14100
Szczegóły |
Tytuł |
14100 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14100 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14100 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14100 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
J.D. Robb
W pogoni za śmiercią
Rozdział 1
Morderstwo jest pracą do wykonania. Śmierć stanowi poważny obowiązek
mordercy, dla ofiary, dla tych, którzy ją przeżyją. Również dla tych, którzy potem
reprezentują lub zastępują zmarłego. Niektórzy solidnie przykładają się do tej pracy,
inni traktują ją z lekceważeniem.
Niektórzy zaś wkładają w nią całą duszę.
Na Codzienny poranny spacer Walter C. Pettibone wychodził z mieszkania przy
Park Avenue w błogiej nieświadomości faktu, że ma przed sobą ostatnie godziny
życia. Był krzepkim sześćdziesięciolatkiem i zręcznym biznesmenem, który
pomnożył i tak niemały majątek rodzinny na kwiatach i sentymentach.
Był bogaty, zdrowy, a przed ponad rokiem przygruchał sobie młodą jasnowłosą
żonę, która seksualnymi apetytami mogła się równać z suką dobermana w okresie
cieczki, za to rozumu nie miała ani trochę.
Walter C. Pettibone uważał, że świat, w którym się obraca, jest akurat taki, jaki
powinien być.
Miał zajmującą pracę i dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa, oczekujących na
przejęcie interesu, który ich ojciec przejął po swoim rodzicielu. Utrzymywał
wystarczająco poprawne stosunki ze swoją byłą żoną – uczciwą, rozsądną kobietą – a
syn i córka wyrośli na sympatycznych, inteligentnych ludzi i dawali mu liczne
powody do dumy i satysfakcji.
Miał też wnuka, który był jego oczkiem w głowie.
Latem 2059 roku Świat Kwiatów był poważnym międzygalaktycznym biznesem z
kwiaciarzami, ogrodnikami, biurami i cieplarniami zarówno na Ziemi, jak i w
kosmosie.
Walter uwielbiał kwiaty. Nie tylko dlatego, że dawały zysk. Kochał ich zapach,
barwy, fakturę, urodę liści i kwiecia, podziwiał sam cud ich istnienia.
Każdego ranka odwiedzał kilkoro kwiaciarzy, by sprawdzić wybór towaru,
obejrzeć, jak wyeksponowano... lecz również po to, by nacieszyć sie pięknymi
zapachami, trochę pogadać, a przede wszystkim spędzić czas wśród kwiatów i
kochających je ludzi.
Dwa razy w tygodniu był na nogach już przed świtem i udawał się na giełdę
ogrodniczą w śródmieściu. Przechadzał się tam i podziwiał kwiaty, składał
zamówienia, czasem cos krytykował.
Przez ostatnie pół wieku, rzadko zdarzało mu się wyłom w tym schemacie
czynności, które nigdy go nie męczyły. Tego dnia po spędzeniu około godziny wśród
kwiatów wybierał się do biura. Miał zamiar zabawić tam dłużej niż zwykle, by
zostawić żonie dość czasu i przestrzeni na dokończenie przygotowań do
urodzinowego przyjęcia na jego cześć. Na myśl o tym zachichotał pod nosem.
To słodkie maleństwo nie umiałoby zachować tajemnicy nawet wtedy, gdyby
spięło sobie usta biurowym zszywaczem. Walter wiedział o przyjęciu od tygodni i
czekał na ten wieczór z iście dziecięcym entuzjazmem. Naturalnie musiał udać
zaskoczenie, więc z samego rana przećwiczył różne zdumione miny. A tymczasem
wypełniał swoje codzienne obowiązki z uśmiechem, zaznaczonym lekkim
uniesieniem kącików ust,i nie miał zielonego pojęcia, jak wielkie zaskoczenie go
spotka.
Eve miała wrażenie, że w życiu nie czuła się lepiej. Wypoczęta, naładowana
energią, rozruszana i rozluźniona, przygotowywała się do pierwszego dnia pracy po
cudownie beztroskich dwóch tygodniach urlopu, podczas których najbardziej
wytrącającą z równowagi decyzją, jaką musiała podjąć, był wybór między jedzeniem
a spaniem.
Najpierw tydzień w meksykańskiej willi, a potem tydzień na prywatnej wyspie. A
w obu miejscach nie brakowało okazji do opalania się, seksu i małych drzemek.
Roarke jeszcze raz miał rację. Potrzebowali czasu dla siebie, żeby pobyć razem.
Tylko we dwoje. Oboje mieli rany, które musiały się zabliźnić. A gdyby
samopoczucie Eve tego ranka miało być wskaźnikiem, to wakacje spełniły swoje
zadanie.
Stanęła przed garderobą, marszcząc czoło na widok mnóstwa strojów, któte
przybyły jej, odkąd wyszła za mąż. Coś się nie zgadzało, choć chyba nie dlatego, że
przez większą cześć ostatnich dwóch tygodni paradowała nago bądź półnago.
Wyglądało na to, że jej mężczyzna znów dyskretnie wzbogacił zasoby w garderobie.
Wyjęła długą niebieską suknię z szeleszczącego, mieniącego się materiału.
– Czy ja to kiedyś widziałam?
– To twoja szafa – W drugiej części sypialni Roarke z filiżanką kawy w dłoni
przeglądał informacje giełdowe na ściennym ekranie. Mimo to zerknął w stronę żony.
- Jeśli planujesz włożyć dzisiaj tę suknię, to zaszokujesz kryminalistów w całym
mieście.
– W garderobie mam więcej ubrań niż dwa tygodnie temu.
– Naprawdę? Ciekawe, jak to się stało.
– Przestań kupować mi góry strojów.
Roarke wyciągnął rękę, chcąc pogłaskać Galahada, ale kot odwrócił łeb. Od ich
powrotu poprzedniego wieczora jeszcze nie przestał być obrażony.
– Dlaczego?
– Bo to jest krepujące – bąknęła i zaczęła szukać czegoś stosownego do włożenia.
Roarke tylko się do niej uśmiechnął, patrząc jak wkłada górę bez rękawów i
spodnie na smukłe ciało, którego właściwie ani na chwilę nie przestawał pożądać.
Opaliła się na blado-złocisty odcień, a w jej krótkich, kasztanowych włosach
pojawiły się od słońca jaśniejsze pasemka. Ubrała się szybko, oszczędnymi ruchami,
jak kobieta, która niewiele myśli o modzie. Pewnie dlatego nie mógł się oprzeć
pokusie zasypywania żony wytworami mody.
Pomyślał, że podczas ich wspólnego urlopu Eve wypoczęła. Z każdą godziną, z
każdym dniem widział, jak coraz mniej jest na jej twarzy śladów zmęczenia i trosk.
Nawet teraz jej oczy koloru whisky lśniły, a na pociągłej, ładnej twarzy widniały
rumieńce.
Gdy mocowała kaburę pod pachą, na jej szerokich ustach pojawił się grymas;
najwyraźniej porucznik Eve Dallas wróciła do swoich obowiązków. I znów mogła
rozstawiać wszystkich po kątach.
- Ciekawe, co takiego jest w uzbrojonej kobiecie, że mnie podnieca?
Zmierzyła go wzrokiem, po czym sięgnęła do szafy po lekki żakiet.
- Wybij to sobie z głowy. Nie zamierzam się spóźnić do pracy pierwszego dnia po
urlopie, tylko dlatego, że masz zastój w interesie.
O, tak, pomyślał, wstając. Zdecydowanie wróciła.
– Kochana Eve... - powiedział, ale omal się nie wzdrygnął. - Nie ten żakiet.
– Jak to? - Znieruchomiała z ramieniem włożonym do połowy w rękaw. - Nadaje się
na lato i zakrywa broń.
– Ale nie pasuje ci do spodni. - Podszedł do szafy, zajrzał do środka i wydobył inny
żakiet, wcale nie grubszy, za to idealnie zgrany kolorystycznie ze spodniami khaki. -
Ten jest właściwy.
– Nikt mnie nie będzie filmował na video. - Posłusznie jednak zmieniła okrycie, bo
było to znacznie łatwiejsze niż toczenie sporu.
– O popatrz. Zanurkował do szafy jeszcze raz i wydobył z niej parę skórzanych
półbucików w odcieniu świeżego kasztana.
– Skąd to masz?
– Od ducha tej szafy.
Podejrzliwie im się przyjrzała i obmacała czubki od środka.
– Nie potrzebuje nowych butów. Mam stare, już rozdeptane.
– Bardzo subtelnie to nazwałaś. Przymierz te, proszę.
– I tak zaraz je wykończę – mruknęła, ale usiadła na poręczu sofy i zaczęła je
wzuwać. Były mięciutkie i idealnie dopasowane. Stwierdziwszy to, spojrzała na
męża jeszcze bardziej podejrzliwie. Prawdopodobnie kazał je wykonać ręcznie w
jednej ze swych niezliczonych fabryk. Niewątpliwie też półbuciki kosztowały
więcej, niż nowojorski glina może zarobić przez dwa miesiące. - Jak wytłumaczysz
to, że duch doskonale zna rozmiar mojej stopy?
– Rewelacyjny facet.
– Pewnie nie ma sensu mu mówić, że policjantka nie potrzebuje drogich półbutów,
kiedy włóczy się za podejrzanym, zmyka gdzie pieprz rośnie albo kopniakiem
wywala drzwi. Trud jakiejś włoskiej mniszki niechybnie idzie wtedy na marne.
– Och, on wie swoje. - Roarke pogłaskał żonę po głowie i przy okazji delikatnie
pociągnął ją za włosy, żeby spojrzała mu w oczy. - A w dodatku darzy cię
uwielbieniem.
Wciąż ogarniała ją dziwna słabość, gdy słyszała takie komplementy i przyglądała
się twarzy wypowiadającego je Roarke'a. Często zastanawiała się, czy nie zakochała
sie właśnie w jego oczach, figlarnych i niesamowicie niebieskich.
– Jesteś cholernie ładny. - Nie zamierzała tego powiedzieć, więc aż podskoczyła ,
słysząc własny głoś. Zobaczyła szeroki uśmiech wykwitający na twarzy męża, który
swą wyrazistością i uwodzicielskimi ustami poety mogłaby inspirować malarzy i
rzeźbiarzy.
Młody irlandzki Bóg – to byłby właściwy tytuł dzieła. Czyż bowiem bogowie nie
są uwodzicielscy, bezwzględni i upojeni swoją władzą?
– Muszę iść. - Szybko wstała, ale ponieważ się nie odsunął, wpadli na siebie. -
Roarke ....
– Cóż, oboje wracamy do rzeczywistości. Ale ... - Przesunął dłońmi po jej bokach
długim, zaborczym ruchem, który przypominał jej z niezwykłą dokładnością, jak
potrafią pieścić te zręczne palce. - Myślę, że powinnaś odpuścić sobie jeszcze chwilę
i pocałować mnie na do widzenia.
– Chcesz, żebym pocałowała cię na do widzenia?
– Zdecydowanie. - Usłyszała w jego tonie miły zaśpiew, częściowo spowodowany
irlandzkim akcentem, a częściowo rozbawienie.
Przekrzywiła głowę.
– Dobrze. - Błyskawicznym ruchem wsunęła ręce w jego smoliste włosy, które
prawie sięgały ramion, i zaciskając dłonie, złożyła na jego ustach pocałunek.
Poczuła, że serce Roarke'a zabiło mocniej, tak samo jak jej. Słysząc pomruk
zadowolenia, lekko przyszczypała mu wargę zębami i pozwoliła sobie na małą
igraszkę języków.
Przerwała pocałunek tak samo nagle, jak go zaczęła i natychmiast energicznie
odsunęła się poza zasięg ramion męża.
– Do zobaczenia asie! - zawołała od progu.
– Spokojnego dnia pani porucznik. - Głęboko odetchnął i z powrotem usiadł na sofie.
- Ciekawe – zwrócił się do kota – ile będzie mnie kosztowało odzyskanie twojej
przyjaźni.
W komendzie policji Eve wskoczyła na pochylnie prowadzącą do wydziału
zabójstw. To zrobiwszy, głęboko zaczerpnęła tchu. Nie było tu dramatycznej scenerii
klifów zachodniego Meksyku ani aromatycznej bryzy tropikalnych wysp, ale musiała
przyznać, że stęskniła się za tym otoczeniem. Tu pachniała potem. Lurowatą kawą i
środkami czyszczącymi, lecz przede wszystkim powietrze iskrzyło energią, która
powstawała w starciu gliniarzy z przestępcami.
Urlop wyostrzył zmysły Eve na znajome oznaki; niski szmer wielu jednocześnie
mówiących głosów, nieustanne, choć mało zharmonizowane pobrzękiwanie łączy i
komunikatorów, tłumy ludzi w biegu, mających pilne sprawy do załatwienia.
Usłyszała soczystą wiązankę, którą ktoś wyrzucił z siebie tak energicznie, że słowa
zlały się w jedno.
Witaj w domu, pomyślała i z zadowoleniem westchnęła.
Zanim poznała męża, miejsce pracy było dla niej domem, całym życiem, czymś,
co nadawało sens istnienia. Zresztą nawet teraz, gdy była z Roarkiem, a może
właśnie dlatego, że już go miała, miejsce pracy pozostało ważną częścią jej osoby.
Kiedyś była ofiarą, bezradną, wykorzystywana i załamaną. Teraz przedzierzgnęła
się w wojowniczkę.
Wtargnęła do sali detektywów gotowa do każdej walki.
Inspektor Baxter podniósł głowę znad papierów, wydal przeciągły gwizd i
ostentacyjnie zamrugał.
- Huuu, Dallas! Ja cię kręcę!
– Że co? - Zaskoczona obejrzała się przez ramię, wnet jednak uświadomiła sobie, że
lubieżny uśmiech kolegi jest przeznaczony specjalnie dla niej. - Jesteś chorym
facetem, Baxter. Ale dobrze się przekonać, że nic się nie zmieniło. To podnosi na
duchu.
– Niepotrzebnie się odpicowałaś. - Wstał i obszedł zestawione biurka. - Ładnie-
dodał, ujmując w palce klapę jej żakietu. - Jesteś jak z żurnala, Dallas. Zawstydzasz
nas, śmiertelników.
– To przez żakiet – bąknęła skonsternowana. - Daj spokój.
– O, i jesteś opalona. Ciekawe, czy cała.
Uśmiechnęła się ironicznie.
– Mam cię kopnąć w tyłek?
Pogroził jej palcem, wyraźnie zadowolony z siebie.
– A tu co masz? - Zmieszana Eve uniosła ręce do uszu, Baxter zaś zamrugał tak, jakby
spotkała go wielka niespodzianka. -Zdaje mi się, że to się nazywa kolczyki. W
dodatku są ładne.
Nawet zapomniała, że je włożyła.
– Czyżby w czasie, gdy mnie nie było, przestępczość spadła do zera, że masz czas
stać nade mną i komentować mój strój?
– Po prostu jestem oszołomiony, pani porucznik. Absolutnie oszołomiony tym
pokazem mody. Nowe buty?
– Wypchaj się. - Odwróciła się do niego plecami, a on wybuchnął śmiechem.
– Aha, teraz mam tyły -oświadczył, co spotkało się z głośną aprobatą kolegów.
Młoty, pomyślała idą do swojego pokoju. W nowojorskim Departamencie Policji i
bezpieczeństwa pracuje banda młotów.
Jezu, ale się za nimi stęskniła.
Weszła do swojego pokoju, ale krok za progiem stanęła jak wryta i wytrzeszczyła
oczy.
Jej biurko było posprzątane. Co więcej lśniło czystością. Zresztą całe
pomieszczenie było nieskazitelne. Zupełnie jakby ktoś przyszedł z wielkim
odkurzaczem i wessał cały zgromadzony to kurz, a potem wypucował to, co zostało.
Podejrzliwie przesunęła kciukiem po ścianie. Tak farba była niewątpliwie świeża.
Mrużąc oczy, kontynuowała inspekcje. Pokój był ciasny, z jednym nędznym
oknem, zagraconym – teraz odświeżonym do niepoznania biurkiem i dwoma
krzesłami, które w każdej chwili mogły skaleczyć wystającą sprężyną. Kartoteka
również została odczyszczona na błysk. Stała na niej bujna roślina w doniczce.
Wydawszy okrzyk niepokoju, Eve rzuciła się do kartoteki i szarpnięciem
otworzyła szufladę.
– Wiedziałam, no wiedziałam! Sukinsyn znowu mnie obrabował.
– Co się stało, pani Porucznik?
Eve ze złością odwróciła głowę. Na progu stała jej asystentka w sztywnym od
krochmalu mundurze, tak samo schludna jak odnowiony pokój.
– Chrzaniony złodziej słodyczy dobrał się do mojej skrytki.
Peabody wydęła wargi.
– Miałaś cukierki w kartotece? - Przekrzywiła głowę. - Pod M?
– M jak moje, do diabła! - Zirytowana Eve zatrzasnęła szufladę. - Zapomniałam je
zabrać przed wyjazdem. Co tu się, u diabła stało, Peabody? Musiałam przeczytać
tabliczkę na drzwiach, żeby przekonać się, że trafiłam do swojego pokoju.
– Ponieważ wyjechałaś, nadarzyła się okazja, żeby wszystko posprzątać i odmalować.
Było tu już dość obskurnie.
– Ja tam byłam do tego przyzwyczajona. Gdzie są moje rzeczy? -spytała Eve
stanowczo. - Miałam tu teczki z zaległymi papierami, na wypadek, gdybym przyszła
na chwilę podczas urlopu.
– Wszystko załatwione. Wypełniłam zaległe papiery, a raporty w sprawie Dunwooda
odłożyłam do akt. - Peabody uśmiechnęła się ciepło. Uśmiech odbił się także w jej
ciemnych oczach. -Miałam trochę wolnego czasu.
– Odwaliłaś całą papierkową robotę?
– Tak jest, pani porucznik.
– I kazałaś odnowić mój pokój?
– Miałam wrażenie, że po kątach gnieździ się dużo wielokomórkowych organizmów.
Już nie żyją.
Eve powoli wcisnęła dłonie do kieszeni i przeniosła ciężar ciała na pięty.
– Nie chcesz chyba w ten sposób powiedzieć, że kiedy jestem w pracy, nie daje ci
czasu na zajęcie się codziennymi sprawami.
– Skądże znowu. Witaj po urlopie, Dallas. Ho, ho... Wyglądasz fantastycznie. I masz
świetną kreacje.
Eve głęboko odetchnęła i usiadła za biurkiem.
– Jak ja zwykle wyglądam, do cholery?
– Czy to jest pytanie retoryczne.
Eve przyjrzała się twarzy asystentki, kwadratowej, z grubymi rysami i czarną
czapa włosów dookoła.
– Właśnie próbuje ustalić, czy brakowało mi twojej pyskatej gęby. Nie. - stwierdziła
po chwili. - Co to, to nie.
– No, no, jestem pewna, że było inaczej. Ale się opaliłaś. Musiałaś spędzić mnóstwo
czasu na słońcu.
– Na to wygląda. A co z tobą, Peabody?
– Jak to co?
– Opalenizna, Peabody. Chodzisz do solarium?
– Nie, opaliłam się na Bimini.
– Masz na myśli tę wyspę? Co tam, u diabła, robiłaś?
– Och, przecież wiesz... byłam na urlopie tak samo jak ty. Roarke zasugerował, że
skoro wyjeżdżasz, to może i ja powinnam wziąć tydzień wolnego...
Eve uniosła dłoń.
– Roarke zasugerował?
– Tak. Uznał, że moglibyśmy wykorzystać z McNabem przestój, więc...
Eve poczuła, że zaczyna jej drgać mięsień pod okiem. To była u niej typowa
reakcja na myśl o Peabody i tym przystojniaczku z wydziału elektroniki.
Broniąc się przed tikiem, przycisnęła dwa palce do policzka.
– Ty i McNab. Na Bimini. Razem.
– Och, chyba rozumiesz. Musimy sprawdzić, na ile do siebie pasujemy, więc pomysł
wydał się bardzo atrakcyjny. Kiedy Roarke powiedział, że możemy skorzystać z jego
transportu i wybrać się do jego posiadłości na Bimini, nie zastanawialiśmy się długo.
– Jego transport. Jego posiadłość na Bimini. - Eve poczuła pulsowanie mięśnia pod
palcami.
Peabody zalśniły oczy. Zapomniała się do tego stopnia, że przysiadła na biurku.
– Rany, Dallas, było super. Jak w pałacu. Tam jest basen z wodospadem, nart wodne,
samochody terenowe. A w sypialni pana domu jest rewelacyjne łoże, mniej więcej
wielkości Saturna...
– Nie chcę słuchać o łożu.
– A poza tym to jest prywatna posiadłość, mimo że na samym brzegu, więc przez pół
pobytu paradowaliśmy tam nagusieńcy jak małpy.
– O tym też nie chcę słuchać.
Peabody wypchnęła policzek językiem.
– Czasem byliśmy tylko półnadzy. Zresztą – dodała, zanim Eve zdążyła na nią
krzyknąć – to była czysta magia. Chciałabym dać Roarke'owi jakiś dziękczynny
prezencik. Ale ponieważ on ma dosłownie wszystko, jestem trochę bezradna.
Pomyślałam, że pomożesz mi coś wymyślić.
– Co to, komenda policji czy klub towarzyski?
– Nie żartuj Dallas. Wszyscy mamy tu roboty po uszy. - Peabody uśmiechnęła się z
nadzieją. - Pomyślałam, że może dam mu narzutę zrobioną przez moja matkę. Wiesz
ona zajmuje się tkactwem i naprawdę dobrze jej to idzie. Czy spodobałby mu się taki
prezent?
Eve głośno wypuściła powietrze.
– On nie oczekuje prezentów. To nie jest konieczne.
– Miałam najlepsze wakacje w życiu. Chcę, żeby wiedział, jak bardzo mu jestem
wdzięczna. To dla mnie wiele znaczy, że o tym pomyślał.
– O, tak, on zawsze myśli. - Wbrew sobie Eve jednak zmiękła. - W każdym razie
ręczna robota na pewno sprawi mu wielką frajdę.
– Naprawdę? To świetnie. Wobec tego dziś wieczorem zadzwonię do matki.
– No, skoro już się przywitałyśmy, Peabody, to powiedz czy nie czas wziąć się do
pracy.
– Chwilowo jest posucha.
– Przynieś mi wobec tego jakieś teczki z nierozwiązanymi sprawami.
– Masz na myśli jakąś konkretną?
– Decyzja należy do ciebie. Muszę mieć coś do roboty.
– Jasne. - Peabody ruszyła do drzwi, ale po drodze przystanęła. - Wiesz, co jest fajne
w wyjazdach? To, że się z nich wraca.
Przedpołudnie Eve spędziła na wertowaniu niewyjaśnionych przypadków i
wypatrywaniu wątków, które być może zostały przeoczone, na doszukiwaniu sie
czynności śledczych, których nie wykonano. Najbardziej zainteresowała ją sprawa
niejakiej Marshy Stibbs, dwudziestosześcioletniej kobiety, którą mąż, Boyd, po
powrocie z wyjazdu służbowego znalazł utopioną w wannie.
Pozornie wyglądało to na jeden z tragicznych i typowych wypadków, jakie zdarzają
się w domach, dopóki z raportu lekarza sądowego nie wynikło, że kobieta wcale nie
utonęła, lecz straciła życie, zanim jeszcze zanurzono ją w kąpieli.
Ponieważ trafiła do wanny z roztrzaskaną czaszką, bez wątpienia nie mogoła się
znaleźć w pachnącej pianie z własnej woli.
Detektyw znalazł dowody na to, że Marsha miała romans. W szufladzie z bielizną
ofiary był ukryty pakiecik miłosnych listów sygnowanych literą C. Ich treść była pod
względem seksualnym zupełnie jednoznaczna, zresztą autor błagał Marshę, by
rozwiodła się z mężem i zdecydowała na ucieczkę.
Według akt, obecność listów i ich zawartość wstrząsnęła nie tylko mężem, lecz
również wszystkimi znajomymi ofiary, których przesłuchiwano. Alibi męża było nie
do podważenia, a wyniki przesłuchań na miejscu potwierdzały jego wersję.
Boyd Stobbs, regionalny przedstawiciel firmy handlującej artykułami sportowymi,
był według wszelkich znaków na niebie i ziemi bardzo typowym Amerykaninem,
zarabiającym nieco powyżej przeciętnej. Ożenił się sześć lat temu z dziewczyną z
college'u, która potem zaczęła pracować w dziale zakupów wielkiego supermarketu.
W niedzielę lubił pograć w futbol, nie pił, nie uprawiał hazardy i nie miał kłopotów z
przestrzeganiem prawa. W jego życiorysie nie było też epizodów związanych z
przemocą, co więcej, dobrowolnie poddał się przesłuchaniu za pomocą wykrywacza
kłamstw i poradził sobie śpiewająco.
Byli bezdzietni, mieszkali w cichym mieszkaniu na West Side, mieli wąski krąg
przyjaciół i aż do chwili tragicznej śmierci Marshy wykazywali wszelkie cechy
szczęśliwego, solidnego małżeństwa.
Śledztwo było drobiazgowe, staranne i pełne. A jednak nie udało się odnaleźć
jakiegokolwiek śladu rzekomego kochanka ukrywającego się pod literą C.
Eve połączyła się z asystentką.
– Do roboty, Peabody. Postukamy ludziom do drzwi. - Wsadziła teczkę z aktami do
torby, wzięła żakiet z oparcia krzesła i opuściła pokój.
Nigdy dotąd nie pracowałam nad niewyjaśnioną sprawą – oświadczyła Peabody.
– Nie myśl „niewyjaśniona” -odparła Eve. - Ona jest nadal otwarta.
– Jak długo?
– Sześć lat.
– Jeśli facet rżnął kogoś na boku i dotąd nic się nie wydało, to jak zamierzasz
przyprzeć go do muru teraz?
– Pomalutku, Peabody. Przeczytaj listy.
Asystentka wyjęła pakiecik z torby. W połowie lektury pierwszego listu wydała z
siebie głośne „au”!
– Gorące! Parzy! - powiedziała, dmuchając na palce.
– Dalej.
– Daj spokój. - Peabody poruszyła się niespokojnie na siedzeniu. - teraz niczym byś
mnie już nie powstrzymała. Zdobywam edukację. - Zagłębiła się w lekturze, raz
po raz szerzej otwierając oczy i głośno przełykając ślinę. - Jezu, chyba właśnie
miałam orgazm.
– Dziękuje za tę użyteczna informację. Co jeszcze znajdujesz w tych listach?
– Szczere uwielbienie i siłę witalną pana C.
– Pozwól, że przeformułuje pytanie. Czego w nich nie znajdujesz?
– No, nigdzie nie ma jego pełnego imienia, ani nazwiska. - Świadoma swego
niechętnego przeoczenia, Peabody ponownie zerknęła na listy. - Nie ma kopert,
więc mogły być doręczone albo pocztą albo przez posłańca. - Westchnęła. _
Czuje, że dostanę pałę z tej klasówki, co ty w nich widzisz takiego, czego ja nie
dostrzegam.
– - Należałoby powiedzieć: czego w nich nie widzę. Nie ma żadnej aluzji do tego,
jak, kiedy i gdzie się spotkali. Jak zostali kochankami. Nie ma żadnego szczegółu,
który wskazywałby, gdzie uprawiali tę swoją gimnastykę erotyczną. To mi
nasuwa pewną myśl.
Asystentka nadal wydawała się zorientowana.
– Jaką mianowicie?
– Że być może nigdy nie było żadnego pana C.
– Ale...
– W grę wchodzi kobieta. Zamężna od kilku lat, ma dobrą odpowiedzialną pracę i
krąg przyjaciół z którymi utrzymuje znajomość również od kilku lat. Nikomu z
tych przyjaciół, jak wynika z zeznań nawet przez myśl nie przeszło, że mogłaby z
kimś romansować. Zupełnie nie tak się zachowywała, rozmawiała, żyła. Nie
opuszczała dni w pracy. Kiedy więc miała czas na gimnastykę erotyczną.
– Jej mąż regularnie wyjeżdżał.
– Słusznie. To daje możliwość romansowania, jeśli ktoś jej szuka. Ale nasza ofiara
zdradzała wszelkie objawy lojalności, odpowiedzialności, uczciwości. Chodziła z
domu do pracy i z pracy do domu. Nie było tajemniczych ani podejrzanych
rozmów z jej aparatu domowego, biurowego ani z przenośnych łączy. W jaki
sposób więc umawiała się z panem C. na randki?
– Może osobiście? Na przykład z kimś w pracy.
– Może – przyznała Eve.
– Ale ty jesteś innego zdania. Niech ci będzie, wygląda na to, że ona rzeczywiście
była zaangażowana w to małżeństwo. Z drugiej strony ludzie z zewnątrz, nawet
przyjaciele, nie wiedzą tak naprawdę, jak wyglądają wzajemne układy
małżonków. Czasem nawet partner nie wie czegoś o tym drugim.
– Święta racja. Prowadzący śledztwo zgadza się z tobą w tej sprawie... i ma do tego
wszelkie podstawy.
– A ty się nie zgadzasz. - Peabody odetchnęła. - Twoim zdaniem, to mąż wszystko
ukartował, upozorował niewierność żony i zapewniwszy sobie fałszywe alibi,
potajemnie wrócił do domu i ją zabił albo zlecił komuś morderstwo.
– Jest taka możliwość. Dlatego z nim porozmawiamy.
Eve wjechała na drugi poziom ulicznego parkingu i zmieściła swój pojazd między
sedanem i rowerem powietrznym.
– Ostatnio najczęściej pracuje w domu. - Wskazała skinieniem głowy pobliski dom
mieszkalny.
– Sprawdźmy, czy jest u siebie.
Owszem, był u siebie, wygimnastykowany, atrakcyjny mężczyzna w sportowych
spodenkach, bawełnianej koszulce, z maluchem na rękach. Jedno spojrzenie na
plakietkę Eve wystarczyło, by w jego oczach pojawił się cień. Widać było, że żal jest
wciąż żywy.
– Czy chodzi o Marshę? Wie pani coś nowego. - Przelotnie zerknął na jasnowłosą
dziewczynkę, którą trzymał. - Och, przepraszam niech panie wejdą. Już tak dawno
nikt nie kontaktował się ze mną w tej sprawie. Jeśli chcą panie usiąść, to zaniosę
córkę do jej pokoju. Wolałbym, żeby nie...- Odruchowo pogładził małą po głowie.
Tak jakby chciał jej bronić. - Niech panie chwilę poczekają.
Eve odczekała, aż mężczyzna zniknie za drzwiami.
– Ile lat ma dziecko, Peabody?
– Moim zdaniem około dwóch.
Eve skinęła głową i rozejrzała się po pokoju dziennym. Zabawki były rozrzucone
wszędzie... jaskrawe, błyszczące drobiazgi, pasujące do lekkiego, pogodnego
wystroju mieszkania.
Usłyszały piskliwy dziecięcy chichot, a potem stanowcze żądanie:
– Tatuś. Bawić.
– Za chwileczkę. Tracie. Pobaw się, a kiedy mama wróci do domu, to może
pójdziemy do parku. Ale musisz być grzeczna teraz, kiedy będę rozmawiał z tymi
paniami. Umowa stoi?
– Pójdę na huśtawki?
– Jasne.
Wkrótce wrócił i przeczesał włosy rękami.
– Nie chciałem, żeby słyszała, jak rozmawiamy o Marshy i o tym co się stało.
Czyżby przełom? Czyżby policja wreszcie go znalazła?
– Przykro mi panie Stibbs, ale to tylko rozmowa rutynowa.
– A więc dalej nic nie wiadomo? - Na chwilę zamgliły mu się oczy.- Miałem
nadzieje.... Ech, to pewnie było głupie sądzić, że po tak długim czasie udało się do
znaleźć.
– Nie ma pan pojęcia, z kim pańska żona miała romans?
– Nie miała – odpalił, twarz stężała mu ze złości. - Nie obchodzi mnie, co kto mówi.
Ona nie miała romansu. Nigdy w to nie uwierzę.... No, owszem, może na
początku, kiedy wszyscy powariowali i nie mogłem trzeźwo myśleć... Ale Marsha
nie kłamała i nie oszukiwała. Kochała mnie.
Zamknął oczy, jakby wracał myślami do tamtych dni.
– Czy możemy usiąść?- spytał i opadł na krzesło.- Przepraszam, że na panie
krzyknąłem. Nie mogę znieść, jak ludzie tak o niej mówią, Ona nie zasłużyła na
taką niesprawiedliwość.
– W szufladzie były listy.
– Nic mnie nie obchodzą te listy. Ona by mnie nie oszukała. Mieliśmy...
Zerknął w stronę dziecięcego pokoju, gdzie mała dziewczynka bezgłośnie coś
śpiewała.
– Proszę posłuchać. Było nam ze sobą naprawdę dobrze. Jednym z powodów, dla
których tak wcześnie zdecydowaliśmy się na ślub, było to, że nie umieliśmy
trzymać rąk z dala od siebie, a Marsha głęboko wierzyła w instytucje małżeństwa.
Powiem paniom, co myślę. -Pochylił się naprzód. - Myślę, że ktoś miał obsesję na
jej punkcie i fantazjował. To on musiał jej przysłać te listy. Może, ale tylko może,
ona nie chciała mnie tym martwić. On pewnie przyszedł tutaj, kiedy byłem w
Columbus, i zabił ją dlatego, że nie mógł jej mieć.
Eve odniosła wrażenie, że mężczyzna mówi prawdę. Naturalnie mógł udawać, ale
w jakim celu? Po co miałby utrzymywać, że ofiara była niewinna, jeśli obciążenie
jej cudzołóstwem służyłoby jego interesom?
– Nawet jeśli się pan nie myli, panie Stibbs, to rozumiem, że i tak nie wie pan, kim
mógłby być ten mężczyzna.
– Nie mam pojęcia. Długo o tym myślałem. Przez rok w ogóle nie myślałem o
niczym innym. Chciałem wierzyć, że policja znajdzie tego człowieka i zostanie on
ukarany, poniesie konsekwencje tego, co zrobił. Byliśmy szczęśliwi pani
Porucznik. Inni nic nas nie obchodzili. I nagle koniec. -Zacisnął usta.- Tak po
prostu koniec.
– Przykro mi panie Stibbs.- Eve zrobiła małą przerwę. - Bystre dziecko.
– Tracie? - Otarł dłonią twarz, jakby dopiero teraz wrócił do rzeczywistości. - jest
światłem mojego życia.
– Czyli ożenił się pan ponownie.
– Prawie trzy lata temu. -Westchnął, ramiona lekko mu zadrżały. - Maureen jest
wspaniała. Były z Marshą przyjaciółkami. To między innymi ona pomogła mi
przetrwać pierwszy rok. Nie wiem, co bym bez niej zrobił.
Przy jego ostatnich słowach drzwi mieszkania się otworzyły. Ładna brunetka z
wielkimi torbami zakupów w objęciach weszła do środka i zamknęła je nogą.
– Hej rodzinko! Jestem w domu. Nigdy nie zgadniecie, co ....
Urwała na widok obcych. A gdy zatrzymała wzrok na mundurze Peabody, Eve
dostrzegła w jej oczach lęk.
Rozdział 2
Boyd również musiał to wyczuć, bo wstał i szybko do niej podszedł.
– Nic się nie stało. -Dotknął krzepiącym gestem jej ramienia, a potem wziął torby. -
Panie przyszły w sprawie Marshy. Rutynowa rozmowa.
– Ah, rozumiem... Tracie?
– W swoim pokoju. Jest ....
Nie zdążył dokończyć, bo dziecko wpadło do pokoju jak szalone i rzuciło się do
nóg matki.
– Mamusia. Idziemy na huśtawkę.
– Pożegnamy państwa tak szybko, jak tylko będzie to możliwe- zapewniła ich Eve.-
Pani Stibbs, czy miałaby pani coś przeciwko chwili rozmowy?
– Przepraszam, ale nie wiem, w czym mogłabym... mam zakupy,
– Tracie i ja odłożymy wszystko na miejsce- zaoferował się Boyd – Prawda, mój
pomocniku?
– Wolałabym raczej...
– Mamie się zdaje, że nie wiemy, co gdzie leży – przerwał żonie Boyd i puścił oko
do Racie.
– Pokażemy jej, że to nieprawda. Chodź kochanie. Czekają na nas obowiązki
kuchenne.
Dziewczynka pobiegła przed nim, szczebiocąc niezrozumiale w dziecięcym
języku.
– Proszę wybaczyć, że sprawiam pani kłopot -zaczęła Eve. Ale oczy, którymi
wpatrywała się w Maureen, były chłodne i beznamiętne. - To nie potrwa długo.
Pani była przyjaciółką Marshy Stibbs?
– Tak. I jej i Boyda. On bardzo przeżył tę historię.
– Nie wątpię. Jak długo pani znała panią Stibbs?
– Rok, może trochę dłużej. - Z miną pełną rozpaczy Maureen zerknęła w stronę
kuchni, skąd dobiegały stuki, grzechotanie i śmiech. Ale Marsha nie żyje już od
prawie sześciu lat. Musieliśmy się z tym pogodzić.
– Sześć dni czy sześć lat, wszystko jedno. Ktoś odebrał jej życie. Czy panie były ze
sobą blisko?
– Przyjaźniłyśmy się. Marshą była szalenie bezpośrednia.
– Czy zwierzała się pani, że się z kimś spotyka?
Maureen otworzyła usta, zawahała się i pokręciła głową.
– Nie. O niczym takim nie wiem. Rozmawiałam z policją po tym co się stało, i
powiedziałam im wszystko, co wiedziałam. Straszna historia, ale nie da się tego
zmienić. Mamy teraz nowe życie. Dobre, spokojne. A pani znienacka nas
nachodzi. Boyd znów zacznie się dręczyć. Nie życzę sobie trosk w mojej rodzinie.
Przepraszam, ale chcę, żeby już panie poszły.
Na klatce schodowej Peabody obejrzała się i zwróciła do przełożonej, idąc do
windy:
– Ona coś wie.
– Bez wątpienia.
– Sądziłam, że ją trochę przyciśniesz.
– Nie na jej terenie – Eve weszła do windy. Już kalkulowała, już próbowała
poskładać kawałki łamigłówki w całość. - Nie w obecności dziecka i Stibbsa.
Marsha czekała tak długo, że jeszcze mała zwłoka jej nie zaszkodzi.
– Ale on, twoim zdaniem, jest raczej czysty.
– Moim zdaniem ...-Eve wyciągnęła z torby akta i dyskietkę.- Powinnaś się w to
wgryźć.
– Słucham, pani porucznik?
– Wgryźć się w sprawę, Peabody. Doprowadzić ją do końca.
Asystentka spojrzała na Eve z szeroko otwartymi ustami.
– Ja? mam poprowadzić sprawę? Sprawę morderstwa?
– Będziesz musiała to robić głównie w swoim wolnym czasie, zwłaszcza jeśli trafi
nam się coś nowego. Przeczytaj akta, przestudiuj raporty i zeznania. Przesłuchaj
jeszcze raz kogo trzeba. Znasz procedurę.
– Naprawdę dajesz mi sprawę?
– Jeśli będziesz miała pytania, to pytaj. Pomogę ci, kiedy, i jeśli, będziesz tego
potrzebować. Aha, mam dostawać wszystkie nowe dane i kopie raportów o
postępach w sprawie.
Peabody poczuła nagłe uderzenie adrenaliny i nerwowe ssanie w żołądku.
– Tak jest, pani porucznik. Dziękuje. Nie zawiodę.
– Nie zawiedź Marshy Stibbs.
Peabody przycisnęła teczkę z aktami do piersi niczym ukochane dziecko. I
trzymała ją tak przez całą drogę do komendy.
Gdy wyjeżdżały z parkingu, zerknęła kątem oka na Eve.
– Pani porucznik?
– Hę?
– Zastanawiam się, czy nie mogłabym poprosić McNaba, żeby pomógł mi
zdobywać dane, do których potrzebne jest wykorzystanie sprzętu elektronicznego.
Wiesz, łącza ofiary, dyskietki z kamer bezpieczeństwa budynku i tak dalej.
Eve wcisnęła ręce do kieszeni.
– To twoja sprawa.
– Moja sprawa – powtórzyła Peabody z nabożnym zachwytem Wciąż uśmiechała
się od ucha do ucha, gdy szla korytarzem w stronę sali detektywów.
– A do to za zamieszanie?- Eve uniosła brwi i instynktownie sięgnęła po broń,
słysząc krzyki, gwizdy i widząc objawy ogólnego rozprzężenia w wydziale
zabójstw.
Weszła do środka pierwsza i omiotła wzrokiem pomieszczenie. Nikt nie siedział
przy własnym biurku ani nie zajmował swojego stanowiska za przepierzeniem.
Umundurowaniu stróże prawa w liczbie co najmniej dziesięciu tłoczyli się
pośrodku sali i sprawiali takie wrażenie, jakby uczestniczyli w przyjęciu.
Eve zmarszczyła nos. Wyczuła zapach świeżych wyrobów piekarniczych.
– Co tu się dzieje, do cholery?! -Musiała krzyknąć, ale i tak w panującym
rozgardiaszu prawie nie było jej słychać.- Pearson, Baxter, Delricky!- Ponieważ
dla ułatwienia sobie drogi przez ścisk energicznie zdzieliła Pearsona w ramię, a
Baxtera solidnie kuksnęła w żołądek, w końcu zdołała zwrócić na siebie uwagę. -
czyżby wam się zdawało, że śmierć pojechała na wakacje? Od kogo, do stu
diabłów, dostaliście tę babkę?
W chwili gdy oskarżycielsko wysunęła przed siebie palec, Baxter wcisnął sobie
do ust resztki ciasta. Wskutek tego jego wyjaśnienie wypadło dość bełkotliwie.
Znaczące były tylko głupkowaty uśmiech, który wykwitł mu na wargach
oblepionych kawałkami lukru, i wyciągnięta dłoń.
Eve wreszcie zobaczyła to samo co inni: mufinki, ciasta i szczątki, które
musiały być babką, zanim rzuciło się na nią stado głodomorów. Pośrodku tego
chaosu dostrzegła też parę cywilów. Wysoki, chuderlawy mężczyzna i krzepka,
ale pełna wdzięku kobieta rozpływali się z uśmiechem i nalewali jakiegoś
bladoróżowego płynu z wielkiego dzbana.
– Rozejść się! Wszyscy rozejść się i wracać do swoich spraw! To nie jest herbatka u
cioci.
Zanim zdołała dopchać się do cywilów, usłyszała krzyk Peabody.
Obróciła się i w okamgnieniu dobyła pistoletu, ale omal nie upadla, asystentka
bowiem odtrąciła ją na bok i dosłownie rzuciła się na nieznajomych.
Mężczyzna chwycił krzepką Peabody w objęcia i mimo, że był chuderlawy,
zdołał ją poderwać z ziemi. Kobieta odwróciła się z szelestem spódnic i rozłożyła
ramiona, by spłaszczyć energiczną policjantkę na placek.
– Moja córeczka, moja DeDe. - Na twarzy mężczyzny odmalowało się
niezaprzeczalne uwielbienie.
Eve schowała pistolet do kabury i opuściła rękę.
– Tatuś. - Wydawszy odgłos będący na poły szlochem, a na poły chichotem,
Peabody wtuliła twarz w szyje mężczyzny.
– Jezu, już nie mogę – mruknął Baxter i wziął kolejna mufinkę. - Przyszli tutaj
kwadrans temu... z tymi wszystkimi pysznościami. Boże, to jest śmiertelna dawka
– dodał i odgryzł kawał mufinki.
Eve zabębniła palcami po udzie.
– Co to była za babka?
Baxter wyszczerzył zęby.
– Przepraszam – oświadczył i odszedł do swojego biurka.
Kobieta trochę rozluźniła uścisk ramion na talii Peabody i obróciła się. Była
całkiem ładna, miała ciemne włosy w tym samym odcieniu co córka, spadające
kaskadą na plecy. Jej niebieska spódnica prawie sięgała ziemi, choć widać było
spod niej zwykłe sznurkowe sandałki. Bluzka długa i obszerna, miała kolor
jaskrów, z zdobił ją przynajmniej tuzin łańcuszków i wisiorków.
Twarz miała łagodniejszą niż Peabody, wokół kącików lśniących piwnych oczu
było widać kurze stopki. Znów wyciągnęła przed siebie ręce i z gracją tancerki
zaczęła się zbliżać do Eve.
– A to musi być pani porucznik Dallas. Poznałabym panią wszędzie. - Ujęła dłonie
Eve. - Jestem Phoebe, matka Delii.
Ręce miała ciepłe, odrobinę szorstkie, a na palcach pełno pierścionków.
Bransoletki pobrzękiwały na nadgarstkach.
– Miło mi panią poznać, pani Peabody.
– Proszę mówić do mnie po imieniu. - Wciąż uśmiechnięta, kobieta pociągnęła Eve
ku sobie. - Sam, puść córkę, poznasz panią porucznik Dallas.
Mężczyzna zmienił pozycję, ale nadal ramieniem ciasno obejmował Peabody.
– Bardzo się ciesze, że mogę panią poznać. - Ujął rękę Eve, choć jego żona jeszcze
ją trzymała.- Mam takie wrażenie, jakbym już panią znał, delia tyle nam o pani
opowiadała. No i Zake. Nigdy nie będziemy mogli się odwdzięczyć za to, co pani
zrobiła dla naszego syna.
Trochę zakłopotana tym nagłym zalewem pochwał i komplementów, Eve
uwolniła rękę.
– Jak on sie miewa?
– Świetnie. Z pewnością przesłałby pani najserdeczniejsze pozdrowienia, gdyby
wiedział, że się tu wybieramy.
Uśmiechnął się swobodnie. Teraz Eve dostrzegła podobieństwo między nim a
bratem Peabody. Wąska twarz apostoła, marzycielskie szare oczy. Ale spojrzenie
Sama Peabody było jednocześnie przenikliwe, do tego stopnia, że Eve poczuła
przykre mrowienie w karku.
Ten człowiek nie był marionetką jak jego syn.
– Proszę przekazać mu pozdrowienia ode mnie, kiedy będą państwo z nim
rozmawiać. Peabody weź trochę wolnego na sprawy osobiste.
– Tak jest, pani porucznik. Dziękuje.
– To bardzo miły gest – powiedziała Phoebe. - Ale chciałabym wiedzieć, czy
moglibyśmy zająć pani trochę czasu. Obawiam się, że pani jest bardzo zajęta –
ciągnęła, zanim Eve zdążyła wydobyć z siebie choćby słowo. - Mimo to miałam
nadzieje, że uda nam się dziś wieczorem zjeść razem kolację. Z panią i jej mężem.
Chcielibyśmy wręczyć wam prezenty.
– Państwo nie muszą nam nic dawać.
– To nie są prezenty z poczucia obowiązku, tylko z życzliwości, mamy nadzieje, że
wam się spodobają. Delia wiele nam opowiadała o pani, pani mężu i waszym
domu. To musi być piękne miejsce. Spodziewam się, że będziemy mieli okazję je
z Samem obejrzeć.
Eve czuła, jak z wolna jest obudowywana, a wszystkie otwory stopniowo się
zasklepiają. Tymczasem Phoebe dalej ślicznie się uśmiechała, a jej córka nagle
zainteresowała się czymś na suficie.
– Naturalnie. O, mogą państwo przyjść do nas na kolację.
– Z największą przyjemnością. Czy ósma wieczorem pani odpowiada?
– Tak. Peabody zna drogę. Tymczasem witam w Nowym Jorku. Muszę coś załatwić,
przepraszam – dokończyła kulawo Eve i salwowała się ucieczką.
– Pani porucznik? Pani porucznik. Zaraz wrócę – powiedziała Peabody do rodziców
i puściła się w pogoń za Eve. Zanim dotarły do jej pokoju, poziom hałasu w sali
detektywów osiągnął znowu znacznie wyższy poziom. - To jest silniejsze od nich.
Mój ojciec uwielbia piec, więc wszędzie przynosi ze sobą różne smakołyki.
– Jak oni, u diabła, przewieźli to samolotem?
– O, nie. Oni nie latają. Przyjechali to swoim autodomem. Piekli po drodze – dodała
Peabody z niepewnym uśmiechem. - Czy nie są wspaniali?
– Owszem są, ale musisz im powiedzieć, żeby nie przywozili mufinek za każdym
razem, gdy chcą cię odwiedzić, bo skończymy mając gromadkę otłuszczonych
detektywów w śpiączce cukrzycowej.
– Wzięłam jedną dla ciebie. - Asystentka wyciągnęła przed siebie mufinkę, którą
dotąd trzymała za plecami. - Za dwie godziny wrócę, Dallas. Tylko pomogę im się
zainstalować.
– Możesz nie wracać do końca dnia.
– Okej. Dzięki. Hę... - Peabody przestąpiła z nogi na nogę i zamknęła drzwi pokoju.
- jest coś, co powinnam ci powiedzieć. O mojej matce. Ona ma moc.
– Jaką moc?
– Moc wpływania na człowieka, żeby zrobił coś, czego wcale nie chcę. Potrafi też
skłonić go do powiedzenia czegoś, czego wcale nie zamierzał. Może nawet zacząć
paplać jak głupi.
– Nie mam zwyczaju paplać.
– Będziesz – stwierdziła ponuro Peabody. - Kocham ją. Jest obłędna, ale ma coś
takiego. Tylko na ciebie spojrzy i już wie.
Eve usiadła, marszcząc czoło.
– Czy jest sensytywna?
– Nie. Mój ojciec jest sensytywny, ale on ma zasady, bardzo się pilnuje, żeby nie
naruszać prywatności innych ludzi. Ona jest po prostu... matką. To coś wiąże się z
byciem matką, a jej trafiło się w nadmiarze. Jejku, ona wszystko widzi, wszystko
wie i wszystkimi rządzi. Często nawet człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, że
tak jest. Na przykład wbrew swoim zwyczajom zaprosiłaś ich dziś wieczorem na
kolację.
– Wcale nie wbrew, zapraszam różnych ludzi.
– Aha. To Roarke zaprasza. Mogłabyś powiedzieć, że jesteś zajęta, albo zgodzić się:
dobrze, świetny pomysł, spotkajmy się w jakiejś restauracji. Ale nie, ona chciała
przyjść do was na kolację, więc ją zaprosiłaś.
Eve omal nie zaczęła się nerwowo wiercić.
– Chciałam być uprzejma. Znam zasady dobrego wychowania.
– Nie. Padlaś ofiara spojrzenia. - Peabody pokręcił głową.- nawet ty jesteś bezsilna
wobec jej mocy. Pomyślałam, że powinnam ci o tym powiedzieć.
– Wynoś cię. Peabody.
– Juz się wynoszę, pani porucznik. Aha, tylko... - Asystentka zawahała się przy
drzwiach. - mam dziś wieczorem coś jakby randkę z McNabem, więc może on też
przyszedłby na kolację. Wtedy mógłby poznać moich rodziców całkiem naturalnie
i uniknęlibyśmy dzikiej sytuacji.
Eve złapała się za głowę.
– Jezu!
– Dzięki! Do zobaczenia wieczorem.
Zostawszy sama, Eve spochmurniała. Paskudnie się skrzywiła. A potem zjadła
mufinkę.
Pomalowali mi pokój i ukradli słodycze. Znowu. - Eve nerwowo chodziła tam i z
powrotem po bezcennym wschodnim dywanie przykrywającym podłogę w
przestronnej części ich domu ozdobionej lśniącymi antykami i mieniącej się szkłem.
Roarke dopiero co wrócił z miasta, więc przez ostatnią godzinę nie miała na kim
wyładować irytacji.
Z jej punktu widzenia możliwość wyładowania się na partnerze była jedną z
największych zalet małżeństwa.
– W dodatku podczas mojej nieobecności Peabody skończyła za mnie całą
papierkową robotę, więc nawet tym nie muszę się zajmować.
– Powinnaś się wstydzić. Sama pomyśl. Asystentka odwala papierkową robotę za
twoimi plecami.
– Uważaj, cwaniaku, bo i tobie się dostanie.
Roarke wyciągnął przed sobą nogi i skrzyżował je.
– Oooo. A jak podobało się Peabody i McNabowi na Bimini?
– Odezwał się w tobie król dobroczynności, co? Wysłałeś ich na jakąś wyspę, żeby
mogli tam biegać nago i kąpać się w wodospadach.
– Rozumiem, że dobrze się bawili.
– Małżeńskie łoże – mruknęła. - Nagie małpy.
– Słucham?
Pokręciła głową.
– Przestań sie mieszać w tę... historię, którą oni wymyślili.
– Może przestanę – zgodził się leniwie. - Pod warunkiem, że przestaniesz traktować
ich związku jak bugaboo.
– Bugaboo? A cóż to jest, do cholery?! - Eve z irytacją przesunęła dłonią po
włosach. - Nie traktuje ich związku jak bugaboo, bo nawet nie wiem. Co to
znaczy. Policjanci...
– Zasługują na to, żeby trochę pożyć – wpadł jej w słowo. - jak każdy. Proszę się
odprężyć, pani porucznik. Peabody naprawdę ma głowę na karku.
Eve zrobiła głośny wdech i bezwładnie opadła na krzesło.
– Bugaboo – parsknęła. - To pewnie nawet nic nie znaczy, a jeśli nawet, to coś
niewyobrażalnie głupiego. Dałam jej dzisiaj sprawę.
Roarke wyciągnął ręką i dotknął jej palców, którymi nerwowo przebierała po
kolanie.
– Nie wspomniałaś dotąd ani słowem, że jest jakaś nowa sprawa.
– Nie ma nowej. Wykopałam sprawę ze starych teczek. Sprzed sześciu lat. Ładna
młoda kobieta robiąca karierę, mężatka, Mąż wyjeżdża z miasta, wraca i zastaje ją
martwą w wannie. Morderstwo kiepsko upozorowane na samobójstwo lub
wypadek. On ma niepodważalne alibi i jest czysty jak łza. Wszyscy
przesłuchiwani twierdzą, że małżonkowie byli przykładną parą, szczęśliwą jak
dwie ostrygi.
– Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się nad sposobem pomiaru szczęścia ostryg?
– Zostawiam to na później. W każdym razie w szufladzie z bielizną tej kobiety były
listy... naprawdę gorące seksualne listy od kogoś, kto podpisuje się C.
– Romans, kłótnia kochanków, morderstwo?
– Prowadzący śledztwo właśnie tak uważał.
– A ty nie?
– Nikt nigdy nie znalazł faceta od listów, nikt go nie widział, nikt nie słyszał, żeby
kobieta o nim wspomniała. Poszłam więc porozmawiać z mężem zamordowanej,
poznałam jego nową żonę i dziecko. Mała dziewczynka, mniej więcej dwulatka.
– Można by, nie bez podstaw, założyć, że po okresie żałoby mężczyzna rozpoczął
nowe życie.
– Można by założyć – mruknęła.
– Ja, naturalnie, nie postąpiłbym w ten sposób. Nie mógłbym sobie znaleźć miejsca,
byłbym załamany, zagubiony, pozbawiony poczucia sensu.
Przyjrzała mu się, mrużąc oczy.
– Czyżby?
– Oczywiście. A ty teraz powinnaś powiedzieć coś w tym stylu, że nie wyobrażasz
sobie życia beze mnie.
– Tak, tak. - Roześmiała się, gdy ugryzł ją w palce, którymi dotąd się bawił. - A
wracając do rzeczywistości, myślę, że wiem ja ta sprawa poszła w odstawkę.
Tymczasem wystarczyłoby kilka energicznych posunięć i byłaby zamknięta, a nie
niewyjaśniona.
– Ale zamiast wykonać te posunięcia, dałaś sprawę Peabody.
– Ona musi zdobyć doświadczenie. Marshy Stibbs mała zwłoka po sześciu latach na
pewno nie zaszkodzi. Jeśli Peabody pójdzie w złym kierunku, to ją zawrócę.
– Pewnie jest bardzo podniecona.
– Jasne, oczy jej się aż świecą.
Uśmiechnął się.
– Jaka była pierwsza sprawa, którą dostałaś od Feeneya?
– Thomas Carter. Któregoś ranka wsiadł do swojego sedana, przekręcił kluczyk w
stacyjce i wtedy ten złom wyleciał w powietrze, rozsiewając kawałki ofiary po
całym West Side. Facet był żonaty, dwoje dzieci, agent ubezpieczeniowy. Nie miał
podwójnego życia, ani wrogów, ani nie obracał się w niebezpiecznych kręgach,
Brak motywu. Kompletny zastój w sprawie, która w końcu poszła ad acta