Hawrylewicz Leszek - Ojcostwo

Szczegóły
Tytuł Hawrylewicz Leszek - Ojcostwo
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hawrylewicz Leszek - Ojcostwo PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hawrylewicz Leszek - Ojcostwo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hawrylewicz Leszek - Ojcostwo - podejrzyj 20 pierwszych stron:

LESZEK HAWRYLEWICZ Ojcostwo Chciałbym stworzyć coś, co w przyszłości miałoby porównywalne znaczenie z tym, jakie ma w chwili obecnej. Chciałbym coś takiego napisać, w czymś podobnym zaistnieć. A może, a może niech to będą moje dzieci. Sądzę, że są sprawy, o których nie sposób myśleć inaczej aniżeli w kategoriach rzeczy najistotniejszych z pominięciem osób nawet najbliższych. I - a może przede wszystkim - tych najukochańszych. Dla mnie taką rzeczą jest moja praca. Jestem czyścicielem gór. Mieszkam i pracuję w górach. Moja rodzina mieszka ze mną. Moja żona, moje dzieci są przy mnie. Nigdy się nie rozstajemy. Moja rodzina pracuje ze mną. Na czym polega moja praca? Nie, odpowiedź: "Na czyszczeniu gór" nie może być zadowalająca. Wobec tego spróbuję odpowiedzieć tak: Urodziłem się w morzu. A właściwie najbliżej morza jak to tylko możliwe. Na plaży. Na piachu. Po uszy w piachu. Urodził mnie ojciec. Mama była akurat zajęta rodzeniem siostry. Ona (to znaczy moja siostra) jest czyścicielem morza. Rodzice też są czyścicielami. Są tak doskonałymi czyścicielami, że mogą czyścić wszystko: i morze, i góry, i zwierzęta. Ale tylko trzeci ojciec - ten, który mnie urodził - potrafi czyścić ludzi. Nie robi tego często, bo mama bardzo się wtedy denerwuje, a on nie chce, żeby chodziła bokiem. Więc mimo że kiedyś prawie wszyscy potrafili czyścić ludzi, dzisiaj prawie nikt tego ani nie umie, ani nie lubi robić. Jak mówiłem, urodził mnie ojciec. Zaraz potem wszedł do mojej głowy i poukładał wszystko na odpowiednich miejscach. Potem przyszła mama i sprawdziła czy jestem w porządku. Byłem. Zadowolona podeszła do ojca bokiem i dała mu część siebie. Widać było, że są dla siebie stworzeni. Bardzo mnie to wzruszyło, więc zacząłem chodzić dookoła nich bokiem czekając, aż pozwolą mi się dotknąć. W końcu wpuścili mnie do siebie. Poznałem wtedy siostrę. Musiała przyjść z mamą. Była troszkę mniejsza ode mnie, ale wyczuwało się w niej moc tysiąca mórz. Gdy nasi rodzice wrócili do pracy, postanowiliśmy, że zostaniemy przyjaciółmi. Wśród nas nie ma przyjaciół, poza rodzeniem dzieci właściwie nikt z nikim się nie spotyka. Jedynie gdy dziecko opuści rodzica, drugi rodzic dzieli się sobą z pierwszym i odwrotnie. Czasami pary, trójki, czwórki chętniej rodzą wspólne dzieci ze sobą niż z kimś innym, ale to należy do rzadkości. Moja siostra i ja nie byliśmy nikim wyjątkowym - mogło nas łączyć to, że w tym samym czasie urodzili nas nasi rodzice, a my wymieszaliśmy się wtedy troszeczkę. Nigdy więcej ich już nie spotkaliśmy. Chociaż, jestem o tym przekonany, przynajmniej jedno z nich stale miało nas na oku. Po kilkunastu miesiącach, kiedy byliśmy wystarczająco dorośli, by czyścić, rozstaliśmy się bez wzruszenia, obiecując sobie rychłe spotkanie. Każde z nas ruszyło w swoją stronę. Siostra zniknęła w morzu - tuż koło miejsca moich narodzin, ja pognałem w góry. Góry. Posłuchajcie tej melodii: góry. Szept: góry. Tchnienie: góry. Krzyk: góry. Świat bez gór był nie do pomyślenia. Od nikłych pagóreczków po niebosiężne szczyty, od płaskich, pokrytych trawą wzniesień po najeżone żlebami i piargami pionowe prawie urwiska. Pokryte kosodrzewiną i zmarzniętym śniegiem, ostre do krwi i łagodne pląsem potoków. Przestrzeń dolin wypełniona wiatrem, dżdżem, hukiem lawin i pomrukiem niedźwiedzia budzącego do panicznej ucieczki pozostałe wszystkożerne zwierzęta. Oto moje królestwo. Moje przeznaczenie. Gdy chciałem, wtapiałem się w głazy większych i mniejszych wzniesień. Szybowałem ostrymi skrętami, ocierając się o wierzchołki majestatycznych szczytów. Spływałem najmniejszymi strugami łączącymi się w wartkie strumienie, spadając w mgłę z najpotężniejszych wodospadów. Kiełkowałem niepozorną szyszką, by przeskoczyć w przeogromne, wieczne pnie. Na wiosnę tajałem wielkimi i drobnymi soplami grot, jaskiń i kanionów. Układałem kompozycje jagód, jeżyn i poziomek. Ptaki dzięki mnie odnajdywały bezbłędnie swe gniazda, a wilcze szczenięta doceniały smak krwi na dziewiczych kłach. Zmurszały gigant padając miażdżył dokładnie to, co zaplanowałem jako godne jego siły zniszczenia - czasami pozwalałem mu na więcej. Każda kropla wody musiała dotrzeć na miejsce przeznaczenia nieświadoma, że wcześniej bieg rzeczy został nieomylnie wyznaczony. Lecz i ona czerpała z tego radość. Panował pokój i porządek. To nazwałem "czyszczeniem gór". Podobnie moja siostra czyściła morze, a reszta wszystko, czego my jeszcze nie umielibyśmy zrobić. Nazwalibyście mnie duchem gór. Ale tak naprawdę ja je tylko czyściłem. Ludzie. Nigdy nie zwracano na nich uwagi. Przeważnie szkodzili, czasem ich obecność była obojętna. Szczerze: wspominam o nich z niechęcią. Sądzą, przecież, że wszystko toczy się wokół ich popędów. Niestety. Jak długo to było możliwe, obchodziłem ich z daleka. Do tej pory nie interesował mnie dwunożny, pełen irytacji i dziwnych zapachów. NAJSTARSZY, po pierwszym moim bezpośrednim kontakcie, nazywając ich ludźmi ostrzegł mnie i pouczył. Ten bezpośredni kontakt polegał na próbie odsunięcia człowieka od grupy scalanek. Skończyło się to fatalnie dla nich i mój gniew obrócony przeciwko człowiekowi spopielił go na brzegu strumienia. Dużo, dużo później dwoje ludzi osiedliło się na polanie opodal wodopoju. Zbudowali schronienie przed wiatrem, słońcem i chłodem; nie było to podobne do niczego, co wcześniej widziałem. Jedno z nich zabijało zwierzęta. Chciałem reagować, nie zważając na nauki NAJSTARSZEGO, lecz powstrzymałem się, gdy zaczęli zjadać to, co zabili. Któregoś dnia wyczułem nowe życie. Pojawiło się dziecko. Potem drugie i trzecie. Najmłodsze zmarło. Zakopali je po drugiej stronie strumienia, opuścili schronienie i więcej nie wrócili. Porządkując rosę usłyszałem płacz. Skamlenie ludzkiego szczenięcia. COŚ nie chciało/nie mogło oderwać się od rozkładającego się ciała. Zszedłem pod ziemię i przytuliłem zasypaną dziurę. Płacz nie ustępował. Szloch wsysał ziemię, kwilenie drażniło drobniutkie korzonki. Jak najdelikatniej opłaszczyłem maleństwo. Zaszumiałem strumieniem, zaszeleściłem deszczem, gładząc i tuląc nuciłem trele, rozsuwając pomału ziemię. Płacz ucichł. Tylko bezkresne westchnienia wyciskały łzy żywic z otaczających drzew. Poluzowałem zamknięcie, pozwalając chłodowi wieczoru zaznaczyć swą obecność. COŚ zadrżało. Cichutkie skamlenie dobiegło z wnętrza mojej macicy. Zakołysałem się leciutko śpiewem świerszcza, starając się uspokoić to bezbronne miauczenie. Stanąłem na ziemi, unosząc esencję życia przerażoną i kruchą jak płatek przezroczystej tafli lodu nad gardzielą rwącego potoku. Wstał księżyc. Przysłoniłem go delikatną mgiełką, próbując rozpoznać, co trzymam w kokonie mojej powłoki. Poczułem delikatne pragnienie. Prośbę niemą i nieuchwytną. Zamieniłem się w słuch. Skostniałem wypatrując oznak, cienia kontaktu. Niemal nieruchomy niedostrzegalnie penetrowałem jaźnią COŚ. COŚ chciało żyć. Zrozumiałem to. W mgnieniu oka odtworzyłem dziecko i najdelikatniej, jak potrafiłem, tchnąłem w nie zawartość moich trzewi. Dziecko głośno krzyknęło. Przez chwilę stałem wpatrzony, wsłuchany i skamieniały. Wszystkie moje zmysły przeszył wstrząsający dreszcz. Zostałem ojcem. Było bardziej bezbronne od pisklęcia. Zaopiekowałem się nim. Zasiałem polanę poziomek. Pamiętałem, jak człowiek zbierał poziomki. Zbierał też maliny. Zasiałem więc polanę malin. COŚ rosło. Szybciej niż drzewa, wolniej niż zwierzę. Uczyłem GO, jak żyć, próbowałem poznać sens jego istnienia. Był fascynujący. Pociągało mnie w NIM wszystko, czego nie rozumiałem, wszystko, co okryte było tajemnicą, wszystko, czego jeszcze w NIM nie było. COŚ dojrzewało. Dzieliłem dnie na góry i dziecko. Dzieliłem noce na dziecko i góry. Bałem się o góry i bałem się o dziecko. Kochałem góry. Ale rozumiałem je. Dziecko nosiło w sobie coś nieznanego. Nieznane przyciąga. Postanowiłem zobaczyć siostrę. Wtopiłem się w strumień i jak szalony pognałem do morza. Ogrom przytłoczył mnie i zepchnął na dno usiane koralami. Siostro. Siostro. Była tuż obok. Ty tutaj. Dotknąłem jej. Ja tutaj. Pomóż mi. Cofnęła się, zbierając informacje. Czułem szum natłoku kombinacji wirujący wkoło niej, przeszywający ją na wskroś. Bała się. Siostro, nie bój się. To nie strach. To niepokój. Chcę zostać ojcem. ,.. Chcę być ojcem. Mieć dzieci. Być dla nich ojcem, nie dla siebie. Muszę. ,..zostań. Szept nie głośniejszy niż najcichszy plusk. ,..dlaczego ty tutaj ze mną teraz... ojcem... zostań Siostro. Pomóż mi. ,.. my nie możemy być rodzicami. Wiesz. NAJSTARSZY. Nie powinieneś być tu teraz ani za chwilę, nigdy. Ale bądź. Cieszę się, że jesteś. Zostałem. Nie trwało to długo, choć spędziliśmy z sobą całą wieczność. Wracając czułem się rozdarty. Jak gdyby obecność siostry dodawała skrzydeł myślom, smaku wodzie, kolorów szarym bezkresom oceanów. Ukazała mi czar morza, jego bezdenną spontaniczność pełną skroplonych uczuć. Piaszczyste równiny pokryte monotonią liszajów, ziarna złożone z gracją, odmęty kierowane damską ręką, kokietujące wszechświat wypełniony rybim ciałem. Galerie ołtarzy złożone z koralowych monumentów, kolor morza od zielonkawej powierzchni po czerń zamglonych głębin. Była prawdziwym czyścicielem mórz. Powiedziała, że nasz ojciec będzie NAJSTARSZYM. I odpłynęła. Stałem cicho na brzegu, pozwalając słońcu zajść purpurowo. Coś targnęło mną w stronę gór. Kilka chwil i byłem na miejscu. Dziecko odeszło. Może nie było już dzieckiem. Nie wiem. Ruszyłem wolno wąwozami, rozplatając zmierzwione trawy. Czyściłem. Chociaż uleciała ze mnie energia, nie mogłem zostawić ich samych. Popadłem w odrętwienie. Niczym automat balansując na krawędzi rzeczywistości układałem wciąż od nowa górzystą mozaikę, nosząc w sobie kiełkujące ziarno macierzyństwa. Którejś nocy podarłem bariery prawa i powinności. Stworzyłem siebie człowiekiem. I umarłem. Byłem już na to za stary. Wyjąc wichrem, grzmiąc błyskawicami, rozwścieczony do granic obłędu uniosłem góry w bezsilnym porywie rozpaczy i cisnąłem nimi w otchłań oceanów. Czeluść wszechświata otworzyła nade mną swą paszczę donośnym echem, hucząc i pieniąc się gwiezdnym pyłem gwiazd i komet. Do niepojętych granic szalonej wyobraźni rozpostarty wir praojców chaosu wsysał mnie, szarpiąc miliardem galaktyk. Pik...pik...pik Cisza. Martwa cisza. Absolutna próżnia. Bez pojęcia góry, dołu, środka. Cienia, myśli, dna. Bez ruchu, bez nazwy. Czy ja to jeszcze ja. Czy to początek śmierci, czy jej koniec. Punkt. Z gigantyczną prędkością rozwijająca się szarfa światła. Punkt. Szmer. Narastający do potężnego huku dźwięk. Ssssss! Trzask. Przeraźliwie jasne światło przetykane czerwienią motylich skrzydeł dominowane z sekundy na sekundę przez pieśń tysięcy harf. Bóg tworzy NAJSTARSZEGO. To ja. Później postanowiłem wyłowić góry i zmienić odrobinę zasady gry. Od tego czasu każdy z nas może mieć dziecko, a ojcom wolno kochać. Tak jak ludziom. Mieszkam znowu w górach i nazywam siebie ich czyścicielem.