1364
Szczegóły |
Tytuł |
1364 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1364 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1364 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1364 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Rozdzia� l
Tytu� orygina�u E STATUS CIYILIZATION
Ilustracja na ok�adce: CHRIS FOSS
Opracowanie graficzne: DARIUSZ CHOJNACKI
Redaktor: MACIEJ B�ASIAK
Redaktor techniczny: JANUSZ FESTUR
Copyright (c) 1960 by ROBERT SHECKLEY
For the Polish edition
Copyright (c) by Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. Warszawa 1991
ISBN 83-85079-44-0
Rozdzia� 1
Powr�t do przytomno�ci by� procesem powolnym i bolesnym. Mia� wra�enie, jakby podr�owa� przez czas od samego zarania dziej�w. Z trudem wynurza� si� z g��bin g�stego jak smo�a snu, z otch�ani urojonych pocz�tk�w wszechrzeczy. Uni�s� z pierwotnego mu�u wypustk�, a t� wypustk� by� on sam. Sta� si� ameb�, kt�rej bezpostaciow� pow�ok� wype�nia�a jego w�asna esencja, potem ryb� z jego w�asn�, niepowtarzaln� indywidualno�ci�. Potem ma�p�, wyr�niaj�c� si� spo�r�d wszystkich innych ma�p, a� wreszcie sta� si� cz�owiekiem.
Jakim cz�owiekiem? Niczym przez mg�� ujrza� siebie, po-zbawionego twarzy, z promiennikiem kurczowo zaci�ni�tym w prawej r�ce i ze zw�okami u st�p. Takim cz�owiekiem.
Obudzi� si�, przetar� oczy i czeka� na dalsze wspomnienia.
Nie by�o �adnych dalszych wspomnie�. Nie pami�ta� nawet, jak si� nazywa.
Usiad� pospiesznie i spr�bowa� zmusi� pami��, by poda�a mu cho� t� jedn� informacj�. Kiedy mu si� to nie uda�o, rozejrza� si� uwa�nie doko�a, szukaj�c jakiej� wskaz�wki, kt�ra pozwoli�aby mu odkry� w�asn� to�samo��.
Siedzia� na ��ku w ma�ym, szarym pokoju. Z jednej strony dostrzeg� zamkni�te drzwi, z drugiej wn�k� z sedesem, widocznym spoza'na wp� rozchylonych zas�on. �wiat�o dociera�o tu z jakiego� ukrytego �r�d�a, by� mo�e emitowa� je ca�y sufit. Umeblowanie pokoju stanowi�o ��ko, jedno krzes�o i nic wi�cej.
Opar� g�ow� na r�kach i zamkn�� oczy. Pr�bowa� skatalogowa� ca�y posiadany zas�b wiedzy i to, co z niej wynika. Wiedzia�, �e jest przedstawicielem gatunku homo sapiens, mieszka�cem planety Ziemia. M�wi� j�zykiem, o kt�rym wiedzia�, �e jest to j�zyk angielski. (Czy�by zatem by�y tak�e inne j�zyki?) Rozumia� niekt�re podstawowe s�owa: pok�j, �wiat�o, krzes�o. Do tego posiada� pewien ograniczony zas�b wiedzy og�lnej. Wiedzia� tak�e, �e nie wie wielu wa�nych rzeczy, kt�re kiedy� na pewno wiedzia�.
Co� mi si� musia�o sta�.
To co� mog�o by� znacznie gorsze. Gdyby posz�o cho� troch� dalej, zosta�by bezmy�ln�, niem� istot�, nie�wiadom� tego, �e jest cz�owiekiem, m�czyzn�, mieszka�cem Ziemi. A tak jeszcze mu co� pozosta�o.
Ale kiedy spr�bowa� przebi� si� my�l� przez mur najbardziej podstawowych fakt�w, wkroczy� na teren mroczny i przera�aj�cy. Wst�p surowo wzbroniony. Wyprawa badawcza w g��b w�asnego umys�u by�a r�wnie niebezpieczna jak... w�a�ciwie jak co? Nie potrafi� poda� �adnej analogii, cho� podejrzewa�, �e istnia�o ich bardzo wiele.
Musia�em by� ci�ko chory.
To jedyne sensowne wyja�nienie. By� cz�owiekiem zdolnym do pos�ugiwania si� pami�ci�. S�dz�c po tym, co uda�o mu si� przypomnie�, jego pami�� musia�a niegdy� posiada� bezcenny zas�b wiedzy. Musia�a zawiera� wspomnienia ptak�w, drzew, przyjaci�, a tak�e jakie� informacje o nim samym, o jego rodzinie, by� mo�e �onie. Teraz m�g� o tym wszystkim rozmy�la� jedynie w kategoriach teoretycznych. Kiedy� by� w stanie powiedzie�: "to jest podobne do" albo "to mi przypomina". Teraz nic mu nie przypomina�o niczego, a wszystkie przedmioty podobne by�y do siebie samych. Utraci� zdolno�� por�wnywania i przeciwstawiania sobie rzeczy i poj��. Nie potrafi� ju� analizowa� tera�niejszo�ci na podstawie do�wiadcze� przesz�o�ci.
To musi by� szpital.
Oczywi�cie. Tutaj si� nim zaj�to. Poddano leczeniu. �yczliwi lekarze z pe�nym po�wi�ceniem pracuj� nad przywr�ceniem mu pami�ci i zdolno�ci os�du, nad odtworzeniem jego utraconej to�samo�ci, pr�buj� mu wyja�ni�, kim i czym jest. To doprawdy wspaniali ludzie; c� by bez nich zrobi�. Poczu�, �e w k�cikach oczu zakr�ci�y mu si� �zy wdzi�czno�ci.
Wsta� z ��ka i obszed� dooko�a sw�j ma�y pokoik. Przy drzwiach zatrzyma� si� i nacisn�� klamk�. Zamkni�te. Poczu�, �e zalewa go fala strachu, ale natychmiast wzi�� si� w gar��. Mo�e zachowywa� si� agresywnie?
Teraz ju� nie b�dzie agresywny. Sami zobacz�. Udziel� mu wszystkich przywilej�w, jakie tylko pacjent mo�e posiada�. Porozmawia o tym z lekarzem.
Zacz�� czeka�. Po up�ywie wielu minut, a mo�e nawet godzin, us�ysza� odg�os krok�w: kto� szed� korytarzem w stron� jego drzwi. Usiad� na brzegu ��ka i nas�uchiwa�, z trudem opanowuj�c ogarniaj�ce go podniecenie.
Kroki ucich�y przed jego pokojem. W drzwiach odsun�a si� p�ytka, tworz�c okienko, w kt�rym ukaza�a si� jaka� obca twarz.
- Jak si� czujesz? - spyta� m�czyzna.
Podszed� do okienka i zobaczy�, �e pytaj�cy ubrany jest w br�zowy mundur. Do pasa mia� przymocowany jaki� przedmiot. Po kr�tkiej chwili doszed� do wniosku, i� jest to bro�. Ten cz�owiek bez w�tpienia by� stra�nikiem. Mia� t�p�, nieprzeniknion� twarz.
- Czy m�g�by mi pan powiedzie�, jak si� nazywam? - poprosi�.
- Nazywasz si� 402 - odpar� stra�nik. - To jest numer twojej celi. Nie bardzo mu si� to podoba�o. Ale 402 by�o ju� lepsze ni� nic.
- Czy d�ugo by�em chory? - spyta�. - Czy m�j stan si� poprawia?
- Owszem - potwierdzi� stra�nik g�osem, w kt�rym nie s�ycha� by�o wi�kszego przekonania. - Najwa�niejsze, �eby� si� zachowywa� spokojnie. I s�ucha� polece�. Tak b�dzie najlepiej.
- Oczywi�cie - powiedzia� 402. - Ale dlaczego ja nic nie pami�tam?
- No c�, tak to ju� jest - odpar� stra�nik i ruszy� dalej.
- Chwileczk�! - zawo�a� 402. - Nie mo�e mnie pan tak po prostu zostawi�. Musi mi pan co� powiedzie�. Co si� ze mn� sta�o? Dlaczego jestem w szpitalu?
- W szpitalu? - Stra�nik odwr�ci� si� do 402 i wykrzywi� twarz w u�miechu. - Sk�d ci przysz�o do g�owy, �e to szpital?
- Zdawa�o mi si�...
- To �le ci si� zdawa�o. To jest wi�zienie. 402 przypomnia� sobie sw�j sen o zamordowanym m�czy�nie. Sen czy wspomnienie?
- A co ja takiego zrobi�em? - zawo�a� rozpaczliwie za stra�nikiem. - Jakie pope�ni�em przest�pstwo?
- Dowiesz si� - odpowiedzia� stra�nik.
- Kiedy?
- Jak wyl�dujemy - odkrzykn�� z g��bi korytarza. - A teraz przygotuj si� do apelu.
Po odej�ciu stra�nika 402 usiad� na ��ku i pr�bowa� my�le�. Dowiedzia� si� kilku rzeczy. By� w wi�zieniu, kt�re mia�o l�dowa�. Co by to mog�o znaczy�? Dlaczego jakie� wiezienie mia�oby l�dowa�? I co to takiego ten apel?
Nie bardzo m�g� sobie wyobrazi�, co b�dzie dalej. Mija� czas trudny do okre�lenia. 402 siedzia� na ��ku i pr�bowa� zebra� w jedn� ca�o�� wszystkie fakty dotycz�ce jego osoby. Nagle wyda�o mu si�, i� s�yszy bicie dzwon�w. A potem drzwi jego celi otworzy�y si�.
Dlaczego tak si� sta�o? Co to mia�o oznacza�?
402 podni�s� si� i wyjrza� na korytarz. Opanowa�o go ogromne podniecenie, ale nie mia� ochoty opuszcza� swojej celi. Mimo wszystko czu� si� w niej bezpiecznie. Postanowi� czeka�, a� nadejdzie stra�nik. Trwa�o to zaledwie kilka chwil.
- Dobra - powiedzia� stra�nik. - Wychod�, nic ci si� nie stanie. Id� tym korytarzem prosto przed siebie.
Stra�nik popchn�� go lekko i 402 ruszy� do przodu. Widzia� otwieraj�ce si� drzwi innych cel i wychodz�cych z nich kolejnych m�czyzn. Pocz�tkowo tworzyli w�ski szereg, ale w miar�, jak posuwali si� naprz�d, coraz wi�cej i wi�cej m�czyzn wype�nia�o korytarz. Wi�kszo�� sprawia�a wra�enie oszo�omionych, nikt nie rozmawia�. Jedyne s�owa, jakie by�o s�ycha�, pada�y z ust stra�nik�w:
- Rusza� si�, rusza�, nie zatrzymywa� si�. Dalej, prosto przed siebie.
Skierowano ich do wielkiej, okr�g�ej sali. Rozgl�daj�c si� wok� 402 dostrzeg� okalaj�c� pomieszczenie galeri�, na kt�rej co kilka metr�w stali uzbrojeni stra�nicy. Ich obecno�� wydawa�a si� zupe�nie niepotrzebna - ci potulni, oszo�omieni m�czy�ni ani przez chwil� nie my�leli o buncie. Nietrudno jednak by�o si� domy�li�, �e stra�nicy o twardych, pos�pnych twarzach stanowili co� w rodzaju symbolu. Przypominali wszystkim niedawno przebudzonym o najwa�niejszej rzeczy, jaka spotka�a ich w �yciu - o tym, �e zostali wi�niami.
Po kilku minutach na galerii ukaza� si� m�czyzna w ciemnym, ponurym mundurze. Podni�s� r�k� w ge�cie nakazuj�cym uwag�, cho� od momentu jego wej�cia nikt nie spuszcza� ze� oczu. Po chwili, mimo i� nie wida� by�o, by u�ywa� aparatury wzmacniaj�cej, przez sal� przetoczy� si� pot�nym dudnieniem jego g�os:
- To, co powiem, b�dzie mia�o charakter szkolenia. S�uchajcie
uwa�nie i spr�bujcie sobie wszystko dobrze przyswoi�. Jest to bardzo wa�ne dla waszego dalszego �ycia. Wi�niowie obserwowali go w milczeniu.
- Wszyscy obudzili�cie si� w swoich celach mniej wi�cej w ci�gu ostatniej godziny. Wszyscy stwierdzili�cie, �e nie potraficie sobie przypomnie� �adnych fakt�w ze swojego �ycia, nawet w�asnych nazwisk. Ka�dy z was posiada natomiast pewien do�� sk�py zas�b wiedzy og�lnej; do��, by nie utraci� kontaktu z rzeczywisto�ci�.
Ja nie poszerz� tego waszego zasobu wiedzy. Na Ziemi wszyscy byli�cie zdeprawowanymi i niebezpiecznymi zbrodniarzami. Byli�cie lud�mi najpodlejszego gatunku, lud�mi, kt�rzy stracili wszelkie prawa do korzystania ze wzgl�d�w Pa�stwa. W czasach mniej o�wieconych zostaliby�cie skazani na �mier�. W naszej erze jedynie was deportowano.
M�wca podni�s� r�ce, by uciszy� szmer, kt�ry przebieg� po sali.
- Wszyscy jeste�cie kryminalistami - ci�gn��. - I wszyscy macie jedn� cech� wsp�ln�: niezdolno�� do podporz�dkowania si� podstawowym, nienaruszalnym zasadom, rz�dz�cym ludzk� spo�eczno�ci�. Te zasady s� nieodzowne cywilizacji, by mog�a funkcjonowa�. �ami�c je, pope�nili�cie zbrodni� przeciwko ca�ej ludzko�ci. Dlatego te� ludzko�� si� was wyrzek�a. Byli�cie piaskiem w trybach machiny cywilizacji i zostali�cie zes�ani do �wiata, kt�rym rz�dz� tacy jak wy. Tutaj b�dziecie mogli �y� wed�ug w�asnych upodoba� i wed�ug nich umiera�. Tutaj znajdziecie wolno��, kt�rej tak po��dali�cie: niczym nie ograniczon� i zmierzaj�c� do samozag�ady wolno�� rakowatego rozrostu.
M�wca przetar� czo�o i obrzuci� wi�ni�w gro�nym spojrzeniem.
- Cho� by� mo�e dla niekt�rych z was rehabilitacja jest jeszcze mo�liwa - kontynuowa�. - Omega, planeta, na kt�r� lecicie, jest wasz� planet�, jest �wiatem rz�dzonym ca�kowicie i wy��cznie przez wi�ni�w. Jest miejscem, gdzie wolno wam b�dzie zacz�� wszystko od nowa, bez jakichkolwiek obci��e� przesz�o�ci�, z kartotek� czyst� jak �za! Wasze dawne �ycie zosta�o zapomniane. Nie pr�bujcie go sobie przypomnie�, gdy� w ten spos�b mo�ecie jedynie ponownie wyzwoli� w sobie zbrodnicze sk�onno�ci. Przyjmijcie, i� narodzili�cie si� tutaj, w momencie przebudzenia na pok�adzie tego statku.
Padaj�ce powoli, r�wno odmierzone s�owa dzia�a�y hipnotyzuj�ce. M�tniej�ce spojrzenie s�uchaj�cego 402 zatrzyma�o si� na bladej twarzy m�wcy.
- To nowy �wiat - ci�gn�� m�czyzna. - Narodzili�cie si�
po raz drugi, lecz z nieodzownym poczuciem winy. Bez niego nie byliby�cie w stanie zwalczy� swych wrodzonych sk�onno�ci do wyrz�dzania z�a. Zapami�tajcie to sobie. Zapami�tajcie sobie, �e nie ma ani ucieczki, ani powrotu. Niebo Omegi dzie� i noc patroluj� statki wartownicze uzbrojone w bro� laserow� najnowszego typu. Powierzono im zadanie niszczenia absolutnie wszystkiego, co wzniesie si� wy�ej ni� dwie�cie metr�w nad powierzchni� planety: jest to niezawodna bariera, kt�rej nigdy �adnemu wi�niowi nie uda si� pokona�. Musicie pogodzi� si� z faktami. Stanowi� one zbi�r najbardziej podstawowych zasad, jakie rz�dzi� b�d� waszym �yciem. Pomy�lcie o tym, co powiedzia�em. A teraz przygotujcie si� do l�dowania.
M�czyzna w ciemnym mundurze opu�ci� galeri�. Przez d�u�sz� chwil� wi�niowie wpatrywali si� w miejsce, z kt�rego przemawia�. Potem tu i tam rozleg� si� cichy szmer nie�mia�ych rozm�w. Jednak prawie natychmiast ucich�. Nie by�o o czym rozmawia�. Bez �adnych konkretnych wspomnie� z przesz�o�ci wi�niowie nie mieli podstawy, na kt�rej mogliby oprze� swoje spekulacje na przysz�o��. R�wnie� ich osobowo�ci nie by�y w stanie nawi�za� ze sob� jakiegokolwiek kontaktu, poniewa� by�y to osobowo�ci niezwykle m�ode i w dalszym ci�gu nie zdefiniowane.
Siedzieli wi�c w ciszy, zamkni�te w sobie istoty, kt�re zbyt d�ugo przebywa�y w odosobnieniu. Stra�nicy na galerii stali jak pos�gi, obcy i bezosobowi. I wtedy przez pod�og� sali przebieg�o leciutkie dr�enie.
Chwil� p�niej dr�enie powt�rzy�o si�, tym razem przechodz�c w wyra�n� wibracj�. 402 poczu�, �e staje si� ci�szy, jakby na g�owie i barkach po�o�ono mu jaki� niewidzialny �adunek.
- Uwaga, uwaga! - odezwa�y si� pot�nym dudnieniem g�o�niki. - Statek podchodzi do l�dowania na Omedze. Za kilka minut schodzimy z pok�adu.
Przez statek przebieg�o ostatnie dr�enie i pod�oga pod stopami lekko zachybota�a. Wi�ni�w, w dalszym ci�gu milcz�cych i oszo�omionych, uformowano w d�ug� kolumn� i wyprowadzono z sali. Nadzorowani przez uzbrojonych stra�nik�w, ruszyli d�ugim korytarzem, kt�ry zdawa� si� nie mie� ko�ca. Dopiero teraz 402 uzmys�owi� sobie ogrom statku.
Daleko w przedzie wida� by�o plam� s�onecznego �wiat�a, kt�re razi�o oczy przywyk�e do bladego o�wietlenia korytarza. Kiedy jego sekcja powoli sun�cej kolumny podesz�a bli�ej, 402
spostrzeg�, �e jasno�� wlewa si� przez otwarty w�az luku, kt�rym wychodz� wi�niowie.
Gdy nadesz�a jego kolej, przemaszerowa� przez luk, zszed� po d�ugich schodach trapu i znalaz� si� na twardym gruncie. Sta� na otwartym, zalanym s�o�cem placu. Stra�nicy formowali wysiadaj�cych wi�ni�w w drugie szeregi. Ze wszystkich stron otacza� ich t�um oczekuj�cych widz�w.
G�o�niki zadudni�y ponownie:
- Zg�asza� si� po wywo�aniu swego numeru. Otrzymacie informacje na temat swojej to�samo�ci. Zg�asza� si� natychmiast po wywo�aniu waszego numeru.
402 by� s�aby i bardzo zm�czony. W tej chwili nie interesowa�a go nawet jego to�samo��. Chcia� tylko po�o�y� si�, zasn��, znale�� chwil� zupe�nego spokoju. Rozejrza� si� doko�a, przesuwaj�c oboj�tnym wzrokiem po stoj�cym za jego plecami ogromnym statku kosmicznym, po stra�nikach i widzach. Wysoko w g�rze zauwa�y� kilka ciemnych plamek, sun�cych powoli przez b��kit nieba. W pierwszej chwili uzna� je za ptaki. Dopiero za moment dotar�o do�, �e to statki wartownicze. One tak�e by�y mu zupe�nie oboj�tne.
- Numer l! Wyst�p!
- Jestem! - zawo�a� kto� z g��bi szereg�w.
- Numer l, nazywasz si� Wayn Southholder. Lat trzydzie�ci cztery, grupa krwi A-L2, index AR-431-C. Skazany za zdrad�.
Kiedy g�os umilk�, przez t�um widz�w przetoczy�a si� fala radosnych wiwat�w. Oklaskiwano wi�nia za to, i� dokona� zdrady i witano go na Omedze.
Jeden po drugim odczytywane by�y kolejne numery. 402, s�uchaj�c listy pope�nionych przez wi�ni�w zbrodni: morderstw, malwersacji, dewiacji, mutantyzmu, przysypia� na stoj�co pod obezw�adniaj�cym s�o�cem. W ko�cu wywo�ano i jego.
- Numer 402!
- Jestem.
- Numer 402, nazywasz si� Will Barrent. Lat dwadzie�cia siedem, grupa krwi O-L3, index JX-221-R. Skazany za morderstwo.
W t�umie podnios�y si� wiwaty, ale 402 prawie ich nie s�ysza�. Pr�bowa� przyzwyczai� si� do my�li, �e posiada jakie� nazwisko. Prawdziwe nazwisko, nie numer. Will Barrent. Mia� nadziej�, �e nie zapomni. Zacz�� je sobie powtarza�. Ci�gle na nowo i na nowo, i omal nie przegapi� ostatniego og�oszenia, kt�re pop�yn�o z megafon�w.
Rozdzia� 2
- Niniejszym otrzymujecie pe�n� wolno�� i prawo osiedlenia si� na planecie Omega. Na okres przej�ciowy zostaniecie ulokowani w budynkach mieszkalnych na placu A-2. Musicie jednak zachowa� jak najdalej posuni�t� ostro�no�� i rozwag� we wszystkich swoich czynach i s�owach. Obserwujcie, s�uchajcie i uczcie si�. Zgodnie z prawem musz� was poinformowa�, i� przeci�tna d�ugo�� �ycia na Omedze wynosi mniej wi�cej trzy lata ziemskie.
Potrwa�o dobr� chwil�, zanim znaczenie tych ostatnich s��w dotar�o do Barrenta. Ci�gle jeszcze rozmy�la� o dopiero co odzyskanym nazwisku. Konsekwencje faktu, i� by� morderc� na planecie zbrodniarzy, na razie go nie interesowa�y.
Prawie pi�ciuset nowych wi�ni�w skierowano do rz�du barak�w przy placu A-2. Nie byli jeszcze lud�mi - byli istotami, kt�rych prawdziwe wspomnienia dotyczy�y okresu zaledwie kilku godzin. Siedz�c na swoich pryczach, dopiero co narodzeni, ogl�dali ze zdziwieniem i ciekawo�ci� swoje w�asne cia�a, badali uwa�nie swoje d�onie i stopy. Wpatrywali si� w siebie nawzajem i w oczach innych dostrzegali odbicie swojej w�asnej bezkszta�tno�ci. Nie stali si� jeszcze m�czyznami, lecz dzie�mi tak�e ju� nie byli. Posiadali pewien zas�b poj�� abstrakcyjnych i cienie wspomnie�. Dojrza�o�� nadesz�a szybko, zrodzona ze starych przyzwyczaje� i tych kilku rys�w osobowo�ci, kt�re niby p�kni�te nitki ��czy�y ich z dawnym �yciem na Ziemi.
B�d�c nowymi lud�mi uczepili si� kurczowo mglistych wspomnie�, poj��, idei i zasad. Ju� po kilku godzinach ich flegmatyczna potulno�� zacz�a ust�powa�. Stawali si� m�czyznami. Indywidualno�ciami. Ze sztucznie narzuconej, podtrzymywanej oszo�omieniem homogenicznej mary pocz�y si� wy�ania� zr�by odr�bno�ci. St�umione charaktery ujawni�y si� z poprzedni� si��, ukazuj�c ka�demu z pi�ciuset, kim i czym jest.
Will Barrent ustawi� si� w d�ugim ogonku do lustra. Kiedy nadesz�a jego kolej, ujrza� w nim sympatycznego, m�odego m�czyzn� o szczup�ej twarzy, w�skim nosie i prostych, kasztanowych w�osach. Ta twarz by�a szczera, rezolutna, nie napi�tnowana �adn� siln� nami�tno�ci� - bez zarzutu. Odwr�ci� si� od l�ni�cej tafli rozczarowany; by�a to twarz kogo� zupe�nie obcego.
P�niej, badaj�c swe cia�o dok�adniej, nie znalaz� �adnej blizny ani niczego, co wyr�nia�oby je spo�r�d tysi�cy innych cia�. R�ce mia� nienawyk�e do pracy. By� raczej zwinny i sprawny ni� umi�niony. Zastanawia� si�, co te� m�g� robi� na Ziemi.
Morderca?
Wzdrygn�� si�. Tego nie by� jeszcze got�w zaakceptowa�.
Kto� popuka� go lekko w rami�.
- Jak si� czujesz?
Barrent odwr�ci� si� i ujrza� wielkiego, barczystego m�czyzn� o p�omieni�cie rudych w�osach.
- Nie najgorzej - odpar�. - Ty sta�e� w rz�dzie zaraz obok mnie, prawda?
- Tak. Numer 401. Nazwisko Danis Foeren. Barrent przedstawi� si�.
- Skazany za?... - spyta� Foeren.
- Morderstwo.
Foeren skin�� g�ow�, wyra�nie pod wra�eniem.
- Ja jestem fa�szerzem - powiedzia�. - I kt� by pomy�la�. Z takimi r�kami? - Wyci�gn�� przed siebie dwa pot�ne �apska, poro�ni�te z rzadka rud� szczecin�. - Ale rzeczywi�cie musz� by� zr�czne. Pierwsze sobie wszystko przypomnia�y. Na statku siedzia�em w swojej celi i wpatrywa�em si� w r�ce. �wierzbi�y mnie. Mia�y do�� bezczynno�ci, chcia�y zabra� si� do jakiej� roboty. Ale reszta mojej osoby nie pami�ta�a do jakiej...
- I co zrobi�e�? - spyta� Barrent.
- Zamkn��em oczy i zda�em si� na r�ce - odpar� Foeren. - Ledwie zd��y�em si� zorientowa�, ju� by�y w g�rze i majstrowa�y przy zamku od celi. - Podni�s� pot�ne d�onie i spojrza� na nie z podziwem. - Bardzo sprytne bestyjki!
- Majstrowa�y przy zamku? - zdumia� si� Barrent. - Ale przecie� m�wi�e�, �e jeste� fa�szerzem...
- No c�... - odpar� Foeren. - Fa�szerstwo by�o moj� g��wn� specjalno�ci�. Ale para zr�cznych r�k potrafi zrobi� niemal wszystko. Podejrzewam, �e na fa�szerstwie zosta�em po prostu z�apany, chocia� r�wnie dobrze mog�em by� kasiarzem. Jak na fa�szerza moje r�ce potrafi� o wiele za du�o.
- Dowiedzia�e� si� o sobie wi�cej ni� ja - powiedzia� Barrent. - Ja nie mam �adnego punktu zaczepienia poza jednym kr�tkim snem.
- C�, to dopiero pocz�tek - pocieszy� go Foeren. - Musi by� jaki� spos�b, �eby dowiedzie� si� czego� wi�cej. Na razie najwa�niejsze, �e znajdujemy si� na Omedze.
- Racja - przyzna� z gorycz� Barrent.
- Nie ma si� czym przejmowa� - ci�gn�� Foeren. - Nie s�ysza�e�, co m�wi� tamten facet? To nasza planeta!
_ Na kt�rej �rednia �ycia wynosi trzy ziemskie lata - przypomnia� Barrent.
- To pewnie tylko gadanie, �eby nas nastraszy� - odpar� Foeren. - W takich sprawach nie wierzy�bym stra�nikom. Najwa�niejsze, �e mamy w�asn� planet�. S�ysza�e�, co powiedzieli. "Ziemia si� nas wyrzek�a". Ziemia. To tylko gwiazda, kt�ra nagle rozb�ys�a, by zgin��. Do diab�a z ni�. Tutaj mamy swoj� w�asn� planet�. Ca�� planet�, Barrent! Jeste�my wolni!
- Zgadza si�, przyjacielu - powiedzia� podchodz�c do nich niski m�czyzna. Rzuca� na wszystkie strony ukradkowe spojrzenia i u�miecha� si� przymilnie. - Nazywam si� Joe. A w�a�ciwie w tej chwili Joao, chocia� wol� form� archaiczn� z tym jej posmakiem bardziej �askawych czas�w. Panowie, nie mog�em nie us�ysze� waszej rozmowy i ca�ym sercem zgadzam si� z naszym rudow�osym przyjacielem. Rozwa�cie tylko wszystko uwa�nie. Ziemia nas odtr�ci�a? To wspaniale! Bez niej b�dzie nam znacznie lepiej. Tutaj jeste�my wszyscy r�wni. Jeste�my wolnymi lud�mi w wolnym spo�ecze�stwie. �adnych mundur�w, �adnych stra�nik�w, �adnych �o�nierzy. Wy��cznie skruszeni byli kryminali�ci, nie pragn�cy niczego poza spokojem.
- Za co ci� zes�ali? - spyta� Barrent.
- Powiedzieli, �e za malwersacje - odpar� Joe. - Ale ze wstydem musz� wyzna�, �e zupe�nie zapomnia�em, co to takiego. Cho� by� mo�e z czasem mi si� przypomni...
- Nie jest wykluczone, �e tutejsze w�adze maj� jaki� system uaktywniania pami�ci - rzuci� Foeren.
- W�adze? - powt�rzy� Joe z oburzeniem. - Jak to "w�adze"? To jest nasza planeta. Tutaj wszyscy jeste�my r�wni. A zatem nie mo�e tu by� �adnych w�adz. Nie, przyjaciele, wszystkie takie bzdury zostawili�my za sob� na Ziemi. Tutaj...
Urwa� gwa�townie. Drzwi baraku otworzy�y si� i do �rodka wszed� jaki� gruby m�czyzna. Bez w�tpienia by� ju� zasiedzia�ym mieszka�cem Omegi, poniewa� nie mia� na sobie wi�ziennego kombinezonu. Ubrany by� w str�j o krzykliwych, ��toniebieskich barwach. Gruby brzuch opina� mu pas, do kt�rego mia� przytroczone kabur� z pistoletem i n�. Stan�� w rozkroku tu� za progiem i wzi�wszy si� pod boki obrzuci� nowo przyby�ych wi�ni�w w�ciek�ym spojrzeniem.
� No?! - szczekn�� kr�tko. - �aden z nowicjuszy nie potrafi rozpozna� Kwestora? Wsta�!
�
Rozdzia� 3
Nikt si� nie ruszy�.
Twarz Kwestora spurpurowia�a.
- Chyba b�d� musia� nauczy� was nieco szacunku.
Jeszcze zanim zd��y� do ko�ca wyci�gn�� pistolet z kabury, nowo przybyli zerwali si� na r�wne nogi. Kwestor powi�d� po nich lekko rozczarowanym wzrokiem, po czym wepchn�� bro� z powrotem do kabury.
- Przede wszystkim, nowicjusze, musicie si� dowiedzie� i zapami�ta� - podj�� sw� mow� -jaki jest wasz status na Omedze. Ot� nie macie �adnego statusu. Jeste�cie peonami, a to znaczy, �e jeste�cie niczym.
Odczeka� chwil�, po czym doda�:
- A wi�c uwaga, peoni. Za chwil� poucz� was, jakie macie obowi�zki.
- Przede wszystkim, nowicjusze, musicie dok�adnie zrozumie� swoje po�o�enie - powiedzia� Kwestor. - To ogromnie wa�ne. I ja wam powiem, czym jeste�cie. Jeste�cie peonami. A peoni to samo dno. Stoj� ni�ej od najni�szych. Peoni nie posiadaj� �adnych praw. Ni�ej od was stoj� tylko mutanci, ale ich nie spos�b zaliczy� do ludzi. S� jakie� pytania?
Kwestor umilk� i czeka�. Kiedy okaza�o si�, �e nie ma pyta�, ci�gn�� przerwany w�tek.
- Skoro ju� wyja�nili�my sobie, co�cie za jedni, teraz przejdziemy do wyja�nienia, kim s� pozostali mieszka�cy Omegi. Przede wszystkim ka�dy z nich jest wa�niejszy od was, ale jedni s� mniej, a inni bardziej wa�ni. Nast�pnym po was w hierarchii jest Rezydent, kt�ry liczy si� niewiele wi�cej ni� wy, a zaraz potem Wolny Obywatel. Wolny Obywatel ma prawo nosi� szary pier�cie� i ubiera� si� na czarno. On tak�e nie jest wa�ny, niemniej jednak jest znacznie wa�niejszy od peon�w. Przy odrobinie szcz�cia niekt�rzy z was mog� si� dochrapa� statusu Wolnego Obywatela.
Wy�ej rozpoczyna si� grupa Klas Uprzywilejowanych, z kt�rych ka�da wyr�nia si� symbolem rozpoznawczym odpowiednim do rangi. Na przyk�ad nale��cy do klasy Hadji nosz� z�ote kolczyki. Po jakim� czasie nauczycie si� wszystkich symboli rozpoznawczych i prerogatyw r�nych rang i stopni. Nie od rzeczy b�dzie tu wspomnie� o kap�anach. Cho� nie nale�� do Klas Uprzywilejowanych, posiadaj� pewne immunitety i prawa. Czy wyra�am si� jasno?
Przez barak przebieg� szmer potwierdzenia. Kwestor m�wi� dalej:
- Dochodzimy teraz do problemu, w jaki spos�b macie si� zachowa� wobec os�b wy�szych rang�. Jako peoni jeste�cie zobowi�zani wita� Wolnych Obywateli ich pe�nym tytu�em i z nale�ytym szacunkiem. Wobec os�b z Klas Uprzywilejowanych, na przyk�ad Hadjiego, odpowiadacie wy��cznie na zadane pytania, z oczyma spuszczonymi w d� i r�kami z�o�onymi na piersi. Nie wolno wam oddala� si� od �adnego z Uprzywilejowanych, dop�ki nie otrzymacie pozwolenia. R�wnie� pod �adnym pozorem nie wolno wam w jego obecno�ci siedzie�. Jasne? Ale to dopiero pocz�tek. Musicie nauczy� si� znacznie wi�cej. Na przyk�ad godno�� Kwestora, kt�r� ja piastuj�, zalicza si� do kategorii Wolnych Obywateli, lecz korzysta z pewnych prerogatyw Uprzywilejowanych.
Kwestor gro�nie spojrza� na zebranych, chc�c upewni� si�, czy rozumiej�.
- Ten barak jest waszym tymczasowym domem. Sporz�dzi�em ju� grafik z rozk�adem dy�ur�w: pranie, sprz�tanie itd. Mo�ecie mnie o wszystko pyta�, lecz autorzy g�upich lub impertynenckich pyta� mog� zosta� ukarani okaleczeniem lub �mierci�. Musicie pami�ta�, �e jeste�cie najn�dzniejszymi z n�dznych. Je�li zakodujecie to sobie w umys�ach, by� mo�e uda wam si� pozosta� przy �yciu.
Kwestor umilk� na chwil�. Zapanowa�a cisza. Wreszcie podj�� na nowo:
- W ci�gu nast�pnych kilku dni otrzymacie skierowania do r�nych rob�t. Niekt�rzy z was b�d� pracowa� w kopalniach germanu, inni we flocie rybackiej, jeszcze inni zostan� czeladnikami w r�nych warsztatach. Do czasu przydzia�u zaj�cia jeste�cie wolni i mo�ecie rozejrze� si� po Tetrahydzie.
Widz�c wyraz niezrozumienia, maluj�cy si� na twarzach m�czyzn, wyja�ni�:
- Tetrahyda to nazwa miasta, w kt�rym si� znajdujecie. Jest to najwi�ksze miasto na Omedze. A po chwili zastanowienia doda�:
- I prawd� m�wi�c, jedyne.
- Czy nazwa Tetrahyda co� znaczy? - spyta� Joe.
- Sk�d mam wiedzie�? - odpar� Kwestor, rzucaj�c mu gniewne spojrzenie. - Przypuszczam, �e to jedna z tych starych ziemskich nazw, kt�re zawsze nie w por� strzelaj� komu� do �ba. Tak czy inaczej miejcie si� na baczno�ci, kiedy tam p�jdziecie.
- Dlaczego? - spyta� Barrent.
Kwestor wyszczerzy� z�by w nieprzyjemnym u�miechu.
- To, peonie, b�dziesz ju� musia� wybada� sam - powiedzia�, po czym odwr�ci� si� i opu�ci� barak.
Kiedy wyszed�, Barrent wyjrza� przez okno. Zobaczy� wyludniony plac, a w g��bi uliczki Tetrahydy.
- Masz zamiar tam i��? - spyta� Joe.
- Oczywi�cie - odpar� Barrent. - Idziesz ze mn�? Ma�y malwersant pokr�ci� przecz�co g�ow�.
- Nie wydaje mi si�, �eby to by�o bezpieczne.
- A ty, Foeren?
- Mnie te� si� to nie podoba. Chyba lepiej przez jaki� czas trzyma� si� barak�w.
- Zabawne - powiedzia� Barrent. - Przecie� to nasze miasto. Czy jest kto�, kto poszed�by ze mn�?
W zak�opotaniu Foeren przygarbi� swe pot�ne bary kr�c�c przecz�co g�ow�. Joe wzruszy� ramionami i po�o�y� si� z powrotem na pryczy. Pozostali nawet nie podnie�li wzroku.
- No to �wietnie - powiedzia� Barrent. - Jak wr�c�, o wszystkim wam opowiem.
Odczeka� jeszcze chwil� na wypadek, gdyby kto� zmieni� zdanie, po czym wyszed� z baraku.
Tetrahyda by�a skupiskiem budynk�w rozci�gni�tym wzd�u� w�skiego p�wyspu wrzynaj�cego si� w szare, niemrawo rozko�ysane morze. Od strony l�du miasto zamyka� wysoki, kamienny mur z kilkoma bramami, strze�onymi przez uzbrojonych wartownik�w. Najwi�kszym obiektem Tetrahydy by�a Arena, na kt�rej raz do roku rozgrywa�y si� Igrzyska. Tu� obok znajdowa� si� niewielki kompleks budynk�w rz�dowych.
Barrent spacerowa� w�skimi ulicami, rozgl�daj�c si� doko�a i pr�buj�c wyrobi� sobie jakie� zdanie na temat swej nowej ojczyzny. Kr�te, nie brukowane ulice z ciemnymi, nadszarpni�tymi przez burze domami budzi�y w nim nieuchwytne, mgliste cienie wspomnie�. Musia� widzie� ju� co� takiego na Ziemi, ale nic wi�cej nie m�g� sobie przypomnie�. By�o to uczucie r�wnie dra�ni�ce, jak sw�dzenie, kt�rego �r�d�a nie mo�na zlokalizowa�.
Min�wszy Aren�, dotar� do g��wnej dzielnicy handlowo-us�ugowej. Zafascynowany odczytywa� napisy na szyldach: NIE-KONCESJONOWANY LEKARZ - USUWANIE CI��Y NA POCZEKANIU. I tu� obok - POZBAWIONY UPRAWNIE� ADWOKAT. MACHLOJKI I AFERY POLITYCZNE.
Ogarn�o go niejasne uczucie, �e co� tu jest nie tak. Id�c dalej widzia� sklepy reklamuj�ce skradzione towary, a tak�e niewielki budynek, na kt�rym umieszczono napis: CZYTANIE PAMI�CI! TWOJA PRZESZ�O�� NA ZIEMI UJAWNIONA! OBS�UGA Z�O�ONA WY��CZNIE Z PROJEKCYJNYCH MUTANT�W.
Mia� ochot� tam wej��, ale przypomnia� sobie, �e nie posiada pieni�dzy, Omega za� wygl�da�a na miejsce, gdzie pieni�dze ogromnie si� licz�.
Skr�ci� w boczn� uliczk�, min�� kilka restauracji i ujrza� du�y gmach z napisem INSTYTUT TRUCIZN (Dogodne warunki zap�aty. Kredyt nawet trzyletni. Skutek gwarantowany lub zwrot pieni�dzy). Zaraz obok znajdowa�a si� wywieszka: CECH MORDERC�W. Lokal 452.
Na podstawie przemowy, kt�r� wyg�oszono do nich jeszcze na statku, Barrent spodziewa� si�, �e Omega b�dzie miejscem rehabilitacji kryminalist�w. Tymczasem s�dz�c z tre�ci reklam, wcale tak nie by�o - a je�li nawet by�o, to rehabilitacja musia�a przybra� tu jakie� bardzo dziwne formy. Pogr��ony w rozmy�laniach, Barrent wolno spacerowa� dalej.
Po chwili zauwa�y�, �e ludzie usuwaj� mu si� z drogi. Ktokolwiek na niego spojrzy, zaraz czmycha do bramy lub sklepu. Jaka� starsza kobieta ujrzawszy go, zacz�a biec.
Co si� dzieje? Czy chodzi�o o jego wi�zienny kombinezon? Nie, to niemo�liwe. Mieszka�cy Omegi musieli ju� do nich przywykn��. Lecz w takim razie co?
Ulica niemal zupe�nie si� wyludni�a. Jaki� sprzedawca obok niego pospiesznie opuszcza� stalowe rolety w swym sklepie z kradzionymi towarami.
- O co chodzi? - spyta� go Barrent. - Co tu si� dzieje?
- Czy� ty na g�ow� upad�?! - krzykn�� sklepikarz. - Przecie� dzi� jest Dzie� L�dowania!
- S�ucham?
- Dzie� L�dowania! - powt�rzy� sklepikarz. - Dzie�,
w kt�rym l�duje statek wi�zienny. Wracaj do swego baraku, idioto!
Zatrzasn�� z hukiem metalowe rolety i zamkn�� je na k��dk�. Barrent poczu� na grzbiecie lodowate ciarki. Ogarn�� go strach. Co� tu by�o zdecydowanie nie tak. Lepiej wraca�, i to jak najszybciej. Co za g�upota z jego strony, �e nie dowiedzia� si� wcze�niej czego� wi�cej o omega�skich zwyczajach...
Ulic� zbli�ali si� do niego trzej m�czy�ni. Byli dobrze ubrani, a ka�dy nosi� w lewym uchu ma�y z�oty kolczyk Hadjich. Wszyscy trzej mieli pistolety.
Barrent odwr�ci� si� i ruszy� w przeciwn� stron�. Jeden z Hadjich zawo�a�:
- Peon, sta�!
Barrent dostrzeg�, i� r�ka m�czyzny zawis�a w powietrzu tu� obok kabury, i zatrzyma� si�.
- O co chodzi? - spyta�.
- Dzi� jest Dzie� L�dowania - odpar� m�czyzna, po czym spojrza� na swoich przyjaci�. - No, kt�ry bierze si� za niego pierwszy?
- Losujemy.
- Mam monet�.
- Nie, przez podniesienie palc�w.
- Gotowi? Raz, dwa, trzy!
- Jest m�j - powiedzia� pierwszy z lewej, wyci�gaj�c bro�. - Cofnijcie si�.
- Chwileczk�! - zawo�a� Barrent. - Co pan robi?
- Zamierzam ci� zabi� - odpar� m�czyzna.
- Ale dlaczego? M�czyzna u�miechn�� si�.
- Bo to przywilej Hadjich. W Dniu L�dowania mamy prawo zastrzeli� ka�dego peona, kt�ry opu�ci baraki.
- Ale nikt mi o tym nie powiedzia�!
- A co ty by� chcia�? - zdziwi� si� m�czyzna. - Gdyby m�wiono o tym wszystkim nowym, �aden z was nie pojawi�by si� w mie�cie i nie by�oby zabawy.
Wycelowa�.
Barrent zareagowa� odruchowo. Rzuci� si� na ziemi� w momencie strza�u, us�ysza� syk i ujrza�, jak na �cianie budynku obok niego pojawia si� nieregularna plama nadtopionej ceg�y.
- Teraz moja kolej - powiedzia� kt�ry� z m�czyzn.
- Przykro mi staruszku, ale chyba moja.
- Starsze�stwo, drogi przyjacielu, ma swoje prawa. Odsu�cie si�.
Zanim nast�pny m�czyzna zd��y� wymierzy�, Barrent zerwa� si� z ziemi i rzuci� do ucieczki. Kr�ta uliczka skry�a go na moment, lecz ani na chwil� nie przestawa� s�ysze� za sob� swoich prze�ladowc�w. W�a�ciwie nawet za nim nie biegli, a jedynie szli nieco szybszym krokiem, jakby byli absolutnie pewni swej zdobyczy. Barrent narzuci� maksymalne tempo, na jakie by�o go sta�, skr�ci� w jaki� zau�ek i natychmiast zorientowa� si�, �e pope�ni� b��d. Zau�ek by� �lepy. A z ty�u zbli�ali si� bez po�piechu trzej Hadji.
Oszala�ym wzrokiem zacz�� rozgl�da� si� na wszystkie strony. Drzwi sklep�w by�y pozamykane, a wystawy zas�oni�te stalowymi roletami. Nie istnia�a �adna mo�liwo�� wspi�cia si� na kt�ry� z budynk�w, nie by�o �adnej kryj�wki.
I nagle zobaczy� otwarte drzwi, gdzie� w po�owie drogi mi�dzy nim a zbli�aj�cymi si� prze�ladowcami. Przebieg� tamt�dy. Wystaj�cy z budynku szyld nad drzwiami g�osi�: TOWARZYSTWO OCHRONY OFIAR. To co� dla mnie, pomy�la� Barrent.
Rzuci� si� w kierunku drzwi, przebiegaj�c niemal pod nosem os�upia�ych Hadjich. Pojedynczy strza� wypali� kawa�ek ziemi mi�dzy jego stopami. Sekund� p�niej by� ju� przy drzwiach i wskoczy� szczupakiem do �rodka.
Podni�s� si� z trudem. Prze�ladowcy zostali na zewn�trz. S�ysza� ich g�osy dochodz�ce z ulicy: prowadzili uprzejm� dyskusj� na temat zaistnia�ego precedensu. Barrent u�wiadomi� sobie, i� trafi� na co� w rodzaju azylu.
Znajdowa� si� w du�ym, jasno o�wietlonym pomieszczeniu. Tu� przy drzwiach siedzia�o na �awce kilku obdartych m�czyzn, za�miewaj�cych si� z jakiego� dowcipu. Nieco dalej spostrzeg� ciemnow�os� dziewczyn�, kt�ra przygl�da�a mu si� wielkimi, szeroko otwartymi zielonymi oczyma. Spod przeciwleg�ej �ciany skin�� na Barrenta urz�duj�cy za biurkiem m�czyzna.
Barrent zbli�y� si� do biurka. M�czyzna by� niski i nosi� okulary. U�miechn�� si� zach�caj�co, czekaj�c, a� Barrent przem�wi.
- Czy to jest Towarzystwo Ochrony Ofiar? - spyta� Barrent.
- Tak, prosz� pana - odpar� m�czyzna. - Nazywam si�
Rondolp Frendlyer i jestem prezesem tej nie nastawionej na osi�ganie zysk�w organizacji. Czy mog� panu czym� s�u�y�?
- O tak, bez w�tpienia - odpar� Barrent. - Jestem w�a�nie niedosz�� ofiar�.
- Wiem - powiedzia� Frendlyer, u�miechaj�c si� ciep�o. - Wystarczy na pana spojrze�. Ma pan wygl�d jak najbardziej typowy dla ofiary: taka charakterystyczna mieszanka strachu i niepewno�ci z odrobin� czego�, co sugeruje pewn� podatno�� na ciosy. Nie spos�b si� pomyli�.
- Bardzo interesuj�ce - odpar� Barrent, spogl�daj�c na drzwi i zastanawiaj�c si�, jak d�ugo jeszcze jego prze�ladowcy zechc� uszanowa� zwyczaj nietykalno�ci azylu. - Panie Frendlyer, ja nie jestem cz�onkiem waszej organizacji...
- To bez znaczenia - odpar� prezes. - Cz�onkostwo naszej grupy jest, si�� rzeczy, spontaniczne. Cz�owiek przyst�puje do nas, kiedy nadarza si� okazja. Naszym celem jest ochrona niezbywalnych praw wszystkich ofiar.
- W�a�nie, prosz� pana. Ot� niedaleko st�d czeka na mnie trzech m�czyzn, kt�rzy chc� mnie zabi�.
- Ach tak... - Frendlyer otworzy� szuflad� i wyci�gn�� z niej grub� ksi�g�. Przekartkowa� j� pobie�nie i szybko znalaz� miejsce, kt�rego szuka�. - Prosz� mi powiedzie�, czy ustali� pan status tych m�czyzn?
- Zdaje mi si�, �e wszyscy trzej byli Hadji. Ka�dy z nich mia� ma�y z�oty kolczyk w lewym uchu.
- To by si� zgadza�o - powiedzia� pan Frendlyer. - A dzi� jest Dzie� L�dowania. Pan zeszed� z pok�adu statku, kt�ry dzisiaj przylecia�, i zosta� pan sklasyfikowany jako peon. Zgadza si�?
- Owszem, tak w�a�nie by�o - odpar� Barrent.
- W takim razie z prawdziw� przyjemno�ci� mog� poinformowa� pana, �e wszystko jest w porz�dku. �owy Dnia L�dowania ko�cz� si� o zachodzie s�o�ca. Mo�e pan opu�ci� ten pok�j z pe�nym prze�wiadczeniem, �e wszystko jest tak, jak by� powinno i �e pa�skie prawa nie zosta�y w �aden spos�b pogwa�cone.
- Opu�ci� ten pok�j? Oczywi�cie chcia� pan powiedzie�, �e po zachodzie s�o�ca.
Pan Frendlyer pokr�ci� przecz�co g�ow� i u�miechn�� si� smutno.
- Niestety nie. Zgodnie z prawem musi pan wyj�� natychmiast.
- Ale oni mnie zabij�!
- Nic bli�szego prawdy - odpar� Frendlyer. - Ale niestety, nie ma na to rady. Ju� z samej definicji ofiar� jest ten, kto ma zosta� zabity.
- Zdawa�o mi si�, �e to Towarzystwo ma na celu ochron� ofiar.
- Zgadza si�, tylko �e nie ofiar, a ich praw. Pa�skich praw nikt nie pogwa�ci�. Hadji posiadaj� przywilej zabicia pana w Dniu L�dowania, przed zachodem s�o�ca, o ile opu�ci pan teren barak�w. Dodam, i� pan, ze swej strony, ma prawo zabi� ka�dego, kto pr�buje zabi� pana.
- Ale ja nie mam broni!
- Ofiary nigdy nie maj� broni. Na tym polega ca�a r�nica, nieprawda�? W ka�dym razie, z broni� czy bez, obawiam si�, i� b�dzie musia� pan st�d natychmiast wyj��.
Barrent ci�gle jeszcze s�ysza� leniwe g�osy kr�c�cych si� po ulicy Hadjich.
- Macie tu jakie� tylne wyj�cie? - spyta�.
- Przykro mi.
- No to po prostu nie wyjd�.
W dalszym ci�gu u�miechaj�c si� pan Frendlyer wyci�gn�� szuflad� biurka i wyj�� z niej pistolet. Wycelowa� go w Barrenta i powiedzia�:
- Naprawd� musi pan opu�ci� ten lokal. Ma pan do wyboru albo wyj�� i spr�bowa� swoich szans w spotkaniu z Hadjimi, albo niczego nie pr�bowa� i zgin�� na miejscu.
- Niech mi pan po�yczy swojej broni - powiedzia� Barrent.
- To niedozwolone - odpar� Frendlyer. - Widzi pan, nie mo�na dopu�ci�, by ofiary biega�y uzbrojone. To by wszystko zepsu�o. - Odci�gn�� kciukiem bezpiecznik. - Wychodzi pan?
Barrent zastanawia� si�, jakie mia�by szans�, gdyby rzuci� si� na prezesa i wyrwa� mu pistolet. Uzna� jednak, �e nigdy by mu si� to nie uda�o. Odwr�ci� si� i ruszy� powoli w kierunku drzwi. Obdarci m�czy�ni w dalszym ci�gu z czego� si� za�miewali. Ciemnow�osa dziewczyna podnios�a si� z �awki i sta�a teraz tu� obok wyj�cia. Kiedy podszed� bli�ej, zauwa�y�, �e jest bardzo pi�kna. Jakie� to niezwyk�e przest�pstwo mog�o spowodowa� wydalenie jej z Ziemi?
Kiedy j� mija�, poczu�, �e co� twardego wbija mu si� pod �ebra. Si�gn�� r�k� i stwierdzi�, �e trzyma w niej ma�y, wygl�daj�cy na bardzo skuteczny w dzia�aniu pistolet.
- Powodzenia - szepn�a dziewczyna. - Mam nadziej�, �e wiesz, jak si� z tym obchodzi�.
Barrent skin�� g�ow� w podzi�kowaniu. Wcale nie by� pewien, czy wie, ale mia� zamiar si� o tym przekona�.
Rozdzia� 4
Na ulicy nie by�o �ywego ducha poza trzema Hadjimi, kt�rzy stali w niedba�ych pozach nieca�e dwadzie�cia metr�w dalej, pogr��eni w cichej rozmowie. Kiedy Barrent stan�� w progu, dw�ch z nich cofn�o si�, trzeci za� z rewolwerem nonszalancko opuszczonym ku ziemi wyst�pi� do przodu. Gdy zorientowa� si�, �e Barrent jest uzbrojony, b�yskawicznie podni�s� pistolet gotowy do strza�u.
Barrent rzuci� si� na ziemi� i nacisn�� spust nie znanej mu broni. Poczu�, jak zawibrowa�a w jego r�ku i spostrzeg�, �e g�owa i ramiona Hadjiego czerniej� i zaczynaj� si� kruszy�. Nim zd��y� wycelowa� do kt�rego� z pozosta�ych m�czyzn, wyrwany pot�n� si�� rewolwer wypad� mu z r�ki. Sp�niony strza� Hadjiego utr�ci� mu czubek lufy.
Rozpaczliwie rzuci� si� za rewolwerem, czuj�c, �e nie ma mowy, aby zd��y� go ponownie schwyci�. Sk�ra �cierp�a mu w oczekiwaniu morderczego strza�u. Doturla� si� do swojej broni, nadal jakim� cudem �ywy, i wymierzy� w stoj�cego najbli�ej prze�ladowc�.
Dos�ownie w ostatniej chwili powstrzyma� si� przed oddaniem strza�u. Obaj Hadji schowali pistolety do kabur. Jeden z nich pochyli� si� nad zabitym i powiedzia�:
- Biedny, stary Draken. W strzelaniu nigdy nie by� z niego orze�.
- Brak praktyki - odpar� drugi. - Draken nie lubi� po�wi�ca� zbyt du�o czasu na �wiczenia.
- No c�, moim zdaniem to �wietna lekcja pogl�dowa. Po prostu nie wolno wychodzi� z wprawy.
- A tak�e nie wolno nie docenia� nawet zwyk�ego peona. - Hadji spojrza� na Barrenta. - �wietny strza�, ch�opie.
- Owszem, naprawd� �wietny - potwierdzi� drugi Hadji. - Nie jest �atwo trafi� z kr�tkiej broni, kiedy znajdujesz si� w ruchu.
Barrent podni�s� si� chwiejnie z ziemi, nadal �ciskaj�c w d�oni pistolet otrzymany od dziewczyny. Gdyby Hadji wykonali jakikolwiek podejrzany manewr, by� got�w do strza�u. Ale Hadji nie wykonywali �adnych podejrzanych manewr�w. Wydawa�o si�, �e uwa�aj� ca�y incydent za zako�czony.
- I co teraz? - spyta� Barrent.
- Nic - odpar� spokojnie jeden z Hadjich. - W Dniu L�dowania ka�dy my�liwy, albo grupa my�liwych, mo�e mie� na koncie co najwy�ej jednego trupa. Potem s� ju� wykluczeni z �ow�w.
- To naprawd� nie jest jakie� wa�ne �wi�to - doda� drugi. - Zupe�nie nie to, co Igrzyska albo Loteria.
- Jedyne, co panu zosta�o teraz do zrobienia - powiedzia� pierwszy - to uda� si� do Biura Rejestracji i podj�� sw�j spadek.
- Moje co?!...
- Pa�ski spadek - wyja�ni� Hadji cierpliwie. - Ma pan prawo do ca�ego maj�tku swojej ofiary. Musz� jednak z przykro�ci� stwierdzi�, �e w przypadku Drakena nie b�dzie tego du�o.
- Nigdy nie mia� smyka�ki do prowadzenia interes�w - przyzna� ze smutkiem jego przyjaciel. - Mimo to nie b�dzie pan ju� startowa� od zera. A poniewa� dokona� pan zupe�nie legalnego zab�jstwa... cho�, prawd� m�wi�c, do�� niezwyk�ego... automatycznie uzyskuje pan wy�sz� rang�. Od tej chwili jest pan Wolnym Obywatelem.
Ulica zape�ni�a si� przechodniami, a sklepikarze podci�gali w g�r� metalowe rolety. Chwil� p�niej nadjecha�a ci�ar�wka z napisem: WYW�Z ZW�OK. ZAK�AD NR 5 i czterej m�czy�ni w s�u�bowych uniformach zabrali cia�o Drakena. �ycie Tetrahydy zn�w potoczy�o si� normalnym torem. I dopiero to, a nie zapewnienia Hadjich, przekona�o Barrenta, i� �owy rzeczywi�cie zosta�y zako�czone. Wsun�� pistolet dziewczyny do kieszeni.
- Biuro Rejestracji jest niedaleko st�d - powiedzia� jeden z Hadjich. - P�jdziemy z panem i wyst�pimy jako �wiadkowie.
Barrent w dalszym ci�gu nie bardzo pojmowa�, o co chodzi. Ale skoro nagle wszystko zacz�o uk�ada� si� dla� korzystnie, postanowi� przej�� do porz�dku dziennego nad tym, co si� sta�o, i o nic nie pyta�.
W towarzystwie Hadjich uda� si� do Biura Rejestracji, kt�re znajdowa�o si� przy placu Armat. Znudzony urz�dnik wys�ucha�
ca�ej opowie�ci, wydoby� z szafy dokumenty handlowe Drakena, przekre�li� na nich jego nazwisko i wpisa� na to miejsce nazwisko Barrenta. Barrent zauwa�y�, �e robiono to ju� kilkakrotnie. Wygl�da�o na to, i� w Tetrahydzie szybko nast�powa�y zmiany w interesach.
Okaza�o si�, �e zosta� posiadaczem sklepu z odtrutkami przy bulwarze Miotaczy P�omieni nr 3.
Akt w�asno�ci oficjalnie potwierdza� tak�e nowy status Barrenta jako Wolnego Obywatela. Urz�dnik dal mu oznak� jego pozycji, szary pier�cie� wykonany ze stopu rewolwerowego, i poradzi�, �eby jak najszybciej przebra� si� w str�j Obywatela, co powinno mu oszcz�dzi� wielu przykrych nieporozumie�.
Po wyj�ciu z urz�du Hadji rozstali si� z nim, �ycz�c mu powodzenia. Barrent natomiast uzna�, �e pora obejrze� sw� now� w�asno��.
Bulwar Miotaczy P�omieni by� kr�tk� przecznic�, ��cz�c� dwie wi�ksze ulice. Mniej wi�cej po�rodku znajdowa�a si� wystawa sklepowa z szyldem, kt�ry g�osi�: MAGAZYN Z ODTRUTKAMI. Poni�ej mniejszymi literami dodano: Niezb�dne sk�adniki do ka�dej odtrutki zwierz�cej, ro�linnej i mineralnej! Rewelacyjny Zestaw Ratunkowy Zr�b To Sam! Dwadzie�cia trzy odtrutki w jednym kieszonkowym pojemniku.
Otworzy� drzwi i wszed� do �rodka. Za nisk� lad� sta�y si�gaj�ce sufitu rz�dy p�ek zastawionych buteleczkami, puszkami, kartonami i kanciastymi szklanymi s�ojami, zawieraj�cymi kawa�ki jakich� dziwnych li�ci, ga��zek i grzyb�w. Po lewej stronie lady znajdowa�a si� ma�a p�ka z ksi��kami, na kt�rej mo�na by�o zobaczy� takie tytu�y, jak: B�yskawiczna diagnoza w przypadkach ostrych zatru�, W rodzinie arszeniku czy Permutacje lulka czarnego.
By�o zupe�nie jasne, �e trucicielstwo odgrywa wa�n� rol� w codziennym �yciu Omegi. Oto sklep - pewnie nie jedyny - kt�rego wy��cznym zadaniem by�o dostarczanie odtrutek. Barrent zacz�� si� nad tym zastanawia� i doszed� do wniosku, �e odziedziczy� interes dziwny, lecz uczciwy. Postanowi� przestudiowa� wszystkie ksi��ki i nauczy� si� prowadzenia sklepu.
Na zapleczu znajdowa�o si� pomieszczenie mieszkalne z salonem, sypialni� i kuchni�. W jednej z szaf znalaz� �le uszyty czarny garnitur przys�uguj�cy Obywatelom i natychmiast si� przebra�. Z kieszeni wi�ziennego kombinezonu wyj�� otrzymany od dziew
czyny pistolet, przez chwil� wa�y� go w r�ce, po czym wsun�� do kieszeni nowego garnituru. Opu�ci� sklep i uda� si� z powrotem do Towarzystwa Ochrony Ofiar.
Drzwi by�y ci�gle otwarte, a na �awce nadal siedzia�o trzech obdartych m�czyzn. Ale ju� si� nie �mieli. Sprawiali wra�enie wym�czonych d�ugim czekaniem. W przeciwleg�ym ko�cu pokoju pan Frendlyer urz�dowa� za swoim biurkiem, przegl�daj�c grub� stert� papier�w. Po dziewczynie nie by�o ani �ladu.
Barrent podszed� do biurka, a Frendlyer wsta� z krzes�a, by go powita�.
- Moje gratulacje! - powiedzia�. - Moje najserdeczniejsze gratulacje, drogi kolego! To by� doprawdy wspania�y strza�! I to w pe�nym ruchu!
- Dzi�kuj� - odpar� Barrent. - Wr�ci�em tu, poniewa�...
- Chyba si� domy�lam - przerwa� mu Frendlyer. - Przyszed� pan pozna� swoje obowi�zki i prawa Wolnego Obywatela. C� bardziej naturalnego? Je�li zechce pan usi��� na tamtej �awce, zajm� si� panem ju� za...
- Nie po to tu przyszed�em - powiedzia� Barrent. - Oczywi�cie chc� pozna� swoje prawa i obowi�zki, ale w tej chwili musz� odnale�� t� dziewczyn�.
- Jak� dziewczyn�?
- T�, kt�ra siedzia�a na �awce, kiedy tutaj wszed�em. To ona da�a mi bro�. Pan Frendlyer sprawia� wra�enie zaskoczonego.
- Obywatelu, chyba pan jest w b��dzie - powiedzia�. - W tym biurze przez ca�y dzie� nie by�o �adnej kobiety.
- Siedzia�a na �awce razem z tamtymi trzema. Bardzo �adna, ciemnow�osa dziewczyna. Musia� pan j� zauwa�y�.
- Z ca�� pewno�ci� bym j� zauwa�y�, gdyby tylko tu by�a - odpar� Frendlyer, mrugaj�c oczami. - Ale, jak ju� powiedzia�em, progu tego biura nie przekroczy�a dzisiaj �adna kobieta.
Barrent spojrza� na� z w�ciek�o�ci� i wyci�gn�� z kieszeni pistolet.
- No to sk�d w takim razie mam to? - spyta�.
- Ja go panu po�yczy�em - odpar� Frendlyer. - Ciesz� si�, �e uda�o si� panu zrobi� z niego tak dobry u�ytek, ale by�bym wdzi�czny, gdyby mi go pan teraz zwr�ci�.
-- Pan k�amie - powiedzia� Barrent, zaciskaj�c bro� mocniej w d�oni. - Spytajmy tamtych.
Podszed� do �awki, a pan Frendlyer pod��y� tu� za nim. Barrent zwr�ci� si� do m�czyzny, kt�ry siedzia� najbli�ej dziewczyny i spyta�:
- Dok�d posz�a ta kobieta?
M�czyzna uni�s� zas�pion�, nie ogolon� twarz.
- O jakiej kobiecie pan m�wi, Obywatelu?
- O tej, kt�ra siedzia�a tu na �awce.
- Nikogo nie zauwa�y�em. Rafael, czy widzia�e� tu jak�� babk�?
- Co� ty - odpar� Rafael. - A od dziesi�tej rano nie ruszy�em si� st�d nawet na krok.
- Ja te� nikogo takiego nie widzia�em - odezwa� si� trzeci z m�czyzn. - A mam bardzo dobry wzrok. Barrent odwr�ci� si� do Frendlyera.
- Dlaczego wszyscy k�amiecie? - spyta�.
- Nikt z nas nie k�amie, prosz� pana. Po prostu m�wi�em prawd�. W tym biurze przez ca�y dzie� nie by�o �adnej kobiety. T� bro� po�yczy�em panu ja sam, co jest moim przywilejem jako prezesa Towarzystwa Ochrony Ofiar. By�bym wdzi�czny za jej zwrot.
- Nie oddam jej panu - powiedzia� Barrent. - Zatrzymam j� do czasu, a� znajd� dziewczyn�.
- Nie jestem pewien, czy to m�dry pomys� - powiedzia� Frendlyer, po czym szybko doda�: - To znaczy z kradzie��. W tych warunkach nie zosta�aby �atwo wybaczona.
- Zaryzykuj� - odpar� Barrent, po czym odwr�ci� si� i opu�ci� siedzib� czcigodnego Towarzystwa.
Rozdzia� 5
Barrent potrzebowa� troch� czasu, by m�c doj�� do siebie po tak gwa�townym w��czeniu si� w nurt omega�skiego �ycia. Wystartowa� z beznadziejnych pozycji noworodka, po czym, zabijaj�c cz�owieka, sta� si� w�a�cicielem sklepu z odtrutkami. Z zapomnianej przesz�o�ci na planecie o nazwie Ziemia katapultowano go w niepewn� tera�niejszo��, do �wiata zamieszkiwanego przez zbrodniarzy. Zdo�a� pobie�nie pozna� jego z�o�on� struktur� klasow� i otrze� si� o usankcjonowan� prawem instytucj� morderstwa. Z zaskoczeniem odkry�, �e potrafi dawa� sobie rad� w trudnych sytuacjach i �e zadziwiaj�co skutecznie pos�uguje si� broni�. Wiedzia� jednak, �e czeka go jeszcze bardzo wiele nowych odkry�. Z pewno�ci� b�dzie musia� nauczy� si� du�o wi�cej o Omedze, Ziemi i sobie samym. Mia� tylko nadziej�, �e b�dzie �y� wystarczaj�co d�ugo, by tych wszystkich odkry� dokona�.
Ale wszystko po kolei. Najpierw musi zarobi� na �ycie. A do tego potrzebna mu by�a wiedza o truciznach i zapobieganiu skutkom ich dzia�ania.
Wprowadzi� si� do mieszkania na zapleczu sklepu i wzi�� si� za czytanie ksi��ek odziedziczonych po nieboszczyku Drakenie.
Literatura tematu by�a fascynuj�ca. Znalaz� opisy trucizn ro�linnych znanych na Ziemi, takich jak wywar z ciemiernika i ciemi�ycy czy wyci�gi z owoc�w wilczej jagody lub kory cisu. Pozna� pocz�tkowe objawy zatrucia szczwo�em i opisy ko�cowych konwulsji. Przeczyta� wszystko o kwasie pruskim, otrzymywanym z migda��w, i o digitalinie, uzyskiwanej z naparstnicy. Dowiedzia� si�, jak przera�aj�co skutecznie dzia�a tojad ze sw� �mierciono�n� zawarto�ci� akonitu. By�y tam pozycje na temat grzyb�w takich jak muchomory z rodziny bed�kowatych, nie m�wi�c o czysto omega�skich ro�linach truj�cych, jak purpurowie�, lilia kwitn�ca czy amortalis.
Lecz trucizny ro�linne, cho� osza�amiaj�ce sw� liczebno�ci�, nie wyczerpywa�y tematu jego studi�w. Musia� zg��bi� dzia�anie jadu zwierz�t l�dowych, morskich i ptak�w, kilku gatunk�w niebezpiecznych paj�k�w, w�y, skorpion�w i olbrzymich os, a tak�e imponuj�cego wachlarza trucizn nieorganicznych, jak arszenik, zwi�zki rt�ci i bizmutu. Natrafi� na opracowania dotycz�ce substancji �r�cych - kwas�w azotowego, chlorowodorowego, fosforowego i siarkowego, przeczyta� wreszcie wszystko na temat trucizn uzyskiwanych z r�nych �r�de�, a w�r�d nich o strychninie, kwasie mr�wkowym, hioscyjaminie i belladonie.
Ka�da z tych substancji mia�a jedno lub kilka antidot�w. Czytaj�c jednak ich ostro�nie sformu�owane opisy, Barrent zacz�� podejrzewa�, i� cz�sto musia�y by� zupe�nie bezu�yteczne. By skomplikowa� wszystko jeszcze bardziej, okaza�o si�, �e skuteczno�� dzia�ania antidotum w ogromnej mierze zale�y od trafno�ci diagnozy u�ytej trucizny. Tymczasem symptomy dzia�ania jednego jadu by�y zazwyczaj podobne do objaw�w zatrucia innym.
Wszystkie te problemy rozwa�a� w trakcie swoich studi�w. Jednocze�nie, ze sporym zdenerwowaniem, zacz�� obs�ugiwa� pierwszych klient�w.
Wkr�tce zorientowa� si�, i� znaczna cz�� jego obaw by�a nieuzasadniona. Chocia� na li�cie �mierciono�nych substancji zalecanych przez Instytut Trucizn znajdowa�y si� dziesi�tki pozycji, wi�kszo�� trucicieli trzyma�a si� prostodusznie arszeniku lub strychniny. By�y tanie, niezawodne i przysparza�y wielu cierpie�. Kwas pruski mia� �atwo wykrywalny zapach, zwi�zki rt�ci trudno by�o wprowadzi� do organizmu, a �rodki �r�ce - cho� zach�caj�co efektowne w dzia�aniu - mog�y si� okaza� niebezpieczne tak�e dla u�yt