny sukces! Co więcej, czuł się wyśmienicie. Tym razem powodzenie nie zostało okupione bólem czy wyczerpaniem. Ogarnęło go jedynie zmęczenie zwykłe dla człowieka w jego wieku, który został zmuszony do wysiłku. Duchowo był odmłodzony. Przemówiło przeznaczenie i słowa wyroczni były po stronie Yerkho. Wieczorem kanclerz został powiadomiony o ostatnich wydarzeniach. Nie przejął się ucieczką Ifryn. Azari znaj- dował się pod opieką Southana, a właśnie ci dwaj liczyli się teraz najbardziej dla kanclerza. Podczas długiej rozmowy Harios opowiedział mu o zamęcie spowodowanym nieocze- kiwanym wtargnięciem intruzów, lecz nic jak dotąd nie wyjaśniało zaskakująco dobrej passy w rozgrywce z taliz- manem. Może miał do czynienia z zupełnie przypadkowym, niepowtarzalnym łutem szczęścia. Imperium wielkimi krokami zmierzało do punktu zwrot- nego. Przemoc czekała na okazję do działania. Jeszcze kilka dni, a wszystkie sprawy przestaną mieć jakiekolwiek zna- czenie dla Verkho, ponieważ przejmie całkowitą kontrolę nad talizmanem. Tego samego wieczoru Baylin złożył wizytę Ifryn. Przez cały dzień uciekinierki pozostawały w pokoju i zaczęła dokuczać im bezczynność. Cesarzowa ucieszyła się na widok przyjaciela. - Co z moim synem? - spytała natychmiast. - Dopóki znajduje się w komnatach Southana, nie grozi mu niebezpieczeństwo - powiedział podróżnik. - Verkho jednak już coś knuje przeciwko niemu. - Muszę stamtąd wydostać Azariego. - Wiem. Pomyślimy o tym. Kanclerz znowu odciął się od świata, chcąc podreperować swoje zdrowie - o ile można wierzyć temu, co mówią ludzie. Nie uciszył się jednak na długo. - Dlatego musimy działać szybko - ponagliła Ifryn. - Wszyscy jego przeciwnicy powinni się zjednoczyć. - Zgadza się, lecz Kerrell... - Kerrell to zrozumie. Potrzebuję jego pomocy - powie- działa stanowczo, a Baylin spuścił wzrok, czując namięt- ność w jej głosie. - Zwołaj naradę - kontynuowała Ifryn. - Jeśli chesz, to nawet tutaj. Najlepiej jutro. Ty, Kerrell, Swordsman, a nawet Grongar i Corton, jeżeli uznasz za stosowne. Osobiście ręczę za nich. I Alasia. Ona wie więcej niż ktokolwiek z nas. Skoro mamy okazję do wspólnego działania, musimy najpierw zebrać się i porozmawiać. - Spróbuję - obiecał Baylin, lecz nie wydawał się zbyt przekonywający. - Jak przebiega rekrutacja ludzi w nasze szeregi? - spyta- ła Ifryn. - Będziemy potrzebowali silnej grupy, jeżeli mamy odzyskać Azariego siłą. - Muszę jeszcze porozmawiać z kilkoma osobami - od- parł rozważnie. - Stworzymy naprawdę osobliwą armię. Po wyjściu Baylina cesarzowa westchnęła bezradnie. - Gdybym tylko mogła sama coś zrobić! - Przecież robisz - odezwała się Doneta, a Ifryn spoj- I rżała na nią, oczekując wyjaśnienia. - Mężczyźni wykonują twoje rozkazy - wyjaśniła służą- ca. - A to już coś. 373 Spotkali się dwa dni później. Spiskowcy umówili się w samo południe, w piwnicy prywatnego domu, niedaleko „Cichej kobiety". Ifryn udała się tam w towarzystwie Baylina, zostawiając dziewczynki pod opieką Donety, a kil- ku przyjaciół podróżnika dodatkowo czuwało nad ich bezpieczeństwem. Cesarzowa ujrzała ludzi siedzących w milczeniu przy starym drewnianym stole. Rzucali dookoła podejrzliwe spojrzenia. Tylko jeden z nich nie wstał od razu na widok wchodzącej Ifryn, lecz po chwili podniósł się z wyraźną niechęcią. - Pani, oto Martyn - przedstawił Baylin. - Znany jako Swordsman. A to jego przyjaciel Sagar. - Miło mi powitać panów - skinęła głową. - Usiądźcie, proszę. Zerknęła na Kerrella, który wpatrywał się nieruchomo w blat stołu. Wiedziała, że nie był to stosowny czas na okazywanie uczuć. Ku jej rozczarowaniu, Baylinowi nie udało się odnaleźć Alasii, lecz jeszcze kilka dni temu nie przypuszczała nawet, że za sprawą tej kobiety dojdzie do takiego spotkania. Chyba w końcu robię coś pożytecznego, pomyślała, a głośno stwierdziła: - Musimy omówić wiele spraw. Późnym popołudniem Ifryn padła w objęcia dziewczynek i Donety, które zniecierpliwione oczekiwały jej powrotu. Czuła zmęczenie, lecz również duże zadowolenie. - Jak poszło? - spytała służąca. - Dobrze, ale wszystko zabiera zbyt dużo czasu. Dokładnie opisała Donecie przebieg spotkania. Podczas rozmowy wyszły na jaw różnice poglądów wśród zgroma- dzonych spiskowców, co powodowało, że dyskusja stawała się czasami bardzo burzliwa. Szczególnie Kerrell i Martyn ścierali się między sobą i tylko ich wspólna nienawiść do 374 Verkho uzasadniała dalszą współpracę. Opowiadanie Swor- dsmana i Sagara o Departamencie Informacji znacznie wzbogaciło wiedzę na temat potencjalnych możliwości wro- ga. Podczas dyskusji coraz wyraźniej zarysowywały się różnice celów, do jakich dążyli poszczególni uczestnicy spisku. Dla Ifryn najważniejsze było odzyskanie syna. Sagar pragnął uratować brata, Kerrell za wszelką cenę chciał oczyścić się z zarzutów i ocalić Imperium przed upadkiem, natomiast Martyn pałał nieposkromioną żądzą zabicia Verkho i marzył o upadku cesarstwa. Corton i Grongar jako jedyni nie angażowali się emocjonalnie, ponieważ nie posiadali osobistych powodów do wyrów- nania jakichkolwiek rachunków, lecz ich znajomość pałacu mogła okazać się niezwykle przydatna. Szczególnie ogary Grongara zasługiwały na pochwałę, biorąc pod uwagę ich ostatni popis, który ułatwił ucieczkę cesarzowej. W końcu osiągnięto porozumienie, co wydawało się niezwykle trudne, zważywszy na odmienność poglądów. Do ugody doszło w dużej mierze dzięki rozsądkowi i opanowa- niu Baylina oraz zdecydowaniu Ifryn. Nieco później, gdy dziewczynki już smacznie spały, Ifryn spojrzała na okaleczoną twarz Donety i westchnęła głęboko. - Wiesz, może to dobrze, że nie jestem mężczyzną. Do tej pory pewnie zamordowałabym paru zbirów. - Kobiety również mają swoje sposoby - odparła Done- ta. - My po prostu nie korzystamy z brutalnej siły fizycznej. Jeśli będzie trzeba kogoś zabić, zrobimy to, choć może nieco inaczej. Tej nocy Verkho przetłumaczył ostatnie polecenie. Nie dbał o to, czy jego powodzenie brało się z posiadanej 375 obecnie zdwojonej energii, z wybryków losu, czy też z in- gerencji jakiejś nie znanej mu siły. Przeżył wszystkie ciężkie próby i teraz znajdował się o krok od zwycięstwa. Niestety istniała możliwość, że nigdy nie podoła ostatniemu zadaniu. Przed oczami Verkho pojawił się napis w starożytnym języku Imperium, który używany tysiące lat temu, przetrwał do dzisiaj jako język obrzędów religijnych. Wielu fanaty- ków kazało po swojej śmierci umieszczać na grobowcach słowa wyryte archaiczną kursywą, mając nadzieję na łaskę bogów. Litery pojawiające się na talizmanie, ozdobione zakrętasami i upiększeniami, były niezwykle trudne do rozpoznania i Verkho stracił dużo czasu na odczytanie poszczególnych wyrazów. Samo tłumaczenie nie przyspo- rzyło żadnych kłopotów. Tym razem nie napotkał kolejnej zagadki, lecz miał do czynienia z kilkoma poleceniami ułożonymi na podobieństwo modlitwy. Meyu rozkazuje ci zaniechać wszelkiej nieuczciwości. Bogowie tak uczynili, musisz i ty. Czego się wyrzekniesz, to stracisz na wieki. Gar rozkazuje ci przybrać pelerynę hazardzisty, a stawki będą znane wszystkim i każdy będzie mógł grać wedle własnej woli. Bogowie tak uczynili, musisz i ty. Co wygrasz, zabić musisz. Ja proszę o jedną, ostatnią ucztę z jej krwawiącego serca. Czego pragniesz, będzie twoje. Verkho starał się odczytywać napis na różne sposoby, lecz ten nieodmiennie oznaczał to samo. Kanclerz znał legendę o Meyu i Gar. Należeli do starego panteonu bogów i wsławili się tym, że w ostatniej rozgrywce odrzucili swoje boskie zdolności, zdając się jedynie na przypadek. Verkho musiał uczynić podobnie, co oznaczało wyrzeczenie się zdolności telekinetycznych. Musiał również wygrać kobietę 376 w uczciwe j grze. Kobieta będzie wiedzia ła, że stawką jest jej życie, a mimo to przystą pi do rozgry wki z własnej woli. Po zwycięs twie Verkho rozleje krew niewias ty w zamian za dostęp do talizma nu. Kancler z nie posiada ł żadnyc h skru- pułów, jeśli chodzi o morder stwo czy nawet zrzecze nie się swego talentu. Nie miał jednak pojęcia, gdzie znaleźć kogoś, kto z własnej, nieprzy muszon ej woli zagrałb y z nim o życie jakiejś kobiety. Tym razem jego reputacj a niedośc ignione go gracza działała na niekorz yść. Powsze chnie wiedzia no, że kancler z nigdy nie przegry wa i nawet gdyby ogłosił publicz- nie, że nie wykorz ysta swoich zdolnoś ci, kto by uwierzy ł w podobn e oświad czenie? Verkho irytowa ła myśl o za- przepas zczeniu całego dotychc zasowe go wysiłku i poświę- cenia, nie przez jakieś uchybie nie z jego strony, ale ze względ u na powsze chnie znaną magicz ną umiejęt ność. Wy- dawało mu się, że twórca talizma nu dobrze wiedzia ł, kto podejm ie się odsłoni ęcia tajemni cy. Verk ho nie miał jednak wyboru. Wziął do ręki pióro i zaczął układać oświad czenie. Kiedy skończ ył, wezwał zaspan ego urzędni ka i kazał mu jeszcze tego ranka rozesła ć kopie deklara cji w różne części miasta i odczyta ć je pu- bliczni e. Przy najmni ej, pomyśl ał Verkho, czas mi sprzyja. Wielki Turniej rozpoc zyna się za dwa dni. Jeśli znajdo wał się w Imperi um na tyle szalony ha- zardzist a, by odpowi edzieć na to szczeg ólne wyzwa nie, to istniało duże prawdo podobi eństwo, że przeby wa on obecnie w Xantiu m. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY Czy wartość mierzy się odpowiednią ilością cennego kruszcu, czy też obietnic? Czy wszystko można oszacować według tych kategorii? Czy mogę targować się z losem albo wykłócać się o cenę przepowiedni? Czy potrzebujesz przewodnika, panie? Dsordas spojrzał z góry na człowieka, który zadał pyta- nie. Nosił on zbyt obszerną, zabrudzoną tunikę i złoty kolczyk w uchu. Jego jasnoniebieskie oczy błyszczały na znak radości życia. Wyciągnął rękę, by chwycić wodze, ukazując przy tym zaskakująco długie i delikatne palce. - Nie sądzę - odparł chłodno Dsordas. - Nie znajdziesz pokoju bez mojej pomocy - zaproroko- wał nieznajomy, nie cofając jednak ręki. - Nadchodzi noc, a nie chcesz chyba, żeby te miłe damy zostały bez dachu nad głową. Dsordas zawahał się. Właśnie przeszli przez olbrzymią, południowo-zachodnią bramę i musieli przyznać, że po otwartej przestrzeni Martwych Ziem, Xantium sprawiało wrażenie onieśmielającego miejsca, w którym niepodzielnie królował chaos. Tłok, gwar i przeróżne zapachy wręcz przytłoczyły nowo przybyłych. - Ruszajcie się! - usłyszeli z tyłu jakiś rozdrażniony głos. - Blokujecie przejazd. 378 Dsordas zeskoczył z konia i poprowadził go na skraj ulicy, a pozostali poszli za jego przykładem. Natarczywy przewodnik nie odstępował ich na krok. - Chodźcie - powiedział przymilnie. - Pokażę wam wszystko. Nazywam się Acevedo. Mam wielu znajomych i potrafię znaleźć przyjemne lokum nawet w czasie Wiel- kiego Turnieju. Dobre pokoje po przystępnych cenach. Wielu gospodarzy żąda poczwórnej ceny za nocleg. - Splu- nął teatralnym gestem, jakby chciał wyrazić swoje oburze- nie na jawne wykorzystywanie gości. Dsordas uśmiechnął się mimowolnie. Instynkt podpo- wiadał, żeby pozbyć się natrętnego gaduły, ale podróżnicy czuli się zmęczeni i rzeczywiście mogli potrzebować pomocy w znalezieniu odpowiedniego miejsca do snu. - Żeby udowodnić swoją uczciwość - kontynuował nie- ustępliwie Acevedo - nie wezmę żadnych pieniędzy, dopóki nie znajdziemy pokoi, które przypadną wam do gustu. Wy zaufacie mnie, a ja wam. Zgoda? Dsordas pomyślał, że szybciej wyrosną mu końskie uszy, niż uwierzy w uczciwość natręta, ale akurat w tym momen- cie Acevedo wydawał się niezbędny. Odwrócił się w kierun- ku pozostałych, lecz jedynie Aad wyraził swoje zaintereso- wanie, wzruszając ramionami. - Na pewno będziesz zadowolony, szlachetny panie. Nie obawiaj się. Jestem najlepszym przewodnikiem w Xantium, a zarazem najtańszym. Jak dla ciebie... - Spryciarz zdążył już ocenić przybyszów na podstawie strojów i koni. - Jak dla ciebie jedynie pięć imperiałów - stwierdził, kładąc przyjacielskim gestem rękę na ramieniu Dsordasa. Wyspiarz roześmiał się szyderczo, widząc jak Aad pod- nosi do góry jeden palec. - Dam ci połowę tego - powiedział, najzupełniej pewien, że karczmarz również zapłaci Acevedo za przysługę sprowa- dzenia mu gości. 379 Przewodnik spojrzał śmiertelnie urażony. - Proszę, nie obrażaj mnie - odparł. - Cztery. - Jak ci wiadomo, są inni przewodnicy - zauważył Dsordas. - Mnóstwo. Weź ilu zechcesz. Zapłacisz fortunę za jakaś norę pełną szczurów. Acevedo udał, że odchodzi, po czym powrócił prędko i chwycił za wodze. - Mój znajomy ma również stajnię - powiedział. - Trzy i pół. Po krótkiej wymianie zdań zgodzili się na półtora im- periała, a kiedy dobito targu, przewodnik zmienił swój stosunek do klientów. Porzucił natarczywy ton i chętnie rozmawiał z nimi po drodze, szczególnie o zaletach tawer- ny, do której zmierzali. Pokazywał ciekawe miejsca i zalecał unikanie określonych ulic. Karmił ich plotkami o uczest- nikach Wielkiego Turnieju, który w tym roku zapowiadał się znacznie większy niż zwykle. Szeroką aleją poprowadził podróżnych w dół, na mały plac. W samym środku ujrzeli statuę wyrzeźbioną w białym, połyskującym kamieniu i oświetloną kręgiem pochodni. - Któż to? - spytała Fen. - Cesarzowa Ifryn - odparł Acevedo, zdziwiony ich niewiedzą. - Spójrz poniżej. Na kamiennej podstawie wyryto napis w starożytnym języku Imperium i Fen nie zrozumiała ani słowa, lecz nie chcąc zdradzić swej ignorancji, pospiesznie wyraziła zachwyt. - Jest piękna. - Oczywiście. Gdybyś to ty rzeźbiła, też starałabyś się bardzo, żeby cesarzowa wyglądała pięknie - odparł cynicznie przewodnik. - Zrobisz z niej brzydką, a nie dostaniesz więcej zamówień, o ile oczywiście zdołasz uchronić swoją głowę, - Słyszałem wiele na temat jej niezwykłej urody - wtrącił Aad. 380 Acevedo wzruszył obojętnie ramionami. - My również. My w Poziomach raczej nie widujemy naszej władczyni. - Gdzie mieszkają zakładnicy z innych krain? - spytał Dsordas. On jeden kroczył obok przewodnika, podczas gdy pozostali jechali konno. - Masz tam jakichś znajomych? - W głosie Acevedo pojawiła się czujność. - Nie. Po prostu jestem ciekaw. - Nigdy nie zbliżysz się do nich - oświadczył mężczyz- na. - Przebywają w zamkniętej enklawie, która znajduje się w Dziedzinie. Tam na wzgórzu - dodał, wskazując ręką. - Nikt nie może ich widywać, chyba że ma znajomości na dworze lub furę pieniędzy. - Pieniędzy? - One otworzą ci każdą drogę, naturalnie jeśli po- siadasz ich wystarczająco dużo - odparł Acevedo. - Xantium rządzone jest przez całą hierarchię urzędników, a każdy ma swoją własną cenę. Musiałbyś dysponować fortuną, żeby zrobić wrażenie. A nawet wtedy mógłbyś płacić jedynie za obietnice, które nie zostałyby do- trzymane. - Znam lepsze sposoby na roztrwanianie majątku - za- uważył Dsordas, dochodząc do wniosku, że rozmowa zaszła za daleko. - Ja również - zgodził się Acevedo, szczerząc zęby w uśmiechu. - Jeśli masz na tyle dużo szczęścia, żeby wygrać jakąś fortunę w Sali Kości, pamiętaj o mnie -dodał, mrugając poufnie. - Czy znasz damę o imieniu Alasia? - odezwała się niespodziewanie Gaye. - Alasia? - Przewodnik spojrzał z zaciekawieniem na niewidomą dziewczynę. - Nigdy o niej nie słyszałem - 381 odparł, po czym szepnął do Dsordasa: - Czy ona posiada jakieś nadprzyrodzone zdolności? - Ma po prostu bystry umysł - odpowiedział wyspiarz, próbując ukryć swe zdziwienie. Acevedo pokiwał głową w zadumie. - Są ślepcy, tacy jak ona - wskazał głową na Gaye - którzy twierdzą, że potrafią przewidzieć wynik, zanim jeszcze kości upadną na stół. - Przydatna umiejętność. - Owszem, o ile wykorzystujesz ją niepostrzeżenie. Zwy- kle tego typu ludzie nie odwiedzają Sali Kości. Znajdowali się teraz na nieco mniejszej, lecz nadal szero- kiej ulicy, na której podobnie jak na wszystkich innych piętrzyło się morze ludzi. Życie miejskie coraz bardziej przytłaczało Fen. Xantium wydawało się jej zbyt hałaśliwe, bezwzględne i przygniatające swym ogromem. Po raz pierw- szy od opuszczenia Zalys ogarnęła ją niepowstrzymana tęsknota za domem. W porównaniu ze stolicą Imperium wyspa wydawała się istnym rajem. Fen przypomniała sobie błękitne morze, urokliwe góry, krajobraz kojący wzrok, znajome domy w Nkosa i wreszcie rodziców oraz przyja- ciół. Niestety ostatnio wraz z pojawieniem się skrzeczących potworów zaszły tam ogromne zmiany. Dziewczyna z tru- dem odgoniła od siebie wspomnienia, koncentrując się na otoczeniu. Przypadkiem spojrzała na obwieszczenie przy- mocowane do słupa stojącego na środku skrzyżowania ulic. Nagłówek głosił: „Wyzwanie". - Co to jest? - spytała. - To? - Oczy Acevedo podążyły za wzrokiem klientki. - Według mnie, stary Verkho w końcu zwariował. - Verkho? - Dsordas zatrzymał się przed plakatem. - Tak. Kanclerz - wyjaśnił krótko przewodnik, ponow- nie dziwiąc się ich niewiedzy. 382 Fen zsiadła z konia i stanęła obok ukochanego. W sku- pieniu przeczytali treść ogłoszenia. . - Nawet jak na warunki Wielkiego Turnieju, to czyste szaleństwo - oświadczył Acevedo. - Powstało porządne zamieszanie, gdy wczoraj rozesłali kopie po całym mieście. Ludzie wciąż o tym mówią. - Grać o życie kobiety? - wyszeptała Fen. - To nienor- malne. - A co powiesz o tym: „Jedynie przypadek może zadecy- dować o ułożeniu kości"? - spytał Dsordas. - To nie wiesz? - Na twarzy przewodnika pojawiło się całkowite zaskoczenie. - Verkho posiada wiele zdolności, a jedna z nich sprawia, że kanclerz potrafi wpłynąć na wynik rzutu. - Ale nie tym razem? - Fen wydawała się zdezorien- towana. - Tak przynajmniej twierdzi, lecz nikt nie daje wiary jego zapewnieniu. - W zamian można ustalić swoją stawkę - kontynuował Dsordas. - „Wszystko, co leży w mocy Imperium xantyjs- kiego". Ten człowiek musi być wyjątkowo zdesperowany. - Nikt na to nie pójdzie - zawyrokował Acevedo. - Większości trochę odbija z okazji turnieju, ale nikt nie jest aż tak głupi. To samobójstwo. Nie wiem, po co Verkho wymyśla podobne bzdury. Podróżnicy upewnili się, jak obcym miejscem okazało się Xantium. Jakiś człowiek, nie mówiąc już o zajmowanym przez niego stanowisku, chciał grać o taką nagrodę jedynie dla odczucia dreszczyka emocji - bo czyż mógł istnieć inny powód tego jawnego szaleństwa? Wyspiarze uświadomili sobie całe zepsucie chylącego się ku upadkowi Imperium xantyjskiego. Acevedo poprowadził ich dalej i kiedy skręcili w pierwszą z szeregu mniejszych alejek, zaczęli doceniać towarzystwo 383 swojego przewodnika. Sami z pewnością zagubiliby się w labiryncie ulic. - Daleko jeszcze? - spytał Dsordas. - Nie - odparł wesoło mężczyzna. - Prawie jesteśmy na miejscu. Karczma, należąca do rzekomego przyjaciela Acevedo, okazała się dużym, popadającym w ruinę budynkiem o na- zwie „Piec Ingola". Właścicielem był dawny piekarz, Ingol Norcas. Potężny mężczyzna o czerwonej twarzy najpierw, podobnie jak Acevedo, oszacował wygląd podróżników, a dopiero potem podał cenę pokoi. Po długim targu, podczas którego poczciwy gospodarz ujawnił niebywały talent dramatyczny, osiągnięto porozumienie i wyspiarze zdecydowali się na dwie małe izby. Acevedo niechętnie godził się z myślą opuszczenia towarzyskiej grupy i jeszcze długo po otrzymaniu zapłaty powtarzał, że może załatwić im wszystko, czego potrzebują. Przewodnik uporczywie wpatrywał się w Gaye, i Fen zaczęła się poważnie za- stanawiać, czy jej siostra nie wpadła mu w oko. - Czy podobają się wam pokoje? - spytał. - Tak. Już ci mówiliśmy - odparła Fen. - Poradzimy sobie. Dziękujemy. - Sala Kości jest nie opodal - dodał Acevedo. - To dobrze - powiedział Dsordas, chcąc możliwie jak najszybciej pozbyć się natręta. - Wezwiemy cię, jeśli zajdzie potrzeba. Wreszcie przewodnik dał za wygraną i zbierał się do odejścia, udzielając na odchodnym ostatniej rady: - Pamiętajcie. Nie dajcie się skusić, by zastawić konie. - Dlaczego? - Gdy już wszystko stracicie - rzekł chichocząc - będzie- cie przynajmniej mieli na czym powrócić do domu. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY Patrzę na chorągiew, nie poruszaną wiatrem, na zegar słoneczny w nocy. Co wskazuje? Moc tworzy własne ruchy, kamienie rzucają własne cienie. Mam dużo do zrobienia, a czasu pozostało niewiele. Wyprawa do Xantium okazała się niezwykle długa i wyczerpująca. Dopiero w tawernie odczuli ogrom znuże- nia. Z trudem mogli uwierzyć, że znaleźli się w osławionym mieście, leżącym w sercu Imperium, i prawie zapomnieli o celu swojej wyprawy. Mimo zmęczenia, cała szóstka zebrała się na naradę przed udaniem się na spoczynek. - No i co teraz? - spytał Yeori. - To proste - uśmiechnął się Dsordas. - Wygramy for- tunę w trakcie turnieju i przekupimy kolejno wszystkich dworskich urzędników, a następnie uwolnimy więźniów. - Nie mamy czasu na żarty - wtrąciła Gaye. - Przepraszam - wycofał się posępnie. - Wszyscy potrzebujemy snu - odezwała się Fen. - Ra- no będzie dość czasu na układanie planów. - Możemy rozejrzeć się po okolicy -powiedział ochoczo Nason. - Znaleźć enklawę i spytać o moich braci. - I Alasię - dodała Fen. - Spróbuję się z nią skontaktować - rzekła Gaye. - Na pewno nam pomoże. 25 - Huk płomieni* 385 - Najpierw trochę odpocznij - odezwał się opiekuńczo Nason. - Sama wiesz, jak cię to męczy. - On ma ragę - zgodziła się Fen, uśmiechając się do chłopca, który roztropnie powstrzymywał się od naturalnej sobie impulsywności i chęci działania. - Ciekaw jestem, co dzieje się na Zalys - zastanowił się spokojnie Yeori. Umilkli na chwilę, myśląc o wyspie. - Jak znam swoich zastępców, do tej pory pewnie już znaleźli sposób na pokonanie skrzeczących bestii - odezwał się optymistycznie Dsordas. - Chciałbym, żeby nasza wy- prawa nie była daremna. - W Nadal wystąpiły wyjątkowo wysokie przypływy - oświadczył Yeori. - Lecz nikt nie mówił, żeby coś dziwnego działo się z morzem. W pasie nadbrzeżnym nie było śladu gigantycznych płaszczek. Nie mam pojęcia, co mo- żemy zaradzić w tej sprawie. Natomiast jesteśmy w stanie pomóc zakładnikom. Potem proponuję jak najszybciej wrócić do domu. - Alasia powiedziała, że Xantium ma także swoje skrze- czące potwory - wtrąciła Gaye. - Ciekawe, co miała na myśli? - Odnoszę wrażenie, że nasza obecność tutaj nie jest bez znaczenia. - Fen zamyśliła się. Dsordas spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Mnie natomiast to miejsce przygnębia - powiedział. - I mam wrażenie, że nas wszystkich wpędza w depresję. - Masz rację - wtrąciła Gaye. - Ale zgadzam się także z Fen. Alasia powiedziała, że stolica Imperium jest centrum wielu kół, oraz że musimy przybyć tutaj, jeśli chcemy zrozumieć. - Próbowała nadać swojej wypowiedzi bezna- miętny ton, wiedząc, że nikt nie chce wspominać teraz imienia Bowena. 386 - No cóż, jesteśmy w Xantium - zakończył Yeori. - I zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy. Chodźcie - kiwnął na Nasona i Aada, którzy pożegnali się i podążyli za wyspiarzem. Nieco później Dsordas, leżąc u boku Fen, spojrzał na śpiącą Gaye i westchnął głęboko. - Aż boję się myśleć, co się z nią stanie, gdy okaże się, że Bowen nie żyje lub jeśli będziemy musieli udać się w po- wrotną drogę, nie odnalazłszy go. - On żyje. Gaye jest tego pewna. - A może to tylko jej pobożne życzenie? - Nie sądzę - powiedziała Fen. - Poza tym, ona nie wróci, zanim go nie odnajdzie. - Chyba nie zostanie tutaj sama?! - Zrobi to, jeśli zajdzie konieczność. Po chwili Dsordas odezwał się ponownie: - Najgorzej, że jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Nikogo nie znamy, nie wiemy, komu można zaufać. Co mamy robić? W jego głosie pojawiła się wyraźna nuta bezradności. - Zawsze warto spróbować - stwierdziła Fen. - Przeby- liśmy zbyt długą drogę, żeby teraz się wycofać. - Czy naprawdę masz wrażenie, że nasza obecność w tym mieście nie jest przypadkowa? - Tak. Ogarnęło mnie takie przeczucie w chwili, gdy ujrzałam mury Xantium. Czy pamiętasz odgłos dzwonu? - Powitanie, czy ostrzeżenie? - Prawdopodobnie jedno i drugie - wyszeptała Fen. - Wkrótce się okaże. Dobiegający z ulicy hałas rozbawionych ludzi zbudził Gaye w środku nocy. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje. Kiedy w końcu pamięć powróciła na swoje miejs- 387 ce, ogarnęła ją bezmierna tęsknota. Pokusa wydawała się zbyt silna. Niewidoma dziewczyna czuła się teraz odprężo- na i zrozumiała, że nadszedł odpowiedni czas. Ostrożnie wstała, nasłuchując głębokich oddechów Dsor- dasa i Fen, po czym podeszła po omacku do stołu. Bez trudu odnalazła torbę, w której znajdował się bursztynowy naszyjnik. Delikatnie chwyciła za łańcuszek i szybko po- wróciła do łóżka. Leżąc, ujęła w dłonie drogocenny kamień i poprosiła o pomoc. Na początku otoczyły ją spirale niezliczonych obrazów. Koła wewnątrz innych kół, poruszające się tak błys- kawicznie, że nie potrafiła pojąć ich znaczenia. Czyżby to było Xantium jako wielkie i złożone centrum magii? Czy może zwykła halucynacja, pokaz zaaranżowany po to, by zrozumiała, że nigdy do końca nie zdoła odczytać pojawiających się w jej umyśle wizji? Gdzie był Bowen? Gdzie Alasia? Dlaczego nie odpowiadali na jej wezwanie? Stopniowo wirowanie kół zaczęło tracić na sile, by ostatecznie zaniknąć zupełnie. Cały świat został przykryty pofałdowanym, szarym kocem, bezkresnym jak przestwór nieba. Gaye wydawało się, że za moment zostanie przy- gnieciona, więc zwolniła uścisk dłoni na bursztynie, po- wracając do swego ciemnego świata. Teraz już wiedziała, że to olbrzymia szara masa ciążyła tak bardzo na barkach jej i Dsordasa. Próbowała ponownie zasnąć, czując wewnętrz- ną pustkę i niemoc. Trafiła do czyjegoś koszmaru. Skrzecząca bestia zmierzała wprost na nią. Falujące monstrualne skrzydła przydawały potworowi ogromnej prędkości. Jakiś głos wołał: Uciekaj! Nocne powietrze wypełniały przenikliwe odgłosy. Bestia zbliżała się, rosnąc z każdą chwilą i ukazując przeraźliwe kły i oczy przepeł- nione wściekłością. Nagle rozległ się rozdzierający krzyk. 388 Gigantyczne stworzenie stanęło dęba niczym przerażony koń i pomknęło ku niebu z niewiarygodną szybkością. Usłyszała ten sam głos, tym razem nieco znużony: Dzię- kuję. Dopiero teraz rozjaśniły się myśli Gaye. Natali? Latam, powiedział naturalnie. Razem z moimi przyjaciół- mi. Oni odstraszają zło. Skrzeczące bestie? Tak. Jest ich coraz więcej. Nie lubię ich. Czy mama jest zdrowa?, spytała Gaye. A co z innymi? Często płaczą, odpowiedział Natali, jak gdyby nie rozu- miał, dlaczego tak się dzieje. Wszyscy są nieszczęśliwi. Gaye poczuła na sercu ogromny ciężar. Sytuacja Zalys pogarszała się, a właśnie tego się obawiali. Kiedy wracacie do domu? Nie wiem, maleńki. Tarin mówi, że jeśli nie wrócicie wkrótce, nic nie zostanie z Zalys, powiedział chłopiec. Ale to nieprawda? Oczywiście, że nie. Gaye wyczuła zaniepokojenie w głosie młodszego brata. Tarinjest niemądry, skoro wygaduje takie rzeczy. Zastanowiła się, skąd Tarinowi mogła przyjść do głowy podobna myśl. Niemożliwe, żeby dziesięcioletni chło- piec sam doszedł do takiego wniosku. Skrzecząca bestia pojawiła się znowu, nurkując z wyso- kości niczym złowrogi niszczycielski piorun. Ponownie usidlona przez sen, Gaye poczuła jak Natali kuli się ze strachu, więc użyła swego wysokiego głosu, by odeprzeć atak potwora. Obserwując zmianę kierunku lotu bestii, niewidoma dziewczyna nagle została przywrócona do rze- czywistości, szarpana przez Fen za ramię. - Zbudź się, Gaye. To tylko zły sen. Nic ci nie grozi. Jesteśmy tutaj. - Dsordas stanął za plecami Fen. W świetle poranka jego twarz wydawała się szara. Gaye wyczuła w swojej dłoni bursztyn i zdała sobie sprawę, że musiała go trzymać podczas snu. W pokoju obok, nie słysząc krzyku, który zbudził Fen i Dsordasa, Aad uśmiechał się przez sen. O świcie wyspiarze omówili nocne spotkanie Gaye z Natalim. Nikt nie wątpił, iż doszło do prawdziwego kontaktu i że nie było to przypadkowe zdarzenie. Z je- dnej strony intrygowała ich niezwykła możliwość wy- miany informacji między rodzeństwem, z drugiej zaś szczerze niepokoiły i martwiły otrzymane wiadomości. Pewnym pocieszeniem było pojawienie się latających przyjaciół chłopca, którzy przepędzili skrzeczące potwory. Gaye stwierdziła, że jeśli powtórnie uda jej się poro- zumieć z bratem, zapyta o tajemniczych sprzymierzeń- ców. Czy miał na myśli nietoperze, które również es- kortowały ich statek wypływający z Nkosa? W jaki sposób tak małe stworzenia mogły pokonać bezwzględne monstra? Nie umieli znaleźć odpowiedzi na wiele po- dobnych pytań. - Nie rozumiem, dlaczego udało mi się skontaktować z przebywającym daleko stąd Natalim, skoro nie potrafię wezwać Bowena czy Alasii - powiedziała Gaye z lekkim wahaniem w głosie. - Przecież oni są w stolicy, prawda? - Tego właśnie zamierzamy się dowiedzieć - odparł Dsordas. - A może w Xantium znajduje się coś... - zaczęła Fen, lecz przerwała, słysząc ciężki oddech Gaye. - Co się dzieje? - Gdzie on jest? -Kto? - Duch. Wyraźnie go czuję. 390 Widmowa postać przeniknęła przez zamknięte drzwi i przystanęła, spoglądając na zebranych w pokoju. Dsordas i Fen wpatrywali się w osłupieniu w przezroczystą wizję człowieka ubranego w wojskowy mundur. Na lewym poli- czku niezwykle surowej twarzy widniała wyraźna, duża blizna. - Jest tutaj - wyszeptała Fen. - Mam dosyć zagadek! - wybuchnęła Gaye. - Jeśli przy- szedłeś, by nam pomóc, błagam, mów jasno. Usta zjawy drgnęły, lecz tylko Gaye usłyszała cichą odpowiedź. Słowa mają własne prawa. Kim jesteś? Nazywałem się Coulson Adjeman, gdy żyłem w waszym świecie. Czego chcesz? Jest moc... Wiem - ucięła niecierpliwie Gaye - która wyłania się z długowiecznego snu. Żeby się jej oprzeć... Dobrze zapamiętałaś, przerwał tym razem duch. Teraz ja coś powiem. Ta sama siła ponosi odpowiedzialność za naro- dziny obrzydliwych bestii, które nazywacie skrzeczącymi potworami. Jej ognisko znajduje się tu, w Xantium. Dlatego coś was ciągnęło w to miejsce. - Tutaj? - spytała zdumiona Gaye. - Jak można stero- wać czymś z tak dużej odległości? Fen i Dsordas słyszeli tylko jednego rozmówcę i czuli wzrastające w nich z każdą chwilą napięcie. Moc wciąż jest uśpiona, odparł duch, nie zważając na jej pytanie. Lecz wkrótce się zbudzi. Musimy zjednoczyć nasze starania, by temu zapobiec. W przeciwnym razie nie ma nadziei na ocalenie, szczególnie dla tych, których przybyliście uratować. 391 - Bowen? - wykrzyknęła w nagłej panice. - Zakładnicy? Skrzeczące bestie nie są jedynym ziem. - Ale... Pozostało wam niewiele czasu, zakończyła zjawa znużo- nym głosem. Gaye nie mogła dostrzec zniknięcia ducha, lecz wiedziała, że to nastąpiło. Czuła zbyt duże wyczerpanie, by oponować i zastanowiła się, czy taki kontakt był równie męczący dla ducha. Może z tego powodu przebywał w ich świecie tak krótko? Dlaczego nie odpowiedział na jej pytania? Gaye zrozumiała jednak wyraźną radę, żeby jak najszybciej pod- jęli działanie. Ich wyprawa do Xantium okazała się absolut- nie konieczna, lecz w jaki sposób mieli przeciwstawić się mocy, której nawet nie potrafili rozpoznać, a której nisz- czycielski wpływ rozciągał się aż na Zalys? - Co on powiedział? - spytał natarczywie Dsordas. Gaye zebrała resztki sił, by mu opowiedzieć. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI Kości dają równe szanse wszystkim ludziom. Ale czy wszyscy są równi wobec gry w kości? Tańczmy i zakładajmy się, póki jeszcze możemy. Ile zostało nam czasu, zanim wszyscy znajdziemy się w pułapce największego z możliwych turniejów? Co to ma oznaczać? - Southan wpadł do pracowni kanclerza, wymachując kopią obwieszczenia. Verkho nadal wyglądał na osłabionego, lecz w jego oczach na nowo pojawił się dawny błysk. - Panie, wybacz, że nie skonsultowałem się z tobą - powiedział. - Nie chciałem zawracać ci głowy z powodu jakiejś błahostki, szczególnie w tych trudnych dla nas wszystkich czasach. Szczere przeprosiny najwyraźniej zbiły z tropu Southana, bo kipiąca w nim złość zaczęła powoli opadać. Myśl o zniknięciu Ifryn i dziewczynek doprowadzała go do obłędu, ponieważ obwiniał przede wszystkim siebie. Coraz częściej przypominały mu się ostatnie słowa Ifryn: Możesz mnie już nigdy więcej nie ujrzeć. Prawdopodobnie postąpił zbyt pochopnie, odbierając Azariego, ale z drugiej strony, czyż ucieczka Ifryn nie świadczyła o jej chorobie? Problemy zaczęły najwyraźniej przerastać Southana. - W istocie, trudne to czasy - pokiwał ze smutkiem głową. - Najpierw Kerrell, teraz cesarzowa. A ty tracisz 393 energię na coś takiego - wskazał głową na pracownię - zamiast dołożyć wszelkich starań, by ich odnaleźć! - Wydałem rozkazy wszystkim moim ludziom, żeby rozpoczęli poszukiwania cesarzowej, panie -usprawiedliwił się łagodnie Verkho. - Jestem pewien, że wkrótce ją znaj- dziemy. Rozumiesz jednak, że musimy zachować... dys- krecję. - Nie możemy nawet ogłosić tego publicznie. - W głosie cesarza pojawiła się gorycz. - Nie udało się również od- naleźć przeklętego opiekuna ogarów, który mógł widzieć ucieczkę Ifryn. Odnoszę wrażenie, że wszyscy znaczący ludzie kolejno znikają. - Najważniejsze, że twojemu synowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo. - Chyba masz rację - przyznał Southan strapionym głosem. - Choć tak naprawdę nie potrafię już osądzić, co jest dobre, a co nie. - Zamilkł na chwilę, przypominając sobie główny powód wizyty u kanclerza. - Wiem jednak, że to nie jest. - Zamachał pismem przed nosem Verkho i do- dał: - Żądam wyjaśnień. - Podczas moich ostatnich badań - odparł Verkho - odkryłem pewną starożytną przepowiednię, która mówi, że takie ryzyko okaże się konieczne. - Wytłumacz to dokładniej! - Tekst wyraźnie stwierdza, że cesarstwo stojące na krawędzi przepaści może zostać uratowane dzięki lojalnej przysiędze kobiety, która z własnej woli zdecyduje się zastawić w grze swoje życie. Próbuję więc zastosować się do proroctwa. - Ależ to wierutne brednie! - Nie poświęciłbym przepowiedni zbyt dużo uwagi, gdy- by nie opisywała naszego położenia z tak wiernym za- chowaniem wielu szczegółów. Wojna na wschodnich grani- cach, zdrada, której dopuścił się wysoki rangą żołnierz, waśnie w rodzinie cesarskiej... Czy mam kontynuować? - Wystarczy. - Jeśli sobie życzysz, mogę pokazać ci oryginalny ręko- pis. - Jest napisany w starym dialekcie, trudnym do prze- tłumaczenia. - Czy tekst wyraźnie mówi o śmierci kobiety? - spytał Southan niepewnie. - Nie. Wymagane jest, by dała swoje życie w zastaw. Nie będzie miała skrupułów złożenia ci przysięgi lojalności. A to - zakończył kanclerz - zapewni, że władza w Imperium na niezliczone wieki pozostanie w rękach twojej dynastii. - A jeśli warunek nie zostanie spełniony? - Wyrocznia nie jest jasna w tym względzie, panie. - Lecz musimy być przygotowani na najgorsze, tak? Verkho nie odpowiedział. Zachował pozory powagi i sza- cunku, podczas gdy w duchu śmiał się szyderczo. Starożytna przepowiednia!, myślał. Coś w sam raz dla takiego skończonego głupca. - Powiadom mnie, gdy otrzymasz jakąś propozycję. - Cesarz położył obwieszczenie na stole i skierował się do wyjścia, odczuwając większe zdenerwowanie niż kiedykol- wiek wcześniej. - Do tej pory nie ma żadnego odzewu - wyznał kanclerz z wyraźną żałością w głosie - lecz wciąż żywię nadzieję, że znajdą się śmiałkowie. A ty, dodał w myślach, dowiesz się o tym ostatni. Oby tylko mój plan się powiódł! Od kilku dni komnaty Ifryn świeciły pustkami. Jej nagłe zniknięcie doprowadziło do rozpaczy nie tylko Southana. Matka cesarzowej została w ten sposób pozbawiona jedynego oparcia i jej depresja pogłębiała się z każdym 395 dniem. Nie mając żadnego zajęcia, topiła swoje smutki w mocnym winie, które jednak rzadko łagodziło strapienie, i jako że reszta dworu zajmowała się wyłącznie osobistymi sprawami, królowa zdana była na samotność i cierpienie. Rankiem w dzień rozpoczęcia Wielkiego Turnieju wokół komnat Zephii zrobiło się spokojniej niż zazwyczaj. Matka Ifryn przechadzała się opustoszałymi korytarzami, aż dota- rła do apartamentów swojej córki. Weszła do środka, nie zdając sobie sprawy, dlaczego akurat tam się znalazła. Wygląd pokoju dowodził pośpiechu, w jakim opuszczała go Ifryn, lecz nic nie wskazywało, dokąd mogła się udać. Zephia wróciła do komnaty gościnnej i usiadła w fotelu. Nagle jej wzrok padł na stojącą na stoliku karafkę z winem. Przypuszczalnie znajdowała się tam od czasu ucieczki cesa- rzowej. Ifryn na pewno nie potrzebowała już tego trunku. Zephia znalazła kielich i napełniła go czerwonym napojem. W chwilę później jej sztywne ciało leżało na podłodze. Gdy roztrzęsiony wizytą u Verkho Southan powrócił do pałacu, jeden ze służących oczekiwał go niecierpliwie. Kilku starszych rangą oficerów stało obok, dotrzymując mu towarzystwa. - O co chodzi? - spytał cesarz z nadzieją w głosie. - Macie wieści od mojej żony? - Nie, najjaśniejszy panie, lecz właśnie dostarczono to do pałacu. - Urzędnik wręczył Southanowi zapieczętowany pergamin. Na laku widniał znak Kerrella. Southan zerwał pieczęć i pospiesznie przeczytał wiado- mość. Jeden z generałów podszedł bliżej. - Jakie wieści, panie? - Hm... Kerrell uciekł... opuścił Xantium - odparł cesarz drżącym głosem i zwinął pergamin. 396 - W takim razie wreszcie możemy odetchnąć - powie- dział oficer. Southan kiwnął głową i udał się do swojej komnaty. Chciał zostać sam. Zamknął drzwi i ponownie przeczytał wiadomość. „Panie, nie jestem zdrajcą, za jakiego mnie uważasz. Jeśli w Twoim sercu pozostała jeszcze odrobina miłości i szacun- ku do mnie, jakie ja nieustannie żywię do Ciebie, przybądź o północy do Iglic. Przyjmę Twój sąd. Kerrell". Southan spojrzał na znajomy podpis i zdecydował, że uda się we wskazane miejsce... sam. Jakichkolwiek złych uczyn- ków dopuściłby się Kerrell, zasługiwał na przyzwoite po- traktowanie. Dzień rozpoczęcia Wielkiego Turnieju był zawsze najbar- wniejszym dniem w roku. W przeciwieństwie do święta sprzed dwóch miesięcy, ta uroczystość nie wiązała się z żadnymi ceremoniałami. Teraz liczyło się tylko wygranie fortuny, bądź utrata całego majątku. W tym pięknym dniu wszyscy stawali się wolni i równi, począwszy od najbiedniej- szego żebraka, a skończywszy na najbogatszym notablu. Nie przygotowywano oficjalnych parad czy pokazów, a mi- mo to wielorakie występy uliczne stanowiły jedno wielkie, wspaniałe widowisko. W tym specyficznym teatrze każdy odgrywał jakąś rolę. Niektórzy przebrali się w fantastyczne kostiumy, najczęściej przystrojone kolorowymi ozdobami; inni upodobnili się do figur z talii kart. Można było ujrzeć szkielety, kochanki, pustelników czy syreny. Co większy śmiałek strojem utoż- samiał się z Czerwonym Katem i kiedy spotkali się dwaj tacy delikwenci, dochodziło do niewybrednych żartów czy grubiańskich figli, a wszystko ku uciesze wszędobylskich 397 gapiów. Ludzie przebierali się za olbrzymie kości do gry lub za zwierzęta, które według powszechnego mniemania przy- nosiły graczom szczęście. Tu i ówdzie przemykały węże, nietoperze, a nawet ryby. Razem z kuglarzami, akrobatami, muzykantami, przebierańcy tworzyli nieustannie zmieniają- cy się korowód sunący ulicami miasta, a spontaniczne parady formowały się lub rozpraszały w zależności od kaprysu uczestników. Na wielu skwerach i innych otwartych przestrzeniach miały miejsce mniej żywiołowe wydarzenia. Mistycy przechodzili boso przez płomienie, aktorzy wcielali się w postacie starożyt- nych bohaterów lub złoczyńców, wzbudzając śmiech, łzy i inne emocje. Liczne kapele, a wśród nich pełne nowatorskich pomysłów grupy werblistów z południowych Poziomów, przygrywały roztańczonej i bawiącej się publiczności. Niezliczone rzesze sprzedawców przedzierały się przez tłumy, oferując wszelakiego rodzaju żywność, między in- nymi tradycyjną potrawę turnieju, jaką stanowiły pikantne kluseczki oraz niezwykle mocny trunek zwany „dym", z tej przyczyny, że zmieszany z wodą zmieniał barwę na ciemno- szarą. Nie zabrakło również wina i piwa. Karczmy, tawerny i burdele były pełne klientów, którzy przepuszczali tam olbrzymie sumy. Złodzieje i kieszonkowcy również odnosili spore korzyści i nie przeszkadzały im nawet sporadyczne interwencje strażników. Xantium nie było miejscem dla bojaźliwych. Od pierwszego dnia Wielkiego Turnieju ludzie bawili się bez przerwy. Znaleźli się oczywiście mniej wytrwali, którzy potrzebowali odrobić braki snu, lecz wielka orgia dająca upust wszelkim hedonistycznym upodobaniom miała trwać nieustannie przez kilka nocy i dni. Najwięcej wydarzyło się w miejscach przeznaczonych na gry hazardowe, czyli w dyskretnych, prywatnych kom- 398 natach, gdzie stawki uzależnione były od zamożności i siły charakteru graczy, jak i przy stołach rozstawionych na ulicach, gdzie folgowała sobie biedota miejska. Tutaj w przeróżnych grach losowych i zręcznościowych często stawiano zaledwie kilka miedziaków. Centrum Wielkiego Turnieju bezsprzecznie stanowiła Wielka Sala Kości - najokazalsza świątynia hazardu w ca- łym Imperium. Olbrzymie główne pomieszczenie z mar- murowymi kolumnami, witrażami w oknach i mahoniowy- mi meblami było świadectwem powabu ryzyka i pieniędzy. Z reguły jedynie bogaci i uprzywilejowani mieszkańcy miasta posiadali prawo wstępu do Wielkiej Sali. Zapew- niano tu bezstronność i uczciwość gier. Zatrudniano nawet talenty, których szczególne właściwości pozwalały rozpo- znać graczy wykorzystujących jakiekolwiek formy magicz- nych sztuczek. Oszustów usuwano z gry. Obowiązywał również bezwzględny zakaz wnoszenia broni. To właśnie w Wielkiej Sali odbywał się najbardziej prestiżowy konkurs całego turnieju. W jednej z odmian gry w kości, znanej jako „Cesarze", wystawiano na próbę wszystkie umiejętności hazardzisty: kalkulowanie ryzyka, a w razie konieczności unikanie go, trzymanie nerwów na wodzy i w końcu trafna ocena możliwości przeciwnika. Do gry można było przystąpić z sumą nie mniejszą niż sto imperiałów. Nie wywierało to wrażenia na bogatych, lecz przeciętni ludzie nie mieli szans wzięcia udziału w tak kosztownej zabawie. Główną rozgrywkę poprzedzało kilka rund przygotowawczych, w których stawka wynosiła dzie- sięć imperiałów. Uczestników mogło również być dziesięciu, a zwycięzca zabierał całą wygraną, dzięki czemu posiadał sumę konieczną do przystąpienia do właściwego turnieju i przysługiwało mu zaszczytne miejsce w Wielkiej Sali. W finale brało udział dziesięciu zwycięzców poszczególnych 399 eliminacji. Tutaj wysokość stawek często przechodziła wszelkie wyobrażenie. Był to również kulminacyjny punkt Wielkiego Turnieju. Ostateczny zwycięzca urastał do miana bohatera, nie wspominając już o tym, że wielokrotnie pomnażał swój majątek. Tymczasem do zakończenia turnieju pozostało jeszcze kilka dni. Uroczyste fetowanie dopiero się zaczynało i tysię- czne tłumy zalewały ulice Xantium. Ifryn zaczynała tracić cierpliwość. Musiała polegać na sprzymierzeńcach o tak bardzo odmiennych poglądach, a do tego potworna bierność i wolno upływający czas wyprowa- dzały ją z równowagi. Marzyła, żeby stanąć na czele swojej wiernej armii, dokonać szturmu na dwór i wydostać stamtąd swego synka. Tęsknota za Azarim nie była tylko psychiczną męczarnią. Ifryn odczuwała wręcz fizyczny ból, nie mogąc zobaczyć ukochanego maleństwa. Dziewczynki również coraz gorzej znosiły przymusowy pobyt w jednym pomiesz- czeniu. Odgłosy zabawy, dochodzące z ulicy, potęgowały nastroje beznadziejności i nudy. W końcu Ifryn stwierdziła, że dłużej nie wytrzymają w zamknięciu. - Chodźcie - oświadczyła. - Dosyć tego siedzenia w kia- tce. Delmege i Vrilla aż podskoczyły z radości, a na twarzy Donety pojawił się promienny uśmiech. Służąca robiła, co mogła, by podtrzymać je na duchu, lecz sama również cierpiała, więc nie obawiała się ryzyka, jakie podejmowały. - Kuglarze! - wykrzyknęła Delmege. - Chcę zobaczyć kuglarzy! Gdy wychodziły, Ifryn poinformowała przyjaciół Baylina o swoim zamiarze i stanowczo podziękowała za propozycję ochrony. Z całej czwórki jedynie cesarzowa zasłoniła dolną 400 część twarzy. Nie sądziła, by w takim kłębowisku ludzi ktoś rozpoznał jej córki czy służącą. Oślepił je blask ostrych promieni słonecznych i zawirowa- ło im w głowach od hałasu i dochodzących zewsząd przeró- żnych zapachów. Spacerowały powoli, rozkoszując się wol- nością i atmosferą zabawy. Wreszcie, ku zadowoleniu Delmege, napotkały grupę sztukmistrzów i zatrzymały się, żeby popatrzeć. Tego samego ranka podróżnicy z Zalys również wyszli na przechadzkę. Po krótkich negocjacjach Gaye została w ta- wernie, a Nason zgodził się dotrzymywać jej towarzystwa. Przeżywał rozterki, chcąc jak nalepiej zaopiekować się niewidomą dziewczyną, a jednocześnie pragnąc możliwie najszybciej rozpocząć poszukiwania braci. Pozostali roz- dzielili się na dwie grupy. Fen poszła z Dsordasem, a Yeori ruszył z Aadem. Pożegnali się przy wejściu do tawerny i umówili się z powrotem około południa. W godzinę później Dsordas czuł się zmęczony i rozdrażniony, a na dodatek cierpiał na potworny ból głowy. - To beznadziejne - poskarżył się. - Jak mamy cokol- wiek znaleźć pośród tego rozgardiaszu? Każdy, którego chcieli podpytać o interesujące ich rzeczy, nie miał czasu na nic, poza przeżywaniem radości chwili. - Taka sytuacja nie będzie trwała wiecznie. - Fen starała się pocieszyć ukochanego. - Musimy próbować. Nie mo- żesz od razu się poddać! - Powinniśmy dostać się na wzgórze. - Dsordas myślał intensywnie. - Bliżej środka. Jeśli ta moc znajduje się w Xantium, to z pewnością będzie właśnie tam. - Masz rację - odparła - ale sądzę, że potrzebujemy kogoś takiego jak Acevedo. Mógłby nam pomóc. 28 - Blaik płomieni. 401 - Być może. Zatrzymali się na rogu ulicu przed grupą kuglarzy, którzy dawali wyśmienity pokaz, podrzucając do góry kolorowe piłki i kręgle. Fen przyglądała się przez chwilę popisowi zręczności żonglerów, lecz wkrótce jej uwagę przykuła kilkuosobowa grupka stojąca na uboczu. Dwie niewiasty, z których każda trzymała za rękę małą dziewczynkę, rów- nież z zainteresowaniem obserwowały widowisko. Fen po- patrzyła uważnie na jedną z kobiet przesłaniającą jedwab- nym szalem dolną część twarzy. Brązowe oczy nieznajomej odwzajemniły spojrzenie i Fen poczuła, jakby jakaś nie- zwykła siła ciągnęła ją w kierunku częściowo zamaskowanej istoty. W dziwny sposób rozumiała uczucia i nastroje nieznajomej, choć nie potrafiła w żaden sposób wyjaśnić, dlaczego zrodziła się między nimi tak silna więź. Wydawało się, że podczas krótkiego spojrzenia powiedziały sobie bardzo wiele. Tajemnicza osoba pierwsza odwróciła wzrok. Fen zamierzała pokazać ją Dsordasowi, lecz na miejscu magików pojawiła się grupa ekstrawagancko ubranych tancerzy, którzy całkowicie przesłonili Fen widok, a gdy już przeszli, kobieta wraz ze współtowarzyszkami zniknęła w dumie. Fen nie mogła przestać o niej myśleć. Pomimo ciemnych włosów i brązowych oczu nieznajomej, wyspiarka odniosła wrażenie, że widziała swoje lustrzane odbicie. - Minęło południe - odezwał się Dsordas, nieświadomy tego, co działo się w umyśle Fen. - Czas wracać. O północy miasto wciąż wrzało i huczało odgłosami zabawy. Jedynie Iglice pozostały niezmiennie uśpione i spo- kojne. Światła Xantium rozpościerały się u podnóża wznie- sienia niczym kobierzec gwiazd. Southan miał problemy ze znalezieniem tajemnego przejścia, a teraz, patrząc na ka- 402 mienny labirynt, zastanawiał się jak odnajdzie tutaj Kerrel- la. Wkrótce zabłądził w plątaninie korytarzy i zaczął wątpić w szczere intencje generała. Southan należał do odważnych mężczyzn i nie obawiał się pojedynku w uczciwej walce, lecz to miejsce nadawało się doskonale do wciągnięcia w za- sadzkę. Czy naprawdę wierzę, że Kerrell chce zwabić mnie w pułapkę?, zastanawiał się cesarz, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Jeśli jest zdrajcą, czemu zaproponował spotkanie? Mógłbym przecież kazać otoczyć Iglice i pojmać go- Nagle zauważył słabe światełko w jednej z wieżyczek. Niewiele różniło się od światła gwiazd migoczących na nieboskłonie, lecz odebrał je jako wyraźny sygnał. Znalazł wejście i wspiął się ostrożnie po schodach. Kerrell czekał na niego w okrągłym pomieszczeniu i kiedy cesarz wszedł, generał przyklęknął na jedno kolano i podniósł ręce z ot- wartymi dłońmi. - Panie, nie mam przy sobie broni. Proszę jedynie o moż- liwość rozmowy z tobą - odezwał się Kerrell, wciąż po- chylając nisko głowę w pokłonie. - Twoje życzenie zostanie spełnione - odparł sztywno cesarz. - Wstań. Dwaj mężczyźni stanęli teraz twarzą w twarz w przy- ćmionym świetle lampy. Generał sprawiał wrażenie pod- denerwowanego. Długo zastanawiał się, czy Southan przy- będzie na spotkanie sam i czy w ogóle zdecyduje się przyjść. Nie wiedział, jaki jest stosunek cesarza do rozmowy z przy- puszczalnym zdrajcą. Najtrudniejszy moment miał jednak dopiero nadejść i Kerrell obawiał się reakcji Southana. - Panie, pragnę, by między nami zapanował pokój - zaczął. - Jakkolwiek mogło to wyglądać, nigdy nie knułem przeciwko tobie czy Imperium. Jedyna zbrodnia, jakiej się dopuściłem, ma zupełnie inny charakter. 403 - A jednak przyznajesz się do popełnienia zbrodni? - spytał spokojnie Southan. - Tak, panie. Oddałbym życie za to niecne przewinienie, lecz teraz zarówno ty jak i Imperium stoicie w obliczu dużo gorszej zdrady. - Verkho? - wtrącił cynicznie cesarz. - Tak, panie. - Zdaje się, że ty i Ifryn macie podobne poglądy. Czy wskażesz mi jakieś uzasadnienie tego zbiorowego pomiesza- nia zmysłów? - Tak, panie. Jest nim znajomość prawdy. - Co z twoją zdradą? - Dotyczy cesarzowej. - Ifryn? - Southan ożywił się i postąpił krok naprzód. - Czy wiesz, gdzie ona jest? - Nie, panie - odparł szczerze Kerrell. Umyślnie nie pozwolił Baylinowi zdradzić miejsca pobytu cesarzowej. - Ja... Nie dane mu było jednak skończyć, gdyż w tym momen- cie lampa spadła na podłogę, a przez łukowate okna do komnaty wdarło się światło księżyca. Powietrze wypełnił trzepot setek niewielkich skrzydeł i obydwaj mężczyźni zostali zmuszeni do obrony przed inwazją ciemnych stwo- rzeń. Southan wyciągnął miecz i wymachiwał nim zaciekle w kierunku niewidzialnych wrogów. Kerrell usłyszał jakieś głosy poniżej. Wyjrzał przez okno i zobaczył pochodnie przesuwające się dookoła Iglic, zmierzające najwyraźniej ku wieży, w której się znajdowali. A więc Southan nie przybył sam na spotkanie. Generał prześliznął się obok cesarza walczącego wciąż z natarczywymi nietoperzami i zbiegł po krętych schodach. Żeby tylko zdążył dotrzeć do tuneli... Tymczasem Southan zdołał opanować pierwsze zasko- czenie i również skierował się w dół, gdzie napotkał oddział 404 żołnierzy z obnażonymi mieczami. Dwóch trzymało przed sobą jakaś młodą, bladą kobietę o smutnym wyrazie twa- rzy. Widok cesarza zdumiał ich wszystkich. - Co tutaj robisz, najjaśniejszy panie? - wysapał do- wódca. - Mógłbym ciebie spytać o to samo, kapitanie. Mężczyzna zmieszał się nieco, po czym odparł szybko: - Wykonujemy rozkazy kanclerza. Długo nie mogliśmy jej schwytać. Wiedzieliśmy, że pojawia się tutaj czasami, ale zawsze umykała strażom - przerwał, by za chwilę dodać chełpliwie: - Jednak tym razem nie zdołała. Southan spojrzał na pojmaną kobietę. Czuł przepeł- niającą go złość i dezorientację. Alasia nie odwzajemniła spojrzenia. Blask zniknął z jej oczu. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI Co przepowiadają kości? Kiedy śmierć i niebezpieczeństwo równo- ważą się na szali przeznaczenia, silą rządzi nieznaną miłością gwiazd Cztery księżyce budzą się w innych światach, lecz one również mogą ulec zaćmieniu. Czy potrafię zmierzyć cokolwiek znajdującego się w zasięgu kosy czasu? Dsordas przyjrzał się poważnym twarzom swoich przy- jaciół. - Dzisiaj - zaczął - przekonaliśmy się, że podczas Wiel- kiego Turnieju nikt nie zwraca na nic uwagi. Nie możemy też dostać się do Kręgu, nie wspomnę już o Dziedzinie, ponieważ wszystkie bramy są strzeżone. Yeori skinął głową. - Szczególnie teraz - potwierdził. - Tak wielu ludzi przybyło do Xantium, że zachowywane są wszelkie środki ostrożności. Oczywiście znalazłyby się sposoby... - Na przykład jakie? - spytała Fen. - Moglibyśmy otrzymać zaproszenie od wyższego rangą urzędnika albo przekupić któregoś z wartowników olb- rzymią sumą pieniędzy. - Tutaj nawet zwykła rozmowa słono kosztuje - wtrącił Aad. - Nasze zapasy kiedyś się skończą. - „Macie niewiele czasu" - zacytowała spokojnie Gaye. - Pieniądze to jedyna wartość, która naprawdę się Uczy w tym miejscu - podsumował Yeori. 406 - Zgadza się - powiedział Dsordas. - A zatem musimy pomnożyć posiadany majątek. Poszukiwanie wolnego miejsca w grze nazywanej „Ha- racz" zajęło Dsordasowi większość ranka. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że warto zaryzykować dziesięć imperiałów. Gdyby wygrał, mieliby zdecydowanie większe pole do działania. Na uwagę Fen, która obawiała się, iż zwycięstwo mogłoby ściągnąć na nich uwagę, Dsordas udzielił za- skakującej odpowiedzi, że prawdopodobnie tego właśnie potrzebują. Kiedy podjęto już ostateczną decyzję, Aad nie posiadał się z radości. Poprzedniego dnia razem z Yeori myszkowali w Wielkiej Sali Kości i zorientowali się w rozmieszczeniu stołów i zasadach gier. Stanowczo odrzucili pomysł o ewen- tualnym wykorzystaniu zdolności Gaye podczas gry Dsor- dasa, ponieważ istniało duże prawdopodobieństwo wykry- cia ingerencji magii przez zatrudnione tam talenty. Zdecydowano, że Gaye pozostanie w pokoju i ponownie spróbuje skontaktować się z Bowenem lub Alasią. Yeori zaoferował niewidomej dziewczynie swoje towarzystwo. Fen poszła razem z Dsordasem, a Nason i Aad podążyli za nimi, trzymając się w pewnej odległości. Obaj młodzieńcy mieli nadzieję, że uda im się podejść dostatecznie blisko, żeby obserwować przebieg gry. Czekając na swoją kolej, Dsordas przypatrywał się róż- nym rozgrywkom toczącym się w jednym z zewnętrznych pomieszczeń Wielkiej Sali i dzięki temu zapoznał się z regu- łami tej szczególnej odmiany „Cesarzy". Gracze zajmowali miejsca dookoła jednego z wielu specjalnych stołów i kładli przy sobie czterdzieści ćwierćimperiałówek. Przed każdym z dziesięciu zawodników i przed opiekunem gry, zwanym 407 kasterem, leżał zestaw siedmiu kości o siedmiu różnych symbolach. Najważniejszymi z oznaczeń były korona lub cesarz, a następnie w kolejności: czaszka, półksiężyc, pofa- lowane linie oznaczające wodę, gwiazda, kosa i latarnia. Wróżbici znali interpretację poszczególnych symboli, lecz w trakcie gry nikt nie zwracał uwagi na przesądy. Przed kolejną rundą uczestnicy wysuwali na środek stołu minimalną stawkę, po czym rzucali kośćmi w sprytnie sporządzonej przegrodzie, która zakrywała wynik przed wzrokiem współzawodników. Potem wybierano cztery naj- silniejsze zestawy i zamykano wieko przegrody. Teraz następowała druga runda, w której oceniano rezultaty początkowych rzutów. Na tym etapie zdarzały się najczęś- ciej dwie lub trzy pary tego samego rodzaju. Niektórzy gracze, z głupoty lub desperacji, zatrzymywali cztery różne kości, mając nadzieję, że uda im się uzyskać lepszy wynik, wyrzucając jeszcze dwa inne symbole. Tym sposobem mogli utworzyć „koło" -najsilniejszy układ w rozgrywce. Istniała jednak minimalna szansa na podobny rezultat. Następnie przychodziła kolej na ruch kastera. Wybierał on dwie przypadkowe kości ze swojego zestawu i rzucał nimi na środek stołu, żeby wszyscy zawodnicy mogli dobrze je widzieć i przypasować do swoich układów. Następowała kolejna runda obstawiania. Kaster znów wykonywał rzut, tym razem jedną kością, potem ponowne obstawianie i ostateczny rzut wraz z ostatnią rundą obstawiania. Naj- wyższe ułożenie siedmiu kości przy wykorzystaniu rzutów kastera wygrywało całą grę. Ci z mniejszym szczęściem tracili pieniądze i w końcu pozostawał tylko jeden, który zgarniał wszystko, co znajdowało się na stole. Dla wprawnych graczy prawdziwy urok tej rozgrywki polegał na tym, że aby wygrać, wcale nie trzeba było uzyskać najlepszego wyniku. Przy każdej rundzie uczestnicy 408 mieli możność wstrzymania się i wtedy tracili tylko stawkę, nie ryzykując utraty większej sumy. A zatem każdy zawod- nik mógł blefować i dzięki wycofaniu się pozostałych zostać zwycięzcą. Sukces zależał tutaj od szczęścia, siły charakteru i sprytu. Dsordas spasował po kilku rzutach. Większość graczy nie ustępowała, więc doszedł do wniosku, że musiałby mieć bardzo dobry układ, żeby wygrać. Szczęście mu nie dopisy- wało. Przez cały czas bacznie obserwował przeciwników, podpatrując ich zwyczaje i reakcje w nadziei, że później wykorzysta swoje spostrzeżenia. Dwóch graczy odpadło w pierwszym etapie, pomnażając majątek pozostałych. Wreszcie Dsordas trafił na rzut, jakiego od początku oczekiwał. Zatrzymał trzy czaszki i najlepszy dodatek ze wszystkich, a mianowicie cesarza. Wszedł do gry jako ostatni z obstawiających. W poprzednich siedmiu rundach nie pojawiły się na stole duże stawki. Dsordas postawił dwa imperiały, czym wystraszył większość przeciwników, lecz dwóch zdecydowało się wnieść jeszcze wyższe sumy. Kaster wyrzucił czaszkę i gwiazdę, poprawiając tym wynik wy- spiarza. Dsordas wysunął na środek następne dwa i pół imperiała. Dwaj przeciwnicy dotrzymali mu kroku i Dsor- das bardzo się starał, by nie okazać rosnącego w nim napięcia. Gdyby teraz przegrał, prawdopodobnie nie miał- by już żadnych szans na kontynuowanie gry. Następny rzut dał bezwartościową kosę. Wszyscy trzej gracze wnieśli minimalne stawki. Za ostatnim razem wypadł cesarz, co w przypadku Dsordasa dawało cztery czaszki i dwóch cesarzy, czyli bardzo silny układ możliwy do pobicia jedynie przez cztery jednakowe symbole, trzech cesarzy lub tak zwane „koło". Starając się utrzymać obojętny wyraz twarzy, Dsordas przesunął na środek stołu wszystkie swoje żetony. Wszystko 409 albo nic. Jeden z przeciwników po dość długim namyśle wstrzymał się. Nadzieje Dsordasa wzrosły. Drugi gracz, mały mężczyzna o niezwykle ostrych rysach twarzy, zwany powszechnie Rack, miał wystarczającą ilość żetonów, by odpowiedzieć na wyzwanie konkurenta, ponieważ do tej pory odniósł zwycięstwo w dwóch rundach. Wnikliwie wpatrywał się w Dsordasa i wreszcie odliczył odpowiednią sumę, a następnie otworzył wieko przegrody. Ukazały się trzy czaszki i gwiazda. Wyspiarz odetchnął z ulgą. Jego układ okazał się mocniejszy. Otworzył swoją przegrodę. Przez tłum widzów przebiegł szmer zachwytu, gdy kaster z kamienną twarzą popchnął spory stos monet w kierunku zwycięzcy. Dsordas zaczął w końcu bawić się grą. Zauwa- żył, że coraz bardziej dopisuje mu szczęście i wygrał jedną rundę z bardzo słabym układem, wykorzystując możliwość blefowania. Przez długi czas grali we trzech, lecz ostatecznie Rack wyeliminował następnego przeciwnika. - No cóż, tajemniczy nieznajomy, znów jesteśmy tylko we dwóch. - Kanciasta twarz wykrzywiła się w uśmiechu. Mały mężczyzna obrał dobrą strategię i posiadał obecnie dwa razy więcej monet niż Dsordas. Wyspiarz, odkąd usiadł przy stole, nie wymówił żadnego zbędnego słowa i teraz jedynie skinął głową. Następne rundy zostały rozegrane nadzwyczaj ostrożnie. To jeden, to drugi wstrzymywał się, czekając na lepszą okazję do ataku. Dsordasowi jednak szło nieco lepiej i jego stos monet wydawał się już dorównywać wielkością kupce Racka. Wreszcie nadszedł czas na decydujący rzut. Kości Dsor- dasa potoczyły się i zatrzymały, ukazując dwie pary cesarzy i księżyc, potem latarnię, a następnie... kolejnego cesarza. Czterech cesarzy i trzy księżyce Dsordasa stanowiły mocny układ, lecz istniało niebezpieczeństwo, że przegroda Racka 410 kryła trzech cesarzy, co dawałoby mu w sumie pięciu. Stwierdziwszy, że może już nie mieć ku temu lepszej szansy, wyspiarz postawił wszystkie swoje imperiały. Rack zawahał się, lecz po chwili zadeklarował taką samą kwotę i ukazał trzy księżyce i cesarza, co tworzyło bardzo dobre ułożenie - cztery na trzy, ale które okazało się o jeden symbol słabsze od ułożenia kości Dsordasa. Nastąpił koniec rozgrywki. - Dobrze grasz - podsumował Rack. - Mam nadzieję, że szczęście cię nie opuści w Wielkim Turnieju. Dsordas uśmiechnął się, słysząc komplement. - Dziękuję. Byłeś równorzędnym przeciwnikiem. - Są jeszcze inne „haracze" - odpowiedział mały czło- wiek. - Może się spotkamy. Kaster spytał Dsordasa, czy życzy sobie, by Wielka Sala zatrzymała sto imperiałów jako sumę wejściową do Wiel- kiego Turnieju i ten mimowolnie się zgodził. Nie zamierzał tego robić i zdziwił się, że coś w głębi duszy podpowiadało mu, by wziął udział w dalszych rozgrywkach. Kiedy wszyscy wstali od stołu, uszczęśliwiona Fen pod- biegła do ukochanego. Potem podeszli Nason i Aad. Wkró- tce okazało się, że więcej osób chciało zaznajomić się ze zwycięzcą. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY Wielokrotnie zanosiłem modły do Zidon, by mnie prowadziła, bym poznał prawdę i został uwolniony. Czy słyszała moje błagania? Czy odpowiedziała na prośby, czy też je zignorowała? Wszystkie wyrocznie kultywują dwuznaczność, a jedynie nie- zmienne prawa trwają ponad tych, co je ustanowili. JPodczas nieobecności przyjaciół Gaye i Yeori rozpoczęli własne poszukiwania. Niewidoma dziewczyna zdecydowała się użyć swych nadzwyczajnych zdolności, lecz przedtem wymusiła na Yeorim obietnicę, że nie będzie ingerował, cokolwiek by się działo. Zgodził się niechętnie, lecz jak się później okazało, wyprawa Gaye do dolnego miasta nie trwała zbyt długo i nie spowodowała jakichś dramatycz- nych wydarzeń. W momencie, gdy ujęła w dłonie bursztyn, pojawił się Bowen, jakby już na nią czekał. Dreszcz radości przebiegł ciało dziewczyny, lecz nie miała okazji okazać swego szczęścia. Wyczuła jego tęsknotę. Z drugiej strony wiedziała, że czas nagli i w skupieniu słuchała swego ukochanego. Udaj się do starej świątyni i nawiąż kontakt z kamiennymi twarzami, zaczął. Ja próbowałem, ale nie pozwolili mi skoń- czyć. Dlatego ty musisz dowiedzieć się, co nastąpiło po tym, jak Meyu pokonał Gara. Pojedynek bogów?, Gaye krzyknęła z niedowierzaniem. To tylko legenda z czasów, gdy jeszcze nie istniało Xantium. 412 Nieważne, powiedział. Ta historia wryła się trwale we wszystkie miejsca ich kultu. Musisz ją odnaleźć. Nie potrafię. Potrafisz! Dokonałaś podobnej rzeczy w Arenie. W głosie Bowena pojawiło się błaganie. Gaye przypomniała sobie radę duchów wyspy: Wybierz historię. Spraw, by stała się prawdziwa. Miała wrażenie, że wydarzyło się to wieki temu, w innym świecie. To było zupełnie co innego, sprzeciwiła się dziewczyna. Potrzebujemy wiedzy, nalegał. Po co? Gar został wygnany, kiedy Meyu go pokonał. Nawet bogowie nie mogą zabijać bogów. Ale on powraca, a klucz do jego uwolnienia znajduje się w Xantium. A więc to ta moc spłodziła skrzeczące potwory, przed nią ostrzegał duch. Gaye miała trudności ze zrozumieniem zawiłego problemu. Nie możemy dopuścić, aby Verkho przekręcił klucz, dodał Bowen z desperacją w głosie. Verkho? Jeśli go nie powstrzymamy, uwolni zlo. Ja próbowałem, lecz... nie potrafię. Po raz pierwszy zobaczyła w jego oczach strach. Koła nie wystarczą. Myśli Bowena plątały się, gdy zaczęła go pochłaniać szara zasłona. Falująca płachta. Idź do świątyni. Znikał coraz bardziej. Kocham cię. W umyśle Gaye pozostał jedynie tępy, niemy ból. Osta- tnie słowa Bowena dźwięczały w jej uszach jak pożeg- nanie. - Ja też cię kocham - wyszeptała i upuściła kamień. - Dobrze się czujesz? - spytał szybko Yeori. - Co się stało? - Opowiem ci po drodze. - Po drodze? Dokąd? 413 - Do starej świątyni -powiedziałaGaye. -Muszęodbyć rozmowę z bogami. Dotarcie do panteonu zabrało im więcej czasu niż przy- puszczali. W końcu jednak przedostali się przez rozentuz- jazmowane tłumy i weszli na niewielkie wzniesienie, uparcie zmierzając ku spokojnym, opustoszałym ruinom. W ostat- nim etapie podróży Yeori prowadził swego konia za uzdę. Teraz pomógł Gaye stanąć na ziemi, wziął ją za rękę i poprowadził po nierównościach do celu wędrówki. - Kamienne twarze - powiedziała cicho. - Czuję na sobie ich wzrok. Yeori popatrzył na dziewczynę niespokojnie. - Gdzie mogłabym usiąść? - spytała. Poprowadził ją do ołtarza i tam usiadła, opierając się plecami o starożytny kamień. - Cofnij się trochę. Chcę, żebyś obserwował - Gaye wyczuła jego wahanie. - Idź. Nic mi nie będzie, a ty masz lepszy wzrok niż ja. - Nie w takich sytuaq'ach - odpowiedział Yeori, po czym niechętnie spełnił jej prośbę. Ostatnimi czasy wyspiarz zetknął się z wieloma dziwnymi zjawiskami, które zmieniły jego dotychczasową wizję świata. Nowe spojrzenie pomogło mu w dużej mierze wyzbyć się sceptycyzmu i pesymizmu, lecz w wielu przypadkach nie potrafił zwalczyć wrodzonej nieufności. To, co teraz robiła Gaye, wydawało mu się czystym szaleństwem. - Czy jesteś gotowy? - zawołała. - Tak - odpowiedział, dodając w duchu: Na tyle, na ile zawsze mogę służyć pomocą. Gaye wyjęła drogocenny kamień z kieszeni. Obejmując go dłońmi, wyczuwała chłodną i gładką powierzchne. Tym 414 razem nie próbowała się z kimkolwiek kontaktować, a wręcz przeciwnie, rozluźniła się całkowicie, chłonąc wspo- mnienia wypełniające święte miejsce. W jej umyśle pojawia- ły się przeróżne obrazy ukazujące fragmenty historii. Ujrza- ła cudowną świątynię o wielu korytarzach wypełnionych tłumami wiernych. Śledziła kolejne etapy jej budowy, aż wreszcie dotarła do całkiem zamierzchłych czasów, gdy po tym terenie nie stąpał żaden człowiek. Małe wzniesienie znajdowało się w środku ciemnego lasu, a w oddali, na tle zielonych wzgórz, migotała srebrna wstęga ogromnej rzeki. Już wtedy to miejsce było święte. Gaye pomyślała, jak bardzo ta wizja kontrastowała z opisem Martwych Ziem, przez które niedawno przejeżdżali. Czuła czyjąś obecność, jakby towarzyszyli jej niewidzialni przewodnicy. Nagle zapomniała o wszystkim, odnosząc wrażenie, że przestrzeń dookoła wypełniła się głosami. Słowa zatrzęsły światem, ale Gaye nie mogła dostrzec rozmawiających. Przeznaczenie przemówiło, oświadczył Meyu. Poddaję się pod twój osąd, bracie, odparł Gar z fałszywą uległością w głosie. Za swe zbrodnie zostaniesz zepchnięty w najciemniejsze głębiny morza i pozostaniesz tam na zawsze. Na zawsze?, zapytał Gar z przestrachem. Odmawiasz mi nawet szansy ognia Eleara? To niemożliwe! Oto mój wyrok, a prawa już cię nie chronią, zagrzmiał Meyu. Czy naprawdę tak musi być?, spytał Gar. Co ty na to, Zidon? Przepowiednia podtrzymuje prawa, odparł kobiecy głos. Dla wszystkich. Nie!, wrzasnął z wściekłością Meyu. Musisz pozostawić mnie w świecie ludzi, oświadczył tryumfująco Gar. Tam nie istnieje nic nieśmiertelnego. Nic nie trwa wiecznie. 415 Gar ma rację, potwierdziła Zidon. A zatem oddaję twój los w ręce ludzi, powiedział spokojnie Meyu. Przyznam ci prawo do ognia Eleara, jeśli choć jeden człowiek potrafi wypełnić jego zadania. Jeśli nie powiedzie mu się, zostaniesz skazany. To będzie zgodne z prawem. Jak odpowie wyrocznia świata? Zgadzam się, powiedziała Zidon. Zdrada!, zawył Gar, aż zatrzęsła się ziemia wraz z niebo- skłonem. Jaki człowiek temu podoła? To już nas nie interesuje, odparł jego brat srogo. Podporządkować prawa jakiejś grze przypadku. Wszystko za nędzne ludzkie życie!, kontynuował Gar. To barbarzyńst- wo niegodne panteonu. Wydawał się zupełnie zdesperowany. Byłeś śmiertelnikiem, gdy rzucaliśmy kości, zauważył Meyu. Fortuna kołem się toczy, bracie, wycharczał Gar. Jeszcze się odmieni mój los. Lecz póki co, jest taki a nie inny, odpowiedział bezlitośnie Meyu. Ażebyś nie musiał oglądać swego upadku, pójdziesz do oceanu ślepy. Wrzask Gara odbijał się echem przez wieki, niczym skowyt agonii, powstały z jęków wszelkich żyjących istnień. Gaye upuściła kryształ, trzęsąc się z gniewu, gdy okropny krzyk przeszywał ją jak lodowaty wicher. Yeori natych- miast podbiegł do dziewczyny i objął ramionami. - Jestem przy tobie - wymamrotał. - Wszystko w po- rządku? Gaye przytaknęła słabo. Ze zmęczenia dostała zawrotów głowy, lecz z drugiej strony przepełniała ją radość, że otrzymała tak oczekiwaną przez Bowena odpowiedź. Do- piero teraz zastanowiła się nad znaczeniem rozmowy bogów. - Czy słyszałeś głosy? - spytała. 416 - Nic nie słyszałem, ale widziałem - odpowiedział, wciąż przerażony. - Co? Mów szybko. - Najpierw ujrzałem niewyraźną plątaninę obrazów. Po- tem... pojawiły się duchy... setki duchów wokół ciebie. - Prowadziły mnie - wyjaśniła Gaye. - Następnie - kontynuował Yeori - zjawy zniknęły i pozostały jedynie trzy postacie. Kobieta i dwóch męż- czyzn. Jeśli się nie mylę - dodał niepewnie. - Jednego z nich otaczała taka jasność, że aż trudno było na niego patrzeć. Meyu, pomyślała Gaye. Bóg Słońca. - Drugi mężczyzna miał na głowie jelenie rogi i kopyta zamiast stóp. Gar, strażnik wszystkich żywych istot. - Prawie wcale nie widziałem kobiety - opowiadał dalej Yeori. - Szaty wirowały dookoła postaci, która ciągle się zmieniała. Zidon, bogini przepowiedni. - Widziałem jak się kłócą, gestykulując ze złością, lecz nie docierały do mnie ich słowa. Potem wszyscy zniknęli, a ty upuściłaś kamień. - Czy duchy również odeszły? - Wszystkie z wyjątkiem jednego - przyznał z nieszczęś- liwą miną. Czy jestem na tyle słaba, że nie potrafię go wyczuć?, zastanowiła się Gaye, a głośno powiedziała: - Coulson? Jestem tutaj. - Czy bylibyśmy w stanie tego dokonać? - spytała. - Czy możemy z nim wygrać? Wyrocznia wskazuje na uzdrowiciela, który ma rzucić za nas wszystkich kośćmi. - Ale czy istnieje szansa, że zwyciężymy? 27 - Blask płomienia 417 Możesz osiągnąć swój cel. Alasiajest teraz pośród zakład- ników. Prosi o twoją pomoc tak jak ja. Gaye przez chwilę siedziała w milczeniu. - Odszedł - powiedział Yeori. - Zabierz mnie z powrotem do tawerny - poprosiła. - Muszę porozmawiać z Dsordasem. - Chyba nie mówisz poważnie? - W głosie Dsordasa pojawiło się zaskoczenie. - Słuchaj - odparła - to nasza jedyna szansa. Czy nie widzisz, że możemy rozwiązać wszystkie problemy? Jeśli pokonasz Verkho, nigdy nie uwolni tej siły, a Gar pozo- stanie zamknięty w głębinach i nie narodzi się powtórnie przez ogień Eleara. Skrzeczące potwory odejdą, uratuje- my Zalys. Twoją stawką może być uwolnienie Bowena wraz z pozostałymi zakładnikami. To z kolei osłabi Im- perium na tyle, że nie będzie już w stanie ciemiężyć innych narodów. Umysł Gaye płonął pod wrażeniem tego, czego dowie- działa się ze wspomnień zachowanych w świątyni i od Coulsona. Wyczuwała związek między poszczególnymi wy- darzeniami. Ich przybycie do Xantium było jednym z ele- mentów. - A co będzie, jeśli przegram? - spytał bezradnie Dsordas. - Nie możesz przegrać - powiedziała stanowczo. - To zostało przepowiedziane. Musisz wypełnić słowa wyroczni. - Verkho zawsze wygrywa - odpowiedział Dsordas. - Słyszałaś opinię Acevedo. Granie z nim oznacza czyste szaleństwo. - Nie tym razem - zaprzeczyła. - Musi być uczciwy, ponieważ takie są reguły gry. 418 - I ty w to wierzysz, że nie użyje żadnych sztuczek? - spytał Yeori. - W Wielkiej Sali są talenty, które potrafią wykryć oddziaływanie magii - odparła Gaye. - Sam mi o nich mówiłeś. - Verkho jest kanclerzem! - krzyknął Dsordas. - Są- dzisz, że nie mógłby zmusić kilku talentów, żeby mówili, co on zechce? - Ale mnie nie zmusi -odezwał się niespodziewanie Aad. Wszyscy spojrzeli na chłopca. - Nie potrafię posługiwać się czarami - wyjaśnił. - Lecz jestem na nie wrażliwy. Miałeś ragę, Yeori. Czuję mrowie- nie w rękach, gdy znajduję się w pobliżu osoby posługującej się swoimi nadprzyrodzonymi zdolnościami. - Nie sądzę, żeby Verkho oszukiwał - powiedziała Ga- ye - lecz możemy postarać się, by rozgrywka odbyła się na sprawiedliwych zasadach. Dsordas nie mógł nadążyć za szybkim rozwojem planów. - To mimo wszystko nie dowodzi, że wygram - opo- nował. - Niemożliwe, żeby Alasia wprowadziła nas w błąd - stwierdziła z przekonaniem Gaye. - Ani Bowen. Dsordas czuł się nieszczęśliwy i roztrzęsiony. Zwykła próba umiejętności była czymś zupełnie innym. Te stawki wydawały się zbyt duże. Myśl o możliwości ocalenia Zalys i zakładników napawała go niewysłowioną radoś- cią, ale cena przegranej nie mieściła mu się nawet w gło- wie. Gaye okazała się jednak nieugięta w swoim po- stanowieniu. - Jeśli tego nie zrobisz - powiedziała - prędzej czy póź- niej Verkho znajdzie kogoś, kto z własnej woli podejmie ryzyko. A wtedy kanclerz wygra.- Musimy go po- wstrzymać. Nie rozumiesz? 419 Dsordas poczuł nagle ciężar jakiejś przygniatającej i du- szącej go szarej masy. Głowę rozsadzał ostry ból. Czy mógł ryzykować uwolnienie odwiecznego zła? Czy może postawić na szalę życie kobiety? Jak gdyby w odpowiedzi na jego ostatnią myśl, Gaye przemówiła delikatnie: - Chętnie zgodzę się zostać twoją stawką. - Nie. - Fen stanowczo sprzeciwiła się swojej siostrze. - Jeśli Dsordas ma podjąć wyzwanie Verkho, będzie grał o moje życie. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY Przeznaczenie nie zaopatruje nas w mapy. Wszyscy musimy wybrać własny szlak w labiryncie pełnym pułapek i ślepych uliczek. Czy to moja wina, że ignorujemy większość znaków? A może te wskazówki są nieczytelne nawet dla tych, którzy dobrze widzą? Któż potrafi uchylić się przed strzałą przeznaczenia? Wieść o tym, że zgłosił się śmiałek, w dodatku cudzozie- miec, gotowy rywalizować z Verkho, lotem błyskawicy obiegła całe Xantium. Pogłoski przybrały na sile, gdy dowiedziano się, czego nieznajomy chciał w zamian. Ludzie sadzili, że gdyby znalazł się chętny, by stawić czoło kancle- rzowi, zażądałby niewyobrażalnych bogactw lub przy- najmniej prawa do kilku ziem. Tymczasem Dsordas Nyun postawił warunek zwolnienia wszystkich zakładników prze- trzymywanych w mieście i... na tym koniec. Oczywiście nikt nie sadził, że człowiek ten może wygrać. Uważano go za kompletnie szalonego albo zupełnie nie zorientowanego w sytuacji. Verkho przystał na warunki swego przeciwnika i teraz całe miasto z niecierpliwością oczekiwało niezwykłej rozgrywki, która miała odbyć się w Wielkiej Sali. Wedle ustaleń kanclerza, rozpoczęcie gry wyznaczone było na godzinę przed południem, w dzień po otrzymaniu wiadomości o podjęciu wyzwania. Termin ten odpowiadał trzeciemu dniowi Wielkiego Turnieju i zaistniała koniecz- ność zmiany rozkładu gier. Obsługa biegała w panice, 421 _ załatwiając przeróżne sprawy. Z głównego pomieszczenia usunięto stoły, pozostawiając tylko jeden, oraz przyniesio- no ławy, aby jak najwięcej widzów mogło śledzić przebieg rozgrywki. Wybrano najlepszego k aster a i wyznaczono niezawodnego talenta, który miał zapobiegać ewentualnej nieuczciwości graczy. Ku ogromnej satysfakcji obsługi Wie- lkiej Sali, wszystko zostało przygotowane na długo przed zaplanowanym terminem. W noc poprzedzającą grę Dsordas spał wyśmienicie. Od chwili, gdy zdecydował się zagrać z Verkho, przeszedł mu niezwykle dokuczliwy ból głowy. Czy był to dobry znak? Może w końcu zaczęły się zmiany na lepsze, po tych wielu frustrujących dniach? A może dokonał samouleczenia? Dsordas nie znał odpowiedzi na te pytania, więc mógł jedynie łagodzić swój lęk i obawy, myśląc o poparciu i niezachwianej pewności Gaye co do jego zwycięstwa. Gdy jednak obudził się wczesnym rankiem i zdał sobie sprawę, że będzie ryzykował życie Fen, a nie swoje własne, poczuł nagle wewnętrzną pustkę. Całe ciało wydawało mu się bolesną próżnią. Gdy patrzył na śpiącą dziewczynę i wspominał gorące namiętności minionej nocy, w jednej chwili wszystko przestało się Uczyć. Miłość do Fen przeras- tała wszelkie niebezpieczeństwa i nadzieje. - Nie mogę tego zrobić - wyszeptał. - Musisz - odparła, otwierając oczy. Jej uśmiech przekonał go ostatecznie, że teraz nie ma już odwrotu. Verkho nie posiadał się z radości. Zrozumiał jasno, że całe życie zmierzał ku temu wydarzeniu. W dzieciństwie doznał objawienia, które zmieniło jego spojrzenie na świat. Wtedy obrał jednoznaczną drogę wiodącą do zdobycia 422 władzy. Nie miał żadnych wątpliwości co do rezultatu rozgrywki, nawet bez wykorzystania swych nadzwyczaj- nych zdolności. To było przeznaczenie i wiedział, że gra stworzy mu wyśmienitą okazję do zaprezentowania męstwa przed mieszkańcami Xantium. Chętnie przyjął warunki Dsordasa, ciesząc się, że wybór padł na „Cesarzy". Od- powiadała mu obiecująca nazwa gry oraz niewygórowana stawka, początkowo równa stu imperiałom. Zresztą pienią- dze nie miały tu żadnego znaczenia. O wiele ważniejsze były kolejne stawki ustanawiane przez graczy. Verkho słyszał już o zwycięstwie Dsordasa w grze „Haracz". Tym lepiej, myślał kanclerz. Bogowie domagali się wymagającego prze- ciwnika. Zawołał Shinasiego i usadowił się w swoim fotelu na kółkach. W asyście urzędników i oddziału wojska, Verkho udał się w kierunku Wielkiej Sali Kości. Wkrótce sunął za nim orszak dworzan, znajomych i innych zainteresowa- nych. Kiedy opuszczał Krąg, procesja liczyła już przeszło kilkuset ludzi, a w Poziomach przyłączyło się jeszcze więcej ciekawskich. Większość podążających za kanclerzem nie miała żadnych nadziei na obserwowanie rozgrywki, lecz fakt uczestnictwa w równie niezwykłym wydarzeniu stano- wił i tak nie lada przeżycie. Swordsman wyglądał przez okno pomieszczenia na naj- wyższym piętrze budynku znajdującego się przy ulicy, którą miał przemierzać pochód Verkho. Potężna kusza, przygoto- wana do strzału, spoczywała na jego ramieniu. Wiedział, że kanclerz wkrótce będzie tedy przechodził i uznał to za wyśmienitą okazję do zrealizowania swojej misji. Martyn nie znał zamiarów Verkho, związanych z dziwacznym wyzwa- niem, lecz był pewien, że kanclerz knuje coś złego, więc zabicie 423 niegodziwca przed dotarciem do Wielkiej Sali wydawało mu się miłą koniecznością. Od ostatniego spotkania Swords- man nie widział się z żadnym ze spiskowców oprócz Sagara i dlatego nie miał pojęcia, co planowali pozostali. Odnosił wrażenie, że Kerrell i reszta sprzymierzeńców bab" się działać i dlatego postanowił podjąć próbę na własną rękę. Wreszcie jego oczom ukazał się pochód. Na czele kroczył Shinasi, popychając wózek kanclerza. Martyn zdziwił się na widok skurczonego, schorowanego człowieka siedzącego w fotelu, lecz stwierdził, że w takiej sytuacji wzrosły szanse trafienia. Odsłonił kotary i uniósł kuszę. Żołnierze z asysty Verkho rozglądali się bacznie dookoła, nie pozwalając nikomu podejść zbyt blisko ich pana. Mar- tyn był jednak przekonany, że nie dostrzegą go w tej kryjówce. Gdy pochód zbliżył się jeszcze bardziej, dokład- nie namierzył cel. Nagle zawahał się. W promieniach południowego słońca dostrzegł delikatną, błękitną mgiełkę szczelnie otulającą postać kanclerza. Była prawie niewido- czna, lecz Swordsman mógłby przysiąc, że tam jest. Czy to kolejne czary? Martyn szybko odrzucił tę myśl. Zbyt długo czekał na podobną okazję. Zwolnił zapadkę i poczuł, jak kusza poderwała się do góry, gdy zwolniona strzała po- mknęła w dół, prosto w serce ofiary. Swordsman obser- wował krótki lot w radosnym uniesieniu. W ostatnim momencie nastąpił niebieski błysk i strzała zmieniła tor, omijając Verkho. Ugodziła w pierś jednego z bliżej idących żołnierzy. Rozległy się piski i okrzyki przerażenia. Ostrze przeszyło masywny pancerz niczym miękką tkaninę. Oficer patrzył przez chwilę w zdumieniu na sterczący grot strzały, a następnie runął bezwładnie na ziemię. Dowódca oddziału zareagował natychmiast, wysyłając żołnierzy do budynku. Martyn zaklął, wyrzucił bezużyteczną teraz kuszę i zaczął uciekać, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. 424 Nie wzruszony całym zajściem Verkho spojrzał spokoj- nie w górę na puste okno, uśmiechając się pod nosem, po czym rozkazał równie opanowanemu Shinasiemu jechać dalej. - Jesteś gotów? - spytał Acevedo. - Tak - powiedział Dsordas tonem człowieka idącego na stracenie. - Udało mi się utrzymać w tajemnicy miejsce waszego pobytu - dodał dumnie przewodnik - ale będziemy musieli pójść okrężną drogą, aby uniknąć tłumów. - Jak uważasz - stwierdził obojętnie Dsordas. To właśnie Acevedo powiadomił Verkho o przyjęciu jego wyzwania, znajdując uprzednio sposoby na przedarcie się przez otaczający kanclerza mechanizm administracji. - Chodźmy zatem. - Położył troskliwie dłoń na ramieniu Dsordasa. - Nie zapomnisz o mnie, jeśli wygrasz, panie, prawda? - Kiedy wygra - zapewniła go Fen - otrzymasz sto imperiałów. Acevedo rozpromienił się w jednej chwili i poprowadził w kierunku Wielkiej Sali. Szóstka podróżników podążyła za nim męczącym szlakiem wiodącym przez obskurne aleje tak wąskie, że musieli iść pojedynczo. Korzystali z przejść w budynkach, których mieszkańcy nie zwracali na nich większej uwagi lub jedynie krótko pozdrawiali Acevedo. W końcu dotarli do bocznego wejścia Sali Kości. Gdy przedstawili się, przyjęto ich szybko i zaprowadzono do pomieszczenia, gdzie zostali powitani przez starszego za- rządcę Wielkiej Sali Kości. Zaproponowano im wystawny posiłek, lecz nikt z wyjątkiem Acevedo nie wykorzystał nadarzającej się okazji. Yeori wypił spory kielich wina. 425 Kiedy przybył posłaniec z wieścią o przybyciu kanclerza, zaprowadzono ich do głównego pomieszczenia i wskazano odpowiednie miejsca. Dsordas zasiadł przy stole. Krzesło dla Fen umieszczono tuż za jego plecami. Pozostali mogli usadowić się na ławach ustawionych przodem do stanowisk gry. W ostatniej chwili Gaye ucałowała Dsordasa, który uśmiechnął się pomimo napięcia. Yeori życzył przyjacielowi szczęścia, a Nason i Aad nie byli w stanie wydobyć z siebie słowa, czując na sobie wzrok zebranych widzów. Fen podeszła jako ostatnia. Przytuliła się mocno do Dsordasa, obdarzając go pełnym otuchy uśmiechem i patrząc ze spokojem w jego zatroskane oczy. - Wygrasz. - Wydawała się niezwykle opanowana. - Wiem na pewno. Nie ocaliłeś mnie przecież przed trucizną Farraga po to, żeby teraz mnie stracić. Dsordas nie odpowiedział. Nie potrafił znaleźć odpowie- dnich słów. - Wyobraź sobie, że twoja matka cię obserwuje - dodała Fen, uśmiechając się szeroko. - Nie ośmielisz się przegrać, czując jej obecność! - Ucałowała go i zajęła swoje miejsce. Sprawiała wrażenie głęboko przekonanej o zwycięstwie swego ukochanego, lecz w głębi serca czuła się jak dziewica złożona na ołtarzu, oczekująca na wyrok przeznaczenia. W końcu pojawił się Verkho. Wszyscy obecni wstali. Dsordas spojrzał w osłupieniu na postać siedzącą w fotelu na kółkach. Farrag wcielony, pomyślał, widząc te same okropne oczy i niezrównaną pewność siebie. Identyczne, wszechogarniające uosobienie zła. Wtem usłyszał jakiś cien- ki głos w swoim umyśle. Już raz pokonałeś go, możesz to uczynić powtórnie. Kanclerz o własnych siłach usiadł przy stole naprzeciwko Dsordasa. W Wielkiej Sali Kości nie potrzebował specjalnej ochrony. Zaległa pełna napięcia cisza i kaster odczytał 426 formalne obwieszczenie o przyjętych warunkach, wymienił stawki i kilka innych przepisów. Na koniec poprosił graczy o potwierdzenie przedstawionych warunków. Kiedy skoń- czył, Verkho skierował swój wzrok na Fen. - Czy dobrowolnie dajesz swoje życie w zastaw? - za- pytał. - Tak - odparła, zdumiona swoim stanowczym głosem. - Zaczynajmy wiec - stwierdził kanclerz, zgarniając ze- staw kości zdrową ręką i spoglądając na przeciwnika. Dsordas wziął głęboki oddech i odwzajemnił ogniste spoj- rzenie jak najlepiej potrafił, po czym sięgnął po swoje kości. Ku swemu zdumieniu - które zresztą próbował starannie ukryć - pierwszy rzut dał mu cztery kosy. Mając silny układ, wyspiarz postawił od razu aż pięć imperiałów. Yerkho wyrównał bez zmrużenia oka. Po dwóch rzutach kastera na stole widniały dwa księżyce. Tym razem Yerkho deklarował pierwszy i role się odwróciły. Kanclerz pchnął do przodu następne pięć monet. Dsordas zastanowił się. Czyżby Verkho blefował, chcąc od początku narzucić przewagę? A może posiadał dwa księżyce, które przy jeszcze jednej parze dawały mu prawie pewną wygraną? Z drugiej strony, wciąż istniała szansa na trafienie następnej kosy. W końcu zdecydował się wstrzy- mać i kolejne rzuty kastera dały odpowiednio gwiazdę i latarnię. Żaden z tych symboli nie poprawiał wyniku wyspiarza. Kanclerz dołożył następne pięć monet, co w su- mie dawało stawkę równą osiemnastu imperiałom. Jeśli teraz się poddam, pomyślał Dsordas, stracę jedynie trzynaście, lecz istnieje możliwość blefu. Obstawił pięć im- periałów i odkrył swoją przegrodę. - Cztery kosy - ogłosił kaster, po czym zwrócił się do Yerkho, który uchylił wieko, ukazując dwa księżyce i dwie wody. Kaster podał do wiadomości wynik osiągnięty 427 przez Verkho i na sali rozległo się kilka okrzyków i marny aplauz. Dsordas był bliski rozpaczy, straciwszy w pierwszej rundzie piątą część swoich zasobów, a taki początek nie rokował dużych nadziei na wygraną. Kilka następnych partii nie poprawiło sytuacji wyspiarza. Zdołał co prawda podreperować pewność siebie, wygrywa- jąc parę razy, lecz generalnie stos jego monet wciąż malał. Widownia sprawiała wrażenie zahipnotyzowanej. Ludzie zdawali sobie sprawę z rozgrywającego się na ich oczach dramatu oraz konsekwencji, jakie miała przynieść porażka. Widok samotnie siedzącej, pięknej i gotowej na wszystko Fen dodawał uroku całemu widowisku. Dsordas przegrał następną rundę, dysponując całkiem mocnym zestawem czterech cesarzy i dwóch księżyców. Ostatni rzut kastera wzbogacił Verkho o piątą czaszkę. Po stronie wyspiarza pozostało nie więcej niż połowa monet, co oznaczało, że przeciwnik posiadał ich trzykrotnie więcej. Dsordas wiedział, że nadszedł czas na jakiś zdecydowany ruch, ponieważ w przeciwnym razie wkrótce straci ostatnią monetę. Spojrzał na swego rywala. W kącikach ust kanc- lerza pojawił się delikatny uśmiech. Następny rzut zaskoczył Dsordasa. Na każdej z kości widniał inny symbol, a to oznaczało najsilniejszy układ, który jednak nie liczył się zupełnie w początkowej fazie gry, gdyż zasady zmuszały do pozostawienia jedynie czterech kości. Dsordas pozbył się gwiazdy, kosy i latarni, czyli trzech najmniej wartościowych znaków i postanowił spaso- wać. Gdy jednak Verkho postawił tylko jednego imperiała, Dsordas zmienił decyzję i kontynuował grę. Zawsze istniała szansa na powtórne „koło". Kaster rzucił kośćmi. Ku zdziwieniu Dsordasa wypadła kosa i latarnia. Szanse nagle się odmieniły. Jeśli któraś 428 z pozostałych dwóch kości okazałaby się gwiazdą, wtedy miałby zestaw najmocniejszy ze wszystkich możliwych. Nadeszła jego kolej ustanowienia stawki. Popchnął do przodu dziesięć monet. Verkho popatrzył przeciągle w oczy przeciwnika. - Ostatnie rzuty poprawiły twoją sytuację - zauważył. - Ale wybrałeś chyba nieodpowiedni moment na blefowanie - dokończył, wyrównując stawkę Dsordasa i podbijając ją o kolejnych dziesięć monet. Czy młokos odważy się zaryzy- kować? Gdyby przegrał, mógłby uważać się za pokonanego. Wyspiarz potrzebował teraz gwiazdy, interpretowanej przez wróżbitów jako znak miłości lub tego co nieznane. Dsordas po krótkim wahaniu zdecydował się wyrównać stawkę. Kanclerz uniósł brwi, śmiejąc się diabelsko. Kości potoczyły się z ręki kastera. - Gwiazda - oświadczył. Gwiazda. Dsordas nie mógł wprost uwierzyć w swoje szczęście. Olbrzymim wysiłkiem woli powstrzymał się od okazania swoich uczuć. Teraz już nie mógł przegrać i w pie- rwszym odruchu chciał postawić wszystkie monety, jakie posiadał. Ochłonął po chwili. Najpierw musiał sprowoko- wać przeciwnika, żeby ten postawił możliwie jak najwięcej. Nadszedł czas na strategię, w której liczyły się niemal artystyczne umiejętności. Verkho postawił pięć imperiałów. Dsordas długo zwle- kał. W końcu wzruszył ramionami i wyrównał, by po chwili podbić o kolejne pięć. Kiedy kanclerz postąpił podobnie, młodzieniec zaśmiał się nerwowo. Przez publiczność prze- szedł szmer zdziwienia. Czyżby nieznajomy tracił panowa- nie nad sobą? Kaster wykonał ostatni rzut. Wypadła kosa. Nie pasowa- ła Dsordasowi i przez moment okazał niezadowolenie, po czym błyskawicznie przyjął obojętny wyraz twarzy, wie- 429 dząc, że Verkho musiał zauważyć tę minimalną zmianę. Miał nadzieję, że kosa poprawiła układ przeciwnika, co zachęci go do zwiększenia stawki. Dsordas odegrał przy tym scenę niezdecydowania. Spojrzał w stronę Fen. Jego wzrok zdawał się szukać pomocy i był tak szczerze prze- pełniony smutkiem i żalem, że wielu obserwatorów spoj- rzało po sobie ze zdziwieniem. Cudzoziemiec naprawdę stracił zimną krew. Serce Fen waliło jak młotem. Czuła się bezradna i nie potrafiła odczytać prawdziwych myśli uko- chanego. Wyspiarz ponownie obrócił się twarzą do stołu i wy- pchnął na środek wszystkie pozostałe monety. Widzowie wydali z siebie głuchy jęk zdumienia i salę wypełniły podekscytowane szepty. Zgromadzeni byli świadkami pier- wszego i prawdopodobnie ostatniego punktu kulminacyj- nego tego niezwykłego widowiska. Po pewnym czasie zapa- dła cisza. Verkho wciąż siedział bez ruchu. Chwyć przynętę, nalegał Dsordas w duchu. Błagam, chwyć przynętę. - Zaskakujesz mnie tym posunięciem - powiedział z sar- kazmem kanclerz. - Lepiej zobaczę, jak przedstawia się sytuacja. Odliczył potrzebną ilość monet i otworzył przegrodę. Miał dwie kosy, gwiazdę i cesarza, co dawało mu w sumie cztery kosy i dwie gwiazdy na tle całej rundy. Dsordas szybko pokazał swoje kości i kaster przedstawił wszystkim symbole, kończąc swą beznamiętną przemowę dramatycz- nym okrzykiem: - Koło! Tłum oszalał. Dsordas słyszał za plecami wiwatujących przyjaciół, lecz nie śmiał spojrzeć na Fen. Gra nie skończyła się jeszcze. Teraz jednak widział przynajmniej, że rozgrywka toczy się między równorzęd- nymi przeciwnikami. Verkho jako jedyny na sali zachował całkowitą obojętność. 430 W ciągu następnych paru rund przeciwnicy próbowali wybadać się nawzajem, lecz nieco później atmosfera zaczęła się krystalizować. Dsordas wyczuł niepewność Verkho i wy- grał kilka mniej znaczących partii, nieznacznie przechylając szalę z monetami na swoją korzyść. Minęła godzina, gdy pierwsza runda obstawiania ujawniła, że tym razem dojdzie do ostrego pojedynku. Kanclerz odliczył dwadzieścia imperiałów i wysunął je na środek stołu. Dsordas przyjrzał się swoim kościom. Trzy księżyce i czaszka. Zamknął przegrodę i odpowiedział dwudziestoma imperiała- mi. Pierwszy rzut kastera dał księżyc i czaszkę, poprawiając rezultat Dsordasa, który postawił kolejne dwadzieścia impe- riałów. Verkho wyrównał natychmiast, ponaglając kastera, by wykonał rzut. Wydawało się, że kość wiruje na stole przez całą wieczność. W końcu zatrzymała się, ukazując koronę cesarza. Verkho doskonale pamiętał, co kryje jego przegroda. Nawet bez kości kastera miał wyjątkowo dobry układ. W sali zapanowała głucha cisza. Kanclerz wypchnął wszyst- kie swoje monety na środek stołu, po czym spojrzał na Dsordasa. Domyślał się, że nieznajomy wyrówna, spodzie- wając się przy tym, że jego druzgocące posunięcie przerazi przeciwnika. Dsordas również posiadał niezły zestaw wyso- ko znaczących symboli. Cztery księżyce, dwie czaszki i jed- ną kość do odrzucenia. Wiedział, że następne posunięcie będzie ostateczne. Dostrzegł pierwsze oznaki desperacji w grze Verkho i rozumiał, że podobna szansa rozprawienia się z kanclerzem jednym szybkim atakiem może się już nie powtórzyć. Wyrównał stawkę, pozostawiając sobie jedynie kilka monet. Wszyscy widzowie wstrzymujący do tej pory oddechy wyrażali teraz swoje uznanie, szepcąc między sobą. Czekali jak urzeczeni na ostatni rzut kastera. 431 Jednak to Verkho wykonał pierwszy ruch, wiedząc, że skończyli już obstawiać. Otworzył swoją przegrodę, prowo- kując okrzyki zdumienia. - Trzy czaszki i cesarz - oświadczył. - Czy możesz prze- bić ten układ? Kanclerz uśmiechnął się, widząc zdumienie na twarzy rywala. Oczyma wyobraźni trzymał już talizman w swoich dłoniach. Dsordas poczuł się okropnie. Nie miał prawie żadnych szans przeciwko czterem czaszkom i dwóm cesarzom Yerk- ho. Mógł uratować go, a przede wszystkim Fen, jedynie rzut kastera, po którym wypadłby księżyc, dając mu piąty taki sam symbol. Szansa jedna na sześć. Istniała jeszcze możliwość, że na ostatniej kości nie będzie w ogóle symbolu księżyca, co całkowicie wykluczyłoby szansę wygranej. Kaster wyciągnął jedną kość z satynowej torebki i przy- gotował ją do rzutu. - Czuję magię! Słowa detektora zmroziły uczestników gry i publiczność. Wszyscy zapomnieli o obecności talenta. Drobna, ciemno- skóra kobieta, odpowiedzialna za wykrywanie magii, sie- działa naprzeciwko opiekuna stołu. - Kto posługuje się czarami? - spytał kaster. - Nikt - odparła. - Przychodzą z zewnątrz. Zdezorientowany mężczyzna rozejrzał się dookoła, szu- kając porady. Nigdy wcześniej nie znalazł się w podobnej sytuacji. Zarządca sali wystąpił z tłumu, gotowy inter- weniować, gdy detektor odezwał się ponownie. - Gracze nie są winni - powiedziała mała kobieta. - Wpływ magii został powstrzymany i usunięty. Możesz rzucać. W tej samej chwili zniknęła ostatnia nadzieja Dsordasa. Gdyby przyłapano Verkho na oszustwie, wtedy wyspiarz 432 zostałby zwycięzcą, korzystając z niedotrzymania przez przeciwnika warunków umowy. Teraz pozostało mu jedy- nie wierzyć w szczęście. Nie potrzebował gwiazdy miłości, lecz półksiężyca symbolizującego zaświaty. Kaster wykonał rzut. Kość prowadzona setkami spojrzeń potoczyła się po gładkiej powierzchni stołu. Dsordas wpatrywał się w nią i modlił żarliwie, błagając bogów o pomoc. Początkowo sądził, że doznał halucynacji wywołanej przez zbyt silne emocje. Ulotnie przejrzysta ręka zamigotała nad kością, przesuwając ją minimalnie, by po chwili zniknąć. Dsordas patrzył jak zahipnotyzowany. Dlaczego detek- tor nie reagował, albo Aad, czy ktokolwiek inny? Czyżby jedynie on dostrzegł ingerencję pozaziemskiej istoty? W tej samej chwili zastanowił się, w jaki sposób duch mógł przesunąć materię pochodzącą ze świata żywych? To wyda- wało się niemożliwe. Pomoc z innych światów? Kość zwolniła, zachybotała się nieznacznie i ostatecznie znieruchomiała. Dsordas wpatrywał się w upragniony pół- księżyc, nie mogąc złapać oddechu. Czekał na jakieś sprze- ciwy, dowody ingerencji magii. Nikt się jednak nie odzywał. Wszystkie spojrzenia utkwione były teraz w nim. Dsordas niczym we śnie uchylił wieko. - Pięć księżyców! - oświadczył kaster. - Gra skończona. 28 - Blaik płomienia ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY Blask ognia jest zarówno ich słabością jak i siłą. Razem są w stanie świecić jaśniej niż jakiekolwiek światło przewodnie. Równoległe ścieżki mogą się krzyżować. Wystarczy odpowied- nio spojrzeć. W sali zawrzało. Mało kto mógł uwierzyć w porażkę Verkho, lecz gdy ten fakt dotarł już do świadomości zgromadzonych widzów, natężenie hałasu wzrosło niesa- mowicie. Fen podbiegła do Dsordasa i wspólnie zawirowali w dzikim tańcu radości. Doskoczyli do nich przyjaciele i liczni sympatycy. Wielu cisnęło się do wyjść, by przekazać zaskakującą wieść całemu Xantium. Verkho pozostał przy stole nieruchomy i milczący. W końcu dał znak Shinasiemu i wydostali się na zewnątrz za plecami żołnierzy, którzy torowali przejście wśród tłumów. Dsordas wraz z przyjaciółmi z trudem przeszli do kom- naty przyjęć. Acevedo podążył za nimi. Wszyscy cieszyli się niezmiernie i gratulowali sobie nawzajem. - Zwycięstwo! Zwycięstwo! Zwycięstwo! - skandowała Fen. - Bowen - wyszeptała Gaye. - Wkrótce go zobaczę - dodała, nieświadoma ironii swoich słów. - Jestem bogaty! Jestem bogaty! - krzyczał Acevedo, który już zdążył zabezpieczyć się, zbierając kolejne wygrane Dsordasa. 434 Pozostali nie byli w stanie sklecić jakichś sensownych zdań, więc tylko wrzeszczeli i piszczeli jak opętani. Dsordas mimo całej radości wciąż czuł się nieco zdezorientowany i postanowił przyprzeć Aada do muru. - Czułeś coś przy końcu rozgrywki? - Tak - odparł chłopak. - Z początku nie miałem pew- ności, ponieważ wrażenia były bardzo słabe, lecz mógłbym przysiąc, że pojawiło się tam coś dziwnego. Bardzo dobrze świadczy to o detektorze. Natychmiast wychwyciła wpływ magii. - A potem, gdy powiedziała, że już wszystko w po- rządku? - Nic. - Wzruszył ramionami. - Dlaczego pytasz? - Nieważne - stwierdził Dsordas. - Kiedy zakładnicy zostaną uwolnieni? - spytała Gaye. - Dziś po południu - odparł Nason. - Verkho rozkazał zarządcy ogłosić to po jego wyjściu. Wyjdą południową bramą Kręgu. - Jego głos przepełniała radość z oczekiwa- nego spotkania braci. - Czy myślisz, że Verkho podejdzie honorowo do za- kładu? - spytał Yeori, wprowadzając cień zwątpienia w peł- ną szczęścia atmosferę. - Musi - oświadczyła Gaye. - A my będziemy tam czekali, by ich powitać. - Najpierw trzeba się stąd wydostać - zauważył Dsor- das. - Co może okazać się trudne - mówiąc to, zwrócił się do Acevedo. - Zostaw to mnie, panie - przewodnik wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Baylin wyszedł z Wielkiej Sali Kości równie zaskoczony porażką Yerkho jak pozostali świadkowie. Gęsta broda 435 maskowała prawdziwe oblicze mężczyzny, a szykowny strój, który posłużył mu jako przebranie, nie przyciągał niczyjej uwagi w mieście pełnym jaskrawości i dziwactwa. Udał się prosto do Ifryn i zdał jej szczegółową relację z przebiegu pojedynku. - Wkrótce całe Xantium będzie mówiło tylko o zwycięst- wie niejakiego Dsordasa - zakończył Baylin. - Myślę jed- nak, że mało kto zdaje sobie sprawę, co ono naprawdę oznacza. Dlaczego przystąpili do pojedynku? - Każdy przeciwnik Verkho jest naszym potencjalnym sprzymierzeńcem - odparła Ifryn. - Ale uwolnienie zakładników znacznie osłabi Impe- rium. - To nie wydaje się teraz najważniejsze - odparła. - Cesarstwo od dawna chyli się ku upadkowi. Zależy mi jedynie na odzyskaniu synka. Pragnę również położyć kres machinacjom Verkho. - W jej oczach pojawiły się błyski. - W jaki sposób mogę się zobaczyć z tymi ludźmi? - Postaram się jakoś zorganizować spotkanie. - Czy powiadomiłeś już Kerrella o tej rozgrywce? - Nie miałem okazji. Wczoraj nie pojawił się w umówio- nym miejscu. - Sądzisz, że coś mu się przydarzyło? - zaniepokoiła się Ifryn. - Doprawdy nie wiem - odpowiedział szczerze Baylin. - Wcześniej również czasami nie przychodził na spotkania. Myślę, że póki co, nie powinniśmy się martwić. Drzwi podziemnej celi otwarły się gwałtownie i w wej- ściu ukazał się Verkho z lampą w ręku. Alasia cofnęła się przed nagłym blaskiem i promieniującą od kanclerza złością. 436 - Co ś się wydarz yło, czyż nie mam racji? - wyszep tał złowro go. - Co powies z o ostatni m rzucie? - Ni e mogę przeby wać w innych światac h - odparła drżący m głosem. - Le cz potrafis z do nich zagląda ć? Mów, co widział aś, bo inaczej każę cię poszatk ować na tysiące kawałk ów. Alasi a opan ował a się. Nie przer aziła jej groźb a kancl erza. - Od lecę - powi edzia ła spok ojnie. Z gardła Verkho wydoby ł się chrapli wy dźwięk pełen wściekł ości. Gdy detektor stwierd ził, że nie ma już wpływu magii, kancler z wygląd ałby żałośni e, protestu jąc przeciw ko przegra nej. Wiedzi ał, że nastąpił a jakaś ingeren cja. Wa- runki umowy nie zostały dotrzy mane i musi zdobyć dowód tego potwor nego oszustw a. Wcześn iej jednak należał o uwo- lnić zakładn ików. Verkho zaklął obrzydl iwie i wyszed ł, zatrzas kując z hukiem drzwi. . Acev edo postarał się o pokój w karczmi e z widokie m na południ ową bramę Kręgu. Dsorda s, Fen i Gaye zostali w środku, podczas gdy Yeori, Nason i Aad wmiesz ali się w tłum obserw ujący zakładn ików, którzy wychod zili małymi grupka mi, rozgląd ając się nerwow o, wyraźni e zdumie ni niespod ziewan ym oswobo dzenie m. Wolnoś ć wy- dawała im się czymś tak dziwny m i niezroz umiały m, że nie potrafili nawet okazać swej radości. Fen, pełna współ- czucia, przyglą dała się wychod zącym, oczekuj ąc uprag- nionego widoku znajom ych twarzy. Xantiu m ponosił o odpowi edzialn ość za cierpien ia wielu osób, a w tym także dzieci. Tu należy wspom nieć Sagara i jemu podobn ych, którzy byli zabiera ni z rodzinn ych domów w tak młody m wieku, że nawet nie wiedzie li, o co chodzi; Iceman a i innych nastolet - 437 nich telepatów maltretowanych przez urzędników Impe- rium, a w końcu dzieci, jak Natali poddawane eksperymen- tom Farraga. Z upływem czasu, gdy coraz mniej zakładników ukazy- wało się w bramie, wyspiarze zaczęli się niepokoić. Nie dostrzegli jak dotąd Bowena, Sagara i pozostałych ludzi z Zalys. Wygląd żadnej z kobiet nie pasował do podanego im przez Gaye opisu Alasii. - On musi wyjść. Musi wyjść - powtarzała nieustannie Gaye, denerwując się, że sama nie może obserwować. Po długiej przerwie, gdy przejście już zupełnie opus- toszało, wyszedł zarządca Wielkiej Sali Kości. - Warunki umowy zostały dotrzymane! - zawołał w kie- runku zebranych. - Osobiście sprawdziłem enklawę. Jest pusta. Wszyscy zakładnicy odzyskali wolność. - Nie! - wrzasnęła Gaye. - Nie! Fen podeszła do łkającej siostry, chcąc ją uspokoić. Spojrzała na Dsordasa, który wzruszył bezradnie ramio- nami, zrezygnowany i przybity podstępnością Verkho. Powinniśmy się tego spodziewać, pomyślał. Co możemy teraz uczynić? Spojrzał z żałością na obie kobiety i nagle wyszedł z pokoju. Chwilę później podszedł do zarządcy, który wciąż stał przy bramie, dyskutując z dowódcą straży. Dsordas gestykulował gwałtownie, lecz jego roz- mówca potrząsnął przecząco głową i odwrócił się, naj- wyraźniej odmawiając jakiejkolwiek pomocy. Dsordas spojrzał na stojącą w oknie Fen. Z trudnością znosiła rozpacz i poczucie porażki malujące się na twarzy uko- chanego. Southan szalał z wściekłości. W żaden sposób nie mógł zobaczyć się z Yerkho. Tym razem nie z powodu zamknię- 438 tych drzwi pracowni. Nikt, nawet główny sekretarz kanc- lerza nie znał miejsca pobytu swojego pana. Cesarz miał trzy sprawy nie cierpiące zwłoki. Po pierwsze chciał się dowiedzieć, co oznaczało uwolnienie zakładni- ków. Southan gorączkowo łudził się nadzieją, że chodzi o jakiś fortel i że poczyniono przygotowania, by wkrótce pojmać ich ponownie. W przeciwnym razie takie szaleństwo mogło zachwiać podstawami, na których wzniesiono potęgę Imperium. Drugą sprawą, która nurtowała Southana i wy- magała natychmiastowego wyjaśnienia, była śmierć Zephii. Królowa została najwyraźniej otruta. Kto i dlaczego zamo- rdował tę starą kobietę? Dlaczego umarła w komnatach Ifryn? Trzecia kwestia dotyczyła pewnego odkrycia, jakiego cesarz dokonał w gabinecie Verkho. Znaleziony przedmiot wyglądał jak szklana kula z zatopioną w jej wnętrzu kartą do gry. Ze zdziwieniem stwierdził, że postać widoczna na awersie jest wyjątkowo realistycznym odbiciem Fylesa, ojca Ifryn. Może to był czysty przypadek, lecz cesarz pragnął usłyszeć, co ma do powiedzenia Verkho. W rzeczywistości umysł Southana został przytłoczony mnóstwem wątpliwości związanych z postępowaniem kanc- lerza. Cesarzowi brakowało kogoś naprawdę zaufanego, z kim mógłby podzielić się wszelkimi troskami. Wszyscy go opuścili. Baylin z ciężkim sercem wracał do „Cichej kobiety". Wieści, które przynosił, nie były pocieszające dla Ifryn. Zbliżał się wieczór i Delmege wraz z Vrillą spały już, gdy podróżnik wszedł do niewielkiej izby. - Co się stało? - spytała szybko Ifryn, widząc powagę malującą się na jego twarzy. - Pani, tak mi przykro... Twoja matka nie żyje. 439 - Och! - Przez moment czuła jedynie ulgę i zaraz za- wstydziła się swojej reakcji. Martwiła się przede wszystkim o swego synka i Kerrella. - Została otruta. Trucizna znajdowała się w winie, które stało w twojej komnacie. - A więc Corton miał rację - powiedziała cicho Ifryn. - Biedna mama. Zdziwiła się, gdy poczuła łzy w swoich oczach. Zephia z pewnością cieszyła się z połączenia z Fylesem, a Ifryn miała przed sobą jeszcze mnóstwo problemów do roz- wiązania. Na żałobę przyjdzie czas później. Milczała długo, po czym zapytała: - Czy odnalazłeś Dsordasa Nyuna? - Tak - Baylin odprężył się nieco, widząc jak cesarzowa zachowuje zimną krew. -Tym razem miałem więcej szczęś- cia niż rozumu. Możemy zaraz się udać do niego, jeśli sobie życzysz. Pozostawili dziewczynki pod opieką Donety i podążyli tętniącymi życiem ulicami w kierunku południowej bramy. .Baylin początkowo zapoznał się z Acevedo, a następnie z Yeorim, który stwierdził, że podróżnik zasługuje na wysłuchanie. Gdy Baylin wraz z Ifryn dotarli do gospody, pilnujący wejścia przyjaciele przewodnika nie sprawiali im żadnych trudności. Drzwi otworzył Yeori. Wewnątrz czekali już wszyscy wyspiarze. Fen i Ifryn rozpoznały się natychmiast. - To ty! - krzyknęły prawie równocześnie. - Oto Lady Mehtar... - zaczął Baylin. - Przestań - powiedziała miękko Ifryn. - Ona wie, kim jestem. - Ifryn? - wyszeptała Fen. -Cesarzowa Ifryn? Kobieta skinieniem głowy potwierdziła słowa wyspiarki. Po ceremonii przedstawienia podzielono się swoimi prob- lemami i przedstawiono cele, do jakich zmierzano. Fen 440 i Ifryn rozmawiały najżarliwiej, czując łączącą je niewidzia- lną nić przyjaźni i zaufania. Przybysze w zdumieniu słuchali opowieści o Xantium jakiego jeszcze nie znali, a cesarzowa, również poruszona, dowiadywała się o niebez- pieczeństwach, magii i wyroczniach. Prawie natychmiast zawarli między sobą porozumienie dotyczące wzajemnej pomocy w uwolnieniu Azariego i Bowena, decydując się połączyć siły przeciwko wspólnemu wrogowi. Omawiali właśnie kolejne etapy działania, gdy przybycie nieoczeki- wanego gościa przerwało wszelkie rozmowy. Widmowa postać unosiła się nad podłogą, przyciągając uwagę zebranych. - Mama - wyszeptała cesarzowa. Duch Zephii rzucił gniewne spojrzenie w kierunku Ifryn. Zjawa poruszała ustami, nie wydając jednak żadnego dźwięku. - Powtórz - poprosiła Gaye. Eteryczna istota zwróciła się ku niewidomej dziewczynie i powtórnie przemówiła bezgłośnie. P — Nie rozumiem - odpowiedziała Gaye. - Słyszysz ją? - Ifryn zdziwiła się, lecz pozostali nakazali jej milczenie. Duch rozpłynął się natychmiast, rzuciwszy na córkę ostatnie spojrzenie. - Co mówiła? - spytała Ifryn. - Skarżyła się, że nie może odnaleźć swojego męża - wyjaśniła Gaye. - Powiedziała, że powinien tam być, ale zniknął, a z jej głosu wynikało, jakby zrobił to celowo, chcąc uciec przed nią. - Mój ojciec umarł jakiś czas temu - stwierdziła Ifryn. - Powinien tam być. - Jak to możliwe, żeby duch zniknął duchowi? - za- stanowiła się Fen, lecz nikt nie udzielił odpowiedzi. W tym 441 momencie rozległo się pukanie do drzwi i wszyscy zamarli bez ruchu. Odczuli wyraźną ulgę, słysząc gos Acevedo. - To tylko ja! - zawołał. Yeori otworzył drzwi, wpuszczając przewodnika do środka. - Waśnie usłyszałem dziwną wiadomość - poinformo- wał zebranych. - Pomyślałem, że powinniście o tym wie- dzieć. Ktoś inny podjął wyzwanie Verkho. Będzie następna rozgrywka. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY Przebacz mi. Ze wszystkich ludzi ja powinienem znać drogi przepowiedni. Powinienem zanosić modły do Meyu, a nie do Zidon. Nie potrafię już latać. Czy ta kara zaspokoi twój gniew? Co jeszcze zostanie mi odebrane przed końcem końców? Nie! - krzyknęła Gaye. - Niemożliwe! - Nie mogła uwierzyć, że wszystkie ich wysiłki poszły na marne. -Jak to się stało? Dsordas domyślał się, o co chodzi, i opowiedział wszyst- kim o swoim spostrzeżeniu w końcowym etapie gry. Aad poczuł się zdezorientowany. - Jeśli zaistniała dalsza ingerencja magii, dlaczego tego nie odczułem? Detektor też nie zareagował. - I nikt inny nie widział ręki - zastanawiała się Fen. - Ja wciąż nie jestem pewien, czy naprawdę widziałem tę dłoń - stwierdził Dsordas. - Być może tylko ty miałeś ją zobaczyć - wtrąciła Gaye. Po tych słowach zaległa cisza. Później roztrząsali jeszcze przez jakiś czas zagadkę tajemniczej ręki i przyczyny jej pojawienia się. Nie mogli znaleźć żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi, więc powrócili do bieżących problemów. - Czy wiesz, kim jest ten śmiałek? - spytał Baylin. - Niejaki Martyn Waysinger - odparł Acevedo. - Bogowie! 443 - Swordsman? - wykrzyknęła Ifryn. Zaprawdę niebez- 1 pieczny sprzymierzeniec. - Musimy go powstrzymać - oświadczył Baylin, wypo- wiadając głośno życzenie wszystkich zebranych. - Jest już za późno - odezwał się Acevedo. - Gra od- będzie się dziś o północy. Stąd mamy około godziny drogi, a do tej pory Wielka Sala będzie już wypełniona po brzegi. - Muszę spróbować - zdecydował Baylin, po czym zwrócił się do Ifryn: - Zostaniesz tutaj, pani? Cesarzowa skinęła głową i Baylin wyszedł pospiesznie. Nikt jednak nie sądził, że dopisze mu szczęście. Mogli jedynie czekać, żywiąc nadzieję na zwycięstwo Martyna. - O co toczy się gra? - spytała Ifryn. - O życie Verkho - odpowiedział przewodnik. Po nieudanym zamachu na życie kanclerza Martyn bez trudu zdołał umknąć żołnierzom. Od naocznego świadka niezwykłego pojedynku dowiedział się o klęsce Verkho i radował się z ciosu zadanego Imperium. Żałował tylko, że nie wymuszono więcej ustępstw. Martyn zamyślił się głębo- ko. Skoro Dsordas odniósł zwycięstwo, czemu on miałby nie wygrać. Im dłużej roztrząsał ten problem, tym silniej odzywał się w nim duch hazardzisty. W końcu zdecydował się położyć wszystko na jedną szalę. Udał się do znajomej kobiety, która pałała równie jado- witą nienawiścią do kanclerza jak on. Zobaczył schorowa- ną, żyjącą w skrajnej nędzy niewiastę, która jedyne marne pieniądze zarabiała, sprzedając swe ciało. Początkowo nie chciała nawet słyszeć o uzależnieniu swojego losu od umie- jętności i szczęścia Martyna, lecz perspektywa śmierci Verkho i otrzymania sporej sumy pieniędzy, jakiej Martyn dodatkowo zażądał od kanclerza w przypadku swojego 444 zwycięstwa, była zbyt kusząca. Uzyskawszy jej zgodę, Swordsman przekazał wiadomość kanclerzowi, który aż podskoczył z radości, słysząc o jeszcze jednej szansie. Nowy bohater siedział teraz przy stole, otoczony tłumem widzów, nie wierzących wprost w swoje szczęście. Znów mogli obejrzeć niezwykłe widowisko. Martyn czuł się pew- nie. Żałował jedynie, że nie wolno mu zabrać ze sobą miecza. Cóż by to była za przyjemność, gdyby rozpruł wnętrzności kanclerza na oczach zebranych ludzi! Jednak regulamin Wielkiej Sali uniemożliwiał natychmiastowe wy- konanie egzekucji. Widzowie rozstąpili się przed jadącym na wózku Verkho. Gdy znalazł się w sali, zatrzymał się i wstał, po czym zdecydowanym krokiem podszedł do stołu, na którym leżały przygotowane monety i kości. Podobne jak poprzed- nim razem, najpierw ogłoszono warunki gry. - Jeśli wygram - powtórzył Martyn - zabiorę twoje życie. Mogę cię zabić, nie obawiając się o karę ze strony prawa. Zgadzasz się? - Tak - odparł chłodno Verkho. - Jeśli wygram ja, zabiorę życie tej kobiety i mogę zrobić z nim co mi się podoba. - Zgadza się. - Czy ona się zgadza? Kobieta wstała z krzesła i odrzuciła kaptur, który za- słaniał jej twarz. - Tak - powiedziała. - Pamiętasz mnie, kanclerzu? Verkho przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. Wreszcie odezwał się wyraźnie zaskoczony: - Maissa? Jedenaście lat temu Verkho uwiódł Maissę Uldara, a na- stępnie oczernił jej ojca i wygnał ich oboje. Okrutny 445 uwodziciel przejął stanowisko ojca Maissy w Departamen- cie Skarbu Imperium, co stanowiło jeden z pierwszych kroków Verkho na drodze do władzy. - Nie wiedziałem, że powróciłaś ze swych wojaży. - Głos kanclerza wydawał się niezwykle miły. Wśród publiczności rozległ się szmer. Ludzie zastanawia- li się, czy to jakaś następna intryga. Maissa bez słowa zajęła swoje miejsce. Na początku mężczyźni grali wyjątkowo ostrożnie. Mi- mo pozorów spokoju i opanowania, kanclerz nie potrafił otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarło na nim spotkanie ze znajomą z przeszłości. Ilość monet po stronie Martyna powiększała się w dość szybkim tempie, a wraz z nimi rosła jego pewność siebie. Wtedy nastąpił nieoczekiwany zwrot w przebiegu gry. Wydawało się, że brawura przeważyła nad skupieniem i rozsądkiem Martyna. Wykonał całą serię zbyt pochopnych ruchów, kilka razy nieudolnie blefował, i w końcu szala zwycięstwa przechyliła się na stronę przeciwnika. Swordsman nie potrafił powrócić do swych rozsądnych i w pełni wyważonych posunięć, jakimi rozpo- czął grę. Bardziej doświadczeni hazardziści znajdujący się wśród obserwatorów już przeczuwali wynik rozgrywki. W końcu Verkho sprytnym posunięciem zmusił Martyna, który przez chwilę łudził się, że znów los mu sprzyja, do postawienia wszystkich monet. Swordsman miał pięć gwiazd, co wydawało się niezwykle mocnym układem. Verkho pokazał pięć gwiazd i dwóch cesarzy. Gra była skończona. Kanclerz wstał i wykonał gest w kierunku swoich żoł- nierzy. Maissa krzyczała, wyrywając się, gdy wywlekali ją z sali, lecz nikt ze zgromadzonych nie mógł pomóc biednej kobiecie. Wszystko odbyło się zgodnie z umową. Kanclerz spojrzał wymownie na Martyna, który wyraźnie zrozumiał, 446 co mówiły te znienawidzone oczy. Nie zapomnę o tobie. Verkho opuścił salę, pozostawiając Swordsmana osłupiałe- go i nie mogącego uwierzyć w swoją porażkę. Korzystając z pomocy Shinasiego, Verkho powrócił do Dziedziny. Odniesione zwycięstwo pozwalało mu w końcu zrealizować długo układany plan. Wysłał zaszyfrowane wiadomości do wszystkich wiernych mu oficerów i urzęd- ników administracji. Wkrótce Imperium znajdzie się w jego władaniu. Jeszcze nocą ściągnięto z łóżka i pojmano zaspanego cesarza. Azari pozostał w komnatach ojca, lecz przy drzwiach postawiono wartowników. Wierni Southanowi dworzanie i żołnierze zostali zabici albo wtrąceni do lochów. Na dworze doszło do krwawych starć. Niewielu stronników cesarza zdołało umknąć przed bezlitosnymi siepaczami Verkho. Ci, którym się to udało, schronili się w odległych rejonach miasta. Starsi rangą dowódcy mistrzowsko przepro- wadzonego zamachu byli zachwyceni powodzeniem ich strategii i wszyscy zjawili się przed pracownią Verkho, by zdać relację z bezapelacyjnego tryumfu. Musieli jednak odejść z kwitkiem, ponieważ kanclerz zamknął się w środku z Maissą. - Przybyłem zbyt późno - wyjaśnił Baylin. - Nie mog- łem już nic zrobić. Zebrani w małym pokoju wyglądali teraz zupełnie inaczej niż przed wyjściem Baylina. Ich twarze były ponure, a do- okoła panowała atmosfera przygnębienia. W drodze po- wrotnej z Wielkiej Sali podróżnikowi udało się spotkać z Kerrellem. Brudny, potargany i zmęczony, generał wy- glądał koszmarnie. W ciągu ostnich kilku dni przebywał w głębokich tunelach pod głównym wzgórzem Xantium. 447 Przywitał się sztywno z Ifryn, lecz błyski w ich oczac zdradziły prawdziwe uczucia obojga kochanków. Nie zdawali sobie sprawy z wydarzeń na dworze, a mim_ to Kerrell, któremu powiedziano właśnie o odkryciu Gaye, stwierdził, że należy działać szybko. - Mamy mało czasu. Musimy zacząć natychmiast - zde- cydował przytomnie. - Sądziłem, że będzie można uniknąć rozlewu krwi, ale teraz nie pozostawiono nam wyboru. Żeby tylko Southan zrozumiał... - Wkrótce pozna cenę swego błędu - odezwała się pro- roczo Ifryn. - Nie pora teraz na zbędne dyskusje ~ zauważył Bay- lin. - Jedyną szansą na powstrzymanie Verkho jest walka. - A co z Martynem? - spytała Ifryn. - Chyba nie możemy na niego liczyć. - Spotkamy się z jego kompanem i każemy mu zebrać wszystkich sprzymierzeńców Swordsmana. - Jak go odnajdziesz? - Sagara? Z pewnością jest u Mylą... - Powiedziałeś: Sagara? - wykrzyknął Nason. - Sagara Folegandrosa? Baylin spojrzał na zdumione twarze wyspiarzy. - W istocie - odparł. - Znacie go? - To mój brat - odparł nieco uspokojony Nason. - I brat Bowena - dodała Gaye. - Sądziliśmy, że przebywa wśród zakładników -wyjaśnił Dsordas. - Może kiedyś rzeczywiście tak było - uśmiechnął się Baylin. - Ale z pewnością teraz jest inaczej. - Pójdę z tobą do niego - zdecydował Nason i nikomu nie przyszło do głowy, żeby protestować. - A zatem w drogę - zakończył Kerrell poważnie. - Czy możemy jakoś pomóc? - spytał szybko Dsordas. 448 - Zapowiada się ciężka walka. - Generał spojrzał w oczy wyspiarza. - Czy na pewno chcecie wziąć w niej udział? - Tak - odparł Dsordas w imieniu pozostałych. - A zatem witajcie w naszych szeregach. Kerrell zdążył już nabrać sympatii i szacunku dla przyby- szów z Zalys, choć nie zrozumiał wszystkich ich prob- lemów. - Żywię nadzieję, iż dane nam będzie spotkać się w bar- dziej sprzyjających okolicznościach, gdy skończy się już ten koszmar. Omówili krótko plan działania i rozstali się, by wykonać odpowiednie zadania. i Rozpoczęła się wojna domowa. Talizman leżał na stole kanclerza i zdawał się wyczekiwać swego przeznaczenia. Ostatnia uczta, pomyślał Verkho. To, czego pragniesz, będzie twoje. Spojrzał na żałosną postać, która miała mu posłużyć jako środek do osiągnięcia upragnionego celu. Nie współczuł kobiecie, czując wręcz obrzydzenie. Dziwił się, że kiedykol- wiek pociągał go powab jej ciała. Maissa kuliła się ze strachu, trzęsąc się i płacząc. Kiedy jednak kazał nieszczęs- nej podejść bliżej, spojrzała mu prosto w oczy z okrutną nienawiścią. - Już nie robię tego z własnej woli - wysyczała. - To bez znaczenia - powiedział. - Ważne, że dobrowol- nie zgodziłaś się być stawką w grze. Teraz nie masz już wyboru i musisz dotrzymać umowy. - Morderca! - wrzasnęła przeraźliwie. - Bądź przeklęty. Nienawidziłam cię w każdej chwili mego życia. Nie oczekuj ode mnie pomocy. 29 - Blask płomienia 449 Verkho uśmiechnął się. - Nigdy nie potrafiłaś oprzeć się moim oczom. - Kiedy to mówił, Maissa poczuła jak jego ognisty wzrok przenika jej umysł. W jednej chwili stała się bezwolna. Postąpiła krok naprzód, przyjmując swe przeznaczenie. Wiedziała, że umrze nie pomszczona. Ciężkie, lśniące ostrze dokonało okrutnego dzieła i Verk- ho napełnił kielich jasnoczerwoną krwią, po czym odwrócił się, zapominając zupełnie o martwej ofierze. Wylał na talizman ciepłą jeszcze ciecz, która wypalała się w zetknięciu z kulą żarzącym się płomieniem. Verkho opróżniwszy kielich przyglądał się w osłupieniu, jak ostatnia przezroczy- sta osłona znika, a metalowa tarcza, na której pojawiały się niegdyś przeróżne znaki, odpada niczym skóra węża, uka- zując znajdujące się w środku mlecznobiałe oko. W następnej chwili pokój wypełnił się najbardziej przera- żającym hałasem, jaki Verkho kiedykolwiek słyszał. Mie- szanina dzikiej złości, nagłej radości i tysięcy jęków agonii wydawała się nie do zniesienia dla ludzkiego ucha. Pośród przeraźliwych dźwięków dał się słyszeć głos przemawiający w starożytnym języku. - Pójdziesz ślepy w głębiny oceanu. Odwieczna klątwa właśnie wypełniała się... na odwrót. Talizman drgnął. Gar otworzył swe jedyne oko i spojrzał na świat. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ÓSMY Bezkształtna szarość przybiera obecnie kształt. Posiada Już imię i tożsamość. Wojna przynosi fałszywy świt unoszony na skrzydłach porannego wiatru. Jasność jest zbyt silna i nawet blask światła przewodniego ginie w tej otchłani. Na cuchnącym śmietnisku niedaleko stadionu coś się poruszyło. Zwierzęta trzymane w klatkach, żyjące jedynie po to, by brać udział w krwawych zawodach, zakręciły się niespokojnie, węsząc w powietrzu, tak jakby poczuły nie opodal jakiś nowy, dotychczas nie znany im zapach. Budził się ponury, ciemny świt. Właściciel stworzeń od dawna zbierał dzikie i najbardziej zajadłe bestie, wykorzystując je do walk gladiatorskich. Widowisko to było jednym z najchętniej oglądanych w Wiel- kim Turnieju. Rzeczywiście zapowiadało się niezłe przedsta- wienie, choć opiekun zwierząt musiał przyznać, że nic nie mogło równać się walce, jaka odbyła się dwa miesiące temu. Wtedy na arenie pojawił się „smok morski", olbrzymi jaszczur o niewyobrażalnej sile i jadowitych kłach. Widowis- ko dostarczyło ludziom niezapomnianej rozrywki. Zanim potwór poległ od strzał łuczników i ciężkiego miecza, zdołał dopaść kilku najlepszych „rzeźników" miasta. Po śmierci krwiożerczego monstrum właściciel „jatki" odkrył, że dziwny stwór był samicą. Co więcej, w środku 451 rozprutego ścierwa znalazł sześć jaj osłoniętych cienką, lecz niezwykle mocną błoną. W nadziei, że wylęg dostarczy materiału do następnych rozgrywek, trzymał je przez pe- wien czas w ciepłym miejscu. Nic się jednak nie wykluło i w końcu wyrzucił jaja, dając za wygraną. Giętkie osłonki, wcześniej nieczułe na żadne ostrza, teraz zostały bez trudu przecięte od środka czarnymi szponami. Sześć miniaturek zabitej matki wygrzebało się na powierz- chnię z gnijących odpadków. Stworki rozejrzały się dookoła czerwonymi oczkami, obnażając kły osadzone w tępych pyskach. Przepełniała je ciekawość nowego świata. Nie odczuwały strachu przed nieznanym, ufne w swoją siłę i szybkość. Zaczęły dokuczać im pierwsze oznaki głodu. Niesamowita cisza spowiła budynki departamentu. Stra- żnicy i urzędnicy spoglądali po sobie, spodziewając się najgorszego. Nic się jednak nie wydarzyło. Umilkły wszel- kie krzyki, histeryczne śmiechy, monologi obłąkanych ta- lentów. A przecież nie usnęli. Niektórzy popadli w swoisty rodzaj katatonii. Wpatrywali się w pustą przestrzeń, prawie nie oddychając. Ich ciała zesztywniały. Inni umarli, znisz- czeni przez nieznaną siłę. Harios szalał. Co się działo? Biegał od celi do celi, znajdując w nich taki sam widok. To, czego wcześniej najbardziej się obawiali, teraz nadeszło. Żaden odgłos nie mącił wszechogarniającej ciszy. Jeszcze niedawno Harios marzył o takim spokoju, lecz teraz czuł, że jest on zapowiedzią eksplozji. Atmosferę przepełniło nieme oczekiwanie. 452 Jeden z talentów zachował trzeźwość umysłu. Odmiennie niż dotychczas, Bowen stał się nagle czujny i ożywiony. Jego umysł budził się do życia. Więzień zdawał sobie sprawę, gdzie się znajduje, choć doświadczenia ostatnich dwóch miesięcy były dla niego jedynie niewyraźnym, zamglonym wspomnie- niem. Wiedział, że w jakiś sposób wiązały się one z magią, lecz obecnie to pojęcie wydawało mu się obce. Za wszelką cenę pragnął wydostać się z tego miejsca. Uciec i wrócić do Gaye. Gayel Wyszeptał ponownie jej imię, czując rozpacz rozłąki i bezgraniczną wściekłość na myśl o krzywdzie, jakiej oboje doznali. Pragnął przytulić do siebie ukochaną i powiedzieć, jak bardzo ją kocha. Nagle jego serce ogarnął chłód i lęk. Cóż mam teraz począć? W tej samej chwili ujrzał widmową postać przenikającą przez ścianę celi. Widok ten przywołał pamięć o Zalys, o niechcianych uczuciach, podsłuchanych rozmowach. Człowiek ubrany w wojskowy mundur skinął na więźnia i Bowen bardziej wyczuł niż usłyszał polecenia wydawane przez zjawę. Duch przeszedł przez zamknięte drzwi. Tobie jest łatwiej niż mnie. Chodź! Bowen złapał za klamkę i ogarnęło go zdumienie, ponie- waż drzwi nie były zamknięte. Otworzył je i podążył korytarzem, prowadzony przez zjawę. Dookoła panowała głucha cisza i jego kroki odbijały się echem od kamiennych ścian. Często skręcali w wąskie korytarze, wspinali się i schodzi- li po schodach, przemierzając ciemne przejścia. W końcu dotarli do ociekającego wodą tunelu, który wydawał się wyjątkowo odrażający. Musiał być zbudowany dużo wcześ- niej niż reszta lochów. Grube żelazne pręty odgradzały poszczególne cele. Duch wskazał na jedną z nich, po czym zniknął. 453 Bowen spojrzał przez kraty i nie dalej jak na wyciągniecie ręki zobaczył kobiecą twarz. Uśmiechała się. - Prawdziwe światło przewodnie. - Co? - Jesteś światłem przewodnim - wytłumaczyła cierpli- wie. -Musisz nauczyć się mądrze korzystać ze swego blasku. - Kim jesteś? - wyszeptał. Kobieta wydawała mu się znajoma, lecz nie pamiętał, gdzie ją widział. - Nazywam się Alasia, a ty tworzysz koła. - Koła? - Przebudzony umysł zaczął odtwarzać sobie pewne szczegóły. Bowen pamiętał, że łączył się z innymi próbując zapobiec... czemu? Poczuł chłód porażki. - Magia pobiera swoją zapłatę - powiedziała Alasia. - Koło ma tylko jedną stronę, ale można podróżować po nim w dwóch kierunkach. Przerwanie koła powoduje zakłócenia w świecie. Normalność poprawia zniekształcenie, lecz w tak szybkim tempie, że przez moment zostaje odniesiony skutek odwrotny od zamierzonego celu. - Reakcja odwrotna? - spytał Bowen. - Czy to znaczy, że gdy próbowałem... lecz później zostałem powstrzyma- ny... w istocie pomogłem? - Poczuł odrazę na samą myśl. Czyżby jego wysiłki zwróciły się przeciwko niemu? - Verkho korzystał z takich reakcji odwrotnych -powie- działa Alasia, używając określenia Bowena. - Teraz my musimy to zrobić. - Nie! Nie mogę - przeciwstawił się stanowczo Bowen. Nie chciał się w nic mieszać. Chciał czuć się bezpieczny. - Nie mogę! - wykrzyknął i zaczął biec przed siebie. Alasia patrzyła za nim oczyma pełnymi smutku. - Baylin! Dzięki bogom, że jesteś - wybuchnął Sagar. - Co się dzieje? Ja... - przerwał nagle, wpatrując się w drugie- go przybysza. 454 Gdy widzieli się ostatnim razem, jeden miał siedem, a drugi trzynaście lat. Mimo to Baylin nie musiał ich sobie przedstawiać. - Dorosłeś - odezwał się Sagar. - Ty też - odparł Nason. Po chwili zakłopotania rzucili się sobie w objęcia. Tyle słów cisnęło się na usta, lecz wzruszenie odbierało mowę i nie wiedzieli, od czego zacząć. Przynajmniej jedna, mała, dobra rzecz pośród całego tego bałaganu, pomyślał Baylin, obserwując radosne powitanie. - Na rozmowy przyjdzie czas później - powiedział sta- nowczo. - Teraz naglą nas ważne sprawy... Między innymi musimy uwolnić waszego brata! Wszyscy mężczyźni wyszli. Gaye siedziała zmartwiona a Fen wyglądała oknem, próbując zorientować się w sytua- cji na zewnątrz. Nie mogła pogodzić się z faktem, że została w domu, podczas gdy pozostali narażali własne życie, ale zdawała sobie sprawę, że ktoś musiał towarzyszyć Gaye. Wiedziała również, że mężczyźni mogli więcej zdziałać w walce na miecze. A jednak... Ciszę przerwało głośne pukanie, po czym rozległ się zdyszany głos Acevedo. - Ktoś chce się z wami widzieć. Fen otworzyła drzwi i ujrzała przed sobą czerwoną z oburzenia Ifryn. - A więc was również zostawili! - krzyknęła cesarzo- wa. - Ach ci mężczyźni! - Na placu bitwy nie ma miejsca dla kobiet. - Acevedo próbował załagodzić jej rozdrażnienie. Fen popatrzyła na niego przeciągle. 455 - Tak sądzisz? - spytała, wymieniając spojrzenie z lf- ryn. - Acevedo, zostań tu z Gaye. Masz się nią opiekować, rozumiesz? Gaye nie odezwała się ani słowem i instynktownie sięg- nęła po wisiorek. - Czekajcie! - zawołał przewodnik. - Gdzie idziecie? - Po moje dziecko - oświadczyła Ifryn z determinacją w głosie. W starej świątyni zaszły niespodziewane zmiany. Nikt jeszcze o tym nie wiedział, lecz Gaye, która właśnie ścisnęła mocno swój bursztyn, usłyszała głosy i przeraziła się. Złamałeś odwieczne prawa, oświadczyła Zidon. Teraz twój błąd obraca się przeciwko tobie i musisz zapłacić odpowiednią cenę. Postępowałem zgodnie z prawami, sprzeciwił się Meyu. Gdyby kość nie upadła tak... To był zakład, przerwała bogini. Nie możesz oszukać ognia Eleara. Twoja dłoń jest teraz skażona. Gar powróci. Niepotrzebnie się wtrącałeś. Wkrótce będziesz musiał ponow- nie stawić mu czoło. Przysłuchując się tej rozmowie, Gaye przekonała się po raz pierwszy, że nawet bóg może odczuwać lęk. Verkho zażyczył sobie, żeby wieść o aresztowaniu Sout- hana rozeszła się lotem błyskawicy, co okazało się jednak poważnym uchybieniem w taktyce kanclerza. Trzymał on w garści całą armię, szczególnie oddziały stacjonujące w Dziedzinie. Kerrellowi natomiast udało się pozyskać sporo ochotników gotowych do obrony Imperium. Niewie- lu mieszkańców chciało się dostać pod rządy Yerkho 456 i rozpaczliwe wezwanie generała okrzykniętego niedawno zdrajcą odniosło zaskakująco pomyślny efekt. Kerrell zdawał sobie sprawę, że będzie w stanie odeprzeć tylko część sił wysłanych przeciwko niemu i jedyną szansę upatrywał w zmasowanym ataku na samego Verkho. Zabi- cie kanclerza mogło oznaczać odwrót i kapitulację jego ludzi. Niestety poczyniono już pierwsze, pochopne kroki i gene- rał nie mógł powstrzymać swoich ludzi od walki, która praktycznie trwała od jakiegoś czasu. Armia Kerrella nie była jednolita. Składała się z wiernych mu oficerów, prze- ciwników Verkho i kilku arystokratów, których ambicje przerastały wyobraźnię. Również spora część mieszkańców miasta opowiedziała się po stronie generała. Kiedy walki ogarnęły swym zasięgiem bogate dzielnice Kręgu, trzeba było chronić wszelki dobytek przed ludźmi bardziej zainte- resowanymi zgarnianiem łupów niż przyszłością Imperium. Sytuację komplikowały oddziały wojska rozstawione w pobliżu Wielkich Wrót i dookoła zewnętrznych murów miasta. Początkowo większość żołnierzy stanęła po stronie Verkho. Później jednak, wyczuwając ogólne nastroje, część oddziałów zbuntowała się przeciwko kanclerzowi. Wydawało się, że wojna nie dotarła jedynie do Poziomów. Większość mieszkańców ukryła się w swoich domach, starannie zamykając okiennice. Tutaj niewiele osób rozumia- ło przyczyny konfliktu i nikt nie miał pojęcia, kogo popierać. W ciągu jednej nocy atmosferę ogólnego świętowania i radości zakłóciły przerażające realia wojny. Po wyjściu z karczmy Ifryn zdecydowanym krokiem poprowadziła Fen ulicami swego miasta. Obie kobiety często zastanawiały się, dlaczego darzą siebie tak bez- 457 granicznym zaufaniem i ciepłymi uczuciami. Fen zależało na uwolnieniu Azariego niemal w równym stopniu co Ifryn, która ze swej strony pragnęła w miarę swoich możliwości pomóc wyspiarzom. - Dokąd idziemy? - spytała Fen. - Musimy odszukać Grongara. Ma przy sobie trzy psy. - Psy? W jaki sposób zwierzęta mogą nam pomóc? Wkrótce Fen ujrzała Rekina i pozostałe dwa ogary, które Grongar trzymał na mocnym rzemieniu. - Och! - wykrzyknęła Fen, zaskoczona widokiem bes- tii. - Teraz rozumiem. - Nie powinniśmy mieć problemów z przejściem przez bramę Kręgu, o ile pójdziemy odpowiednią drogą - stwier- dził Grongar. - Potem, gdyby udało nam się dotrzeć do Dziedziny i zabrać resztę sfory... - Piwnice z winem! - wykrzyknął Corton, który do tej pory wydawał się niezwykle przestraszony. - Mogę po- prowadzić was do wyższych partii miasta. Drzwi są poza- mykane, ale ja posiadam własny komplet kluczy. Grongar spojrzał na przyjaciela i uśmiechnął się. - Jeszcze zrobimy z ciebie prawdziwego wojownika - oświadczył. - Chodźmy zatem. Mistrz win poprowadził ich ku wiejącym chłodem, ka- miennym tunelom i dalej do obszernych, opustoszałych obecnie piwnic winnych, a stamtąd schodami w górę na zewnątrz. Po wyjściu z ciemnego korytarza Grongar roze- jrzał się bacznie dookoła. - Gdzie jesteśmy? - Blisko południowej części dworu - odparła Ifryn. - Oto droga prowadząca do enklawy zakładników. - Wska- zała ręką nieco zapuszczoną alejkę. - A tam znajduje się główne wejście do pałacu. - Gdzie? - spytał barbarzyńca, wytężając wzrok. 458 - Niech ktoś pozostanie tutaj - wtrąciła szybko Fen. - Musimy mieć pewność, że wyjście jest bezpieczne. - Ja stanę na straży - zgłosił się Corton. - I nikomu innemu nie otworzę drzwi. - Dobrze. Stąd jest zbyt daleko do psiarni - kontynuo- wał Grongar. - Zostaje nam tylko ta trójka. Ogary warczały, wyrywając się z uwięzi. Z niewiadomej przyczyny, Grongar miał trudności z utrzymaniem ich na smyczy. - Enklawa zakładników jest teraz pusta? - upewniła się Fen. - Czy stamtąd nie udałoby się nam jakoś dostać do pałacu? - Możemy spróbować - odparła Ifryn po krótkim na- myśle, po czym ruszyła przodem. Mimo że enklawa świeciła pustkami, przy południowej bramie stało sześciu wartowników. Grongar uwolnił psy, które na jego komendę zaatakowały żołnierzy. Jeden ze strażników runął na ziemię z rozszarpanym gardłem, a po- zostali rzucili się do ucieczki przed oszalałymi bestiami. Grongar pobiegł za ogarami, lecz tym razem zwierzęta pozostały obojętne na jego natarczywe wezwania do po- wrotu i z łatwością oddaliły się na znaczną odległość od swego pana. Fen i Ifryn zostały same. Droga do enklawy stała ot- worem. Spojrzały z rezygnacją na rozszarpane ciało męż- czyzny, potem na niknącą w oddali postać barbarzyńcy, i w jednej chwili podjęły decyzję. Cesarzowa podniosła z ziemi krótki miecz martwego żołnierza. Fen miała przy sobie własny nóż, z którym nie rozstawała się od dawna. Przeszły przez bramę, wkraczając do obcego im świata. Enklawa zajmowała spory obszar i kobiety miały trudności z odnalezieniem odpowiedniego przejścia. W końcu jednak, ku ogromnemu zadowoleniu, bez przeszkód znalazły się 459 przed nie strzeżoną bramą w okalającym pałac wysokim murze. - Gdzie może być Azari? - spytała Fen. - W komnatach mego męża - odparła Ifryn. - Przynaj- mniej poprzednio tam się znajdował. - Chodźmy tędy. - Pociągnęła za rękaw swoją nową przyjaciółkę. Kerrell wraz z dwoma oficerami stał na jednym z murów obronnych okalających Dziedzinę, spoglądając na budynki Dworu i na wyżej położone Iglice ozdobione wysokimi wieżyczkami. Nie opodal Dsordas, Yeori i Aad nieco zdezorientowani pierwszym etapem walki, oczekiwali dal- szych rozkazów. Kerrell układał plan natarcia. Chciał wykorzystać wszystkie możliwe drogi, by jak najszybciej przedrzeć się przez Dziedzinę i zaatakować znajdujących się w pałacu żołnierzy kanclerza. Znał wiele podziemnych i napowietrznych przejść. Nie skończył jeszcze omawiać swojej koncepcji działania, gdy Aad wydał donośny okrzyk. Chłopak przyglądał się swoim dłoniom, a następnie przeniósł wzrok na wzgórze. Oczy wszystkich powędrowały za spojrzeniem młodego człowieka. - Za późno - wyszeptał Dsordas. Ogromna, powstała z nicości przezroczysta kopuła w jed- nej chwili opadła na pałac, dotykając zewnętrznych murów i przykrywając najeżoną iglicami budowlę. Błyskała i migo- tała niczym płynny ogień, rzucając czerwoną łunę na całe miasto. Ciepły podmuch wiatru spłynął ze wzgórza, owie- wając zastygłe w bezruchu postacie. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY Przebudzone wspomnienia, niczym roztapiający się lodowiec, spływają bystrymi potokami. Jaką szansę przetrwania mają mrówki, ogarnięte taką powodzią? rerkho z czcią uniósł ponownie ożywiony talizman. Wydawało mu się, że dotyka czegoś niezwykle miękkiego i wilgotnego. Czuł jednak chłód bijący od twardej i suchej powierzchni kamienia. Gar i kanclerz spojrzeli na siebie. - Jesteś mój -powiedział Verkho z tryumfem w głosie. - Do mnie należy teraz twoja moc! Kamienne oko zamrugało. Bóg spał dość długo i czuł się jak ślepiec, który zapomniał o swoim kłopotliwym położe- niu. Wiedział, że dopóki nie stworzy dla siebie nowego ciała, będzie musiał służyć swemu śmiertelnemu wybawicie- lowi i dopiero wtedy ów człowiek pozna prawdziwą naturę mocy. Gar przypominał sobie świat i wszystkie odczucia sprzed wielkiego uśpienia. Potrafił czekać, co bardzo go zdumiewa- ło. W porównaniu z ciemną głębią oceanu, ziemia wydawała się całkiem interesująca. Odbierał ją jak mrowisko rojące się od nic nie znaczących śmiertelnych istot przemierzających swoje ścieżki w poszukiwaniu przeznaczenia. Już niedługo poznają swoje właściwe miejsce. Kiedy tylko będzie gotowy. 461 Odgłosy walki odwróciły uwagę Verkho od starożytnego kamienia. Odłożył go na chwilę i podszedł do okna. Gar wiedział, że talizman znalazł się w rękach człowieka, który przez jakiś czas może być użyteczny. Toczące się walki doprowadziły kanclerza do furii. Kto śmiał występować przeciwko niemu? Kimkolwiek by był, drogo za to zapłaci! Ponownie podniósł magiczny przedmiot, czując bezgra- niczną moc rozchodzącą się od czubków palców po całym ciele. Wziął zaledwie cząstkę tej przerażającej siły, kształ- tując ją odpowiednio dzięki opanowanym uprzednio umie- jętnościom. Umysły uśpionych talentów kierowały energią podobnie jak wtedy, gdy osłaniały pracownię kanclerza. Verkho wydał polecenie i poczuł nagły przypływ tryumfu. Koła ruszyły posłusznie, czerpiąc potrzebną energię i two- rząc potężną zaporę, która rozpostarła się nad pałacem i Iglicami niczym wielka kopuła, docierając również do podziemnych tuneli. Czerwony ogień chronił kanclerza przed nieprzyjaciółmi znajdującymi się na zewnątrz pałacu, podczas gdy z pozo- stałymi w środku rozprawiały się straże. Tarcza była rów- nież symbolem jego potęgi, przed którą mieli zadrżeć wszyscy mieszkańcy Xantium. Verkho zaśmiał się. Mam władzę boga! Gdy ta myśl przemknęła mu przez głowę, gdzieś w odleg- łym zakątku jego umysłu zrodziło się podejrzenie, że moc, którą dysponował obecnie, została mu niechętnie powierzo- na. Natychmiast odegnał wszelkie wątpliwości i rozpoczął przygotowania do udowodnienia wrogom, jak nieroztrop- nie było sprzeciwiać się jego woli. Z nastaniem świtu Fen i Ifryn wyłoniły się ostrożnie na dziedziniec i ze zdziwieniem stwierdziły, że niebo nagle stało 462 się czerwone. Z przerażeniem wpatrywały się w szkarłatny ogień, który wydawał się rozpościerać nad całym światem. Po chwili ich uwaga została jednak skierowana na bardziej naglący problem. Dwaj żołnierze, którzy pojawili się po przeciwnej stronie dziedzińca i z uwagą przyglądali się tajemniczej kopule, w każdej sekundzie mogli dostrzec dwie kobiety. - Ruszamy - powiedziała zdecydowanie Ifryn. - Ale... - Po prostu idź za mną. - Ifryn wolno wkroczyła na otwartą przestrzeń, a Fen posłusznie podążyła za swoją przyjaciółką. Strażnicy, spostrzegłszy je, z niedowierzaniem wytrzesz- czali oczy, rozpoznając cesarzową. - Wróciłam, jak widzicie - zakomunikowała Ifryn. - Nikt nie uniknie zemsty mego szkarłatnego ognia. Odwróciła się do Fen, a mężczyźni wciąż gapili się z rozdziawionymi ustami niczym dwa bezmyślne stworzenia. - Czarodziejko! Spal tych dwóch! - rozkazała. Fen uniosła ramiona ku szkarłatnemu niebu i krwawe światło zabłysło na ostrzu jej noża. Zaczęła nucić jakieś bezsensowne słowa, ale mężczyźni nie mieli zamiaru przysłuchiwać się dokładnie. Uciekli, gubiąc po drodze swoje włócznie. - Chodźmy - powiedziała Ifryn, prowadząc. - To było ryzykowne posunięcie - skomentowała Fen, starając się dotrzymać jej kroku. - Nie potrafię wyobrazić sobie osoby posiadającej mniej magicznej mocy niż ja. Co byśmy zrobiły, gdyby strażnicy nie uciekli? - Zabiłabym ich - krótko odpowiedziała Ifryn. Kontynuowały marsz. Ich cel był już blisko, ale żeby dostać się do komnat Southana, musiały przejść przez pomieszczenie obstawione wartownikami. 463 Mężczyźni znajdujący się w środku, wciąż nieświadomi ostatnich wydarzeń, tkwili w błogim przeświadczeniu, że przejmowanie władzy przez Verkho idzie gładko i marzyli o korzyściach wynikających z poparcia właściwej strony. - Teraz moja kolej - zdecydowała Fen. Z haków przymocowanych do ściany zdjęła dwie lampy oliwne i korzystając z tego, że drzwi stały otworem, roz- trzaskała je o próg pomieszczenia. Płomienie natychmiast ożyły, tworząc ognistą zaporę. Całkowicie zaskoczeni straż- nicy zaczęli wrzeszczeć i przeklinać, nie wiedząc, co się dzieje. - Magiczny ogień - ryknęła Fen, przekrzykując hałas. - Dotknięcie go oznacza śmierć. Dwie kobiety czym prędzej pobiegły korytarzem prowa- dzącym do komnat cesarza. Kiedy były już blisko, Fen zorientowała się, że przed wejściem stoi dwóch strażników, których nie sposób ominąć. - Nadszedł czas na wielki powrót cesarzowej - powie- działa z uśmiechem Ifryn i śmiało ruszyła w kierunku żołnierzy. Fen podążała tuż za przyjaciółką. Mężczyźni znierucho- mieli, trzymając włócznie w pogotowiu. - Chcę zobaczyć mojego męża i syna - oświadczyła Ifryn poważnym głosem nie znoszącym sprzeciwu. Żołnierze byli najwyraźniej zdezorientowani. W żadnym z rozkazów, jakie otrzymali, nie wzięto pod uwagę powrotu cesarzowej. - Nikt nie może tu wejść - odezwał się niepewnie jeden z nich. - Southan i Azari są w areszcie. - W takim razie mnie również aresztujcie - odparowała zniecierpliwiona Ifryn. - Chcę przejść! - Teraz mamy nowego władcę, pani - zauważył drugi żołnierz. - Nie podlegamy już twoim rozkazom. 464 - A jednak zobaczę syna - zapewniła. - Czy śmiesz mi w tym przeszkodzić? Znajdowała się zaledwie o parę kroków od żołnierza, który teraz ostrzegawczo opuścił włócznię, lecz się zawahał. Ifryn podeszła jeszcze bliżej. Nagle uniosła krótki miecz, do tej pory zwisający luźno wzdłuż fałd jej sukni, i zadała błyskawiczny cios. Rozległo się głośne chrupnięcie i włócz- nia wypadła z bezwładnych rąk żołnierza. Cesarzowa na- tychmiast odwróciła się do drugiego wartownika. W jej oczach czaiła się szaleńcza determinacja. - Zejdź mi z drogi! Lata posłuszeństwa sprawiły, że strażnik już chciał się cofnąć. W tym samym momencie jego kompan pozbawiony włóczni próbował wyciągnąć miecz z pochwy. Fen rzuciła się na niego z furią. Jasne włosy dziewczyny zawirowały w powietrzu. Wbiła nóż w ramię wartownika, lecz impet uderzenia sprawił, że przewrócili się oboje. Ifryn w ostatniej chwili zdołała uchylić się przed opadającą włócznią i z ca- łych sił zadała cios. Zaskoczony wartownik chciał od- parować uderzenie, lecz zdołał jedynie podbić miecz do góry i stalowe ostrze rozpruło ciało aż po szyję. Ze śmiertelnej rany trysnęła krew i bezwładne ciało zwaliło się na podłogę. - Zobaczę swoje dziecko - wysapała Ifryn, wyciągając miecz z gardła przeciwnika. Odwróciła się do Fen, która zdołała wbić nóż głęboko w serce żołnierza. Cesarzowa pociągnęła przyjaciółkę za rękę, przypominając jej słowa Donety: „Kobiety również mają swoje sposoby". Klucz znajdował się w zamku i Ifryn, przekręciwszy go natychmiast, otworzyła drzwi. Zaniepokojony odgłosami walki, Southan stał na środku komnaty, trzymając w ręku odłamaną nogę od krzesła, gotowy bronić siebie i swego dziedzica taką właśnie bronią. Instynktownie zamachnął się, lecz w ostatniej chwili pojął, na kogo się zamierza. 30 - Blaik płomienia 465 - Ifryn! - krzyknął i porwał ją w objęcia, odrzucając drewnianą broń. Z dłoni żony wysunął się zakrwawiony miecz. - Gdzie Azari? - zapytała niespokojnie. Southan wskazał na sąsiednią komnatę i Ifryn pobiegła do swego maleństwa. Wtedy dopiero cesarz ujrzał nie znaną sobie Fen, która stała w wejściu, bacząc, czy nie zbliżają się jacyś żołnierze. Azari leżał spokojnie w swoim łóżeczku, a spocona ze strachu niania kuliła się w kącie. Nie zwracając najmniejszej uwagi na opiekunkę, Ifryn wzięła syna w ra- miona i wróciła do pierwszego pokoju. Southan nie mógł wydobyć z siebie żadnego słowa, wciąż zaskoczony przebie- giem wypadków. Chciał wyjaśnić Ifryn tak wiele, że nie wiedział, od czego zacząć. Cesarzowa dostrzegła znajome zakłopotanie w jego oczach. - Przede wszystkim - powiedziała stanowczo - uciekaj- my stąd. Acevedo właśnie skończył opisywać Gaye szkarłatną kopułę, lecz niewidoma dziewczyna zdawała się go nie słuchać. Wciąż ściskała bursztynowy kryształ. Wędrowała po odległych królestwach, skąd nowa władza w Imperium postrzegana była jako ohydna plama powlekająca świat. Wiedziała, że Bowen znajduje się wewnątrz i starała się za wszelką cenę wydobyć go stamtąd. Ignorując wszystko, co działo się dookoła, skoncentrowała się wyłącznie na swym ukochanym, błagając, by usłyszał jej wołanie. Bowen ponownie znalazł się w podziemiach departamen- tu. To miejsce znał najlepiej. W dalszym ciągu panowała tu nie zmącona cisza. W kilku pomieszczeniach napotkał 466 grupy nieprzytomnych talentów, których krew mieszała się, spływając z nacięć na rękach do mis znajdujących się pomiędzy ciałami. Bowen nie zatrzymał się. Odległy, ko- biecy głos wskazywał mu dalszą drogę. Znalazł pomiesz- czenie, gdzie trzymano ropuchy. Nie zauważył nikogo w pobliżu, więc wśliznął się do środka i podniósł jedną z fiolek przechowywanych w drewnianych skrzynkach. Niezwykle delikatnie odkorkował buteleczkę i powąchał zawartość. Następnie, równie ostrożnie, wetknął korek z powrotem i rozpoczął dalszą wędrówkę ciemnymi kory- tarzami. Pojawienie się czerwonej kopuły zmieniło przebieg toczą- cych się walk, odcinając znajdujących się na zewnątrz pałacu zwolenników Verkho od centrum dowodzenia. Inni, przebywający w tym czasie na wysokich murach obron- nych, zostali zepchnięci w przepaść mocą tworzenia się szkarłatnej zapory. Takie lekceważenie własnych ludzi w powiązaniu z wątpliwościami co do prawdziwych intencji Verkho i strachem przed jego nieziemskimi czarami spowo- dowało, że jego dotychczasowi zwolennicy uznali konflikt za niewart przelewania krwi. Mimo skomplikowanej sytuacji zawarto już wiele lokal- nych rozejmów. W miarę jak ludzie zdawali sobie sprawę z bezsensowności swego działania, ustawała przemoc i gwa- łty. Proces ten uległ nagłemu przyspieszeniu, gdy kilka ognistych piorunów oderwało się od czerwonej kopuły i niczym spadające gwiazdy uderzyły w różne, przypad- kowo namierzone części miasta, powodując początkowo niewielkie, lecz niezwykle gwałtowne pożary, które błys- kawicznie się rozprzestrzeniały, wzbudzając powszechne przerażenie i zamieszanie. 467 Gdy pierwsze ogniste kule pojawiły się na niebie, Kerrell znajdował się w swoim obserwatorium na murach Dziedzi- ny. Posłańcy informowali go nieustannie o przebiegu słab- nących starć. - Bogowie! Co teraz? - wykrzyknął generał, gdy czer- wony piorun przeleciał tuż nad ich głowami. - W jaki sposób z tym walczyć? - spokojnie spytał Yeori. - Jakoś musimy - odpowiedział Dsordas. Wyczerpany wędrówką po schodach, Grongar pojawił się bez tchu, przerywając ich rozmowę. W paru słowach opowiedział o wyprawie Fen i Ifryn oraz o utracie kontroli nad ogarami. - Pędziły jak oszalałe - rzekł barbarzyńca. - Nie mog- łem nic uczynić - dodał, wciąż zaskoczony tym niewy- tłumaczalnym nieposłuszeństwem swoich ulubieńców. Słuchacze chłonęli wieści w osłupieniu, lecz szybko po- wrócili do najważniejszego problemu. - Czy Fen i Ifryn wróciły z tobą? - spytał Kerrell. - Gdzie one teraz są? - dociekał Dsordas. Grongar niechętnie wskazał na wzgórze. - Tam - wyszeptał głosem pełnym boleści. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY Kamienne oko obserwuje moich przyjaciół. Jestem wolny, dopóki oni mogą się unosić, lecz jak długo jeszcze będę w stanie ich ochraniać, teraz gdy pojawił się ten dziwny wiatr? Craye zrozumiała, że już nigdy nie uda im się pokonać Verkho. Moc, nad którą przejął kontrolę, wydawała się niewyobrażalnych rozmiarów. Przeciwstawienie się tej sile zajęłoby obrót całego świata. Gaye przypomniała sobie słowa ducha i natychmiast odrzuciła niemożliwą do zreali- zowania myśl. Teraz zmierzała do jedynego, najważniej- szego w jej mniemaniu celu. Mocno ścisnęła w dłoni bursztyn, koncentrując myśli na Bowenie. Wiedziała, że ukochany ją słyszy, aczkolwiek bardzo słabo. W nieziemskiej pustce dotarły do niej inne głosy błagające o pomoc, lecz nie zwracała na nie uwagi. Jeśli rzeczywiście nadchodził koniec świata, pragnęła z całej siły ujrzeć apokalipsę wspólnie z Bowenem. Wybierz opowieść. Spraw, by stała się prawdziwa. Tym razem przyszła dziewczynie do głowy historia z wła- snych wspomnień. Nie potrzebowała rady ducha. Ta opo- wieść miała być tylko dla niej. 469 Bowen nie potrafił znaleźć wyjścia. Błąkając się po korytarzach departamentu, zauważył jedynie kilku przera- żonych urzędników, którzy w ogóle nie zwrócili na niego uwagi. Dostrzegł również człowieka mgliście kojarzącego mu się z jakimiś wydarzeniami z niedawnej przeszłości. Nazywał się Martyn. Teraz jednak Bowen był sam. Tunel biegnący przed nim został zablokowany pulsującą, czer- woną tarczą. Z tajemniczej materii emanowała olbrzymia moc, która nie pozwalała mu podejść bliżej. Prawie nama- calnie odczuwał bolesny nacisk zła skierowanego przeciw niemu. Próbował jednak przedrzeć się przez magiczną zasłonę. Zawahał się na chwilę i natychmiast został od- rzucony około sześciu kroków w tył. Teraz! Jakiś głos słyszany w umyśle ponaglał go do działania. Potrzebujesz ognia. Wyjął z kieszeni buteleczkę i odkorkował ją szybkim ruchem. Nie zastanawiając się, wypił do dna obrzydliwy, szary nektar. Poczuł jak napój pali wnętrzności, przepeł- niając go niewypowiedzianą męczarnią. Odległy głos Gaye zaczął opowieść o białym płomieniu, który przerwał pieczęć pomiędzy odmiennymi światami, pozwalając na ucieczkę dwojga kochanków. Tym razem historia została nieco zmieniona; uciekł ten, który posiadał biały płomień, używając swego bólu, by utorować sobie drogę. Bowen wyczuł zaczątki płomieni, jakie wytworzył. Po chwili odbijały się już od kamiennych ścian, sufitu i podłogi, zabarwiając na różowo czerwoną barierę. Bowen uczynił rozpaczliwy wysiłek, aby usłyszeć dalsze słowa opowieści i uwierzyć w nie. Nagle powróciła wizja niezliczonej ilości duchów znajdujących się w starej świątyni w Xantium i na terenie Areny w Zalys. Poczuł falę nowej siły. Postąpił naprzód i zachwiał się, z trudem unikając upadku. Z ko 470 i lejnym ruchem ból się podwoił. Mężczyzna chciał zawrócić i znaleźć jakieś bezpieczne schronienie, lecz bezlitosny głos kazał mu iść dalej. Wykonał dwa kroki i znalazł się bardzo blisko celu. Biały i czerwony ogień prawie zetknęły się ze sobą. Jeszcze jeden krok. Ból stał się nie do wytrzymania, krzyczał każdy nerw ciała. Bowen widział już tylko blask płonącej krwi. Poruszał się w śmiertelnych katuszach, mi- mowolnie przesuwając stopy po kamiennej podłodze. Ogień zetknął się z ogniem, powodując eksplozję światła, żaru i bólu. Bowen rzucił się naprzód i runął jak kłoda, trzęsąc się w krańcowym wyczerpaniu. Znajdował się na zewnątrz magicznej zasłony. Białe płomienie znikały powo- li. Bowen czołgał się dalej, usuwając po drodze czerwone łuny, i wkrótce znalazł się poza zasięgiem zła, które emano- wało z tarczy. Zatrzymał się, czując ogarniającą go senność. Wciąż słyszał głos w swoim umyśle i zrozumiał, że nie może spocząć, dopóki nie zobaczy się ze swoją ukochaną. Wszyst- ko inne przestało się nagle liczyć. Powoli, odczuwając nieziemski ból przy każdym ruchu, Bowen wstał i zaczął iść przed siebie. Talizman spoglądał na Verkho z okrutnym, lecz pełnym pobłażania rozbawieniem. Wybawca Gara pojmował tak niewiele, mimo iż posiadł źródło ogromnych możliwości. Jakież ograniczone okazały się jego ambicje! Dlaczego narażał się na cierpienia i kłopoty, skoro teraz nie potrafił nawet cieszyć się odniesionym zwycięstwem? Verkho po- prosił jedynie o siłę do wytworzenia czerwonej zasłony i o kilka innych rzeczy, których akurat nie mógł otrzymać. Stracił czternaście lat życia, talent telekinetyczny, miał okaleczoną rękę i nic nie mógł na to poradzić, ponieważ te 471 trzy sprawy stanowiły część starożytnego zakładu. Fakty stały się nieodwracalne. Kanclerz zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie niosły ze sobą pewnego rodzaju prośby. Każde życzenie wymagało nieustannej kontroli nad uwolnioną siłą, ponie- waż mogło spowodować nieprzewidziane konsekwencje. Na przykład zażyczenie sobie nieśmiertelności oznaczałoby skazanie siebie na wieczne życie. Musiałby patrzeć jak marnieje jego ciało, przez wieki odczuwając ból i zniedołęż- nienie. Im dłużej myślał nad możliwością wykorzystania mocy magicznego kamienia, tym więcej dostrzegał pułapek i ślepych uliczek. Dziwił się, dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej, podczas gorączkowego rozwiązywania zagadek talizmanu. Na razie czuł się jednak bezpieczny wewnątrz płonącej kuli i cieszył się, że ma dużo czasu na oczekiwanie i naukę. Gar uczył się wraz ze swym wybawcą. Szczególnie in- trygowały go nietoperze. Na równi z innymi stworzeniami powinny słuchać jego rozkazów, lecz w jakiś niewytłuma- czalny sposób wymykały się spod kontroli. Zabawiał się, tworząc wiatry, które odpędzały nietoperze i podobnie jak Yerkho... czekał. Z początku karmazynowa kopuła stanowiła niesamowite i fascynujące widowisko dla mieszkańców Xantium. Wielu przypominała czerwone sklepienie wyjątkowo imponującej świątyni. Zarysy Iglic, częściowo prześwitujące przez czer- woną chmurę, czyniły ten widok jeszcze bardziej taje- mniczym. Powstało mnóstwo plotek i domysłów na temat niesamo- witej kopuły, na którą jedni spoglądali z zachwytem, drudzy z lękiem. Wkrótce zaczęto traktować niecodzienne zjawisko 472 w inny sposób. Kilka pierwszych ognistych piorunów nie wyrządziło zbyt wiele szkód, wywołało jednak strach i prze- rażenie wśród mieszkańców Xantium. Bardziej jednak niepokoiły ludzi pogłoski o krwio- żerczych potworach siejących trwogę i zamęt. Wielu widziało morskiego smoka na własne oczy, a wszyscy słyszeli o jego zajadłej walce, która odbyła się dwa miesiące temu na stadionie. Teraz zaczęto szeptać, że w mieście pojawiły się podobne monstra, pożerające każde żywe stworzenie napotkane na swej drodze i ro- snące w zastraszającym tempie. Mówiono o jadzie są- czącym się z ich kłów, który zabijał nawet przy małym zadrapaniu. Większość traktowała opowieści jako fantazje i absurdy, lecz wkrótce przekonano się o wielu zmianach, jakie zaszły w mieście. Olbrzymie szczury i inne szkodniki stawały się coraz odważniejsze i grasowały na ulicach nawet w ciągu dnia. Trzymane w klatkach bestie przeznaczone do śmier- telnych zawodów wydostały się na wolność, siejąc przeraże- nie, a ich właściciel zniknął bez śladu. Roje owadów zagrażały na otwartej przestrzeni. Nawet najbardziej łagod- ne i udomowione zwierzęta odmawiały posłuszeństwa, re- agując dziko na widok ludzi. Późnym rankiem ognisty piorun zrodzony z czerwonej kopuły zapoczątkował eksplozję płomieni i miasto ogarnęła panika. Brakowało wody do ugaszenia powstałych poża- rów i wkrótce dzielnice, gdzie domy zbudowane były z drewna, zamieniły się w wielkie ogniska. Płomienie roz- przestrzeniały się w szybkim tempie i ludzie musieli uciekać do miejsc nie dotkniętych jeszcze kataklizmem, zabierając ze sobą jedynie niezbędne rzeczy. Od strony wzgórza wiał ciepły wiatr, przynosząc na swoich skrzydłach pożogę i szaleństwo. Całe Xantium 473 dostało się we władanie zła, które już dawno przekroczyło granice ludzkiego umysłu. Nawet w pałacu, gdzie nikomu na razie nie groziło niebezpieczeństwo, czaiła się obawa i lęk. Ludzie poparli Verkho kierowani żądzą władzy i bogactwa, lecz nikt nie spodziewał się takiego rozwoju wypadków. Zamknięci w wywołującej coraz większy niepokój osłonie, nie mogli zdobyć się na odwagę, by podejść w pobliże czerwonej bariery. Tymczasem wiedzeni skrajną determinacją zbiegowie - para cesarska wraz z Fen - dotarli do południowej bramy Dziedziny. Ujrzeli przed sobą złowieszczy, czerwony ogień rozpościerający się na całej powierzchni otwartych wrót. Przypominał on powłokę utworzoną z żywej krwi. Cesarz nadaremnie starał się utorować drogę, lecz gdy do bariery pozostało mu nie więcej niż pięć kroków, magiczna siła odepchnęła go, nie pozwalając podejść bliżej. Nie skapitulował jednak i rzucił się na czerwoną zasłonę, wyma- chując mieczem, jakby pragnął poprzecinać wyrastający tuż przed nim gąszcz płomieni. I tym razem został gwałtownie odrzucony. Fen i Ifryn pomogły wstać poobijanemu i poka- leczonemu cesarzowi. Cała trójka schroniła się w pustej budce wartowniczej. Musieli ochłonąć i zastanowić się chwilę. - Co teraz zrobimy? Nie możemy przecież siedzieć tutaj z założonymi rękoma, czekając, aż Verkho nas znajdzie. - Fen przerwała na chwilę, mając nadzieję, że któreś z nich się odezwie. - Czy nie mam racji? ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY Płuca świata wdychają powietrze... Nadchodzi burza. Grzmot odbija się echem w labiryncie. Obok odgłosów furii słychać coś jeszcze. Muzykę wiatru, śpiew deszczu? Na pewno są tam inne dźwięki. Muszę tylko się wsłuchać. Wdychają... i wydychają ogień. Walki oczyły się jeszcze w kilku miejscach. Bitwa nie pasowała do zaistniałej sytuacji i mieszkańcy Xantium martwili się jedynie o przetrwanie. Baylin wraz z Sagarem i Nasonem odnaleźli punkt obserwacyjny Kerrella. - Wszystkie tunele prowadzące do pałacu są zablokowa- ne - oznajmił Baylin. - Czerwona chmura dociera również do podziemi. - I nikt nie może się do niej zbliżyć - potwierdził ponuro Kerrell. Wszyscy posłańcy z rejonu Dziedziny przekazali mu podobne wieści. Dsordasa ogarnął gniew. Tunele stanowiły ich ostatnią nadzieję. Kiedy Grongar poinformował ich, że Fen znajduje się w pałacu, wyspiarz chciał natychmiast pospieszyć jej na ratu- nek, lecz generał, który nie mniej przejmował się losem Ifryn, doradził, by zaczekać cierpliwie na informacje o tajemniczej barierze. Teraz wiedzieli już, że wszystkie drogi zostały za- mknięte. Tarcza plująca ogniem okazała się niedostępna. Roz- pacz i poczucie niesprawiedliwości losu przyprawiały Dsordasa 475 o fizyczny ból, który mężczyzna starał się stłumić wewnątrz. Nawet spotkanie z Sagarem nie złagodziło cierpienia. Gdy stracił całkowicie nadzieję i zwątpił w swoje siły, nagle wszystko dookoła ucichło tak, jakby Dsordas w jed- nej chwili stracił słuch. Nogi ugięły się pod nim i uklęknął na kamieniach. Pozostali pospieszyli z pomocą, lecz zawa- hali się, widząc tuż przed sobą zjawę, unoszącą się ponad murami obronnymi. Mimo światła dnia powietrze wypeł- niło się trzepotem skrzydeł nietoperzy. - Matko! - wyszeptał Dsordas. - Pomóż mi. To Fen potrzebuje pomocy. Widmowe oczy kobiety przepeł- nione były cierpliwością, miłością, lecz także głęboką troską. - Jest ranna? - spytał szybko. - Co mam zrobić? Słuchaj nietoperzy. - Co? - Poczuł się zdezorientowany. Obserwatorzy zda- rzenia nie wiedzieli, o co chodzi, słysząc tylko jednego rozmówcę. Delikatne dźwięki, które wypełniły jego umysł najpierw obrazami, a później słowami, przerwały ciszę. Piski nietope- rzy układały się w zrozumiałe dla Dsordasa wypowiedzi. Usłyszał nowy głos. Mówią za mnie wewnątrz i na zewnątrz. Tym razem to nie jego matka przemówiła. - Kim jesteś? Jestem Alasia. Masz sporo do zrobienia, uzdrowicielu. Musisz przerwać koło. Ta biała powinna to zrobić, lecz opuściła mnie, podobnie jak światło przewodnie. - Nie rozumiem. Jakie koło? - Wyspiarz zastanawiał się, czy „ta biała" oznaczało Gaye. Alasia pokazała mu koło. Choroba, którą było na- brzmiałe, odepchnęła Dsordasa. Zobaczył w swoim umyśle wielkie, obrzydliwe koło. Widok przyprawiał o mdłości. W środku leżeli zakładnicy z Zalys. Ich krew mieszała się, 476 tworzą c niebies kie płomie nie, które teraz tańczył y wśród szkarła tnego ognia. Ulec z swoi ch braci . - Nie potra fię. Nie odch odź! Zapa nowała cisza. Dsorda s wychw ycił wyczek ujące spoj- rzenie swojej dawno zmarłej matki. Jeste ś uzdro wicie lem, powi edzia ła. Musi sz zaczą ć dział ać. Pocz uł się, jakby znów był małym chłopce m. Jednak żadne dziecko nie potrafił oby udźwig nąć ciężaru spoczy wa- jącej teraz na nim odpowi edzialn ości. W jaki sposób mógł uleczyć pojman ych mieszk ańców wyspy? Znajdo wali się daleko, a ich chorob a wydaw ała się wszech niszczy cielska. Spoj rzał w górę na szkarła tną opokę. Nawet myśl o roz- trzaska niu tej tarczy to czysty absurd. Jednak w środku znajdo wała się Fen. Dsor das zamkną ł oczy, przenos ząc się do innego świata, nieświa domy, że Aad nakazał wszyst kim pozosta wić go w spokoj u. Pomóż mi. Ponow nie ujrzał zakładn ików, lecz nie miał pojęcia, od czego zacząć. To przeras ta moje siły, zapłaka ł cicho i poczuł falę dezapr obaty bijącą od ducha matki. Ona równie ż była niegdyś uzdrow icielką i teraz oczeki wała od swego syna dużego wysiłku. Jedena stu za- kładnik ów, powied ział do siebie. Zacznij od jedneg o. Dsor das spróbo wał poszerz yć zakres swojej świado mości, a następni e skierow ał ją ku najbliżej znajdują cemu się nieszczę ś- nikowi. Odczuł ogromn y wstrząs spowod owany chorobą. Jak oni mogli to znosić? Jego myśli wtargnęł y do wnętrza pogrążo ne- go w śpiączce ciała i poczuł, jak drgnęło pod wpływe m ingerenc ji, po czym odpowie działo na nieznan e bodźce. Trucizn a traciła swą moc, nacięcie na nadgars tku zasklepi ło się i krew przestał a spływać. Ogień przygasł prawie niedostr zegalnie. Jeszcze tylko dziesięci u. Dsordas poruszył się, czując ogarniaj ące go zmęczen ie. 477 - Nie ruszajcie go! - zawołał Aad. - Nie przerywajcie jego pracy. To niezmiernie ważne. Przyjaciele patrzyli w zdumieniu to na klęczącą postać, którą otaczały trzepocące skrzydłami nietoperze, to na zjawę unoszącą się obok. Nagle Aad obrócił się gwałtownie i odbiegł bez słowa. Zaraz potem za chłopcem podążył Yeori. Nikt z pozostałych się nie poruszył. Swordsman wstrzymał oddech na widok dwóch mijają- cych go strażników, a następnie opuścił swoją kryjówkę i podążył w przeciwnym kierunku. Ćo chwila przeklinał siarczyście pod nosem. Wydawało mu się, że szczęście odwróciło się od niego, gdy zabił nałożnicę Verkho. Od tego czasu prześladował go prawdziwy pech. Wszystkie czyny, jakich dokonał, obracały się przeciwko niemu i Swordsman zaczął ulegać zgorzknieniu. Nawet kilka mniejszych sukce- sów nie poprawiło samopoczucia Martyna. Co ona takiego powiedziała? Nie możesz tam wejść. Każdy, kto przekroczy te progi, zostanie przeklęty. Nocą zdołał dostać się do gmachu departamentu i teraz znalazł się w pułapce. Wszystkie wyjścia zostały zablokowa- ne przez jakiś nieziemski ogień, a jedyna wolna droga prowadziła w górę do pałacu, gdzie z pewnością roiło się od strażników. Mimo to Swordsman zdecydował się przedo- stać tamtędy, wciąż mając nadzieję, że w końcu dostanie Verkho w swoje ręce. Zanim jednak udał się do pałacu, starym zwyczajem postanowił narobić nieco zamętu. Talenty, które napotkał, leżały od dawna bez przytomności i nie potrafił ich w żaden sposób dobudzić. Przypomniał sobie nagle o sekcji Hariosa, gdzie odbywały się eksperymenty. Gdyby udało mu się tam dostać i narozrabiać, spowodowałby poruszenie, jakiego właśnie potrzebował, a równocześnie mógłby popsuć 478 plany kanclerza. Poruszając się z kocią zwinnością po opus- toszałych korytarzach, zbliżał się do celu. Miecz trzymał w pogotowiu. U podnóża ostatnich schodów zatrzymał się, nasłuchując uważnie. Wszędzie panowała głucha cisza. Pierwsze pomieszczenie, do którego zajrzał, świeciło pustkami. W następnym ujrzał przerażającą scenę. Je- denaścioro kobiet i mężczyzn, niektórzy niewiele tylko starsi od dzieci, leżało bezwładnie w makabrycznym kręgu. Każda z osób miała wyciągniętą jedną rękę, a z nacięć na nadgarstkach sączyła się krew, która spływała ku misce ustawionej na środku pomieszczenia, gdzie wybuchała magicznym płomieniem. Swordsman poczuł mdłości. Nie znajdę lepszego miejsca, pomyślał i nagle zauważył, jak rany kolejno zasklepiają się i przestają krwawić. Patrzył, nie wierząc własnym oczom. Płomienie na środku komnaty stopniowo przygasły. Przyspieszymy trochę to uzdrawianie, zdecydował i pod- niósł jedną z bezwładnych postaci, odkładając ją na bok. Pięciu, pomyślał Dsordas, walcząc z ogarniającym go wyczer- paniem. Jeszcze sześciu. Nie wiedział, czy podoła temu zadaniu. Z wielkim wysiłkiem kontynuował uzdrawianie, gdy nagle przerwał, wyczuwając czyjąś obecność. Ktoś starał się przerwać koło, używając fizycznej siły, a nie uzdrawiających mocy. Zakładnicy byli podnoszeni z kamiennych posłań i z wściekłością odrzucani na bok. Budzili się w agonii. Czekała ich powolna, nieunikniona śmierć. Uzdrowieni przez Dsordasa mieli jeszcze pewną szansę na przeżycie, lecz pozostałym nie potrafił już pomóc. Uzdrowiciel upadł na ziemię, wydając z siebie okrzyk przerażenia. Nie wiedział, czy koło zostało przerwane. 479 Swordsman wpadł w szał. Oburzenie, jakie odczuwał, rosło w nim za każdym dotknięciem kolejnej śpiącej ofiary. Ci, których przesunął, jęczeli i krzyczeli rozdzierająco, lecz nie zwracał na nich uwagi i kontynuował swoje dzieło, obserwując jak piekielny płomień zmniejsza się coraz bar- dziej. Gdy odrzucił ostatniego zakładnika, ogień zgasł. Nagle usłyszał hałas dobiegający z korytarza. Talenty budziły się do życia i eksplozja sił zwrotnych została uwolniona w jednej chwili. Towarzyszył temu zjawisku przerażający grzmot, który zdawał się niszczyć cały świat. Swordsman wybiegł z pomieszczenia i ujrzał żołnierzy pędzą- cych w jego kierunku z obu stron. Ogarnęła go furia walki, lecz jeden miecz nie wystarczył przeciwko całemu oddziałowi. W ki- pieli krwi utonęło szczęście Martyna. Na zawsze. Aad biegł przed siebie, czując silne mrowienie w dłoniach. Nieznana siła zaprowadziła go do centrum potężnej magii. Kobieta mówiąca głosem nietoperzy wskazywała mu drogę. Zatrzymał się bez tchu przed południową bramą pałacu, patrząc z lękiem na czerwoną barierę. Nigdy wcześniej nie znajdował się tak blisko pulsującego ognia nieziemskich mocy i przeraziło go okrucieństw tego widoku. Dłonie Aada drżały boleśnie. Tuż za plecami chłopca zadudniły czyjeś kroki, lecz nie odwrócił się nawet. - Co się stało? - wysapał Yeori. - Nie wiem. Po prostu coś mnie tu przyciągnęło. - W tej samej chwili poprzez czerwoną zasłonę dostrzegli trzy postacie wychodzące z budynku obok. Mężczyzna szedł przodem, tuż za nim podążały dwie kobiety, z których jedna trzymała na rękach dziecko. - To Fen! - krzyknął Yeori. 480 - I Ifryn. - Co teraz zrobimy? Koło zostało przerwane. Dsordas i Martyn uczynili wystarczająco dużo. Aad poczuł zmianę w swych dłoniach i dostrzegł w szkarłatnej kurtynie wyraźne ruchy reakcji zwrotnej. Powietrze wypełniło się dziwnymi dźwiękami. - Chodźcie! - wrzasnął nagląco w kierunku trzech po- staci. - Teraz możecie przejść! Fen! Znajdujący się po drugiej stronie najwidoczniej usłyszeli jego nawoływania, lecz się wahali. Dla nich bariera wy- glądała wciąż niezmiennie. - Szybko! - krzyczał Aad z desperacją w głosie, przy- bliżając się do trójki uciekinierów. - To wam pomaga! Teraz macie jedyną szansę! Yeori położył rękę na ramieniu chłopca, myśląc że ten zwariował. Fen zdobyła się na odwagę i ruszyła na czerwoną po- włokę. Poczuła jak coś wessało ją do środka, a następnie wyrzuciło na drugą stronę, gdzie upadła na ziemię. Yeori podbiegł, by pomóc dziewczynie. Southan i Ifryn również pokonali strach, i wkroczyli w czerwone płomienie. Poru- szali się dużo ostrożniej, a mimo to nieznana siła wypchnęła ich do przodu. Wtedy magia zniknęła. Aad odczuł w swojej dłoni powrót okrutnej mocy. Czerwona kopuła wydawała się teraz jesz- cze bardziej wyrazista i zwarta niż dotychczas. Ktoś inny połączył koło, a dodatkowa energia została przysłana z od- ległego źródła. Nikt nie rozumiał, co się wydarzyło, lecz nie zamierzali pytać, dlaczego szczęście uśmiechnęło się do nich. Byli wolni. W płonącym mieście. 31 - Blask płomienia ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI Zaczynają powstawać szczerby. Wkrótce rozprzestrzenia się na cały budzący się świat, wytyczone nowym wiatrem. Któż może wiedzieć, kiedy i gdzie osiądzie pył? Moja sita przepo- wiadania nie sięga aż tak daleko. Lecz nadal słyszę echa pło- mienia. Koło jest zawsze kołem, czyż nie? Na murach obronnych Dziedziny doszło do kilku spot- kań. Najradośniejsze okazało się powitanie Fen i Dsordasa. Nie mieli czasu na opowieści czy pytania. Przytulali się tak długo i mocno, że w końcu Yeori zaczął żartować, iż będą problemy z ich rozłączeniem. Pojednanie Kerrella i Sout- hana należało do najbardziej uroczystych. Żaden z męż- czyzn nie wiedział, co ma powiedzieć, i w końcu cesarz przemówił pierwszy. - Winien ci jestem więcej przeprosin niż potrafię wyrazić słowami - powiedział. - Jakiekolwiek zbrodnie, według swojej opinii, popełniłeś, odpuszczam je tobie. Nie jesteś zdrajcą. Kerrell uklęknął, nie będąc w stanie spojrzeć w oczy ani Southanowi, ani Ifryn. - Dzięki ci, panie. - Wraz z tymi słowami została po- grzebana prawda, a cesarzowa poczuła bolesne ukłucie w sercu. Przytuliła mocniej Azariego, starając się zapom- nieć o cierpieniu. 482 - Gdybym nie był tak próżny i głupi! - wyrzucał sobie Southan. - Oboje mnie ostrzegaliście, lecz nie chciałem słuchać. Teraz widzę, do czego doprowadził mój błąd. Kerrell podniósł się i spojrzał na zniszczone miasto. Dym kłębił się w powietrzu, a purpurowe płomienie nadal wybuchały ponad ich głowami. - Wielu już uciekło z miasta - stwierdził generał. - Lecz jeśli ewakuacja nie zostanie właściwie zorganizowana, Mar- twe Ziemie pochłoną więcej ofiar niż wszelkie pożary. - A zatem tobie powierzam to zadanie - odparł Sout- han. - Jest rzeczą jasną, że nie możemy pozostać w tym miejscu. Kerrell skinął głową. - Jednak najpierw muszę odnaleźć swoje córki - kon- tynuował cesarz. - Spotkamy się ponownie przy Wielkiej Bramie Południowej. Po tych słowach oddalił się wraz z Ifryn. - A my musimy wrócić do Gaye! - odezwała się Fen stanowczym głosem. - A co z Bowenem? - Nason martwił się losem swego brata. - Jeśli ktokolwiek zna miejsce jego pobytu - zauważyła Fen - to tylko Gaye. Wyspiarze zaniepokoili się poważnie, widząc pusty pokój w tawernie. Czy odzyskali Fen, a stracili jej siostrę? Nikt w gospodzie nie miał pojęcia, gdzie podziała się niewidoma dziewczyna. Podróżnicy zebrali się przy drzwiach wejś- ciowych i wtedy Yeori zobaczył biegnącą ku nim postać. - To Acevedo! - Zostawiłam go z Gaye! - krzyknęła Fen. Pospieszyli na spotkanie przewodnikowi, którego włosy były osmalone, a na tunice widniały ślady sadzy i potu. Wyglądał, jakby biegł od dłuższego czasu. 483 - Opiekowałem się nią, tak jak obiecałem - wysapał w obronie przed napastliwymi pytaniami Fen. - Ale ka- zała, żebym ją tam zaprowadził. - To znaczy, gdzie? - zażądał odpowiedzi Dsordas. - Na zachód - odparł przewodnik, wskazując ręką. - Do małego parku, niedaleko murów Kręgu. - Dlaczego akurat tam? - Powiedziała, że ma się w tym miejscu z kimś spotkać, ale odesłała mnie, zanim ktokolwiek się pojawił. - Zostawiłeś ją samą?- Pośród tego wszystkie- go? - W głosie Fen dało się słyszeć oburzenie. - Powiedziała, żebym wrócił tutaj i przekazał wam, że nic jej nie grozi i że koń uniesie ich oboje. - Yeori, Nason! Przygotujcie wierzchowce - rozkazał Dsordas. - Zaprowadzisz nas do tego parku. - Dsordas tym razem nie prosił. Chwilę później Dsordas, Fen i Sagar z Nasonem wyru- szyli w drogę, podążając za Acevedo. Konie zachowywały się płochliwie, ale jeźdźcy starali się utrzymywać szybkie tempo, przejeżdżając przez spustoszone walkami ulice. Kilkakrotnie musieli szerokim łukiem omijać płonące bu- dynki oraz bandy uzbrojonych i przerażonych mieszkań- ców. Obawy Dsordasa sprawdziły się, gdy dotarli do parku. Nigdzie nie było żywej duszy. - Odjechała. Razem z Bowenem. - Ale dokąd? - spytała Fen. Dsordas wzruszył ramionami i powiedział im o słowach Alasii. - To właśnie Bowena Alasia nazywała światłem przewo- dnim - potwierdził Sagar. - Z pewnością zmierzają do południowej bramy -powiedziała Fen. - Stamtąd prowadzi droga do domu i znajdziemy ich albo tam, albo na szlaku. Dlaczego nie zaczekali na nas? 484 - Przynajmniej Bowenowi udało się wydostać - pocie- szał się Nason, przekonany o prawdziwości swoich słów. - Przyłączmy się do reszty i pojedźmy w kierunku bramy - zaproponował Dsordas. - Zawsze możemy po- prosić o pomoc Kerrella i Southana. Im szybciej wydo- staniemy się z Xantium, tym lepiej. - Tędy? - zdziwił się Southan, wskazując na całkiem opustoszałe ulice. - Tak - odparła Ifryn z rosnącym niepokojem w gło- sie. - Gdzie się wszyscy podziali? - Musimy zabrać stąd dziewczynki - powiedział ce- sarz. - Chodźmy czym prędzej. Drzwi „Cichej kobiety" otwarły się nagle i po chwiii w wejściu pojawił się jakiś cętkowany ryj. Rozjuszone, czerwone oczy morskiego smoka łypały groźnie, poszukując kolejnej ofiary i w końcu wzrok bestii spoczął na Southanie, który teraz zrozumiał, dlaczego ulica była tak pusta. Krzyk Ifryn rozbrzmiewał ciągle w jego uszach, lecz nie zważając na to wrzasnął, żeby odeszła na bok, po czym błyskawicznym ruchem wydobył z pochwy miecz. Potworne stworzenie długości dwóch sporych kroków machnęło ner- wowo grubym ogonem, pozostając w tym samym miejscu. Nie przypominało smoków ze znanych legend, nie miało skrzydeł, jego ciała nie pokrywały łuski, z paszczy nie wydobywał się ogień, a mimo to wydawało się nie mniej przerażające. Bestia ziewnęła szeroko, ukazując rzędy zło- wrogich kłów, po czym kołysząc ciałem wyszła za próg. Southan naprężył mięśnie, świadomy niebezpieczeństwa. Nagle potwór rzucił się naprzód, poruszając się z niewia- rygodną prędkością jak na zwierzę takich rozmiarów. Szczęki kłapnęły tuż przy nodze Southana, który uskoczył, 485 wymierzając silny cios. Jednak ostrze miecza odbiło się od potężnej przedniej łapy potwora, nie przebijając twardej skóry. Zwierzę wpadło w szał. Okręciło się w miejscu ze zwinnością węża i zaatakowało powtórnie. Tym razem cesarz ledwo zdołał uchylić się przed niebezpiecznymi kłami i nie starczyło już czasu na zadanie powtórnego ciosu. Ifryn, stojąc na uboczu, obserwowała morderczą walkę. Przytuliła mocniej Azariego i modliła się o ocalenie. Mrożące krew w żyłach zapasy wciąż trwały. Smok atakował nieugięcie, a cesarz mógł już tylko unikać śmier- cionośnych pazurów i kłów. Nagle błysk światła rozproszył uwagę przeciwników. Ognista kula trafiła w budynek sto- jący naprzeciwko tawerny. Pod wpływem eksplozji kawałki drewna i kamieni zaczęły spadać na bruk, tworząc zarzewia ognia. Southan był zbyt zaskoczony, żeby wykorzystać chwilową nieuwagę wroga, lecz zaraz dostrzegł dla siebie pewną szansę. Starał się przyciągnąć bestię w pobliże buchających płomieni, wybrał odpowiedni moment i za- machnął się mieczem, nadziewając kawał płonącego dre- wna. Następnie odwrócił się w kierunku krwiożerczego stworzenia. Małe czerwone oczka popatrzyły przez moment na nową broń swojej ofiary. Potwór wykonał kolejny skok i tym razem Southan nie starał się uniknąć ataku, lecz rzucił się desperacko na rozwścieczonego smoka, wpychając płonącą szczapę i ostry miecz prosto w rozwarte szczęki. Cesarz zdążył w ostatniej chwili cofnąć rękę, a tym samym zdołał uniknąć ostrych i jadowitych kłów. Smok wydał z siebie oszalały ryk. Szarpał się obłąkańczo, nie mogąc wypluć płomieni tworzących śmiertelne ognisko w jego paszczy, lecz po krótkiej walce legł ciężko w agonii. Powietrze wypełniło się smrodem spalonego mięsa. Ifryn podeszła wolno i objęła męża wolną ręką, serce waliło jej jak młotem. 486 Mimo wszystkich swoich przewinień i popełnionych błę- dów, Southan nigdy nie był tchórzem i z miłości do rodziny potrafił stawić czoło najgorszym przeciwnościom. Pospiesz- nie pobiegli do karczmy. W znajdujących się niżej pomiesz- czeniach unosił się świeży zapach krwi. Na podłodze, na stołach leżało mnóstwo rozszarpanych ciał. Czując parali- żujący strach, Ifryn poprowadziła schodami na górę. Gdy zobaczyła nie tknięte i zaryglowane od wewnątrz drzwi do swego pokoju, nadzieja odżyła w niej na nowo. Zapukała głośno i zawołała Donetę. Drzwi otworzyły się po chwili i służąca wydała z siebie westchnienie ogromnej ulgi, a dzie- wczynki wybiegły prosto w objęcia rodziców. Po policzkach Southana spływały łzy i tym razem nie starał się po- wstrzymać od płaczu.. Silny koń jechał żwawo, niosąc na grzbiecie dwoje jeźdź- ców. Gaye przytulała się mocno do Bowena, który siedział » przed nią, trzymając wodze. Nie mogła go zobaczyć, ale nie było to konieczne. Gdy podszedł, niewidoma dziewczyna rozpoznała każdy szczegół ciała i uśmiechniętej twarzy ukochanego. Nieszczęście, jakie jej się przytrafiło, zaszoko- wało Bowena. Rozumiał jednak, że żyli w czasach pełnych przemocy i wielu ludzi cierpiało niesprawiedliwie. Pierwszy pocałunek trwał niemal bez końca. Potem zgodnie opuścili miasto, wyjeżdżając przez najbliższą bramę, i zachodnim mostem przeprawili się przez Rzekę Brązową. Posuwali się na zachód, przemierzając niegościnne Mart- we Ziemie, i kierunek nie wydawał im się ważny, ponieważ ich miłość kwitłaby nawet na pustyni. Bowen zdawał sobie sprawę, że po części szaleństwo ponownie zagościło w jego umyśle, lecz teraz wydawało mu się całkiem naturalne. Razem z Gaye stanowili dziwną parę. 487 Zamknął oczy w miłosnym uniesieniu. Delikatny, ciepły oddech muskał jego szyję. Kochał tę niewidomą, siwowłosą kobietę aż do bólu, lecz zdecydował się żyć z takim bólem całą wieczność. Po wszystkich lękach, cierpieniach i zamęcie znalazł się u boku osoby, której mógł bezgranicznie ufać. Był pewny, że ona odczuwała dokładnie to samo. Ich świat tworzył całość, dopóki byli razem. Bowen wstrzymał konia i obrócił się w siodle, a Gaye uśmiechnęła się, czując jego wzrok. Obydwoje wiedzieli, czego oczekują od przyszłości. Bez względu na przeszłość uniosą się razem, zarówno ciałem jak i duchem. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY TRZECI Podobałoby mu się w tej celi. Jakie znaczenie ma wolność ciała, gdy pułapka niewoli umysł. Lecz drzwi nie są zamknięte na klucz. Akt uprzejmości ze strony przerażonego człowieka. Może ma nadzieję, że pomogę mu uciec. Wciąż jestem zniewolony przez obowiązek wobec dzwonów. Istnieją jeszcze gorsi strażnicy wię- zienni. Przerażeni, wyczerpani i zdezorientowani podwładni Verkho zaczęli podejrzewać, że ich pan ostatecznie oszalał. Jego gabinetu nie chroniły już magiczne zabezpieczenia, ale każdy, kto ośmieliłby się przekroczyć próg, zostałby na- tychmiast zmuszony do wyjścia. Większości wystarczało jedno spojrzenie niewiarygodnie błyszczących oczu kanc- lerza, bardziej uparci poznali nowy sposób wypraszania niepożądanych gości. Z palca Verkho wystrzeliwała szkar- łatna błyskawica, która w najlepszym wypadku uderzała tuż przed stopami intruza. Ci, którym nie dopisało szczęś- cie, byli wyrzucani daleko mocą ognistego piorunu i wkrót- ce wszyscy skrzętnie omijali komnaty kanclerza. Verkho spędzał teraz całe dnie przechadzając się po pracowni, mrucząc coś pod nosem i sprzeczając się z samym sobą. Gestykulował przy tym dziko i zerkał na leżący na stole talizman. Czuł, że coraz więcej spraw wymyka mu się spod kontroli i toczył wewnętrzną walkę, by odzyskać panowanie nad sytuacją. Odnosił wrażenie, że zasadzki stają się coraz bardziej niebezpieczne i choć nie przyznawał 489 się do tego przed sobą, to część jego umysłu podpowiadała mu, że talizman, który miał być niewolnikiem, wkrótce stanie się absolutnym władcą. Ewakuacja ogromnego miasta stanowiła nie lada zadanie i nie wszystko szło według ustalonego wcześniej planu. Kerrell szybko zaczął działać, pozyskując chętnych do pomocy, a jednak prace nie postępowały w takim tempie, jakby sobie tego życzył. Część ludzi odniosła rany, a pomię- dzy innymi nierzadko dochodziło do konfliktów. Mimo to generał nie narzekał. Armia zjednoczyła się w obliczu wspólnego wroga i odgrywała znaczącą rolę w dostarczaniu żywności, wody i wozów. Żołnierze sprawowali kontrolę nad przebiegiem operaqi i często zapobiegali powstaniu paniki wśród przerażonych uciekinierów. Największy problem stanowiły konie, które obecnie od- mawiały posłuszeństwa i robiły się coraz bardziej narowiste. Pozostałe zwierzęta w mieście stały się niezwykle agresyw- ne, zagrażając ludziom, którzy nie zamierzali opuszczać swoich domostw. Duchy niezmiennie obserwowały żyją- cych, obojętne na cierpienia ciała. Nikt nie potrafił wy- tłumaczyć ich ciągłej obecności i zainteresowania poczyna- niami śmiertelników. Wielu uchodźców zdołało już dotrzeć do Martwych Ziem. Liczne grupy utknęły jednak w ogromnych, nie kończących się konwojach, niezmiernie wolno przesuwają- cych się w kierunku Wielkich Bram. Wydostawszy się na zewnątrz Xantium, sunęły dalej, niczym tryby powięk- szającego się koła jakiegoś kołowrotu. Ludzie rozchodzili się na różne strony, wciąż owiewani ciepłym wiatrem wiejącym od gorejącego wzgórza. Niektórzy mieszkańcy zdecydowali się pozostać i stawić czoło niebezpieczeńst- wo wom, obawiając się nieznanego, które czyhało poza murami miasta. Każdy człowiek wybrał własny los. Na dobre i na złe. Southan wraz z Ifryn podążyli za wyspiarzami, którzy skierowali się na południowy zachód, do Nadal. Kerrell dotrzymywał im towarzystwa, wiedząc, że zrobił dla Xantium wszystko, co tylko mógł. Jego zasługi były ogólnie znane i okrzyknięto go bohaterem, lecz on uważał, że wypełniał po prostu żołnierskie obowiązki, podobnie jak wielu innych. Opuszczał Xantium z ciężkim sercem, bolejąc nad śmiercią ludzi, nad losem swojego domu. Współczuł osobom pozosta- łym w mieście i tym wewnątrz czerwonej kopuły. Pozornie nie kończący się korowód rozciągał się wzdłuż szlaku prowadzącego na południowy zachód. W miarę oddalania się od stolicy Imperium zwierzęta się uspokajały. Ifryn jechała, przytulając do piersi owinięte w koc maleńst- wo. Twarz Azariego wyrażała błogość i spokój, a delikatne ruchy rumaka kołysały chłopca do snu. Po lewej stronie cesarzowej jechał Southan z Delmege, a po prawej Doneta z Vrillą. Jeśli jakieś przygody oczekiwały cesarską rodzinę, ( wiedzieli, że tym razem stawią czoło przeciwnościom wspól- nymi siłami. Kerrell podążał tuż za nimi, rzadko spuszczając wzrok z Ifryn. Teraz, kiedy mógł myśleć spokojnie, jego umysł stał się kłębowiskiem przeróżnych wspomnień pełnych żalu i tęsknoty, które w końcu przycichły. Czuł, jak jego życie powraca do normalności. Ich wspólna historia nie skoń- czyła się jeszcze. Choćby nigdy już nie miał przeżyć rados- nych uniesień, wiedział, że nic nie jest w stanie wymazać przeszłości z jego pamięci. Ifryn czuła ciepło spojrzeń generała i ogarnęły ją podobne myśli. Obarczała siebie winą za ucieczkę z Kerrellem, dziećmi... i Southanem, podczas gdy tak wielu ludzi cier- 491 piało w mieście. Któż jednak mógł przewidzieć, co przynie- sie los? Ich historia nie skończyła się jeszcze. Grongar i Corton mieli sporo szczęścia, znajdując kawa- łek wolnej przestrzeni pośród zapasów żywności na jednym z wozów, i podróżowali stosunkowo wygodnie, unikając wdychania wszędobylskiego kurzu. Mistrza win najwyraź- niej ogarnął smutek. Nigdy nie musiał opuszczać Xantium i przygnębiała go konieczność porzucenia pracy stanowią- cej sens jego życia. Barbarzyńca natomiast szybko pogodził się z nową sytuacją. - Oczywiście podążam w nieodpowiednim kierunku - zauważył. - Powinienem udać się na północ. - Dlaczego więc tego nie uczynisz? - spytał obojętnie Corton. - Nie mogę pozwolić ci umknąć - odparł radośnie Gron- gar. - Nie skończyliśmy jeszcze naszej partii, a w Nadal na pewno znajdziemy jakąś przyzwoitą planszę do „La- biryntu". Corton spojrzał z niedowierzaniem na przyjaciela. - Jak możesz nawet myśleć...? - zaczął. - Poza tym - kontynuował Grongar - słyszałem, że są tam całkiem niezłe winnice. - Gorszy gatunek winogron i zbyt zakwaszona gleba - odparował instynktownie mistrz win. - Będziesz musiał mnie ździebko poduczyć. Najwyższy czas, żebym i ja stał się smakoszem. Pomysł wydał się Cortonowi tak zabawny, że wybuchnął gromkim śmiechem. - Są tam również lasy - zauważył - w sam raz na polowania. Twoje zdolności się nie zmarnują. 492 Grongar kiwnął głową, ze smutkiem wspominając bezpo- wrotnie stracone ogary. - Nie znajdę już nigdy takiego psa jak Rekin -westchnął. - I dzięki wszystkim bogom za to! -wykrzyknął Corton. Wyspiarze rozpoczęli długą wędrówkę, przepełnieni ża- lem, że nie zdołali osiągnąć wszystkich wytyczonych sobie celów. Wiedzieli, że dali z siebie wszystko. Nie mogli jednak uratować niektórych zakładników. Zdawali sobie sprawę, że uaktywniona przez Verkho moc zaczęła się obracać przeciwko niemu i miastu. Smutek przepełniał ich serca z powodu zniknięcia Gaye, lecz wciąż mieli nadzieję na spotkanie gdzieś na szlaku. Fen próbowała przekonać swoich przyjaciół, że jej siostra nie potrzebuje teraz nikogo poza Bowenem. Wyspiarze pragnęli jak naj- szybciej wrócić na Zalys i poznać aktualną sytuację, a Southan obiecał im pomóc w miarę swoich możliwości, mimo że zdawał sobie sprawę z chaosu panującego w Im- perium i z tego, jak trudno będzie zaprowadzić porządek. Mieli zbyt mało koni i dlatego podróżowali, siedząc na nich dwójkami. Nason jechał z Sagarem, Aad z Yeorim, a Fen przytulała się do Dsordasa. Po pewnym czasie poprosiła ukochanego, by zatrzymał wierzchowca i oboje spojrzeli na majaczące w oddali miasto. Widok, jaki ujrzeli przed sobą, wywoływał mieszane uczucia. Zawie- szona na niebie olbrzymia chmura dymu sprawiała wraże- nie rozłożystego całunu, a czerwona łuna bijąca od magicznej kopuły przywodziła na myśl zachodzące słońce. Porywisty, gorący wiatr wiał im teraz prosto w oczy. Smagał piaszczystą równinę, co dawało obraz gęstej i pełnej wirów rzeki, która unosiła się i opadała, za- krywając końskie kopyta. Wiatr świstał w uszach i chłos- 493 tał twarze, tak że nie mogli zbyt długo patrzeć w tym kierunku. Kręty ruch przypomniał im o magii, co odebrali jako ostrzeżenie, by iść dalej, nie oglądając się za siebie. Od- wrócili się od niknących zarysów miasta i właśnie wtedy dotarł do nich odległy dźwięk dzwonu, brzmiący jak pożeg- nanie umierającego Xantium, lecz Fen usłyszała w nim echo nadziei. Sygnał rozpoczynający nowy etap. - Koło zaczyna się i kończy na Zalys - szepnęła do Dsordasa. - Jedźmy do domu. EPILOG .Niewiele łodzi rybackich wypływało teraz z portów Zalys. Ludzie obawiali się gniewu oceanu. Jednak Latchi Irini przez całe swoje życie zajmował się rybołówstwem i nic nie było w stanie powstrzymać go przed wyruszeniem na morze. Zawsze hołdował starym zwyczajom i tradyc- jom, a znajomi z wioski mogli jedynie pozazdrościć mu niezachwianej pewności siebie, którą od dawna nosił w sercu. Nie zgasły jeszcze poranne zorze, gdy Latchi wraz z dwo- ma młodszymi od siebie pomocnikami kilkakrotnie już zarzucili sieci, łowiąc jednak niewiele - takie nadeszły ostatnio nieciekawe czasy. Starzec zdawał się nieczuły na niepowodzenia, najwyraźniej czegoś oczekując. Raz po raz niecierpliwie zerkał na horyzont. Niewielki punkt w oddali, który dostrzegli, szybko zaczął powiększać swoje rozmiary i wkrótce trzej mężczyźni wpat- rywali się z lękiem w olbrzymi szary trójkąt wyrastający wprost z morza. Po kilku chwilach osiągnął rozmiary większe od największych okrętów i rósł nadal. Dwaj młodzi 495 rybacy padli na kolana, chowając głowy w ramiona i mod- ląc się o życie. Latchi spoglądał niewzruszenie. Na pooranej wiatrem twarzy malował się zachwyt. Według jego obliczeń znajdowali się o jakieś pół mili od tajemniczego trójkąta, który mimo znacznej odległości zasłaniał całą wschodnią cześć nieba. Wyglądał jak ogrom- na ruchoma góra. Lśniąca, szara powierzchnia falowała, zdając się żeglować wolno i majestatycznie, poruszana delikatnym wiatrem. Olbrzymia góra zaczęła stopniowo zagłębiać się w morze. Żeglarze spojrzeli przerażeni, myśląc że fala, jaka powsta- nie, zatopi ich niechybnie, ale Latchi pozostawał wciąż nieporuszony, wierząc w przetrwanie. Zastanawiał się, z ja- kiej przyczyny otrzymał właśnie taki sygnał? Stary człowiek się nie pomylił. Przerażający ogrom wody przeniósł łódź na swych spienionych falach w pobliże wyspy i zamiast cisnąć łupinę na nadbrzeżne skały, osadził ją bez szwanku w porcie. Wielu wyspiarzy obserwowało z przestrachem, jak nieprawdopodobna góra podnosi się, a potem opada w głębiny. Latchi zwołał ludzi. - To znak! - oświadczył uroczyście. - Powracają dawne zwyczaje i jeśli będziemy przestrzegali starych praw, nasze żywoty zostaną pobłogosławione i opuści nas uczucie lęku. - Ale co to było? - zakrzyknął jakiś głos. - Czubek skrzydła - odpowiedział Latchi i roześmiał się szeroko, ukazując poplamione zęby i fioletowo-czarny