Hallahan William - Polowanie na lisa
Szczegóły |
Tytuł |
Hallahan William - Polowanie na lisa |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Hallahan William - Polowanie na lisa PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hallahan William - Polowanie na lisa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Hallahan William - Polowanie na lisa - podejrzyj 20 pierwszych stron:
William H. Hallahan
"Polowanie na lisa"
Przełożył:
JULIUSZ GARZTECKI
Tytuł oryginału:
FOXCATCHER
Ilustracja na okładce:
BOBLARKIN
Opracowanie graficzne:
DARIUSZ CHOJNACKI
Redaktor techniczny.
JANUSZ FESTUR
Copyright (c) 1986 by William H. Hallahan
For the Polish edition
Copyright (c) 1991 by Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
ISBN 83-85079-39-4
Nasz adres:
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
00-108 Warszawa, ul. Zielna 37, tel. 20-40-13 lub 20 81 62
1.
Brewer przybył do Sweetmeadow późną nocą w furgonie Depar-
tamentu Więziennictwa. Miał na rękach kajdanki przymocowane łań-
cuchem do skórzanego pasa i skute nogi.
Padał deszcz ze śniegiem i furgon na drodze dojazdowej kilkakrotnie
wpadał w poślizg.
Ktoś przylepił wielką koniczynę1 na wewnętrznej stronie drzwi
furgonu. Niezdarnie wycięta z arkusza pomarańczowego kartonu, miała
na sobie napis: DO WAS, KAPUŚCIANE GŁOWY. ŻYCZENIA
WESOŁEGO DNIA PADDY'EGO2 PRZESYŁAMY Z BELFASTU.
Więzienny strażnik otworzył tylne drzwi furgonu. Popatrzył zacieka-
wiony na pomarańczową koniczynę, potem parsknął zrozumiawszy żart
i zerwał ją z drzwi. Zgiętym palcem kiwnął na Brewera.
Brewer wysiadł i potykając się wszedł do pustego pomieszczenia,
wbudowanego w kamienną ścianę więzienia. Kazano mu tam stanąć,
a kierowca furgonu, jego pomocnik i trzej strażnicy więzienni zaczęli
studiować plik dokumentów. Nastąpiła dyskusja, potrząsanie głowami,
aż wreszcie cała grupa doszła do zgody. Jeden ze strażników podpisał
szereg papierów.
Kierowca otworzył kluczem zamek pasa, którym spięto Brewera,
otworzył kajdanki i na koniec otworzył kajdany na nogach. Wręczył je
swemu pomocnikowi, który pobrzękując poniósł je do wyjścia. Wrzucił
je z hałasem do furgonu. Odjechali w mokrą ciemność.
Jeden ze strażników zatrzasnął drzwi zewnętrzne. Przekręcił klucz
w zamku, po czym odwrócił się na pięcie. Brewer został zamknięty
w więzieniu Sweetmeadow. Trzech strażników patrzyło na niego obojętnie.
1 Koniczyna - godło narodowe Irlandii.
2 Paddy - zdrobnienie od Patrick - patron Irlandii.
Kazali mu się rozebrać do naga. Do wielkiego kartonu wrzucił swój
płaszcz z wielbłądziej sierści, ciemnoszary flanelowy garnitur, sweter
z wykładanym kołnierzem, krawat, skarpetki, szorty. Rzeczy osobiste -
portfel, klucze, zegarek, ołówek, bilon - poszły do pogniecionej brązowej
koperty.
Ciężko dysząc, nadszedł pielęgniarz w zielonych więziennych spod-
niach, niosący białą emaliowaną miskę, wyładowaną przyborami medycz-
nymi. Z ust zionął zapachem whisky. Zbadał Brewera. Zmierzył ciśnienie
krwi, temperaturę, sprawdził, czy nie ma przepukliny, hemoroidów,
zapalenia gardła, dziurawych zębów, protez dentystycznych, trypra,
wrzodów syfilitycznych, wszy łonowych oraz furunkułów. Stetoskopem
osłuchał płuca i serce. Zapisał podane mu ustnie dane w karcie zdrowia,
odnotował różne blizny, w rubryce tatuaż napisał "brak" i wreszcie
zrobił Brewerowi cztery zastrzyki. Wszyscy obecni przypatrywali się, jak
nieudolnie pobiera Brewerowi krew z ramienia.
Inny więzień obciął nowo przybyłemu włosy, zadając równocześnie
szeptem pytania. Były prawie takie same, jak odczytane przed chwilą
przez strażników z drukowanego formularza.
Jeszcze inny ustawił go pod tablicą z podziałką do mierzenia wzrostu
w stopach i calach oraz zrobił mu zdjęcie.
- Na starość, gdy posiwiejesz, będziesz mógł popatrzeć na swój
identyfikator i przypomnieć sobie, jaki był z ciebie przystojniak -
oświadczył, rozdzielając polaroidowy film. - Cholernie cię to ucieszy.
Strażnicy wysłali go pod prysznic. Potem, nie otrzymawszy ręcznika,
czekał goły, mokry i zziębnięty. A śnieg z deszczem bił w okno nad jego
głową. Gdy stał pod prysznicem, zabrano pudło z jego ubraniem i kopertę
z osobistymi drobiazgami.
Nadal nagiego, mokrego i drżącego, zaprowadzono korytarzem do
wielkiego pokoju z szerokim i długim kontuarem. Dwaj więźniowie
przyglądali mu się jaszczurczym wzrokiem. Bębnienie deszczu było tu
słychać wyjątkowo głośno.
Strażnik popchnął go jednym palcem do przodu i rozpoczęło się
wydawanie przydziału. Podano mu pokrowiec na materac, który miał
trzymać rozchylony, a obaj więźniowie zaczęli wrzucać do środka odzież
więzienną. W miarę jak poszczególne sztuki przelatywały w powietrzu,
strażnik stawiał ptaszki w kwadracikach na karcie inwentarzowej.
Podkoszulki, szorty, koszule, zielone więzienne spodnie, skarpety,
przybory toaletowe i do golenia, ręczniki, tusz i szablon z jego nazwiskiem
i numerem, poszewki na poduszkę, jeszcze kilka pokrowców na materac,
biały wełniany koc, kominiarka, wełniane rękawiczki z dzianiny, krótka
wełniana kamizelka. Jedna Biblia. Żadnego paska.
Białowłosy więzień, nie podnosząc oczu, przymierzył Brewerowi
obuwie.
--Dobrze sprawdź, czy pasuje. Będziesz je nosił przez długi czas.
Strażnik popchnął w jego stronę arkusz inwentarzowy wraz z długo-
pisem.
— Podpisz tutaj. - Na długopisie był napis: PIERWSZORZĘDNE
NAPRAWY. GARAŻ NELSONA. - Obecnie winien jesteś stanowi
Nowy Jork dwieście trzydzieści siedem dolarów i sześćdziesiąt cztery
centy.
— Jak mam je zapłacić?
— Nie przejmuj się - powiedział jeden z więźniów. - Już oni je
z ciebie wyduszą.
Wszyscy przypatrywali się, jak wkładał więzienny strój.
Od zastrzyków bolało go ramię. Miał zawroty głowy i gorączkę.
Pokrowiec z całą zawartością był bardzo nieporęczny. Wyprowadzono
go z pomieszczeń w murze więziennym na ciemny więzienny dziedziniec.
Za jego plecami twardo zamknęły się drzwi.
Dwaj strażnicy, jeden przed nim, a drugi za plecami, omijając kałuże
poprowadzili go przez brukowane kocimi łbami podwórze, na którym
przymarznięty śnieg z deszczem trzeszczał pod stopami, do głównego
budynku. Gdy weszli, strażnik idący z tyłu z trzaskiem zamknął za nimi
drzwi i przekręcił klucz w zamku.
Powietrze przepełniał smród więziennej stołówki, zmieszane zapachy
dziesięciu tysięcy nędznych posiłków. Przeprowadzono go korytarzem
z rzadko rozmieszczonymi lampami, po schodach ze stali i betonu, do
kolejnych drzwi. I te zatrzaśnięto hałaśliwie i zamknięto za nimi.
W ogromnym wnętrzu hałas odbił się echem. Kolejny długi korytarz,
kilka zakrętów; po schodach - tym razem w dół - i jeszcze przez jedne
drzwi podążali całą trójką. Znów drzwi zatrzaśnięto i zamknięto za ich
plecami. Były to już czwarte drzwi. Teraz szli wzdłuż cel, pod długim
szeregiem wiszących nad głowami lamp.
Przez kraty wyciągano ręce. Dłonie chwytały pionowe pręty. Z kolej-
nych cel odprowadzały go spojrzenia.
— Powiedz "hej", człowieku.
— OK, Brewer.
— Zasraniec.
— Cześć, kochanie. Który masz numer celi?
Skręcili na lewo w kolejny korytarz. Idący przodem strażnik otworzył
okratowane drzwi. Wskazał celę ruchem głowy.
--Do środka.
Z korytarza dobiegły oddalające się kroki strażników; potem trzasnęły
drzwi i zamek. Znowu kroki, ledwie słyszalne. Dalekie drzwi słabo
brzęknęły. Daleki zamek cicho trzasnął.
Pozostał sam w ciszy.
Teraz Brewer musiał spojrzeć prawdzie w oczy: po tylu miesiącach
prawniczych manewrów naprawdę znalazł się w więzieniu karnym. Był
zamknięty w celi, zamkniętej w bloku zamkniętym w wielkim budynku
więziennym, otoczonym trzydziestostopowymi murami. Między nim
i wolnością znajdowało się pięcioro zamkniętych na klucz drzwi. Usiadł
na pryczy, zacisnął dłonie między udami i z drżeniem zaczerpnął
powietrza. Więc to się naprawdę stało.
Siedząc tak i trzęsąc się z zimna, zaczął się pocić. Pot oblał mu głowę,
pociekł po twarzy i szyi. Przemoczył mu koszulę i spodnie, popłynął do
nowych skarpet i butów. Zaczął się kołysać w tył i do przodu. W tył i do
przodu. Jakby uspokajał dziecko. Ktoś zaczął zawodzić. A wtedy zaczęto
go wołać.
— Hej, Brewer. Trzymaj się, dziecko. To betka.
— To betka, dziecino.
— Człowieku, wytrzymasz.
Zdumiało go własne zachowanie. Nigdy w życiu tak się nie kołysał.
Nigdy tak się nie pocił. Ale kołysał się nadal.
Ktoś mu zawodząco przyśpiewywał.
--Człowieku, spokojnie - ktoś zawołał. - Weź się w garść. Nie
mazgaj się. Trzymaj się.
Zdał sobie sprawę, że to on sam zawodzi. Kołysząc się i pocąc
zawodził - jęczał - rytmicznie.
- Gówno, człowieku - powiedział ktoś z obrzydzeniem. - Nie
znosisz odsiadki, to nie ryzykuj wpadki.
— Nie słuchaj go, Brewer. Trzymaj się.
— Trzymaj się, człowieku, albo wysiadaj, póki jeszcze masz odwagę.
Hej, słyszysz mnie? Brewer? Hej, Brewer. Słuchaj, co człowiek ci mówi.
Podejdź do drzwi, Brewer. Leci. Patrzysz? To łap.
Był to pas z dużą klamrą. Wyfrunął z ciemności i trafił prosto w szaro
pomalowaną podłogę tuż przed jego celą. Upadł i zwinął się.
--Dla ciebie, Brewer. Bilecik wyjściowy. Nocny ekspres.
Zapatrzył się na pas, który zdawał się patrzeć na niego. Śledziło ich
wiele oczu. Czekali, aż sięgnie ręką przez kratę i podniesie go. Nocny
ekspres.
Pas leżał, złośliwy, morderczy, usłużny.
Przez całą noc wyzywał go, a milczący ludzie patrzyli. Wielokrotnie
słyszał metaliczny skrzyp odchylanego judasza w drzwiach korytarza.
Strażnicy też patrzyli. Gdzieś na zewnątrz ciurkała woda deszczowa. Po
pewnym czasie usłyszał chrapanie.
Świt był paskudny. Brewer dostrzegł wreszcie, że wysoko w celi,
naprzeciwko drzwi, było okno. Z wolna z czarnego kwadratu stało się
ciemnoszarym kwadratem, a potem kwadratem ponurego, szarego
dziennego światła. Zamiast śniegu z deszczem zaczął padać mokry śnieg,
bijąc w okno jak zwierzę usiłujące wydostać się z akwarium.
Siedemnasty marca. Śnieżny dzień świętego Patryka; dzień, w którym
Brewer zaczął zadawać sobie pytania, których nigdy przedtem nie stawiał.
Zaraz po wschodzie słońca wszedł strażnik.
- Brewer, pójdziesz wcześniej na śniadanie. Gdy niektórzy z tutej-
szych narkomanów dowiedzą się, w jakim biznesie pracowałeś, mogą ci
sprawić niemiłe przyjęcie.
Podniósł i schował pas.
Więzień Nr B23424309 rozpoczął swój pierwszy dzień dziewięciolet-
niego wyroku.
2.
Ojciec Bobby'ego McCalla przez całe jego dzieciństwo wbijał mu do
głowy zasadę: - Nigdy nie pozwól, by życie wystawiło cię do wiatru.
Powinien był więc być przygotowany, gdy w lecie 1968 roku życie
spróbowało właśnie to mu zrobić.
Tegoż roku, trzeciego lipca, Bobby McCall rozpoczął pierwszy dzień
wakacyjnej posady w kancelarii sędziego Lewisa Lewbo w Sądzie
Miejskim w Filadelfii. McCall miał dwadzieścia jeden lat, nowiuteńki
dyplom B.A.3 z Haverfod College oraz list zawiadamiający o przyjęciu na
Wydział Prawa Uniwersytetu Pensylwania od jesieni.
--Umiej jedną rzecz lepiej niż ktokolwiek inny - zawsze nalegał
ojciec - a świat stanie przed tobą otworem. - Tą jedną rzeczą, wedle
zamierzeń Bobbie'ego, miało być prawo.
Tego samego dnia, o dziesiątej rano, wywołano go z kancelarii
sędziego do pilnego telefonu. - To pański wujek - zawiadomił go
pomocnik szeryfa, szeroko otwierając drzwi. Bobby odebrał telefon przy
biurku sekretarki sędziego.
— Bobby - powiedział wuj Andrew - mam dla ciebie okropne
nowiny. Twój ojciec właśnie miał atak serca.
— Atak serca? Dobrze się czuje?
— Właśnie od nas odszedł. Otwierał listy w swym gabinecie i... i jego
serce przestało bić. Niestety, utraciliśmy go, Bobby.
3 B.A. - Bachelor of Arts, dosłownie "bakałarz sztuk wyzwolonych", odpowiadający
mniej więcej absolwentowi uniwersytetu bez magisterium.
Johnny McCall był z zawodu doradcą finansowym i maklerem
papierów wartościowych. Wielu ludzi uczynił bogaczami, wielu bogaczy
jeszcze bogatszymi, a zubożył bardzo niewielu. Te jedną rzecz robił lepiej
niż ktokolwiek inny i zaiste świat stał przed nim otworem.
Gdy zjawili się rewidenci ksiąg, znaleźli rachunki każdego z jego
klientów w absolutnym porządku; wszystkie szumiały jak fabryczki
pieniędzy, nawet gdy zabrakło już ręki szefa.
Równocześnie znaleźli osobiste interesy Johna McCalla w komplet-
nym chaosie. Jego polisy ubezpieczenia na życie wygasły z powodu
nieopłacenia składek. Polisę ubezpieczenia zdrowia anulowano - list
zawiadamiający o tym znaleziono nie otwarty w teczce, wraz z całą masą
nie zainkasowanych czeków; niektóre z nich wystawiono przed dwoma
laty. Rachunki do klientów wysyłano całkiem bezplanowo, a jego
nieuregulowane należności były oszałamiająco wysokie; niektórzy
z klientów nie otrzymali rachunków przez blisko rok; większość
z należności była już nie do odebrania. Jego konto czekowe było
wyczerpane i przekroczone od pół roku. Składania zeznań podatkowych
zaniedbywał, pilne wnioski własnego księgowego zlekceważył. W swym
testamencie, od lat zdezaktualizowanym, rozporządzał aktywami, któ-
rych od lat nie posiadał. Gdy dokonano bilansu, okazało się, że miał
z jednej strony fortunę w nie odebranych należnościach, z drugiej zaś
wszystkim był winien pieniądze.
Jego sprawy podatkowe były w straszliwym nieładzie, a federalna
służba skarbowa podjęła bardzo nieprzyjemne kroki. Dołączył się do
tego urząd podatkowy stanu Pensylwania. Stan New Jersey wystąpił
z pozwem.
John McCall żył sobie dostatnio w prześlicznym, starym kamiennym
domu z ogromnym trawnikiem, wychodzącym na Klub Wiejski Saint
Andrew's na Main Linę w Filadelfii. Sezony letnie spędza} w słonecznej
nadmorskiej willi, położonej na wydmach tuż nad plażą w Harvey
Cedars, zimy zaś z jachtsmenami na Wyspach Dziewiczych, ponadto
wielokrotnie wyjeżdżał na wakacje do Europy. Jego ulubione powiedzenie
brzmiało: - Cholernie dobrze się bawię i uwielbiam tę sytuację. --
W dniu swej śmierci ledwie ukończył czterdzieści osiem lat.
Wdowa po nim, Mary Elisabeth z domu Carpenter, została bez
środków do życia. Pomimo wysiłków jej rodzonego brata, Andrew
Carpentera, znanego na Main Linę adwokata specjalizującego się
w sprawach spadkowych, który sam, bez żadnego honorarium, uporząd-
kował spadek po szwagrze - poszło wszystko: dom, jacht, willa na
wybrzeżu, nawet samochód. Później Andrew Carpenter powiedział
Bobby'emu, że jego ojciec pozwolił różnym urzędom państwowym
zagrabić niepotrzebnie ponad 900 000 dolarów przez zwykłe zanie-
dbywanie własnych spraw. - Gdyby udzielił im jedną dziesiątą tej
uwagi, którą poświęcał każdemu ze swych klientów, z łatwością byłby
wart ponad dziesięć milionów.
Mając dwadzieścia jeden lat, Bobby McCall znalazł się bez grosza na
studia na wydziale prawa oraz z matką na utrzymaniu - kobietą, która
nie przepracowała przez całe życie ani jednego dnia. .
Z nad grobu Bobby odprowadził matkę trzymając ją za łokieć. Był
pełen smutku i zdumienia. Matka - która zbudowała swe życie kosztem
ukochanego Jacka - była niepocieszona.
Bobby usłyszał, jak jeden z mężczyzn stojących koło srebrzystego
Rolls-Royce'a mówił do drugiego: - Najbystrzejszy finansista, jakiego
kiedykolwiek spotkałem. Drugiego takiego zapewne nie znajdziemy.
- I to do końca życia - potwierdził drugi.- To fatalne, że
w spadku nie pozostawił chociaż części swego mózgu.
Zmiana była szokująca. Jednego dnia Bobby McCall był synem
bogacza, świadkiem tego, jak najbogatsi i najpotężniejsi ludzie wchodzą
do biura ojca: senatorowie, sędziowie, słynni sportowcy,, menadżerowie
show-biznesu, a wszyscy dźwigali ogromne kosze pieniędzy, błagając
ojca, by im dopomógł.
Następnego dnia wspaniały dom był stracony, słynna oranżeria
matki odarta z roślin i akwariów, cudowne umeblowanie znikło,
kucharz i pokojówka zwolnieni, a matka późną nocą przeszmuglowała
do garażu kuzyna bezcenny antyczny zegar i zabytkową komodę
"bombę".
Wraz z matką cztery dni wędrował na Montgomery Avenue od jednej
kamienicy do drugiej. Nie była w stanie zrozumieć, że nie stać jej na
kosztowne mieszkanie - natychmiast wybrała apartament z czterema
sypialniami i wliczoną w czynsz pokojówką.
Wreszcie, okropnie wzdychając i wykłócając się jak dziecko w spo-
sób, jakiego Bobby nigdy u niej nie widział, pozwoliła się przenieść
do dwupokojowego mieszkania w Ardmore. Nie miała pojęcia o go-
towaniu.
Wuj Andrew - z pełnym gorliwości oddaniem starszego brata -
dopiął wreszcie tego, że z resztek zeskrobał dla niej majątek, składający
się z ubezpieczenia społecznego oraz maleńkiej emerytury, około 12 000
dolarów rocznie. Gdy przyszedł pewnego wieczoru, by jej to oznajmić,
ujął jej dłonie, spoglądając swymi podkrążonymi oczami chorego na
serce człowieka.
- Teraz, Bess, będziesz musiała wziąć się w garść. Jestem w bardzo
złym stanie zdrowia i niedługo już będę mógł być obok ciebie, by się tobą
opiekować. Po prostu musisz zrozumieć, że nie ma już żadnych pieniędzy
poza tymi ochłapami. Teraz, dziewczyno, musisz pokazać światu, z jakiego
materiału są Carpenterowie... tak by to powiedział nasz ojciec. Najważ-
niejsze, abyś sobie znalazła jakąś pracę. Tak więc koniec z płaczem. Na
nogi i bierz się do roboty.
Pani McCall oczekiwała, że brat tak zajmie się nią i jej sprawami, jak
robił to mąż. Próbowała zdecydować, jakiej pracy sobie życzy. On miał
to dla niej załatwić.
Wuj Andrew powiedział Bobby'emu: - Bobby, nie ma sensu
się żalić. Gdy się straciło majątek, to na zawsze. Teraz sam musisz
zadbać o swoją karierę. A ona zależy od ukończenia wydziału prawa.
Zdaje mi się, że tu mogę ci dopomóc. Na wydziale mam pewne
znajomości. Ale zanim zaczniesz studiować, potrzeba ci około roku
na reorientację planów życiowych. Musisz zgromadzić kapitalik na
okres studiów, nawet jeśli uda mi się podrzucić ci coś niecoś na
czesne... Rozumiesz, co mam na myśli? Przez senatora Mersona
mam pewne znajomości w Waszyngtonie. Mogę ci załatwić posadę
w Departamencie Handlu. Z dobrą pensją. Za rok twoja matka
powinna stanąć na nogi, a ty będziesz mógł tu wrócić i zacząć
studiować prawo, mając przy tym w zanadrzu trochę bardzo przydatnej
praktyki. Co ty na to?
Cóż mógł odpowiedzieć? Zgodził się.
Na dwa tygodnie przed wyjazdem Bobby'ego do Waszyngtonu serce
jego wuja przestało bić. W testamencie Andrew Carpenter pozostawił
swej "ukochanej Bess" pensję wynoszącą około 10 000 dolarów na rok.
Żyjąc bardzo oszczędnie mogła teraz nawet nie pracować.
Ale słowo "oszczędnie" nie figurowało w jej słowniku. Nie podjęła
żadnej z wielu prac, jakie Andrew dla niej wynalazł. Zamiast tego
narobiła wszędzie długów. Tuż przed śmiercią brata miała z nim dwie
ciężkie awantury o pieniądze. Bobby zrozumiał wreszcie, że jego matka
jest potwornie zepsutą kobietą, która nie ma zamiaru liczyć się z faktami.
--Nigdy się nie poddawaj - powiedziała synowi. - Bierz ze świata,
co tylko zechcesz. Jeśli nie masz pieniędzy, by za to zapłacić, musi zapłacić
ktoś inny. Pamiętaj słowa ojca: nie pozwól, by cię wystawiono do wiatru.
Na pogrzebie wuja Andrew pokłóciła się z synem po raz pierwszy.
Chciała, by Bobby ponownie otworzył biuro ojca i podjął jego interesy.
Żądała, by przywrócił jej poprzednią stopę życiową. Nie tylko chciała
znowu być bogatą; chciała też odzyskać dawny dom na Main Linę oraz
swą oranżerię pełną roślin i akwariów, letnią willę w Harvey Cedars,
jacht do wycieczek na Wyspy Dziewicze oraz samochód - wszystko co
do joty i co do okruszka. Ty masz się o to postarać - oświadczyła.
Nie tylko nie mógł tego dokonać, ale również nie zamierzał. Zdecy-
dowanie odmówił.
Skwarnego dnia, w końcu sierpnia, udał się na stację przy Trzydziestej
Ulicy, aby Metrolinerem odjechać do Waszyngtonu. Matka towarzyszyła
mu na stację w elegancki sposób: limuzyną z kierowcą, wynajętą specjalnie
na tę okazję. - Gdziekolwiek się udajesz, rób to w sposób wytworny -
oświadczyła, pukając go palcem w nadgarstek.
A ta zasada - pomyślał - sprawiała, że mężczyźni pożerają ją
wzrokiem. Była piękną kobietą, ale spojrzenia przyciągał sposób, w jaki
się nosiła. Spojrzenia i podziw. I pożądanie. Promieniowała z niej
pewność, że jest niezwyciężona. Majestat.
--Życzę ci szczęścia, mój synu - powiedziała całując na pożegnanie.
A potem potrząsnęła głową. - A jednak pozwoliłeś się wystawić do
wiatru. Jesteś wielkim głupcem.
Nigdy nie wrócił do Filadelfii.
Osiągnąwszy szczyt swej kariery w Departamencie Stanu, Bobby
nadal z żalem wspominał rady wuja. Nigdy nie powinien był rezygnować
ze studiów prawniczych.
Brak dyplomu z prawa nieustannie hamował jego awans w Waszyng^
tonie. Przynajmniej raz dziennie przypominał mu się błąd, jaki popełnił.
Co dzień z wyjątkiem jednego - a ten był następstwem faktu, że dzieci
bawiły się talią kart taroka.
Tego ranka, jadąc do pracy popatrzył w lusterko wsteczne. To co
ujrzał, wstrząsnęło nim: głupie wróżby taroka urzeczywistniały się. Jego
śladem jechał niebieski Buick. I dokładnie tak jak wywróżono, siedziało
w nim trzech mężczyzn: Wisielec, Handlarz Figami z Tyru i Zamaskowany
Akrobata.
Trzynastoletnia córka McCalla kupiła talię razem z butelką szamponu
w wiejskiej drogerii w Alexandrii. Wraz z przyjaciółkami rozłożyły taroka
pod lampą na stoliku do brydża i pośpiesznie, ze stłumionymi chichotami
czytały objaśnienia. Zaraz pierwszego wieczoru zbiły się w gromadkę na
ogromnej, oszklonej werandzie domu McCallów, przepowiadając sobie
przyszłość oraz wróżąc, za jakich chłopców wyjdą za mąż.
Nie było końca przepychankom, chichotom, kwikom radości oraz
biegom do telefonu. Ale następnego wieczoru zapanowała cisza. Raz
jeszcze uważnie przeczytały instrukcję dołączoną do talii i zaczęły
"wróżyć" na serio. Szeptały o Człowieku-Małpie, Kobiecie w Skrzyni,
Handlarzu Figami, Zamaskowanym Akrobacie oraz Wisielcu. Przyjemna
była ta uroczysta cisza.
--Tato?
McCall uniósł głowę znad książki. Jego córka stała na samym skraju
światła lampy, przy której czytał. - Tak, kochanie?
— Tato, grozi ci wielkie niebezpieczeństwo.
— Naprawdę?
— Tak jest w kartach. Musisz się strzec Wisielca, Handlarza Figami
z Tyru oraz Zamaskowanego Akrobaty.
--Wielkie nieba. Rzeczywiście muszę być ostrożny.
Przez chwilę stała obok niego bez słowa, po czym odeszła.
W kilka minut później w tym samym miejscu znalazła się jego
żona. - Jak sądzisz, czy coś w tych kartach może być?
--Mówisz poważnie? Naprawdę poważnie?
--Hm, ta wróżba, która im na ciebie wyszła, jest nader groźna.
Debbie powiedziała, że trzej mężczyźni będą próbowali cię zabić, a ty ją
wyśmiałeś.
McCall ujął rękę żony. - Ile lat ma Debbie?
— Trzynaście.
— Aha. Radzę ci odebrać im tę talię i odesłać ją Parcheesiemu.
A potem zafunduj dziewczętom tyle lodów, by się najadły po uszy.
Lecz następnego ranka żona zaproponowała, że pójdzie poradzić się
Wróżki, za którą rozbijano się w modnym towarzystwie Waszyngtonu.
Madame Sforza.
--Tego już za wiele - odparł McCall. - Spal te karty i daj temu
spokój.
Tego wieczoru kolacja przebiegała w ponurym nastroju. Ani jego syn,
ani córka nie odezwali się. Ledwo dziubnęli jedzenie. Żona McCalla
starała się nawiązać żywą rozmowę, lecz skończyło się na jej monologu,
którego nikt nie słuchał.
Po kolacji pili z żoną na werandzie kawę. Były to najmilsze dla
McCalla chwile dnia. Mieszkali w ogromnym, starym domu w Alexandrii
z pięcioma sypialniami i oszkloną ze wszystkich stron werandą -
ulubionym miejscem wieczornych spotkań dzieci z sąsiedztwa. Lubił
słuchać ich głosów w ciemniejącym mroku, jednocześnie głęboko wdy-
chając zapach trawnika, mokrego od wody padającej ze spryskiwaczy.
Tego wieczoru dzieci nie przyszły.
— Bobby, przeczytałam objaśnienia do tej talii taroka - odezwała
się jego żona. - I sama je rozłożyłam.
— Ojej. - Odstawił filiżankę z kawą i zwrócił się do żony.
— Rozłożyły się w taki sam sposób, zupełnie przypadkowo potaso-
wane. Dwa razy, Bobby. Naprawdę się boję.
— Dosyć.
— Handlarz Figami z Tyru ma gruby kontrakt na ciebie.
— Czy to prawda?
Spojrzała na niego. - Ach, wiem, że to brzmi głupio... - Wybuchnęła
śmiechem. - Ojej! Ale to jednak poważne.
--Mówisz tak, jak maleńka Szkotka, mieszkająca w maleńkiej
chatce w górach - odparł McCall. - Gdy ją zapytano, czy wierzy
w duchy, odpowiedziała: - "Nie. I mam nadzieję, że się tu nie pokażą".
Popatrzyli na siebie i znów wybuchnęli śmiechem. Później kupiła
nową zabawę, zwaną "Zagraniczna Intryga", a talię taroka odebrała
Debbie i jej przyjaciółkom. Przepychanki, chichoty i kwiki powróciły.
Następnego dnia McCall jechał wczesnym rankiem na spotkanie.
Poprzedniej nocy, w drodze z Waszyngtonu do domu, McCall
zadzwonił z budki telefonicznej, stojącej naprzeciw jego biura, do Włoch.
Podejrzewał, że własny aparat ma na podsłuchu. Jego tajny informator
we Włoszech szepnął do mikrofonu: - Dziś wieczorem odlatuję do
Waszyngtonu. Pilna sprawa. Miejsce jak zwykle. Czas jak zwykle. -
I odwiesił słuchawkę.
Zwykłym miejscem był parking na tyłach podupadłego motelu za
New York Avenue w Waszyngtonie. A zwykłym czasem dziewiąta rano.
Miasto ledwie dyszało w uścisku nieznośnego letniego upału, więc
McCall jechał z włączonym klimatyzatorem, wypychającym z wozu
rozgrzane, lepkie od wilgoci powietrze.
W drodze na spotkanie był już dość daleko na szosie międzystanowej
nr 295, gdy po raz pierwszy spojrzał w lusterko wsteczne. Instynkt
i doświadczenie podpowiedziały mu, że jest śledzony. Wkrótce ujrzał
przeskakującego z pasma na pasmo niebieskiego Buicka, trzymającego
się dość daleko z tyłu.
Gdy wyjechał na New York Avenue w pobliżu motelu, był już
pewien: w Buicku znajdowało się trzech mężczyzn. Nie zbliżali się
zbytnio; wydawało się, że wiedzą, dokąd jedzie.
Zdecydował, że pojedzie krętą drogą, aby ich zgubić. Nagle skręcił
w lewo w Queenschapel Road, przeleciał przez dwie przecznice i skręcił,
a potem znów skręcił i znów. Znajdował się w dzielnicy drogich
apartamentów oraz domów własnościowych. Jechał bezplanowo krętymi
ulicami, rozglądając się za Buickiem. Zgubił go.
Po pewnym czasie powrócił na New York Avenue. Motel znajdował
się bliżej niż o milę. Był to stary, dwukondygnacyjny budynek
z łuszczącą się niebieską farbą na ozdobach fasady i popękanym
białym tynkiem ścian. Parking na jego tyłach otaczały drzewa su-
makowe, chwasty i śmiecie. W głębi biegła nieczynna bocznica ko-
lejowa.
Buick stał zaparkowany przy chodniku o jedną przecznicę przed
motelem. Gdy go mijał, trzech pasażerów schyliło głowy i odwróciło
nieco twarze, nie spuszczając go jednak z oczu. Wisielec, Handlarz
Figami z Tyru i Zamaskowany Akrobata, który potrafił latać w powietrzu;
potrójna Nemezis, która przybyła w ostatnim akcie dramatu, by jak
nakazali bogowie, zaciągnąć bohatera do świata podziemnego. Nie
ulegało wątpliwości, że dokładnie wiedzieli, dokąd zmierzał.
Nie poszedł na spotkanie i zawrócił do biura.
Waszyngtoński upał oblepił go jak mokry, gorący ręcznik. McCall
raz jeszcze przeklął L/Enfanta za ulokowanie stolicy na bagnie, gdzie
palące letnie upały były równocześnie najwilgotniejsze w całej Ameryce
Północnej. Wariactwo.
Mając prawie piętnaście lat doświadczenia w rozpracowywaniu
międzynarodowego handlu bronią, McCall przed trzema laty został
mianowany szefem Biura Kontroli Handlu Bronią w Departamencie
Stanu. W tym okresie śledzono go wielokrotnie; nie była to żadna nowość.
Stał w oknie swego biura, patrząc na ruchliwą ulicę w dole. Dalej,
i spoglądając na ukos, mógł zajrzeć w perspektywę Constitution Mali,
Jak zwykle latem, cały tłum ludzi tłoczył się na schodach Instytutu
Smithsona. I jak zwykle całe zainteresowanie kierowało się ku Muzeum
Lotnictwa i Lotów Kosmicznych.
Uważnie przyjrzał się ulicy przed sobą. Nie było śladu niebieskiego
Buicka ani trzech mężczyzn. Interesowało go tylko bezpieczeństwo
informatora z Rzymu. Oraz utrzymanie w tajemnicy jego tożsamości.
Było dwadzieścia po dziesiątej. Czas wyjść. Zaczerpnął głęboko
2 - Polowanie na lisa
powietrza i ruszył przed siebie. Wyszedłszy z budynku przeciął jezdnie
i wszedł do tej samej budki, z której korzystał zeszłego wieczoru.
Punktualnie o dziesiątej trzydzieści wepchnął do automatu kilka monet
i wystukał numer.
— Jeszcze raz - powiedział.
— Kłopoty?
— Nie aż takie, bym sobie nie dał z nimi rady - odparł McCall. -
Może drugie miejsce?
--Za pół godziny. Muszę złapać popołudniowy lot do Rzymu.
McCall rozejrzał się po ulicy, po czym wyruszył pieszo. Nigdzie nie
było widać Wisielca, Handlarza Figami z Tyru ani Zamaskowanego
Akrobaty, który potrafił latać w powietrzu.
Agencja Prasowa Siedmiu Mórz była nielegalną fasadą działalności
CIA, ulokowaną w Simmold Center, starym biurowcu w śródmieściu
Waszyngtonu, mieszczącym agencje prasowe, redakcje małych czasopism
fachowych, biura drobnych kanciarzy, wolnych strzelców, agentów
reklamy oraz wszelkiej maści zawodowych pośredników w załatwianiu
przez znajomości spraw w urzędach państwowych.
Skrępowana prawnym zakazem szpiegowania w kraju, CIA korzystała
z własnych eks-agentów, zatrudnianych przez fikcyjne firmy w rodzaju
Agencji Prasowej Siedmiu Mórz, dla tajnych działań w Stanach. Więk-
szość czasu spędzali oni na szpiegowaniu innych państwowych agencji
wywiadowczych, a nawet samej CIA. Często zaś, po wykonaniu zadań,
eks-agenci CIA wracali do CIA z przywróceniem wszelkich ubocznych
przywilejów i wynagrodzeń, nie będąc już "eks".
McCall jako szef Biura Kontroli Handlu Bronią w Departamencie
Stanu, niekiedy sam korzystał z usług Siedmiu Mórz. Ale dziś miał
skorzystać z ich dachu.
W spiekocie powlókł się na północ Siódmą Ulicą, koło Narodowej
Galerii Portretów, otoczonej jak zwykle rojem handlujących z wózków.
Wkrótce był mokry od potu. Kilka przecznic dalej wszedł do kawiarni
i przy kontuarze zamówił szklankę mrożonej herbaty. Siedział tam przez
kilka minut, obserwując ulicę znad gazety. Zadowolony z wyników
zostawił gazetę, napiwek i wszedł do męskiej toalety. Stamtąd przez
kuchnię i tylne drzwi wydostał się na uliczkę gospodarczą. Znalazł się na
Ósmej Ulicy.
Dwie przecznice dalej wszedł do sutereny starej kamienicy, labiryntem
podziemnych korytarzy przedostał się na jej tyły, wyszedł na inną uliczkę
i zszedł do piwnicy sąsiedniego domu. Wsiadł do windy towarowej.
Wysiadł na górnym piętrze i poszedł schodami prowadzącymi na
dach. Była dokładnie dziesiąta pięćdziesiąt siedem. Upał na klatce
schodowej był niemal nie do zniesienia.-^
Zatrzymał się przy poręczy schodów i popatrzył na hol, sześć
pięter niżej. Dwa podwójne szeregi lamp dobrze oświetlały klatkę
schodową: nie było tam nikogo. Szyb klatki wyglądał jak szeroki,
kwadratowy tunel biegnący prosto na dół - zbiegające się w per-
spektywie linie wyglądały tak, jakby chciały go ściągnąć na dół.
Cofnął się i poszedł na górę, do drzwi prowadzących na dach.
Jak dotąd w porządku.
Otwierając je poczuł, jakby zderzał się z ogromną ścianą skwaru.
Światło było oślepiające. Zapach rozmiękłej, gorącej smoły wypełniał
nozdrza. Dach był piekłem, gdzie McCall smażył się w słońcu.
Wyszedł na drewnianą platformę, przymykając za sobą drzwi. Gdy
dotarł w cień nadbudówki klatki schodowej, był całkiem mokry. Czekał.
Przez całą długość bloku domów, wzdłuż dachów trzech różnych
biurowców, biegła wąska kładka z desek. Wszystko wokół falowało
w morderczym upale.
Z ulicy na dole dochodziły dźwięki klaksonów; urzędnicy państwowi,
wymykając się z miasta na długi letni weekend, próbowali się przecisnąć
przez napływające samochody turystów. W całym mieście ruch uliczny
tamowały korki. Daleko na wschodzie i południu, wielopasmową szosą
szybkiego ruchu 295, omijając szerokim łukiem miasto, płynęła rzeka
samochodów.
McCall popatrzył na tłum turystów na całej długości Constitution
Mali. Widać stąd było także Wzgórze Kapitolu i Biały Dom, pomnik
Waszyngtona, a dalej, nad Potomakiem, Jeffersona oraz masyw Pen-
tagonu - na każdej z tych budowli widniały szlachetne sentencje wykute
w kamieniu. Zupełnie jak Rzym u swego schyłku: pełen monumentów
bełkoczących naiwnymi tekstami, których nikt nie czytał, a tym bardziej
im nie wierzył.
Nazbyt długo obserwował to miasto. Piętnaście lat wojen biuro-
kratycznych. Stojąc na dachu doskonale zdawał sobie sprawę, że wszędzie
dookoła te same wolności, które głosiły napisy na budynkach i po-
mnikach, nieustannie po kawałku uszczuplano. Sprzedawano. Wymie-
niano.
Od nielegalnych podsłuchów telefonicznych aż się roiło. Wiele z nich
założono na polecenie ludzi na najwyższych stanowiskach państwowych;
ludzi, których zaprzysiężono, by do niczego takiego nie dopuszczali.
McCall miał w tym swój udział. Ale tu nie tylko podsłuchiwano.
Codziennie białe koperty wypchane pieniędzmi podawano nad biurkiem:
za lukratywne kontrakty, za oszukańcze przetargi, za usuwanie przeszkód,
za wpływy, za milczenie.
Żerujący na tajemnicach biurokraci ukrywali dokumentację tysięcy
nieudolności, błędów i przestępstw, dowody nadużycia władzy lub
niewykonania obowiązku - chowali je wśród mnóstwa urzędowych
teczek w niesłychanie prosty sposób: przykładając na nich pieczątkę
ŚCIŚLE TAJNE. McCalla aż mdliło od tej wiedzy. Czuł się jak Tejrezjasz.
Monumenty stojące na dole, na ulicach miasta, nie robiły najlżejszego
wrażenia na Historii. Historia bowiem, pełna plam świeżej i
skrzep
łej
krwi, podążała za ludzkością krok w krok, jawnie, jak jędza znająca
wszystkie sekrety rodzinne. Ludzie słusznie ignorują istnienie Historii -
trzymającej w ręce listę zbrodni ludzkości.
Historia uczy rozpaczy.
McCall odrobinę uchylił drzwi z dachu, wsłuchując się w dźwięki na
klatce schodowej. Jak dotąd wszystko dobrze: nikt go nie śledził,
a przynajmniej nie aż na dach.
Nakazał sobie myślenie o chłodnym wietrzyku nad zatoką. Zamknął
oczy omdlewając od upału, ale cierpliwie czekał na Danielsa.
Wreszcie Daniels ukazał się na drugim końcu dachu. Była jedenasta
zero dwie. McCall ruszył mu naprzeciw drewnianą kładką. Kopułki,
nadbudówki wind, anteny telewizyjne i świetliki - wszystko błyszczało
w przeraźliwym upale, wirującym falami wokół idącego.
Daniels zatrzymał się w cieniu klatki schodowej, ocierając twarz.
Ubrany w kombinezon stał okrakiem nad skrzynką narzędziową.
McCall uśmiechnął się do niego. - Rozkoszne przebranie -
powiedział. - Ciężki kombinezon na solidnym garniturze na dachu
w temperaturze stu dwudziestu stopni4. Szczyt prawdopodobieństwa.
— Bobby, pośpieszmy się - rzekł Daniels. - Nie mogę wprost
uwierzyć, że tu tak gorąco. Kay? No więc. Przez ten kawałek informacji
jesteśmy na czysto. Wyrównane. Skwitowane. Kay?
— Niewłaściwa postawa, Danny. Bratnie agencje powinny ze sobą
współpracować. Tak to słusznie napisano na pierwszej stronie rządowego
podręcznika.
— Czyżby, ale? Sam wiesz, co możesz sobie zrobić z podręcznikiem
4 Tu i wszędzie dalej w tekście temperatura podawana jest w stopniach
Fahrenheita.
Np. 120°F to blisko 50°C.
rządowym. Każdy z Fabryki Cukierków5, przyłapany na rozmowie
z kimkolwiek z Departamentu Stanu, jest brany do galopu.
— Niestety - skomentował McCall.-^
— Niestety, cholerę w bok. Wasza banda to kupa frajerów. Cały
zasrany Departament. Tak czy owak. Tu jest cała goła prawda, której
szukałeś.
Wręczył McCallowi dossier ze sprężynowym grzbietem. Tytuł: Opera-
cja Zelota. - Gotów? - spytał Daniels. - Trzeba się za to brać
galopem. Na Bliskim Wschodzie zanosi się na prawdziwą burzę. Ci
zwariowani Irańczycy próbują uruchomić cały sprzęt dozorowania, jaki
został po szachu.
McCall chrząknął.
— Tu jest wszystko na ten temat. - Daniels wetknął mu dossier. -
W całej aferze jest tylko jeden promyk światła. Nie mają dość części
zamiennych, by urządzenia zadziałały. Próbowali kupić ten towar, ale
trzyma ich za gardło amerykańskie embargo na kluczowe wyposażenie.
Więc próbują nowego podejścia.
— Przemytu.
— Trafiłeś. Irańczycy wysyłają jednego ze swych najlepszych chłopa-
ków z workiem pieniędzy po zakup tych części. Cena nie gra roli.
— Mogę to sobie wyobrazić - powiedział McCall.
Daniels dotknął palcem dossier. - To jest analiza wojskowa moż-
liwości Irańczyków, jakie da im sprzęt dozorowania oraz co to oznacza
dla całego zasranego Bliskiego Wschodu. Kay?
— Jestem pewien, że to pasjonująca czytanka - rzekł McCall.
— Gdy się przekonasz, co mogą zrobić, nasikasz w majtki.
— Czy dostałeś nazwisko wysłanego przez nich irańskiego agenta?
— Attashah. Rooley Attashah. Znasz go?
McCall znowu chrząknął. - Gorzej już być nie może.
Daniels podniósł pudło narzędziowe. - Okay. Jesteśmy kwita.
Żadnych więcej przysług, Bobby. Ten smakołyk wyrównuje wszystkie
moje długi u ciebie. Chryste, daj mi się wydostać z tego żaru. To gorsze
niż Rzym.
— Danny, mam dla ciebie wiadomostkę. Prosto od krowy w Fabryce
Cukierków. Zainteresowany?
— Na jaki temat?
— Mogę ci powiedzieć, kto zostanie teraz szefem placówki w Kairze.
Daniels ostrożnie odstawił pudełko na miejsce. - Kto?
— Słyszałem, że prosiłeś o tę posadę.
5 Fabryka Cukierków - "Cookie Factory" - slangowe określenie CIA.
—
Ano, ano. Prosiłem. No to strzelaj. Kto dostał?
— Pewnego pięknego dnia może odwdzięczysz się za to, hę?
— Na litość boską, kto?
- Ty.
Daniels cicho uderzył się pięścią w otwartą dłoń. - Niech mnie
diabli. Udało się. Mnie się udało. Jesteś pewien?
--Zawiadomią cię w czwartek.
Daniels podniósł pudło narzędziowe. - O Jezu. - A potem znów je
odstawił. - Co ty na to? - Zupełnie zapomniał, że pot spływa mu po
twarzy. - I co ty na to. - Znów podniósł pudełko.
— Lepiej będzie, jak nauczysz się lubić upały. To główny produkt
Kairu.
— Uwielbiam je. Uwielbiam je. - Gdy Daniels otworzył drzwi na
dach, powiało gorącym powietrzem. Zatrzymał się na chwilę, by jeszcze
raz pokazać palcem dossier, które McCall trzymał w prawej ręce.
— Ostrożnie z tym cholernym opracowaniem, Bobby. To mnie może
wykończyć. Chryste. Wolałbym dać to Rosjanom niż waszym typkom
z Departamentu.
McCall zawrócił. Idąc po drewnianej kładce czuł, jak upał zapiera mu
oddech. Daniels jako szef placówki będzie miał dostęp do znacznie
większej ilości informacji.
Znów spojrzał na miasto z wysokości. W całym Waszyngtonie,
a prawdę powiedziawszy na całej Ziemi oddawał usługi kluczowym
ludziom, którzy mogli mu być użyteczni. Usługi, za które mógł żądać
rewanżu.
Gdy dotarł do drzwi, miał od gorąca zawroty głowy. Zrobił krok
przez próg na klatkę schodową. A potem zatrzymał się, by otrzeć chustką
mokrą twarz. Ciągnęło go do chłodnych powiewów na żaglówce.
Niebawem. Niebawem.
Gdy odjął chustkę od twarzy i otworzył oczy, stał u szczytu schodów
w absolutnej ciemności. Światła zgasły - pełne dwa rzędy lamp od
szczytu szóstego piętra aż do parteru.
Stał w ciemnościach nasłuchując.
Z daleka dobiegały dźwięki klaksonów. A jeszcze słabiej zawodzenie
policyjnych syren.
Miał okropne przeczucie, że zaraz zostanie schwytany i zrzucony
w otchłań klatki sześć pięter w dół. Dostał gęsiej skórki. Cofnął się.
Rozejrzał się po dachach. Daniels poszedł już dawno. Szybkim
krokiem pomaszerował kładką. Daniels zamknął za sobą drzwi na klucz.
Spróbował drzwi do dwóch innych klatek. Były także zamknięte. Nie
miał innej drogi odwrotu. Schwytano go w pułapkę z jednym tylko
wyjściem: przez ciemną klatkę schodową.-^
Wrócił do pierwszych drzwi. Pot lał się z niego strumieniem. Musiał
natychmiast wydostać się ze strefy gorąca.
Ponownie otworzył drzwi i wszedł do środka. Nadal panowała
ciemność. Po cichu zamknął drzwi za sobą i nastawił uszu. Wstrzymał
oddech, by lepiej słyszeć.
Schody z dachu na górne piętro zakręcały w połowie. Było ich nie
więcej niż dwadzieścia.
Usiadł i tak cicho jak tylko potrafił zdjął pantofle i związał sznurowad-
łami. Powiesił je na szyi i wstał.
Znów zaczął się przysłuchiwać, ale usłyszał tylko własny oddech.
Stojąc w całkowitej ciemności, powoli policzył w myśli do dwustu
pięćdziesięciu, równocześnie słuchając, bardzo uważnie słuchając. Sku-
piając się w pełni na słuchu. Doleciał do niego szum windy jadącej swym
szybem. I ucichnął.
W skarpetkach zszedł o jeden stopień. I zaczekał. Potem następny.
I znów zaczekał. Doszedł tak do górnego podestu. Zrobił jeden krok
w dół. Potem następny. I stanął czekając.
Czy z dołu doleciał dźwięk? Westchnienie? Czekał, słuchał. Potem
kolejny krok. I następny. Potem, powoli, kilka. Zaczekał. Był na zakręcie
schodów. Dookoła cisza. Zaczął schodzić następną kondygnacją. Drzwi
miał przed sobą o kilka krótkich kroków.
Wołanie dalekiej syreny policyjnej stało się głośniejsze. McCall
zaczekał, aż przycichnie, potem zamilknie.
Zszedł o dwa dalsze stopnie. Pauza. Liczenie. Dwa następne. Wiedział,
że do drzwi ma tylko cztery, może pięć kroków. Pod nim przeświecał
słaby blask. Zszedł o jeszcze dwa. I znowu dwa. Powoli wyciągnął dłoń
do klamki.
Dotknął czegoś miękkiego. Czegoś, co zaczęło stawiać opór. A potem
złapało go za nadgarstek.
--Mam go - zaszeptano. A potem wybuchły wrzaski i zamieszanie.
McCalla schwyciły dwie niezwykle mocne ręce, jedna za jego lewą
kiść, druga za łydkę.
--Brać go - ktoś rozkazał.
Chwyciło go więcej rąk. Podniesiono go nad poręczą.
McCall wpadł w szał. Chwycił żelazną balustradę i trzymał ją walcząc
o życie. Obce ręce i ramiona próbowały go unieść wyżej. Szarpał się,
kopał i wrzeszczał. Podnieśli go wyżej.
--Łap go za rękę. Za rękę, na litość boską!
McCall na oślep wyciągnął drugą rękę i objął kogoś w pasie. Palce
natrafiły na pasek od spodni.
— Wyżej. Do cholery, wyżej.
— On się czegoś trzyma.
— Mnie! Złapał mnie, na litość. Bierzcie go za ręce!
Czyjeś usta przycisnęły się do jego ucha. Poczuł dyszący gorący
oddech. Walczył dalej. Był już wyżej niż ich głowy i ramiona, na
wyciągniętych rękach. Nad szybem klatki schodowej.
--Zrzućcie go!
Po omacku dłoń McCalla natrafiła na czyjś krawat. Owinął go
wokół ręki.
--Na litość boską, zrzućcie go!
Nad sześciopiętrową otchłanią klatki wypuścili go. Poleciał. I zawisnął
na czyimś krawacie. Gdy tamten człowiek szarpnął się do tyłu, wciągnął
za sobą McCalla.
A potem całe ruchome, walczące kłębowisko potknęło się, uderzając
w ścianę. Wypuścili go z rąk.
— Podnieście go, mówiłem.
— Czekaj! Złap jego ręce. To mnie trzymasz.
Kolejne gwałtowne szarpnięcie. Jedno z ciał uniesiono w górę,
a McCall padł na plecy.
--Cholera jasna, to ja! Ja! Czekajcie! Stać!
McCall uwolnił nogi. Leżąc na plecach oparł się stopami o kłąb ciał
przed sobą. Zebrał wszystkie siły i pchnął potężnie. Poręcz zatrzęsła się
i rozległ się paniczny wrzask: - Nie! To ja!
--Zrzućcie go.
Przerażony głos zaczął się oddalać. Wrzeszczał przez całą drogę
w ciemności, aż do parteru klatki schodowej. Ciało uderzyło o posadzkę
z przytłumionym, głuchym odgłosem.
Dwaj pozostali, dysząc gorączkowo, zaczęli do siebie szeptać. Nagle
otworzyli drzwi, do środka wpadł prostokąt światła. Stali obok, próbując
w tym świetle rozejrzeć się na schodach. Dostrzegli McCalla.
Nie wierząc własnym oczom, gapili się na niego z otwartymi ustami.
Drzwi się zatrzasnęły i McCall znów znalazł się w ciemnościach. Leżał
na plecach czując, jak zdławiony oddech pali mu płuca i oskrzela
i próbując sobie wytłumaczyć, że musi wstać, zanim tamci wrócą, by
dokończyć robotę. Ale nie potrafił się poruszyć.
Powrót do biura pamiętał tylko fragmentami. Na ciemnym podeście,
w krótkiej walce, wyczerpał wszystkie swe siły. Cały był obolały, lewą
kiść miał zwichniętą. Rękaw koszuli zwisał prawie całkiem oddarty.
Lewy policzek palił od otarcia.
W wyobraźni nadal jeszcze patrzył w głąb szybu klatki schodowej.
Powinien być martwy. Miał niewiarygodne szczęście. Wiedział, że
przekroczył jakąś granicę w swym życiu. Już nigdy nie będzie takim jak
przed tym. W swym przerażeniu chciał wejść z tymi ludźmi w układy.
Teraz zrozumiał, jak łatwo jest zdradzić. Zrobiłby wszystko, by się
uratować. Wszystko.
I ci dwaj ludzie, w świetle otwartych drzwi, gapiący się na niego. Był
wtedy tak wyczerpany, że nawet bez pomocy trzeciego ta dwójka mogła
wrócić na schody, chwycić go i z łatwością przerzucić nad poręczą. Jeśli
kiedykolwiek jeszcze ich ujrzy, rozpozna te twarze natychmiast.
Ci trzej wiedzieli z góry, dokąd McCall ma się udać. Musieli założyć
podsłuch na czyimś telefonie -jego lub Danielsa w Rzymie. Podejrzewał
to od dawna. Dlatego korzystał z automatu po drugiej stronie ulicy.
Zażądał sprawdzenia telefonów.
Zespół wykrywania podsłuchu wkroczył do biura McCalla pobrzęku-
jąc. Składał się z dwóch ludzi, popychających wózek z czarnymi
skrzynkami i ciągnącymi się z tyłu przewodami. Nie odezwali się do
niego. Jeden położył palec na ustach. McCall skinął głową. Wtedy
systematycznie, w milczeniu, zaczęli mu przewracać biuro do góry nogami.
Zdjęli ze ścian obrazy i starannie obejrzeli każdy centymetr ram,
zapuszczając małe nożyki pod brzegi tylnych papierowych wyklejek.
Następnie zdjęli wszystkie książki z półek, kartkując każdy tom.
Gdy wychodził z gabinetu, jeden z nich badał zdjęcie jego matki
w uczesaniu od fryzjera z Main Linę, trzymającej w ramionach pierwszego
wnuka.
Drugi wyszedł z nim na korytarz. - Może pan mieć pluskwę
w telefonie - oświadczył. - Albo na centrali. Albo na głowicy kablowej
w suterenie. Albo gdziekolwiek w pańskim gabinecie. Potrafię wywiercić
w wazonie dziurkę tak małą, że jej pan nie dojrzy i wsunąć tam pluskwę.
Albo może to być jedna z tych pluskiew organkowych. - Podniósł dłoń,
jakby trzymał jedną z nich między kciukiem i palcem wskazującym. -
To takie, które można włączać i wyłączać, kiedy się chce. Przez telefon.
Z dowolnego miejsca na świecie. Po prostu nakręcając numer. To się
nazywa podsłuch selektywny. Jeśli to jedna z nich, bardzo trudno będzie
ją znaleźć.
- Zróbcie, co się da - odparł McCall. - I sprawdźcie automat
telefoniczny po drugiej stronie ulicy.
McCall pomyślał o swej córce. Gdy tego letniego poranka dziecko
składało koleżeńskie wizyty o parę mil stąd, w Alexandrii, on walczył
o życie z trzema mężczyznami: Wisielcem, Handlarzem Figami z Tyru
i Zamaskowanym Akrobatą, który pofrunął powietrzem na spotkanie
swej śmierci.
Gdyby udało im się wtedy zrzucić McCalla, córka musiałaby
całe życie przeżyć z przekonaniem, że przepowiedziała śmierć ojca.
Przysiągł sobie, że nigdy jej nie opowie, jak wróżba była bliska
spełnienia.
Czekając na windę pomyślał o talii taroka. - Nie, nie wierzę
w nie - pomyślał sobie. - I mam nadzieję, że się mi nie pokażą.
W pół godziny później, gdy powrócił z nową koszulą i krawatem,
specjalista wykrywania podsłuchu położył mu na dłoni mikrofon. -
Mogą być inne - powiedział. - To miasto jest rajem dla pluskwiarzy.
Gdybym panu powiedział, że w Waszyngtonie jest przynajmniej ćwierć
miliona nielegalnych podsłuchów, uwierzyłby pan? Co?
— Gdzie pan ten znalazł?
— Po drugiej stronie ulicy w automacie.
McCall pr