Górski Piotr - Wycieczka
Szczegóły |
Tytuł |
Górski Piotr - Wycieczka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Górski Piotr - Wycieczka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Górski Piotr - Wycieczka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Górski Piotr - Wycieczka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Piotr Górski
Tytul: Wycieczka
Z "NF" 10/94
Jesteśmy na wycieczce. Trwa to już jakiś czas. Wiecie,
jak jest. Czasami coś się przedłuża i nic nie można na to
poradzić.
Oni dwaj są tu ze swoimi dupami. No i dobra, nie jest
lekko, co mi do tego. Skleili się w pary i w parach mkną
przez życie. Mają, co chcą. Dwie pary i ja sam. Chłopak do
wyrwania, jak to się mówi. I jeszcze mówi się o mnie, że
jestem świr. Pieprzę to. Ja jestem zwykły szmaciarz, nie
żaden pojebaniec.
Samochodem rzuca na zakręcie. Mały zagląda do szoferki.
- Co jest? - pyta.
- Gówno - mówię.
Jestem zabawny. Jak cholera zabawny. Mały patrzy. Wkłada
w to dużo wysiłku. On we wszystko wkłada dużo wysiłku.
- Aha - mruczy i chowa się.
Przedstawię wam go. W razie, gdyby za chwilę przestał
działać, bo w jego wieku niczego nie można być pewnym.
Przekroczył siedemdziesiąt. Ta jego Sucha też żadna nimfa.
Oboje ledwo trzeszczą. Mały ma proste siwe włosy i jest
duży. Najwyższy z nas wszystkich. Ostatnio dziecinnieje i
jakby się kurczy. Sucha czasem płacze, bo coś jeszcze mu się
kurczy, a to drugie coraz beznadziejniej zwisa. Tną się raz
na miesiąc. Namiętnie, jak żółwie.
Z przeciwka nadjeżdża furgonetka. Identyczna jak nasza,
tyle że żółta. Przyczepiono do niej baloniki i wstążki.
Tam, w oknach, widzę mordy. Mordy pokryte warstwami
ciężkich farb. Chłopaki z furgonetki to muszą być niezłe
szajbusy. Wychylają się. Machają do nas.
My także do nich machamy. Jest wycieczka i niesie nas ta
sama droga.
- Co jest, facet! - wrzeszczy jeden. - Jedziecie na
zjazd?
- Jedziemy, nie? - odpowiada Świniobicie, otwierając tylne
drzwi samochodu, bo już się minęliśmy.
Posuwamy się dokładnie w przeciwnym kierunku, ale mamy
swój powód. Patrzę we wsteczne lusterko. Wciąż nam machają.
Zwalniam i wjeżdżam na podrzędną drogę. Wozem telepie.
Wszędzie wokół spalona ziemia. Wykwintne krajobrazy.
Do szoferki gramoli się teraz Świniobicie. Oni siedzą
ciągle z tyłu i raz za razem przychodzą do mnie.
- Widziałeś tamtych? - pyta.
Kiwam głową. Szukam sensu w tym pytaniu.
- Pomalujemy nasz wóz - proponuje. - Na zajebiście żywy
kolor. Ten czarny jest ponury. Wyglądamy jak kijowy karawan,
czy coś.
- Czarny jest dobry.
- Pomarańczowy wydaje się w sam raz. Albo lepiej kilka
kolorów. Żeby było weselej. Więcej życia, Wdowiec.
- Życia? - mówię i chce mi się śmiać.
Ja jestem zabawny, ale Świnibicie też. Kurwa, jakiego on
ma ryja. Z takim ryjem to powinni go wyskrobać z łona jego
starej. Ale kto mógł wiedzieć.
Wjeżdżamy w dolinę. Droga gnie się. Teren wznosi się i
opada. Niesamowicie mi się prowadzi.
Potem widzimy ten dom. Pojedynczy kloc rzucony na
pustkowie. Co za tępaki tam mieszkają. Teraz, kiedy jest
tak, jak jest.
Everete uśmiecha się, ale niepokój w jej oczach
pozostaje. Tak daleko od miasta, mówi.
Jej włosy są miękkie, kiedy się je gładzi.
Daleko.
Droga idzie dalej, żeby dojechać do budynku, trzeba ją
opuścić. Patrzę na budynek. Okna wzmocnione są okiennicami
ze stali. Po co? Kogo powstrzymają okiennice.
- Uważaj, tutaj może być pole minowe - mówi Świniobicie.
- Niektórzy tak robią, żeby nie można się było do nich
dostać.
- Odwal się, co?
Świniobicie to stresowy facet. Sam trwa w stresie i chce,
żeby inni też w nim trwali.
Jesteśmy przed domem. Wybraliśmy to miejsce wcześniej.
Zatrzymuję furgon. Musimy zabrać stąd jakieś zabawki na
zjazd. Ale wita nas cisza. Jest głucho, martwo. Słyszymy
tylko wiatr.
- Gotowi? - pytam.
W tym momencie pocisk dużego kalibru trafia w przednią
oponę wozu. Jeden strzał - i znowu cisza. I ten wiatr.
- Wynocha, mordercy! - krzyczy ktoś z wnętrza budynku,
ukryty za okiennicą. - Wynoście się albo was pozabijam.
- Trzecie okno od lewej na piętrze - informuje
Świniobicie.
- Dobra - odpowiada z głębi Mały.
Facet z budynku to bezmóżdże. Zamiast zabrać się do nas
ostro, wali w koła. Chyba, żeby nie zostawić nam wyboru,
nawet gdybyśmy chcieli odjechać. A nie chcemy. Mały już
kopie tylne drzwi. Oba skrzydła otwierają się gwałtownie. Na
ramieniu trzyma niewielką rakietnicę. Ledwie celuje.
Strzela. Nagle bolą mnie uszy, a okno staje w płomieniach.
- Zapieprzamy - mówię.
Ale nie zapieprzamy, tylko wypełzamy z samochodu. Nie
chce nam się szybciej. Sucha i Petka plączą mi się pod
nogami. Niech tamtym się plączą, czemu mnie. Mały zostawił
rakietnicę, trzyma w ręku łom. Potrzebuje kilku chwil, żeby
rozbić drzwi. Niby mocne. Z okna na piętrze bucha dym. Mamy
peemy i wdzieramy się do wnętrza domu.
Parter jest pusty. Wyżej dwie kobiety. Każda dama pełną
gębą, co znaczy, że wybuch nic im nie urwał. Młodsza jeszcze
panuje nad sobą. Starsza histeryzuje. Cycuś zabawki, nie ma
co. Piętro pełne jest dymu, część ścian zburzona, wszędzie
kładzie się gruz. W jednym pokoju się pali i tam leży ten
facet od opon, co nazwał nas mordercami. Czy to aż tak
bardzo widać? Z faceta pozostało niewiele.
Nikogo więcej w domu nie ma. Mieszkali we trójkę. On
jeden i one dwie. On pewnie myślał, że da sobie radę. Może
im wmawiał, że nie ma złych ludzi, a jeśli są, to nigdy tu
nie dotrą. Bo co z tego, że pustkowie. Przecież nic złego
nie może ich spotkać, nie ich, on jest z nimi, a jakby co,
ma swój karabin.
Zaufaj mi. Jestem przy tobie. Miasta są ponure i nie
sposób tam być szczęśliwym.
Powinien był strzelać, żeby zabić, ten facet. Kim był.
Mężem jednej? Bratem? Myślał, że nas przestraszy?
- Wycieczka - rechocze Świniobicie.
Mały staje obok mnie. Spogląda na trupa i jest ponury.
Nie wiem, skąd ten brak radości.
- Kolejny przegrany człowiek - mówi.
Twarz ma skupioną. Trochę mruży oczy.
- Dlaczego?
- A słyszałeś, żeby coś wygrał?
Mruży oczy jeszcze bardziej i widzę, że stary wcale nie
jest ponury. Śmieje się bezgłośnie.
Odwracam się. Starsza z tamtych dwóch kobiet podnosi
dłonie do ust i przygryza końce palców. Jest starsza, ale
nie ma więcej jak dwadzieścia osiem. Sucha wykręca jej ręce
i popycha w stronę schodów. Młoda robi krok, jakby chciała
iść za nimi, ale Petka pojawia się przy niej. Bije ją w
twarz. Raz i drugi.
- Ty suko - wrzeszczy.
Wzruszam ramionami, bo tak na zdrowy rozum, to Petka jest
suką, a tamta raczej nie. Petka wciąż ją bije, aż młoda
przewraca się. Leży na podłodze. Ma robitą wargę. Trochę
krwawi.
- Dlaczego? - pytał przez łzy.
Otaczamy ją, bezduszni i przeraźliwi.
- Wycieczka, nie? - mówi Świniobicie, ale pomaga jej
wstać.
Zawsze mówiłem, że dla kobiet najbardziej okrutne są
kobiety.
Jedziemy pustą drogą. Na zjazd. Nad Sekapol. Nasze nowe
zabawki są z nami. Siedzą z tyłu, lekko unieruchomione.
Jeśli się cieszą, to tego po nich nie widać. Wydają się
nawet zmartwione.
Cały ten incydent dał nam kupę radochy. Jesteśmy w
dobrych nastrojach. Zapadał zmierzch, kiedy tankowaliśmy na
jednej z tych dzikich stacji benzynowych, powstałych tylko
dla obsługi wycieczek. Niebezpieczny, za to niewiarygodnie
dochodowy interes. Bez takich stacji bylibyśmy niczym i
szanowaliśmy je.
Potem nadciąga noc. Mały grzeje dupę na fotelu obok i
patrzy przed siebie.
- Chcę wykurwić pod Jasne Miasto - mówi wolno.
Takie ma marzenia.
- Jeszcze długo nie - odpowiadam.
- Wiem. Ale chcę. Kiedyś tam mieszkałem.
- I dlatego chcesz tam skończyć?
- A co? Niedobry powód?
Czasem myślę różne rzeczy, ale mam szacunek dla Małego,
bo żył wtedy, kiedy ja nie żyłem i wiedział to, czego nie
wiedziałem. A chciałbym zobaczyć. Mały żył przed katastrofą.
Opowiadał mi, jak to było.
- Mnie tam wszystko jedno - oświadczam. - Jasne Miasto
czy coś innego. Wszędzie jest tak samo, tylko czołgów jest
mniej lub więcej.
Mały uśmiecha się krzywo.
- Wcale nie chcę tam skończyć ani nigdzie. Bo wrócimy,
co?
- Zawsze wracamy.
- To jak zwykle będą najlepsze dni w roku.
Wzruszam ramionami.
Chodź z nami. Nic innego się nie liczy.
Ona leży nieruchomo, jak kukła. Tyle krwi. Niemożliwe.
Skąd tyle krwi?
Z wami?
- Opowiedz, jak było przedtem, przed zagładą - mówię.
Często go o to proszę.
- Przedtem było inaczej.
To cała jego opowieść.
Nie wymyśliłem loterii. Już ją znali, kiedy dołączyłem do
nich. Mały prowadził grę, tak jak prowadził nas wszystkich.
No to zmieniłem go, żeby już nie prowadził. Teraz loteria to
ja. Jedyny i niepowtarzalny. Wylosuj swoją śmierć, bo mamy z
tego ubaw.
Zatrzymujemy się nad ranem, bo one muszą losować. Słońce
wschodzi. Jestem zachwycony. Zawsze jestem, gdy to oglądam.
Zbieramy się przy samochodzie. Zabawki wyglądają na
wyczerpane. Stoją obok siebie i nie wiedzą, czego od nich
chcemy. Wyciągam karty. Dwie talie. Purpurową i niebieską.
Karty nie mają znaczenia, ale zawiera się w nich tajemnica.
- Zaraz poznacie swój los - mówię, starając się, żeby
wypadło to tak, jakby mówiła wyrocznia. - Bo kiedy
przestaniecie być nam potrzebne, trzeba będzie coś z wami
zrobić.
- Po co nas trzymacie? Czego chcecie? - odzywa się
młodsza.
- Właściwie niczego. Bądźcie.
- Puśćcie nas.
Młoda chce dalej wygłaszać swoje "puśćcie" czy "po co
trzymacie", ale Petka skutecznie ją ucisza. Nie ma na co
czekać.
- Losuj pierwsza - rozkazuję starszej.
Waha się.
- Szybko.
Kobieta blednie gwałtownie. To jest tak, jakby krew
traciła barwę i bez barwy krążyła w żyłach. Biorę pierwszą
talię, chociaż to ja jestem ważny, nie talia. Mały z Suchą i
druga para czekają. Są podnieceni. Rozkładam karty jak
wachlarz.
- Która? - mówię.
Kobieta jakby nie słyszy. Nie rusza się. Karty
hipnotyzują ją. Wysuwa drżącą rękę. Wskazuje.
- Ta? - pytam.
Potrząsa głową. Nie, nie ta. Tamta. Wysuwa kartę
spomiędzy innych i trzyma, nie śmiejąc odwrócić. Ja
odwracam. Spód karty jest czarny.
- Śmierć.
W talii purpurowej wszystkie karty są czarne. Uczestnicy
wycieczki wiedzą o tym, ale cieszą się jak dzieci. Bo
zwyciężyli. Cieszą się więc.
Kobieta rozgląda się, przerażona. Chce coś powiedzieć do
drugiej, która stoi nieruchoma i poszarzała.
Wkładam kartę do talii. Tasuję. Podsuwam talię młodszej.
Jej twarz pozostaje spokojna, tylko spływają po niej łzy.
- Losuj.
Ona wzrok utkwiony ma w starszej. Patrzę na nią. Poprzez
jej łzy.
Łzy są wielkie, ciężkie, brużdżą twarz niczym kwas. Czemu
ich nie czuję?
Cofam rękę. Biorę niebieską talię. W niebieskiej spody są
białe. Uczestnicy wycieczki wiedzą. Ale to jest tak, jak
gdyby nie wiedzieli. Ja też nie wiem.
Bezmyślnie, niczym automat, młodsza bierze kartę.
- Życie.
Uczestnicy wycieczki są zawiedzeni. Krzywią się z
niesmakiem. Młodsza zabawka nie porusza się.
- Siostrzyczko - mówi.
Jaka z niej siostrzyczka. Byłyście razem, a teraz
jesteście oddzielnie. Wyrósł między wami mur, rozumiesz?
Wasze drogi rozdzielają się jak na gównianych rozstajach.
Zostaw ją. Niech się nauczy sama żyć, a przynajmniej sama
umierać. I nie gadaj do trupa, bo to idiotycznie wygląda.
Zbieramy się. Siostry. Wiem, że to straszne, ale o to
właśnie mi chodzi. Najlepsze rozwiązania wcale nie są
oczywiste. Tak, jak teraz jest zdecydowanie lepiej.
Świniobicie, Mały i te ich dupy jeszcze nie rozumieją, że
tak jest lepiej. Ciekawiej. Ale już zaakceptowali. Petka
tylko mruczy pod nosem.
Petka to zwykła łajza.
Ja mam dwadzieścia dwa lata i jestem tu szefem.
Kierownikiem wycieczki. Dyrektorem biura podróży. Kierowcą.
Jestem inteligent, to znaczy, wiecie już, szmaciarz. Ale
nie nazywajcie mnie świrem.
Zjeżdżamy nad jezioro Sekapol. Droga jest wąska i
błotnista. Przespałem pół dnia. Świniobicie prowadził, ale
teraz znowu go zmieniłem. Muszę prowadzić. Zapalam skręta z
trawki. Przed nami i za nami przetacza się kolumna
samochodów. Powietrze drży od kolorów. To wszystko sunie na
zjazd. Tuż przed maską mamy kabriolet, a w nim dwóch
małolatów i cztery dojrzałe dupy. Chleją jakieś wino, kij
wie, skąd je mają, a puste butelki rozbijają o przód naszej
furgonetki.
- Wara, szczyluchy i stare pudła - krzyczę, wychylając
się przez boczne okienko.
Nie jestem zły. Krzyczę, żeby sobie ulżyć. żeby się
podjarać i wprowadzić w trans. Małolaty nie reagują. Jedna z
tych dojrzałych dup rozpina kurtkę i wystawia cyca. Małolaty
wrzeszczą, a jeden dopada cyca i ssie.
A potem droga nagle kończy się i widać jezioro. Albo
raczej to, co niegdyś było jeziorem, zanim utopiono tam tony
ciężkiego sprzętu. Na brzegu, nad wodą, setki samochodów. I
pełno ludzi. Nie mogę objąć wzrokiem wszystkiego. To wygląda
jak kolorowe mrowisko. Są balony, wstążki, rozsypane
konfetti. Gra muzyka. Jedziemy wolno. Musimy gdzieś
zaparkować. Małolaty już znalazły sobie miejsce. Dostrzegam
wolną przestrzeń, między autobusem a bagażową taksówką.
Wciskam się tam.
Wychodzimy.
- To jak z powrotem w domu - odzywa się Mały.
- Tak samo - Sucha beznamiętnie kiwa głową.
Wydaje się niezainteresowana. Nigdy nie próbowałem
rozgryźć, co czuje Sucha. Ale często myślę, czy ona w ogóle
coś czuje.
- To może być nasz ostatni zjazd - mówi Mały.
- Zawsze tak mówisz. Za każdym razem.
- Stare zgredy pieprzą o śmierci - mruczy Petka.
Świniobicie rozgląda się. Ten to się cieszy. Paru facetów
z autobusu podchodzi do nas. I jeszcze kilku z pobliskich
samochodów. Jeden przyjechał czarną limuzyną. Ma na sobie
garnitur obszyty frędzlami.
Witamy się.
Oni coś mówią, ale nie słucham ich. Idę przed siebie.
Wszędzie samochody i ludzie, niektórzy wymalowani od stóp do
głów. Inni w maskach. W ten sposób demonstrują swoją
osobowość.
Wycieczka jest radosna. Ci ludzie wokół to moi bracia.
Czyjś ostry chichot wdziera się do uszu. Jakaś para pieprzy
się na piasku. Kobieta chichocze. No więc nie tylko bracia.
Także siostry, przyjaciółki, kochanki.
Gdzie jesteś?
Wszystko dopiero się zaczyna. Karnawał czeka nas jutro.
Dziś zabawy. Atrakcje, korowody tańczących, niespodzianki i
wielkie picie.
Pojutrze zacznie się coś innego.
Dzień zagłady.
Czasem nie mogę zasnąć. Nienawidzę bezsennych nocy. Na
brzegu jeziora dogasają ogniska. Jest ciepło. Ludzie śpią na
ziemi. Ja nie śpię. Wracają stare sprawy.
Potrzebuję czegoś. Więc idę i biorę sobie. Potrzebuję
miłości.
Moja banda też śpi pod gołym niebem. Tylko Petka jest
wewnątrz samochodu. Pilnuje zabawek. Tylne drzwi wozu są
otwarte, ale i tak tam śmierdzi. Jasne. Ta menda Petka nie
pozwalała im wyjść za potrzebą.
Leżą trzy. One dwie wtulone w siebie i Petka oddzielnie.
Zabawki otwierają oczy natychmiast. Może nie spały. Szarpię
młodszą. Najważniejsze to mieć odpowiednie podejście do
kobiet. Żadna mi się nie oprze.
Ale nie idzie łatwo. Jest skuta. Nawet o tym nie
wiedziałem. Trącam Petkę. Leniwie otwiera oczy.
- Po kij je skułaś? - pytam.
Nie odpowiada. Mruczy coś.
- Klucz.
Daje mi kluczyk. Otwieram kajdanki. Zabawka patrzy na
mnie, przestraszona. Tak patrzą tylko bardzo zakochane oczy.
- Co cię tak pili? - pyta Petka, ledwie rozbudzona. -
Chyba nie chcesz jej rżnąć.
- Bo co? - pytam, wypychając zabawkę z wozu.
Petka uśmiecha się. Znam ten uśmiech jadowitej żmii.
Potem mówi, cicho, ale wyraźnie.
- Ona jest zasrana.
Chichocze. Młoda zabawka drży. Przez moment widzę w jej
oczach nienawiść. Krótki, przeraźliwy, lodowy błysk. Nie do
mnie i nie za to, co chcę jej zrobić. Nienawidzi Petki za to
nieważne, zupełnie pozbawione znaczenia upokorzenie. Gdy
inne rzeczy nagle przestają się liczyć.
Młoda ma bardzo ładnie wykrojone usta i ciemną cerę. Jest
prawie w moim typie. Nada się.
- Spieprzaj, głupia cipo - mówię do Petki.
Petka zanosi się śmiechem. Prowadzę młodą dalej. Próbuje
się wyrwać. Nie przepada za spacerami.
Rzucam ją na ziemię porośniętą rzadką trawą. Kurwa, ona
rzeczywiście jest nieświeża. Ale nie będę jej teraz mył. Nie
ma czasu. Leży na plecach, a ja kładę się na niej. Wije się
jak piskorz. Radzę sobie. Mężczyzna musi dominować. Całuję
jej szyję. Zaczyna krzyczeć.
- Zamknij się, kochanie, bo pobudzisz innych i będą się
przyglądać, jak to robimy. Chcesz?
Cichnie natychmiast. Woli intymny nastrój. Broni się w
milczeniu. Gryzie mnie w ucho. Uderzam ją w twarz. Nie za
mocno. Zawsze zaczynam od delikatnych pieszczot. Głowa jej
odskakuje.
Pieszczotliwie drę na niej bluzkę. Ma duży biust. Schodzę
niżej po łagodnym brzuchu i ściągam spodnie. Najpierw jej,
potem swoje. I majtki. Próbuje mnie jeszcze odepchnąć, rzuca
nogami. Obejmuję ją, najczulej, jak potrafię.
Uwielbiam, kiedy jesteś. Podnieca mnie twój dotyk i twoje
słowa. Chcę zawsze być z tobą.
Wsadzam jej. Palcami orze mi plecy. Ma krótkie paznokcie,
to dobrze. Tnę ją metodycznie i wreszcie daje za wygraną.
Jęczy. Lubię, gdy kobieta jęczy w taki sposób. Jestem
rytmiczny jak rozpędzający się pociąg.
Chcę zawsze być z tobą.
Całuję ją i rozpędzam się coraz bardziej. Nie bój się,
najdroższa, nie skończę zbyt wcześnie. Przecież zależy mi na
tobie. Oboje musimy mieć coś z życia. Życie jest krótkie,
rozstaw mocniej nogi. Albo złącz je, ile możesz. Wszystko
jedno.
Potem po prostu spuszczam się. Bo o to w tym wszystkim
chodzi.
- Jesteś świetna w łóżku, kochanie - mówię.
Ona płacze. Cicho, jakby szeptem. Łzy szczęścia, jak
myślę.
- Nie płacz już - uspokajam ją. - Jeśli będziesz w ciąży,
ożenię się z tobą.
Jestem wzruszony. Jakie to wszystko romantyczne.
O szóstej rano przechodzili w pobliżu jacyś wszarze.
Kompletnie zalani. Co tacy wyniosą ze zjazdu. Na kij on im
potrzebny.
- Przygotowałem furgon - mówi do mnie Świniobicie.
Ładne określenie na to, że zamienił go w burdel.
- No - odpowiadam.
Kręci głową. Chce czegoś, ale nie odzywa się.
- Czego? - pytam.
- Ale żeś narobił z tą małą zabawką - mówi cicho. - Leży
bez ruchu i nie ma w niej życia. Tak nie wypada. Ona miała
być dla gości i w ogóle.
- Jest dla gości, nie? A jak trafi na gorącego kochanka,
to on ją rozrusza.
Świniobicie odchodzi. Kij go tam wie, co sobie myśli.
Ktoś by się nabrał, że taki subtelny.
Świniobicie to cała historia. Nie będę jej wywlekał, bo
by nie chciał. Mnie wtedy nie było, ale oni jeździli już od
jakiegoś czasu. Skończył im się prowiant i musieli coś z tym
zrobić. I najechali posiadłość, dom był piękny, zatrzymali
się tam i zostali na noc. Nie chcieli zabijać ani kobiety,
ani dziecka. Nie chcieli, bo Mały urządził loterię i karty
były łaskawe. Zresztą wy wiecie już, jak bywa z kartami.
Za domem stał chlew, a w chlewie stała świnia.
Świniobicie zarżnął świnię - wtedy jeszcze nazywał się
inaczej i jeśli wydaje się wam, że już wiecie, skąd ksywa,
to gówno się wam wydaje, bo o tym dopiero będzie. Kiedy więc
on ją zarżnął, to chcieli się bawić. Matkę z dzieckiem
zostawili w chlewie, zamiast tej świni. Wypili wódkę, którą
znaleźli w domu. No i Świniobicie przegiął. Spił się tak, że
posuwał bełt za bełtem. Potem zasnął, potem zasnęli oni, i
później on się obudził, a oni wciąż spali. I on oprawił
resztę tej świni, co ją zjedli i załadował na furgon. Ale
był jeszcze mocno naprany i poniosło go do chlewa. I miał
zwidy. Zobaczył dwie świnie, które przeoczył i zarąbał.
Zasnął w chlewie. Rano Petka go tam znalazła. Kobieta
jeszcze żyła. Trzeba było ją dobić.
Świniobicie poprawia coś przy samochodzie. Dosyć go
lubię. Czasem patrzę na niego i zastanawiam się.
Zastanawiam się, ale jest wycieczka.
To jest to. Nareszcie się zaczyna. Strzelamy z peemów w
niebo na wiwat. Pękają balony. Sypie się konfetti, wybuchają
petardy. Zapalamy świece dymne.
Krzyczymy. Wszędzie krzyczą. Tańczymy. Wszędzie tańczą.
Wycieczka. Potem pierwszy szał mija. Całe jezioro otoczone
jest przez naszych i woda niesie głosy. Otwieramy butelki i
pijemy. Na razie trochę. Będzie jeszcze czas na picie.
Mały i Świniobicie odchodzą. Z nimi Sucha i Petka. Ja
zostaję przy samochodzie. Potem się zmienimy. Zaglądam do
środka. Zabawki leżą płasko na połodze. Nagie. Nie sprawiają
kłopotów. W porządku.
Wszyscy przygotowali atrakcje. Taksiarz obok nas
wystawia ruszt. Oferuje gorące kiełbaski. Ci z autobusu to
akrobaci. Tworzą piramidę. Wchodzą sobie na ramiona i tak
stoją. W pobliżu wygolony karzeł rzuca nożami w kierunku
pięknej nagiej kobiety, przywiązanej do drewnianej sztalugi.
Noże wbijają się w drewno, wyrysowując kontur ciała.
Zjazd ma w sobie dużo z wesołego miasteczka. I trochę z
cyrku.
Dalej, w kolejnym autobusie, zrobiono kino. Nie wiem, co
za filmy tam puszczają. Nie znoszę filmów. Siadam, opieram
się o koło furgonu i zapalam trawkę.
Ludzie wylegli z samochodów. Chodzą i zwiedzają. Szum,
nawoływania, śmiech. Od cholery ich.
- Co masz? - jakiś palant zasłania mi słońce.
- Tam - pokazuję, że w furgonetce.
Palant zachodzi na tył. Wkłada głowę do środka. Coś
mruczy, ale mam to w dupie. Sztacham się.
Znów staje obok. Nie korzysta.
- Nieźle - mówi. - Lesby?
- Odpieprza ci? To siostry.
- I tną się nawzajem?
- Mówię ci, kurwa, że to nie lesby.
Wzrusza ramionami.
- To słabo. My mamy pedałów. Po południu wystawiamy ich w
klatce, będzie można oglądać, jak się kotłują.
- Przyjdę - mówię, chociaż nie przyjdę. Bo nie przyjdę,
chyba że trafię przypadkiem. Robi mi się niedobrze.
- To dwieście metrów stąd, w prawo - mówi.
Odchodzi. Ale nadchodzą inni. Dwóch brodatych, w
pstrokatych mundurkach. Ci nic nie mówią. Wiedzą, że jeśli
furgonetka jest otwarta i one tam leżą, chętne i gotowe, to
one są dla nich, żeby wycieczka stała się piękniejsza.
Ofiarujemy im je, jak bracia braciom.
Przymykam oczy. Trawka zaczyna działać.
Baw się. Chcesz tworzyć i kochać? Jeszcze nie rozwiały
się dymy.
Baw się.
Siedzę i jest mi dobrze. Spokojnie. Obojętnie. Ha, to
lubię najbardziej, taki stan, kiedy wszystko odpływa i
napływa i w ogóle nie ma problemu. Znów patrzę. Widzę
wszystko bardzo wyraźnie. A może to nie ja widzę, tylko ktoś
inny patrzy moimi oczami.
Ktoś kopie mnie w nogę. Podnoszę głowę. To brody z tymi
dwoma facetami.
- Dzięki, bracie - mówią. - Niezłe szprychy.
Pośpieszyli się, kutasy. Ale furgonetką znowu trzęsie.
Ktoś kolejny korzysta z naszych zabawek. Korzystajcie. Tylko
już nie przeszkadzajcie mi, sukinsyny.
Odpływam na dłużej. To jest coś z pogranicza. Wiecie,
jawa i sen. To mocna trawka. Po zwykłej nic mi nie jest.
Kiedy wstaję, przy furgonetce tłok. Wielu braci
odwiedziło już nasze damy. Wyrzucam następnych i zamykam
tyle drzwi. Widać, że zabawki są solidnie zużyte. Bo i jakie
mają być. Połóżcie się w naszym wozie podczas zjazdu.
Zobaczycie, jak będziecie wyglądać.
- Przerwa - mówię. - Panie muszą poprawić makijaż.
Odpowiada mi pomruk niezadowolenia tych, co nie
zamoczyli. Ale już odchodzą. Na wycieczkę jadą ludzie dobrze
wychowani, pałni szacunku dla drugich. Bo tam, gdzie kończy
się szacunek, zaczyna się mordobicie.
Taksiarz wciąż rozdaje swoje kiełbaski. Ile on ich ma.
Karzeł rzuca nożami, dalej trwa piramida z ludzkich ciał.
Moi wracają. Rozbawieni. Makabryczni. Ekstatyczni.
Porypani i w dupę kopani. Mogli przyjść wcześniej, ale
wracają później. Co tam.
- To największy zjazd w historii - mówi Świniobicie.
- Tylu młodych mężczyzn - mamrocze Sucha.
Stara picza. Sama najchętniej rozłożyłaby się jako
zabawka. Mały jest markotny. Ale to nie przez Suchą. Myśli.
- Zjazd to jak dom.
- Już to mówiłeś - stwierdza Świniobicie.
- Nie mamy domu. Mamy tylko wtedy, gdy trwa zjazd.
Śmiejemy się. Ten Mały. Chrzani jak struty.
- Wracaj szybko. Znajdź sobie jakąś - mówi do mnie Sucha,
nie wiadomo po co.
Tylko Petka nic nie mówi. Krzywi się, patrząc na Suchą.
Otwiera drzwi furgonetki.
Chcę odejść, ale patrzę, co robi Petka. Przecież nie
muszę szukać żadnej. Już znalazłem. Lubię być sam, jednak
czasem wolę być z kimś.
Dzisiejsza noc była taka piękna.
Wskakuję do furgonetki. Petka patrzy na mnie zaskoczona.
- Co ty tu? - mówi.
Widzę, że ma zamiar znów otworzyć klub dla publiki.
Dobra. Czas jest najwyższy. Ale jedna siostra zupełnie
wystarczy. Tę drugą rezerwuję dla siebie.
Jest przytomna, beznamiętna. Patrzy na mnie jak na kloc
drewna. Więcej uczucia, dziewczynko, dla swojego mężczyzny.
Ty i ja. W gwiazdach sobie zapisani.
Ubieram ją. Druga siostra usiłuje się podnieść. Petka
daje jej po łbie.
Petka jest bardzo ładna. I bardzo zła. Ma piękne zęby,
takie małe i ostre. Nosi kolec za paskiem. Oczy jej błyszczą
jak u kocicy.
- Po co ją ubierasz? - pyta.
- Idzie ze mną.
- To własność zjazdu.
Patrzę na nią.
- Właśnie się zakochałem, rozumiesz?
Petka chichocze. Jest ubawiona. Pomaga mi nawet ubrać to
bezwładne ciało. Stara się zadawać przy tym jak najwięcej
bólu.
- Co z nią zrobisz? - pyta.
- Wypuszczę ją wieczorem. Ma obiecane życie, nie?
- Pożegnaj się z siostrą - Petka pochyla się nad panią
mego serca. - Już jej nie zobaczysz.
Świniobicie pomaga mi zwlec zabawkę z samochodu. Mruży
oczy przed światłem. Nie może ustać na nogach. Nie może
chodzić. Biorę ją na plecy.
- Trzymaj się mocno, ślicznotko.
Jest lekka. Niosę ją bez wysiłku. Cicho jęczy. A wokół
nas zjazd. Prezentacje. Idziemy wolno, pośród tłumu. Ludzie
są podekscytowani. Na garbatym volkswagenie przymocowany
głośnik. Słychać muzykę. Trwają tańce. Chcesz tańczyć, mała?
Najpierw naucz się chodzić. Czasem jest tak, że trzeba uczyć
się wszystkiego od nowa.
Dwóch małolatów, których widzieliśmy wczoraj, zrobiło
teatr kukiełkowy. Czy może teatr głów. Odcięte ludzkie
głowy, sardoniczne uśmiechy. Tak trzymać, chłopaki.
Obetniemy głowy naszym kobietom, krzyczą. Do diabła z nimi,
kiedy jest zjazd.
Dużo jest furgonetek, jak nasza. Z taką samą ofertą.
Mijamy z daleka wielką klatkę ze spółkującymi facetami.
Znowu teatr. Zatrzymuję się. Patrz, kochanie, to prawdziwy
dramat. Grają Mickiewicza.
- Ja już nie mogę - mówi dziewczyna. - Połóż mnie na
ziemi, proszę.
Jestem spragniony tańca, śpiewu, sztuki. Ale partnerkę
mam drętwą. Nie słucham jej, chociaż zaczyna mi ciążyć.
Najważniejsze, że jesteśmy razem. Jęczy najpierw cicho,
teraz coraz głośniej. Zamknij się, dziwko. Jest zjazd, jest
radość, zabawa.
Zbliża się korowód masek. Dołączamy się. Czuję, że w
mojej twarzy mogę być jedną z nich. Osaczają nas maszkary,
śmiertelne widziadła pozbawione tożsamości. Nie wytrzymuję
tempa. Maski odchodzą.
- Proszę - powtarza dziewczyna.
Szeptała, prosiła, lecz my nie mieliśmy litości.
Chcieliśmy mieć, lecz nie wyszło, Ach, zaraz zobaczysz, jak
pali się twój dom.
Roztrącając tłum, przejeżdża majestatycznie policyjny
radiowóz. Ten, co prowadzi, śmieje się szeroko. Na tylnych
siedzeniach dwaj inni, nieruchomi, zapatrzeni, bezwładni.
Jakiś przychlast wyciąga palucha i wskazuje samochód.
- Widziałeś tego jajcarza?
Pasażerowie to nieboszczycy w policyjnych mundurach.
Gniją niczym zepsute jabłka. Nawet do mnie dociera ich
smród. Kierowcy to nie przeszkadza.
Policja i praworządność. Nigdy nie wiadomo, kto zechce
zejść z drogi cnoty w ciemności, gdzie tylko płacz i
zgrzytanie zębów.
- Błagam - szepcze dziewczyna.
Dochodzimy w rejony, gdzie piją na plandekach.
- Tutaj - woła jeden. - Czysta wódka. Dla ciebie, bracie,
i dla twojej siostry.
Gwizdy i brzęk szkła. Tak tu jest. Siadamy. Ona jest
blada, kredowa. Ręce z pełnymi szklankami wyciągają się do
nas. Biorę i piję. Ona nie rusza się i milczy.
- Dajcie jej - mówię.
Dwóch podchodzi i wlewają jej wódkę w gardło. Broni się
słabo. Nie ma sił. Mówię, że dosyć. Odstępują, a ona wypluwa
wódkę. Potem patrzy na mnie. Ten wzrok. Wkłada dłoń w usta i
wymiotuje wszystkim, co połknęła, na moje nogi.
Pijący śmieją się, ale wiem, że są urażeni. Bo
wzgardziła. Gdybym wspomniał, że ona nie należy do nas,
zabiliby ją.
Piję. Teraz już warto pić. Trzeba. Wódka daje mi w mózg.
Kończy się popołudnie. Wstaję i ciągnę dziewczynę za sobą.
Nie obchodzi mnie, czy może iść.
Do furgonetki zbyt długa droga. Szukam ustronia.
Odchodzimy od jeziora. Dziewczyna dotrzymuje mi kroku, choć
się potyka. Czuję się tak, jakby to był mój pies. Jesteśmy
między drzewami, w gąszczu krzaków. Ludzi tu nie ma. Odgłosy
zjazdu jakby przytłumione. Zwalam się z nóg. Dziewczyna jest
przy mnie.
- Spieprzaj - mówię. - Już cię nie kocham i między nami
nic nie ma.
Potem zasypiam. W głowie mi się kręci.
Chodź z nami. Będziesz szczęśliwy.
Jestem szczęśliwy.
Szczęśliwy. Jestem szczęśliwy. Tylko jest mi zimno i łeb
mi pęka. Zmierzch już zapadł. W pobliżu jeziora płoną
pochodnie i reflektory. Zabawa toczy się dalej. Tutaj, gdzie
leżę, jest ciemniej.
Ona została.
Jestem z nią sam. I nikt nas nie widzi. Ale nie chcę jej
pieprzyć. Jeśli na to czeka, nic z tego. Ocieram twarz.
Czuję się zmęczony. Tak strasznie zmęczony.
- Czemu, kurwa, nie poszłaś? - pytam.
Nie odpowiada. Słyszy, ale nie chce.
- Czemu? - pochylam się nad nią.
Wciąż jestem pijany. Albo mam kaca. Jakoś nie mogę
odróżnić. Ona podnosi się z ziemi. Jest opanowana.
- Chcę wrócić do siostry.
Co jej się marzy, do diabła. Że tamtą wskrzeszę, czy co.
O tej porze na pewno ma już z głowy krótkie nieszczęśliwe
życie. Albo zaraz będzie miała.
- Zapomnij - odpowiadam.
- Nie zabijecie jej - głos młodej się łamie.
- Ależ tak. Kto nam zabroni.
Chce rzucić się na mnie, ale jest bezsilna. Płacze. No to
co. W końcu przestanie.
Nie mam łez.
Nie mam łez, którymi mógłbym płakać nad nimi i nad sobą.
- Dlaczego nam to zrobiliście?
Czuję się naprawdę znużony. Nie mam ochoty jej słuchać.
Bo i co, kurwa, mam jej odpowiedzieć. Mogę jej opowiedzieć
wiele rzeczy. Ale czy warto? Nie warto. A może nawet nie
trzeba. Kręcę głową.
Myśli mi się plączą. Czoło mnie pali. W cholerę z tym
wszystkim.
Niszcz każdego, kto nie podąża drogą. Zapomnisz. Czy to
ważne, kto zniszczył ciebie?
Wstaję.
- Możesz iść - mówię.
- Dokąd?
Krzywię się.
- No ja pieprzę. Dokądkolwiek.
- Dokądkolwiek? - powtarza. - A gdzie to jest?
Słodka istota. Powinienem już odejść, pożegnania są nie
dla mnie. Ale czekam. Kobiety. Zastanawiam się, czy znowu
się w niej nie zakochać.
Ale nie zakochuję się, tylko wynoszę. Po co się wiązać.
Te zobowiązania, sceny zazdrości, inne takie. Nie ma to jak
wolność. Właśnie. Dobre słowo.
Ona zostaje sama. Wokół noc, przerażenie i ta świadomość,
że wycieczka i radość. Paskudne uczucie. Porzucona przez
kochanka, także wolna, ale jest to wolność bez przyszłości.
Śmiertelna.
Idę powoli, moje wnętrzności chcą więcej snu. Dziewczyna
patrzy na mnie, zdumiona, że zostaje, bezradna, jeszcze
uwikłana w to, co czuje, a już odmieniona i gotowa. Czasem
najtrudniejsze decyzje podejmuje się najszybciej. Wierzcie
albo nie, ale człowiek to podłe zwierzę. Wszystko zniesie.
Bo zginęłaby. Miasta nie chcą obcych. Kto raz je
opuszcza, nie może wrócić. W promieniu dziesiątek kilometrów
pustkowie. I wszędzie wycieczka.
O czym ona myśli, kiedy tak stoi, przerażona własnym
lękiem. Już wiem, co zrobi i szczam na nią. Bo to rozpacz
nią pokieruje. A przecież niczego nie da się zapomnieć.
Próbuje się. Ale i tak się nie da. Wiem o tym dobrze.
Zostaw. Nie trzeba płakać i nie wolno nienawidzić. Bo
inaczej nie dałoby się żyć. Tu, na tym najbardziej
popieprzonym ze światów. Jest wycieczka. To wszystko.
Zatrzymuję się i odwracam. Ona wykonuje gest, jakby
usiłowała wyciągnąć rękę.
- Jak masz na imię? - pytam.
- Kamila.
- Będziemy mówić na ciebie Everete.
Everete.
- Zaniosę cię. Mów, jeśli będzie bolało.
Mały stoi z łopatą i uklepuje świeżo poruszoną ziemię. Że
też mu się chciało tyle kopać. Everete patrzy w tamtą stronę
tylko przez chwilę. Zamyka oczy, ale nic nie mówi. Uśmiecha
się nawet.
To dobrze rokuje na przyszłość.
Petka łagodnieje. Wygląda to tak, jakby lód tajał.
Prowadzi Everete do furgonetki i rozbiera. Kładzie ją nagą
na podłodze. Everete drży, ale próbuje panować nad sobą.
Petka rozwiera jej nogi. Troskliwie zmywa zakrzepłą krew z
wewnętrznej ściany ud.
- Mam tu coś, co sprawi ci ulgę - mówi i smaruje ją
resztką maści, którą chowała dla siebie.
- Znasz się na broni? - pyta Mały. - Jeśli nie, musisz
się jak najszybciej nauczyć.
- Tak - odpowiada Everete.
Świniobicie patrzy na nią z czułością.
- Biedactwo.
Jedna Sucha pozostaje obojętna.
Taksiarz zbiera ruszt. Zostały mu ostatnie kiełbaski.
Podchodzę do niego.
- Dwie - mówię.
Kładzie gorące kiełbaski na papierowe talerzyki i podaje
z uśmiechem.
- Świeże ludzkie mięso - mówi.
Dziękuję mu. Przechodzę obok karła, który chudy i pijany,
wyciąga ze skrzyni nóż dłuższy i cięższy od pozostałych.
- Ona nigdy mnie nie pokocha. Jest z wyższej sfery -
pokazuje, że chodzi o wzrost. - Rozumiesz, co mam na myśli?
Nóż płynie w powietrzu i wbija się w serce kobiety przy
sztaludze. Karzeł uśmiecha się melancholijnie i zwija
narzędzia.
Piramidy akrobatów dawno nie ma.
Podaję kiełbaskę Everete. Siedzi już obok Petki i
rozmawiają. Wydaje mi się, że są do siebie podobne. Będą
dobrymi przyjaciółkami.
Everete je powoli i ja też jem.
- To dobre - mówi.
Przytakuję. Dzień zabawy się skończył. Jutro wstaje nowy
dzień.
Pochodnie i reflektory wciąż płoną.
Noc to zła pora. Dobra dla rozpaczy. Ale nie dla radości.
- Musisz nauczyć się radości - tłumaczę jej. - Musisz
nauczyć się radości nocą.
Wymiotowała. Dwa razy. Staram się jej pomóc, bo znowu ją
kocham.
- Nie potrafię - mówi.
Wiem, że potrafi. To nie jest trudne.
- Musisz tylko odpowiednio ułożyć usta. Nie zmuszaj do
uśmiechu twarzy ani oczu. Jedynie usta. One są ważne.
- Usta - powtarza.
Stara się. Ale jej wargi ledwie drgnęły. Dotykam tych
warg. Rozszerzam ich linię, zawijam do góry.
- O tak. Właśnie w ten sposób.
Ona pozostaje z uśmiechem, który jej ułożyłem.
- Dobrze - mówię.
Próbuje sama. Na woskową twarz wypływa grymas. Nie wiem,
jak go nazwać. Plastelinowy grymas.
- Co czujesz? - pytam.
- Radość.
Przenika mnie chłód. Idzie od niej. Albo z moich
wnętrzności.
- Może być. Właściwie już umiesz.
Jej uśmiech jest szeroki, sztuczny, a oczy martwe. Przez
moment ta twarz przypomina mi maskę klowna. Kiwam głową.
- Najważniejsze, to nauczyć się radości. Podstawowa
rzecz. To radość nocna, ale przyda się i w dzień.
- Tak - mówi.
Oddycha ciężko. Uśmiecha się coraz mocniej. Nie zostawiam
jej samej w radości.
Nie, do cholery. Takiej kolumny to jeszcze nie było.
Nigdy, jak świat światem, a wycieczka wycieczką. Ruszamy na
miasto. Zjeżdżamy znad jeziora, jesteśmy gotowi. Odwiedzimy
Jasne Miasto. Myślałem, że nigdy do tego nie dojdzie, bo
jest tak potężne, że nie dotrzemy nawet do pierwszych
zabudowań. Ale właśnie dziś sny stają się prawdą. Ktoś
krzyknął, żeby tam i ten krzyk jak jęk poniósł się wzdłuż
brzegów powtarzany przez wszystkich. Wielu z nas zginie.
Większość zginie, jak zwykle. Jesteśmy jak lemingi. Gdy
nadchodzi czas, wstępujemy w morze i morze nas pochłania.
Prowadzę, a Everete jest obok mnie. Wyjechaliśmy późno,
pozostajemy gdzieś bliżej końca kolumny. Teraz kolor wozu
jest jak najbardziej odpowiedni. Mały ze Świniobiciem od
rana przygotowywali wyposażenie. Na innych wozach montowano
działka przeciwpancerne.
Everete czuje się dobrze. Tak mówi. Petka bardzo się nią
opiekuje.
Mały wsuwa łeb do szoferki.
- Kurwa, Wdowiec - mówi - teraz to już usiąść obok ciebie
nie ma gdzie.
Everete odwraca się do niego.
- Spadaj.
Mały wycofuje się. Bez słowa. Śmieję się. Everete też się
śmieje tym uśmiechem, którego ją nauczyłem.
Wyjeżdżamy na autostradę. Do Jasnego Miasta jest jakieś
czterdzieści czy pięćdziesiąt. To dziwne, ale wokół
autostrady ziemie są piękne i miejscami zielone.
- Dobre miejsce na dom - słyszę, jak Mały mówi do Suchej.
- Jeśli już o to chodzi - odzywa się Świniobicie,
regulując celownik bazooki - to gdybym się kiedyś budował,
wezmę cegły. Nie mam zaufania do drewna.
Everete dotyka dłonią czoła. Wiem, jakich uczuć doznaje.
Musi się jeszcze wiele nauczyć.
I ja i oni wszyscy chcemy skończyć kiedyś z tą włóczęgą i
osiąść na stałe. O tym rozmawiamy. Dużo o tym rozmawiamy.
Wyobrażam sobie mój dom, murowany, z ogrodem, moją kobietę i
syna biegnącego aleją. Myślę o tym, kim będzie kiedyś mój
syn. Wyobrażam sobie, że jest spokój, za oknami pada deszcz,
a my siedzimy razem przy stole, świeca płonie, jemy kolację.
A potem mój syn śpi, a ona i ja kochamy się przy zapalonych
światłach. Wyobrażam sobie to wszystko, a potem coś łamie
się w moim umyśle, widzę Everete, jak leży przed moim
murowanym domem, brzuch ma otworzony, ubranie podarte i
wszędzie jest pełno krwi. Słyszę coś o wycieczce. Szukam
wzrokiem syna.
Patrzę przez szybę na drogę i na kolumnę samochodów.
Jedziemy coraz szybciej. Tę dziewczynę obok też nazwałem
Everete. Tak, jak nazywała się tamta.
- Wdowiec - mówi Świniobicie.
Patrzę na niego. Zupełnie bez powodu, kiedy wkłada ten
swój parszywy łeb do szoferki, mam ochotę go zabić.
Bo ja wiem i oni wszyscy wiedzą, że dopóki trwać będzie
wycieczka, nigdy nie odważymy się zatrzymać i nikt z nas nie
zbuduje murowanego domu.
- Wdowiec - woła Świniobicie. - Jest zajebiście!
Kiwam głową. Mówiłem już, że lubię Świniobicie. Lubię i
tamtych. Niezła z nas ekipa.
A potem autostrada kończy się. To znaczy, nie tyle się
kończy, ile kończy dla nas. Zjeżdżamy z niej na boczną
drogę. A z drogi na surową ziemię. Kolumna przepoczwarza się
w ławę. Jedziemy teraz w kilku rzędach, rozpostarci szeroko.
Samochody na skrzydłach przyśpieszają. Tworzymy półksiężyc i
półksiężycem nadjedziemy.
Za jakiś czas ukaże się miasto.
Mają nas jak na tacy.
Miasto jest ogromne, potężne, wspaniałe. Wypełnia cały
horyzont. Rude kształty stalowych wieżowców przesłaniają
słońce i miasto leży w ich cieniu.
Wycieczka dobiegła końca i czas na finał. Jesteśmy
oczekiwani. Silniki wyją, pędzimy jak sfora wściekłych psów.
Lecz przecież jesteśmy lemingami. Sfora wściekłych lemingów.
Przed nami zasieki. Żeby było weselej. Za nimi czołgi i
wozy bojowe. Miasto jest otoczone kordonem. Heroiczne
mieszczuchy w swoich wspaniałych maszynach. W ten jeden
dzień w roku wszystkie miasta są gotowe na nasze przybycie.
A wybraliśmy to.
Pierwsza salwa dziesiątkuje nas. Rozpędzone samochody
pękają jak bańki ognia. Wraki toczą się jeszcze
kilkadziesiąt metrów, nieruchomieją i tylko ogień płonie.
Krzyczę. Nie słyszę swego głosu. Krzyczymy wszyscy, bo oto
się zaczęło i jesteśmy potępieni. Wycieczka odpowiada ogniem
z rakietnic i bazook. Armatki na platformach półciężarówek
pracowicie wykurwiają jeden pocisk za drugim. Dwa czołgi
płoną. Ale inne walą w nas bez przerwy. To jest jak zapora
płomieni. Lawirujemy między wybuchami. Pierwsze samochody
dojeżdżają do zasieków. Olbrzymi tir z pancernymi zderzakami
rozsuwa zasieki na boki. Zwalnia. Wjeżdża, za nim inni. W
kolejnych miejscach zasieki przerwano. Jakieś marne są,
symboliczne. Trwa systematyczny ostrzał, powietrze drży od
wybuchów, jest gorąco.
My, naszą furą, nie przeszturmujemy żadnych zapór.
Pierwsze zatrzymują nas. Wielkich samochodów nie ma w
pobliżu. Mały wyskakuje z rakietnicą, biegnie kilka kroków i
zajmuje pozycję, Świniobicie podnosi bazookę. Sucha i Petka
wychodzą i stają trochę z boku. Chcą się przyglądać, mają
dobry widok. Petka jest zdenerwowana, spięta w sobie. Sucha
spokojna, jakby to wszystko działo się na niby, nie
naprawdę.
A tam, gdzie można przejechać, niesie się ryk motorów.
Patrzę zza szyby. Nie bawią mnie żadne fajerwerki. Niech
chłopaki strzelają, jak lubią. Wszędzie unosi się pył.
Pieprzę.
Everete zostaje ze mną.
Tir, najbardziej wysunięty, wjeżdża na minę. Eksplozja,
przesilenie i płonie jasnym płomieniem. Inni mijają go.
Odliczam sekundy. Dziesiątki sekund. Wybuchy powstają jak
wulkany. Czekam, kiedy coś w nas trafi. Znowu któryś
przejechał po minie. Czołgi stoją niczym burdelmamy, ciemne
i ciężkie. Gdy wypluwają pociski, wstrząsa nimi dreszcz.
Bojowe woza piechoty, te grube miejskie suki, lekko wysuwają
się do przodu. Bez potrzeby. Zasieki zatrzymują coraz więcej
nadjeżdżających. W kilku miejscach rozpędzone samochody
wpadają na siebie i natychmiast zastygają. Ogień opiekuje
się nimi jak dobra ciotka.
Obok nas płonie różowy trabant. Ciężki samochód rozbija
się o pancerną bryłę czołgu. Jedyny, który dojechał tak
daleko. Mały wrzeszczy i wskazuje, że coś trafił. Wierzę
dziadowi. Wycieczka istnieje już tylko w drobnej części
swego składu. Po tamtej stronie płonie kilka pancernych
wozów. Świniobicie nic nie mówi. Miał niewiele pocisków i
skończyły mu się.
Najazd trwa kilka minut, jeszcze nie zdążył na dobre się
rozpocząć, a pojedyncze wozy już zawracają.
- Spieprzamy chyba, co? - mówię.
Moje słowa zagłusza gwałtowny łoskot. Zalewa mnie fala
ciepłego powietrza. Widzę, jak szyby pękają, okruchy sypią
się do wnętrza, a wóz drga, jakby dyszał. Everete leci w
przód na twarz, zasłaniając głowę rękami. Strach rzuca mi
się chmurą na wzrok, ale już po chwili spływa po krzyżu.
Myślałem, że dostaliśmy, ale nie. Uderzenie poszło w
pobliże, obok. Tam, gdzie stały Sucha i Petka.
Krwawię. Drobiny szkła z rozsypanej szyby jakby wrosły mi
w skórę. Sucha leży nieruchomo. Mały zostawia rakietnicę i
dopada do niej. Petka klęczy, wznosi ręce. Jej twarz jest
czarna, całkiem wypalona.
- Spieprzamy - krzyczę.
Mały i Świniobicie ładują kobiety do wozu. Patrzę na
Everete. Nic jej nie jest. Oczy ma przymrużone, nie rusza
się, ma trochę krwi na rękach. Wycofuję wóz, tak jak inni
ocaleli z pogromu. Morderczy ostrzał z miasta nie ustaje.
Mijamy płonące wraki. Samochodem rzuca. Odjeżdżamy. Dymy
biją pod niebo podobne do grubych czarnych słupów. W
nozdrzach mam swąd benzyny. Wkrótce eksplozje stają się
rzadsze. Zostawiamy za sobą Jasne Miasto, teraz naprawdę
jasne, oświetlone setkami samochodowych zniczy.
W furgonie Petka jęczy, a Świniobicie knebluje jej usta,
bo nie można wytrzymać. Dostała paskudnie, ma kilka odłamków
w boku - i ta twarz.
- Jak Sucha? - pytam.
Sucha zdycha albo już zdechła. Trochę mi żal. Everete coś
do mnie mówi.
- Źle wyglądasz.
Miasto znika z pola widzenia. Zatrzymujemy się przy
wjeździe na autostradę. Tu nic nam nie grozi. Inne wozy też
się zatrzymują. Naliczam czterdzieści.
Nie pytajcie mnie, dlaczego tak jest i powtarza się co
roku. Tak być musi. Gdyby było inaczej, może świat rozpadłby
się pod kołami naszych wozów.
Mały kopie grób. Kopie i płacze. Ten Mały to powinien
zostać grabarzem, jak tak lubi kopać.
Świniobicie opuszcza powieki Petki. Patrzy na mnie, na
Everete. Wzięło go. Widzę to i nie rozumiem. Czego się
martwi. Czy będzie mu źle?
Zapalam skręta. Bez trawki rozpadłbym się. Everete
wyciąga rękę.
- Daj.
Zaciąga się. Świniobicie odchodzi. Znużony, siada przy
furgonetce.
Everete i ja palimy. Mój łeb trzyma się jakoś pod
świeżym opatrunkiem. Dwa trupy leżą na ziemi, rzucone
bezwładnie, bez wdzięku i majestatu. Mały wciąż kopie, tyłem
do nas. Ta wycieczka się skończyła, przeżywam chwile
refleksji. Za kilka godzin rozpocznie się nowa.
Everete unosi głowę. Coś takiego jest w jej spojrzeniu,
co przykuwa uwagę. Ona patrzy przed siebie, tam, gdzie leży
Petka. Zaciska usta.
Jeszcze jej takiej nie widziałem. Może raz, przez moment.
Podchodzi, klęka przy Petce. Nie mam pojęcia, co jej
odbiło. Everete delikatnie bierze głowę Petki w swoje ręce.
Nachyla się.
Petka lekko porusza palcami.
Ja pieprzę, nie zdechła. Świniobicie czeka w kolejce na
kopanie dołu, a ona żyje. Analizuję to, stwierdzam, że
zabawne i uśmiecham się. Świniobicie nie zauważa niczego,
siedzi z opuszczoną głową, podkurczając kolana.
Everete nachyla się mocniej nad Petką. Obejmuje ją. Nie
wiem, skąd w niej tyle miłości i współczucia. Nagle Everete
odwraca się, patrzy mi w oczy. Tamci dwaj nadal nie
zauważyli zmartwychwstania. Milczę, widzę Everete i widzę
jeszcze, jak wysuwa kolec zza paska Petki.
A potem Everete już nie patrzy. Nie na mnie. Chłonę jej
smutek, jej nienawiść i jest to mój smutek, moja nienawiść,
chociaż ona tego nie wie, a ja tylko przeczuwam. Kolec
obraca się w ranach od wybuchu, żeby nie pozostały ślady,
wchodzi głębiej, a dłoń Everete zaciska się na czarnych
ustach Petki.
Everete morduje Petkę. Cofam się pamięcią, widzę, jak
Petka zabija Everete. Nie, nie widzę tego. Jeszcze nie
wróciłem do domu. Jest tylko Everete z moim dzieckiem.
Chłopiec już nie żyje. Skonał w chlewie. Świniobicie go
zaszlachtował, chociaż nie miał prawa. Ale Everete
spieprzył. Rano Sucha wywlokła ją na dwór, a Petka rozcięła
od góry do dołu. Wróciłem, gdy było po wszystkim. Naprawdę
nie pamiętam, jak mogłem zostawić Everete samą z małym. Ale
gdy pojawiłem się z powrotem, było po. Nadjechałem drogą i
oszczędzili mnie. Droga jest świątynią.
Jedź z nami. Trzeba jechać. Przyzwyczaisz się. Droga cię
uspokoi. Chodź z nami. Nic innego się nie liczy. Chcesz
tworzyć i kochać? Jeszcze nie rozwiały się dymy. Jedź z
nami. Z nami.
Płakałem. Łzy były ciężkie, palące jak kwas. Pojadę,
powiedziałem.
Patrzę na Everete i leżącą Petkę.
Ona jest zasrana.
Jest wycieczka. Jedź z nami. Jadę. Przygryzam wargi.
Wszystko pamiętam. Wycieczka. Droga, radość, zapomnienie i
szaleństwo. Krew spływa mi po brodzie. Zapomnienie.
Czy może otępienie.
Everete podnosi się i podchodzi do mnie.
- Masz jeszcze trawę? - pyta.
Mam. Świniobicie podnosi głowę, patrzy na trupa Petki i
opuszcza głowę. Mały kopie bez przerwy.
- Mnie też kiedyś zabijesz? - pytam Everete półgłosem.
- Nie wiem - odpowiada. - Może.
Dlaczego ja nie zabiłem? Ani ich, ani siebie, dlaczego
nie zabiję Everete. Nie wiem. Jest wycieczka. To tylko wiem.
Jest wycieczka. Świat, w którym żyję.
Zaciągam się. Mówiłem już, że bez trawki rozleciałbym
się. Rozleciałbym się na pewno.
Jesteśmy na wycieczce. Trwa to już jakiś czas. Wiecie,
jak to jest. Czasami coś się przedłuża i nic nie można na to
poradzić.
Oni dwaj są sami. No i dobra, gówno mnie to obchodzi.